VIP Biznes&Styl Nr 75

Page 1

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

1


2

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


VIP Biznes&Styl

czerwiec – lipiec 2022

28-33 Krystyna Lenkowska: Pisanie zawsze było dla mnie ważne. Nie wiem, czy jest terapią, ukojeniem, czy organicznym wypełnianiem egzystencji. Każdy rodzi się z jakimś wyrazistym zewem. Zew słowa jest, widocznie, moim. Odchodzenie mamy było dla mnie jeszcze bardziej dojmującym przeżyciem niż tęsknota za matką, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Dzieci mają w sobie moc zapominania złych rzeczy. Radośnie pędzą do przodu. Młodość ma w sobie wiarę w sens i moc. Starość jest dużo bardziej skomplikowana. I nie miejmy złudzeń – nie ma pięknego umierania. Strata jest nie tylko bólem, to proces, w którym doświadczamy złości, bezradności, paraliżującego strachu, ale też zniecierpliwienia, czy nie dającej się wytłumaczyć inercji.

STARTUP

22

RAPORTY I REPORTAŻE Paweł Ciesielski i Szczepan Wantusiak Jak czynić świat lepszym i zarabiać pieniądze? Kruszyć szkło!

VIP TYLKO PYTA

28

Aneta Gieroń rozmawia z Krystyną Lenkowską, anglistką i poetką Nieoczywistość jest mi bliska. Bez patosu o śmierci i umieraniu

SYLWETKI

12 36

Lutek Pińczuk Śniła mi się Połonina… Portret Dr Grzegorz Wisz o energii. Nie tylko odnawialnej

86 92

Pogórze Dynowskie Polsko-boliwijska rodzinna grupa aktorska Karolina z Rylskich Wojnarowska

KULTURA

8 16 18 96

Muzeum-Zamek w Łańcucie Centrum Edukacji Tradycji im. Jana Potockiego Malarstwo Lela Pawlikowska z Medyki Rudnik nad Sanem Izba Pamięci Rudniczan Wyznania Mojżeszowego VIP Kultura Zdzisław Kudła powraca do rodzinnej Wesołej

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

3


86

78

18

czerwiec – lipiec 2022 INTELIGENTNE SPECJALIZACJE

42 43

100

42

Jakość Życia na Podkarpaciu Poznaj Region

PODKARPACKIE NA WAKACJE

44 50 56 62 68

Bieszczady Rzeszów i okolice Beskid Niski Dolina Wisły i Sanu Roztocze

36

ROZMOWY

78 82

Marcin Nowak Latoszyn. Wiejska gmina zachorowała na uzdrowisko Magdalena Skubisz Pogranicze kultur i religii w „Aptekarce”

moda

100 4

8

ANUI Unikatowa biżuteria sutasz z Rzeszowa

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

82


OD REDAKCJI

Od stuleci nasze województwo było pograniczem - państwowym, religijnym i kulturowym. Polacy, Żydzi, Niemcy, Łemkowie, Bojkowie, Słowacy i Cyganie - to był nasz żywioł, który przesądził o współczesnym Podkarpaciu. I gdy wędrujemy dziś przez Bieszczady, Beskid Niski, Roztocze, okolice Rzeszowa, czy Dolinę Wisły i Sanu, ta różnorodność wyziera zewsząd. Zachwyca, przesądza o naszej wyjątkowości i zaprasza w podróż do przeszłości, z której rodzi się silna przyszłość!

W której ważna jest wolność, a w biznesie możliwość zarabiania pieniędzy na rzeczach, które są istotne z punktu widzenia ochrony naszej planety. Tak narodził się Maas Loop z Rzeszowa. Zaczęło się od przyjaźni, kilkanaście lat później są międzynarodowe kontrakty na sprzedaż kruszarek do szkła, których seryjna produkcja już w lipcu rozpocznie się w Jasionce k/ Rzeszowa. I jak podkreślają właściciele startupu, fakt, że żyjemy w Europie, a biznes prowadzony jest w Unii Europejskiej, bardzo pomaga. Unia Europejska ma plany, ciągle. I one są spisane, realizowane, a horyzont czasowy sięga do 2040 roku. W kolejnych dekadach gospodarka skupiona w obiegu zamkniętym będzie się nieustannie rozwijać. Nie mamy innego wyjścia - zasoby naturalne się wyczerpują. Czy to oznacza, że grozi nam ubóstwo energetyczne? Dr Grzegorz Wisz z Uniwersytetu Rzeszowskiego, ma nadzieję, że nie. W tym momencie Polska wydaje się mieć zdywersyfikowane dostawy surowców energetycznych. Ale też mamy do czynienia z globalnymi zawirowaniami, które skutkują zmianą kierunków i przerwaniem łańcuchów dostaw oraz ograniczeniem wolumenów. Prawdziwym testem, czy uda się wszystko uporządkować i zapanować nad sytuacją, będzie zbliżający się okres jesienno-zimowy, kiedy zapotrzebowanie na paliwa kopalne, zwłaszcza na naszej szerokości geograficznej, znacząco wzrasta! Szybciej niż się spodziewamy nadchodzi też „jesień” i „zima” naszego życia. W naszym społeczeństwie, gdzie o śmierci i umieraniu mówi się zazwyczaj w kontekście heroizmu, albo nie mówi się wcale, Krystyna Lenkowska, znana poetka, nie boi się stwierdzić: „Umieranie jest «do dupy». Śmierć jest wybawieniem”. Jak przyznaje, zawsze była bezpośrednia w wyrażaniu uczuć. Pewnie dlatego nie ma problemu z mówieniem o tym, co dla innych może być niewygodną prawdą. W przypadku ostatniego tomu poezji Balkon, szczególnie liczyła się z ewentualną dezaprobatą i krytyką. Nie miała więc problemu z mówieniem głośno o swoich doświadczeniach w odchodzeniu najbliższych, połączonym z chorobami trwającymi miesiące i lata. Ktoś, kto tego nie doświadczył z bliska, nie ma pojęcia, jak bardzo w tym procesie jesteśmy osamotnieni i jak wielkiej poddawani presji. Szlachetni i ofiarni – tacy chcemy być, ale niekoniecznie tacy jesteśmy, gdy pojawiają się zniecierpliwienie, złość, a syndrom opiekuna, tak oczekiwany w społecznym odbiorze, staje się przekleństwem…

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Sebastian Rusin

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu

Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99 e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl www.facebook.com/vipbiznesistyl www.biznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów


infrastruktura

S19

połączyła Rzeszów z Lublinem. Jest też szybciej do Warszawy

Od 21 maja kierowcy znacznie szybciej, bo zaledwie w półtorej godziny, mogą pokonać trasę z Rzeszowa do Lublina. A to za sprawą S19, która właśnie połączyła dwie stolice sąsiadujących ze sobą województw. Dla mieszkańców Podkarpackiego to także szybsze połączenie z Warszawą, bo z S19 pod Lublinem łatwo „przeskoczą” na S17, by dojechać do stolicy. - Dla nas to także ważna droga - ułatwi dojazd w Bieszczady, ale także do Krakowa i innych miast, które łączy autostrada A4 - podkreśla Łukasz Minkiewicz z lubelskiego oddziału Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, odpowiadającego za oddanie ostatniego fragmentu na tym odcinku Via Carpatii, od Niedrzwicy Dużej do Kraśnika.

W

niespełna trzy lata wybudowano 130 km drogi ekspresowej S19, których brakowało, by połączyć Rzeszów z Lublinem. Tempo godne pochwały, tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, że dwa razy tyle zajęło wykonanie pierwszych 17 km na tej trasie. Jeszcze w 2012 roku powstało niecałe 7 km od autostrady A4 do Stobiernej. A potem kolejne pięć lat zabrało dociągnięcie drogi do węzła Sokołów Małopolski Północ. Dopiero od tego momentu budowa nabrała przyspieszenia. 130 brakujących kilometrów podzielono na 12 odcinków. Pod koniec 2017 i pod koniec 2018 roku podpisano umowy na ich projekt i budowę - sześć umów podpisał rzeszowski i sześć lubelski oddział Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Budowę pierwszego z tych 12 odcinków (Kraśnik Południe-Janów Lubelski) rozpoczęto w sierpniu 2019 roku. Ostatni - Niedrzwica Duża – Kraśnik - oddano w maju br. Jak skrupulatnie policzyli budowlańcy, wykonanymi tu nasypami można by wypełnić połowę piramidy Cheopsa, ułożoną masą bitumiczną zakryć 315 boisk piłkarskich, a wylanym betonem wypełnić sześć basenów olimpijskich. Łączny koszt budowy dwunastu odcinków S19 w woj. lubelskim i podkarpackim, od węzła Lublin Węglin do węzła Sokołów Małopolski Północ (wraz z pracami przygotowawczymi, wykupem gruntów i nadzorem), to

ok. 4,5 mld zł, z czego ponad 2,2 mld zł to dofinansowanie z Unii Europejskiej. Dzięki inwestycji Rzeszów zyska połączenie drogą ekspresową S19 nie tylko z Lublinem, ale również z Warszawą za sprawą S17. Trasę o długości ok. 300 km, łączącą przedmieścia Rzeszowa i Warszawy, pokonamy samochodem osobowym w czasie poniżej trzech godzin. Połączenie przez Lublin zastąpi dotychczasową drogę przez Radom, Opatów i Kolbuszową, czyli DK9. Trzeba zaznaczyć, że solą w oku kierowców jest jeszcze odcinek Sokołów Małopolski – Jasionka, ponieważ tutaj pasy ruchu nie są na całej długości dwujezdniowe. Trzeba w tym miejscu drogę poszerzyć i dlatego na początku maja ogłoszony został przetarg na dobudowę drugiej jezdni na tym odcinku. Po jej ukończeniu cała trasa pomiędzy Lublinem i Rzeszowem będzie miała przekrój dwujezdniowy. Droga ekspresowa S19 połączy w przyszłości Kuźnicę na przejściu granicznym z Białorusią oraz Barwinek na granicy ze Słowacją. Jej długość wyniesie ok. 577 km, z czego pomiędzy Białymstokiem i Barwinkiem będzie pokrywała się z przebiegiem szlaku Via Carpatia. Obecnie w realizacji, w systemie projektuj i buduj, jest ponad 221 km, w przetargu ponad 93 km, a w przygotowaniu ok. 84 km. W przyszłości Via Carpatia nie tylko przetnie całą wschodnią stronę Polski, ale ma połączyć również Saloniki na południu Europy z Kłajpedą nad Bałtykiem na Litwie oraz integrować systemy transportowe wielu krajów - Litwy, Polski, Ukrainy, Białorusi, Słowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Grecji, Chorwacji i Turcji. To ponad 3000 km dróg głównego ciągu oraz ponad 5 800 km odnóg. Budowa rozpoczęto także na Słowacji, gdzie Via Carpatia ma liczyć ok. 13 km. W 2019 roku Parlament Europejski poparł wpisanie tego szlaku na unijną listę inwestycji priorytetowych i zapewnił finansowanie budowy z funduszu „Łącząc Europę”, dedykowanego najważniejszym projektom transportowym w latach 2021–2027. 

Tekst Alina Bosak Fotografia Archiwum GDDKiA Oddział Rzeszów VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

7


Muzeum

Zatańczyć menueta na balu Lubomirskich w Muzeum-Zamku w Łańcucie Zatańczyć menueta, zasiąść do wspólnego śniadania z rodziną Potockich, albo przyjrzeć się replice balonu, którym Jan Potocki jako pierwszy Polak w historii w 1790 roku wzbił się w powietrze – to wszystko jest możliwe w multimedialnym centrum, jakie powstało w Muzeum-Zamku w Łańcucie. W historycznych budynkach Oranżerii i Ujeżdżalni otwarto Centrum Edukacji Tradycji im. Jana Potockiego - polskiego pisarza, podróżnika, polityka, obywatela trzech państw i poddanego sześciu władców. Autora „Parad” i „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, człowieka zafascynowanego zjawiskami nadprzyrodzonymi, ekscentryka i erudyty wykraczającego poza ramy swojej epoki. I dokładnie takie jest nowo powstałe CET, w którym prawie dotykamy, smakujemy, słyszymy i czujemy życie codzienne Pileckich, Stadnickich, Lubomirskich oraz Potockich na przestrzeni kilkuset lat. Od 24 czerwca Centrum jest otwarte dla turystów.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

it Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, nie kryje, że marzenia o gruntownym remoncie Ujeżdżalni i Oranżerii pojawiły się już 2014 roku, ale jak to zwykle bywa, plany przegrały w konfrontacji z brakiem pieniędzy. Te pojawiły się kilka lat później, i to niemałe. Koszt powstania Centrum Edukacji Tradycji przekroczył 32 mln zł. Więcej niż 22 mln zł dopłaciła Unia Europejska, 694 tys. zł wyniosło dofinansowanie z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, samorząd województwa dołożył ponad 7 mln zł, a łań-

8

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Wit Karol Wojtowicz, dyrektor MuzeumZamku w Łańcucie z Martą Dąbrowską i Michałem Długim ze Stowarzyszenia Rekonstrukcyjnego „Krynolina”.

cuckie muzeum z własnych środków dopłaciło aż 2,5 mln zł. Dzięki temu powstał projekt piękny architektonicznie i zachwycający merytorycznie, pozwalający Muzeum-Zamkowi w Łańcucie stanąć w jednym szeregu z najnowocześniejszymi obiektami muzealnymi w Europie. To już nie jest bierne poznawanie prawie 400-letniej historii jednej z najwspanialszych rezydencji arystokratycznych w Polsce, ale podróż w czasie i zanurzenie się wszystkimi zmysłami w życie dawnych lokatorów zamku. W nowym Centrum niejako ucztujemy z Lubomirskimi, dotykamy zabawek w pokoju dziecięcym, a dzięki multimedialnej podłodze tańczymy na balu menueta, by po chwili wybrać się w podróż z księżną Marszałkową. - Inspiracją było dla nas Centrum Nauki „Kopernik” w Warszawie – przyznaje Wit Karol Wojtowicz. – Turyści zwiedzając zamek od zawsze zafascynowani byli stylem życia jego dawnych właścicieli. Jednocześnie trudno nam było dokładnie opisać, jak przed laty świętowano, bawiono się, gotowano, czy obchodzono różnego rodzaju uroczystości rodzinne i państwowe. W CET to wszystko można poznać. o dawnych wnętrzach Oranżerii, gdzie jeszcze nie tak dawno królowały tropikalne rośliny i rzadkie gatunki ptaków, nie ma już śladu. Na dwóch kondygnacjach budynku, który powstał na początku XVIII wieku, pojawiły się multimedialne sale. W trakcie remontu spodziewano się odkopać piwnice, na co wskazywały zapiski z końca XIX wieku, ale te okazały się nieprawdziwe. Odkryto natomiast prawie 200-letni system rozprowadzania ciepłego powietrza. Niestety, nie udało się go zachować, wykonano natomiast dokładną dokumentację i z jednego z multimedialnych ekranów zwiedzający mogą się dowiedzieć, jak ów system grzewczy działał. - W Oranżerii znalazła się też replika balonu braci Montgol-

P


Muzeum

Ujeżdżalnia.

Oranżeria.

fier - tego samego, który w 1783 roku po raz pierwszy uniósł człowieka nad ziemię, a którym Jan Potocki, pisarz i podróżnik, autor „Rękopisu znalezionego w Saragossie” oraz poseł na Sejm Czteroletni, przeleciał 16 maja 1790 roku nad Polami Mokotowskimi w Warszawie. Co więcej, w Oranżerii jest też film z lotu balonem nad Łańcutem z wykorzystaniem starych map – opowiada Edyta Kucaba-Łyszczek, kierownik działu edukacji muzealnej Muzeum-Zamku w Łańcucie. Dzięki Grupie Lotniczej Roleski, replikę XVIII-wiecznego balonu także w czerwcu 2022 roku można podziwiać przed Muzeum-Zamkiem w Łańcucie. - W Centrum opowiadamy o przeszłości w sposób wizualny, nowoczesny, co bardzo ważne dla młodego pokolenia i współczesnego świata. Tutaj odbiorca czuje, jakby wchodził w przestrzeń historyczną, a tym samym mniej lub bardziej świadomie zdobywa wiedzę. Czy zechce ją pogłębić? To będzie zależało już od niego – dodaje Edyta Kucaba-Łyszczek. arter Oranżerii pokazuje historię zamku, jego architekturę za czasów Lubomirskich i Potockich. Są też dekoracje teatralne oraz prezentacje dotyczące założeń ogrodowych wokół rezydencji w Łańcucie. - Drugie piętro zabiera nas w podróż do życia codziennego zamku – mówi Bożena Lauzer, kustosz, pracownik działu edukacji muzealnej Muzeum-Zamku w Łańcucie. - Możemy poznać dworską kuchnię, jej naczynia, przepisy, być uczestnikiem XVIII-wiecznej uczty, na balu zatańczyć poloneza i menueta oraz wybrać się w podróż z księżną Izabelą Lubomirską, najwybitniejszą przedstawicielką Oświecenia w Polsce. Wszystko to dzięki wykorzystaniu w Oranżerii podłóg multimedialnych, urządzeń holograficznych, ekranów dotykowych, multimedialnego kredensu, czy stołu z grami: warca-

P

bami, szachami i innymi. Odbiorca wyrusza w podróż w czasie i ma szansę urzeczywistnić swoje marzenia. Pomagają mu w tym chociażby lekcje tańca na ścianie, podświetlane klepki na podłodze, czy lustra na ścianie, jak w sali balowej. Przy realizacji filmów oddających klimat uczt i balów na zamku w Łańcucie wzięło udział ponad 100 osób. Pieczołowicie odtworzono fryzury i stroje z epoki oraz historyczne potrawy na stołach. W zamku Frydlant w Czechach kręcone były sceny kuchenne, które do złudzenia przypominają te, jakie toczyły się w zamku w Łańcucie przeszło 100 lat temu. Z tradycyjną kuchnią opalaną drewnem, replikami naczyń i całodziennym rytmem przygotowania dworskiego śniadania, obiadu i kolacji. - Efekt końcowy jest wspaniały, w czym ogromna zasługa aktorów krakowskich teatrów oraz profesjonalnych grup rekonstruktorskich: Cracovia Danza, Villa Intrata z Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie oraz Towarzystwa Stanisławowskiego. Autentyczni specjaliści w swoich dziedzinach, znakomicie oddający ducha i charakter historycznych tańców. Udało się stworzyć piękną dokumentację z zachowaniem prawdy historycznej, co dla nas było najważniejsze – przyznaje Bożena Lauzer. ie do poznania jest też Ujeżdżalnia z 1830 r., która powstała z inicjatywy pierwszego ordynata łańcuckiego, Alfreda Potockiego. - To było miejsce do trenowania koni, ćwiczenia jazdy konnej, a nawet przejażdżek w czasie złej pogody - opowiada Wit Karol Wojtowicz. – Ogromny budynek, w którym po remoncie zgromadziliśmy wszystkie pojazdy, nie wchodzące w skład ścisłej kolekcji po Potockich, ale zakupione przez Muzeum po II wojnie światowej. Tutaj realizowane będą zajęcia związane z tematyką powożenia, polowań czy podróży. 

N

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

9


Sylwetki

Andrzej Włodyka najlepszym nauczycielem

akademickim Od lewej: lek. Andrzej Włodyka i Wojciech Paczyński. Lek. Andrzej Włodyka, specjalista medycyny ratunkowej, kierownik Izby Przyjęć w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie oraz wykładowca akademicki na kierunku lekarskim na Uniwersytecie Rzeszowskim, został wybrany najlepszym nauczycielem akademickim na Podkarpaciu w Plebiscycie Edukacyjnym zorganizowanym przez Polska Press Grupa. Pamiątkową statuetkę i dyplom odebrał na Zamku Królewskim w Warszawie. Andrzej Włodyka, absolwent Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, lekarzem jest od prawie 30 lat. Od 6 lat szefuje Izbie Przyjęć w Szpitalu MSWiA w Rzeszowie. Urodził się w Strzyżowie, tutaj zdecydował się wrócić po studiach medycznych i do dziś mieszka w tym 9-tys. miasteczku oddalonym od Rzeszowa o 30 km. - Jestem pierwszym lekarzem w rodzinie, ale to był absolutnie świadomy wybór - już w pierwszej klasie szkoły podstawowej przekonywałem wszystkich dookoła, że w przyszłości będę leczył ludzi – śmieje się Andrzej Włodyka. Kilka tygodni temu na Zamku Królewskim w Warszawie odbyła się uroczysta gala, w trakcie której szef rzeszowskiego SOR-u odebrał statuetkę i dyplom dla najlepszego nauczyciela akademickiego. - Niezwykłe przeżycie – przyznaje Włodyka. – Tym bardziej, że praca akademika jest dla mnie ważna. Wierzę, że najlepszą formą nauki siebie samego jest nauka innych. Z Uniwersytetem Rzeszowskim jestem związany od kilkunastu lat. Początkowo prowadziłem zajęcia dla ratowników medycznych, od 7 lat medycyny ratunkowej uczę studentów III i IV roku kierunku lekarskiego. I nie polega to na czytaniu slajdów, ale na praktycznym aspekcie ratowania ludzkiego życia. Andrzej Włodyka, pytany, co mogło przekonać kilka tysięcy osób, by właśnie na niego oddały swój głos, jest przekonany, że indywidualne podejście do każdego studenta i pacjenta. - Najważniejsze są: szacunek i umiejętność budowania relacji, zarówno na uczelni, jak i w Izbie Przyjęć. Lekarz nigdy nie może sobie pozwolić, by frustracje, niepowodzenia w życiu prywatnym przekładały się na jego pracę. W leczeniu ludzi nie ma na to miejsca. Każdemu, kto ma z tym problem, każę w pacjencie dostrzec własną żonę, dziecko albo matkę i zadać sobie pytanie, czy chciałby, by tak właśnie byli leczeni najbliżsi mu ludzie – dodaje lekarz. Najlepszy nauczyciel akademicki na Podkarpaciu w plebiscycie Polska Press Grupa jest też przekonany, że ratownictwo medyczne to idealna dla niego specjalizacja, choć chirurgia też była mu bliska.

10

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

- Ratowanie ludzkiego życia w każdych warunkach i w każdym miejscu to wyzwanie, odpowiedzialność, ale i piękna sprawa, choć mam świadomość, że nie każdy czuje się na siłach, bo presja psychiczna jest ogromna. Tym bardziej cieszy, że niektórzy moi studenci już dziś mówią, iż za kilka lat znów się spotkamy, bo medycyna ratunkowa wydaje się im spełnieniem marzeń w codziennej pracy lekarza – mówi. Szpitalne Oddziały Ratunkowe często określa się jako pomieszanie błogosławieństwa z przekleństwem. Z jednej strony stres i wypalenie zawodowe, z drugiej możliwość działania i podejmowania kluczowych decyzji: pacjent zostaje w szpitalu albo wraca do domu. - To jest miejsce, które bardzo trudno zdefiniować. Wymagana jest ogromna decyzyjność, ale też odpowiedzialność. Umiejętność słuchania pacjentów połączona z racjonalnym analizowaniem ich słów. Leczymy pacjenta, a nie EKG czy wyniki badań. Karta informacyjna, wywiad od pacjenta są bardzo ważne, ale ten ostatni musi być wiarygodny i z uwzględnieniem wieku pacjenta, zmian demencyjnych, czy konsekwencji nadużywania używek. Bardzo ważny jest tzw. pierwszy rzut oka na pacjenta. Czasami jeszcze nie wiemy, co mu jest, ale wiemy, że jest chory. Dlatego, jeśli lekarzowi przychodzi do głowy, żeby zrobić jeszcze jedno badanie, zawsze powtarzam: zrób je. Na Izbie Przyjęć wszystko dzieje się bardzo szybko, to nie jest oddział szpitalny, gdzie kolejny dzień można obserwować pacjenta i mieć czas na podjęcie decyzji. Tutaj jest nieprawdopodobna presja czasu, ale i satysfakcja bywa ogromna – dodaje. Nagroda dla najlepszego nauczyciela akademickiego na Podkarpaciu to nie jedyne wyróżnienia lek. Andrzeja Włodyki. W 2018 roku otrzymał Laur Studentów w kategorii „Przyjaciel Studenta”, zaś w 2021 roku pierwsi absolwenci kierunku lekarskiego Kolegium Nauk Medycznych Uniwersytetu Rzeszowskiego uznali go za jednego z trzech najlepszych wykładowców akademickich. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Szymon Starnowski


„Legendarne perfumy” w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie W Muzeum Okręgowym w Rzeszowie o najsłynniejszych perfumach, jakie zawładnęły naszymi zmysłami w ostatnich 100 latach, opowiadał prof. Piotr Tutka. Wykład "Legendarne Perfumy" odbył się w ramach cyklicznych spotkań związanych z wystawą "Modowy Luksus". Można było obejrzeć miniaturki najsłynniejszych perfum, by przekonać się, jakich zapachów także dziś warto szukać na sklepowych półkach. I czy na pewno jest to Chanel No 5 dla kobiet i Old Spice dla mężczyzn, bo akurat te dwa zapachy w ostatnich 100 latach były najczęściej używanymi pachnidłami na świecie.

D

otychczas prof. dr n. med. Piotr Tutka, farmakolog, specjalista chorób wewnętrznych i endokrynologii, absolwent Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Lublinie, profesor wizytujący Uniwersytetu w Sydney w Australii, od 10 lat związany z Uniwersytetem Rzeszowskim, gdzie jest kierownikiem Zakładu Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej w Kolegium Nauk Medycznych, znany był ze swoich badań w dziedzinie neurofarmakologii, farmakologii klinicznej i uzależnienia od tytoniu. Jednak pasją prof. Tutki jest też perfumiarstwo. Jest znawcą historii perfum oraz kolekcjonerem miniatur perfum i zabytkowych flakonów. - Wiele lat temu w Prowansji we Francji spędzałem wakacje, a w domu moich francuskich gospodarzy bardzo zainteresowały mnie książki poświęcone klasyfikacji perfum – wspomina prof. Tutka. – Przez kolejne lata zgłębiałem wiedzę na ten temat. Od roku stałem się też kolekcjonerem. Zgromadziłem ponad 1500 miniatur perfum i kilkadziesiąt bardzo pięknych, starych flakonów. Najstarsze posiadane przez prof. Tutkę flakony pochodzą z I połowy XIX wieku. Wiele jest francuskich, ale są też wyjątkowe egzemplarze rosyjskie. W Moskwie pod koniec XIX wieku była manufaktura A. Rallet and Company, która zatrudniała 1600 osób i w pachnidła zaopatrywała dwór carski, szacha Iranu oraz wiele ówczesnych głów koronowanych na świecie. Z tą firmą związany był znakomity perfumiarz francuskiego pochodzenia urodzony w Rosji - Ernest Beaux i legendarny zapach Rallet Le No 1, który stał się podstawą opracowanych przez Beaux, legendarnych perfum Chanel No 5. Historia perfumiarstwa, którą zaprezentował prof. Tutka, rozpoczyna się w 1889 roku, kiedy narodziły się pierwsze współczesne perfumy, a kończy na roku 1999 i J’adore Diora. - To subiektywny ranking, jaki stworzyłem, biorąc pod uwagę: oryginalność i innowacyjność zapachu; zapoczątkowanie nowego trendu w perfumiarstwie; długotrwałą

Prof. Piotr Tutka. obecność na rynku oraz popularność i sławę perfum – tłumaczy prof. Tutka. Rok 1889 jest nieprzypadkowy - wtedy narodziły się pierwsze współczesne perfumy, do których zaczęto używać syntetycznych składników – w przypadku Jicky były to: kumaryna, wanilina oraz benzaldehyd. Ciekawa jest historia Soir de Paris firmy Bourjois z 1929 roku. Niedrogi, ale wspaniały zapach, który w PRL-u można było kupić w Pewexie za 1,6 dolara. Przez kilka dekad najpopularniejszy prezent przywożony z Francji. Niestety, już niedostępny w sprzedaży. Przełom na rynku perfum przyniosło Opium - legendarny zapach stworzony przez Dom Mody Yves Saint Laurent w 1977 roku. Zmysłowy orientalny aromat do dziś stanowi jeden z najlepiej sprzedających się zapachów. Perfumy tworzone są z olejków, które w kontakcie ze skórą rozwijają swój zapach w różnym tempie. Z 1990 roku pochodzi Tresor Lancome, w którym Sofia Grojsman – jedna z najwybitniejszych perfumiarek wszechczasów – w niespotykany sposób zagrała nutą brzoskwini. Efekt był spektakularny - nikomu nie udało się już tego powtórzyć. Sophia Grojsman to wyjątkowy perfumiarz z polskimi korzeniami. Urodziła się na Białorusi w 1945 roku w żydowskiej rodzinie jako córka Polki i Rosjanina. W 1960 roku razem z rodziną przeniosła się do Polski, skąd w 1965 wyemigrowała na stałe do USA. Będąc specjalistką w dziedzinie chemii nieorganicznej dość szybko znalazła pracę jako laborant w koncernie IFF – jednym z największych na świecie w branży przemysłu perfumeryjnego. Historię perfumiarstwa według prof. Tutki zamknął zaś zapach J'adore Christiana Diora z 1999 roku. Kwiatowa kompozycja zaliczana do największych perfumeryjnych klasyków wszechczasów. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

11


Lutek Pińczuk i jego wyśniona

Połonina

Nieokiełznany marzyciel i najsłynniejszy gospodarz Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej – Lutek Pińczuk – doczekał się filmu o sobie. Powstała opowieść o wolnym człowieku i dzikich jeszcze Bieszczadach, gdzie z plecakiem i w starych traperkach wędrowało się po połoninach, przy ognisku śpiewało piosenki Wojtka Belona, a w schronisku, prócz wrzątku i pryczy, nic więcej nie było. W Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie odbyła się prapremiera półtoragodzinnego dokumentu „Śniła mi się połonina” w reżyserii Roberta Żurakowskiego, który powstał dzięki Mazurkiewicz Produkcja Filmowa i Podkarpackiej Komisji Filmowej oraz wsparciu Rzeszowa i samorządu województwa. A… co najmniej dwa kadry z filmu są fenomenalne, dla których warto obejrzeć ten obraz nie jeden raz. Po pierwsze, twórcom udało się dotrzeć do archiwalnego filmu z połowy lat 60. XX wieku, na którym utrwalono barwny ślub Lutka Pińczuka z Urszulą Wojdą, na koniach i w stylizowanych strojach bojkowskich. Życie napisało też piękne i wzruszające zakończenie filmu – Lutek Pińczuk po raz ostatni zjeżdża z Połoniny Wetlińskiej, na moment przed rozbiórką historycznej Chatki Puchatka, a po drodze mija tłum turystów wspinających się na połoninę…

w Bieszczadach

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

- Spotkałem się z Lutkiem w jego domu w Wetlinie, gdzie od kilku lat mieszka, po tym jak przestał gospodarzyć na Połoninie Wetlińskiej - mówi Robert Żurakowski. – I…, jak to z Lutkiem bywa, musiałem go namawiać, by obejrzał film o sobie. Jest w dużo gorszej kondycji fizycznej niż to widzimy w dokumencie, ale mentalnie nie zmienił się nic. W pewnym momencie wstał i stwierdził: „wystarczy tego oglądania – ptaszki trzeba nakarmić”. Prawdziwy Lutek! Traper, który w Bieszczady przyjechał już pod koniec lat 50. XX wieku. Był młodym górnikiem, kiedy dotarł pod połoniny skuszony dobrym zarobkiem przy letnim zbiorze runa leśnego. Przez kolejne 3 lata wracał, by w 1961 roku osiedlić się w ziemiance w Berehach Górnych i już na stałe osiąść w Bieszczadach. To miejsce przypominało mu okolice, gdzie spędził dzieciństwo. Urodził się rok przed wybuchem II wojny światowej w Kunowej, w dawnej Jugosławii, obecnie Bośni. Jest potomkiem polskich emigrantów z czasów zaborów. Po wojnie z ojcem i siódemką rodzeństwa osiadł na Dolnym Śląsku w okolicach Bolesławca, stąd górniczy epizod w jego życiu. Matka, która zmarła przy porodzie, nie doczekała powrotu do Polski.

Pińczuk z Połoniną Wetlińską po raz pierwszy związał się w 1964 roku. W latach 50. powstał tutaj schron z przeznaczeniem na wojskowe obserwatorium przeciwlotnicze, które z czasem przekazano do zagospodarowania turystyce. Pierwszymi gospodarzami byli krakowscy harcerze, ale to Lutek Pińczuk zrobił z tego miejsca autentyczne schronisko. Wieloletni gospodarz kempingu PTTK w Ustrzykach Górnych, od 1986 do 2016 roku człowiek-instytucja w schronisku na Połoninie Wetlińskiej. Chatka Puchatka (1228 m n.p.m.) była najwyżej położonym schroniskiem w Bieszczadach. Rozbudowywane i modernizowane przez Lutka, od 1964 roku zapewniało spartańskie warunki i przepiękne widoki. Kultowe miejsce, gdzie już na zawsze pozostał ukochany koń Pińczuka – Karo i gdzie przez lata można było podglądać, jak słynną „więźniarką”, czyli gazikiem 69A pędził z Przełęczy Wyżnej na szczyt Wetlińskiej. Kultowy gazik do dziś stoi w garażu domu Lutka w Wetlinie, gdzie osiadł, gdy przestał gazdować wspólnie z Dorotką Nowosielską na Wetlińskiej. Do historii przeszła też Chatka Puchatka – w lipcu 2022 roku zaplanowano otwarcie nowego schroniska wybudowanego przez Biesz-

12

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Film

czadzki Park Narodowy, w którym zachowano fragment jednej ze ścian Chatki. Film powstawał prawie 3 lata. Dokumentuje ostatnie chwile życia starego schroniska, zatrzymuje też w kadrze wzruszonego Lutka, który żegna się z najważniejszym dla niego miejscem, i turystów, którzy odkrywają tajemnice Chatki, która przechodzi do historii. Wspaniałe miejsce, które przez kilka dekad łączyło wszystkich tych, którzy ukochali góry i połoniny. Na archiwalnych zdjęciach wspólne śpiewanie, łazikowanie i autentyczna bieszczadzka wspólnota, jakiej dziś już właściwie nie ma. Dzikie, wymagające, surowe Bieszczady, bieszczadnicy i traperzy na koniach oraz nieskomercjalizowana turystyka górska – to wszystko znalazło się w obrazie „Śniła mi się połonina”. Film zbudowany jest z rozmów i obserwacji bohaterów: Ludwika Pińczuka oraz osób, które na różnych etapach pojawiały się w jego życiu. Piękny jest motyw wędrówki łączący cały film, a który jest kwintesencją magii gór – na Połoninę Wetlińską wspina się Urszula Wojda, była żona Lutka, razem z wnuczką Jagodą. Co ciekawe, Urszula Wojda ponad 10 lat, do 1986 roku, gazdowała w Chatce Puchatka. Gdy schronisko wymagało gruntownego remontu, zdecydowała, że przekaże je Lutkowi, a ten się zgodził i przez kolejne trzy dekady pisał historię tego miejsca. W filmie pięknie pokazane zostały bieszczadzkie plenery, połoniny, szlaki, a przede wszystkim legendarna Chatka Puchatka – przed, w trakcie i po rozbiórce. Twórcy wykorzystali też bogate zbiory archiwaliów: zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterów, pamiętniki i kroniki oraz źródła filmowe, m.in. nagrania z archiwów Telewizji Polskiej (Polska Kronika Filmowa). Wspaniałym materiałem źródłowym są prowadzone przez Urszulę Wojdę dzienniki i księgi pamiątkowe. Bohaterka udostępniła swoje zbiory

z okresu od 1966 do 1968 roku oraz od 1975 do 1986. Jako młoda dziewczyna, oprócz osobistych pamiętnikowych wpisów, wklejała tam biało-czarne fotografie wzbogacając je odręcznymi komentarzami. Wartość filmu podkreśla obraz pięknie skomponowany z muzyką, której autorem jest podkarpacki muzyk artysta Dominik Muszyński, lider zespołu Wa Da Da. W filmie pojawiają się też utwory legendarnej grupy KSU. W filmie o Pińczuku mówią m.in.: Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie, autor książki „Lutek, co miał szałas na połoninie”, Ryszard Krzeszewski, czyli słynny „Prezes” z Chmielu, Elżbieta Dzikowska, Andrzej Borkowski vel „Żmiju”, Ryszard „Bury” Denisiuk oraz ratownicy z Grupy Bieszczadzkiej GOPR. Szkoda, że zabrakło w filmie Wojomira Wojciechowskiego, byłego dyrektora Bieszczadzkiego Parku Narodowego, zaprzyjaźnionego z Lutkiem od ponad 50 lat, czy Grzegorza Chudzika, byłego szefa Grupy Bieszczadzkiej GOPR. Pińczuk od 1966 roku był ratownikiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wziął udział w rekordowych 139 wyprawach ratunkowych, a za swoją górską służbę był wielokrotnie odznaczany, także Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W filmie dużo i ciepło mówi o ratownikach GOPR, którzy na Połoninie Wetlińskiej mieli dyżurkę, a których traktował jak rodzinę. Gdy z Wetlińskiej zwozi głaz, który osłaniał grób psa Pruta, pomagają mu zaprzyjaźnieni GOPR-owcy. Do dziś symboliczny Pruto pilnuje domu Lutka w Wetlinie. - To nie jest biografia w klasycznym znaczeniu - chronologia wydarzeń od dzieciństwa do obecnych lat nie byłaby dla widzów atrakcyjna. Stąd archiwalne zdjęcia, filmy, czy fabularyzowane sceny – mówi Małgorzata Mielcarek, scenarzystka filmu o Lutku Pińczuku. – Trudność była tym większa, że on sam bardzo niechętnie o sobie opowiada. I taki Lutek pozostał do dziś, autentyczny bieszczadnik, o którym jeden z zaprzyjaźnionych ratowników GOPR powiedział: „To jedyny człowiek, który przejście w górach od spartańskich warunków do wygody uważa za nieszczęście”. Bo „Śniła mi się połonina” to nie tyle opowieść o człowieku, co o życiu człowieka w symbiozie z przyrodą, któremu towarzyszą ukochane zwierzęta i który ma potrzebę stworzenia swojego miejsca na ziemi. 

„Śniła mi się Połonina”, pl. dok., 2022. Reżyseria: Scenariusz: Produkcja: Koprodukcja:

Od lewej: Mateusz Mazurkiewicz, Robert Żurakowski, Małgorzata Mielcarek, Katarzyna Mazurkiewicz.

Metraż:

Robert Żurakowski Małgorzata Mielcarek Mazurkiewicz Produkcja Filmowa Telewizja Polska S.A., Podkarpacki Regionalny Fundusz Filmowy, G&B Art 83 minuty

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

13


Jedyna

ocalała

synagoga cadyków. W Łańcucie W początkach września 1939 roku, gdy tylko Niemcy wkroczyli do Łańcuta, podpalili miejscową synagogę. Najdziwniejsze jednak było to, iż natychmiast przyjechali strażacy i sprawnie ugasili pożar. Hitlerowcy nie przeszkadzali. Stało się to na skutek interwencji Alfreda hr. Potockiego, ostatniego ordynata łańcuckiego.

Tekst Antoni Adamski Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak

K

rąży do dziś pokrętna wersja, iż właściciel zamku chciał synagogę przeznaczyć sobie na magazyn. Prawda była inna: - Alfred Potocki znał Joachima von Ribbentropa, ministra spraw zagranicznych Rzeszy – mówi Andrzej Potocki, autor monumentalnej pracy o podkarpackich Żydach pt. „Po tak wielu zostało tak niewiele”. Ribbentrop gościł w Łańcucie w październiku 1935 r. W archiwum krakowskiego Ilustrowanego Kuriera Codziennego zachowały się cztery zdjęcia z tej wizyty. Pierwsze przedstawia hrabiostwo idące na spotkanie z Niemcem. „Towarzyszy im orkiestra” - czytamy w podpisie fotografii. Elegancko ubrani (ordynat w ciemnym garniturze i takim samym kapeluszu) podążają zapewne w kierunku dworca kolejowego. Dostojne towarzystwo wyprzedza banalny wiejski kundel. Kolejna fotografia przedstawia von Ribbentropa na spacerze z hr. Potocką (imienia nie podano). Trzecia – kompletnie nieudana - pokazuje postać Alfreda hr. Potockiego tyłem (z laseczką). Czwarta to „trzy kobiety z rodziny Potockich” (reporter IKC-a nie bawił się w wymienianie imion) wracające ze spaceru z eksponowanym gościem.

14

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Wizyta ta miała poważne konsekwencje. Niemcy w 1944 roku, na krótko przed wkroczeniem Armii Czerwonej, pomogli wywieźć hrabiemu na Zachód najcenniejsze ruchomości zdobiące pałacowe wnętrza. Wcześniej zaś pozwolili ocalić wraz z wystrojem i wyposażeniem miejscową synagogę. To jedyny (?) taki wypadek na ziemiach okupowanej Polski. Wybudowano ją w 1761 r. Wnętrze synagogi prawie czterdzieści lat później przedstawia Zygmunt Vogel, warszawski pejzażysta kształcony w Malarni Królewskiej Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ciemne, prześwietlone promieniem słońca wnętrze zwraca uwagę finezyjną dekoracją sztukatorską. Zapewne malowidła ścian jeszcze nie istniały. Na pierwszym planie monumentalna bima – baldachim łączący się arkadami ze sklepieniem. Obok ukazanej w perspektywicznym skrócie „świętej szafy” na Torę – aron ha-kodesz, zebrała się na modlitwie grupka sędziwych Żydów okrytych białymi szalami modlitewnymi. W lewym rogu trzech „turystów” (dwóch w kontuszach, jeden w zachodnim stroju) podziwia egzotyczne dla nich wnętrze - przywodzące na myśl starodawne, romantyczne pomniki historii.


Żydzi

z Podkarpacia

Rysunek Zygmunta Vogela - Wnętrze synagogi w Łańcucie z ok. 1797 r. Jak podkreślają Maria i Kazimierz Piechotkowie - najlepsi znawcy synagog na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej – łańcucki zabytek przetrwał do dziś w niemal niezmienionym stanie. Zwracają uwagę finezyjne sztukaterie oraz malowidła o motywach roślinnych i zwierzęcych. W sztukateriach z II połowy XVIII stulecia pobrzmiewają echa zdobnictwa kultury zachodnioeuropejskiej (np. motyw rocaille). W malowidłach ukazują się nieoczekiwane także geometryczne motywy ze świata islamu. plątaninie dekoracji odnajdujemy postacie zwierząt. To pełen symboli judaistyczny bestiariusz. Np. lampart to uosobienie gwałtownego ruchu, orzeł – wzlatująca w niebo duchowość, jeleń – szybkość, zaś lew uosabia potęgę. Na podłuczu bimy wymalowano węża połykającego własny ogon. Jest on symbolem nieskończoności, wieczności; zapowiada nadejście czasów mesjańskich. Wizerunki zwierząt pełnią funkcje teologiczne, przywołując cytaty z Tory. Pod znakami zodiaku umieszczono widok Jerozolimy oraz świątyni Salomona. Między arkadami ścian wpisywano teksty modlitw. Pierwsze wpisano w XVIII stuleciu, zaś ostatnie przed II wojną światową. Na ścianach znajdują się również sceny z Pięcioksiągu Mojżeszowego, np. kuszenie Adama, zabójstwo Kaina, Arka Noego czy ofiara Abrahama. Istnieje również przedstawienie miasta: to Jerozolima w której „spotkamy się za rok” - jak życzyli sobie nawzajem pobożni Żydzi. W niewielkiej salce zwanej lubelską (na prawo od wejścia) odbywały się posiedzenia kahału (gminy) i sądu rabinackiego. Dopiero w 1912 roku ozdobiona została prowincjonalną, naiwną w wyrazie polichromią. Salka związana jest z największymi postaciami chasydyzmu. Tutaj modlił się Elimelech z Leżajska (1717-1787) – pierwszy cadyk w dziejach judaizmu. W Łańcucie krótko przebywał jego uczeń - Jaakow Icchak ha-Lewi Horowic (1745-1815), zwany Widzącym z Lublina. Był on jasnowidzem i uzdrowicielem; mówiono,

W

iż posiadał dar lewitacji. Jego nauka polegała na duchowym doskonaleniu współwyznawców. Sam odgradzał się od niegodziwości świata, nosząc stale przepaskę na oczach. Okoliczności jego tragicznej śmierci owiane są tajemnicą. W religijnej ekstazie miał wylewitować przez okno swego domu. W czasie modlitwy natarczywie domagał się przyjścia Mesjasza. Ten brak pokory nie spodobał się Jahwe, który spowodował upadek, roztrzaskanie się o bruk, a w rezultacie śmierć niepokornego cadyka. - Widzący z Lublina był założycielem całej dynastii cadyków. Horowicowie i Rubinowie rządzili w sześćdziesięciu miastach Galicji – mówi Andrzej Potocki. Łańcutem związane są również dwie inne ważne postaci chasydyzmu. Po wojennych zniszczeniach na miejscowym kirkucie odtworzono ohele (kaplice grobowe) na miejscach pochówku dwóch cadyków. Pierwszy to Naftali Horowic, zwany Naftalim z Ropczyc, który jadąc do Lublina nagle zaniemógł. 8 maja 1827 zmarł w Łańcucie na cholerę. Drugim był łańcucki cadyk Eleazar Szapiro. Żydzi z całego świata, odwiedzający dziś grób Elimelecha w Leżajsku, w drodze powrotnej modlą się na łańcuckim kirkucie. Odwiedzają także miejscową synagogę należącą obecnie do Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego w Polsce (z siedzibą w Warszawie). Przez dziesięciolecia synagoga była oddziałem Muzeum-Zamku w Łańcucie, który prowadził w niej prace konserwatorskie (odnawianie polichromii w latach 60.-70.). Muzeum eksponowało w synagodze własny zbiór judaików. 

Z

Pisząc tekst korzystałem z publikacji: - Maria i Kazimierz Piechotkowie, Bramy nieba, Bożnice murowane na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej, Warszawa 2017. - Adam Dylewski, Śladami Żydów polskich, Bielsko-Biała 2002. - Andrzej Potocki, Po tak wielu zostało tak niewiele, Żydzi w Podkarpackiem, Rzeszów 2019. - Martin Buber, Opowieści chasydów, Poznań 1989.

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

15


Postacie

Lela

Pawlikowska z Medyki. Malowała też Dianę Spencer Aniela Lela Pawlikowska, Autoportret, 1944.

Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej odkryło postać znakomitej, zapomnianej przez dziesięciolecia artystki. To Aniela [Lela] Pawlikowska z Medyki. Po muzealnej wystawie jej malarstwa pozostała wspaniała monografia autorstwa kustosza dyplomowanego dr Marty Trojanowskiej.

Tekst Antoni Adamski Reprodukcje Archiwum VIP Biznes&Styl Po rozebranym w latach sześćdziesiątych, zrujnowanym dworze w Medyce nie ma dziś śladu. Podobny los spotkał osiadłych na emigracji jego właścicieli. Córka Maria Ludwika tak napisała o matce: „Aniela Pawlikowska pozostanie dla historii człowiekiem nieznanym. Należy do pokolenia elity intelektualnej XX wieku, o której biografii nigdy nie będzie […] Straty nie da się naprawić, nigdy nikt […] nie poskłada, choćby, pragnął, pogubionych kamyczków mozaiki, nie złoży, jak trzeba, podobizny duchowej tych ludzi tak, aby mogła dać ona wyobrażenia ich następcom o duchowej jakości człowieka”. Dr Marta Trojanowska zrobiła wszystko, aby tym pesymistycznym słowom zaprzeczyć. Po znakomitej wystawie malarstwa Leli Pawlikowskiej pozostała biografia: ciekawa, mądra, wręcz pasjonująca, gdy sięga się do przypisów, załączonych wspomnień, fotografii i dokumentów. Żal tylko, iż ta biografia nie jest jeszcze znana w księgarniach artystycznych w kraju oraz w najważniejszych ośrodkach kulturalnych polskiej emigracji. Aniela (Lela) z Wolskich Pawlikowska (1901-1980) malarka, graficzka, ilustratorka książek urodziła się we Lwowie w rodzinie o świetnych tradycjach kulturalnych. Jej babka ze strony matki – Wanda z domu Monné – była narzeczoną Artura Grottgera. Po śmierci artysty wyszła za jego przyjaciela, malarza Karola Młodnickiego. Ojciec

16

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Anieli – Wacław Wolski – został pionierem galicyjskiego przemysłu naftowego, matka – Maryla z Młodnickich – była poetką oraz organizatorką życia kulturalnego Lwowa na przełomie XIX i XX stulecia. Beata – siostra Anieli (po mężu Obertyńska) zajmuje od niedawna w polskiej literaturze ważne miejsce. Znana jest jako poetka i pisarka: autorka tomu wspomnień „W domu niewoli” który, wydany w Rzymie w roku 1946, był jedną z pierwszych relacji z pobytu w sowieckich łagrach. Siostry Wolskie otrzymały wszechstronne wykształcenie domowe. Niestety, ich rodzice - wrogowie wszelkich biurokratycznych formalności - nie zadbali o poświadczenie ich wiedzy odpowiednimi świadectwami szkolnymi. W rezultacie Aniela mogła uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez znakomitych profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, Uniwersytetu Jagiellońskiego i krakowskiej ASP tylko jako wolna słuchaczka. W roku 1924 została żoną Michała Pawlikowskiego, kolekcjonera, pisarza i wydawcy, właściciela dworu w Medyce pod Przemyślem. Rok później zadebiutowała jako ilustratorka książki „Jagnieszka” – pierwszego tomu rodzinnego wydawnictwa Biblioteki Medyckiej. Równocześnie malowała i rysowała portrety oraz autoportrety. W latach trzydziestych zaczęła uprawiać grafikę, tworząc cykl linorytów „Bogurodzica” oraz projekty kart pocztowych wydanych w 1938 roku przez znaną lwowską firmę „Książnica – ATLAS”. W tym czasie w dziedzinie portretu udało się jej osiągnąć nieomal mistrzostwo, o czym świadczą płótna: „Marysia pantoflarka”, oświetlony ostrymi, jakby nierealnymi promieniami słońca wizerunek męża, oraz „Portret pani Szajnochowej”. Za ten ostatni w roku 1934 otrzymała zaszczytne wyróżnienie w Salonie warszawskiej „Zachęty”. Była mistrzynią stylizacji: prace graficzne tworzyła w konwencji Art Déco, w portretach i pejzażach wykorzystywała doświadczenia kapizmu – polskiego koloryzmu. Do kolejnych prac ilustratorskich prowadziła szczegółowe studia polskich i europejskich kostiumów historycznych.


Postacie

Portret Pani Szajnochowej, 1922.

Portret Diany Spencer – przyszłej Lady Di, 1965.

W czasie wojny wraz z dziećmi i siostrą początkowo przebywała we Lwowie, podczas gdy mężowi udało się wcześniej wyjechać do Rzymu. Pracował tam w Prymasowskim Komitecie Pomocy Uchodźcom. Po długich staraniach Lela razem z dziećmi znalazła się Generalnej Guberni. W Krakowie otrzymała wiadomość, że jej mąż stara się o pozwolenie na wyjazd rodziny do Włoch. Wydawano je aż w Berlinie. W marcu 1942 rodzina połączyła się w Rzymie. Nie był to spokojny pobyt, gdyż rok później Michał Pawlikowski i kilku jego rodaków zostało aresztowanych przez Niemców. Po kilku tygodniach zostali zwolnieni na osobistą interwencję papieża Piusa XII. W czasie czteroletniego pobytu na włoskiej ziemi podstawą utrzymania całej rodziny stało się wykonywanie przez Lelę Pawlikowską portretów arystokracji włoskiej. Po zakończeniu wojny przeniosła się z rodziną do Londynu. W Anglii zyskała ogromną popularność wśród elitarnej, zamożnej klienteli. Specjalizowała się w intymnych portretach dzieci malowanych głównie pastelami. W książce możemy obejrzeć np. pastelowe wizerunki dzieci z rodziny Spencerów, wśród nich Diany – przyszłej sławnej „Lady Di”. Popularność polskiej malarki w wielkim świecie pozwalała na utrzymanie całej rodziny.

Portret męża Michała na tle gór, 1926.

Według dr Marty Trojanowskiej, Pawlikowska na emigracji wykonała około 800 do 1000 portretów. Prace te są w Polsce zupełnie nieznane. Trudno jest również do nich dotrzeć, bo przechowywane są głównie w zbiorach prywatnych na całym niemal świecie. Dla Leli Pawlikowskiej ten rodzaj malarstwa – wykonywane zarobkowo na zamówienie, a niekiedy pod dyktando klienta portrety, chociaż subtelne, niekiedy niemal intymne, malowane najczęściej pastelami – stały się jedynym rodzajem działalności twórczej. Upiększając i przedstawiając konwencjonalnie swoje modele starała się nie rezygnować z pojmowanego bardzo serio artystycznego powołania. A jednak – aby utrzymać rodzinę – rezygnować (niekiedy? często? zbyt często?) musiała. To zniewolenie było jej wewnętrznym dramatem. Dzisiaj sztuka i osoba Leli Pawlikowskiej powraca. Znowu interesuje współczesnych widzów i czytelników. Wyłania się z mozolnie składanych kamyczków rozsypanej mozaiki. 

Pisząc tekst korzystałem z biografii: „Lela. Życie i twórczość Anieli z Wolskich Pawlikowskiej” autorstwa Marty Trojanowskiej, wydanej przez Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej, Przemyśl 2021, oraz z zamieszczonej na wystawie informacji autorstwa Marty Trojanowskiej.

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

17


Pamięć

Izba Pamięci Rudniczan Wyznania Mojżeszowego w Rudniku nad Sanem Setka czarnobiałych fotografii, kilka chanukowych świeczników i pożółkłych dokumentów - nieliczne przedmioty, jakie się uchowały, bo po rudnickich Żydach nie ma dziś prawie nic. Synagogi spłonęły, cmentarze zostały zrównane z ziemią, podobnie jak łaźnia i cheder. Pamięć o nich przywracają lek. Barbara Tutka i jej brat, prof. Piotr Tutka, którzy w Rudniku nad Sanem stworzyli Izbę Pamięci Rudniczan Wyznania Mojżeszowego. W kilku pomieszczeniach w przedwojennej, żydowskiej kamienicy zgromadzili cenne pamiątki, a w każdą niedzielę Izbę mogą zwiedzać turyści.

Perets Zucker.

Barbara i Piotr Tutka, chcąc uczcić okazał się Perets Zucker z Izraela. pamięć swojej tragicznie zmarłej matki, Jego dziadek, Leib Zucker, urodził się Stanisławy Tutki - wieloletniej nauczyw Rudniku w 1894 roku i był właścicielki w Rudniku nad Sanem, kilka cielem składu drewna oraz materiałów lat temu założyli Fundację „Ocalić budowlanych. Tutaj też wychowywała od zapomnienia”. Fundacja systemasię trójka jego dzieci: Lea, Gitla i Mojtycznie organizuje wystawy i zabiera żesz Eliasz. W 1939 roku cała rodzina rudniczan w sentymentalne podróże została deportowana za San, a następOd lewej: Barbara Tutka, do dawnego Rudnika. W 2020 roku nie przez Kowel i Nowosybirsk dotarła Perets Zucker z żoną, siostrą prawdziwą sensacją była prezentacja do Kazachstanu. Po wojnie Leib Zuci siostrzenicą oraz prof. Piotr Tutka. 67 fotografii „Rudniczanie Wyznania ker z Leą i synem Mojżeszem, ojcem Mojżeszowego”, na których udało się Peretsa Zuckera, udali się do Izraela, zidentyfikować około 200 postaci Żydów zamieszkujących Gitla osiadła w Stanach Zjednoczonych – dodaje Barbara Tutka. przed wojną Rudnik. Perets Zucker wziął udział w otwarciu Izby Pamięci Rud- Wykonaliśmy tytaniczną pracę, nawiązaliśmy kontakt niczan Wyznania Mojżeszowego i nie krył, jak bardzo jest z wieloma osobami z całego świata i czułam żal, że po kilku wzruszony mogąc pozować na tle zdjęć z ojcem i dziadkiem tygodniach wystawy fotografie trafią do szuflady, a dzieje rud- oraz portretu babki. - Przyjechałem do Rudnika nad Sanem z żoną Iris, sionickich Żydów znów zostaną zapomniane – opowiada Barbara Tutka. – Uznałam, że zrobię wszystko, by stworzyć stałą eks- strą Malką i siostrzenicą. Wspaniała chwila, piękne miejsce. pozycję. Żydzi pojawili się w Rudniku już w 1552 roku, czyli Dla mnie szczególne, bo przed wojną, po sąsiedzku mieszkał w momencie lokacji miasta. Dokumenty z XVII wieku wspo- tu mój dziadek – mówi Perets Zucker. Na otwarciu obecna też była Laura Nemeyer ze Stanów minają o pierwszej synagodze. W 1921 roku Rudnik zamieszkiwało 805 osób wyznania mojżeszowego, a w miasteczku Zjednoczonych, zajmująca się ochroną cmentarzy żydowbyły dwie synagogi, cheder, łaźnia i dwa cmentarze. Na prze- skich, która ufundowała pamiątkową tablicę, jaka zawisła strzeni wieków liczba żydowskich mieszkańców wahała się od przy wejściu do Izby. kilkuset do nawet 2 tys. Początek końca nastąpił 13 września Miejsce to ma być kolejnym ważnym adresem na kultural1939 roku – tego dnia wkroczyli Niemcy i rozpoczęli ekstermi- nej mapie Rudnika nad Sanem. Będzie tu można przychodzić nację Żydów. Ci trafili do Ulanowa, z czasem do getta w Tar- w każde niedzielne popołudnie. Warto zobaczyć historyczne nogrodzie. Komu nie udało się uciec, zginął w Bełżcu. Izba zdjęcia, ale też dokumenty, naczynia liturgiczne, modlitewnik na święto Paschy oraz ponad 5-metrową Torę z Tarnogrodu, jaką Pamięci jest hołdem złożonym naszym nieżyjącym sąsiadom. Izba powstała w przedwojennej kamienicy przy ulicy Mickie- udało się zakupić Fundacji od prywatnego kolekcjonera. wicza 25, gdzie Fundacja wynajęła kilka pomieszczeń. Na eks- Niewykluczone, że w przyszłości wydamy album albo pozycji dominują archiwalne zdjęcia udostępnione przez Wło- książkę poświęconą rudnickim Żydom, ale na razie koncentrudzimierza Skoczylasa, krewnego Stanisławy Skoczylasówny, jemy się na dokumentacji już posiadanych przedmiotów, w czym rudniczanki, która przed wojną prowadziła w miasteczku atelier bardzo pomaga mi Joanna Chowaniec, którą udało się „zarazić” fotograficzne „Mimoza” i w kadrze zachowała wiele rudnickich miłością do historii Rudnika – dodaje Barbara Tutka. – Jest rodzin oraz scen obyczajowych. Po śmierci kobiety w 1948 roku wielce prawdopodobne, że po otwarciu Izby Pamięci wiele osób zakład prowadził jej brat Eugeniusz Skoczylas, a po jego śmierci odnajdzie tu ślady swojej przeszłości. Bardzo na to liczymy.  pudło z bezcenną kolekcją zdjęć, dokumentujących także przedwojennych Żydów, trafiło do Włodzimierza Skoczylasa. Tekst Aneta Gieroń - W identyfikacji historycznych zdjęć ogromnie pomocny Fotografie Karol Ząbik

18

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



kultura

40 lat BWA w Krośnie.

Galeria zmienia miasto

Prace Andy Warchola wyświetlane na fasadzie budynku BWA w Krośnie (z powodu pandemii sale wystawowe były zamknięte).

Czterdziestolecie Biura Wystaw Artystycznych w Krośnie to nie tylko okazja do podsumowań.

- Postanowiliśmy zapomnieć o banałach i schematach myśloW krośnieńskim BWA nie ma pilnujących. Dyżurują pracowwych. A więc o wciąż pokutującym przekonaniu, iż sztuka współ- nicy Biura przygotowani merytorycznie i gotowi do oprowadzaczesna jest dla przeciętnego odbiorcy niedostępna, zaś jej odbiór nia po aktualnej wystawie. Nie ma również biletów (wyjątkiem są wymaga nadzwyczajnego wysiłku. To prawda, że konieczne jest te ekspozycje, które wymagają szczególnego nadzoru oraz dużych przygotowanie odbiorcy. Ale właśnie od tego jesteśmy – podkre- nakładów finansowych, np. prezentacja prac Andy Warhola, sprośla Ewelina Jurasz, dyrektorka krośnieńskiego BWA. wadzona ze słowackiej miejscowości Medzilaborce). W tej forPlacówka adresuje swą działalność do wszystkich grup mule pracy chodzi o podkreślenie, że BWA jest instytucją samowiekowych: począwszy od kilkuletnich maluchów, poprzez rządową, utrzymywaną z podatków mieszkańców miasta. A skoro młodzież ze szkół podstawowych i średnich, na dorosłych tak, to każdy jest tu mile widziany, a mieszkańcy są w pewnym i seniorach skończywszy. Orgasensie patronami tego miejsca, współtworząc je – nawet nienizowane są dla nich m.in. speBiuro Wystaw Artystycznych w Krośnie rozpoczęło cjalnie dedykowane warsztaty świadomie. Placówka w nowej działalność w 1982 r. jako wojewódzka instytucja kul„ByWAj w galerii – lekcje ze siedzibie poszerzyła zdecydowatury. W roku 1999 przejęło ją miasto. BWA zorganizosztuką” i zajęcia stałe w pracownie grupę stałych odbiorców, jedwało kilkaset wystaw, w tym dzieł wybitnych artystów: niach multimedialnych. Każdego nak w działalności przeszkodziła Zdzisława Beksińskiego, Tadeusza Brzozowskiego, roku, systematycznie od wiosny pandemia i odsunęła ich nieco od Edwarda Dwurnika, Władysława Hasiora, Mariana Koniecznego, Jerzego Nowosielskiego, Franciszka 2019, jest ich ponad czterysta dla osobistych wizyt. Obecnie trwa Maśluszczaka, Antoniego Rząsy, Janusza Stannego, kilku tysięcy odbiorców. Do tego odbudowa tego audytorium. Franciszka Starowieyskiego, Jana Szancera, Józefa wykłady o najważniejszych proDziałalność BWA to oddolna Wilkonia, Gustawa Zemły i innych. Nie zabrakło twórpraca z młodzieżą. Do nich blemach sztuki współczesnej. ców krośnieńskich i blisko związanych z Krosnem. skierowany jest program Prowadzą je historycy sztuki: Mieli tu wystawy artyści tacy jak Seweryn Bieszczad, „ObudźMY Miasto”. 15 iniKatarzyna Solińska, Grzegorz Stanisław Kochanek i Władysław Niepokój. Stefański, artyści-plastycy cjatyw wspieramy grantami po W Galerii prezentowane były także płótna artystów Marek Burdzy i Martyna Kar1 tys. zł każda. Młodzież zorgapierwszej połowy XX wieku - na stałe zapisanych powicz, ale także osoby zapronizowała do tej pory koncerty w historii sztuki. Były to dzieła: Tadeusza Ajdukiewiw podcieniach, pokaz mody, szone ze swoimi prelekcjami cza, Juliusza Fałata, Vlastimila Hoffmana, Stanisława wykonała mural, przygotowała - Wiesław Banach, Zdzisław Kamockiego, Juliusza i Wojciecha Kossaków, Stanipierwszy festiwal filmowy Gil, dr Anna Stróż-Pawłowska, sława Witkiewicza-Witkacego. Kolejnymi dyrekto„Krosno VisualArt”. Łukasz Łuczaj, Rene Wawrzkierami BWA byli: w latach 1982-1991 - mgr inż. arch. Adam Łyszczek, następnie Tadeusz Kasperkowicz - Dzięki funduszom norwicz, czy Kamila Pawłucka. (1991 - 1993). W latach 1993-2018 placówką kierowała Nie przychodzi się do nas weskim dla młodych powstamgr Maria Jurkowska. W grudniu 2018 roku na stanopo rozrywkę, po to, aby zobanie specjalne miejsce „Cenwisko dyrektorki BWA Krosno powołano mgr Ewelinę czyć sensacyjne widowisko. trum Aktywności Młodzieży”, Jurasz. 8 marca 2019 r. otwarto nową siedzibę BWA Stawiamy odbiorcom pewne zaś same obchody 40-lecia to przy ul. Portiusa 4. wymagania. Na przykład zadadla nas czas prezentacji zarówno odważnych wystaw jak „Miasto niem dzieci oglądających malarstwo abstrakcyjne jest odgadnięcie, co było inspiracją dla tych marzeń”, ale też bardziej tradycyjnych, bazujących na naszym kompozycji. W ten sposób stają się współtwórcami sztuki. Doty- dotychczasowym dorobku, jak „Zieleń miejska”. Obchody jubiczy to nie tylko najmłodszych. Proponujemy rodzinne warsztaty leuszowe rozłożyliśmy w czasie tak, by każdy znalazł w nich artystyczne, w których biorą udział także dorośli. Prowadzący dla siebie dobrą przestrzeń – zaczęły się w maju tego roku zajęcia pokazują, że twórcą może stać się każdy, kto tylko i potrwają do maja 2023 roku - podkreśla Ewelina Jurasz.  tego pragnie. Ważny jest stosunek do sztuki: zadawanie pytań, wyrabianie własnych, nawet najbardziej krytycznych sądów. Tekst Antoni Adamski (Nie trzeba dodawać, iż te ostatnie są szczególnie cenione.) Fotografie Damian Wojtowicz

20

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



startup

Jak czynić świat lepszym

? Kruszyć szkło! i zarabiać pieniądze

Z Pawłem Ciesielskim i Szczepanem Wantusiakiem, założycielami Maas Loop, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Aneta Gieroń: Na Rynku w Rzeszowie, przy stoliku w pubie, w trakcie przyjacielskiego spotkania trzech 30-latków narodził się pomysł na biznes – produkcję kruszarek do szklanych butelek, który już wyszedł poza Rzeszów, Polskę i Europę. Często się razem spotykacie? Paweł Ciesielski: Prywatnie coraz rzadziej, niestety. (śmiech) Firmowo jesteśmy w nieustającym kontakcie, a sama przyjaźń została już zweryfikowana przez czas. Ze Szczepanem (Wantusiak – przyp. red.) znamy się 12 lat, z Łukaszem (Święch - przyp. red.) ponad 18. Wszyscy związani jesteśmy z Rzeszowem. Ja urodziłem się w Bydgoszczy, Łukasz pochodzi z Wojnicza pod Tarnowem, ale w stolicy Podkarpacia kończyliśmy studia. W moim przypadku był to biznes międzynarodowy. Po studiach zależało mi, by pracować na własny rachunek i od kilkunastu lat jestem współwłaścicielem agencji brandingowej. Łukasz jest absolwentem lotnictwa na Politechnice Rzeszowskiej. Pracuje na uczelni, jest po doktoracie, bierze udział w wielu projektach naukowo-badawczych - chociażby przy projektowaniu motoszybowca, i na pewno myśli o habilitacji. Szczepan Wantusiak: Rzeszów jest moim miastem, ale zarządzanie hotelarstwem studiowałem w Szwajcarii. Od ponad 10 lat odpowiadam za innowacje w Grupie Browarów Van Pur S.A. Z Pawłem poznałem się w pracy, kiedy współpracował z Van Purem przy tworzeniu nowych marek. Za jego pośrednictwem poznałem także Łukasza.

Przypadkowa znajomość w pracy przerodziła się w przyjaźń na lata? Sz.W.: Szybko dostrzegliśmy, że mamy wspólne poglądy, wartości i aspiracje. Cała nasza trójka. Tę filozofię życia można najkrócej podsumować: nie robić krzywdy, szeroko pojętej! Bardzo ważny jest dla nas rozwój. W biznesie zarówno po stronie klientów, jak i kontrahentów. Tylko to ma sens w pojmowaniu biznesu jako działania długofalowego. A że zawsze chcieliśmy zrobić coś wspólnie, najlepiej produkt, który pozwoliłoby zostawić ten świat lepszym dla kolejnych pokoleń, w 2020 roku odważyliśmy się i założyliśmy startup Maas Loop. P.C.: Rozpoczynając każdy biznes, także startup, od początku trzeba o nim myśleć w perspektywie co najmniej 5, a najlepiej 10 lat. Konieczny jest horyzont czasowy. W trakcie rozmów z przedstawicielami funduszy inwestycyjnych i partnerami biznesowymi ten temat nieustannie powraca - na ile innowacyjny pomysł przekalkulowany jest także pod względem trwałej obecności na rynku. Jest to w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że w ostatnich latach nie brakowało startupów, które tworzone były od grantu do grantu, bez trwałego i długofalowego osadzenia produktu na rynku. A biznes musi być skalowalny i z szansami na sukces nie tylko na rynku polskim, ale też europejskim i światowym. Wydaje się, że na rzeszowskim rynku wzorem takiego działania może być firma ML System z Zaczernia, która wyrosła z Inkubatora Technologicznego w „Aeropolis” w Jasionce, a dziś jest dużą, innowacyjną firmą produkcyjną ze sprzedażą poza granicami Polski. P.C.: Wiele polskich startup-ów jest „ofiarą” myślenia w kategoriach lokalnej sprzedaży. Polska to 38-milionowy rynek, czyli na tyle duży, że można się koncentrować tylko na lokalnym podwórku. Bywa to ślepą uliczką, której nie znają startupy, chociażby z Estonii i Izraela, które wywodząc się ze stosunkowo niewielkich krajów, od początku działalności mocno koncentrują się na ekspansji na rynki światowe. My też od początku zakładaliśmy, że chcemy tworzyć produkt globalny.

22

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Od lewej: Szczepan Wantusiak, Paweł Ciesielski.

Trzech przyjaciół spotyka się systematycznie od ponad 10 lat. Co w 2020 roku przesądziło o powstaniu Maas Loop? Sz.W.: Uznaliśmy, że fajnie byłoby połączyć naszą relację w spółkę, bo wówczas spotkania prywatne moglibyśmy przekształcić w firmowe. Bardzo lubimy wspólne dyskusje, a w ostatnich latach bywały okresy, kiedy zajęci życiem zawodowym i prywatnym – zakładaliśmy rodziny, rodziły się nam dzieci – coraz mniej czasu mieliśmy na kontakty towarzyskie w trzyosobowym składzie. Dwa lata temu skrystalizowała się nam też wizja biznesu, jaki chcielibyśmy robić. P.C.: W 2020 roku przyjęło to realne kształty i przystąpiliśmy do platformy startowej Start in Podkarpackie. Pamiętacie okoliczności, w jakich narodził się pomysł na kruszarkę do szklanych butelek? Sz.W.: Przy kawiarnianym stoliku, w pubie, w którym spotykamy się od lat. Zazwyczaj dyskutujemy o problemach, które uważamy za ważne, a wtedy naszą rozmowę zdominował temat śmieci, które wręcz nas zalewają, wszędzie. Uznaliśmy, że musimy wymyślić produkt, którego kupnem zainteresowani byliby klienci mający największy problem ze śmieciami. Wydedukowaliśmy, że na pewno są to właściciele lokali gastronomicznych, gdzie opakowań szklanych jest bardzo dużo, a na pewno każdemu zależy na ograniczeniu kosztów stałych. P.C.: Zaczęliśmy przeliczać, jak duże jest zużycie butelek w średniej wielkości lokalu na około 50 miejsc. I wyszło nam, że jest to około 500 butelek po piwie, które nie są w systemie kaucyjnym. Do tego trzeba doliczyć około 250 butelek wódki, 150 butelek wina i 200 butelek po innych alkoholach. Wychodzi ponad 1000 butelek i ponad pół tony szkła miesięcznie. Tak w Waszych głowach narodziła się kruszarka do szkła, czyli konkretnie co? P.C.: Urządzenie o wielkości lodówki albo pralki, które w swojej technologii wykorzystuje rozwiązania znane już w górnictwie, 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

23


startup ale na mniejszą skalę. Nasza kruszarka do szkła to pojemnik o wymiarach 60 x 60 x 90 cm, gdzie mieści się 30-40 butelek. Po zapełnieniu lejowatego wsypu, zamknięciu klapy i włączeniu przycisku, umocowane na specjalnym wale młotki uderzają w szkło krusząc je na piasek. Głośność pracy urządzenia porównywalna jest do przemysłowego odkurzacza. W zależności od wymagań klienta butelki mogą być skruszone na niewielkie kawałki, nawet do frakcji zbliżonej do piasku. Piasek jest w kolorze skruszonych butelek. W kruszarce stosujemy elektroniczne zabezpieczenia, które nie pozwolą włączyć urządzenia, jeśli klapa nie jest zamknięta. Czujniki mierzą masę kruszywa w szufladzie, która może się wypełnić maksymalnie do 20 kg. Według prawa pracy w Polsce tyle może unieść pracownica lokalu gastronomicznego.

Co możemy robić z tak pozyskanym piaskiem? Sz.W.: Można go wysypać w ogródku przy roślinach ozdobnych, zasilić plażę przy lokalu albo oddać do recyklingu. Nadaje się też do powtórnej produkcji butelek, ma zastosowanie w przemyśle budowlanym, przy budowie dróg, produkcji farb odblaskowych, czyszczeniu metali, czy produkcji zabawek. Jakie są ekonomiczne korzyści z zastosowania Waszej kruszarki w lokalu gastronomicznym albo hotelu? P.C.: Redukujemy pięciokrotnie koszt opłacanych kubłów na wywóz szklanych opakowań. W różnych miastach w Polsce te opłaty są różnie naliczane. W przeciętnym polskim pubie liczącym ok. 50 miejsc, oszczędność wyniesie od 6 do 8 tys. zł rocznie. Przy urządzeniu, które kosztuje 3,5 tys. EUR (ok. 14 tys. zł), koszt zwróci się po 1,5 roku, przy założeniu, że ceny za wywóz śmieci nie wzrosną, a bywa, że rosną średnio 100 proc. rocznie. W Londynie czy Berlinie ta oszczędność już jest na poziomie 6-8 tys. GBP lub EUR rocznie, a to oznacza, że koszt urządzenia zwraca się po 3-5 miesiącach. Im większy pub, tym oszczędności większe. Naszym targetem są kraje europejskie i inne rynki, ale na razie popyt jest większy niż podaż i musimy przygotować się technologicznie i produkcyjnie, aby móc sprostać zamówieniom. W tym biznesie chodzi o coś więcej niż tylko zarabianie pieniędzy? Sz.W.: Prywatnie spędzam dużo czasu z dziećmi w lesie, który uwielbiam. Doskonale pamiętam, jak było w nim czysto, gdy sam byłem kilkulatkiem, a jak bardzo zaśmiecony jest dzisiaj. Chciałabym przekazać moim dzieciom choć trochę lepszą wizję świata. Pewnie zabrzmi to odrobinę patetycznie, ale tu nie chodzi tylko o zarabianie pieniędzy, choć te też są ważne. Uważamy, że warto podjąć wyzwanie, jeżeli możemy pozostawić po sobie coś, co przysłuży się ochronie świata, w którym żyjemy. A już dawno doszliśmy do wniosku, że problem śmieci najlepiej rozwiązywać w sposób, który pozwala tym, którzy najwięcej ich wytwarzają, jednocześnie zarobić na ich ekologicznej utylizacji. P.C.: W tym biznesie poznajemy też siebie nawzajem, bo dotychczas znaliśmy się tylko od strony towarzyskiej. Ciągle współdziałamy, a to oznacza, że dobrze się dogadujemy. Zależy nam na stworzeniu solidnych podwalin pod projekt, który chcielibyśmy, by rozwijał się przez długie lata. Pierwsze półtora roku to był okres przygotowawczy, aż do września 2021 roku, kiedy podpisaliśmy umowę z Polską Agencją Rozwoju Przedsiębiorczości i otrzymaliśmy milion złotych dotacji. W tym czasie zrobiliśmy badania zapotrzebowania rynku, stworzyliśmy prototyp kruszarki, dopracowaliśmy biznes i plan działania. Rozpoczęliśmy też prace nad opcją abonamentowego odbioru szkła, stworzeniem koszy miejskich i kilku jeszcze innych pomysłów na przyszłość. Wasza kruszarka jest prostym urządzeniem, które wykorzystuje znaną od dawna technikę zamiany szkła w piasek, a jednak odzew rynku był ogromny. P.C.: W Polsce ciągle dziwnie pojmujemy słowo innowacja. A innowacja – w moimi przekonaniu - polega na lepszym zaspokajaniu potrzeb, niż robią to inni. Tylko tyle i aż tyle. Największym sukcesem jest trafne zdefiniowanie potrzeby rynku. W jaki sposób milion złotych, który rok temu we wrześniu otrzymaliście od Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, odmienił Waszą firmę? P.C.: To pozwoliło przygotować finalny projekt kruszarki, od prototypu do produkcji. Dzisiaj jesteśmy na etapie przygotowań do produkcji seryjnej, którą planujemy uruchomić na początku lipca 2022 roku w Jasionce k/ Rzeszowa. Obecnie, ile jest już wyprodukowanych kruszarek? P.C.: Gotowe są 4 sztuki urządzenia, które wykorzystujemy do prezentacji. W ciągu ostatniego roku zajmowaliśmy się promocją produktu, pozyskiwaniem klientów oraz przygotowaniem aplikacji odbioru skruszonego surowca, w której klient będzie mógł wybrać godzinę, podać ilość worków i opłacić usługę. Zakładamy bowiem, że już wkrótce, oprócz produkcji i sprzedaży kruszarek, będziemy się też trudnić wynajmowaniem lokalom urządzenia i odbiorem pozyskanego piasku. By usprawnić ten proces przygotowujemy aplikację, która od lipca będzie testowana w Wielkiej Brytanii. Jak będzie działać ta aplikacja? P.C.: Chcemy, aby informacja o wypełnieniu szuflady trafiała bezpośrednio do aplikacji, ale dokładnie jej działanie będziemy dopracowywać w pilotażowym programie u naszego partnera biznesowego w Manchesterze.

24

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


startup Seryjna produkcja samych kruszarek rozpocznie się w lipcu. Ile urządzeń powstanie do końca 2022 roku? Sz.W.: 200 i wszystkie są już zamówione. Pierwsze egzemplarze trafią do Kataru i Wielkiej Brytanii. Na Bliskim Wschodzie naszym partnerem jest Katarsko-Polska Izba Gospodarcza i pierwsze kruszarki lecą właśnie tam, na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, które odbędą się w listopadzie i grudniu tego roku. Staną w lokalach gastronomicznych, które będą obsługiwać turystów. Pozostałe kruszarki trafią do restauracji i pubów w Wielkiej Brytanii. Gdy zrealizujemy zamówienia do Kataru i Anglii, chcemy rozpocząć kampanię marketingową w Europie. Jakie są plany produkcyjne na kolejne lata? P.C.: W 2 lata, do końca 2024 roku, chcielibyśmy sprzedać około 2 tys. kruszarek. W spółce zatrudniamy w tej chwili 7 osób, ale na pewno będą kolejne. Planujemy zwiększyć zatrudnienie do 20 - 30 pracowników. Rozważacie odsprzedanie części udziałów w spółce? Sz.W.: Tak, prowadzimy rozmowy, by pojawił się w spółce inwestor, który przejąłby część udziałów, a tym samym dokapitalizował spółkę. Takie myślenie jest niezbędne, jeśli zależy nam nie tylko na rozpoczęciu seryjnej, liczonej w tysiącach sztuk produkcji, ale i spełnieniu marzenia o własnym zakładzie produkcyjnym.

Od kilku miesięcy prowadzicie rozmowy z partnerami z Europy i Bliskiego Wschodu. Czym ściągnęliście na siebie uwagę dużych inwestorów? P.C.: Ożywienie wśród poważnych partnerów nastąpiło jesienią 2021 roku, po naszym zwycięstwie w Carpathian Startup Fest 2021, organizowanym przez Rzeszowską Agencję Rynku Regionalnego. Wtedy zainteresowała się nami Katarsko-Polska Izba Gospodarcza, dostaliśmy zaproszenie na prezentację projektu w Dosze i zdobyliśmy silnego partnera regionalnego z dostępem do rynków GCC (krajów Zatoki Perskiej – przyp. red.). Zaraz potem pojawił się partner z Wielkiej Brytanii. Carpathian Startup Fest ściągnął nam klientów i pierwsze zamówienia. To ogromne wsparcie i autentyczne korzyści. Pomysłem zainteresowały się też władze Rzeszowa. Kiedy i gdzie staną pierwsze kruszarki w mieście? Sz.W.: Wielu właścicieli lokali w Rzeszowie dzwoni do nas z pytaniem o możliwość zakupu albo wynajmu kruszarki do szkła. Jeszcze trochę będą musieli poczekać. W przyszłości chcemy robić kosze miejskie na szkło, plastik i aluminium. Uliczna wersja kruszarki do szkła ma pojemność 460 butelek i wagi piasku w szufladzie do 100 kg. Konstrukcja pojemnika dostosowana jest do kruszenia każdej wrzucanej butelki, którą czujniki umieszczone wokół miejsca wrzutu rozpoznają jako szkło. Jeżeli sensory wykryją, że butelka nie jest ze szkła, otwór pozostanie zamknięty i zapali się czerwone światło. Nie będzie można wsypywać szkła, ale wrzucać tylko pojedyncze butelki, które będą natychmiast kruszone. Taka uliczna wersja kruszarki do szkła ma stanąć na ulicach Rzeszowa - lokalizacja jest ustalana. Wspomnieliście o koszach nie tylko na szkło, ale też aluminium i plastik. Kiedy pojawiły się pomysły na kolejne kruszarki? P.C.: Przy okazji uczestnictwa w Huawei Startup Challenge. Spotkanie z mentorami pozwoliło nam spojrzeć na problem znacznie szerzej. Przyszliśmy z pomysłem na kruszarkę do szkła, a wspólnie doszliśmy do wniosku, że docelowo możemy rozszerzyć działalność na inne materiały, a dodatkowo wpiąć produkt w cały ekosystem kaucyjny z korzyścią dla wszystkich stron. Zainspirowało nas zainteresowanie inwestorów. Po Carpathian Startup Fest, zorganizowanym w ubiegłym roku w Jasionce k/ Rzeszowa, wiedzieliśmy już, że warto brać udział w takich imprezach, bo one przynoszą autentyczne korzyści, choć wymagają dużo zaangażowania i przygotowań. Po Huawei Startup Challenge okazało się, że z 250 startupów z całej Polski znaleźliśmy się w finałowej „dziesiątce”, a biznesowa machina ruszyła z pełną siłą. Czego dziś oczekujecie od Maas Loop, która powstała 2 lata temu? P.C.: Dla mnie bardzo ważna jest wolność w życiu – chciałbym zarabiać pieniądze na rzeczach, które są ważne z punktu widzenia przyszłości naszej planety. To był powód, dla którego po studiach nie szukałem pracy na etacie, ale od początku działałem na własny rachunek. W tym wszystkim bardzo ważna jest dbałość o nieustanny rozwój firmy, bo tylko to gwarantuje dobrą współpracę z partnerami biznesowymi i pozwala brać pełną odpowiedzialność za pracowników, którzy wiążą z nami swoją przyszłość. To motywujące, ale i obciążające. Fakt, że żyjemy w Europie, a biznes prowadzimy w Unii Europejskiej, bardzo nam pomaga. Unia Europejska ma plany, ciągle. I one są spisane, realizowane, a horyzont czasowy sięga do 2040 roku. W kolejnych dekadach gospodarka skupiona w obiegu zamkniętym będzie się nieustannie rozwijać. Nie mamy innego wyjścia - zasoby naturalne się wyczerpują. Sz.W.: Pomysły muszą na siebie zarabiać, a częsty błąd popełniany przez startupy, to fajny pomysł, ale nieskalowalny, którego nie da się sprzedać w świat. My od początku wiemy, że chcemy produktu, który może uczynić świat lepszym, ale który zarabia i daje się skalować. Niech zawsze wygra lepszy, po prostu. A co najważniejsze, biznes w naszej przyjaźni nic nie zmienił! 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

25


Autor: lek. Mateusz Rajchel z Oddziału Neurologii Szpitala Specjalistycznego im. Świętej Rodziny w Rudnej Małej

Migrena, czy to tylko „zwykły” ból głowy? "Kiedy zobaczyłem mojego pierwszego pacjenta migrenowego, myślałem o migrenie jako o szczególnym typie bólu głowy. Im więcej chorych przyjmowałem, tym bardziej stawało się dla mnie oczywiste, że ból głowy nigdy nie jest jedynym objawem migreny, a jeszcze później uświadomiłem sobie, że nie należy do koniecznych symptomów wszystkich odmian tej choroby.” Tak w swojej książce popularnonaukowej pt. „Migrena” pisał autor bestsellera „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”, neurolog, psychiatra Oliver Sacks. To schorzenie występuje na całym świecie, jest znane od tysięcy lat i dotyczy wszystkich nacji. Chorowali na nią m.in. Cezar, św. Paweł, Kant czy też Freud. Jest codzienną zmorą dla około biliona (15 proc. populacji) anonimowych ludzi, którzy jej doświadczają w cierpieniu i milczeniu w domowym zaciszu. Szczególnie czerwiec jest ważnym miesiącem dla tych osób, gdyż w pierwszym dniu lata obchodzimy Światowy Dzień Solidarności z Chorymi na Migrenę. Pierwsze objawy pojawiają się zwykle między 15 a 24 rokiem życia, częściej dotyczą kobiet niż mężczyzn, natomiast częstość występowania migrenowych bólów głowy jest najwyższa u osób w średnim wieku. Koszty leczenia i straty spowodowane absencją w pracy z powodu migreny sięgają w Unii Europejskiej blisko 27 milionów euro rocznie i pochłaniają znaczny odsetek wydatków na opiekę zdrowotną. Według obliczeń, chory na migrenę opuszcza ok. 4 dni w pracy rocznie z tego powodu, natomiast w czasie wystąpienia napadu przyjmuje 2,5 tabletki leku przeciwbólowego. W badaniu z 2010 r. (Global Burden of Disease Study) migrena została uznana za trzecie najbardziej rozpowszechnione zaburzenie na świecie.

Migrena jest jedną z najczęstszych chorób neurologicznych, z którą pacjent zgłasza się do lekarza pierwszego kontaktu, neurologa czy też na izbę przyjęć. Charakteryzuje się nawracającymi, zwykle pulsującymi, tętniącymi, rozrywającymi jednostronnymi bólami głowy, które trwają od 4 do 72 godzin, o nasileniu od umiarkowanego do ciężkiego. Bólowi głowy mogą towarzyszyć nudności, wymioty oraz nadwrażliwość na światło, dźwięk lub zapach. Dolegliwości bólowe mogą nasilać się pod wpływem aktywności fizycznej bądź emocji, chociaż regularne ćwiczenia mogą mieć działanie profilaktyczne. U około 1 na 10 osób chorujących na migrenę przed wystąpieniem bólu może pojawić się tzw. aura w postaci trwających od 5 do 60 minut ubytków w polu widzenia, rozmycia obrazu, pojawienia się migoczących mroczków, zygzakowatych czarno-białych, bądź kolorowych linii, parestezji, niedowładu czy też zaburzeń mowy (afazja). Na rozwój migreny mają wpływ zarówno czynniki środowiskowe, jak i genetyczne. Ponadto u osób chorujących na migrenę w porównaniu do osób zdrowych częściej jest ona związana z występowaniem depresji, zaburzeń afektywno-dwubiegunowych czy też lękowych.

Osoby, gdzie migrena występuje u innych członków rodziny, które mają niski stopień wykształcenia oraz cierpiały na innego typu bóle głowy w przeszłości, są bardziej narażone na wystąpienie migreny. Wyróżnić można kilka głównych rodzajów migreny. Najczęściej występujące to migrena bez aury (ok. 85 proc. chorych), migrena z aurą (najczęściej wzrokową), migrena podstawna, migrena hemiplegiczna (napadowi migreny towarzyszy niedowład połowiczny). W przypadku, gdy ból głowy trwa co najmniej 15 dni w miesiącu w ciągu co najmniej 3 miesięcy i nie jest następstwem nadużywania leków przeciwbólowych, mówimy o migrenie przewlekłej. Ciężkimi powikłaniami migreny są: stan migrenowy (gdy napad bólu głowy trwa dłużej niż 3 doby), migrenowy zawał


mózgu (objawy neurologiczne występujące jako aura migrenowa utrzymują się ponad tydzień, ponadto badanie obrazowe ujawnia udar niedokrwienny mózgu), a także drgawki wywołane migreną. Przeważnie migrena nie wymaga pilnej interwencji lekarskiej. Natomiast w przypadku, gdy do bólu głowy dołączają się zaburzenia świadomości lub niedowład kończyn, należy pilnie wezwać pogotowie ratunkowe. U osób chorujących na migrenę występuje wiele czynników prowokujących wystąpienie bólu głowy. Wśród nich możemy wyróżnić m.in. pokarmy szczególnie te zawierające fenole, tyraminę, glutaminian sodu (czekolada, kakao, piwo, czerwone wino, nabiał, tłuste potrawy, przetwory mięsne, niektóre owoce i warzywa), stres, jak również wręcz przeciwnie, odprężenie po nadmiernym stresie (tzw. weekendowe/wakacyjne bóle głowy) o czym należy pamiętać podczas zbliżającego się urlopu. Ponadto wśród czynników prowokujących pojawienie się objawów są zmiany hormonalne (np. miesiączka, przyjmowanie leków hormonalnych), post, niektóre leki, niedobór snu lub zbyt długi sen, zmęczenie i nadmierny wysiłek fizyczny, gwałtowne zmiany pogody, pobyt w górach na dużych wysokościach, perfumy. Jednym z ciekawszych zjawisk, który może wystąpić m.in. w migrenie, szczególnie u dzieci, jest zespół Alicji w Krainie Czarów, w którym mogą wystąpić zaburzenia postrzegania obrazu ciała (części ciała wydają się mieć inne wymiary; powstaje wrażenie, że ciało jest większe lub mniejsze niż jest naprawdę), zmiany w postrzeganiu wzrokowym (obserwowane obiekty wydają się znajdować bliżej lub dalej bądź wydają się być większe lub mniejsze niż są w rzeczywistości), zaburzenia poczucia czasu, zaburzenie w postrzeganiu tekstur (np. podłoga może wydawać się gąbczasta, a pościel będzie wyglądała jak zrobiona z kamienia), zaburzenia emocjonalne – silne uczucie, że jest się śledzonym, wrażenie, że obok znajduje się umysł osoby, który również jest widziany jako lekko mglista kula z czarną otoczką obok naszej głowy; odczuwane jest uczucie bardzo silnego lęku. Ponadto mogą wystąpić omamy wzrokowe. Warte wspomnienia jest to, że Lewis Carroll - autor „Alicji w Krainie Czarów”, również chorował na migrenę. Diagnostyka W rozpoznawaniu migreny i określaniu jej rodzaju najważniejszą rolę odgrywają wywiad oraz badanie neurologiczne pacjenta. Ponadto u pacjentów wykonywane są badania laboratoryjne, a także neuroobrazowe. Natomiast przeprowadzenie rutynowego badania EEG budzi wątpliwość co do jego przydatności w diagnostyce. Leczenie W leczeniu migreny najważniejsze jest zwalczenie lub złagodzenie bólu, objawów towarzyszących (szczególnie nudności i wymiotów) oraz zapobieganie nawrotom bólów głowy.

Skontaktuj się z nami i zapoznaj się z naszą ofertą Informacja / rejestracja: 17 86 66 700 lub 17 86 69 900 Rudna Mała 600, 36-060 Głogów Młp. www.klinika-rzeszow.pl

Istotną kwestią, szczególnie u chorych z częstymi napadami bólu głowy, którzy przyjmują duże ilości leków przeciwbólowych, jest to, że istnieje ryzyko rozwinięcia się bólu głowy z nadużywania leków przeciwbólowych. Dlatego m.in warto prowadzić dzienniczek bólów głowy, który zawiera takie informacje jak czas trwania bólu głowy, objawy poprzedzające wystąpienie bólu głowy, lokalizacja, intensywność oraz charakter bólu, współtowarzyszące inne objawy, a także zastosowane leki przeciwbólowe. W sytuacji, gdy napady migreny są częste oraz uciążliwe dla pacjenta, można rozważyć leczenie profilaktyczne, mające za zadanie zmniejszenie częstości występowania bólów głowy. Chory musi pamiętać, że te leki nie mają działania przeciwbólowego, dlatego w przypadku wystąpienia bólu głowy można je skojarzyć z lekami stosowanymi doraźnie. Ocena ich skuteczności jednak wymaga od pacjenta cierpliwości, ponieważ na ich efekt pod postacią zmniejszenia częstości występowania bólów głowy należy poczekać kilka miesięcy (zwykle ok. 3 miesiące). W leczeniu profilaktycznym stosuje się leki przeciwpadaczkowe (kwas walproinowy, topiramat), leki przeciwdepresyjne (amitryptylina, wenlafaksyna), β-adrenolityki (np. propranolol, metoprolol) czy też antagoniści kanału wapniowego jak flunaryzyna. W przypadku, gdy jeden z tych leków jest nieskuteczny, należy go zastąpić innym lekiem o odmiennym mechanizmie działania. Od lipca br. wchodzi w życie program lekowy leczenia migreny przewlekłej toksyną botulinową oraz przeciwciałami monoklonalnymi - erenumabem oraz fremanezumabem, co ułatwi dostęp pacjentom do tych leków i poprawi ich jakość życia. Ważnym, ale jakże trudnym zagadnieniem jest leczenie migreny u kobiet w ciąży, ponieważ część leków jest teratogenna dla rozwijającego się płodu. W przypadku leczenia doraźnego (szczególnie po zakończeniu pierwszego trymestru) stosuje się głównie paracetamol czy ibuprofen, natomiast wymaga to dużej ostrożności. Kobiety w ciąży chorujące na migrenę powinny szczególnie pamiętać o niefarmakologicznych metodach leczenia migreny takich jak psychoterapia, techniki relaksacyjne, joga, odpoczynek. Ponadto ważne jest regularne odżywanie i nawodnienie, higiena snu, regularny, umiarkowany wysiłek fizyczny. Ciężarne nie powinny spożywać alkoholu czy też palić papierosów. Ponadto kobiety w wieku rozrodczym, chorujące na migrenę z aurą, powinny unikać antykoncepcji hormonalnej dwuskładnikowej zawierającej estrogeny, ponieważ może doprowadzić do ciężkich powikłań jak udar niedokrwienny mózgu. Ryzyko zawału mózgu jest zwiększone w ciągu całego życia w przypadku samej migreny z aurą, a estrogeny dodatkowo zwiększają to ryzyko. Wśród innych czynników, zwiększających ryzyko udaru, o których należy pamiętać, jest palenie papierosów, nadciśnienie tętnicze czy otyłość. Ze względu na występowanie wielu współtowarzyszących objawów, mogących niejednokrotnie powodować trudności diagnostyczne, oraz na fakt, że migrena może dotyczyć wielu aspektów życia, a także obniżać jego jakość, nie jest to po prostu tylko „zwykły” ból głowy.

PROMOCJA

W przypadku leczenia doraźnego stosuje się leki przeciwbólowe takie jak paracetamol, kwas acetylosalicylowy, diklofenak, ketoprofen, bądź też inne leki z grupy niesteroidowych leków przeciwbólowych. Ponadto stosowane są pochodne ergotaminy oraz tryptany. Najważniejsze w leczeniu doraźnym migrenowego bólu głowy jest przyjęcie jak najszybciej leku przeciwbólowego, zanim jeszcze objawy osiągną maksymalne natężenie. Dlatego chory z migrenowym bólem głowy nie powinien czekać, aż dole-

gliwości same ustąpią. W przypadku, gdy pacjent nie odczuwa poprawy po jednym z leków, należy przyjąć lek z innej grupy. Jeżeli bólowi głowy współtowarzyszą nudności lub wymioty, można doraźnie podać lek przeciwwymiotny, np. metoclopramid.


Nieoczywistość

jest mi bliska.

Aneta Gieroń rozmawia...

Bez patosu o śmierci i umieraniu


... z Krystyną Lenkowską, anglistką, poetką, tłumaczką, autorką książki poetyckiej pt. Balkon

Fotografie Tadeusz Poźniak


VIP tylko pyta

Krystyna Lenkowska

Aneta Gieroń: Matka. Słyszysz to słowo i o czym myślisz? Krystyna Lenkowska: Od kiedy ponad 41 lat temu sama zostałam mamą, matka to przede wszystkim ja. Kolejna konotacja – córka, w skojarzeniu moich relacji z mamą. I jaki obraz mamy się wyłania? Związany z dzieciństwem. Widzę siebie wołającą: Mamooo! Pamiętam, jak często tęskniłam za nią, zabieganą i zapracowaną. Moja mama, Stefania Zawora, była lekarzem - pediatrą reumatologiem. Wiele czasu poświęcała swoim pacjentom. Latem rodzice wysyłali mnie do dziadków Zaworów w Wysokiej Łańcuckiej, skąd pochodził mój tata. Dziadkowie to ważna część mojego dzieciństwa. Wychowali mnie babcia i dziadek Kozakowie, rodzice mojej mamy, którzy z Kresów przybyli do Orłów k/ Przemyśla. Mieszkali potem z nami w Rzeszowie i opiekowali się mną i moim młodszym bratem, Tomkiem. W tamtym czasie mój tata kończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, a mama bardzo dużo czasu spędzała w szpitalu. Wyjazdy na wieś miały być atrakcją dla miejskiej dziewczynki. Z dzisiejszej perspektywy wiem jak niezwykłe,

30

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Poetka, anglistka, tłumaczka literatury anglosaskiej, wydała 14 tomów poezji (12 w Polsce, jeden na Ukrainie i jeden we Francji) oraz przekłady poezji Emily Dickinson w zbiorze pt. Jest pewien ukos światła. Jej wiersze opublikowano w Polsce i kilkunastu innych krajach świata w tłumaczeniach na angielski, ukraiński, albański, chiński, hiszpański. Nagrodzona w Sarajewie (Seeking a Poem 2012), w Albanii (Ditet e Naimit 2013), Indiach (The World Congress of Poets 2019). Jej wiersz został włączony do jednej z najbardziej reprezentatywnych antologii polskiej poezji współczesnej Scattering the Dark. An anthology of Polish Women Poets (White Pine Press 2016). Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (SPP), Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury (STL) oraz ZAiKS. Reprezentowała Polskę na wielu festiwalach, kongresach, rezydencjach literackich, m. in. w Albanii, Bośni, Chinach, Indiach, Hiszpanii, Izraelu, Kanadzie, na Litwie, w Macedonii, Meksyku, Słowacji, Szwajcarii, Ukrainie, USA, we Włoszech. Autorka piosenek, blogerka portalu BIZNESiSTYL.pl. W Rzeszowie identyfikowana ze Szkołą Językową YES, którą współtworzyła z mężem prawie 20 lat, oraz akcjami non-profit w ramach Pretekstów Literackich i Kulturalnej Piwnicy. W 2016 roku wydała swoją pierwszą powieść Babeliada, o której Bogdan Loebl, znakomity polski poeta, prozaik i publicysta, napisał: „W tej prozie jest wszystko, czego w prozie szukam: wyczucie rytmu i muzyka. Zatem wyrosło Lenkowskiej drugie skrzydło: proza”. W 2021 roku ukazał się jej zbiór wierszy Balkon.

a nawet niebezpieczne, były to doświadczenia. Miałam tam totalną swobodę i nikogo nie dziwiło, że 5, 6, 7-letnia dziewczynka całymi dniami biega po łąkach bez opieki, czy jeździ drabiniastym wozem, wysoko na furze snopów zboża lub siana, bez asekuracji. Nikt się nie przejmował, czy mam nakrycie głowy w upale i wodę do picia, kiedy cały dzień towarzyszyłam dziadkowi w koszeniu zboża z dala od domu. W czasie żniw, gdy młocka trwała do rana, ja też nie spałam. Nikogo nie obchodziło, gdzie łażę. Wtedy nauczyłam się samotności. Z tęsknoty? Też. Pamiętam, jak wychodziłam na przystanek autobusowy, w nadziei, że z autobusu przyjeżdżającego z Rzeszowa wysiądzie mama. Wędrowałam tak kilka kilometrów w jedną stronę i jeśli nie przyjeżdżała, wracałam z powrotem do domu dziadków. Gdy w końcu któregoś dnia przyjechała, byłam w euforii. Nie jestem tylko pewna, czy mama, zaaferowana innymi sprawami, była w stanie to dostrzec. Pamiętam, jak długo użalała się nad pozostawionym w autobusie paskiem od sukienki, nie zwracając uwagi na moją obecność.


VIP tylko pyta Gdy sama zostałaś matką, dla Ciebie i mamy otworzył się nowy rozdział? Pierwsze trzy miesiące po urodzeniu syna Szymona spędziłam u rodziców i na pewno były to nowe relacje matka-córka. Bardzo brakowało mi jednak własnego domu, najmniejszej, ale własnej przestrzeni i pamiętam, że „wypłakałam” mieszkanie służbowe na Politechnice Rzeszowskiej, gdzie byłam zatrudniona w charakterze lektora języka angielskiego. Zamieszkałam w Domu Asystenta sama z niemowlakiem, bo mój mąż wyjechał wtedy do Niemiec „na saksy”. Na drugim piętrze bez windy, bez lodówki, pralki, bez radia i telewizora. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale przed laty tak wyglądało życie wielu młodych małżeństw w Polsce. Mimo to uważałaś, że samodzielność daje Ci szczęście? Tak. Wolność i nieskrępowanie są nie do przecenienia. W rodzinnym domu mama musiała oddać mi pokój, w którym przyjmowała pacjentów; trudno jej było z tego zrezygnować. I nie chodzi tutaj tylko o możliwość zarobienia pieniędzy z prywatnych wizyt; ona lubiła być lekarzem na okrągły zegar. Ograniczona przestrzeń stwarzała niekomfortową sytuację dla wszystkich. Wiedziałam, że na dłuższą metę to unieszczęśliwi nas obie. Gdy myślisz o mamie, na pierwszy plan wysuwa się jej praca lekarza? Tak. Była bardzo dobrą lekarką, oddaną pacjentom i zaangażowaną w to, co robi. Wiem, jak wielu osobom pomogła i jak było to dla niej ważne. Uwielbiała lekarskie środowisko i medyczne tematy; w tym czuła się najlepiej i to wydawało się być treścią jej życia. Mamy kojarzą się zazwyczaj z przytulaniem, łakociami i szalikiem zrobionym na drutach. Taką mamę też pamiętam, robiącą na drutach i szyjącą na maszynie; była w tym świetna. Nie był to zbyt częsty obrazek, bo była zapracowana. Nie miała jednak wystarczająco dużo cierpliwości, by nauczyć tych sztuk także mnie. W końcu sama nauczyłam się robić na drutach. Doszłam nawet do skomplikowanych wzorów swetrów i czapek oraz do rękawiczek na pięć palców. To była też mama doradzająca? Nie do końca i wynikało to również z mojej postawy. Jako młoda żona i matka chciałam być samodzielna i niezależna w swoich decyzjach. Rodzice starali się to uszanować, ale… dochodzili do tego stopniowo i po grudach. (śmiech) Byli kochający i wymagający. W dzieciństwie byłam roztrzepana i niefrasobliwa. Poszłam

do szkoły w wieku 6 lat i wciąż chciałam się bawić. Przez kilka lat sprawiałam kłopoty w szkole, miałam wiele uwag w dzienniczku, a to mamę denerwowało. Wręcz zawstydzało. To pewnie nie była jej wina - była przedwojennym pokoleniem wychowanym inaczej; tolerancję i pochwały wobec dziecka uważała za zbytek. Jednocześnie wiem, że wielokrotnie była dumna ze mnie i brata, choć nie zawsze potrafiła to okazać. Z wiekiem (może?) nabierała refleksji, że świat relacji rodzic-dziecko zmienił się nieodwracalnie i dziecko ma swoje prawa - wymaga cierpliwości, szacunku. I tylko w ten sposób nauczy się wzajemności. Starość rodziców zmienia nasze relacje matka-córka? Tak i nie. Nie są to łatwe doświadczenia. Kiedy wróciłam po studiach do Rzeszowa, starałam się być przykładną córką. Mieliśmy z rodzicami bardzo częste kontakty. Niedzielne obiady, wspólne święta, inne uroczystości rodzinne. Po śmierci taty jeszcze częściej zabierałam mamę na wycieczki, do teatru, na spotkania autorskie, wernisaże. Kiedy skończyła 80 lat, organizowaliśmy jej uroczyste okazje. Skromna na co dzień, od święta lubiła blichtr. Pamiętam, jak ucieszyły ją 85. urodziny w eleganckiej restauracji w gronie rodziny i przyjaciół, bukiety kwiatów, życzenia, klasyczne auto, którym została przywieziona. Była zachwycona obecnością i grą na banjo zaprzyjaźnionego z nami świetnego muzyka jazzowego, Vitolda Reka (Witolda Szczurka). Chóralnym śpiewom nie było końca. Niestety, z wiekiem coraz bardziej frustrowało ją starzenie się i zapadanie na kolejne schorzenia. Ciężkim doświadczeniem była codzienność w pogłębiającej się chorobie. Miłość matka-córka bywa też bolesna. Bywa, że bezwiednie, ale się ranimy. W takich okolicznościach właśnie powstał Balkon – tom (de)liryczny ułożony fabularnie, napisany z punktu widzenia matki, która toczy agonalne boje ze swoją pamięcią, z sobą, córkami, współmieszkańcami mitycznego Geras, a przede wszystkim ze starością, z chorobami i odchodzeniem. Odważne, zabawne, ale nade wszystko przejmujące. Pisanie o tym było dla Ciebie ważne, terapeutyczne? Pisanie zawsze było dla mnie ważne. Nie wiem, czy jest terapią, ukojeniem, czy organicznym wypełnianiem egzystencji. Każdy rodzi się z jakimś wyrazistym zewem. Zew słowa jest, widocznie, moim. Odchodzenie mamy było dla mnie jeszcze bardziej dojmującym przeżyciem niż tęsknota za matką, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Dzieci mają w sobie moc zapominania złych rzeczy. Radośnie pędzą do przodu. Młodość ma w sobie wiarę w sens i moc. Starość jest dużo bardziej skomplikowana. I nie miejmy złudzeń – nie ma pięknego umierania. Strata jest nie tylko bólem, to proces, w którym doświadczamy złości, bezradności, paraliżującego strachu, ale też zniecierpliwienia, czy nie dającej się wytłumaczyć inercji. Balkon prawie w całości powstał w czasie, gdy mama jeszcze żyła, ale już coraz bardziej była pogrążona we własnym świecie i niekoniecznie w chrześcijańskiej cnocie dobrotliwej staruszki. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

31


VIP tylko pyta W naszym społeczeństwie, gdzie o śmierci i umieraniu mówi się zazwyczaj w kontekście heroizmu, albo nie mówi się wcale, Balkon ma moc uzdrawiającą i oczyszczającą. „Umieranie jest «do dupy». Śmierć jest wybawieniem” – nie boisz się stwierdzić! Chyba zawsze byłam bezpośrednia w wyrażaniu uczuć. Pewnie dlatego nie mam problemu z mówieniem o tym, co dla innych może być niewygodną prawdą. W przypadku tej książki szczególnie liczyłam się z ewentualną dezaprobatą i krytyką. Moi rodzice byli bezpośredni w przekazie informacji. Czasami zbyt bezpośredni, przynajmniej w domu. (śmiech) Może dlatego mam wyostrzoną pamięć i czujność. Nie miałam więc problemu z mówieniem głośno o swoich doświadczeniach w odchodzeniu najbliższych, połączonym z chorobami trwającymi miesiące i lata. Ktoś, kto tego nie doświadczył z bliska, nie ma pojęcia, jak bardzo w tym procesie jesteśmy osamotnieni i jak wielkiej poddawani presji. Szlachetni i ofiarni – tacy chcemy być, ale niekoniecznie tacy jesteśmy, gdy pojawiają się zniecierpliwienie, złość, a syndrom opiekuna, tak oczekiwany w społecznym odbiorze, staje się przekleństwem. Jak długo powstawał Balkon? Najpierw powstało opowiadanie, które czytałam znajomym, ale pewnego dnia poczułam, że wiersze lepiej oddadzą tę napierającą gęstość uczuć. Dość szybko opowieść o odchodzeniu i złożoności tej sytuacji ułożyła mi się w całość. I ta niezwykła, dojmująca szczerość, połączona z sarkazmem oraz humorem są największą siłą tomu Balkon, który wzrusza tak bardzo… Jak się pisze o mamie? Zupełnie inaczej niż o tacie. Po śmierci ojca powstał zbiór wierszy Tato i inne miejsca. Odchodzenie ojca, a chorował na Alzheimera, było ekstremalnie trudnym doświadczeniem przede wszystkim dla mojej mamy, która była z nim na co dzień. Choć w chorobie ojciec był spokojny, przyjazny i pokorny. Natomiast mama, zarówno w jego jak i później w swojej chorobie, do końca życia pozostała niepogodzona. I wydaje mi się, że niepogodzenie najlepiej definiuje jej osobę. Paradoksalnie, rozmowy o śmierci i chorobach w Twoim domu rodzinnym były zawsze. Tak, ale nigdy nie były to nasze choroby, ani tym bardziej śmierć najbliższych. W przypadku historii jej pacjentów takie opowieści, z detalami medycznymi (śmiech), wydawały się (dla mojej mamy) absolutnie naturalne. Ona jakby nie przyjmowała do wiadomości naszych chorób; także własnych słabości. To był raczej dystans, nie brak empatii, broń Boże, wypracowana technika zaklinania rzeczywistości. Moja mama wydawała mi się silną kobietą, zdystansowanym lekarzem, dopóki jej samej nie osaczyły choroby, co zdarzyło się już po jej 80. urodzinach. Zmarła mając 89 lat. Do później starości zachowała sprawność i jasność umysłu?

32

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Prawie do końca. Duży kryzys zaczął się kilka lat przed śmiercią, gdy nie chciała poddać się operacji biodra. Jako lekarz doskonale wiedziała, że to niezbędne, ale traktowała jak wstydliwą słabość. Może brała sprawę na przeczekanie. Może liczyła na cud? (śmiech) Jednak gdy ból był już nie do zniesienia, zgodziła się na operację i mimo zaawansowanego wieku, udało się jej wrócić do dobrej sprawności. Bardzo w tym pomogła rehabilitacja, najpierw w szpitalu, a potem w domu seniorów, który w tomie Balkon nazywam Geras. Jednak mama nigdy nie zaakceptowała swojej starości i fizycznej niedyspozycyjności. Może to przywilej, że w pewnym wieku nie przyjmujemy tego do wiadomości. Bardzo możliwe. Możliwe też, że to starcze szaleństwo, co ma odmiany zabawne dla otoczenia, ale też przeklęte w swojej manipulacyjności. Pisanie o mamie coś w Tobie zmieniło? Zrozumiałam, że mam prawo mieć własne zdanie, nawet jeśli to nie zadowala moich bliskich, co nie znaczy, że nauczyłam się z tym żyć. To przekonanie przyszło zbyt późno. W czasie choroby mamy tak bardzo chciałam pomóc, coś zrobić, sprawić, by poczuła się lepiej, że nie potrafiłam skupić się na niczym innym. Jej zły humor, gorszy dzień były dla mnie takim nieszczęściem, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Traktowałam ją zbyt serio, nieadekwatnie do jej percepcji, zachwianej starością i chorobami. Jednocześnie, gdy zawoziłam ją na imprezy do Okręgowej Izby Lekarskiej, na imieniny do koleżanek, czy inne spotkania towarzyskie, których wyczekiwała, wydawała się radosna. Człowiek bez względu na wiek, na co dzień potrzebuje poczucia przynależności do wybranych suwerennie grup społecznych, w których jest akceptowany, być „pogłaskany po głowie”, komplementowany. Mama bardzo często dostawała od nas prezenty i kwiaty; również bez żadnych okazji. Zapytana o kolory, powiedziałaś na spotkaniu w Teatrze Przedmieście, że śmierć jest przezroczysta, ale już umieranie ma kolor szary lub buraczkowy (jak swetry mieszkańców Geras, według Balkonu). Moja mama do późnej starości dbała o swój wygląd, a nawet wizerunek; o to, jak widzą ją inni. Zwracała uwagę na modę, elegancję i lubiła kolory. Pod koniec życia jednak nie była w stanie ubrać niczego kolorowego. Z nieprawdopodobną złością zareagowała na ciemnoróżowe klapki typu crocsy, które jej kupiłam. Nie wykazywała też entuzjazmu wobec kolorowych i atrakcyjnych ubrań innych osób. Tak jakby chciała, aby świat umierał razem z nią. Śmierć bliskich, umieranie – ciągle nie chcemy i nie potrafimy o tym rozmawiać? Wydaje mi się, że większość z nas ma z tym problem. Balkon może być inspiracją do takich rozmów. Mówię już


VIP tylko pyta o tym z innego niż autorskie punktu widzenia, bo po wydaniu każda książka należy do czytelnika. Staje się obcym bytem dla autora. Poezja, która u jednych wywoła śmiertelną powagę, u innych śmiech dający ukojenie – chociażby dlatego warto o śmierci i umieraniu mówić i pisać.

wyrozumiała, gdyż jest absolwentem politechniki. W jej postrzeganiu świata humaniści nie kwalifikowali się do kategorii wybitności. Gdyby mąż był lekarzem, byłby w jej oczach kimś znacznie bardziej wartościowym. Jak na prowincjonalny Rzeszów, oryginalny dom.

Tak, ale ja byłam i jestem dumna z rodziców, z ich ogromTom miał już swoją promocję w Warszawie i w Kra- nego zaangażowania w pracę. Z perspektywy czasu widzę, kowie. W stolicy, wśród gości było wielu poetów, że poświęcili się swoim zawodom z oddaniem i pasją. pisarzy, krytyków literatury i tam był „śmiech przez Dla obojga praca był sensem ich życia. łzy”, bo umieranie nie polega tylko na łzach. Smutne, a nawet tragiczne sytuacje mogą wywołać sarkazm. Jednocześnie wrośli w ten Rzeszów bez reszty? To nasza obrona przed popadaniem w rozpacz, wręcz przed rozpadem Nie do końca, to ja jestem bardziej psychicznym. W Krakowie reakcje wrośnięta w Rzeszów. Głównie kultuNa bal były zupełnie inne. W spotkaniu na ralnie – formalnie i nieformalnie. Tata żywo i online dominowała nostalgia, był ekscentrycznym społecznikiem, Sukienko biała smutek i powaga. ale nie należącym do żadnych strukkozaczki czarne tur, mama zaś udzielała się społecznie torebko stara Poczucie humoru w Twojej rodzinie tylko w kręgach medycznych. biodro nowe było ważne? naszyjniku bransoletko Skąd w Tobie ta miłość do Rzeszowa, i duży pierścieniu którą zaraziłaś także mamę, która Mój ojciec miał szczególne poczucie wyjeżdżamy już na emeryturze stała się aktywną humoru, surrealne, purnonsensowe. adieu uczestniczką wielu wydarzeń? Bardzo lubił przekuwać balon sytuacyjnej powagi. Mama nie podejmonie dla nas wała z nim tej zabawy, była dużo barMyślę, że zew aktywności społecznej ta szarża dziej serio. Po części to rozumiem, oraz pasja do zaangażowania w jakąś w Geras zależało jej na utrzymaniu niekontrodziedzinę życia to gen. W moim pożal się Boże wersyjnego wizerunku. Taka forma przypadku tą dziedziną jest kultura, abstrakcji w kontaktach społecznych wręcz pociąg do kultury wysokiej. kraciaste szlafroki mogła być potraktowana jak dziwacMoja mama uczestniczyła w tym buraczkowe swetry two, a to nie wzbudzało zaufania, biernie. Traktowała to jako formę kulfoniaste dresy. według niej. Mnie ta nieoczywistość spędzania wolnego czasu, głównie w odbiorze społecznym zawsze była na emeryturze. A ja, umożliwiając jej Krystyna Lenkowska, Balkon, bliska, najpierw intuicyjnie, a z czabywanie w przybytkach kultury rzeFundacja Słowo i Obraz, sem coraz bardziej świadomie. szowskiej, spełniałam swoją powinAugustów 2021 ność córki wobec rodzica. Cieszyło Twoi rodzice to było pierwsze pokomnie, kiedy wracała zadowolona lenie powojennych inteligentów i dowartościowana. w Rzeszowie, którzy w latach 50. XX wieku budowali zręby inteligencji w niewielkim, prowincjonal- Jak wiele dla Ciebie znaczą zbiory wierszy Tato i inne miejsca oraz Balkon będące pożegnaniem, najpierw nym mieście. z ojcem, a po 13 latach z mamą? Mój ojciec, Jan Zawora, romanista, wieloletni dziekan i prodziekan w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszo- Jak w przypadku każdej kolejnej książki, najważniejsze wie, nigdy nie dał się wcisnąć w „drobnomieszczański są dla mnie reakcje czytelników. Niektórzy piszą do mnie, garnitur”. Wychował się w chłopskiej rodzinie i do końca że pamiętają tatę, że wzruszają się lekturą. Inni dziękują, życia miał ogromny szacunek dla prostego człowieka; bo pomogła im przetrwać chorobę i śmierć najbliższych. na uczelni codziennie witał się z portierem przez podanie Wiersze o tacie zostały przetłumaczone na język hebrajski ręki. Nigdy nie wstydził się swojej wiejskości. Dla niego przesz Brahę Rosenfeld. I na jednym z izraelskich oddziadobra materialne nie miały wielkiego znaczenia. W latach łów szpitalnych, gdzie leczone są osoby z Alzheimerem, 70. na samochód zarobił za granicą głównie dlatego, że te wiersze wykorzystywane są do terapii rodzinnej. Krychciał spełnić marzenie swojej żony. To mama starała się styna Rodowska, świetna poetka i tłumaczka, powiedziała sprostać mieszczańskim kryteriom. Nie kryła swojego roz- na promocji, że według niej Balkon jest dowodem miłoczarowania, kiedy ani ja, ani mój brat nie wybraliśmy stu- ści do matki. Najcenniejsza dla autora jest wybitna uważdiów medycznych, choć w przypadku brata była bardziej ność czytelnika. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

33


firma za granicę

Rodzinna rusza

– zastrzeżenie nazwy okazało się konieczne Zaczęło się od receptur tworzonych na własne potrzeby – dr inż. Justyna Sekuła, chemiczka, potrzebowała środków czystości opartych na naturalnych składnikach, których mogłaby bezpiecznie używać, więc sama je wymyśliła. Szybko zapragnęli ich także znajomi, a krąg chętnych na produkty stale rósł. Tak powstała firma LAVECO. Rodzinna, bo logistyką zajmuje się mąż Justyny, Tomasz Sekuła. Właśnie przymierzają się do wkroczenia na zagraniczne rynki i z pomocą rzecznika patentowego współpracującego z Ośrodkiem Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zastrzegli znak towarowy LAVECO w 27 krajach Unii Europejskiej. – Tego domagali się nasi zagraniczni partnerzy – mówią.

Justyna i Tomasz Sekuła.

- Wiedziałam, czego brakuje w sklepach – stwierdza dr inż. Justyna Sekuła. - Czytając składy chemiczne na etykietach powszechnie stosowanych płynów czy proszków czyszczących, zrozumiałam, jak bardzo zatruwamy swój organizm, wiele z nich stosując na co dzień. Mając tę świadomość i wiedzę, co zrobić, aby było bezpieczniej dla zdrowia, postanowiłam stworzyć własne produkty do sprzątania w kuchni i łazience - oparte na naturalnych składnikach, a jednocześnie skuteczne. To z powodu małej skuteczności nie satysfakcjonowały mnie dostępne w sklepach środki oparte na sodzie i kwasku cytrynowym. Nie radziły one sobie z trwalszym osadem. Dodatkową motywacją był fakt, że po pracy w laboratorium chemicznym sama nabawiłam się atopowego zapalenia skóry – musiałam wymyśleć coś naprawdę delikatnego, co nie będzie jej podrażniać.


N

Europejskiej ds. Własności Intelektualnej EUIPO w Alicante oraz poprzez Biuro Międzynarodowe WIPO z siedzibą w Szwajcarii – opisuje Katarzyna Sas. – Pomogliśmy również firmie Laveco. Do tej pory funkcjonowała ona głównie na rynku polskim i jej nazwa była tu objęta ochroną patentową od 2018 roku. Naszym zadaniem było rozszerzenie ochrony tego znaku towarowego w innych krajach Unii Europejskiej. Zgłoszenie znaku na terenie UE daje firmie wyłączność na posługiwanie się nim w 27 krajach Wspólnoty. Ochrona znaku towarowego jest bardzo ważna z punktu widzenia rozwoju firmy, planów sprzedaży produktów na zagranicznych rynkach. W razie naruszenia prawa własności np. na Słowacji czy w Niemczech, posiadając certyfikat rejestracji znaku towarowego na terenie UE uprawnieni do tego znaku są w stanie zabezpieczyć swoją markę, zaczynając od wezwania naruszyciela do zaprzestania naruszeń. ejestracja znaku towarowego wpływa na renomę firmy. Jej widomym znakiem na produkcie jest towarzyszący nazwie marki na każdym opakowaniu niewielki symbol - litera R w kółeczku, po prawej stronie. – Rejestracja znaku, chociaż nie jest konieczna, by sprzedawać produkty za granicą, ułatwia podpisywanie międzynarodowych umów z firmami zainteresowanymi dystrybucją i wprowadzanie towarów na inne rynki. Pozwala także na udzielanie licencji innym firmom, a może to dotyczyć także firmy Laveco, która rozwija się w branży mającej przed sobą duże perspektywy, jak wszystko, co związane z ekologią, ochroną środowiska i bezpieczeństwem ludzkiego zdrowia – zauważa Katarzyna Sas i dodaje, że znak towarowy może być także majątkiem, który wniesiony aportem do innej spółki zwielokrotni jej wartość. Często zdarza się, że przedsiębiorcy nie decydują się na rejestrację znaku towarowego na poziomie europejskim, robią to jedynie w Polsce, a po kilku latach okazuje się, że ich znak na terenie UE zastrzegł już ktoś inny. W przypadku firmy Laveco tak się na szczęście nie stało, ale podczas analizy rynku okazało się, że są już podobne nazwy dla towarów w innych kategoriach niż chemia gospodarcza. – Warto to brać pod uwagę w momencie rozpoczynania działalności gospodarczej – pomyśleć o zabezpieczeniu domeny internetowej, znaku towarowego na poziomie polskim i europejskim – podpowiada rzecznik patentowy.– Procedurę rozpoczyna badanie zdolności danej nazwy, znaku do przeprowadzenia procedury rejestrowej. Chodzi o to, by wykluczyć kolizję lub sprzeciw firm uprawnionych wcześniej do używania podobnych znaków. W przypadku Laveco takie badanie również przeprowadziliśmy. Po zgłoszeniu znaku towarowego do EUIPO i uiszczenia opłaty rejestracyjnej następuje badanie pod względem formalnym, po czym wnioskowany znak jest publikowany i inne podmioty mają trzy miesiące na wniesienie sprzeciwu. W przypadku Laveco okres ten kończy się w sierpniu. Jeśli nie wpłyną żadne sprzeciwy, to firma otrzyma certyfikat rejestracji znaku towarowego. Prawo jest ograniczone czasowo i terytorialnie. Znak będzie chroniony na terenie UE przez 10 lat od daty zgłoszenia, w tym przypadku od marca 2022 roku, z możliwością przedłużenia ochrony na kolejne 10-letnie okresy. - Zastrzeżenie marki na terenie UE było dla nas sporą inwestycją – 1000 euro kosztuje sama rejestracja, do tego dochodzi cena przygotowania wniosku, analizy rynku. Wsparcie Ośrodka Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie pomogło nam w dokonaniu tego kroku. Ośrodek udostępnia nam również bazę potencjalnych kontrahentów za granicą. Nawiązanie z nimi współpracy będzie naszym kolejnym krokiem – podsumowują właściciele Laveco.

R

Enterprise Europe Network Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie | ul. Sucharskiego 2; 35-225 Rzeszów tel.: 17 860 57 45/52/61 | e-mail: een@wsiz.edu.pl www.facebook.com/EENRzeszow | www.een.wsiz.pl

PROMOCJA

a rynku można było znaleźć kilka zagranicznych propozycji, ale bardzo drogich. Postanowiła więc stworzyć coś w korzystniejszej cenie, za to z bardzo dobrym, skoncentrowanym składem. Tak powstał pierwszy produkt - płyn do mycia łazienki - i marka LAVECO. Dr Justyna wniosła swoją wiedzę, stając się jednoosobowym działem badawczo-rozwojowym, a organizacją firmy zajął się jej mąż Tomasz. - Jesteśmy firmą produkcyjną, czyli tworzymy własne produkty. Żona tworzy receptury, dobiera dostawców, składniki, testuje i bada produkty oraz rejestruje je na rynku polskim i europejskim. Ja zajmuję się organizacją produkcji, dbam o maszyny, sprzęt, na mnie spoczywa kwestia opakowań, prowadzenie sklepu internetowego, realizacja zamówień i marketing – wylicza Tomasz Sekuła. – I tak od pięciu lat, bo firma powstała w 2017 roku, a pierwszą halą produkcyjną było pomieszczenie wynajęte w Preinkubatorze Akademickim Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego na terenie miasteczka Politechniki Rzeszowskiej. Z tą uczelnią dr inż. Sekuła jest również związana naukowo. Współpracuje także z innymi ośrodkami naukowymi. Właściciele rozwijają firmę organicznie – nie korzystali z kredytu, dofinansowań, angażując wyłącznie własną wiedzę, pracę i kapitał. Po czterech latach wynajęli w Rzeszowie już większą halę, co znacznie poszerzyło ich możliwości. – Ale też i sprzedaż bardzo szybko, z miesiąca na miesiąc, rośnie. Naszym wyróżnikiem jest jakość produktów, a siłą wiedza żony, która jest w stanie bardzo szybko dokonywać modyfikacji receptury, kiedy klient poprosi np. o jakiś inny zapach – przyznaje Tomasz Sekuła. Koncentrują się na budowaniu marki i chwalą się klientami, którzy są im wierni już od pięciu lat. Bestsellerem pozostaje płyn do mycia łazienki. – Pogromca kamienia. To pierwszy produkt, jaki polecamy nowym klientom – uśmiecha się dr Sekuła, która opracowała również receptury dla 18 innych produktów. Nowość to neutralizator zapachu – produkt, jakiego na rynku do tej pory nie było, który rozwiązuje problemy z nieprzyjemną wonią np. w mopach myjących. LAVECO jako niewielka firma, która chce się rozwijać, ma potrzebę inwestowania niemal w każdy obszar swojego funkcjonowania. – Myśląc o sprzedaży na rynki zagraniczne, postanowiliśmy skorzystać z pomocy Ośrodka Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Produkujemy już produkty dla innych marek. Do Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Wiemy, że dobrze się sprzedają, ale chcielibyśmy tam zaistnieć pod własną marką – mówi Tomasz Sekuła. – Jednym z problemów przy wejściu na rynek francuski okazał się fakt, że jest tam już zarejestrowana firma o takiej samej nazwie. Chociaż działa w innej branży, mogło to okazać się problematyczne, a nasze nakłady i wysiłki włożone w budowanie marki we Francji zmarnowane, zwłaszcza gdyby owa firma francuska wysunęła wobec nas jakieś roszczenia. Dlatego zdecydowaliśmy się na rejestrację naszego znaku towarowego w Unii Europejskiej, w sektorze naturalnych detergentów, naturalnych środków piorących. Ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, który pomaga firmom rozwijać działalność zagraniczną i współpracuje z różnymi doradcami, skontaktował przedsiębiorców z rzecznikiem patentowym Katarzyną Sas. Od 10 lat prowadzi ona kancelarię patentową i zajmuje się ochroną praw własności przemysłowej oraz intelektualnej na rzecz twórców, w tym przedsiębiorców. – Doradzamy, jak chronić wynalazki, wzory przemysłowe, znaki towarowe. Reprezentujemy klientów w postępowaniach przed urzędami w Polsce i różnych krajach świata, przed Urzędem Unii


Portret

W tej wojnie

chodzi o energię. Paradoksalnie może wspomóc ochronę klimatu

Z dr. Grzegorzem Wiszem, fizykiem, prezesem Podkarpackiego Klastra Energii Odnawialnej, rozmawia Alina Bosak. Fotografia Tadeusz Poźniak

Alina Bosak: Grozi nam ubóstwo energetyczne? Dr Grzegorz Wisz: Miejmy nadzieję, że nie. W tym momencie Polska wydaje się mieć zdywersyfikowane dostawy surowców energetycznych. Ale też mamy do czynienia z globalnymi zawirowaniami, które skutkują zmianą kierunków i przerwaniem łańcuchów dostaw oraz ograniczeniem wolumenów. Prawdziwym testem, czy uda się wszystko uporządkować i zapanować nad sytuacją, będzie okres jesienno-zimowy, kiedy zapotrzebowanie na paliwa kopalne, zwłaszcza na naszej szerokości geograficznej, znacząco wzrasta, ponieważ musimy sporo ich zużyć do ogrzania budynków. Jeśli uda nam się zagospodarować różne opcje, które na dzień dzisiejszy są w Polsce dostępne, ubóstwo energetyczne nas nie dotknie i tych zasobów wystarczy. Natomiast przewidzenie tego, co wydarzy się w skali Europy, czy w skali globalnej, jest niebywale trudne. Niemal codziennie słyszymy o nowych sojuszach, pojawiają się nowe zapowiedzi i takie informacje, jak chociażby ta o awarii jednego z większych terminali gazu w Stanach Zjednoczonych, a to przecież kierunek dostaw, na jaki bardzo liczymy, mimo bardzo wysokich cen. Baltic Pipe jeszcze nie ruszył, więc jest bardzo dużo pytań i czynników, które mogą budzić pewne wątpliwości i niepewność. Musimy reagować na bieżąco. W naszym kraju dysponujemy jeszcze jednym potencjałem – drzemie on w zaradności i zdolności Polaków do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Na przestrzeni dziejów przeżywaliśmy różne ciężkie chwile, byliśmy stawiani przed trudnymi wyzwaniami i jakoś sobie z nimi radziliśmy. Ufam, że podołamy i tym, które przed nami, aczkolwiek nie są one proste. Sposobem jest kierowanie się w stronę energetyki obywatelskiej, kiedy każdy z nas stara się zadbać o bezpieczeństwo w swoim najbliższym otoczeniu. Zapobiegliwość już widać. Polacy rzucili się kupować węgiel, drewno, ale to jeszcze bardziej napędza ceny. Nie trzeba popadać w panikę. Martwienie się na zapas niczego nie zmieni, a może tylko spowodować zawirowania na rynku – nienaturalnie wysokie ceny węgla, drewna. To wszystko jest ze sobą powiązane. Kraj, który leży na olbrzymich pokładach węgla, nie jest w stanie wydobyć go tyle, aby uspokoić rynek? Rzeczywiście dysponujemy bardzo znaczącymi zasobami węgla, od którego mieliśmy odchodzić, ale w sytuacji awaryjnej być może będziemy mogli z niego skorzystać. Jest to w planach. Pozostaje oczywiście kwestia dynamiki i wielkości wydobycia. Od co najmniej kilkunastu lat zmniejszaliśmy nasze moce wydobywcze ze względu na politykę klimatyczną. Ale dzięki temu zaoszczędziliśmy surowiec krajowy, który teraz może bardzo się przydać, a jest w naszej dyspozycji i możemy go eksploatować.

36

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Portret

O ubóstwie energetycznym mówiło się jeszcze przed wojną w Ukrainie. Ambitny plan Unii Europejskiej, by do 2055 roku osiągnąć neutralność klimatyczną, zapisany w pakiecie aktów prawnych określanych mianem „Fit for 55”, zakłada wzrost kosztów energii, co ma zmusić wszystkich do jej oszczędzania. Przewidywano, że bogatsi będą mogli korzystać z większych zasobów energetycznych, a biedniejsi będą musieli się ograniczać, że luksusem może stać się posiadanie samochodu czy podróż samolotem. Wojna wyzwoliła czy tylko przyspieszyła te procesy? Czy to wojna o granice, czy o energię? Na pewno mamy do czynienia z wojną o zasoby. Energia decyduje o większości procesów, które zachodzą w gospodarce. To, z jakich źródeł korzystamy, czy jesteśmy niezależni energetycznie, ma bardzo duży wpływ na funkcjonowanie gospodarki danego kraju. Jest jeszcze drugi, bardzo ważny element tej układanki. Za energetyką, która napędza nasze maszyny, komputery i różne urządzenia, stoi także żywność. Do produkcji żywności potrzebujemy klasycznej energii – paliw kopalnych do maszyn rolniczych, gazu do produkcji nawozów itp. Zatem bez energii nie będziemy mieć niczego – nie wyprodukujemy żywności, nie będziemy mieć ogrzewania, nie wybierzemy pieniędzy z bankomatu, nie wyprodukujemy niczego w fabrykach. Jesteśmy bardzo silnie uzależnieni od energii. Wszystko, co się wokół dzieje, jest z nią powiązane. Trudno wyobrazić sobie, jak ten świat działałby bez niej. Przynajmniej ten świat, do którego jesteśmy przyzwyczajeni – do pewnego komfortu, standardu, do określonej jakości życia. Ten świat bez energii elektrycznej, w pierwszej kolejności, nie potrafi działać. Sądzę też, że nikt nie pozwoli na to, aby taka sytuacja nastąpiła, i że tak dramatycznego przebiegu wydarzeń nie będzie. Widać natomiast globalną grę na zmianę światowego przywództwa. Widać, że państwom, które jawnie nie potępiły Rosji za jej agresję na Ukrainie, bardzo zależy na utrzymaniu relacji biznesowych z Moskwą ze względu na rozwój i funkcjonowanie ich gospodarek. Sporo krajów nie odważy się na zerwanie tych relacji, bo każda gospodarka jest uzależniona od energii. Rosja zaś jest tym graczem globalnym, który przy obecnych, klasycznych technologiach dostarcza bardzo duże ilości nośników energii. Dziś nie byliśmy jeszcze gotowi na zmianę i przejście na inny rodzaj energii. Odnawialne źródła energii nie dają nam jeszcze możliwości wyprodukowania w sposób stabilny i ciągły takiej ilości energii, jaką zużywamy. A z roku na rok, przy ciągłym wzroście gospodarczym, zużywamy jej coraz więcej – w Polsce to około 170 terawatogodzin energii elektrycznej rocznie. Gospodarka i funkcjonowanie Rosji w świecie globalnym bazowały na przychodach ze sprzedaży nośników energii – głównie ropy i gazu. Z ich kupna i dobrych relacji z Rosją nie chcą 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

37


Portret rezygnować takie kraje jak Chiny i Indie. Chcą mieć tani surowiec, bo tani surowiec to bardziej konkurencyjna gospodarka - tańsze produkty i bardziej zadowolone społeczeństwo, którym w tamtych modelach społecznych łatwiej się zarządza. My jesteśmy tą częścią demokratyczną, w której obywatel ma udział w procesie zarządzania - w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak ma. Natomiast wspomniane kraje nie mogą sobie pozwolić na demokratyzację i europejski sposób zarządzania, ponieważ społeczeństwo nie jest na to gotowe, a elity chcą zachować status quo. A przede wszystkim nie mają na to ochoty ci, którym władza wypadłaby z rąk, a dzierżą ją tam z pokolenia na pokolenie.

W

demokratycznej Unii Europejskiej nie brak jednak głosów, że szaleństwem jest polityka klimatyczna Wspólnoty, która czyni naszą gospodarkę mniej konkurencyjną, a klimatu i tak nie ocala. Kraje Unii odpowiadają za zaledwie 8 proc. emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Jaki ma sens, że jako jedyne zaczną dusić własną gospodarkę, aby ocalić świat?

U

nia jest świadoma zagrożeń klimatycznych, które są przed nami. Nasza cywilizacja, Europa i Stany Zjednoczone, muszą być liderem tych zmian. Ktoś musi ten proces rozpocząć. Oczywiście, on będzie bardzo długi i bardzo kosztowny, ale z punktu widzenia zmian klimatycznych obecny model naszego funkcjonowania jest bardzo zagrożony. Chociaż dziś głowę zaprząta nam wojna i mniej uwagi poświęcany innym zjawiskom, to faktem jest, że mamy coraz więcej przypadków niepokojących skutków zmian klimatycznych. Środowisko bardzo cierpi na sposobie funkcjonowania, który dzisiaj uprawiamy – dewastacyjnej, grabieżczej eksploatacji otoczenia, w którym żyjemy. Niszczymy je w bardzo dużym tempie. Z tego punktu widzenia jesteśmy największym szkodnikiem ekosystemu Ziemi. Za chwilę może się okazać, że natura nie poradzi sobie z naszą działalnością i dojdzie do nieodwracalnych zmian. Zresztą, niektóre teorie twierdzą, że już doszło do takich zmian, z którymi natura może sobie nie poradzić – będzie tylko gorzej, co może doprowadzić nas do kataklizmów i klęsk żywiołowych mogących unicestwć znaczną część społeczeństw. Natura jest tak skonstruowana, że przeciwdziała temu, co jej szkodzi. To wielki ekosystem będący ciągiem zależności, które człowiek mocno zaburza. Natura może „chcieć” ten szkodliwy czynnik wyeliminować. Ona bez nas sobie poradzi, natomiast człowiek bez świata w takim kształcie, jaki zna dziś, niekoniecznie.

Sytuację śledzi Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC), który co siedem lat publikuje obszerny przegląd światowych badań nad zmianami klimatycznymi. Robi to już od ponad 30 lat. Najnowszy, szósty raport, ukazał się w 2021 roku. Przygotowało go ponad 230 autorów z 66 krajów. Stwierdzili, że stężenie dwutlenku węgla w atmosferze osiąga poziom najwyższy od 2 milionów lat, niebezpiecznie wzrosło także stężenie metanu i podtlenku azotu. Podkreślają, że ograniczenie emisji wszystkich gazów cieplarnianych jest koniecznością, ponieważ wskutek naszych działań klimat ogrzewa się. Od 40 lat każda dekada jest cieplejsza od poprzedniej i wedle wszystkich scenariuszy wzrost temperatur na Ziemi o 1,5°C jest nieunikniony. Kiedy to czytam, myślę sobie, że może nie jest tak źle, bo pamiętam, że 15 lat temu obawiano się, że temperatura wzrośnie nawet o 6,4 st. C i mówiono, że granicą, która oznacza dla nas katastrofę, są 2°C. Wtedy też jeszcze spierano się, na ile to człowiek jest odpowiedzialny za zmiany klimatu. Wahania gazów w atmosferze i zmiany klimatu są przecież zjawiskiem naturalnym. Czy z naszym klimatem naprawdę jest tak źle? Kolejne raporty IPCC utwierdzają nas w tym, że idziemy w złym kierunku i że musimy jak najszybciej ograniczać emisję gazów cieplarnianych, podejmować działania proekologiczne, zmniejszając ilość emitowanych spalin i zużycie paliw kopalnych. Natomiast, jak mówiłem, ekosystem jest bardzo złożonym układem. Może zmienić się aktywność słoneczna, może dopływać do nas mniej tej energii, co spowodowałoby zmniejszenie temperatur. Z danych, którymi dysponujemy do tej pory, naukowcy tworzą prognozy. Większość tych modeli pokazuje, że jednak idziemy w kierunku wzrostu temperatur. Potwierdzają to także obserwacje np. pokrywy lodowej na Grenlandii. Ona stale się zmniejsza, powodując zaburzenie obiegu mas powietrza i wody w przyrodzie. Coś musimy więc robić i Europa podjęła to wyzwanie. Dość duże, to prawda, i nie wykluczam, że takie ambitne potraktowanie tej sprawy, przyczyniło się do obecnej wojny. Rosja przecież swój model biznesowy i sposób funkcjonowania oparła na paliwach kopalnych, od których Unia chciała odejść. Unijne plany są dla niej bardzo niekorzystne. Walczy więc o zmianę sposobu funkcjonowania całego świata, o zmianę przywództwa. Oni szukają dla siebie miejsca. A przez wojnę doprowadzili do takiej sytuacji, że wszyscy chcą tych zasobów, które posiadają. Niewykluczone, że spora ich część zostanie przekierowana na Chiny. Sojusz chińsko-rosyjski dla świata jest bardzo trudny. A za tym wszystkim cały czas idzie energetyka, czyli tak jak pani wspomniała – czy to nie jest walka o energię? Przypomina się film „Walka o ogień”. Albo „Diuna” – hollywoodzka produkcja ostatnich lat. Tam też cała gra toczy się o przyprawę - substancję, która napędza rakiety, ale też przedłuża ludzkie życie… Znamy to więc z filmów – kto ma „ogień”, ma przewagę technologiczną, radzi sobie z przeciwnościami. Dzisiaj „ogień” to klasyczne źródła energii, które nauczyliśmy się wykorzystywać i od których uzależniliśmy się. Cały model współczesnego świata bazuje na nich. Do całkowitego przejścia na odnawialne źródła energii jeszcze daleka droga.

38

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Portret Pana zdaniem unijny plan, by do 2030 roku ograniczyć emisję CO2 o 55 procent, a do 2055 roku uczynić gospodarkę europejską zeroemisyjną, jest realny? Sytuacja na świecie, z którą mamy w tej chwili do czynienia, raczej pomoże w osiągnięciu tych ambitnych celów. Pomoże w tym sensie, że każdy z nas będzie mógł zostać kreatorem otoczenia wokół siebie i samodzielnie zabezpieczyć sobie niezbędną ilość energii. Dzisiejsza technologia już stwarza takie możliwości. Nie musimy planować w skali kraju jednej wielkiej elektrowni, która będzie zależna od bardzo dużej ilości paliw kopalnych. Możemy iść w kierunku energetyki obywatelskiej, w której prosument będzie dysponował instalacją fotowoltaiczną z magazynem energii, niewielką turbiną wiatrową, być może samochodem elektrycznym. Te zasoby Kowalskiego być może trzeba będzie uzupełnić albo doprowadzić do sytuacji, w której będzie mógł wymienić wyprodukowaną przez siebie energię z sąsiadami. To, moim zdaniem, droga do sukcesu. Jeszcze sześć lat temu mieliśmy niewielki udział instalacji fotowoltaicznych w krajowej produkcji energii. Kiedy dano obywatelom możliwość stania się prosumentem, wzięcia spraw w swoje ręce, sytuacja szybko się zmieniła. Mamy już 7 gigawatów mocy w instalacjach fotowoltaicznych. Przy czym czekamy jeszcze na dane z ostatnich miesięcy, kiedy mnóstwo ludzi podjęło się takiej inwestycji. 7 gigawatów – jaki to procent energetycznego systemu Polski? Cały nasz system to około 50 gigawatów mocy źródeł dostarczających energii elektrycznej. Zatem moc zainstalowana w panelach fotowoltaicznych wynosi ok. 15 proc. To źródło nie jest jednak stabilne, ale ludzie inwestowaliby dalej, gdyby nie fakt, że kraj nie był przygotowany infrastrukturalnie na odbiór większych ilości tej energii. Nasze sieci elektroenergetyczne, zwłaszcza sieci niskiego napięcia, były projektowane i przystosowane do przesyłania energii w jedną stronę. W miejscach, gdzie mamy do czynienia z dużą koncentracją instalacji fotowoltaicznych, pojawiają się ograniczenia techniczne, zdarzają się wyłączenia. Stąd decyzja rządu, by zmienić warunki dla prosumentów. Na mniej korzystne. Przez co instalacje fotowoltaiczne wyhamowały. Mamy obecnie znikomą ilość przyłączeń do sieci. Wyhamowaliśmy więc ten proces. Szkoda, bo niełatwo było zbudować ten kapitał społeczny, przekonać ludzi, że panele przynoszą korzyści, dają nam oszczędności i niezależność energetyczną. Kiedy 10 lat temu zaczynaliśmy pracę nad tym w Podkarpackim Klastrze Energii Odnawialnej, przez pierwsze pięć lat słyszeliśmy wyłącznie sceptyczne uwagi: to się nie opłaca, to jest za drogie i niepotrzebne, bo energia w gniazdku zawsze jest. W końcu nastąpił przełom. Ludzie sami zaczęli sobie doradzać instalacje, widząc, jakie oszczędności przynoszą znajomym, sąsiadom. Niestety, kiedy to wszystko ruszyło, zawiodła infrastruktura – nie zostały spełnione warunki po stronie operatorów sieci elektroenergetycznych. Nie inwestowaliśmy w te sieci, nie przygotowaliśmy ich na dalszy wzrost i trzeba było wyhamować bardzo korzystny proces. Może powinno się dać Polakom szansę na całkowitą niezależność energetyczną – pozwolić na przydomowe magazyny energii, której nie trzeba by było wpuszczać do sieci. Dzisiaj nie ma dobrej, taniej technologii magazynowania energii. W naszym układzie klimatycznym przygotowanie magazynu energii, który np. pozwoliłby na utrzymanie pompy ciepła w okresie zimowym, wiąże się z olbrzymimi kosztami – niewspółmiernymi do korzyści. Co zatem z naszymi celami klimatycznymi? W okresie przejściowym, przed rozwinięciem technologii odnawialnych źródeł energii i alternatywnych paliw w postaci np. wodoru, Unia Europejska chciała postawić na gaz. Mieliśmy mieć bloki gazowe, które są łatwo sterowalne – możemy szybko zwiększać i redukować ich moc, w przeciwieństwie do bloków węglowych. Liderem chcieli być Niemcy, którzy zaczęli realizować plan wyłączania elektrowni jądrowych i bazować na miksie energetycznym złożonym z OZE - fotowoltaiki i turbin wiatrowych oraz gazu jako buforowego paliwa przejściowego. Ten model się zawalił. Technologie wodorowe nie są na dziś jeszcze na tyle dopracowane, powszechne i bezpieczne, abyśmy mogli przejść na wodór już teraz. Mimo sytuacji na świecie, Niemcy nie odejdą od planu zamykani elektrowni jądrowych? Czytałem właśnie artykuł, że w Niemczech rozgorzał o to spór. Jedno z ministerstw poinformowało, że wyłączenie kolejnego bloku jądrowego nie nastąpi zgodnie z harmonogramem, bo w tym momencie jest to nieodpowiedzialne. Ale jest druga strona, która domaga się realizacji planu. Niemcy grają na przeczekanie i liczą, że za tydzień, miesiąc sytuacja się rozwiąże i będą mogli jednak korzystać z gazu, który popłynie przez Nord Stream 2. Dlaczego oni tak nie chcą „atomu”? W Polsce ta opcja już zwyciężyła. Zresztą nie mamy innego wyjścia, jeśli mamy realizować cele klimatyczne. Poza tym takie gospodarki jak japońska czy francuska nie wahają się korzystać z mocy elektrowni jądrowych. Takie mają Czesi i Słowacy, i Rosja też. O co chodzi Niemcom? O dwie katastrofy – w Czarnobylu i Fukushimie? Czy jednak o wpływ takiej produkcji na środowisko? Przy nowej technologii elektrownia atomowa jest neutralna dla klimatu. Problemem są odpady, które potem trzeba składować przez dłuższy okres czasu, ale i z tym technologicznie potrafimy sobie poradzić. Są obawy społeczne związane z bezpieczeństwem. Było kilka incydentów, które w przypadku tego typu instalacji prowadzą do bardzo niekorzystnych zjawisk. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

39


Portret Katastrof po prostu. Tak. Jedna miała miejsce w Czarnobylu, blisko naszych granic. A druga w Japonii, w nowoczesnej już elektrowni, która z powodu tsunami uległa awarii. Dlatego Japończycy wybudowali 400-kilomerowy mur, by rozbijać niszczycielskie fale i zapobiec powtórce kataklizmu. W przypadku niemieckiego stosunku do elektrowni atomowej chodzi również o to, kto dysponuje tą technologią. Francuzi mają dostęp do technologii reaktorów jądrowych, a Niemcy nie, więc z punktu widzenia niezależności i bezpieczeństwa nie jest im ona na rękę. I tym tak naprawdę kieruje się każdy z krajów, lobbując za tymi technologiami, do których ma dostęp i nad którymi ma kontrolę. Dlatego Polska w naturalny sposób optuje za węglem. W każdym innym przypadku musimy się uzależnić, w przypadku gazu – od Rosji, Stanów Zjednoczonych lub Kataru. Nie mamy też ropy. Najmniej zależni bylibyśmy stawiając na energetykę odnawialną, ale tu też nie mamy swojej technologii produkcji urządzeń OZE na dużą skalę. Turbiny wiatrowe to Niemcy, panele fotowoltaiczne - Daleki Wschód. My mamy węgiel i trochę lasów. Inwestycja w opracowanie nowych technologii, nowych rozwiązań może sprawić, że pojawi się „game changer”. Może opracujemy własną technologię, która da nam przewagę, którą nie tylko zaspokoimy swoje potrzeby, ale i będziemy mogli zaoferować ją światu. Brzmi trochę jak marzenie o szklanych domach z powieści Żeromskiego. Dzisiaj, niestety, większość rzeczy zaawansowanych technologicznie kupujemy. Po transformacji w wielu miejscach mieliśmy do czynienia z zachwytem technologią Zachodu, natomiast naszych inżynierów wysłaliśmy na emeryturę albo przesunęliśmy do wydziałów produkcji. Dzisiaj przyjeżdżają do nas gotowe projekty, instrukcje, schematy, które montujemy pod szyldem globalnych koncernów. Teraz od początku staramy się budować to, co sami rozmontowaliśmy. Będziemy musieli zbudować też zespół do obsługi elektrowni atomowej. Jakieś fatum wisi nad tą inwestycją już od czasów Gierka, bo wtedy zabrano się do budowy takiej elektrowni po raz pierwszy. Teraz, jak i wtedy, planowana jest ona na Pomorzu. Wstępne lokalizacje wskazane, wnioski o wydanie decyzji środowiskowych złożone. Pierwszy blok ma zostać oddany w 2035 roku. Wcześniej będą małe reaktory jądrowe jak ten, który planuje KGHM, ale które nie są technologią sprawdzoną. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy na tym eksperymentowali, tym bardziej, że nie mamy swoich doświadczeń z energetyką jądrową. Rozsądniej jest myśleć o klasycznej energetyce jądrowej, skorzystać z doświadczeń chociażby Francuzów, którzy z punktu widzenia konserwacji i eksploatacji są bliżej. Natomiast dzisiaj mocne sojusze wiążą nas ze Stanami Zjednoczonymi, a energetyka jest bardzo silnie uzależniona od polityki. Będziemy musieli rozbudować sieć energetyczną pod elektrownię jądrową? Zwykła sobie poradzi. Moc tej elektrowni to 2-3 gigawaty. To nie jest aż tak dużo. Ile takich elektrowni musielibyśmy wybudować, chcąc wyeliminować węgiel i gaz? Dziesięć. I jeszcze rozwijać OZE. Ambitny plan, ale póki co, media, zwłaszcza rosyjskie, donoszą, że w Polsce ludzie ruszyli do lasu po chrust. Wzrost cen energii niesie obawę, że tej zimy będzie się palić w piecach byle czym, a pomiary jakości powietrza zejdą na drugi plan. Widzi pan takie zagrożenie? Na razie obserwuję, że gospodarze z Rzeszowszczyzny gromadzą drewno na zimę. Nie chrust, który daje mało energii. Raczej grubsze pnie i gałęzie. Z punktu widzenia środowiskowego uważam, że drewno nie jest złą alternatywa na sytuację, z którą mamy obecnie do czynienia. Drzewo w momencie wzrostu, wykorzystując energię słoneczną, pobiera z powietrza dwutlenek węgla i przekształca go w biomasę drzewną, uwalnianie dwutlenku podczas spalania odbywa się więc w zamkniętym cyklu i w niedługim okresie czasowym – 10-15 lat, bo tyle trzeba czekać aż urośnie drzewo nadające się na opał. Drzewa zatem to doskonały magazyn energii słonecznej, pochłaniacz dwutlenku węgla oraz regulator obiegu wody, z którą mamy coraz więcej problemów, a te niestety będą szybko narastać. Czym właściwie będziemy ogrzewać domy w przyszłości? Dopiero był program Czyste Powietrze, namawiano nas do wymiany pieców węglowych na gazowe. Teraz mówi się, że trzeba będzie odejść i od gazowych, że Komisja Europejska proponuje, by od 2029 r. zakazano ich sprzedaży. Na razie to tylko pomysły, ale na tyle zaskakujące, że wywołują ogromne emocje. Takie przecieki mogą być straszakiem na dostawców gazu. Nie sądzę, abyśmy byli w stanie tak szybko uwolnić się od tego paliwa, które dla środowiska jest w miarę naturalne. Nie nastąpi to dopóki nie uda nam się przejść na technologie wodorowe czy jakieś zupełnie inne. Być może synteza termojądrowa w końcu się powiedzie i będziemy wykorzystywać sztuczne słońce – teoretycznie istnieje możliwość uruchomienia na ziemi procesów, które zachodzą na Słońcu – wygenerowania plazmy i doprowadzenia do reakcji syntezy termojądrowej. Umiemy ją już zainicjować. Natomiast nie umiemy podtrzymać jej przez odpowiednio długi czas. Jest też problem odbioru gigantycznej ilości energii z takich reakcji. Nad tą technologią naukowcy bardzo intensywnie pracują już od 30 lat.

40

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Portret A nad czym pracują naukowcy w laboratoriach Uniwersytetu Rzeszowskiego? Nad materiałami, które pozwolą na budowę cienkowarstwowych ogniw fotowoltaicznych, które byłoby można instalować na dachach, murach, ogrodzeniach. Projektując eksperymenty, staraliśmy się zwrócić uwagę na materiały, które są powszechnie dostępne, tanie i nietoksyczne. Nasze konstrukcje opieramy na tlenkach tytanu i tlenkach miedzi, wytwarzając cienkowarstwowe struktury. Wydają się bardzo obiecującym rozwiązaniem. Osiągnęliśmy trzeci wynik na świecie, jeśli chodzi o sprawność tych ogniw, ale jest ona jeszcze zbyt niska, by komercjalizować to rozwiązanie. Wymaga wciąż pracy w laboratoriach i - jak zawsze w przypadku badań eksperymentalnych nad zaawansowanymi technologiami - sporych nakładów finansowych, a do takich w naszym kraju nie zawsze mamy dostęp. Mamy za to bardzo wiele problemów do rozwiązania. Ludziom sens z powiek spędza także zakaz rejestracji od 2035 roku nowych samochodów spalinowych, który przegłosował niedawno Parlament Europejski. Rozmawiałam niedawno z profesorem specjalizującym się w budowie silników, mówił, że nie wyobraża sobie dostawczych elektryków na długich trasach. Ma wątpliwości także co do „czystej” produkcji baterii do takich pojazdów. Decyzję o wycofaniu samochodów spalinowych będzie bardzo trudno zrealizować. Natomiast podróżowanie ludzi może zostać przesunięte do transportu publicznego. Mniej samochodów osobowych na drogach na pewno ograniczyłoby emisję dwutlenku węgla. Jakie szanse mamy jako kraj, by poradzić sobie z ambitnymi celami klimatycznymi Unii Europejskiej? Czy rozwiniemy OZE, czy będziemy inwestować w instalacje fotowoltaiczne, czy może wiatraki, których budowę skutecznie zahamował parlament w 2015 roku?

Dr Grzegorz Wisz

D

r nauk fizycznych, nauczyciel akademicki, przedsiębiorca. Ekspert

zewnętrzny Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, członek Rady Fundacji Polskiego Instytutu Transferu Innowacji, członek Podkarpackiej Rady Innowacyjności, członek Grupy Roboczej ds. Krajowej Inteligentnej Specjalizacji, kierownik Pracowni Technologii Pokryć Ochronnych Uniwersyteckiego Centrum Innowacji i Transferu Wiedzy Techniczno-Przyrodniczej, inicjator i twórca, a obecnie Prezes Zarządu Podkarpackiego Klastra Energii Odnawialnej. Konsultant Banku Światowego w projekcie CATCHING-UP REGIONS. Pomysłodawca oraz animator koncepcji Inteligentne Ekoosiedle 2020. Autor i współautor ponad sześćdziesięciu publikacji i opracowań naukowych z zakresu fizyki, inżynierii materiałowej, zarządzania energią, transferu wiedzy oraz znaczenia klastrów w praktyce gospodarczej.

W czerwcu minister Moskwa zapowiedziała, że prawdopodobnie w niedługiej perspektywie zostanie na powrót odblokowana energetyka wiatrowa na lądzie. To bardzo dobry kierunek. Jedna turbina wiatrowa to moc od 1,5-2 MW. A na Podkarpaciu jest przygotowanych sporo inwestycji, które wstrzymała „ustawa antywiatrakowa”, a miały już wykonane badania wietrzności, ustaloną lokalizację. Będzie można je uruchomić w ciągu roku. Znacznie szybciej niż elektrownię jądrową. A one mogą dużo wnieść do naszego energetycznego miksu i uzupełnić braki. Podobnie jak mikroelektrownie, w które mogłyby inwestować lokalne samorządy. W gminach można tworzyć wspólnoty energetyczne, które na swoim obszarze znajdą określone zasoby i potencjał, by budować swoją energetyczną niezależność i bezpieczeństwo. Można postawić 2-3 turbiny wiatrowe, źródłem geotermalnym ogrzać szkołę, biomasą powstającą w miejscowym przedsiębiorstwie zasilić biogazownię, dodać do tego panele fotowoltaiczne itd. Miks energetyczny łatwiej jest przygotować dla gminy czy związku gmin, aniżeli stworzyć taki odpowiedzialny plan dla całego kraju. Dlatego jestem za budowaniem nowego porządku energetycznego od dołu. Nie do końca mamy jeszcze wypracowany system wspierania takich spółdzielni. Przydałoby się wsparcie z Funduszy Europejskich. Takie jak było na wodociągi, drogi itp. Ale tu znów dochodzimy do polityki. Za bardzo niezależne gminy? Cały czas balansujemy między technologią i możliwościami a polityką. Energia jest świetnym narzędziem do uprawiania polityki, wywierania wpływu i zarabiania dużych pieniędzy. Zwykły obywatel chciałby tylko, aby nie ziścił się jakiś straszny scenariusz – kataklizmy i blackout. Pociechą jest to, że energii nam raczej nie braknie. Ale będziemy ograniczali jej zużycie, „zachęceni” wzrostem cen. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

41


Wybierają Podkarpacie, bo jakość staje się coraz

ważniejsza

życia

PROMOCJA

- Dla mnie najlepszą definicją jakości życia jest stwierdzenie, że to stopień, w jakim życie dostarcza nam zadowolenia w długim okresie czasu. Od ponad 30 lat mieszkam w Podkarpackiem i nie zamieniłbym go na żaden inny region. To najbardziej zielony obszar w Polsce - mówi Krzysztof Zieliński ze Stowarzyszenia Polska Ekologia. Wiele osób wyprowadza się dziś z metropolii w Bieszczady, Beskid Niski czy na Roztocze, bądź przyjeżdża odzyskać siły w podkarpackich sanatoriach. Obok czystego środowiska, gościnności i otwartości mieszkańców, przyciąga ich kulturowe bogactwo, wyrażane nie tylko wyjątkowymi zabytkami, ale i oryginalną kuchnią.

Krzysztof Zieliński mieszka w Rzeszowie, stolicy województwa podkarpackiego. - Wyglądam przez okno, a otacza mnie zieleń, chociaż mieszkam w mieście. Cisza, spokój, bezpieczeństwo. W odległości kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów od mojego domu znajdę rezerwaty przyrody - mówi. Dla niego ważny jest także aspekt społeczny. - W Podkarpackiem wszyscy się znają. Zabrzmi to żartobliwie, ale taka jest prawda – bez większych problemów można przez przyjaciół i znajomych dotrzeć do każdego mieszkańca województwa, i to zaczynając od jego marszałka czy wojewody, a skończywszy na osobach wypalających drewno w Bieszczadach. W ogólnopolskich statystykach region od lat pozytywnie wyróżnia się wielkością obszarów leśnych i długością życia mieszkańców. - Żyjemy spokojniej, dlatego tak wiele osób rezygnuje z mieszkania w polskich metropoliach, z dostatniego korporacyjnego życia i przenosi się wraz z rodzinami w tę część kraju - zauważa Zieliński. - Owszem, mamy mniej instytucji kultury niż Warszawa czy Kraków, ale mimo to potrafimy zorganizować imprezy, na które przyjeżdżają melomani z całego kraju, czego przykładem jest Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Bliskości natury chcą zakosztować także turyści. Przyciąga ich świat drewnianych kościołów i cerkwi, wspaniałych pałaców, bezdroży Bieszczadów i Beskidu Niskiego, nieskażonej przyrody Roztocza. Najczęściej odwiedzają Bieszczady. - To trzeci pod względem największej rozpoznawalności region w Polsce. Ale wiele do zaoferowania mają Beskid Niski, pogórza, Roztocze czy teren dawnej Puszczy Sandomierskiej w dolinie Sanu i Wisły. Przede wszystkim mniejszy tłok w okresie szczytu wakacyjnego, a do tego równie kuszące obszary zieleni, spokój i ciszę. Dużo zabytków i atrakcji turystycznych nie obleganych ponad normę i przyjaźniejszych dla mniej zasobnej kieszeni polskiego turysty - podpowiada Zieliński. Warto zajrzeć do tak zacnych uzdrowisk jak: Iwonicz-Zdrój, Rymanów-Zdrój i Horyniec-Zdrój. Warto odwiedzić zabytkowe miasta: wielokulturowy Przemyśl, renesansowy Jarosław czy

gotycki Przeworsk. Czekają na pielgrzymów barokowe klasztory Leżajska, Dukli, Starej Wsi k/ Brzozowa czy Kalwarii Pacławskiej. Drewniana architektura w Podkarpackiem to nie tylko cerkwie w Bieszczadach, ale średniowieczne kościoły w Bliznem i Haczowie (największy gotycki drewniany kościół w Europie), to także świątynia w Gawłuszowicach k/ Mielca zaliczana do największych drewnianych kościołów w Polsce. Do pereł architektury obronnej krajowej zaliczane są renesansowe zamki w Krasiczynie czy Baranowie Sandomierskim. - Coraz częściej podróżuje się także „za smakiem” - mówi Zieliński. - Wytrawnych globtroterów Podkarpackie przyciąga wielowiekową tradycją prostych potraw, spożywanych w niedużych, klimatycznych gospodach, karczmach, zajazdach, gościńcach, szynkach. W agroturystycznych gospodarstwach spożywają posiłki z lokalnych produktów, przygotowanych przez gospodynie z przepisów zapamiętanych od mamy i babci. Poznawanie tradycji kulinarnej regionu pozwala zrozumieć podkarpacki fenomen - stosunkowo niewielki obszar, będący przez stulecia mozaiką narodów i grup etnograficznych. Współczesna kuchnia podkarpacka chętnie sięga do tej tradycji. Czyż smakoszy nie przekona do odwiedzenia pałacowych wnętrz renesansowych i barokowych fortalicji staropolska kuchnia zaprawiona smakami dziczyzny? Czy łowców kulinarnych destynacji nie ucieszy pełna micha prostego, lecz wyśmienitego jedzenia rodem z tradycji Rusinów? A jaka radość w czystym ekologicznie środowisku czeka osoby szukające „zdrowej żywności”, smakujące kromkę orkiszowego chleba posmarowanego podkarpackim miodem spadziowym lub pasztetem z fasoli wrzawskiej? Do tego dołóżmy przednie trunki z podkarpackich winnic, coraz częściej nagradzane medalami na międzynarodowych imprezach. Winnice zaczynają powoli zmieniać krajobraz wokół takich miast, jak Jasło czy Krosno. Podkarpackie ma wymagającym turystom wiele do zaoferowania, a dzięki autostradzie A4 i budowanej w ekspresowym tempie drodze S19 są one wręcz na wyciągnięcie ręki.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

|

Promuj z nami to, co ciekawe

Tworzymy serwis z najświeższymi informacjami dla

turystów

Bieszczady, Beskid Niski, Roztocze, Rzeszów oraz Dolina Sanu i Wisły - każda z podkarpackich krain ma turystom wiele do zaoferowania. Ale jak odnaleźć to, co najciekawsze, co powstało nowego i warto zobaczyć, posmakować? Tworzymy serwis z najświeższymi informacjami dla turystów. Poznaj Region - to nowy dział na portalu BiznesiStyl.pl, który będzie zajmował się promocją atrakcji turystycznych, ciekawych miejsc oraz lokalnych produktów. Zapraszamy firmy i samorządy do współtworzenia internetowego przewodnika.

G

dzie uruchamiają kolejne drezyny i powstał hotel ze spa? W jakim miejscu można przespać się w jurcie albo zaparkować kamper? W jakiej restauracji zjemy łemkowskie fuczki? Kto organizuje kajakowe spływy i w której gminie wytyczono nową trasę rowerową? W podkarpackim raju dla turystów wciąż przybywa ofert i dzieje się coś ciekawego. Dlatego tworzymy serwis z najświeższymi informacjami o tym, co można zobaczyć i gdzie się zatrzymać. Wzdłuż błękitnego Sanu, wśród karpackich lasów i wzgórz kryją się miejsca z klimatem - pensjonaty i gospodarstwa agroturystyczne, komfortowe hotele i sanatoria. Powstają restauracje i zajazdy. Warto wiedzieć, gdzie się zatrzymać i czego spróbować. Także w mieście. W końcu nawet w trakcie biznesowej delegacji człowiek chce wiedzieć, gdzie na mieście można napić się dobrej kawy czy spróbować kraftowego piwa. Nasz nowy serwis prowadzi do najciekawszych miejsc.

D

o każdej z krain wyruszyli nasi dziennikarze, przywożąc aktualne informacje i zdjęcia. W każdym z działów znajdują się autorskie artykuły - zbliżenia na ciekawe miejsca, rozmowy z ich twórcami, właścicielami, a także gośćmi, którym podkarpackich krajobrazów i gościnności nigdy dość. To cenne podpowiedzi dla tych, którzy chcą tu przyjechać. Serwis ruszył w czerwcu i będziemy go systematycznie rozbudowywać o nowe informacje. Chcemy również umożliwić innym umieszczanie w nim ofert dla turystów. Zapraszamy podmioty związane z turystyką: hotele, gospodarstwa agroturystyczne, restauracje, firmy oferujące lokalne wyroby oraz samorządy, do prezentowania swoich atrakcji. Stworzyliśmy logo „Poznaj Region” z kodem QR, które będzie służyło wspólnemu promowaniu turystycznej oferty. Każdy podmiot uczestniczący w tworzeniu serwisu będzie mógł je umieścić na swojej stronie. Natomiast turyści, trafiając na znaczek w dowolnym serwisie, będą mogli szukać atrakcji w dowolnej podkarpackiej krainie. Znajdą najświeższe i przydatne informacje.

Poznaj Region - promuj z nami to, co ciekawe!

Zapraszamy do kontaktu: reklama@sagier.pl +48 501 509 004

PROMOCJA

Dział „Poznaj Region” podzieliliśmy na pięć obszarów podkarpackich krain turystycznych: Bieszczady, Beskid Niski, Roztocze, Dolina Wisły i Sanu oraz Rzeszów i okolice. Wstępem do każdego z nich są rozmowy z przewodni-

kami i pasjonatami o ulubionych trasach i miejscach, które trzeba lub warto zobaczyć - najważniejszych zabytkach, osobliwościach przyrodniczych i geograficznych, także takich, których nie wymieniają popularne przewodniki.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Bieszczady

Patrząc

ze szczytu Kremenaros

Połoniny w Bieszczadach. Fot. Bieszczadzki Park Narodowy

Gdybym miał jeszcze siłę, wyszedłbym na Rawki. Dla mnie to miejsce najpiękniejsze. Wszedłbym na Kremenaros, na którego szczycie zbiegają się trzy światy. Popatrzyłbym na ziemię polską, ukraińską i słowacką, na przyrodę, która nie uznaje granic. Magia wciąż tam jest. Bieszczady to nie tylko góry. Od wieków żyli w nich ludzie, którzy tworzyli lokalną historię i koloryt. Coś po nich zostało i na tamte ślady przeszłości warto także wejść – mówi Andrzej Potocki, autor kilkudziesięciu książek o Bieszczadach i Podkarpaciu.

N

a Wielką i Małą Rawkę wchodzi się z Przełęczy Wyżniańskiej, a z Wielkiej Rawki już tylko godzinne podejście dzieli wędrowca od szczytu Kremenaros (Krzemieniec, 1221 m n.p.m.), gdzie zbiegają się granice Polski, Słowacji i Ukrainy. Szlak, na który chętnie wróciłby Andrzej Potocki, należy do najpiękniejszych celów podróży w Bieszczady. Turystyczny region bieszczadzki to wprawdzie nie tylko Bieszczady Wysokie, czyli właściwe, ale także południowa część Gór Sanocko-Turczańskich, ponieważ na tym obszarze mieszczą się wszystkie te miejsca, które turyści chcą zobaczyć, wybierając się w Bieszczady. - Jednak bez wizyty w Bieszczadzkim Parku Narodowym wyprawa taka obejść się nie może. To tu, w Bieszczadach właściwych, możemy podziwiać ich symbol – połoniny, słynne wschodniokarpackie łąki typu alpejskiego, i opisywany przez poetów bezkres, który wyzwala poczucie wolności – mówi Robert Bańkosz, przewodnik beskidzki i autor przewodników, zwracając uwagę, że region bieszczadzki to jedyny w Polsce fragment Karpat Wschodnich, zaczynający się od doliny Osławy po źródła Sanu, a zatem okazja do kontaktu z odmienną przy-

rodą i kulturą niż w innych polskich górach. Największą popularnością od lat cieszy się Połonina Wetlińska, z łatwym dojściem z parkingu na Przełęczy Wyżnej. To na niej znajdowało się legendarne już schronisko Chatka Puchatka, którego gospodarzem był m.in. Lutek Pińczuk. W tym miejscu BPN postanowił niedawno wybudować nowy budynek, o wyższym standardzie. Drugim najchętniej odwiedzanym miejscem jest Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów (1364 m n.p.m.). – Można powędrować tam stromym, ale krótszym szlakiem od strony Wołosatego lub wybrać trasę z Ustrzyk Górnych. Niektórzy traktują tę wyprawę ambitniej i zdobywają całe „gniazdo Tarnicy”, pokonując szlak z Wołosatego przez Halicz, Rozsypaniec, Kopę Bukowską i stoki Krzemienia, na przełęcz pod Tarnica, skąd wchodzą na Tarnicę, by potem zejść z powrotem do Wołosatego. To wielogodzinny, ale też jeden z najpiękniejszych widokowo spacerów w Bieszczadach – opisuje Robert Bańkosz. U podnóża szczytów, w Ustrzykach Górnych, od kilku lat rozpoczyna się symbolicznie redyk, nawiązujący do czasów przedwojennych, kiedy zamieszkujący Bieszczady Bojkowie wypasali owce i ogromne ilości bydła, woły siwe, węgierskie, przepędzane potem do krajów niemieckich. Dziś wołów już nie ma, za to w ośrodku w Mucznem podziwiać można ich kuzynów - żubry. Znajduje się tu także najwyższa w Podkarpackiem wieża widokowa, z której widoczna jest m.in. dolina Mucznego, Sanu, i połoniny Bukowego Berda. Wybierając się z niedalekiego Bukowca na wycieczkę do umownych źródeł Sanu na granicy polsko-ukraińskiej poczuć można klimat nieistniejących już wiosek, jak Sokoliki, Dźwiniacz, Beniowa i Sianki. - San znakomicie służy miłośnikom sportów wodnych. Centrum tych sportów z coraz lepiej rozwiniętą bazą jest Solina i Polańczyk. Tu na zalewie pomykają stateczki i żaglówki. Podziwiać można najwyższą w Polsce zaporę wodną, a Polskie Koleje Linowe wybudowały kolejkę gondolową i wieżę wido-


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Jezioro Solińskie. Fot. Tadeusz Poźniak

W

- W Bieszczadach interesujących propozycji wciąż przybywa - mówi Robert Bańkosz. - W Ustrzykach Dolnych Jacek Łeszega udostępnił zbiory obrazujące powojenną turystykę w Bieszczadach, a wokół miasteczka poprowadzono kilka ciekawych szlaków turystycznych związanych m.in. z judaikami, pierwszą i drugą wojną światową. Ślady tej historii odnajdziemy też na granicy Bieszczadów i Beskidu Niskiego, gdzie dzięki Stowarzyszeniu Wspierania Inicjatyw Lokalnych Komańczy „Wilk” przeprowadzono badania archeologiczne, odnowiono cmentarze wojenne w Starym Łupkowie i Zubeńsku. Tam, na zachodniej granicy Bieszczadów, w niewielkiej Osławicy mieści się bacówka Franosa, który posiada największe stado owiec w Polsce (500 sztuk) i jesienią zaprasza na Święto Karpat - zakończenie Redyku Bieszczadzkiego, podczas którego można spróbować świetnych serów. Społeczności Komańczy udało się także wykupić od spadkobiercy i pozostawić u siebie cenne zbiory kultury łemkowskiej zgromadzone przez Darię Boiwkę. W planach jest muzeum. emkowie z pogranicza Beskidu Niskiego stanowili tylko ułamek mieszkańców Bieszczadów. - Kiedyś solą tej ziemi byli Bojkowie, górale bieszczadzcy - przypomina Andrzej Potocki. - W Bieszczadach pamiątki po nich znajdziemy w Myczkowie, w Muzeum Kultury i Tradycji Bojkowskiej. Drugą nacją w Bieszczadach, ogromnie ważną, bo tworzącą zręby gospodarcze, byli Żydzi. Ich ślady znajdziemy w Lesku, gdzie znajduje się synagoga o pięknym manierycznym wnętrzu, a ołtarz na ścianie wschodniej jest kopią ołtarza z synagogi Złotej Róży we Lwowie. Obok mieści się cmentarz żydowski z największym w Polsce zespołem nagrobków z XVI i XVII wieku. W Lesku, dawnym ośrodku chasydów, pochowany jest przodek Naftalego z Ropczyc. Stąd wywodzi się ród cadyków Horowiców i Rubinów, znanych w całej Galicji. W leskiej synagodze warto jeszcze zajrzeć do Bieszczadzkiej Galerii Sztuki z dziełami ok. 80 lokalnych twórców. Wyjść stąd można z piękną ikoną - podpowiada Andrzej Potocki, który tę galerię kiedyś tworzył i właśnie bieszczadzkim artystom poświęcił swoją najnowszą książkę. Robert Bańkosz dodaje, że w każdej niemal miejscowości regionu bieszczadzkiego natrafić można na galeryjki bieszczadzkich twórców, mini muzea czy szlaki tematyczne. Wyrasta też coraz więcej nowoczesnych pensjonatów i hoteli. A jeśli chciałoby się zasmakować prawdziwego luksusu, trzeba zatrzymać się w słynnym Arłamowie, który wprawdzie nie leży już w paśmie Karpat Wschodnich, ale jest częścią powiatu bieszczadzkiego - podsumowuje beskidzki przewodnik.

Ł

PROMOCJA

kową – wymienia Robert Bańkosz. - San wykorzystywany jest do spływów kajakami i pontonami. Można na nie wsiąść w Sanoku, poniżej skansenu, skąd organizowane są regularnie spływy. Taka wycieczka kończy się w Dębnej piknikiem z regionalnymi smakołykami. Dłuższa trasa: Sanok-KrzemiennaDynów zapewnia malownicze widoki, towarzystwo czarnych bocianów i czapli siwych. Przyroda podchodzi do rzeki, a po drodze jest m.in. Ulucz z drewnianą cerkwią na wzgórzu. samym Sanoku także jest co robić. Tłumnie odwiedzany skansen chwali się unikatową w skali Europy drewnianą synagogą z Połańca. Znajduje się nieopodal Galicyjskiego Rynku, który z wiosną zaczyna tętnić życiem - otwierają się sklepiki, można skorzystać z usług zegarmistrza czy fotografa. Odbywają się tam także jarmarki, a w ostatnie niedziele miesiąca - giełda antyków. Trzeba też odwiedzić sanocki zamek z największą na świecie kolekcją prac Zdzisława Beksińskiego oraz jedną z najcenniejszych w Europie kolekcji ikon cerkiewnych, którą uzupełniają perełki współczesnego malarstwa. Muzeum posiada także kolekcję militariów, a w podziemiach zamku jest wejście do jednego z niemieckich schronów granicznych z lat 1939-1941. W samym mieście znajduje się ok. 20 schronów tzw. Linii Mołotowa, a na całym odcinku bieszczadzkim ponad 70. Ciekawych lokalnych wyrobów zainteresuje wizyta w kraftowej gorzelni wytwarzającej okowitę, która mieści się w zabytkowym budynku starej gorzelni w Długiem pod Sanokiem, a prowadzi ją rodzina gorzelników z dziada pradziada. Słodką wyprawą będą natomiast odwiedziny w sanockiej pijalni czekolady mistrza M. Pelczara. Podają tam m.in. kawę z miejscowej palarni i lody różane z płatkami złota. Z myślą o dzieciach w odnowionym klasztorze obronnym w Zagórzu otwarto centrum dydaktyczne z multimedialnymi prezentacjami, a w Uhercach Mineralnych stworzono szkołę rzemiosł, gdzie mogą uczyć się m.in. garncarstwa, gotowania i kaligrafii. Obok są cieszące się wielkim wzięciem drezyny - podróż nimi to prawdziwa przygoda. Małych turystów zachwyci Leśny Zwierzyniec w Lisznej koło Majdanu oraz zoo zwierząt domowych w Berezce koło Polańczyka. W ośrodku Caritas w Myczkowcach atrakcją jest natomiast Park Miniatur z replikami drewnianych kościółków Polski, Słowacji i Ukrainy. Przez Bieszczady wiedzie Szlak Architektury Drewnianej, w wielu miejscowościach kryją się zabytkowe cerkwie, w niektórych nadal odbywają się nabożeństwa w obrządku greckokatolickim i prawosławnym, których turyści także są ciekawi.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Izabela Szostak-Tuniewicz oraz Piotr Tuniewicz.

To była dojrzała miłość, która kazała im rzucić wszystko i przyjechać w Bieszczady. W jeden listopadowy weekend tak bardzo zauroczyli się górami, historią tych ziem, przestrzenią i ciszą, że zostawili za sobą kariery w korporacjach, wygodny dom w Lublinie i osiedli w Krzywym, jednej z najpiękniejszych wsi bieszczadzkich, gdzieś pomiędzy Cisną a Wetliną, gdzie w 2008 roku stanął ich Sosnowy Dwór. I choć nie zawsze było sielsko, dziś Izabela Szostak-Tuniewicz oraz Piotr Tuniewicz już nie wyobrażają sobie życia poza Bieszczadami. To miejsce ich oczarowało, a oni tą magią zarażają każdego, kto zawita do dworu. Gdy kilka lat temu Robert Makłowicz rozsiadł się na ich tarasie, długo nie mógł się zdecydować, czy bardziej zachwycają go widoki, czy jednak grzybowe masło Izabeli z rydzów uzbieranych w bieszczadzkich lasach.

PROMOCJA

O

boje pochodzą z północy. Ona z Elbląga, on z Olsztyna. Realiści z głową w chmurach, którym marzyło się siedlisko blisko natury, ale w pobliżu dużego miasta, gdzie dojeżdżają do pracy, a każdą wolną chwilę spędzają pod własnym kawałkiem nieba. Takie miejsce, ze starymi lipami, piękne i ustronne, znaleźli pod Elblągiem, ale… nie zdążyli nawet w nim zamieszkać. Piotr, menadżer związany z dużym biznesem, dostał świetną pracę w Lublinie, Izabela, psycholog z wykształcenia, zbudowała swój świat na wschodzie Polski, a kilkuletnia córka Dominika szybko przywiązała się do nowego domu. Wydawało się, że Lublin jest im pisany. Nie na długo. Po 3 latach Piotr musiał przenieść się do Krakowa, a to oznaczało, że małżeństwo weekendowe staje się faktem. - Oboje wiedzieliśmy, że nie o to nam w życiu chodzi. Nie zrezygnowaliśmy też z marzeń o siedlisku – opowiada Izabela SzostakTuniewicz. – Byliśmy dojrzałymi ludźmi, gdy w naszym życiu pojawiły się Bieszczady. Przyjechaliśmy na weekend listopadowy, a w ciągu kilku dni przeżyliśmy jesień, zimę i wiosnę w górach. To był piękny Hubertus. Piotr w ciągu jednej nocy podjął decyzję, że kupujemy ziemię w Bieszczadach, a ja, by nie studzić jego entuzjazmu, zgodziłam się, ale pod warunkiem, że sprzeda się nasz dom w Lublinie. Byłam pewna, że zaporowa cena rozwiąże „problem”. Stało się inaczej. Dom bez negocjacji sprzedał się w tydzień. Nowy właściciel zgodził się też przez rok czekać na nowe lokum, by dać nam czas na wybudowanie domu w Bieszczadach. W 2005 roku kupili hektar ziemi w Krzywym, w maju rozpoczęła się budowa małego domu, gdzie Izabela z córką zamieszkały rok później. Piotr dojeżdżał do nich na weekendy – pracował wtedy w Krakowie, a porzucenie etatu nie wchodziło w grę, tym bardziej, że budowa Sosnowego Dworu szła wyjątkowo pechowo, jakby wyczerpali cały limit szczęścia, jaki początkowo sprzyjał im w Biesach. - Inwestycja spóźniła się o rok, wykonawca zamiast z dworem pod klucz, zostawił nas ze stanem surowym otwartym – wspomina Piotr Tuniewicz. – Bez pieniędzy, ze straconym sezonem turystycznym, wystartowaliśmy w maju 2008 roku. Pamiętna data - tego samego roku urodził się nasz syn Mikołaj. Jedyny autentyczny bieszczadnik w rodzinie. (śmiech)

Powstało piękne miejsce, wypełnione przedmiotami z historią i obrazami Krystyny Szostak na ścianach. - To prace mamy, która przez kilka lat mieszkała z nami w Krzywym. Niestety, w 2010 roku zmarła – mówi Izabela. – Od początku wierzyła w to miejsce i była zachwycona Bieszczadami, mimo że pochodziła z północy Polski. Gdy po latach Izabela i Piotr wspominają początki Sosnowego Dworu, nie mogą uwierzyć, że tak wiele osób tak szybko pokochało to miejsce. Oboje nie mieli pojęcia o turystyce, wierzyli, że wystarczy miłość do Bieszczadów i gościnność. I wystarczyły. Stworzyli siedlisko, gdzie nie ma telewizorów, wi-fi, a goście przy jednym stole spotykają się na śniadanie i wspólne biesiadowanie. Co też jest niezwykłe, bo Izabela nigdy nie lubiła gotować, ale gdy zatrudniona gospodyni z dnia na dzień zażądała podwyżki z 6 zł na 50 zł za godzinę pracy, z zastrzeżeniem, że i tak nie wie, jak długo jeszcze zostanie, właścicielka Sosnowego Dworu powiedziała: dość. Były łzy, wiele prób i doświadczeń, by po latach masłem z rydzami czy powidłem z jagód i lawendy zachwycić samego Roberta Makłowicza, który nagrywał u nich program kulinarny. Dziś prawie wszystko na ich stole pochodzi od lokalnych producentów, albo ze spiżarni gospodyni dworu. - W pierwszym roku działalności mieliśmy 45 dni pełnego obłożenia. W następnym już 160 dni. Ostatnie dwa lata w Bieszczadach były fantastyczne. Zamknięci w domach w czasie pandemii, goście marzyli, by pobyć blisko natury. W dodatku wyjazdy zagraniczne były utrudnione, a to przyciągnęło w Bieszczady tłumy. 2022 rok jest bardzo trudny. Bliskość wojny na Ukrainie i rosnąca inflacja mocno ograniczają liczbę gości w Bieszczadach – mówi Izabela Szostak-Tuniewicz. Swojej ceny zdaje się nie mieć miłość do koni i bieszczadzkich rajdów konnych, które od ponad 10 lat organizuje Piotr Tuniewicz. Jako nastolatek wsiadł po raz pierwszy na konia i tak zostało do dziś. W każdym ich domu towarzyszą im konie. Początkowo dwa, w ostatnich latach w Sosnowym Dworze już 14, a Piotr ostatniego słowa jeszcze nie powiedział… W stajni Carpatica, która powstała dzięki dotacji z unijnych pieniędzy, stoją konie rasy American Quarter Horse, które Piotr uwielbia. Przyjazne ludziom, nazywane „końskimi psami”, są idealnymi kompanami na bieszczadzkich rajdach. - Każdego roku przemierzam w siodle ponad 1500 kilometrów przez Bieszczady i za każdym razem, gdy przejeżdżam przez Hulskie, Krywe, czy Tworylne, wiem, że to jest mój raj na ziemi – dodaje. - Podobnie jest, gdy wędrujemy do Beniowej czy Łopienki. Bieszczady niezmiennie nas zachwycają – mówi Izabela Szostak-Tuniewicz. SOSNOWY DWÓR Krzywe 14, 38-608 Wetlina Tel. 601 066 866 E-mail: iza@sosnowydwor.pl www.sosnowydwor.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Ewa Żechowska. Prawie 30 lat temu spotkali się w Bacówce pod Małą Rawką, która dla Ewy i Roberta Żechowskich stała się pierwszym wspólnym domem. Szczęśliwym i pełnym turystów, gdzie codziennie bywał nieżyjący już Władziu Nadopta – Majster Bieda z piosenek Wojtka Bellona. Przez ponad 10 lat gazdowali pod Małą Rawką i w schronisku Kremenaros w Ustrzykach Górnych. Aż uznali, że strudzonych wędrowców chcą gościć u siebie i tak powstała legendarna „Chata Wędrowca” w Wetlinie, gdzie do dziś serwowany jest kultowy naleśnik z jagodami. Kilka lat temu zatęsknili za niespiesznym miejscem pod połoninami, gdzie będzie można smakować Bieszczady i poznawać Podkarpacie, nie tylko z książek. Z tych marzeń narodziła się Trzynastka, tuż przy zejściu ze szlaku z Połoniny Wetlińskiej, w samym sercu Wetliny, gdzie od kilku tygodni można już przysiąść z filiżanką najlepszej kawy, kieliszkiem znakomitego podkarpackiego wina, albo kuflem piwa z lokalnego browaru i poczytać, podyskutować o historii tych ziem, albo w ciszy posiedzieć na leżaku.

O

d wejścia zachwyca lokalna estetyka i tradycja. Na dachu gont jodłowy, w środku jodłowe meble zrobione przez tutejszego stolarza, a na ścianach świerk i jodła. Wszystko w kolorystyce zapamiętanej z „Chaty Wędrowca” i z elementami zdobienia podpatrzonymi w sanockim skansenie, w nawiązaniu do przeszłości tych terenów. - Marzyłam o miejscu zanurzonym w lokalnej kulturze i tradycji, gdzie mam czas na spotkanie i rozmowę z wędrowcem schodzącym ze szlaku. I taka właśnie jest Trzynastka, gdzie pod sufitem skrywa się projektor, w każdej chwili gotowy zabrać gości w filmową podróż, a na stolikach zalegają gazety, książki i gry planszowe – mówi Ewa Żechowska. - To nie jest karczma czy restauracja, gdzie można dobrze zjeść, ale panują tłok i pośpiech. Tutaj delektujemy się spotkaniem i smakami Podkarpacia. I choć na zapleczu jest w pełni wyposażona kuchnia, co jest ukłonem w stronę kulinarnych miłości Roberta, „masowej” gastronomii nigdy tu nie będzie. W centralnym punkcie stoi imponujący włoski ekspres kolbowy, z którego Ewa serwuje najlepszą kawę z najdalszych zakątków świata, jak w paryskim bistro, i nie ma w tym krzty przesady. - Półtora roku kształciłam się na specjalistycznych kursach i jestem dumną baristką, a miłośniczką kawy odkąd pamiętam – śmieje się właścicielka Trzynastki. – W planach jest też miejscowa palarnia kaw. Sprzęt i chęci czekają. Na razie delektujemy się ziarnami z Brazylii wypalanymi przez jednych z najlepszych w Polsce roasterów z Gliwic.

- Współpraca z lokalnymi producentami, rękodzielnikami i wytwórcami to kwintesencja tego miejsca – opowiada. – Dla ducha są wszystkie

lokalne wydawnictwa, wśród których królują książki o Bieszczadach, Beskidzie Niskim, czy zabytkach Podkarpacia. Jest też dobra literatura, przewodniki oraz gazety. Do tego popularne gadżety z „Chaty Wędrowca’, miody z okolic Arłamowa, przetwory z derenia od słynnego Rysia Podkarpackiego z Przemyśla, czy historyczna okowita z Podkarpackiej Destylarni Okowity w Długim k. Sanoka. Do degustacji zachęcają świetne herbatki ziołowe i owocowe z okolic Rzeszowa oraz najlepsze wina z podkarpackich winnic z rejonu Jasła, Rymanowa i Krosna. Goście uwielbiają też piwa z lokalnych browarów rzemieślniczych i zachwycają się oryginalnymi, wegańskimi kosmetykami, które w składzie mają bieszczadzkie zioła, a które w Tyma Herbs tworzy Natalia Szymańska. Trzynastka jest pierwszą lokalizacją, gdzie producentka kosmetyków z Rzeszowa zdecydowała się stacjonarnie sprzedawać swoje olejanki i ziołuny. W Trzynastkę wpisuje się też prawie 30-letnia, bieszczadzka historia Ewy i Roberta Żechowskich. Nazwa jest nieprzypadkowa - pochodzi od numeru domu stojącego na działce, którą kupili 7 lat temu w Wetlinie na tzw. „Manhattanie”, a gdzie początkowo chcieli stworzyć schronisko. Przez lata plany się zmieniały, na większe projekty brakowało pieniędzy, ale jedno było pewne – pod tym konkretnym adresem nie chcą już gastronomii, która wymaga wielu współpracowników, ale coś, co jest blisko związane z człowiekiem i Bieszczadami. Powstało miejsce kameralne, wysmakowane, ze świetną jakością, którego nie można się powstydzić nigdzie na świecie. - Przez te wszystkie lata dużo podróżowaliśmy z Robertem po świecie, początkowo sami, teraz z dziećmi, i od zawsze podglądaliśmy najlepsze restauracje, oryginalne smaki i piękne turystycznie miejsca – mówi Ewa. – Uwielbiamy Europę i Azję, a jednocześnie nie mamy wątpliwości, jakie możliwości drzemią w Bieszczadach, pod warunkiem, że eksponujemy w nich przyrodę i historię, ograniczając prymitywną komercję. I gdy w 2019 roku okazało się, że z pomocą Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju i Promocji Podkarpacia "Pro Carpathia" jest szansa na unijne dofinasowanie w ramach RPO dla przedsiębiorców z gmin bieszczadzkich, nie wahali się wrócić do idei Trzynastki. Zdobyli 850 tys. zł dotacji i dzięki temu wiosną 2022 roku pod szczęśliwym numerem powitali pierwszych gości. To, co miało być świetlicą, przemieniło się w piękne siedlisko, gdzie za oknami zachwycają bieszczadzkie widoki, a za progiem wyrastają staropolskie odmiany grusz i jabłoni z podrzeszowskiej Albigowej. Wszystko czeka na wędrowców z połoniny, a w niedalekiej przyszłości powiększy się o 4 drewniane domki, nad którymi dominować będzie Trzynastka.

Chata Wędrowca No.13 • Wetlina 13 Tel. 500 225 533 • E-mail: chatawedrowca@gmail.com www.chatatrzynastka.pl

PROMOCJA

Do tego pyszne ciasta wychodzące spod ręki Ewy i półki po sufit wypełnione smakami Podkarpacia.

SmakOwanie Bieszczadów pod szczęśliwą TrzynasTką


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Zaczarowani w Zagrodzie Magija

Maria i Dorian Turek.

Maria i Dorian dla Zagrody zmienili całe swoje życie. Zostawili pracę i przyjaciół w Krakowie. Zabrali dzieci i marzenia w Bieszczady, do Orelca. Objęli gospodarstwo agroturystyczne i przyjmują gości. Przyjeżdżają do nich ludzie, którzy często zwiedzili kawał świata, mają już dość podobnych do siebie hoteli i szukają czegoś autentycznego, bez blichtru, lecz ze smakiem. W Zagrodzie Magija degustują domowe nalewki, delektują się niebiańskim smakiem serów pani Jasi i zasypiają smacznie w wygodnie urządzonej łemkowskiej chyży. Największą frajdę sprawia im sesja w ruskiej bani, po której rozgrzane ciało chłodzi kąpiel w stawie. Przygoda jest na wyciągnięcie ręki.

D

om Marii i Doriana Turków stoi nieco powyżej chat przygotowanych dla gości – za niskim płotkiem kilka schodków i szeroko otwarte drzwi. Za plecami ściana lasu, a w sąsiedztwie najnowsza inwestycja – ozdobiony łemkowskim wzorem kurnik – równie malowniczy jak wszystko w Zagrodzie Magija. Proste łemkowskie chaty wyglądają sielsko – w oknach lśnią bielą zazdrostki, uśmiechają się oprawione w kwiaty tarasy. Oblewa je słońce, czy magia?

PROMOCJA

– Magija ma w sobie magię – uśmiechają się gospodarze. Doświadczyli jej na własnej skórze, przyjeżdżając tu w gości w 2019 roku. Chcieli odpocząć od miasta w długi, czerwcowy weekend. Jeszcze przed narodzinami Alka, za to z 2–letnią wtedy Kalinką. – Pierwszy raz w życiu wybraliśmy się wtedy w Bieszczady – mówi Dorian. Pochodzi z Rzerzęczyc k/ Częstochowy, Marysia z Obornik Śląskich k/ Wrocławia. Poznali się w Krakowie, w pracy. I marzył im się domek w ładnym miejscu, więc po przyjeździe do Zagrody zapytali jej ówczesnych właścicieli, Magdę i Janusza Demkowiczów, czy nie wiedzą o jakiejś chatce na sprzedaż. Zaśmiali się i oświadczyli, że Zagroda jest do przejęcia. Wtedy wesołość ogarnęła Marysię i Doriana – pod Krakowem mieli kupioną działkę, pozwolenie na budowę w kieszeni i zamówioną ekipę budowlaną, gdzie im był w głowie pensjonat w Bieszczadach? Pół roku mocowali się z myślami. Przyjeżdżali w każdej wolnej chwili. Oglądali, rozważali, godzinami rozmawiali z Januszem, jego żoną Magdą, i nikomu nie mówili, prócz mamy Marysi. Nie chcieli porad, sami mieli wystarczająco dużo rozterek. Zmiana miała być diametralna – przeprowadzka z miasta na wieś, zmiana branży z IT na turystyczną. – Raz przyjechaliśmy specjalnie powiedzieć, że rezygnujemy. Minęliśmy bramę Zagrody i już nie potrafiliśmy powiedzieć, że nie chcemy tu mieszkać. To ta magia. Od początku czuliśmy się tu jak w domu. Dom pod Krakowem kojarzył nam się z ciągłym pośpiechem, zmęczeniem, pędzeniem do pracy, do przedszkola. Tu było inaczej. Decyzja zapadła z początkiem 2020 r., tuż przed pandemią, a potem wszystko potoczyło się z prędkością rollercoastera. – Skończył się lockdown, wróciłem w piątek z pracy, zapakowaliśmy rzeczy i ok. godz. 22 byliśmy w Zagrodzie. Następnego dnia przyjmowaliśmy 50 gości. I tak zaczęło się nasze nowe

życie – wspominają nowi gospodarze Zagrody Magija, zaznaczając, że w miękkim lądowaniu pomogli im Magda i Janusz. Zmiany nie pożałowali nawet przez moment. Dla gości mają trzy chaty z pokojami: modrzewiową, jodłową i spichlerz. Wszystkie zostały przeniesione z okolicznych miejscowości, belka po belce. To łemkowskie chyże, z dobudowanym poddaszem i odpowiednio przygotowane dla turysty. Po drugiej stronie drogi jest Wesoła Stodoła, w której Marysia prowadzi warsztaty rękodzielnicze, i ruska bania nad stawem. To jedne z atrakcji, jakie Zagroda oferuje gościom. W programie są jeszcze: degustacja nalewek, garncarstwo, ognisko, malowanie na szkle, wypiek w wiejskim piecu, bibułkarstwo i zagrodowe kino. Seanse odbywają się w ponad stuletniej chacie modrzewiowej, która jest sercem Magiji. To tu goście delektują się miejscowymi wyrobami: chlebem z Leska, serami podpuszczkowymi pani Jasi, domowymi kiszonkami i dżemami. – Podajemy też regionalne dania, jak fuczki, hreczanyki, bieszczadzkie knysze. W sezonie robimy homiłki – kulki serowe z miętą z naszego ogródka – wymienia Marysia. Obok jadalni mieści się sala kominkowa. Tutaj odbywają się spotkania, eventy, a zespoły nagrywają płyty. Bo artyści w Zagrodzie goszczą często. Upodobał sobie to miejsce zespół Lao Che i jego lider – Spięty. Mrozu nagrał trzy utwory na płytę „Złoto”. Zagroda bywa też planem filmowym. Nagrywano w niej sceny serialu „Wataha” i filmu „Śniła mi się połonina” o Lutku Pińczuku. – Jego reżysera, Roberta Żurakowskiego, natchnęliśmy pomysłem, by zrobił film o Zdzisławie Pękalskim, bieszczadzkim artyście, którego galerię w Hoczwi, jak i wiele innych miejsc polecam naszym gościom podczas slajdowiska – dodaje Dorian. Takie spotkania to okazja, by wprowadzić ich w bieszczadzki świat, którego częścią są pasma połonin, cerkwie w dolinach i pobliski Polańczyk z Jeziorem Solińskim.

Zagroda Magija Orelec 6a, 38-623 Uherce Mineralne Rezerwacje i informacja +48 698 596 784 E-mail: bieszczady@zagrodamagija.pl

W ostatnim czasie wybudowali altanę – pod nią znajduje się kawiarniana przestrzeń dla gości. Można posiedzieć przy kawie, podziwiając scenki z życia Łemków wymalowane na drewnianej ścianie przez Karola Prajsnera. Albo zerknąć na wyrzeźbionego w okazałym pniu anioła – Bieszczadzki, a jakże, uśmiecha się spod modrzewiowych drzwi.



INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Rzeszów i okolice

Gościnna brama Pogórza Karpackiego potrafi zauroczyć Tu Nalepa wymyślił Blackout, Łukasiewicz chodził do gimnazjum, a Dejmek został artystą. Rzeszów, barwne miasto galicyjskie, łączące niegdyś Wiedeń z Krakowem i Lwowem, wciąż czerpie korzyści z położenia na skrzyżowaniu międzynarodowych szlaków. Po wojnie przejął funkcje administracyjne, które wcześniej pełnił Lwów. W latach 90-tych, kiedy połączono cztery województwa w jedno - podkarpackie, Rzeszów stał się stolicą całego regionu. Inwestycyjny boom związany z poszerzaniem granic, napływem ludzi i biznesu zmienił miasto w tętniący życiem ośrodek, gdzie nieustanny gwar wypełnia dziesiątki kafejek na rynku i zabytkowej Paniadze, przygoda czeka w naszpikowanych multimediami podziemiach, a modne galerie kuszą zakupami.

R

zeszów, w którym koncentruje się najwięcej w województwie podkarpackim urzędów i firm, a jumbo jetem łatwo dostać się w dowolne miejsce na świecie, stał się miastem turystyki, głównie biznesowej. Nad osobami, które przyjeżdżają tu, by zobaczyć zabytki i muzea, przeważają podróżujący w interesach. Stąd bogata oferta hotelowa w mieście i na przedmieściach, w okolicach Międzynarodowego Portu Lotniczego „Rzeszów-Jasionka”. Są to obiekty o wysokim standardzie, ze spa i basenami. - Częstują gości lokalnymi produktami, oferują podkarpackie wina i sery. Turyści biznesowi, jak i pasjonaci podróży, chętnie próbują lokalnej kuchni, a po załatwieniu służbowych spraw także chcą coś zwiedzić, zobaczyć, napić się kawy czy kraftowego piwa na rzeszowskim rynku - mówi dr Krzysztof Szpara z Polskiego Towarzystwa Geograficznego Oddziału w Rzeszowie i przewodnik górski, zwracając uwagę, że właśnie rynek i całe Stare Miasto należą do najcenniejszych

Rzeszów – zielona brama Pogórza Karpackiego. Bulwary nad Wisłokiem. Fot. Tadeusz Poźniak zabytków miasta. Zwiedzimy tu wzbogacone o multimedialne atrakcje Rzeszowskie Piwnice, a także dwie dawne synagogi – Staromiejską i Nowomiejską, nawiązujące do społeczności Żydów, która kiedyś stanowiła znaczną część miasta i wydała takich synów, jak słynny hollywoodzki reżyser Fred Zinnemann. Przypomina o tym okazały mural przy ul. Lisa-Kuli. - W krajoznawczej wędrówce po mieście nie sposób pominąć Starego Cmentarza, kościoła farnego pw. św. Wojciecha i Stanisława, kościoła i klasztoru oo. Bernardynów – Sanktuarium Matki Bożej Rzeszowskiej, Teatru im. Wandy Siemaszkowej, czy zespołu zabudowań dawnego konwentu oo. Pijarów, dziś I Liceum Ogólnokształcącego, które szczyci się takimi absolwentami jak wynalazca lampy naftowej i założyciel pierwszej na świecie kopalni ropy naftowej Ignacy Łukasiewicz. Wspaniałymi zabytkami są: Zamek i Letni Pałac Lubomirskich. Ciekawe kolekcje kryją także rzeszowskie muzea - wymienia Krzysztof Szpara. Na spacer najlepiej zaś wybrać się do Alei Pod Kasztanami z urokliwymi secesyjnymi willami i na rzeszowską Paniagę - zabytkową ul. 3 Maja, której święto w tym właśnie dniu przyciąga tysiące rzeszowian i turystów. Pobiegać, pojeździć na rolkach lub rozpalić grilla można natomiast w okolicach zalewu na Wisłoku i rezerwatu Lisia Góra. Bulwary i okolice zalewu to miejsca równie mocno oblegane, jak Stare Miasto i… rzeszowskie galerie handlowe z butikami znanych marek, ale i lokalnymi produktami. Rzeszów jest znakomitym celem turystyki kulinarnej. Turyści skosztują tu smakołyków z różnych zakątków całego regionu - wszak Podkarpackie słynie z największej w Polsce liczby wpisów na Listę produktów tradycyjnych, a także z produkcji miodu i wina (województwo jest jednym z trzech najważniejszych regionów enoturystycznych w kraju). - Myślę, że nie tylko ja lubię poznawać świat przez smaki - odwiedzać knajpki i restauracje. Tych w Rzeszowie jest dużo, serwują lokalne potrawy. Smaczne, atrakcyjnie podane i oryginalne - uśmiecha się podróżniczka, etnografka i dziennikarka Jolanta Danak-Gajda. Swoich gości ze świata chętnie zabiera do zamku w konkurującym niegdyś z Rzeszowem Łańcucie.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Muzeum-Zamek w Łańcucie. Fot. Tadeusz Poźniak

P

Rezerwatowej Hodowli Konika Polskiego i cennych siedlisk przyrodniczych. Lasy i pofalowane wzgórza czynią położenie stolicy Podkarpackiego wyjątkowo atrakcyjnym. - Południowe dzielnice Rzeszowa należą do Pogórza Środkowobeskidzkiego, którego częścią jest Pogórze Strzyżowskie i Dynowskie - jedne z najpiękniejszych regionów, bogatych w atrakcje przyrodnicze i kulturowe. Krajobraz pofalowanych wzgórz zachwyca turystów z nizin. Można go podziwiać między innymi z wybudowanej niedawno wieży widokowej na Wzgórzu Marii Magdaleny („Magdalence”) - przy odpowiedniej pogodzie widać stamtąd nawet Tatry - podpowiada Krzysztof Szpara. - Spragnieni aktywności najczęściej podążają w góry, ale turystyki rowerowej i kajakowej można też zakosztować w okolicach Rzeszowa. Także sam Rzeszów, moim zdaniem, jest dobrze przystosowany do uprawiania wielu form rekreacji ruchowej. owerzyści, ale też i narciarze biegowi, lubią m.in. ścieżki w rezerwacie „Bór” obok Głogowa Małopolskiego, gdzie ekosystem tworzą naturalne lasy dawnej Puszczy Sandomierskiej. Są tu także miejsca pamięci narodowej poświęcone ofiarom II wojny światowej. Jednodniowe wycieczki za miasto dostarczają wielu wrażeń. Zwiedzić można późnobarokowy klasztor i kościół oo. Dominikanów w Borku Starym, w Łańcucie zajrzeć także do synagogi oraz Muzeum Gorzelnictwa i wspomnieć produkowane niegdyś w mieście rosolisy. Pamiątką po Potockich jest także pałacyk w Julinie, a po Tyszkiewiczach - pałac w Weryni. Dużym zainteresowaniem turystów cieszy się również Park Etnograficzny Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej, przypominający kulturę Lasowiaków i Rzeszowiaków. Mieści ponad 80 zabytków architektury drewnianej: chaty, wiatraki, młyn wodny, spichlerz, warsztat tkacki, kuźnię, dawną szkołę, karczmę i kapliczki. Będąc tu, zajrzyjmy też do niedalekich Poręb Dymarskich, by w drewnianym kościele z XVII wieku spojrzeć na wizerunek popularnego w średniowieczu diabła Tutivillusa. Jeśli to będzie koniec lata, przy drodze biegnącej środkiem pięknych lasów spotkamy grzybiarzy z koszami, w których pysznić się będą okazałe podgrzybki i prawdziwki.

R

PROMOCJA

- Tę olśniewającą rezydencję Potockich syn moich przyjaciół z Rzymu już jako dziecko zwiedził z rodzicami - dodaje podróżniczka. - Teraz, kiedy gości u mnie na wakacjach, proponuję mu inne ciekawe miejsca. Jako dziecko w Rzeszowie najbardziej lubił fontannę multimedialną, parki trampolin i gokarty w dawnej hali Zelmeru. Tę rozrywkę przeplatałam programem kulturalnym. Spodobało mu się rzeszowskie Muzeum Etnograficzne. Zawiozłam go także na koncert organowy do Leżajska i na jarmark garncarski do Medyni Głogowskiej, z którego wyszedł usmarowany gliną, ale za to z naczyniem własnej roboty. Już jako nastolatek odwiedził Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej. Mocno przeżył tę wizytę. Najmilej natomiast wspomina przejażdżkę 100-letnią kolejką wąskotorową Przeworsk - Dynów. Kiedy wjechał w liczący ponad 600 metrów długości tunel w Szklarach, krzyczał z radości. Niesamowitą frajdą okazały się także schrony kolejowe: jeden ukryty we wnętrzu Żarnowskiej Góry w Strzyżowie, drugi w Stępinie. Szczególnie ten w Stępinie, w którym zaglądnąć można do znajdujących się po bokach pomieszczeń. oniemiecki schron kolejowy dla pociągów sztabowych, w którym w 1941 roku spotkał się Hitler z Mussolinim, to prawdziwa gratka nie tylko dla miłośników militariów. Odbywające się tu rekonstrukcje historyczne przyciągają wiele osób. - Rzeszów i jego okolice są doskonałe dla turystyki militarnej i przemysłowej - potwierdza Krzysztof Szpara. - Utworzony tu w dwudziestoleciu międzywojennym Centralny Okręg Przemysłowy ukierunkowany był na produkcję militarną i lotniczą. Powstałe wtedy fabryki można do dziś zobaczyć w wielu podkarpackich miastach. Tradycje przemysłu lotniczego na tym terenie kontynuuje Dolina Lotnicza - współczesne zagłębie przemysłowe. Unikatowym miejscem związanym z przemysłem, a zarazem historią i także turystyką militarną, jest m.in. dawny poligon rakietowy w Bliźnie, na którym podczas wojny Niemcy testowali rakiety V1 i V2. Park Historyczny Blizna położny jest w lasach i połączony ze ścieżką przyrodniczo-historyczną wiodącą obok


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Chmielnik Zdrój - woda i ekologiczne produkty

z urodzajnej

Doliny Strugu Dawid Krupczak.

Gdy blisko 30 lat temu powstawała firma Chmielnik Zdrój S.A., startując z bezpośrednią sprzedażą wody źródlanej do domów klientów, mogło wydawać się, że taki kierunek sprzedaży będzie ryzykowny. Dziś przedsiębiorstwo zatrudnia ponad 150 osób i dociera ze swoimi produktami pochodzącymi z urodzajnych gleb Doliny Strugu do dziesięciu tysięcy klientów w trzech województwach południowo-wschodniej Polski.

C

hmielnik Zdrój S.A. został założony w 1995 roku przez Kazimierza Jaworskiego, byłego wójta gminy Chmielnik, oraz jego wspólników. Tym, co miało wyróżniać firmę, miała być bezpośrednia sprzedaż produktów do domów odbiorców.

gwarantuje ich świeżość - dodaje Dawid Krupczak. - Różnorodność produkcji sprawia, że w naszej firmie nic się nie marnuje. Chleb ze zwrotów trafi do obiegu zamkniętego, obierki z warzyw do bydła, zaś z ekologicznego obornika nawożona jest ziemia pod uprawę warzyw.

- Naszych produktów klienci nie znajdą ani w hurtowniach, ani na półkach w sklepach i marketach. Każdego dnia kierowcy wyjeżdżają w trasy załadowanymi samochodami z wodą źródlaną oraz najwyższej jakości produktami rolnymi i pieczywem do domów klientów. Od samego początku oferujemy produkty w opakowaniach zwrotnych - mówi Dawid Krupczak z Chmielnik Zdrój S.A. - Obecnie obsługujemy blisko dziesięć tysięcy rodzin konsumenckich na terenie trzech województw: podkarpackiego, małopolskiego i lubelskiego. Prowadzimy działalność na dość dużą skalę, a ostatnie lata tylko utwierdzają nas w tym, że kierunek takiej sprzedaży był właściwy.

Spółka zatrudnia ponad 150 pracowników, z których znaczną część stanowią kierowcy mający dużą rolę w pozyskiwaniu nowych klientów i są wizytówką firmy. Zatrudnienie zostało utrzymane w trudnym okresie pandemii i powodzi, która przeszła przez firmę w 2020 roku, dewastując budynki i produkcję.

Flagowym produktem firmy jest Alfred - krystalicznie czysta woda źródlana czerpana z ponad 60 m pod ziemią, źródło mikroelementów, niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu, oferowana także w kilku wersjach smakowych. Z linii produkcyjnej w Chmielniku schodzą także popularne oranżady i napoje owocowe. Funkcjonuje tu firmowa piekarnia oferująca wysokiej jakości pieczywo - kilka rodzajów chleba, bułki, drożdżówki oraz chałki. Pieczywo jest na naturalnym zakwasie, bez konserwantów i sztucznych dodatków.

PROMOCJA

Od kilku lat prowadzona jest hodowla krów szkockiej rasy galloway. Bydło to ma zdolność aklimatyzowania się w trudnych warunkach, a jego wypas na polach trwa cały rok. Sprzedawane mięso z tej rasy znacznie różni się od innych mięs wołowych – jest soczyste i delikatne. Obecnie Chmielnik Zdrój jest również producentem ekologicznej żywności. - Dysponujemy dużą bazą gruntów na terenie gminy Chmielnik, na których sadzimy m.in. ziemniaki, czosnek, cebulę, buraki, marchew, paprykę, pomidory, ogórki, maliny, truskawki, rabarbar. Plony są ekologiczne, potwierdzone certyfikatami i na tyle obfite, że pozwalają nam prowadzić sprzedaż w sposób ciągły. Dodatkowo sprzedaż warzyw bez pośredników

Od początku działalności dla zarządu spółki ważne było, by pomagać osobom w potrzebie, zwłaszcza dotkniętym wykluczeniem społecznym. Firma wspiera działalność Towarzystwa Przeciwdziałania Uzależnieniom „Trzeźwa Gmina” i oferuje miejsca pracy osobom wychodzącym z alkoholizmu, które przebyły terapię i szkolenie w ramach współrealizowanego przez firmę programu społecznego. Ponadto 10 proc. z dochodu od sprzedaży spółka przeznacza na Caritas Diecezji Rzeszowskiej i pomoc osobom ubogim. - Posiadamy stałą bazę klientów, którzy przez lata utwierdzili się w przekonaniu, że warto z nami być. Po blisko 30 latach wciąż chcemy się rozwijać i wpływać na jakość życia mieszkańców Podkarpacia. Planujemy poszerzyć produkcję ekologiczną, a także uruchomić linię produkcyjną soków ekologicznych z buraka i marchwi oraz do produkcji sałatek w słoikach – dodaje Dawid Krupczak. - Wierzymy, że nasze działania proekologiczne i prospołeczne wpływają na podtrzymywanie tradycji rolniczej w tym regionie i odbudowują więzi lokalnej społeczności. Chmielnik Zdrój S.A. Chmielnik 146, 36-016 Chmielnik tel. 17 229 65 88 mail: alfred@intertele.pl www.chmielnik-zdroj.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Szkółka Jeździecka Promyk.

Jazda konna i hipoterapia Kaja Klejnowska.

w Albigowej

W historycznym miejscu w Albigowej, gdzie przed pierwszą wojną światową III Ordynat na Łańcucie hrabia Roman Potocki założył stadninę koni, skąd wyszły wierzchowce, które rozsławiły polską hodowlę, mieści się Szkółka Jeździecka Promyk. Założyła ją Kaja Klejnowska, instruktor jazdy konnej i hipoterapii, instruktor szkolenia podstawowego. W malowniczym otoczeniu albigowskich sadów i historycznego folwarku można skorzystać z jazdy na koniach czystej krwi arabskiej, kucach felińskich i koniach rasy fiordzkiej.

P

S

PROMOCJA

odłańcucka Albigowa od lat słynęła ze wspaniałych zkółka specjalizuje się w nauce jazdy konnej na różnych koni czystej krwi arabskiej. Tutaj w latach dwudziestych poziomach zaawansowania. - Proponujemy zajęcia zarówno XX wieku hrabia Roman Potocki założył stadninę koni, osobom początkującym, które chcą zacząć przygodę z jeźktórą rozwinął jego syn Alfred. W okresie międzywojennym stad- dziectwem, jak i dzieciom, młodzieży i dorosłym startującym nina w Albigowej była jedną z najlepszych stadnin prywatnych, a jej w zawodach. Zajęcia odbywają się w lonży i na ujeżdżalni, organikonie wygrywały wiele wyścigów. zujemy także wyjazdy terenowe i prowadzimy naukę skoków - mówi To tutaj w 1956 roku przyszedł na świat i wychowywał się przez Kaja Klejnowska. - Ponadto mamy w ofercie zajęcia rekreacyjne pierwsze 2,5 roku życia Bask, koń niezwykłej urody i charakteru. i sportowe oraz hipoterapię dla niepełnosprawnych dzieci i osób Po świetnej karierze wyścigowej trafił do Janowa Podlaskiego, dorosłych, która jest finansowana ze środków PFRON-u. W „Promyku” funkcjonuje także hotel dla koni, zaś na wakacjach a stamtąd do USA, gdzie zrobił karierę na pokazach, zdobywając liczne tytuły, oraz karierę hodowlaną - pozostawił po sobie organizowane są wakacyjne szkółki jeździeckie (bez noclegu). Ważną rolę odgrywa hipoterapia, czyli zajęcia przywracające 1045 źrebiąt czystej krwi arabskiej i jedno półkrwi. Niektóre z nich były sprzedawane po 1,5 miliona dolarów. To dzięki Baskowi zdrowie i sprawność przy pomocy konia i jazdy konnej, w różnorakiej w hodowli koni arabskich powstało określenie „pure polish" formie: terapia ruchem konia, fizjoterapia na koniu, terapia kontak(tłum. „czysto polski”), które było najlepszą reklamą konia wyho- tem z koniem czy psychopedagogiczna jazda konna i woltyżerka. Korzystają z nich dzieci z zespołami neurologicznymi, ortopedyczdowanego w Polsce lub pochodzącego od polskich rodziców. Krew Baska płynie ponoć w co czwartym koniu czystej krwi arab- nymi, genetycznymi i psychologicznymi, a także dorośli – po udarze, skiej w USA. Jego potomkowie żyją do dziś również w Albigowej, ze stwardnieniem rozsianym, po urazach czaszkowo-mózgowych, gdzie mieści się Szkółka Jeździecka Promyk. Została ona zało- borykający się z uzależnieniami lub patologiami społecznymi. Hipoterapia ma wiele zalet. - Zmniejsza zabużona z pasji do koni w 2012 roku przez Kaję rzenia równowagi, zwiększa możliwości samoKlejnowską, miłośniczkę tych zwierząt i zawoddzielnego poruszania się, poprawia koordynację niczkę jeździectwa w ujeżdżaniu i skokach. Szkółka od dziesięciu lat proponuje miłośnikom wzrokowo-ruchową oraz orientację przestrzenną, i adeptom jeździectwa indywidualne i grupowe zwiększa możliwości koncentracji uwagi i motywalekcje jazdy konnej na lonży i w terenie, a także cję do wykonywania ćwiczeń, rozwija samodzielhipoterapię. W szkółce pracują konie różnych ras ność, zwiększa poczucie własnej wartości i osłabia – od kucy felińskich, przez konie rasy fiordzkiej, reakcje nerwicowe - wylicza Kaja Klejnowska. - Jazda konna to coś znacznie więcej niż sport. śląskiej, polskie konie szlachetne półkrwi, po Szkółka Jeździecka Dzięki bliskim kontaktom ze zwierzęciem wpływa konie czystej krwi arabskiej. Np. konie rasy fiordz„PROMYK” ona pozytywnie nie tylko na nasze ciało, ale rówkiej ze względu na swój temperament świetnie 37-122 Albigowa 300 / Sady nież na ducha, a jej terapeutyczne właściwości sprawdzają się na zajęciach hipoterapii, zaś na tel. 663 534 358 wpływają na popularność tej dyscypliny - przykoniach arabskich, potomkach Baska, dzieci starwww.sjpromyk.pl znaje Kaja Klejnowska. tują w zawodach ujeżdżeniowych i skokowych.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Siedlisko Janczar

w Pstrągowej.

Wypoczynek

w „małych

Bieszczadach” Joanna Setlak - Gątarska i Dawid Gątarski.

Z

aczęło się od stadniny, a właściwie... od trzech koni i pasji jeździectwa. Blisko 20 lat temu na malowniczych wzgórzach Pstrągowej w powiecie strzyżowskim powstało Siedlisko Janczar, które z biegiem lat urosło do rozmiarów ośrodka turystycznego, oferującego imprezy okolicznościowe, aktywny wypoczynek, noclegi, strefę SPA, od niedawna piwo z własnego browaru. Jak podkreślają właściciele, od początku działalności ważne było dla nich korzystanie z dobrodziejstw regionu oraz współpraca z lokalną społecznością.

- Pstrągowa to magiczna, urocza miejscowość. Mówi się o niej „małe Bieszczady”, ponieważ jest położona na rozdrożu pomiędzy Rzeszowem a Strzyżowem, tutejsze widoki i klimat są pięknym początkiem krajobrazu Bieszczadów i świetnym miejscem do relaksu oraz aktywnego wypoczynku - przyznaje Dawid Gątarski, właściciel Siedliska Janczar.

PROMOCJA

Ośrodek specjalizuje się w organizacji imprez okolicznościowych, głównie wesel, oraz aktywnego wypoczynku. Dysponuje dwiema salami weselnymi - klimatyczną karczmą mogącą pomieścić nawet 300 osób oraz okrągłą drewnianą chatą weselną (na 180 osób), która jest jedynym miejscem na Podkarpaciu do organizacji wesel w stylu rustykalnym i boho. To właśnie w tych wnętrzach swoje programy kręciły osoby znane z telewizji. Sławomir Zapała nagrywał tu teledysk do utworu „Weselny pyton” z Krzysztofem Ibiszem w roli głównej, zaś Izabela Janachowska odcinek popularnego programu „Wedding dream”. Wizytówką Siedliska Janczar jest ośrodek jeździecki, który dysponuje 25 końmi różnej rasy do nauki jazdy dla osób początkujących, jak i dla zaawansowanych. Organizowane są tu obozy jeździeckie i sportowe, kuligi i przejazdy bryczką oraz hipoterapia. W ramach aktywnego wypoczynku można skorzystać z nordic walkingu, paintballu, gier terenowych czy chodzenia po ogniu. Zewnętrzna strefa wodna pozwala na relaks w basenach, jaccuzi i saunie fińskiej. Różnorakość atrakcji i znakomita baza lokalowa

ze smacznym jedzeniem sprawiają, że firmy zamawiają tu szkolenia i imprezy integracyjne dla pracowników. W Siedlisku ważne są również dzieci i młodzież w wieku szkolnym, dla których organizowane są wycieczki i zielone szkoły połączone z różnorakimi warsztatami edukacyjnymi, m.in. pszczelarskimi, pieczenia chleba i pierniczków, robienia kul musujących. W 2020 roku w Pstrągowej otwarty został browar rzemieślniczy. Wytwarzane jest tu świeże, niepasteryzowane, naturalnie gazowane, niefiltrowane piwo: Pstrągowski Pils, Jeździeckie Orange Ale i Furman IPA. Pstrągowa to też popularny Festiwal Szarlotki - jedyne takie wydarzenie w formule pozwalającej na uczestnictwo w konkursie osobom prywatnym oraz kołom gospodyń wiejskich. Podczas festiwalu prezentowane są szarlotki w różnym wydaniu, a zwycięski przepis wybrany przez jury serwowany jest w Janczarze przez cały rok. Kolejna edycja odbędzie się 23 października br. Ośrodek od blisko dziesięciu lat chętnie odwiedzają myśliwi na corocznej biesiadzie myśliwskiej, podobnie jak fani Hondy, którzy co roku w maju organizują tu swój zlot. Do Siedliska Janczar coraz częściej zaglądają też turyści - przyciąga ich spokój, cisza, smaczne jedzenie i piękna przyroda, w otoczeniu której mogą tu korzystać z licznych udogodnień i atrakcji. Nie bez znaczenia jest też klimat, jaki tworzą właściciele i pracownicy. - Od początku zakładaliśmy, że będziemy korzystać z dobrodziejstw regionu i współpracować z lokalną społecznością, a przez to wspierać i promować Podkarpacie. Większość naszych pracowników stanowią okoliczni mieszkańcy. Naszą chatę weselną zdobią serwety haftowane przez pstrągowskie gospodynie, zaś jako pamiątki sprzedajemy drewniane koniki wykonane przez tutejszego artystę - mówi Joanna Setlak - Gątarska.

SIEDLISKO JANCZAR HOTEL-KARCZMA-STADNINA-BROWAR 38-121 Pstrągowa 815 tel. 17 277 94 04 wew. 25, 697 452 885 biuro@siedliskojanczar.pl www.siedliskojanczar.pl www.browarjanczar.pl

- Oferujemy też chleb wypiekany z własnej mąki orkiszowej, uprawiamy dziką różę, z której robimy dżemy, nalewki, syropy i lemoniady, miód i pstrągi pozyskujemy od lokalnych dostawców, zaś wina z pstrągowskiej winnicy - dodaje Dawid Gątarski. - Cieszymy się z każdej pozytywnej opinii klientów. To najlepsza reklama dla Siedliska. Mamy nowe pomysły na jego rozwój i widzimy w nim duży potencjał.


Pół tysiąca imprez, wydarzeń

i innych atrakcji. W Rzeszowie w wakacje jest co robić. Dwa razy więcej wydarzeń niż w ubiegłym roku zaplanowano w Rzeszowie na wakacje 2022. Festiwale, osiedlowe imprezy, wydarzenia sportowe, bardziej kameralne koncerty i o wiele więcej. Jak wybrać coś ciekawego dla siebie? Podpowiadamy: jest z czego! - Mamy przyjemność ogłosić rzeszowianom, że przygotowaliśmy bardzo bogaty pakiet wydarzeń i działań kulturalnych, rozrywkowych, rekreacyjnych i sportowych na nadchodzący, letni czas. Idziemy za ciosem. Po ubiegłorocznych 250 wydarzeniach, kiedy, jak to się mówiło, rzeszowianie potykali się o kulturę w mieście, na ten sezon dokładamy w zasadzie drugie tyle. Chcemy tworzyć jak najwięcej okazji do tego, aby w naszym mieście można było spędzić czas w atrakcyjny sposób - zapowiedział w połowie czerwca Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa.

się odbywały m.in. zajęcia z aqua aerobiku i zumby. Także przy Żwirowni nie będzie nudy: planowane są mecze piłki nożnej i ręcznej na piasku.

N

- Lista gości nie jest jeszcze zamknięta, wszystkie spotkania będziemy zapowiadać m.in. na naszej stronie internetowej - mówi Bożena Janda, dyrektor WiMBP w Rzeszowie.

a stronie Urzędu Miasta Rzeszowa znajduje się już kalendarz „Atrakcji na wakacje”, który na tę chwilę jest niemal całkowicie zapełniony. Każde z wydarzeń jest wyjątkowe, ale na które szczególnie zwrócić uwagę? Na pewno ciekawą opcją dla wielbicieli muzyki alternatywnej będzie zaplanowany na 20 i 21 sierpnia RE: Rzeszów Festival. Wystąpią na nim takie gwiazdy jak: Pezet, Zdechły Osa, Natalia Przybysz, Organek, Brodka czy Igo. Będą dwie sceny, a uczestnicy zobaczą niezwykłe połączenie światła i muzyki. „RE” to zupełna nowość w stolicy Podkarpacia. Zdecydowanie warto ją sprawdzić, zwłaszcza, że cena dwudniowego karnetu nie odstrasza.

ędzie też coś dla ducha: Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Rzeszowie organizuje „Letnie ogrody literackie”. To cykl spotkań ze znanymi osobami, w którym swoją obecność potwierdziły już Anna Dymna, Joanna Brodzik, czy nominowana do nagrody Nike pisarka Magdalena Grzebałowska.

zapewniają władze Rzeszowa, wydarzeń w cyklu J ak„Atrakcje na wakacje” będzie jeszcze przybywać.

Zarówno dla mieszkańców miasta, ale także dla turystów. Nie zabraknie dużych imprez. Oprócz RE: Rzeszów Festival i festiwalu „Letnie Brzmienia”, warto sprawdzić tradycyjny już „Toast Urodzinowy dla Tomasza Stańko” (9 - 10 lipca), „Rockową Noc” (27 - 28 sierpnia), „Breakout Days” (15 i 17 września) i oczywiście zaplanowany na 24 - 25 września festiwal „Karpaty na Widelcu”. Ten ostatni miasto organizuje pod bacznym okiem Roberta Makłowicza, znanego krytyka kulinarnego, którego raczej nikomu nie trzeba przedstawiać.

Więcej informacji na: www.erzeszow.pl

PROMOCJA

Na bulwarach będzie jeszcze festiwal Letnie Brzmienia z takimi artystami jak Zalewski, Kwiat Jabłoni czy Sobel. Impreza jest zaplanowana na ostatnie dni lipca, ale nie samą muzyką żyje człowiek. Na sport i rekreację również znalazło się miejsce: 3 sierpnia w Rzeszowie będzie można oglądać zmagania światowej czołówki kolarstwa na V etapie Tour de Pologne, a na basenach ROSiR co chwilę będą

B


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Beskid Niski Iwonicz-Zdrój.

Idylla dla spragnionych

ciszy i tajemnicy Mówią, że to najdziksze góry w Polsce. Beskid Niski zasłużył sobie na to miano dziewiczym krajobrazem i odludnymi zakątkami. Kiedyś w te okolice ciągnęli poszukiwacze czarnego złota i to tu Ignacy Łukasiewicz postawił pierwszą na świecie kopalnię ropy naftowej. Dziś Beskid wabi kuracjuszy do uzdrowisk, a na plenery – filmowców takich jak Jan Komasa, który w Jaśliskach nakręcił nominowane do Oscara „Boże Ciało”.

N

ajdziksze góry wciąż są domeną Podkarpackiego. Kiedyś określano tak Bieszczady, a kiedy te zaludniły się turystami, tytuł przejął Beskid Niski. Jego granice turystyczne na południu wyznacza granica państwa, na wschodzie od strony Bieszczadów - dolina Osławy i Osławicy, a na północy - linia kolejowa wiodąca z Nowego Sącza przez Biecz do Jasła, Krosna i Zagórza. Na zachodzie krańce Beskidu wykraczają poza województwo podkarpackie i zajmują część Małopolskiego, aż po Grybów, Krynicę i Przełęcz Tylicką. - Beskid zachował dziewiczy krajobraz oraz pozostaje najbardziej odludnym i najmniej uczęszczanym fragmentem polskich Karpat. To miejsce dla ludzi, którzy poszukują ciszy, spokoju i przestrzeni. Zagospodarowanie jest słabe, a najlepszą bazą noclegową dysponują większe ośrodki, jak Dukla, RymanówZdrój, Iwonicz-Zdrój oraz rejon Krempnej. To wymarzone miejsce dla turystów, którzy lubią wędrówki z plecakiem i nie szukają wygód. Mogą wędrować własnymi ścieżkami, ponieważ tylko niewielka część Beskidu Niskiego jest objęta ścisłą ochroną poprzez Magurski Park Narodowy i kilka rezerwatów, w których trzeba się trzymać szlaku. Chętnie osiedlają się tu ludzie z dużych miast, znajdując piękną przyrodę i… tajemnicę. Jej częścią jest łemkowska kultura i wyludnione wioski, które zostały po powojennych przesiedleniach i bitwach - mówi Witold Grodzki, przewodnik beskidzki, podkreślając, że bogactwo przyrodnicze i kulturowe to turystyczne atuty tego miejsca. - Ciekawym przykładem zmian kulturowych są Puławy z popularnym ośrodkiem narciarskim KiczeraSki. Kiedyś była to wioska łemkowska, która została wysiedlona, a w 1969 roku sprowadzili się tu przedsiębiorczy osadnicy ze Śląska Cieszyńskiego. Dzięki ich gospodarności Puławy

i Wisłoczek funkcjonują jako wsie rolnicze, a zarazem agroturystyczne, z bazą noclegową i infrastrukturą zimową. To ewenement w Beskidzie - uważa Witold Grodzki. - Płynący na tym odcinku Wisłok jest czysty i spokojny, znany z imponującej ściany Olzy w Rudawce Rymanowskiej i trawertynowej ściany z lodospadami. Lubił w tych okolicach biwakować Karol Wojtyła nim został wybrany na papieża. W Pastwiskach powstała izba pamięci związana z postacią świętego. Perełką kultury łemkowskiej jest Zyndranowa, z muzeum i skansenem, założonym przez rodzinę Goczów. To sztandarowy cel wycieczek, także zagranicznych, w środkowej części Beskidu Niskiego. Jedną z ostatnich łemkowskich chyż zachowanych w niezmienionej postaci znajdziemy w Olchowcu, na polsko-słowackim pograniczu. Kupił ją na początku lat 80-tych XX w. Tadeusz Kiełbasiński i przekształcił w Muzeum Kultury Ludowej Karpat. Urokliwe łemkowskie świątynie kryje natomiast Krempna, Świątkowa Mała i Świątkowa Wielka czy Kotań, a także wschodnie rubieże Beskidu Niskiego, z Wisłokiem Wielkim i Rzepedzią, na pograniczu Bieszczadów. - Krajobraz Beskidu to także modne zdroje, w tym jedno z najstarszych polskich uzdrowisk – Iwonicz-Zdrój. Znacznie młodszy Rymanów-Zdrój dzięki dynamicznemu rozwojowi wysforował się na równie popularne miejsce wypoczynkowe, kiedyś głównie dla dzieci, dziś także dla dorosłych - mówi przewodnik i przypomina, że Beskid ma także swojego świętego - Jana z Dukli, który czczony jest w tamtejszym sanktuarium. Z tą postacią wiążą się tak urokliwe miejsca jak Złota Studzienka na północnych stokach Cergowej, czy pustelnia na wzgórzu Zaśpit w Trzcianie, na którym niedawno odkopano dzwon ukryty w czasie drugiej wojny światowej przed


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Jaśliska.

Z

Z

zapora i zbiornik Myscowa-Kąty, powyżej Nowego Żmigrodu. Najmniej zagospodarowana i najbardziej urokliwa pod względem liczby ustronnych miejsc jest dolina górnej Jasiołki, gdzie utworzono kilka rezerwatów. Sztandarowym celem wypraw jest Magurski Park Narodowy, rozciągający się na terenach podkarpackich i małopolskich, ale to w Krempnej mieści się siedziba jego dyrekcji, a także ciekawe muzeum. Park w ok. 95 proc. pokryty jest lasami, więc mniej tu eksponowanych szczytów, za to są łatwo dostępne, jak Wysokie, z widokową polaną. Warto wyruszyć także do największego w polskich Karpatach, rezerwatu przyrody - „Źródliska Jasiołki” niedaleko Jaślisk kryjącego wśród lasów łąki, bagna i ślady po nieistniejącej wiosce Jasiel. To esencja Beskidu Niskiego. Wiedzie tędy Beskidzka Trasa Kurierska „Jaga-Kora” – rekonstrukcja historycznego szlaku kurierskiego z czasów II wojny światowej, a także transgraniczny szlak konny na Słowację przez Jaśliska i Lipowiec z Odrzechowej, gdzie w Instytucie Zootechniki prowadzona jest hodowla konia huculskiego. - Jaśliska są dziś w centrum zainteresowania wielu turystów za sprawą kina - nie ma wątpliwości Marta Kraus, kierownik Podkarpackiej Komisji Filmowej. - Filmowcy zaczęli przyjeżdżać w Beskid Niski już w latach 80-tych XX wieku, ale sława przyszła z początkiem XXI wieku. Jaśliska jako miejscowość magiczną opisał Andrzej Stasiuk w „Opowieściach galicyjskich”, a przeniósł na ekran Dariusz Jabłoński w „Winie truskawkowym”. Tak zaczęła się fascynacja filmowców Beskidem - krainą jakby zawieszoną w czasie i przestrzeni, trochę mityczną i idylliczną. Niedługo potem do Jaślisk dotarła ekipa „Twarzy” Małgorzaty Szumowskiej, a także ekipa „Bożego Ciała”, która spędziła tu miesiąc. To ten film wyniósł to miejsce na nagłówki gazet i dał początek turystyce filmowej. Na bazie zainteresowania miejscowością, jej położeniem i oryginalnością, w 2020 roku otwarto Podkarpacki Szlak Filmowy. Na stronie filmowepodkarpacie. pl można poczytać rozszerzone informacje na temat zrealizowanych filmów, pobrać współrzędne do planów filmowych, by przejść szlakiem bohaterów. Są nie tylko w Jaśliskach. W „Winie truskawkowym” szczególną rolę odegrał np. wodospad w Iwli, a Rymanów-Zdrój przyciągnął Jana Jakuba Kolskiego z filmem „Serce serduszko”. Filmowcy wciąż chcą tu przyjeżdżać. W 2021 roku w Beskidzie gościliśmy plan krótkometrażowego fabularyzowanego filmu „Wróbel”. Jego premiera odbędzie się jeszcze w tym roku. Zapraszamy!

PROMOCJA

okupantem niemieckim. Źródełka św. Jana z Dukli znaleźć można na Pogórzu Karpackim, podążając drogą w kierunku Przemyśla i Lwowa. Jadący w Beskid często zatrzymują się w Krośnie, aby spojrzeć na średniowieczną bryłę kościoła farnego czy zapoznać się z historią krośnieńskiego przemysłu szklanego w Centrum Dziedzictwa Szkła. kolei w Bóbrce koło Dukli mieści się najstarsza przemysłowa kopalnia ropy naftowej. Nieprzerwanie czynna od czasu założenia w połowie XIX wieku przez wynalazcę lampy naftowej Ignacego Łukasiewicza, dziś funkcjonuje już jako żywy skansen. Można zobaczyć, jak wydobywano ropę kiedyś, a jak dzisiaj. W zaciszu leśnym stoją wiertnice i kiwony, a w historycznych wnętrzach na wyobraźnię działają świetnie przygotowane hologramy. A skoro już mowa o muzeach, to trzeba też zajrzeć do Żarnowca z dworem Marii Konopnickiej, a także do pobliskiej Kopytowej. Prywatne Muzeum Kultury Szlacheckiej stworzył tam Andrzej Kołder - zarazem gospodarz Zamku Kamieniec w Odrzykoniu. ainteresowani historią mogą odwiedzić cmentarze wojenne związane z bitwami, które rozegrały się na tych terenach. - Cmentarze z czasów pierwszej wojny światowej ciągną się od Grabiu i Ożennej, doliną Wisłoki, w rejon Krempnej i Nowego Żmigrodu. Mniej znane są cmentarze wojenne wokół Dukli, związane z wielką bitwą dukielską w 1944 roku. Przypomina ją ekspozycja w Muzeum Historycznym, w dawnym pałacu Mniszchów. - Ta bitwa zdecydowała o dzisiejszym krajobrazie Beskidu Niskiego. Miejscowości zostały zniszczone, a w lasach do dzisiaj można trafić na niewypały i kości - opisuje przewodnik i podpowiada, że przebieg tej batalii najlepiej omawia się z widokowego wzgórza Franków, na północny-zachód od Dukli. Spragnieni beskidzkiego krajobrazu nie pomijają wycieczki na górującą nad miasteczkiem Cergową. Jest tam wieża widokowa. - Cergowa, podobnie jak sąsiednia Kilanowska, intryguje szczelinowymi jaskiniami. Dla turystów są na ogół niedostępne, za to owiane legendami - zdradza Witold Grodzki. - Najdziksze rejony Beskidu to Rezerwat Bukowica, z najwyższymi (ponad 700 m n.p.m.) wzniesieniami i starodrzewem buczyny karpackiej. Atrakcji przyrodniczych w Beskidzie jest wiele i wiążą się z ciekawą budową geologiczną. Znajdziemy tu przełomy rzeczne, jak w Rudawce Rymanowskiej, Jezioro Sieniawskie, a za nim jar Wisłoka, o wysokich malowniczych ścianach. Wiedzie tamtędy zielony szlak turystyczny. Ładny, przełomowy odcinek Wisłoki znajduje się w miejscu, gdzie planowana jest


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Od lewej: Waldemar, Tomasz oraz Albert Maziejukowie.

wnuka. Czarna, zadziorna i figlarna szybko przezwana została Figą – i tak narodziła się nazwa rodzinnej firmy. W zagrodzie Maziejuków kóz zaczęło przybywać i ani się nie obejrzeli, a było ich ponad 20. - Zdecydowaliśmy, że mleko będziemy oddawać do mleczarni – opowiada Waldemar Maziejuk. – Ale gdy dorobiliśmy się ponad 200 sztuk w stadzie, mleczarnia z dnia na dzień wypowiedziała nam umowę. Część mleka spijały inne zwierzęta, z resztą nie było co zrobić. Pomógł nam sąsiad góral, który hodował owce i wyrabiał oscypki. Uznaliśmy, że proces lepienia koziego sera jest podobny i na pewno damy radę.

J

ak przyznaje Tomasz Maziejuk, początki były bardzo trudne. Przed laty niewiele osób doceniało smak koziego sera i miało świadomość, jakie ma korzyści zdrowotne.

- Jeździłem po całych Bieszczadach, Podkarpaciu, a produkty sprzedawałem na lokalnych imprezach i jarmarkach. Nie mieliśmy samochodu chłodni, ser pakowaliśmy do lodówek turystycznych. Udawaliśmy, że nie słyszymy złośliwości o kozim mleku i hodowcach kóz – wspomina Tomasz Maziejuk. – Przełomem było wejście Polski do Unii Europejskiej i rozwój tanich linii lotniczych. Polacy masowo zaczęli wyjeżdżać do Grecji czy Włoch, gdzie na miejscu ze zdumieniem odkrywali, że kozie sery to cenny smakołyk, za który klienci są skłonni zapłacić więcej niż za ser od krowy.

Tradycyjne sery kozie

w ó k u j e i z a M od

z Beskidu Niskiego

Z niepasteryzowanego mleka, tradycyjną metodą, na przepięknych przyrodniczo terenach, nieskażonych przemysłem, pomiędzy Magurskim a Jasielskim Parkiem Krajobrazowym, w Mszanie koło Dukli, produkują do dwóch ton serów kozich rocznie. Rodzinne, ekologiczne gospodarstwo „FIGA”, a w nim trzy pokolenia Maziejuków, które doglądają ponad 200 kóz. Waldemar Maziejuk, senior rodu, jego synowie: Tomasz i Wawrzyniec oraz wnuk Albert, tradycję wytwarzania kozich serów budują od niespełna 30 lat, ale okolice Mszany z serowych i mlecznych specjałów znane już były w XV wieku, gdy zamieszkiwał je pasterski lud Wołochów. Stąd i dzisiaj sery od Maziejuków produkowane są dawnymi metodami, według autorskich receptur, gdzie jedynym środkiem konserwującym jest sól.

PROMOCJA

I aż trudno uwierzyć, że zaczęło się od hodowli… krów! - Ojciec od 1985 roku był dyrektorem PGR-u w Mszanie, mama pracowała jako zootechnik, o hodowli zwierząt słyszałem w domu od dziecka – wspomina Tomasz Maziejuk. – Gdy po 1989 roku zmienił się ustrój i PGR-y zaczęły masowo upadać, ojciec uparł się, że nie opuści Beskidu Niskiego. Wydzierżawił 400 hektarów i kupił 40 krów mlecznych. Entuzjasta ekologicznego rolnictwa, jak tylko nadarzyła się okazja, by rozwijać w gospodarstwie hodowlę kóz, ani przez chwilę się nie wahał. Pierwsza trafiła do Maziejuków przez przypadek - Albert od urodzenia nie tolerował krowiego mleka, dziadek Waldemar kupił więc kozę dla

Pojawiły się też unijne dopłaty, które pozwoliły rozwijać firmę. Produkty z Mszany znane już były nie tylko na Podkarpaciu, ale też w Gdańsku, Warszawie, Łodzi, Krakowie. Kupowali je również turyści z Włoch. Kiedy do gospodarstwa dołączył Wawrzyniec, drugi syn Waldemara, który zajmuje się promocją i marketingiem, zaczęli organizować profesjonalną sprzedaż. W 2002 roku mieli już certyfikat gospodarstwa ekologicznego. Pierwsze dopłaty, które otrzymali po wejściu do Unii, przeznaczyli na spłatę zadłużenia z poprzednich lat. Dziś są producentami jednych z najlepszych serów kozich w Polsce. Produkty z logo „FIGA” są w wielu sklepach partnerskich na terenie całej Polski. Świetnie sprzedają się w sklepie internetowym, a do patronackiego sklepiku otwartego 7 dni w tygodniu, który funkcjonuje na terenie ich gospodarstwa w Mszanie, klienci przyjeżdżają z całej południowej Polski. Większość nie tylko po znakomite sery, ale i dla widoków na Beskid Niski. W gospodarstwie Maziejuków wszystkie produkty robione są z mleka niepasteryzowanego. W sprzedaży jest czternaście rodzajów serów, które różnią się smakiem i dodatkami. Wołoski naturalny i wędzony - zarejestrowany jako tradycyjny produkt regionalny, bundz naturalny i wędzony, twarożek naturalny, twarożek smakowy, bryndza oraz sześć rodzajów farmerskiego, w tym: naturalny, dojrzewający, z kozieradką, pieprzem, czarnuszką, chili i cząbrem. Do tego jeszcze: jogurt naturalny oraz kozia serwatka i mleko. - Sery powstały na podstawie autorskich receptur – mówi Tomasz Maziejuk. - Zaczynaliśmy od serów wołoskich, z czasem pojawiły się twarogi i ser farmerski, do których brat dodał zioła. Wszystko dobieramy tak, aby było bezpieczne dla osób z różnego rodzaju alergiami pokarmowymi.

T

ak powstał ser z kozieradką i choć ta sprawia, że ma smak orzecha włoskiego, to z alergizującym orzechem nie ma nic wspólnego. Kilka lat temu Wawrzyniec stworzył ser z chili i papryką, który wyszedł tak dobry, że na stałe trafił do sprzedaży.

- Ogromna w tym zasługa naszego ojca, który nieustannie powtarza, że w życiu chodzi o coś więcej, niż tylko zarabianie pieniędzy. Produkujemy sery kozie, które sami uwielbiamy jeść i to coś więcej niż praca. Jesteśmy dumni, że udaje się nam tworzyć najlepsze produkty w pięknych okolicznościach przyrody Beskidu Niskiego – dodaje Tomasz Maziejuk.

Rodzinne Gospodarstwo Ekologiczne "Figa" Mszana 44/2 Tel. 530 245 309, 509 751 232 lub 512 318 704 E-mail: info@serykozie.pl www.serymaziejuk.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Magia 100-letniej łemkowskiej chyży

w

Chacie nad Wisłokiem Monika Tomaszewska i Piotr Sztukowski.

Na granicy Beskidu Niskiego i Bieszczadów, niemal 120 lat temu w Wisłoku Wielkim stanęła łemkowska chyża. Ta 10 lat temu stała się początkiem wspólnej historii warszawiaka i dziewczyny, która zostawiła Śrem koło Poznania, bo zakochała się w mężczyźnie, który w Beskidzie Niskim własnymi rękoma odbudował łemkowskie gospodarstwo, obdarzając je nowym życiem. Tak narodziła się Chata Nad Wisłokiem, gdzie Piotr Sztukowski i Monika Tomaszewska dogonili swoje marzenia. Tutaj w 2018 roku zorganizowali wesele, na którym bawiło się pół wsi, tutaj codziennie do wspólnego stołu zapraszają swoich gości i tutaj każdego dnia od świtu doglądają upraw, bo już nie chcą i nie potrafią żyć poza Beskidem Niskim.

W

isłok Wielki – wieś, gdzie przed II wojną światową stały karczmy, dwie cerkwie, szkoła, poczta nawet, a takich chyż może i 500 było, bo Łemków zamieszkiwało tutaj ponad 3,5 tys. Tamten świat ostał się już tylko na pożółkłych fotografiach. Odeszli wysiedleni Łemkowie, zostało kilka polskich rodzin nasiedlonych po 1947 roku i dziś to niewielka osada, zdawać by się mogło, zapomniana przez Boga i ludzi, ale tak malownicza jak cały Beskid Niski. W 2009 roku ten adres stał się miejscem na ziemi dla Piotra Sztukowskiego, warszawiaka, który miał 14 lat, gdy pierwszy raz pojechał na obóz w Beskid Sądecki i to wystarczyło, by w górach chciał zostać na zawsze.

Warszawa dawała mu pracę i pieniądze, ale góry nadawały sens życiu. Przez kolejne lata schodził Bieszczady i Beskidy szukając wymarzonego domu, nigdzie jednak nie mógł znaleźć oryginalnej zabudowy, którą można byłoby wyremontować i w niej zamieszkać. W trakcie jednej z wypraw w Bieszczady zatrzymał się w skansenie w Sanoku. To było olśnienie, zobaczył łemkowską chyżę, a ta zdała mu się idealna do życia. W jednej chwili wszystko zaskoczyło, już widział pokoje na małą agroturystykę i przestrzeń prywatną. Problemem okazało się znalezienie takiego domu. W Bieszczadach nie było na to szans i tak Beskid Niski stał się jego przeznaczeniem. W końcu dotarł do chyży pod numerem 39 w Wisłoku Wielkim, w opłakanym stanie, ale Piotrowi zdała się wyjątkowej urody. Samotnie mieszkał tam schorowany Felek, producent najlepszego miodu w okolicy. W 2009 roku Piotr dopiął swego... stał się właścicielem drewnianej ruiny. - Miałem 35 lat i cieszyłem się jak wariat - wspomina Piotr. Ten dom od zawsze stoi w tym samym miejscu, świat się zmienia, a on trwa. Jak się nie zachwycać? Dla gości, Piotra i Moniki to bardzo ważne, tak samo jak przywracanie pamięci tego miejsca i Łemków, którzy tu mieszkali.

W 2014 roku zamieszkała w chacie na stałe. Piotr jeszcze przez rok „ciągnął” dobrze płatną pracę w Łodzi, by wystarczyło pieniędzy na dokończenie remontu chyży. Pierwszych gości, zaprzyjaźnionych z nimi artystów z Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotografików, przyjęli w styczniu 2014 roku, ale na dobre agroturystykę zainaugurowali w lipcu 2015 roku. I nijak tamta zrujnowana chyża nie przypomina obecnej chaty z niebieskimi oknami - dawniej tak malowano, co ponoć miało odstraszać muchy - i pięknymi balami w kolorze ciemnej czerwieni. To oryginalny kolor chyży, a malowanie glinką konserwowało drewno. Do tego wspaniały jodłowy i modrzewiowy gont na dachu. W kolejnych latach rozkochali się nie tylko w towarzystwie gości, którzy zjeżdżają do nich z całej Polski, ale i w ekologicznym rolnictwie. Mają 20 podarowanych uli z pszczołami, w słońcu wygrzewa się ponad 30 kur i 3 koguty, wkrótce pojawią się owieczki. Od kilku lat uprawiają ponad 20 hektarów, z czego 12 hektarów to pola orne, a zakup kolejnych 15 hektarów mają w planach. Chcą, by agroturystyka i rolnictwo były uzupełniającymi się działalnościami i z każdym rokiem lepiej im to wychodzi. W 2018 roku założyli spółdzielnię socjalną, w której zatrudniają 10 osób z Wisłoka Wielkiego i Czystogarbu, wsi sąsiadującej z Wisłokiem. Obok chyży wyrósł budynek spółdzielni z pokojem na wynajem i przetwórnią, dalej wiata i skład drewna, a w ostatnim czasie także spichlerz, obok którego parkują maszyny rolnicze. Od kilku lat świetnie działa sklep internetowy www.sklep.nadwislokiem.pl, gdzie można kupić pyszności z beskidzkiego warzywniaka. Wszystko to, czym na co dzień karmią swoich gości. - Z 6 hektarów zbieramy około 3 tony mąki rocznie. Robimy kilkaset słoików ogórków kiszonych, legendarny zakwas buraczany, pesto z czosnku niedźwiedziego, sałatki warzywne i syropy z ziół: mniszka, sosny czy lipy – wylicza Monika Tomaszewska. - Staramy się być maksymalnie samowystarczalni. Najlepsze sery, mięsa i wędliny pozyskujemy od sąsiadów i tak wspieramy się nawzajem w swoich działalnościach. Chata staje się także inspiracją dla naszych gości i cieszy nas to ogromnie. Wielu z nich towarzyszy nam w żniwach, chce jeździć na kombajnie, pomagać przy sianokosach, a rano zbierać w ogrodzie świeże warzywa na śniadanie. Tak działa magia Beskidu Niskiego i Chaty nad Wisłokiem.

Chata nad Wisłokiem • Wisłok Wielki 39, 38-543 Wisłok Wielki • tel. 13 463 18 91, mail: info@chatanadwislokiem.pl • www.chatanadwislokiem.pl

PROMOCJA

Ten klimat i determinacja Piotra w odtworzeniu możliwie najpiękniejszego wyglądu łemkowskiego domostwa urzekły Monikę Tomaszewską, która w 2012 roku w Wisłoku miała spędzić miły wakacyjny tydzień, a okazało się, że związała się z tym miejscem na zawsze. Ona, dziewczyna z Pomorza, która przez ostatnie lata pracowała jako nauczycielka w Śremie k/ Poznania, zachwyciła się chatą. Kawą o wschodzie słońca pitą przy studni, gdzie widoki najpiękniejsze, spokojem, ciszą i życiem wolniej płynącym. Szybko się też okazało, że świetnie się z Piotrem

rozumieją i choć oboje byli już dojrzałymi ludźmi, mieli świadomość, że miłość może odmienić wszystko na lepsze.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

w kosmetykach

Iwoline

z Iwonicza-Zdroju

Krzysztof Guzik.

Iwonicz-Zdrój położony w Beskidzie Niskim - jedno z najpiękniejszych uzdrowisk w Polsce, opisywany już w XVI wieku, gdzie ponad 40 lat temu powstały pierwsze kosmetyki, które w swoim składzie mają wodę termalną i iwonicką sól. Kilka tygodni temu „Uzdrowisko Iwonicz” SA, producent słynnej Iwoniczanki, zamienił jej nazwę na nowocześnie brzmiącą Iwoline, kontynuując wieloletnią tradycję kosmetyczną Iwonicza, ale już w nowej szacie graficznej, z jeszcze lepszymi recepturami i ofertą kosmetyków wegańskich. To co pozostało niezmienne - to wspaniała iwonicka woda i sól jodobromowa warzona w ten sam sposób jak 150 lat temu.

PROMOCJA

P

ierwsze wzmianki o właściwościach leczniczych tutejszych źródeł pochodzą z wydanych w 1578 roku „Cieplic” Wojciecha Oczki, nadwornego lekarza króla Stefana Batorego. W XVII wieku „cudowne” działanie iwonickich wód było powszechnie znane w całym kraju, ale prawdziwy rozwój lecznictwa uzdrowiskowego nastąpił dopiero w XIX w., gdy ówcześni właściciele Iwonicza: Karol Załuski, a potem Amelia Załuska, rozpoczęli budowę obiektów kąpielowych. Pierwszym stałym lekarzem w uzdrowisku był brat znanego poety Wincentego Pola, dr Józef Pol. Z tamtego okresu pochodzi też sól jodobromowa, którą w ten sam sposób warzy się do dziś i wykorzystuje już nie tylko do kąpieli, ale również do produkcji kosmetyków z logo Iwoline. To na niej opiera się receptura większości z ponad 70 specyfików produkowanych przez „Uzdrowisko Iwonicz” SA. - Sól jodobromową wykorzystywaną do kąpieli zaczęto odparowywać w Iwoniczu-Zdroju w 1867 roku. Do jej produkcji wykorzystywano wodę pobieraną z odwiertów w Lubatówce, wsi oddalonej o 3 km od Iwonicza-Zdroju. Do dziś technologia warzenia wygląda tak samo – woda termalna z odwiertu trafia do podgrzewanych panwi, a tam jest odparowywana. Skrystalizowana sól wybierana jest raz na dobę. By uzyskać 1 kg soli trzeba odparować ok. 60 litrów wody – tłumaczy Krzysztof Guzik, dyrektor ds. Sprzedaży i Marketingu w „Uzdrowisku Iwonicz” SA. – W oparciu o tę właśnie sól oraz wodę termalną już w latach 80-tych XX wieku powstały w Iwoniczu-Zdroju pierwsze w Polsce kosmetyki uzdrowiskowe. Przez lata doceniane głównie przez kuracjuszy przyjeżdżających na Podkarpacie, w ostatnich latach przyciągają coraz młodszą klientelę, która za pośrednictwem Internetu i mediów społecznościowych zachwyciła się naturalnymi kosmetykami.

S

tąd też pomysł na rebranding dobrze znanych kosmetyków z Iwonicza-Zdroju i zmianę nazwy z Iwoniczanka na Iwoline. Przy tej okazji zmieniły się nie tylko opakowania, ale też udoskonalone zostały prawie wszystkie receptury. W ofercie znalazło się ponad 70 produktów, które można kupić w punktach sprzedaży w IwoniczuZdroju, sklepach partnerskich w całym kraju, ale przede wszystkim w sklepie internetowym. Kosmetyki z Iwonicza-Zdroju pozwalają zadbać właściwie o całe ciało. Są kremy do twarzy, balsamy i peelingi do ciała, szampony i odżywki do włosów, sole i płyny do kąpieli, czy kremy do rąk i stóp. - Klienci doceniają rzemieślniczą wartość naszych specyfików, do produkcji których, oprócz cennych właściwości soli i wód termalnych, wykorzystujemy potencjał naturalnych składników aktywnych stosowanych w nowoczesnej kosmetologii - olejki, ekstrakty roślinne, kompleksy witamin. Coraz więcej mamy też produktów ze znaczkiem vegan. Znakomity jest chociażby nasz wegański krem nawilżający do twarzy. Mamy też nadzieję, że duży sukces odniesie naturalna odżywka nawilżająca do włosów odwodnionych i suchych, mająca w składzie 95 proc. składników naturalnych. Jest ona naszą pierwszą nowością, którą wprowadzamy na rynek po zmianie nazwy na Iwoline – mówi dyrektor Guzik. Przygotowywane są też kolejne nowości, m.in. linia kosmetyków dedykowana specjalnie dla mężczyzn. - Niewykluczone, że będą one równie chętnie kupowane, co nasz peeling solny do ciała oraz kremy: nawilżający i regenerujący. Wszystkie te produkty jakością nie odbiegają od bardzo dobrych, światowych marek, są tylko mniej znane – dodaje Krzysztof Guzik. Co roku Iwonicz-Zdrój odwiedza kilkadziesiąt tysięcy kuracjuszy - większość z nich wywozi z Beskidu Niskiego lokalne kosmetyki, gdzie w każdym słoiczku albo tubie znajduje się cząstka Iwonicza. Po każdym weekendzie z półek lokalnych sklepików znikają „przeboje” Iwoline, a w Internecie chętnych na naturalne kosmetyki nieustannie przybywa. - To może sprawić, że turystycznie zyska również Iwonicz-Zdrój i Beskid Niski. Tereny przepiękne przyrodniczo i ciekawe historycznie, gdzie moda na wyjazdy po zdrowie i urodę do wód nie mija – stwierdza Krzysztof Guzik. „Uzdrowisko Iwonicz” SA – Kosmetyki IWOLINE www.iwoline.pl



INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

W dolinie Sanu i Wisły

- zasłuchać się w rzece, wejść do twierdzy… Przemyśl.

Błękitny San czaruje wędrowców i wabi wędkarzy. Kochają go kajakarze i flisacy. Spływ można zacząć w Zwierzyniu, Sanoku czy Dynowie, by pokonując malownicze Pogórze Przemyskie dotrzeć do twierdzy Przemyśl, która od wieków broniła wejścia w doliny karpackie i strzegła ważnych handlowych szlaków. Do Jarosławia przybywali kupcy nawet z Indii. Tony zboża, soli i potażu płynęły Sanem ku Wiśle, a potem do Gdańska. W widłach dwóch rzek otulających Puszczę Sandomierską rósł handel i zamożność obywateli, a wraz z nią wspaniałe rezydencje i kościoły. To właśnie tutaj, wzdłuż tej największej podkarpackiej rzeki, zobaczyć można nie tylko kojarzone z pograniczem kultur cerkwie, ale i najwięcej zamków, oraz popróbować dworskiej kuchni.

D

olina Sanu, dla wielu najpiękniejszej z polskich rzek, meandrującej wśród podkarpackich gór i pogórzy ku spotkaniu z Wisłą, od wieków tętniła życiem. W Bachórzu i Jabłonicy Ruskiej odkryto ślady najstarszych na ziemiach polskich słowiańskich osad z V wieku. - Rzeki sprawiły, że region stał się wielkim centrum handlu dalekosiężnego. Zwożono tu i spławiano m.in. zboże z terenów dzisiejszej Ukrainy. Jedno z administracyjnych centrów mieściło się w Przemyślu, gdzie urzędowały władze duchowne (biskupstwo) i władze królewskie. Jarosław był wielkim targowiskiem, a w Sieniawie i Ulanowie znajdowały się znaczące porty handlowe, z których towar wysyłano przez San na Wisłę, do portów w Toruniu, Elblągu i Gdańsku - opisuje Bogdan W. Motyl, autor wielu przewodników, a także napisanej wspólnie z Markiem Gosztyłą książki pt. „Historyczne centra logistyczne Podkarpacia. Od XVI do

XVIII wieku”. Śródlądową żeglugę uzupełniały drogi. Wiodły nimi szlaki wołowe, którymi bydło pędzono aż z Mołdawii do Niemiec, sprzedając je po drodze m.in. w Jarosławiu. Bywało tam i 40 tys. wołów naraz. Istotną rolę odgrywała również Sieniawa. Dziś znana z zabytkowego pałacu, była prywatnym portem Sieniawskich, przez który wysyłano sól do Bydgoszczy, Torunia i innych miast w środkowym biegu Wisły, a olbrzymie ilości zboża, węgla drzewnego i potażu (popiołu drzewnego) ekspediowano aż do Wielkiej Brytanii i Niderlandów. - Mówi się, że z drewna eksportowanego z tych terenów zbudowano flotę hiszpańską, która kolonizowała Amerykę Południową - zdradza Bogdan Motyl, zwracając uwagę, że San w XVIII wieku przebiegał nieco inaczej niż obecnie i nie wszystkie miejscowości, które były portami, mogłyby nimi być i dziś. Wyższy był także stan wody. Statki rzeczne ładowane np. w największym wówczas na Sanie porcie w Sośnicy zabierały ok. 100 ton na pokład. Z kolei na Wiśle spławiano drewno, głównie do Sandomierza. Porty znajdowały się m.in. w Przykopie należącym do właścicieli Mielca i w Baranowie Sandomierskim, który szczyci się zamkiem Leszczyńskich, zwanym Małym Wawelem. Także i Mielec, miasto nad Wisłoką, był portem, choć kojarzony jest obecnie z Centralnym Okręgiem Przemysłowym i rozwojem lotnictwa. Ma on ciekawe zabytki - kamieniczki na starówce, zespół pałacowy Oborskich i wiele innych. Na tej „wiślanej” trasie turysta ma dodatkowo okazję na kąpiel w Jeziorze Tarnobrzeskim z najdłuższą plażą w południowej Polsce. Aby odnaleźć najurokliwsze przyrodniczo zakątki, powrócić trzeba jednak w dolinę Sanu, do Parku Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego, a także w górę rzeki. Dostaniemy się tam jadąc od Rzeszowa uwielbianą przez dzieci kolejką wąskotorową Przeworsk-Dynów. Ze stacji końcowej, podziwiając sielskie widoki Pogórza, udajemy się do Dubiecka. Stoi tam piękny pałac, w którym urodził się Ignacy Krasicki, ale również Diabeł Łańcucki, czyli Stanisław Stadnicki. Nad Sanem stoi spichlerz, w którym przechowywano zboże do spławu. Zwiedzić można także Muzeum Skamieniałości i Minerałów


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

P

flisacy z Ulanowa. Zbijają 100-metrową tratwę w Jarosławiu i spływają nią do swojego macierzystego portu - w tym roku zawiną do niego 10 lipca, na Ogólnopolskie Dni Flisactwa. - Wpłyniemy całą flotyllą, z flisakami z innych państw, z którymi zabiegaliśmy o wpisanie tradycyjnych flisów na światową listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO. Wpis będzie jesienią - zapowiada Kamil Chmielowski, cechmistrz Bractwa Flisackiego pw. św. Barbary w Ulanowie. W złotych czasach żeglugi śródlądowej port ulanowski nazywano Małym Gdańskiem. - Flisacy przypomnieli tę tradycję w 1993 roku spływając tratwą aż do Gdańska. Potem były kolejne flisy przez całą Polskę, także Odrą. Kiedy tratwa jest w Ulanowie, turyści mogą ją zwiedzać - zapewnia Chmielowski. - Na co dzień zapraszamy natomiast na spływy galarami z flisakami po Sanie. Gości częstujemy tradycyjnym borszczem i chlebem flisackim ze skwarkami, także proziakami. W Ulanowie można zwiedzić późnobarokowy kościółek ufundowany przez flisaków, w którym znajduje się ołtarz naszej patronki - św. Barbary. Niedaleko jest Muzeum Flisactwa Polskiego, pełne cennych pamiątek.

Zamek w Baranowie Sandomierskim.

P

rzez Ulanów płynie także Tanew, płytsza i bezpieczniejsza. Na niej z powodzeniem rozwija się turystyka kajakowa. Spływy zaczynają się w Harasiukach, Sierakowie. Ulanów otaczają lasy z wytyczonymi ścieżkami rowerowymi, a na wycieczki można się wybrać do Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem, do sanktuarium św. Wojciecha w Bielinach lub Krzeszowa, słynącego z powideł, dawnego głównego portu ordynacji Zamojskich. Kropkę nad „i” postawimy zanim jeszcze San wpadnie do Wisły - w Stalowej Woli. Tutejsze Muzeum Regionalne słynie z wystaw i inwestycji - najpierw zachwyciło Galerią Malarstwa Alfonsa Karpińskiego, a na wiosnę 2022 roku otwarło Muzeum Centralnego Okręgu Przemysłowego, które przypomina, jak ponad 80 lat temu powstawał nowoczesny kraj. Również warto je zobaczyć.

PROMOCJA

- podpowiada Bogdan Motyl. - Dalej jest zamek w Krasiczynie, wpisany przez prezydenta RP na listę Pomników Historii, skąd blisko już do Przemyśla, gdzie Pomniki Historii są aż dwa - starówka i otaczające miasto forty Twierdzy Przemyśl. rzemyślowi, jednemu z najstarszych polskich miast, miastu pogranicza kultur Wschodu i Zachodu, z architekturą na podobieństwo Lwowa, poświęcono setki przewodników. Prowadzą one do zabytkowych świątyń z gotycką archikatedrą na czele, na Zamek Kazimierzowski i do podziemi. Wokół miasta można pokonać rowerową trasę po przemyskich fortach, które przypominają, że była tu twierdza tej miary co Verdun. - Austriacy zbudowali ją, by broniła wejścia w doliny karpackie i węzły logistyczne - tłumaczy Bogdan Motyl. - Chociaż w wyniku zaborów szlaki wodne zostały poprzecinane granicami, a próby utworzenia nowych nie powiodły się, to miasto nie straciło na znaczeniu strategicznym. Po węźle drogowym i szlaku wodnym powstał tu węzeł kolejowy. W 1860 roku Przemyśl zyskał połączenie kolejowe z Krakowem, a później z Lwowem. W 1872 roku doprowadzono kolej z Węgier. Do rafinerii w Austrii i Budapeszcie transportowano tędy ogromne ilości ropy wydobywanej ze złóż w okolicach Borysławia, Drohobycza, a nawet Dubiecka. To był cenny teren, który należało chronić. I właśnie w 1872 roku, gdy powstał węzeł komunikacyjny, zaczęto budować twierdzę w Przemyślu. Garnizon liczył ok. 30 tys. załogi, a dodatkowo przeniesiono tu 100 tys. żołnierzy 10. Korpusu z Brna. Powstało olbrzymie miasto wojskowe. Dzisiejsze osiedla mieszkalne stoją w miejscu dawnych koszar i magazynów. Miejscem rekreacji jest górująca nad miastem Góra Zniesienie ze stokiem narciarskim i całorocznym torem saneczkowym. U jej stóp, nad Sanem wybudowano park rozrywki i park wodny dla dzieci. Zwiedzając okolice Przemyśla warto zajrzeć do Medyki z dworkiem Pawlikowskich nad stawem i jednym z najstarszych kościołów drewnianych na Podkarpaciu, czy też do Arboretum w Bolestraszycach, gdzie można zobaczyć latem kwitnące na stawach nenufary, które są równie piękne jak w słynnej scenie z filmu „Noce i dnie”. Celem dla milionów pątników jest natomiast Sanktuarium Matki Bożej w Kalwarii Pacławskiej. Sąsiadujący z nią Pacław kryje perełkę - zabytkową, drewnianą świetlicę wiejską, przed którą Paweł Pawlikowski nakręcił pierwszą scenę nominowanej do Oscara „Zimnej wojny”. Pacław, jak i Przemyśl są częścią Podkarpackiego Szlaku Filmowego. Chociaż trudno z Przemyślem się rozstać, w dolinie Sanu czekają kolejne atrakcje. - Posuwając się wzdłuż rzeki San, przez Sośnicę i Radymno, możemy wstąpić do Wysocka, który także był dużym portem, a dziś stoi tam zabytkowy pałacyk i resztki neogotyckiej kuźni. Dalej jest wspaniały Jarosław z niesamowitym widokiem opactwa na skarpie. Przepiękne miasto, z którego dotrzemy do wspomnianej już Sieniawy, która była portem i twierdzą dominium Sieniawskich. Zachowały się tam jeszcze mury obronne oraz pałac Czartoryskich - zwraca uwagę Bogdan Motyl. Potem jest Leżajsk, słynny od dziesiątek lat, ponieważ w bazylice Zwiastowania NMP oo. bernardynów usłyszeć można XVII-wieczne organy, jedne z najcenniejszych w Europie, a ponadto w mieście znajduje się grób cadyka Elimelecha odwiedzany przez tysiące Żydów z całego świata. Leżajsk jest na trasie tradycyjnego flisu, który organizują


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Wiklinowe cuda w Rudniku nad Sanem

Antoni Wnuk. Firma Handlowa i Produkcyjna Antoni Wnuk jest największym i najstarszym przedsiębiorstwem w Polsce oraz jednym z największych w Europie zajmujących się wytwarzaniem i sprzedażą wyrobów z wikliny. Z powodzeniem łączy tradycje wikliniarskie sprzed 150 lat ze współczesnym nurtem less plastic i zero waste, współpracując z kilkudziesięcioma rękodzielnikami z regionu. W jego asortymencie znajdują się ręcznie robione produkty o niepowtarzalnych wzorach, które można nabyć w największych supermarketach i dyskontach w Polsce lub zamówić w sklepie online. Tradycje wikliniarskie w Rudniku nad Sanem sięgają czasów hrabiego Ferdynanda Hompesha, który w II poł. XIX w. przybył tu z Wiednia i wzorcowo gospodarzył na ojcowiźnie, rozwijając ubogą wówczas wieś. Wysłał on do Wiednia kilku chłopów, by nauczyli się pleść koszyki z wikliny, a potem założył miejscową szkołę koszykarską. Z czasem wikliniarstwo rozwinęło się tu do potężnych rozmiarów, dając źródło utrzymania okolicznej ludności oraz ogromne możliwości produkcyjne. W czasie międzywojennym wikliniarski biznes rozwinęli w Rudniku Żydzi. Po wojnie, w 1957 roku Jan Wnuk, ojciec Antoniego Wnuka, założył firmę zajmującą się wikliniarstwem, którą z czasem przekazał synowi, a ten – córce. Firma mieści się w przedwojennym magazynie, który przed 1939 rokiem wybudowali miejscowi Żydzi, specjalnie po to, by przechowywać w nim kosze z wikliny na eksport. Jest on zbudowany z cegły, nieotynkowany, a stropy są drewniane, aby zapewnić właściwą cyrkulację powietrza we wnętrzu, odpowiednią do przechowywania koszy.

PROMOCJA

- Był taki czas, że eksport wikliny z Rudnika nad Sanem miał taką samą skalę jak eksport jednego z wydziałów w Hucie Stalowa Wola. Wiklina trafiała do Europy i Ameryki - wspomina Antoni Wnuk, dodając, że z biegiem lat eksport zmalał, a biznes przestał być opłacalny, zwłaszcza dla osób prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą. Firma Handlowa i Produkcyjna Antoni Wnuk oparta jest na chałupnictwie i pracy nakładczej około stu chałupników z Rudnika nad Sanem i okolic. To niezwykle cenne, ponieważ w pleceniu koszy pomagają im bliscy, ucząc się w ten sposób fachu i kultywując rodzimą tradycję. Dzięki temu ciągle udaje się zachować niektóre techniki i wzory używane przez starszych wikliniarzy.

- Każdy rzemieślnik jest artystą. Na wszystkie wyroby mamy atesty, że jest to rękodzieło ludowe i artystyczne wykonane z polskiej wikliny – podkreśla Antoni Wnuk. - Od początku do końca wszystkie elementy kosza lub innego produktu są robione ręcznie, a więc są pracochłonne i czasochłonne, a procesu tworzenia nie można przyspieszyć. W ofercie firmy znajduje się kilka tysięcy wzorów produktów - zarówno wzory sięgające do najstarszych form, a także nowoczesne, które projektowane są przez współczesnych designerów. - Kosze, meble, podstawki, skrzynie, kufry, żyrandole, płoty, maty, leżaki dla psów. Z tego surowca można zrobić naprawdę wiele - wylicza Antoni Wnuk, właściciel firmy. - Z wikliny robi się pomniki, przydomowe płoty, a w jednym z miast jest nawet muszla koncertowa.

W

iklina to wyjątkowy surowiec. Z jednej strony trudny do pozyskania, ponieważ z zasadzonego pnia wyrasta tylko jeden z kilkunastu rosnących patyków. Następnie każdy ów jeden patyk raz w roku trzeba ściąć, potem zebrane patyki sortować wg wielkości, gotować przez 8-10 godzin w kotłach, a następnie ściągnąć korę. To nie koniec pracy - wiklinę trzeba jeszcze wysuszyć, związać i magazynować, natomiast przed pleceniem namoczyć, aby była plastyczna.

Trud pozyskania surowca daje niemałą satysfakcję, bo wyroby z wikliny cechują się niepowtarzalnością, funkcjonalnością, minimalizmem i prostotą. Nadają wnętrzom subtelność, ład i harmonię, zapewniają przytulność i ciepło. Są ponadczasowe i uniwersalne. Kosze wiklinowe wyplatane przez rudnickich rękodzielników powstają w duchu ekologii i są przyjazne środowisku. Surowiec ten ma wiele zalet - łatwo go zutylizować, nie rozkłada się setki lat jak wyroby z plastiku. Wpisuje się w nurt less plastic i zero waste oraz jest świetną alternatywą dla reklamówek foliowych.

F.H.iP. ANTONI WNUK • 37-420 Rudnik n/ Sanem • ul. Kordeckiego 24 • tel./fax +48 15 876 11 75 • www.wiklina-wnuk.com.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

W prywatnym

forcie

Twierdzy Przemyśl

niejedna niespodzianka

Spośród kilkudziesięciu fortów Twierdzy Przemyśl Fort XII Werner w Żurawicy jest jednym z najciekawszych. Kilkanaście lat temu kupił go Sławomir Golonka, przedsiębiorca i kolekcjoner zafascynowany historią i militariami. Wypełnił potężne mury eksponatami, które zbierał od lat, i udostępnił turystom. Ku uciesze tych najmłodszych na łąkę przy warowni wprowadził owce, kozy i daniele. Spokojnie spacerują niedaleko murów, które kiedyś były częścią wojennej szachownicy i gdzie sto lat temu trwały zażarte walki między wojskami bawarskimi i rosyjskimi.

F

PROMOCJA

ort XII Werner z lotu ptaka przypomina wyspę w morzu cze- cha się Bogdan Motyl. - W końcu jednak Agencja Mienia Wojskowego sanych wiatrem pól. Ogromna przestrzeń, a horyzont daleko. wystawiła go na sprzedaż i dzięki temu stał się prywatną własnością. 150 lat temu fortecznych murów nie porastały drzewa jak W budyneczku administracyjnym fortu kiedyś mieściła się wartownia, dziś. Na wale artyleryjskim stały działa, a żołnierze c.k. armii mieli dzisiaj jest kasa biletowa i zaplecze socjalne. Na parkowych terenach doskonałe miejsce do obserwacji, czy ze wschodu nie zbliża się wróg. fortu można podziwiać daniele, kozy i owce. To jeden z pierwszych fortów, jakie wybudowano po podpisaniu przez To jedna z wielu atrakcji na ponad ośmiu hektarach przynależących cesarza Franciszka Józefa dekretu o powstaniu Twierdzy Przemyśl, do fortu. Zwiedzanie zaczyna się od doskonale zachowanych koszar jednej z największych twierdz nowożytnych Europy, porównywanej i budynku służącego m.in. do składowania amunicji – trzeba przez do Verdun. Miasto, które miało strzec monarchii austro-węgierskiej nie przejść, aby dotrzeć do wału artyleryjskiego oraz podziemnego przed rosyjskim atakiem, otoczono dwoma pierścieniami umocnień korytarza prowadzącego niegdyś do kaponiery w fosie. Sama fosa fortecznych. Zewnętrzy obwód liczył około 50 km i znajdował się z zabytkowym ceglanym murem, otoczona drzewami, jest niezwykle w promieniu do 11 km od centrum miasta. Twierdza liczyła ok. 130 tys. malownicza. Można w niej usiąść na ławeczce albo wspiąć się na wał żołnierzy. Oparła się pierwszemu atakowi Rosjan w 1914 roku, jednak i wyobrazić sobie sytuację obrońców twierdzy. Pomogą w tym ekspozypodczas drugiego, trwającego długie miesiące oblężenia, poddała się. cje ustawione w pomieszczeniach koszar. W gablotach zgromadzono Przyczyną były braki żywności i demoralizacja żołnierzy, o czym pisze narzędzia służące tysiącom robotników zaangażowanych do budowy Bogdan Motyl, współautor przewodnika po „Wernerze”, i dziś chętnie fortu, jak i odłamki z czasów, kiedy warownię zaciekle atakowano. się dzieląc informacjami o warowni: - Fort XII wybudowano w latach Są wojskowe odznaczenia i małe polowe ołtarzyki, gwizdki sygna1882-86 według planu kpt. Antona Wernera, pierwszego komendanta łowe, piękna kolekcja lornetek wojskowych, a także fajek. W dawnych twierdzy, w miejsce istniejącego tu wcześniej obozu warownego. żołnierskich salach ustawiono rekonstrukcje okopów i polowego Pierwotnie koszary wzniesiono z cegły, ale po wielkich manewrach punktu dowodzenia, punktu sanitarnego z manekinem przedstawiaokazało się, że mury nie wytrzymują ostrzału. Wtedy w forcie Werner jącym rannego żołnierza. Właściciel fortu zgromadził także mnóstwo cegły rozebrano i wybudowano betonowe koleby koszar. To beton lany. przedmiotów codziennego użytku z przełomu XIX i XX wieku, zabytWszystko robiono ręcznie, bez użycia maszyn. kowy wóz strażacki, dorożkę, a nawet unikalny Werner był fortem artyleryjskim starszego typu. XIX-wieczny sejf wiedeńskiej firmy F. Wertheim. 12 armat ustawionych na podwyższonych laweEkspozycję uzupełniają makiety i plansze dotyczące tach znajdowało się na odkrytych stanowiskach m.in. historii jednostki pancernej, która do dziś stana wale, w przeciwieństwie do fortów pancernych, cjonuje w Żurawicy. gdzie wysuwane armaty kryły się pod kopułami ze Na koniec warto dodać, że dziś fort pełni nie tylko stali. Ale też dzięki temu, kiedy umocnienia wysafunkcję muzeum. Znajdują się w nim także sale dzano, aby nie skorzystali z nich Rosjanie, 90 proc. służące do organizacji imprez, które można wynaMuzeum Fort XII Werner murów fortu Werner ocalało. Po drugiej wojnie jąć. We wnętrzach i na zewnątrz warowni kręcono w Żurawicy światowej niektóre forty wykorzystywano jako filmy i programy telewizyjne, m.in. film o uwięzieniu magazyny wytwórni win owocowych Pomona czy Józefa Piłsudskiego i Kazimierza Sosnkowskiego ul. Forteczna 20 pieczarkarnię. Ale nie fort Werner. Od lat 50-tych w twierdzy Magdeburg przez Niemców oraz o sław37-710 Żurawica k/Przemyśla aż do 2005 roku służył on jako magazyn amunicji nym prof. Rudolfie Weiglu, którego historia również Tel. +48 668 227 760 i pocisków. – Załapał się jeszcze do NATO – uśmiezwiązana jest z Przemyślem. www.fortwerner.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Spływy Sanem w Ulanowie - stolicy polskiego flisactwa

Mieczysław Łabęcki.

- Całe nasze życie to woda - mówi Mieczysław Łabęcki, ulanowski flisak z dziada pradziada, retman prowadzący firmę zajmującą się spływami flisackimi. Tylko u niego, podczas spływu Sanem na własnoręcznie wykonanych galarach, można spróbować unikatowych potraw flisackich - pysznego chleba ze skwarkami, barszczu flisackiego, pożywnych łosuchów czy słodkich chrupaczków.

U

lanów, nazywany swego czasu „Galicyjskim Gdańskiem”, to niewielkie miasteczko, ale duch flisactwa zawsze był tu żywy. Jego początki sięgają 1730 roku, kiedy powstało flisackie Bractwo św. Barbary, a potem cech retmański i sternicki. Jednak z biegiem czasu flisactwo zaczęło upadać, a flis i zawód flisaka przestały istnieć w latach 60-tych XX wieku.

Flisactwem zajmowali się również przodkowie Mieczysława Łabęckiego, który w 2008 roku założył firmę Flisackie Spływy Mieczysław Łabęcki, ale już w 1993 roku wspólnie z innymi przyczynił się do zorganizowania tradycyjnego spływu tratwą do Gdańska „Szlakiem Praojców”. W swojej firmie zaczynał od jednego galaru. Dziś dysponuje kilkoma, pozwalającymi zabrać na pokład jednorazowo kilkadziesiąt osób, a chętnych na przewóz urokliwymi wodami Sanu nie brakuje. Mieczysław Łąbęcki jest retmanem, czyli szefem flisaków z zawodowymi uprawnieniami do spławu drewna. - Dobrego flisaka charakteryzuje znajomość wody. Można się tego nauczyć poprzez doświadczenie i mając odpowiednie predyspozycje. Trzeba mieć wiele pokory względem wody, która się zmienia z porą dnia czy pogody. Jeśli będzie się pokornym, rzeka odwdzięczy się tym samym - wyjaśnia.

PROMOCJA

Firma oferuje spływy flisackie bezpiecznymi, drewnianymi statkami rzecznymi typu galar lub bat w górę lub dół Sanu. Rejsy zwykle trwają od jednej do czterech godzin, podczas których można poznać środowisko naturalne Dolnego Sanu i posłuchać opowieści o historii i nadal żywych tradycjach flisackich przekazywanych przez profesjonalnych flisaków. Sezon trwa od maja do października, a z uroków spływu najczęściej korzystają grupy dzieci i młodzieży oraz emeryci i renciści. Tym co wyróżnia spływy organizowane przez Mieczysława Łabęckiego jest możliwość smakowania unikatowych, jedynych w swoim rodzaju tradycyjnych dań flisackich. - Odtwarzamy potrawy i serwujemy je podczas spływu na galarach wyposażonych w stoły - wyjaśnia właściciel firmy. - Wiemy, że niektórzy przyjeżdżają na spływy tylko po to, żeby skosztować tych wyjątkowych potraw.

W

ypiekiem i przygotowaniem potraw na flis zajmuje się żona pana Mieczysława. To spod jej ręki wychodzi słynny chleb flisacki ze skwarkami, które sprawiają, że długo zachowuje świeżość. Ponadto barszcz flisacki na naturalnym zakwasie, chrupaczki - rodzaj mazurka na białej mące oraz łosuchy - wypiek podobny do proziaków, pieczony na patelni na ogniu podczas rejsu. Spośród licznych potraw flisackich kilka to „perełki”. Chleb flisacki, chrupaczki, lizaki wigilijne ulanowskie oraz nalewka jeżynowa leśna z Ulanowa są wpisane na listę potraw tradycyjnych prowadzoną przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Z kolei chleb flisacki i chrupaczki otrzymały najwyższe wyróżnienie – „Perłę” – w konkursie Nasze Kulinarne Dziedzictwo na najlepszy polski produkt żywnościowy. Dodatkowo firma Mieczysława Łabęckiego oferuje oprawę muzyczną, oprowadzanie turystów po flisackim Ulanowie, wizytę w Izbie Tradycji Flisackich oraz szkolenia na patent sternika motorowodnego i patent żeglarskiego stermotorzysty żeglugi śródlądowej. Tradycja flisacka jest niezwykle bogata. To obyczaje, potrawy, śpiewanie pieśni, opowieści oraz słownictwo, które używane jest tylko na tratwie. - Zawodowy flis to ciężka praca, ale życie wygląda z tratwy zupełnie inaczej. Wystarczy stanąć na brzegu rzeki, a potem obserwować świat z tratwy, żeby zobaczyć różnicę – mówi Mieczysław Łąbęcki. - Jedynie w Polsce pływa się w sposób tradycyjny, tzn. puszczamy drewno na wodę i płyniemy przez 400-500 km, a do Gdańska nawet 700 km. Nie spotkamy tego w żadnym innym kraju. O tym, jak piękny i unikatowy jest to zawód, może świadczyć fakt, że w 2022 roku flisactwo zostanie wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Flisackie Spływy Mieczysław Łabęcki ul. Podwale 17, 37-410 Ulanów tel. 607 063 578, 607 063 579 mail: labecki@fsulanow.pl www.fsulanow.pl



INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Geoturystyka na Roztoczu

Podróż w czasie

do świata sprzed milionów lat Dzika przyroda pośród wzgórz Roztocza trwa w najlepsze, a człowiek jej nie przeszkadza. 200 kilometrów rowerowej pętli w powiecie lubaczowskim prowadzi przez rozsypane wśród lasów miejscowości, środkiem wstęgowych pól. Kolory falują niczym mioceńskie morze 15 mln lat temu. Jego brzeg i skamieniałe drzewa wciąż można tu odkryć. Fascynują niczym zabytkowe świątynie i pałace. Głęboko pod ziemią ścierają się platformy wielkiej kontynentalnej płyty. To strefa krawędziowa, pełna osobliwości i doskonała dla geoturystyki, która przyciąga wymagających gości. Z myślą o nich powstają wieże widokowe, hotele z lokalną kuchnią i campingi dla kamperów. Z zabytkowej stacji kolejowej mają ruszyć drezyny.

R

oztocze ciągnie się od Kraśnika aż po Lwów, a jego znaczna część znajduje się w obrębie województwa podkarpackiego. Malownicze pasmo wzgórz wraz z otuliną tworzy krainę turystyczną obejmującą cały powiat lubaczowski. Położona na pograniczu państw, między Kotliną Sandomierską a Małym Polesiem, wyróżnia się osobliwościami przyrody, urokliwymi widokami i dziedzictwem kulturowym stworzonym przez żyjących tu niegdyś obok siebie Polaków, Rusinów, Żydów i niemieckich osadników. Kościoły, cerkwie, synagogi i cmentarze różnych kultur są tu nieodłączną częścią krajobrazu. Zachwycił on ekspertów UNESCO tak bardzo, że przyznali regionowi status transgranicznego rezerwatu biosfery, w którym starania o poprawę jakości życia idą w parze z zachowywaniem nieskażonej przyrody. - Nieprzekształcony krajobraz kulturowy Roztocza jest czymś niespotykanym i wyróżnia je spośród innych krain - podkreśla Bogdan Skibiński, naczelnik Wydziału Leśnictwa, Ochrony Środowiska i Turystyki w Starostwie Powiatowym w Lubaczowie, popularyzator geoturystyki i turystyki rowerowej. Dla obu, a także dla kajakowych spływów, warunki są wymarzone. Wyjątkową, rowerową podróż po Roztoczu Wschodnim

Pofalowany krajobraz Roztocza w okolicach Narola. Fot. Tadeusz Poźniak.

umożliwia m.in. gęsta sieć utwardzonych i wyasfaltowanych leśnych dróg. - To dziesiątki kilometrów tzw. dróg gospodarczych, na których dopuszczono ruch rowerowy - mówi Skibiński. - Z myślą o rowerzystach wyznaczyliśmy 200-kilometrową pętlę przez najbardziej interesujące tereny (mapa turystyczna Powiatu Lubaczowskiego - wydanie 2021 r.). Wiedzie przez mieszane lasy, obok zbiorników wodnych, obiektów geologicznych i zabytków. W czerwcu już cyklicznie zapraszamy na Festiwal Turystyki Rowerowej „Roztocze Bez Granic”. Pokonujemy wtedy pętlę wiodąca przez Lubaczów i Tomaszów Lubelski, by podkreślić fakt, że Roztocze przekracza granice województw i całe jest warte zwiedzania. Lubelskie mocno rozbudowuje Centralny Szlak Rowerowy. Pracujemy nad koncepcją centralnego szlaku rowerowego - odcinek podkarpacki, który przebiegałby przez podkarpacką część Roztocza. Trasa łączyłaby najpiękniejszą bramę na Roztocze, czyli wał Huty Różanieckiej, z Horyńcem-Zdrojem, a następnie z Centralnym Szlakiem Rowerowym Roztocza w gminie Lubycza Królewska. - Punktem stycznym będą: Podlesina oraz Siedliska, a w budowie jest już ścieżka rowerowa między Lubaczowem a Basznią Dolną. Chcemy poprowadzić ją przez Cieszanów i Narol, i dociągnąć do granicy województwa - opisuje Wiesław Kapel, wójt gminy Lubaczów i przewodniczący Związku Powiatowo-Gminnego „Ziemia Lubaczowska”. Bez wahania wymienia też, co na Roztoczu trzeba zobaczyć: - Z zabytków historycznych z pewnością przepiękne pałace: Łosiów w Narolu i Ponińskich w Horyńcu-Zdroju, a także Wattmannów w Rudzie Różanieckiej. Poza tym najcenniejsze zabytki architektury drewnianej: wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO cerkiew św. Paraskewy w Radrużu i cerkiew w Gorajcu, w której na ikonie sportretowany został Jan III Sobieski. Warte dostrzeżenia są także inne świątynie – zabytkowy kościół w Narolu i sanktuarium Matki Bożej Łaskawej Lwowskiej w Lubaczowie, z którym wiąże się historia obrazu Ślicznej Gwiazdy Miasta Lwowa, przed którą śluby składał król Jan Kazimierz w 1656 r. Podkarpacie chwali się także największymi wzniesieniami na Roztoczu. To Długi Goraj, Krągły Goraj i Wielki Dział - wylicza wójt, przypominając o jeszcze jednym wyróżniku tej krainy - kamieniarce bruśnieńskiej. - To wielkie dziedzictwo kultury materialnej związane z kilkusetletnią historią ośrodka w Bruśnie Starym, którego rzemieślnicy wykorzystywali tutejsze zasoby wapienia, tworząc rzeźby, nagrobki i przydrożne krzyże.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Cerkiew św. Paraskewy w Radrużu. Fot. Tadeusz Poźniak.

K

ruchy tektoniczne zdeformowały brzeg i zniszczyły plażę. Jego fragmenty są odsłonięte i przyciągają badaczy, a cenne geostanowiska ciągną się od Huty Różanieckiej, przez Brusno i Horyniec aż do Radruża. Są podstawą do naszych starań o status światowego geoparku UNESCO. Przy współpracy dwóch województw: podkarpackiego i lubelskiego, powstaje koncepcja szlaku geokulturowego. - Włączamy do niego nie tylko cenne stanowiska związane z geologią, ale także wytwory działalności człowieka. Wskażemy najbardziej wartościowe, informując o dojazdach i parkingach. Postawimy tablice informacyjne, wiaty, zadaszenia. Planujemy pomosty i wieżę widokową, platformy wiodące do wyeksponowanych, ale trudno dostępnych ścian - opisuje Skibiński. turystyczną infrastrukturę inwestują nie tylko samorządy lokalne przy wsparciu województwa podkarpackiego, ale także przedsiębiorcy. – W ostatnich latach zrobiliśmy duży krok - uważa wójt Kapel. - Najpierw nad jeziorkiem w Rudzie Różanieckiej wyrósł Dębowy Dwór - hotel z restauracją i kąpieliskiem, chwilę później powstała Osada Kresowa w gminie Lubaczów. Dania lokalnej kuchni serwuje także hotel obok pałacu Łosiów w Narolu, a w Dachnowie w przyszłym roku oddany zostanie nowoczesny kompleks sportowy z basenem i spa. Także obok Kresowej Osady trwają przygotowania do budowy hotelu na ok. 250 miejsc. Na Roztoczu jest także wiele ciekawych gospodarstw agroturystycznych. Bogatą ofertę posiada słynne uzdrowisko horynieckie, z miejscami w sanatoriach, hotelikach i pensjonatach. W najbliższych latach będziemy proponować w tym ośrodku kolejne inwestycje rekreacyjne. Chcemy zbudować termy, wykorzystując zasoby wód geotermalnych i siarczkowych. Atrakcji wciąż przybywa. Gmina Lubaczów adaptuje dla turystów dawne obiekty kolejowe. Na stacji Basznia, w sąsiedztwie Kresowej Osady powstaje galeria kolejnictwa, przypominająca historię linii kolejowej Jarosław – Sokal. - Chcemy tam uruchomić drezyny kolejowe. W dawnej wieży ciśnień powstanie obserwatorium astronomiczne. Będzie wystawa zabytkowego składu kolejowego – wylicza Wiesław Kapel i dodaje, że Związek pozyskał już pieniądze na budowę pięciu wież widokowych oraz infrastrukturę niezbędną do obsługi ruchu rowerowego. W 5 miejscowościach - Lubaczowie, Baszni, Narolu, Horyńcu-Zdroju i Cieszanowie - powstaną również campingi dla kamperów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

W

PROMOCJA

amieniołomy, w których wapień pozyskiwano i masowo wykorzystywano w architekturze (skała widoczna jest nawet w fundamentach lubaczowskiej prokatedry), związane są z historią Roztocza sięgającą milionów lat wstecz i stanowią jedną z atrakcji geoturystycznych, których jest tu całe bogactwo. - Geoturystyka stawia na jakość przeżyć - mówi Bogdan Skibiński. - Jest przeciwwagą dla turystyki masowej, przemysłowej. Pomaga człowiekowi zrozumieć, w jaki sposób procesy geologiczne kształtowały i nadal kształtują krajobraz, w którym on jest. Roztocze, w którym przed wiekiem koegzystowali ludzie różnych kultur, a św. Brat Albert otwierał pierwsze pustelnie, zmienia się za sprawą ruchów geologicznych. - Głęboko w ziemi przebiega granica między platformą prekambryjską wschodnioeuropejską a zachodnią. Ich ścieranie się powoduje, że Roztocze podnosi się średnio o 1 mm w ciągu roku. W przeciągu stu lat oznacza to zmianę o 1 metr. Dzięki temu w tej strefie krawędziowej z głębi ziemi pojawiają się ciągle nowe utwory - tłumaczy Bogdan Skibiński. Strefa krawędziowa Roztocza przebiega przez cały powiat lubaczowski. Wyjątkowo w tym obszarze zachowały się osady morskie, które dokumentują środowisko mioceńskiego morza, pokrywającego ten obszar 15-18 mln lat temu. - Odsłonięcia tego morza są udokumentowane. Ze 170 takich stanowisk na całym Roztoczu, aż połowa znajduje się w granicach powiatu lubaczowskiego. W kamieniołomach w Woli Wielkiej czy za ruinami cerkwi w Hucie Różanieckiej znajdziemy morskie pozostałości - utwory kwarcowo-rodoidowe, piaski kwarcowe, wapienie organodetrytyczne - wymienia Bogdan Skibiński. - Możemy na chwilę przysiąść i wyobrazić sobie brzeg ciepłego, płytkiego morza, z przezroczystą, dobrze natlenioną wodą, w której żyją przegrzebki, na przybrzeżnych skałach tkwią ostrygi, a na dnie falują glony - krasnorosty. Obrastały one ziarna piasku kwarcowego tworząc kuliste formy. Tak powstały rodoidy - te kuleczki złożone z małych ziarenek występują u nas masowo, podobnie jak muszle przegrzebków i ostryg. Również nad brzegiem tego ciepłego morza rosły potężne sekwoje. W wyniku sztormów, podmywania korzeni, przewracały się do wody, gdzie zostały nasycone krzemionką i skrzemieniały. Szczątki tych skamieniałych drzew do dziś ukazują się na powierzchni ziemi. Na Roztoczu znajdziemy także pozostałości klifu mioceńskiego morza. Powstał, kiedy


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

P

ałac ma niesamowity urok. Wyrasta w samym sercu HoryńcaZdroju i otoczony jest 9-hektarowym parkiem pełnym starych drzew, krzewów i kwiatów. Kryje dwa stawy i miejsce na ognisko. Ta zielona oaza osłania pałac przed szumem z ulicy, zapewniając kuracjuszom ciszę i spokój. Jednocześnie blisko stąd do sklepu, kościoła, na pocztę, co jest bardzo istotne dla osób niepełnosprawnych, z chorobami narządów ruchu.

Po zdrowie i uśmiech

do sanatorium

„Bajka” w Horyńcu-Zdroju - Siarkę mamy lepszą niż w piekle – żartuje Beata Krukowska-Bania, prowadząca sanatorium uzdrowiskowe „Bajka” w Horyńcu-Zdroju. Nie bez powodu. Horynieckie źródła słyną z wód siarkowych o unikatowych w Europie właściwościach, a także z borowiny pozyskiwanej z miejscowych złóż. Leczy się tu m.in. kości i stawy, układ neurologiczny i pokarmowy. W bajkowym pałacu książąt Ponińskich, który otacza ogromny, pełen starodrzewia park, smakując warzywa z sanatoryjnego ogródka i gawędząc z życzliwym personelem, można odzyskać także optymizm.

„B

PROMOCJA

ajka” – nazwa pasuje jak ulał do sanatorium, które mieści się w pałacu o „bajkowej” fasadzie. Wybudowali go ponad 200 lat temu książęta Ponińscy, właściciele horynieckich dóbr. Mają oni dla Horyńca i te zasługi, że pomogli rozsławić miasto jako miejscowość uzdrowiskową, odkrywając w XIX wieku mioceńskie źródła wód siarkowych. - Pałac otworzył swoje podwoje dla kuracjuszy w 1968 roku, jako pierwsze powojenne sanatorium w Horyńcu-Zdroju - opisuje Beata Krukowska-Bania. - Stało się to za sprawą Związku Zawodowego Metalowców, który otrzymał budynek od gminy. Był w stanie tragicznym - spalony w 1946 roku przez oddział UPA, służył po wojnie jako przechowalnia nawozów. Metalowcy odbudowywali go przez sześć lat. Przy okazji odbudowali także dworski teatr nieopodal pałacu, w którym dziś mieści się miejski ośrodek kultury, i wykonali kanalizację dla tej części Horyńca. Stworzone przez nich w pałacu sanatorium do 2004 roku funkcjonowało jako „Metalowiec”. Po prywatyzacji, już jako NZOZ Sanatorium Uzdrowiskowe, zmieniło nazwę na „Bajka” i pod tym szyldem przyjmuje pacjentów do dziś.

- Sanatorium posiada 120 miejsc w pokojach 1-3-osobowych i w sezonie wszystkie są zajęte – mówi właścicielka. – Cieszymy się bardzo dużym zainteresowaniem kuracjuszy. Szczególnie tych, którzy szukają spokoju, chcą odpocząć od dużego miasta. Przede wszystkim cenią jednak możliwość poprawy zdrowia. Walory lecznicze Horyńca są niespotykane w Polsce, ale i Europie. Mamy źródła wód siarkowych i doskonałą borowinę z pobliskiego złoża w Podemszczyźnie. Z borowiny trzeba korzystać z umiarem, ponieważ obok fantastycznego działania leczniczego ma też przeciwwskazania. Nie jest polecana pacjentom z chorobami serca, układu krążenia. Nie wolno jej stosować u osób po chorobach nowotworowych. Nie ma takich zastrzeżeń w przypadku kąpieli siarczkowych i siarkowodorowych. W dodatku siarka w Horyńcu jest rewelacyjna. Stężenie, w jakim występuje w tutejszych źródłach (3050 mg/dm), jest idealne do leczenia schorzeń narządów ruchu. Skład chemiczny tutejszej wody sprawia, że wchłanialność siarki jest nadzwyczajnie wysoka. Bardzo duże jest również jej powinowactwo do chrząstki stawowej, wobec czego efekty kąpieli leczniczych są imponujące. Mieliśmy pacjentów, którzy wstawali z wózka. Siarka działa nie tylko na układ kostno-stawowy, ale również na układ neurologiczny – chociaż jest ogólnie przyjęte, że nerwy nie podlegają regeneracji, to uzyskujemy świetne efekty w poprawianiu sprawności pacjentów po udarach, wylewach, różnego rodzaju urazach, przy reumatoidalnym zapaleniu stawów i stwardnieniu rozsianym. Poprawa zdrowia jest widoczna, ułatwia funkcjonowanie i życie. - Przyjeżdżam do „Bajki” od ponad 10 lat, co roku - mówi Jadwiga Skóra z Warszawy. - Reperuję zdrowie i zwiedzam okolicę na rowerze. Przyglądam się cerkwiom i podziwiam lasy. To bardzo piękne tereny i wszędzie łatwo dotrzeć. Ogromnie mi się na Roztoczu podoba. „Bajka” przyjmuje kuracjuszy ze skierowaniem z NFZ oraz osoby z niepełnosprawnościami korzystające z dofinansowania PFRON lub ośrodka pomocy społecznej. Nie brakuje jednak osób korzystających z pobytów pełnopłatnych. – Mamy ich coraz więcej. Zauważamy także, że obniża się wiek pacjentów uzdrowiskowych. Z dobrodziejstw sanatorium zaczynają korzystać osoby już czterdziestokilkuletnie. Po pandemii zaczęto doceniać naturalne metody profilaktyki i leczenia – stwierdza Beata Krukowska-Bania. – Staramy się, by jak najwięcej natury było także na talerzach, gotując dla gości pyszne domowe obiady, do których wykorzystujemy owoce i warzywa z ekologicznej uprawy w naszym ogródku i sadzie, własne przetwory i kiszonki. Kuracjusze to doceniają, ale chyba jeszcze bardziej doceniają życzliwość i otwartość naszych pracowników. Mówią, że wracają do nas także po uśmiech. NZOZ Sanatorium Uzdrowiskowe Bajka ul. Sobieskiego 3, 37-620 Horyniec-Zdrój tel. 16 631 30 44 email: sanatoriumbajka@interia.pl www.sanatoriumbajka.com


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

Dzikowisko - jak Ewa i Przemek zbudowali

raj

„Dzikowisko”, gospodarstwo agroturystyczne Ewy i Przemka Dzikiewiczów, położone jest na Roztoczu w Nowinach Horynieckich, 3 kilometry od uzdrowiska Horyniec-Zdrój. Dookoła lasy i malownicze wąwozy. Dla tego pofalowanego, niosącego spokój krajobrazu on porzucił Nowy Jork, ona międzynarodową korporację. Zaczęli hodować konie i kozy, urządzili pokoje dla gości. Turyści mówią, że to raj. - Kiedy pierwszy raz przyjechałem na Roztocze, od razu zakochałem się w tych terenach. Rzut kamieniem od Horyńca-Zdroju, a prawdziwa dzicz. Do tego gospodarstwo, którego położenie mnie zafascynowało, brakowało nawet asfaltowej drogi. Stanowiło kiedyś własność spółdzielni produkcyjnej i przed laty pracowała w nim większość mieszkańców wioski. Było wystawione na sprzedaż, więc je kupiłem, a potem wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, żeby zarobić na remonty. Marzyłem, że tu kiedyś zamieszkam - wspomina Przemek. Pobyt za oceanem zajął mu aż 10 lat. W powrocie pomogła Ewa. Kiedy ją poznał w 2016 roku, szybko zrozumiał, że chcą tego samego. Nie minął rok, a zaczęli urządzać swoje „Dzikowisko”.

E

wa pracowała w międzynarodowej firmie lotniczej i dobrze zarabiała. Ale…: - Często uciekałam do przyjaciół w Bieszczady, żeby przewietrzyć głowę. Pokazywali mi proste życie, a ja powtarzałam, że pewnego dnia rzucę wszystko i pójdę ich śladem. Tyle, że moimi Bieszczadami okazało się Roztocze. Teraz to nasi bieszczadzcy znajomi odwiedzają nas po sezonie i odpoczywają. Mówią, że jest u nas tak, jak było u nich 30 lat temu. Cisza, spokój, nie ma tłumów, nie ma komercji. Piękne widoki? Też są. Mamy po drugiej stronie drogi łąkę, 6 hektarów, idzie stromo pod górę. Przy dobrej widoczności można z niej zobaczyć Bieszczady. To mocno pofalowana część Roztocza, pełna głębokich jarów i wąwozów. Jesienią i u nas buki się czerwienią. Jest przepięknie.

Oboje chcieli hodować konie i prowadzić agroturystykę, a gospodarstwo było do tego idealne. Obszerna stajnia, garaże, stodoła, dom. Wprawdzie wszystko do remontu, ale od czego zapał? Zaczęli od stajni, którą częściowo przebudowali, by wprowadzić do niej silne i spokojne klacze rasy śląskiej (a także przedstawicielkę rasy małopolskiej i kuca szetlandzkiego). W części technicznej budynku przygotowali pokoje dla gości. Wyczyścili drewniane belki, by wydobyć urodę starej, ciesielskiej roboty. Powstało pięć przytulnych pokoi i kuchnia z salonem. Dobudowali werandę, wyposażyli plac zabaw dla dzieci i zaczęli przyjmować turystów.

M

ają sześć dorosłych klaczy. Przemek przyznaje, że początki hodowli były trudne, ale dziś mają już własny przychówek i w świecie koniarzy zapracowali na dobrą opinię. - Rodzą nam się ładne źrebaki. Do tej pory już pięć. Zaczęliśmy im nadawać roztoczańskie imiona. Jest więc Dahan od Dahanów, roztoczańskich połonin, i Duchnicz, od przysiółku w Krzywem. Jest bardzo dużo pracy, a mimo to czują, że zwolnili - skończył się pęd, wyścig szczurów, gonienie kolejnych cyferek. Głowa odpoczywa. - Czują to nawet nasi goście - stwierdza Ewa. - Telefony tracą zasięg, las uspokaja, a nocą zapada się w długi i dobry sen. Przyjeżdżają z Polski i całego świata, Stanów, Kanady, Izraela. Przez cały sezon. Doceniają, że nie ma telewizji. Wystarczy im Wi-Fi, bawialnia pełna planszówek i książek, wieczorne ogniska i zachwyty nad okolicą. To także region intrygujący dla badaczy. Goszczą u nas geolodzy z Uniwersytetu Warszawskiego. Wędrują po wąwozach i szukają skał sprzed dziesiątek milionów lat. „Dzikowisko” ma idealne położenie - rzut kamieniem od HoryńcaZdroju, lasu ze Świątynią Słońca i słynnej cerkwi w Radrużu, jednej z wielu perełek architektury drewnianej w tej okolicy. Wszędzie jest blisko, więc goście mogą zwiedzać całe Roztocze, z jego podkarpacką i lubelską częścią. - Niektórzy wyprawiają się nawet na pogórze, do Przemyśla - zdradzają Ewa i Przemek. - Jeżdżą na okoliczne kąpieliska i cenią sobie roztoczańską kuchnię. Na pysznego karpia zaglądają np. do Czterech Stawów lub Karpiówki. Ewa i Przemek zapowiadają, że dla gości wybudują jeszcze stodołę biesiadną i śmieją się, że dla siebie luksusów nie planują. - Dom, w którym mieszkamy, doczekał się remontu na końcu - przyznają i są szczęśliwi, bo to ich miejsce na ziemi. Pytają ich czasem znajomi, kiedy im się znudzi gospodarowanie. Ale oni przeliczają zyski inaczej niż banki. - Chodzi o to, żeby się dobrze żyło, czyż nie?

Gospodarstwo Agroturystyczne „Dzikowisko” Nowiny Horynieckie 12 37-620 Horyniec-Zdrój tel. 668 875 599, 532 146 724 mail: dzikowisko.agroturystyka@gmail.com www.dzikowisko-roztocze.pl

PROMOCJA

W gospodarstwie agroturystycznym postawili na spory zwierzyniec: kozy, kury, kaczki, gęsi, króliki i owce wrzosówki - Stefcię i Wandzię. - Udało nam się stworzyć miejsce, które przyciąga ludzi z miasta, a nasz zwierzyniec działa jak magnes na dzieci - cokolwiek Ewa mówi, jej oczy się uśmiechają. - Garną się do pomocy, karmią kury, doją kozy, potrafią spędzać z naszymi zwierzętami całe dnie. Nie proponujemy natomiast jazdy konnej, zdecydowaliśmy się wyłącznie na hodowlę koni.

Ewa i Przemek Dzikiewiczowie.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE – JAKOŚĆ ŻYCIA: POZNAJ REGION

hetman wielki koronny Adam Mikołaj Sieniawski. Widział huty Augusta II Mocnego w Dreźnie, Fryderyka I w Poczdamie i postanowił, że może i on takie szkło produkować w powierzonym mu starostwie lubaczowskim – opisuje Marcin Materniak, którego spotkać można w punkcie informacji turystycznej w Baszni Dolnej. I podpowiada, by zajrzeć tu także do Muzeum Kolejnictwa na dawnej stacji kolejowej, bo tam i piękny parowóz stoi, i przejażdżka drezynami jest w planach, a w wieży ciśnień gmina urządza obserwatorium astronomiczne.

Tęskniąc

za smakiem z Kresowej

Osady

Kresowa Osada znajduje się w Baszni Dolnej na szlaku Green Velo i jest jednym z ulubionych przystanków turystów podróżujących rowerową autostradą przez Roztocze. Zatrzymują się tu na nocleg i często zostają dłużej niż jeden dzień. Ciągną ich leśne ścieżki i rozsypane w zielonym krajobrazie zabytki. Wrażeniami dzielą się wieczorem przy ognisku, a w restauracji kosztują kresowej kuchni, której hitem jest czulent i pierogi z gęsiną w klarowanym maśle z borowikami. – Dla tych dań do nas wracają – są pewni w Kresowej Osadzie.

PROMOCJA

D

o Kresowej Osady chętnie zaglądają turyści, którzy zwiedzili już kawał świata i szukają czegoś wyjątkowego. Roztocze i związana z nim kraina turystyczna takie właśnie są. - Osiadłem tu, bo lubię las i przestrzeń, miejsca niehałaśliwe, gdzieś na końcu świata – zdradza Marcin Krupa, gospodarz Kresowej Osady. Prowadzi ją i rozbudowuje od 2013 roku. Tematyczną wioskę w Baszni Dolnej z inicjatywy wójta Wiesława Kapela postawiła gmina Lubaczów, przenosząc na ten teren, deska po desce, ponad stuletnie chaty, by udostępnić turystom zagrodę włościańską z domem i budynkami gospodarczymi, spichlerz i karczmę żydowską. Jest tu okazała „Wesoła Stodoła” - miejsce koncertów i biesiad, a także dworek ziemiański, w którym mieści się secesyjna restauracja, słynąca z doskonałej kuchni. Postawiono także zakłady rzemieślnicze: garncarski, kowalski, i manufakturę szkła, w których odbywają się warsztaty. Jeden z budynków kryje niespodziankę - multimedialne muzeum. W wirtualnym lustrze można tam przymierzyć stroje z czasów wypraw hetmana Jana Sobieskiego na czambuły tatarskie, a także dać się zaczarować odbiciom światła w kryształowych kielichach, które kiedyś wychodziły spod ręki rzemieślników z Huty Kryształowej, w najsłynniejszej wytwórni kryształów na terenie Rzeczypospolitej. – W XVIII wieku ściągnął ich tu z Saksonii i Czech

K

resowa Osada słynie ze znakomitej kuchni, więc niektórzy turyści wybierają się do niej przede wszystkim po to, aby dobrze zjeść. Delektują się obiadem, potem wyruszają na rowerową trasę na przykład do Horyńca-Zdroju, by po wszystkim wrócić na kolację. W karcie znajdują dania oparte na przepisach nawiązujących do wielokulturowości dawnych Kresów. Na Roztoczu mieszkało kilka narodowości: Polacy, Rusini, koloniści niemieccy i Żydzi. W dodatku te tereny były pod wpływem Lwowa, z jeszcze bogatszą kulturową mieszanką, bo należeli do niej również Gruzini czy Ormianie. Wszystkie te kuchnie są dziś inspiracją Kresowej Osady. Stąd w menu obficie okraszone skwarkami szwaby, które kiedyś gospodynie w pobliskim Podlesiu przyrządzały z ziemniaków: tartych surowych i gotowanych, z dodatkiem twarogu. Flagowe danie to czulent - potrawa żydowska często podawana w szabat: gulasz na bazie kaszy pęczak z gęsiną, wołowiną, smalcem gęsim i warzywami: cebulą, marchwią, ziemniakami oraz jajami na twardo. Piecze się go przez dwanaście godzin w piecu, aby uzyskać pełen aromat i smak. W Kresowej Osadzie przyrządza się go w weekendy. Jest w ofercie w niedzielę, podawany od godz. 12. Kultowe są bez wątpienia także pierogi z gęsiną, w klarowanym maśle z borowikami. Można się do nich napić rzemieślniczego piwa.

W

iększość pozycji w karcie to dania sezonowe, związane z dostępnością składników, które pochodzą od miejscowych dostawców, także z lasów i łąk. Tylko na wiosnę można spróbować np. zupy pokrzywowej. - To zupa mojej mamy – zdradza Marcin Krupa. - Przyrządzała ją z młodziutkich listków pokrzywy i tak samo robimy dziś w restauracji. Wśród naszych perełek jest także barszcz ukraiński – goście mówią, że pyszny jak nigdzie, bywa więc zamawiany na organizowane przez nas imprezy. W postawionym parę lat temu Przystanku Kresy możemy pomieścić i obsłużyć nawet 1000 gości. Prawdziwe oblężenie przeżywamy jednak podczas finału Festiwalu Dziedzictwa Kresów – odwiedza nas wtedy kilkadziesiąt tysięcy osób. Na 100-hektarowych błoniach obok Kresowej Osady rozkładają stoiska wystawcy z Polski, Ukrainy, Węgier, oferując jadło, rękodzieło, książki i rozmaitości dla kolekcjonerów. Alejki wystawowe mierzą nawet dwa i pół kilometra. Występują kuglarze, rozbrzmiewają koncerty. W tym roku będzie można to wszystko zobaczyć w niedzielę, 7 sierpnia. Zapraszamy! Kresowa Osada ul. Kolejowa 16 37-621 Basznia Dolna k/ Lubaczowa E–mail: kresowaosada@op.pl www.kresowaosada.pl



POLSKA po angielsku

Cześć, nazywam się Magda Louis…

MAGDA LOUIS Przypadkiem trafiłam na książkę pod tytułem „Anomalia” autorstwa francuskiego pisarza, astrofizyka, matematyka i językoznawcy Herve Le Telliera. Świetna rzecz, intrygująca, chwilami obyczajowa, to znów przytula się do kryminału, aby potem rozjechać czytelnika zwrotem akcji w kierunku science fiction. Książka pomyślana jest tak, jakby zjadała, niczym wąż, własny ogon - jak ujął to Marek Bieńczyk w posłowiu. O czym jest? O losach pasażerów linii lotniczych Air France, którzy zostali zduplikowani – nie sklonowani – ale zduplikowani wraz z samolotem, który raz wyleciał z Paryża, ale dwa razy wylądował w Nowym Jorku w takim samym składzie. Duplikacja nastąpiła „gdzieś w chmurze burzowej” i wszystkich pasażerów oraz członków załogi było od pewnego momentu na ziemi razy dwa. Po skończonej lekturze zaczęłam się głęboko zastana-

wiać, co by to było, gdybym pewnego dnia spotkała samą siebie? Nie bliźniaczkę, nie sobowtóra, ale siebie, Magdę Louis zamieszkałą obecnie w Rzeszowie, wcześniej mieszkającą w Anglii, jeszcze wcześniej w USA, jeszcze wcześniej w Rzeszowie, najmłodsze dziecko Marii i Mieczysława. Bohaterowie „Anomalii” podczas pierwszego spotkania ze swoim duplikatem dziwili się na przykład brzmieniu własnego głosu… niski jakiś, niezbyt melodyjny. Zaskoczenie, bo czyż my się naprawdę słyszymy? Chyba każdy przeżył szok, kiedy po raz pierwszy usłyszał nagranie własnych słów. Ja byłam przerażona – mam głos jak jakaś stara pijaczka po odwyku… pomyślałam wtedy. W „Anomalii” Oryginalni patrzyli na Zduplikowanych, którzy również uważali się za Oryginały i dziwili się nawzajem swoim gestom i manierom, dokonywali sensacyjnych odkryć na sobie samych. Dziwne? Nie dziwne, bo czyż my się w ogóle znamy? Czy się widzimy? Poza szybkimi spojrzeniami w lustro, kiedy w pośpiechu sprawdzamy przód i bok sylwetki, czy aby szynka jakaś nie wyłazi spod bluzki, nie oglądamy się zbyt uważnie, a już na pewno nie gapimy się na siebie będąc w ruchu. W słoneczny dzień, włócząc się po centrum miasta, człowiek nieraz zerknie na własne odbicie w szybie wystawowej, przeprowadzi szybką analizę tego, co ujrzał i szczerze się przerazi: Muszę schudnąć! Muszę przestać się garbić! Boże, jaka już jestem stara! Tak naprawdę nie znamy się z wyglądu, nie poznalibyśmy się po tym, jak chodzimy, w jaki sposób siadamy czy schylamy się, by założyć buty. Nie znamy naszych oczu, nie widzimy kiedy gasną, a kiedy świecą, nie rozpoznajemy własnej mimiki twarzy, z której inni są w stanie wyczytać, czy zbiera się u nas na burzę czy na ból. Jednak to nie aspekt wyglądu zewnętrznego zatrzymał moje rozmyślania na dłużej przy temacie ludzkich duplikatów, ale wizja spotkania samej siebie; osoby o dość soczystym charakterze, niepokornej, nieprzystającej, silnej i bardzo słabej zarazem, osoby, która już nie ma cierpliwości do ludzi, z którymi jej nie po drodze, kobiety ukształtowanej przez różne kultury, klimaty oraz dosyć bolesne doświadczenia życiowe spod znaku STRATY. I takie mnie męczy pytanie – czy ja bym taką osobę polubiła? Tą samą siebie, ale w innym ciele, które również wygląda jak moje? Jak by to było zobaczyć w drugim człowieku – który jest mną - to wszystko, co się ma, kim się jest, ale czego się nie czuje i nie widzi, bo jest to obraz dla nas niedostępny patrząc od środka – a przecież wyjść z siebie i stanąć obok niewielu potrafi. Czy Magda Louis polubiłaby Magdę Louis, gdyby ją spotkała? Mam w planie lot z Paryża do Nowego Jorku… polecę Air France, może się dowiem. 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako pełnomocnik prezydenta ds. współpracy międzynarodowej WSIiZ.

74

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022 Więcej

felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Poprawianie świata

KRZYSZTOF MARTENS Moim marzeniem jest obecność milionów nanorobotów, które naprawiłyby i wzmocniły wszystkie organy w moim starym organizmie. Tu potrzebne jest krótkie wyjaśnienie. Nanotechnologia polega na manipulacji materią w nanoskali (jedna miliardowa metra), tworzeniu i badaniu nowych materiałów i urządzeń, w tym także narzędzi diagnostycznych. Czy w związku z tym widzę tylko dobre strony nanotechnologii? Wręcz przeciwnie. Głównym polem działania technologii XXI wieku będą nasze ciała i mózgi. Cel - biochemiczna pogoń za szczęściem. Łudzimy się, że będziemy mogli oddzielić dobre manipulacje od złych. Algorytmy komputerowe pozwolą nam na dowolne przekształcanie naszego organizmu, na manipulowanie naszymi organami, emocjami, genami, inteligencją. W dalszej perspektywie pojawią się mniej lub bardziej skomplikowane cyborgi oraz istoty nieorganiczne. Dojdzie do zmian w strukturze DNA i mózgu. Podłączona zostanie do naszego organizmu dowolna ilość nieorganicznych elementów. Umysł człowieka zostanie przeprojektowany. Będziemy świadkami powstania nowego podziału na UDOSKONALONYCH i całą resztę, która z różnych powodów nie dostąpi tego zaszczytu. Masy stracą znaczenie ekonomiczne i będą zupełnie bezużyteczne. Przepaść pomiędzy tymi krajami, które będą mieć potencjał, aby konstruować ciała i projektować mózgi, a innymi państwami, będzie niespotykana w historii świata.

Poprawianie genomu ma miejsce już dzisiaj. Niedawno chiński uczony He Jankui ogłosił, że dał zarodkom odporność na wirusa HIV. Łatwo można sobie wyobrazić kolejne pokolenie wolne od chorób i odporne na wirusy typu COVID. Rynek usług genetycznych będzie znakomicie prosperował. Poprawianie urody, inteligencji, podnoszenie naturalnej agresji i przebojowości. Za chwilę państwa totalitarne zorientują się w ogromnych możliwościach kształtowania społeczeństwa. Obniżenie inteligencji, zwiększenie posłuszeństwa i karności, przestrzeganie prawa, praktyczna eliminacja przestępstw. Nie jest łatwo sobie wyobrazić, co może nastąpić później. Gdzie widzę podstawowy problem? – Brak hamulca. Próba realizacji oczekiwań i marzeń przy pomocy inżynierii genetycznej zagrozi fundamentom i skończy się dezintegracją społeczeństw. Scenariusz świata przyszłości zamieszkanego przez Sztuczną Inteligencję kontrolującą ogłupiałych ludzi jest realny. Wybitni naukowcy orientują się w przemianach w swojej wąskiej dziedzinie. Uczciwie przyznają, że pędzimy na złamanie karku ku przyszłości, której oni nie są w stanie sobie wyobrazić. Nikt nie ogarnia całego obrazu, trudno się więc dziwić, że hamulca nacisnąć się nie da. Poszczególne dziedziny nauki oddziaływują na siebie w tak skomplikowany sposób, że najtęższe umysły za tym nie nadążają. W XX wieku świat zajmował się leczeniem ludzi chorych z coraz lepszym skutkiem. Psychologia zmagała się z coraz bardziej skomplikowanymi chorobami umysłu, depresją. W XXI wieku ogromne środki będą skierowane na poprawianie ludzi zdrowych. Powstaje więc kluczowe pytanie – czy chcę traktować mój organizm jak sprzęt. Transhumaniści to coraz bardziej popularny ruch społeczny, który stawia na zespolenie się ludzi z technologią. Co prowadzi do powstania hybrydy człowieka i maszyny. Czy można się więc dziwić, że rynek narządów bionicznych rośnie jak na drożdżach. Dlaczego? Są dużo sprawniejsze niż ich biologiczne pierwowzory. Sieć sklepów z częściami zamiennymi do ludzkiego organizmu będzie miała sporo klientów. Nanoroboty kupowane w pakietach zawierających milion sztuk będą monitorowały i chroniły nasze ciało. Na końcu drogi czeka nas przeniesienie mózgu do wspaniale przemyślanej i skonstruowanej maszyny. Nowy, ekscytujący świat, ale już bez Homo Sapiens. Niedawno poznałem nowe określenie – psychologia pozytywna. Czym się zajmuje? Usprawnianiem umysłów zdrowych. Określamy, jakie psychiczne zdolności chcemy rozwijać i pozytywny psycholog ma nam w tym pomóc. Tak naprawdę nie rozumiemy ludzkiego umysłu, ale jesteśmy gotowi na każdą manipulację. Jak to najłatwiej uzyskać? Podłączając się do SI. W ten sposób staniemy się częścią inteligencji zbiorowej. Zapomniałem dodać, że wszyscy klienci sztucznej inteligencji, będą połączeni ze sobą. Technologie stwarzają nam możliwość projektowania samego siebie. W idealnym świecie to byłaby wielka wartość. Niestety, te same algorytmy pozwalają na projektowanie naszych zachowań i postaw przez pracowników różnych służb. A to jest bardzo niebezpieczne, bo prowadzi do rzeczywistości, którą opisywał Orwell. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

76

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



Latoszyn

Wiejska gmina zachorowała na

uzdrowisko Z Marcinem Nowakiem, prezesem zarządu Spółki Latoszyn-Zdrój, rozmawia Janusz Pawlak. 78

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Latoszyn

Janusz Pawlak: Od kiedy mieszkańcy poddębickiego Latoszyna mogą mówić, że mieszkają w „Zdroju”? Marcin Nowak: Poczuli to namacalnie, gdy w 2018 roku zbudowaliśmy na terenie przyszłego uzdrowiska budynek przychodni zdrowia. Zbiegło się to z uruchomieniem Programu Profilaktyki i Promocji Zdrowia dla gminy Dębica. Dzięki niemu mieszkańcy mogą bezpłatnie korzystać z szeregu zabiegów oferowanych w przychodni, m.in. balneoterapii z wykorzystaniem naszych wód. Mówimy o czasach jak najbardziej współczesnych, gdy tymczasem w materiałach reklamowych przywołujecie rok 1850, który był ponoć początkiem „Zdroju”. Wtedy powstały pierwsze zabudowania, w których wykorzystywano do wodolecznictwa tutejsze wody siarczanowo-wapniowe. O ich dobroczynnym działaniu na zdrowie człowieka wiedziano od dawna. Podobno ich właściwości mogły śmiało konkurować z tymi, którymi dysponowała Krynica i Truskawiec. Po zniszczeniach I wojny światowej dopiero w latach 30. XX wieku grupa miejscowych biznesmenów wyłożyła pieniądze na zbudowanie Latoszyńskich Łazienek. Okazały budynek mieścił m.in. pokoje dla kuracjuszy i pomieszczenia z wannami, w których zażywano kąpieli. Kuracjuszy dowożono dorożkami z dworca kolejowego w Dębicy. I znów wojna, a dokładnie przejście działań frontowych w 1944 roku, spowodowało, że z Latoszyńskich Łazienek nie pozostał kamień na kamieniu. Kto wpadł na pomysł, aby przywrócić „Zdrój” w Latoszynie? Wszystko rozpoczęło się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a dokładnie w 1996 roku. Wtedy Stanisław Rokosz rozpoczął sprawowanie w pierwszej kadencji urzędu wójta gminy Dębica (pełni ją do dzisiaj – przyp. aut.). Postanowił, iż jednym z elementów rozwoju gminy będzie właśnie przywrócenie „Zdroju” w Latoszynie. Dzięki jego wizji, determinacji i konsekwencji w działaniu Latoszyn jest już bardzo blisko otrzymania uprawnień uzdrowiska. Dla wsparcia tej idei udało się uzyskać wsparcie ludzi dobrej woli: nieżyjących już prof. Zbigniewa Religi; marszałka województwa podkarpackiego Leszka Deptuły, czy senatora RP Stanisława Zająca. Wdzięczność za pomoc i profesjonalne wskazówki należy się też dr. Janowi Golbie, prezesowi Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych w Polsce. Ale, jak już mówiłem, pracę trzeba było zacząć właściwie od zera. Ze starego „Zdroju” zostały tylko archiwalne zdjęcia... Działania na rzecz przywrócenia „Zdroju” gmina musiała prowadzić i prowadziła równoległe z bieżącym funkcjonowaniem… Nasza gmina to m.in. 13 szkół, parę spółek, wśród nich Latoszyn-Zdrój, i podstrefy Mieleckiej Strefy Ekonomicznej, w których stwarzane są inwestorom znakomite warunki do działalności. To zapewni w następnych latach pieniądze na rozwój gminy, da miejsca pracy mieszkańcom. Już teraz nasz budżet gminny to kwota ponad 100 mln zł. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

79


Latoszyn Od czego rozpoczęły się starania o przywrócenie „Zdroju”? Po pierwsze, trzeba było sprawdzić, czy źródła z naszą wodą siarczanowo-wapniową nadal mają parametry zapewniające jej lecznicze właściwości. Gdy udało się je potwierdzić, bardzo ważnym dla gminy był rok 2011, kiedy to minister zdrowia wydał decyzję potwierdzającą możliwość prowadzenia leczenia uzdrowiskowego na obszarze uznanym za obszar ochrony uzdrowiskowej „Latoszyn”. Jest to przedostatni krok przed otrzymaniem uprawnień uzdrowiska. Wraz z tą decyzją można było starać się o rozmaite fundusze na rozwój Latoszyna związany z wodolecznictwem.

Kąpiele w latoszyńskich wodach działają m.in. na: • regenerację tkanek łącznych oraz chrząstek stawowych • rozszerzenie naczyń krwionośnych • łagodne złuszczanie naskórka • stymulację procesów odnowy naskórka • bakteriobójczo i grzybobójczo • przeciwzapalnie • zmniejszenie dolegliwości bólowych oraz obrzęków • uzupełnienie siarki w organizmie • kąpiele siarczanowe wspomagają również regulację poziomu glukozy we krwi i obniżenie poziomu cholesterolu.

Pierwszym obiektem, który oddaliśmy do użytku w 2018 roku była przychodnia – zakład przyrodoleczniczy, gdzie wykorzystujemy m.in. nasze wody. Jest tu też cała gama możliwości korzystania z zabiegów rehabilitacyjno-leczniczych z wykorzystaniem nowoczesnego sprzętu zakupionego przez gminę. Mamy kabiny infrared (promieniowanie podczerwone IR jest dobroczynnym promieniowaniem o wysokich właściwościach leczniczych), inhalatory ultradźwiękowe, komorę do suchych kąpieli itd. Ważnym wydarzeniem w rozwoju współczesnego „Zdroju” koło Dębicy było otwarcie basenu z wodami leczniczymi. To było w roku 2019. Basen wykorzystuje wodę z naszych odwiertów, bez żadnych ulepszaczy, środków chemicznych. Ma znakomite parametry: dużą zawartość leczniczych siarczanów. Co bardzo ważne, w odróżnieniu od innych polskich uzdrowisk, nasza woda wykazuje słabe stężenie szkodliwego siarkowodoru. Nie ma zapachu zgniłych jaj, nie wywołuje podrażnień skóry, sprzyja regularnym kąpielowym zabiegom leczniczym w basenie. Woda jest przez nas tylko podgrzewana. Po wyjściu z basenu nie zaleca się brania natrysku i dokładnego wycierania ciała? Tak. Wszystko po to, aby pozwolić na dalsze dobroczynne działanie wody. Wychodzimy z basenu i na jakie inne atrakcje możemy jeszcze liczyć? Kolejnym obiektem, który oddaliśmy dla kuracjuszy i naszych gości, jest Park Zdrojowy udostępniony w 2020 roku. Są w nim m.in.: pijalnia wód mineralnych, tężnia solankowa, urokliwe ścieżki spacerowe i amfiteatr. Obok basenu uruchomiliśmy saunę i banie z zimną wodą, zaś w Parku Zdrojowym zaplecze sceniczne o wysokim standardzie. Oferujemy także na miejscu oraz w sklepie internetowym naturalne kosmetyki powstające na bazie naszej wody. Cieszą się sporym powodzeniem. A to pewnie nie koniec rozwoju „Zdroju”. W planach mamy m.in. budowę pensjonatu z 52 pokojami hotelowymi (prywatny inwestor). Dzięki odkryciu wód solankowych w odwiercie w bezpośrednim sąsiedztwie uzdrowiska, myślimy o budowie aquaparku. W parku chcemy założyć ogrody sensoryczne, wybudować membranowe zadaszenie widowni amfiteatru i klimatyczną osadę galicyjską w Podgrodziu. Jeszcze w tym roku planujemy rozpocząć butelkowanie wody siarczanowo-wapniowej o nazwie Latoszynianka. Myślimy także o budowie restauracji. I… już niebawem dołączycie do elitarnego grona polskich uzdrowisk. Liczymy, że w czerwcu, po wielu miesiącach uzgodnień pomiędzy ministerstwami, Latoszyn otrzyma decyzję, podpisaną przez premiera, o przyznaniu statusu uzdrowiska. To będzie milowy krok w historii Latoszyna. Latoszyna, który na miano „Zdroju” zasłużył ciężką pracą ludzi, którzy mieli marzenia i je zrealizowali. 

80

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



Książka

Pogranicze kultur i religii w „Aptekarce” Magdy Skubisz Z Magdaleną Skubisz, pisarką i wokalistką jazzową, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Archiwum VIP Biznes&Styl

Aneta Gieroń: Zadebiutowałaś w 2008 roku książką "LO Story”. Druga powieść Dżus&dżin" znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. W 2016 roku ukazał się „Chałturnik”, a pod koniec 2018 roku „Master”. Kilka tygodni temu na rynku pojawiła się Twoja piąta powieść - „Aptekarka”. I choć akcja znów dzieje się na Podkarpaciu, to po raz pierwszy nie mamy do czynienia z powieścią młodzieżową czy kryminalną, ale historyczną. Skąd ta zmiana? Magdalena Skubisz: Długo zastanawiałam się, czy pisać książkę z historycznym tłem, czy raczej kontynuować wątek licealny zapoczątkowany przez „LO Story”. Młodzieżowa seria miała swoich fanów i to był argument za napisaniem kontynuacji, ale z drugiej strony pomyślałam, że gdzieś gubię autentyzm. Jestem poważną panią po „40”, moje wspomnienia licealne tak się mają do dzisiejszych lekcji online, jak – nie przymierzając – papierowy dziennik do Librusa. Stwierdziłam, że czas przyjąć wyzwanie i zmierzyć się z czymś nowym. Urodziłaś się w Przemyślu, mieszkasz w Przemyślu, akcje Twoich powieści zazwyczaj toczą się w Przemyślu, albo w okolicach tego miasta. Skąd ten patriotyzm lokalny? Jest takie przysłowie: pisz o tym, na czym się znasz. Lubię Przemyśl, bo tu się urodziłam i wychowałam, to miasto ma niepowtarzalny, multikulturowy klimat. Ma też kawał historii, której część odkrywam teraz m.in. w „Aptekarce” W „Aptekarce” zabierasz nas w podróż do XIX-wiecznej Galicji, bo powieść jest mocno osadzona w realiach historycznych, ale najbardziej fascynujące są dzieje rodziny Tyszkowskich, która istniała naprawdę. Zaczęło się od rozmowy z moim sąsiadem, Januszem Dedio, który jest pasjonatem i „zbieraczem” opowieści z okolic Pogórza Przemyskiego, a także potomkiem rodziny Tyszkowskich. Od niego po raz pierwszy usłyszałam o Antonim i Józefie, ich matce – Wiktorii, a także o skandalizujących jak na owe czasy związkach obu panów ze swoimi włościankami. Antoni jako piętnastolatek wyjechał do Wiednia i ukończył studia na Politechnice Wiedeńskiej, co pod względem wykształcenia stawiało go znacznie powyżej standardów edukacyjnych obowiązujących ówczesną szlachtę. Z kolei Józef Tyszkowski, który był głównym zarządcą rodzinnego majątku, podbił moje serce zamiłowaniem do muzyki, ponieważ pozbierał najzdolniejszych włościan i założył orkiestrę: kupił instrumenty, wynajął kapelmistrza i w dodatku hojnie płacił za każdy koncert. Na koniec należy wspomnieć o największym „wyczynie” Tyszkowskich, czyli przekazaniu wszystkich swoich dóbr, liczących ok. 7 tys. hektarów, Polskiej Akademii Umiejętności. Do jakich źródeł udało Ci się dotrzeć i co ustalić? Nieocenioną pomoc otrzymałam od historyka Bieszczadów (jednocześnie tekściarza największych hitów KSU), Macieja Augustyna oraz od Jadwigi Turczyńskiej, której praca „Jamna Górna – historia wsi w latach 1511-1963 ” pozwoliła mi osadzić moją powieść w konkretnej lokacji. Konsultowałam się także z dr Moniką Piotrowską-Marchewą z Instytutu Historycznego (Uniwersytet Wrocławski), ze Zbigniewem Kozickim, autorem książek o kulturze bojkowskiej oraz zakonnikami z Klasztoru Znalezienia Krzyża Świętego w Kalwarii Pacławskiej, którzy udostępnili mi opracowanie „Rola Rodziny Tyszkowskich dla Kalwarii Pacław-

82

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Magdalena Skubisz, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, wokalistka, nauczycielka emisji głosu, przemyślanka. W 2008 roku zadebiutowała książką „LO Story”, która doczekała się czterech wydań. Jej kolejna powieść „Dżus&dżin" znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. W 2016 roku ukazał się „Chałturnik”, a pod koniec 2018 roku „Master”. W 2022 roku przypomniała o sobie powieścią historyczną „Aptekarka”, opublikowaną w Wydawnictwie Media Rodzina. Druga część sagi o rodzinie Tyszkowskich trafi na rynek jeszcze w tym roku.

skiej” autorstwa Rafała Marii Antoszczuka OFMConv. Przeczytałam mnóstwo bieszczadzkich legend, archiwalnych tekstów, kalendarzy gospodarskich z lat. 50. XIX wieku i po około dwóch latach uznałam, że jestem gotowa wejść w epokę. (śmiech) Fascynujący jest motyw miłości pomiędzy przedstawicielem rodu Tyszkowskich a włościanką, czyli dziewczyną z ludu. Ten romans zdarzył się naprawdę? Jednym z najważniejszych materiałów źródłowych, do jakich udało mi się dotrzeć, są „Wspomnienia z birczańskiego” autorstwa Jana Porembalskiego, szlachcica z okolic Rudawki. Tekst mnie zaintrygował; była w nim wzmianka o konflikcie między rodziną Kowalskich, rezydującą na zamku w Birczy, a rodziną Tyszkowskich, posiadającą olbrzymi majątek w okolicach Arłamowa. Porembalski wspomniał też o „dziewczynie z Jamnej”, w której zakochał się Antoni Tyszkowski i o tym, że syn z tego związku otrzymał szlachectwo, herb i został uznany za prawowitego dziedzica rodu. Potem Maciej Augustyn odnalazł drzewo genealogiczne ukochanej jaśnie pana Antoniego i w ten sposób moja bohaterka stała się kimś realnym - zyskała imię, nazwisko i własne korzenie. Główna bohaterka, Katja, to panna apteczna, których przed wojną w polskich dworach było wiele i które cieszyły się ogromnym szacunkiem. Dziewczyna o ziołach mówi tak wspaniale, czule i przekonywująco, że zachwyci każdego Czytelnika. Ta fascynacja ziołami Katji ma związek z Twoimi prywatnymi zainteresowaniami ziołolecznictwem? Tak. Ukończyłam kurs zielarski w PWSZ w Krośnie, a opiekunem naszej grupy był jeden z najwybitniejszych fitoterapeutów w Polsce, dr Henryk Różański. Moje zainteresowanie ziołami zostało niejako wymuszone przez chorobę autoimmunologiczną. Postanowiłam sobie, że zanim zacznę stosować przepisane przez lekarza sterydy, spróbuję wspomóc się naturalną terapią. Efekt był zdumiewający, chociaż rozciągnięty w czasie, bo do pełnego zaniku objawów doszło dopiero po dwóch latach od wprowadzenia do jadłospisu ziół i zastosowania diety. Generalnie cierpliwość to gwarancja sukcesu w takich kuracjach. W książce jest wiele opisów, jakich ziół na jakie schorzenia używać, a żywokost urasta do roli zioła – symbolu. Wszystko to sprawdzone receptury, które mogą stać się inspiracją dla Czytelników? Katja, tytułowa „Aptekarka”, stosuje na swoich pacjentach większość wypróbowanych przeze mnie receptur. Korzeń żywokostu uważam za ogromnie skuteczny w bólach mięśniowych i wszelkiego rodzaju fizycznych urazach – moja bohaterka ma podobne zdanie. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

83


Książka W powieści nie boisz się wracać do bolesnych wydarzeń z 1846 roku i rabacji galicyjskiej. Jak ważny to motyw w „Aptekarce”? Przeglądając materiały źródłowe, natrafiłam na informację, że dwory Tyszkowskich, m.in. w Jamnej Górnej, Trójcy i Rybotyczach, zostały splądrowane podczas rabacji w marcu 1846 roku. W kwietniu, tego samego roku zmarł Wincenty Tyszkowski, ojciec moich głównych bohaterów, Józefa i Antoniego – do czego z pewnością przyczynił się stres przeżyty podczas ataku. Na podstawie tego faktu zbudowałam narrację i podejście obu braci Tyszkowskich do rodzinnej tragedii. Józef jest życzliwie nastawiony do włościan, zaś Antoni obwinia tę klasę społeczną o śmierć ojca, co także wpływa na brak zaufania do Katji i jej leczniczych umiejętności. Wspomniana w książce historia ówczesnego właściciela dworu w Birczy, czyli Adama Kowalskiego, który uzbroił służbę zamkową i rozkazał wymordować atakujących dwór włościan, jest także autentyczna. Bardzo plastycznie odmalowujesz świat polskiego dworu i życie w tyglu kulturowym oraz narodowym. Pojawia się chyża, cerkiew i cała ta polsko-ruska kultura przygranicza, która istniała w Polsce przez wieki, a która odżywa w ostatnich miesiącach, przy okazji wojny na Ukrainie i naszej wspólnej historii. Motyw multi-kulti w dobrach Tyszkowskich zafascynował mnie chyba najbardziej. W tekstach źródłowych natrafiłam na mnóstwo wzmianek świadczących o tym, że różnorodność etniczna i religijna niekoniecznie musi oznaczać konflikty. Na potwierdzenie można wspomnieć chociażby sytuację z 1836 roku, kiedy kościół katolicki w Rybotyczach został zamknięty przez władze austriackie, a wierni zamienili kościół na cerkiew i modlili się w niej przez 30 lat. Nieco później, w 1910 r., gdy spłonęła cerkiew, grekokatolicy przez 12 lat uczęszczali do kościoła katolickiego. Jak wspomina Jadwiga Turczyńska w swoim opracowaniu „Jamna Górna”, zawierano mieszane małżeństwa nie tylko w niższych, lecz także w wyższych warstwach społecznych - wystarczy wspomnieć, że Maria Ludwika, żona Adama Kowalskiego, właściciela Birczy, i matka czworga jego dzieci, była córką greckokatolickiego księdza. Biorąc pod uwagę tragedię, która wydarzyła się na tych terenach niecałe sto lat później, ta harmonijna polsko-rusińsko-niemiecko-żydowska egzystencja wydaje się wręcz niewiarygodna. Ta powieść to też Twój wkład w pomoc walczącej Ukrainie, bo część pieniędzy ze sprzedaży książki została przekazana na pomoc Ukraińcom. Przykład idzie z góry, bo mój wydawca, Media Rodzina, jest niezwykle czuły na ludzką tragedię i przekazał do tej pory ok. 700 tys. złotych na pomoc uchodźcom z Ukrainy. Czuję dumę, że mogę pracować w takim zespole, dlatego honorarium autorskie z pierwszego tysiąca sprzedanych egzemplarzy „Aptekarki” także przeznaczyłam na ten cel. Nagrałaś też piosenkę, która nawiązuje do tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą od 24 lutego. W Przemyślu, ledwie kilkanaście kilometrów od przejścia w Medyce, tę wojnę czujecie, słyszycie i przeżywacie dużo bardziej niż gdziekolwiek indziej w Polsce? Zdecydowanie tak. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że żadne miasto w Polsce nie odczuło tej wojny równie mocno, co mieszkańcy przygranicznych terenów. Przemyśl zalała fala uchodźców, których liczba wielokrotnie przekroczyła liczbę mieszkańców. 24 lutego już w południe nie było benzyny na stacjach paliw ani pieniędzy w bankomatach, a po ataku na elektrownię w Czarnobylu wykupiono wszystkie suplementy z jodem… Ludzie rozmawiali ze sobą wyłącznie o tym, jak wyciągnąć pieniądze z banku, jak najszybciej się spakować i gdzie uciec. Mimo iż wojna była bardzo blisko, codzienny widok uchodźców, którzy nierzadko w ułamku sekundy stracili dorobek całego życia, wywołał w całym mieście lawinę empatii i działań pomocowych. Nie znam wśród swoich znajomych praktycznie nikogo, kto w tych dniach nie zaangażował się w wolontariat. A jeśli chodzi o piosenkę, to powstała ona praktycznie na jednej próbie. Tekst jest dziełem Pawła Kality, muzykę stworzyliśmy wspólnie, a ostateczny pomysł na linie wokalne pojawił się dopiero w studio nagraniowym „Roslyn”. Można powiedzieć, że „Granaty za kwiaty” to zapis naszego strachu w wersji audio… Jesteś świetnie śpiewającą wokalistką jazzową, docenianą nauczycielką emisji głosu, ale z równie dużą czułością jak do muzyki podchodzisz też do słowa. W „Aptekarce” przypominasz starą, XIX-wieczną polszczyznę. Gdzie szukałaś inspiracji, by wejść w rolę? Głównie u starych mistrzów: Kraszewskiego, Kaczkowskiego, Łozińskiego, Orzeszkowej. Mam to szczęście, że mogłam liczyć na pomoc dra Jana Musiała, historyka literatury, oraz na Agatę Pilawę z Przemyskiej Biblioteki Publicznej, która ułatwiła mi dostęp do 12 tomów dzieł Zygmunta Kaczkowskiego wydanych w 1874 roku. Wciąż studiuję tę serię i w ten sposób uczę się języka epoki. Kiedy ciąg dalszy „Aptekarki”, bo że będzie kontynuacja dziejów Katji, nie ma chyba żadnych wątpliwości? Druga część jest już gotowa i ukaże się w październiku tego roku. Nad trzecią właśnie pracuję. 

84

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



Teatr

Nad brzegiem tej samej rzeki. Polsko-boliwijska rodzinna grupa aktorska z Pogórza Dynowskiego – Poszerzam; nie odkładam jednego bagażu i nie biorę nowego, tylko dokładam – mówi. Danka nie lubi, gdy ktoś podkreśla, że „wróciła” do Polski. Dla niej to kolejny po Boliwii, nowy etap – tak jak dla jej męża Lucasa i ich córek. Razem tworzą polsko-boliwijską rodzinną grupę aktorską Entre Dos Aguas Un Teatro. MIĘDZY DWIEMA WODAMI JEDEN TEATR.

Tekst Monika Ślizowska Fotografie Tadeusz Poźniak

Jest bocian – gniazdo na słupie przy drewnianym domu, czyli to tu. Danka wychodzi przed furtkę i wita się uściskiem. – Wolę tak – mówi. Ma wesołe oczy i od razu przechodzimy na ty. Po chwili dobiega ośmioletnia dziewczynka. Uroczy, szczerbaty uśmiech, ręka śmiało wyciągnięta na powitanie: – Jestem Milena! – Za domem ogródek, potem jeszcze obejrzymy kaczki i kury. Lucas czeka w kuchni, stawia kubki na stole, przy którym zaraz siądziemy. Polskiego wciąż się uczy, ale możemy przeskakiwać na hiszpański; uśmiecha się. Naomi, osiemnastolatka, akurat jest w Rzeszowie, a Milena zaraz wybiega z domu z koleżanką. Danka wskazuje na stół: – U nas każdy robi sobie sam, na co ma ochotę, częstuj się. Herbata się parzy, zaczynamy od ich wspólnego początku, czyli miejsca, w którym Danka i Lucas się poznali. Teatr Gdy Danka trafiła do boliwijskiego Teatro de los Andes, Lucas należał już do niego jako aktor. – To nigdy nie był teatr instytucjonalny, w Boliwii takich w ogóle nie ma – mówią, a Lucas dodaje, że chodziło o wybór życiowy. O istnienie w grupie, tworzenie wspólnej machiny, w której każdy poznaje sposób myślenia i działania drugiego. Dzięki temu machina sama się napędza. – Na początku pomagałam przy scenografii, zostałam uczniem, zawsze blisko grupy; potem zajmowałam się oświetleniem, jeździłam z nimi na tournée… – opowiada Danka. – Weszłam w to, co tworzyli. Najbardziej spodobało mi się w tym właśnie życie teatrem. Całą tę „machinę”, z siedzibą w starej hacjendzie

86

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

w Yotala, niedaleko Sucre, zainicjowali w 1991 roku Cesar Brie, Argentyńczyk, i Giampaolo Nalli z Padwy. W czasach dyktatury Cesar opuścił ojczyznę, wyjechał do Danii, potem do Włoch. Brakowało mu jednak języka hiszpańskiego, w którym wciąż tworzył, i po latach postanowił wrócić do Ameryki Łacińskiej. Wybór padł na Boliwię. Tam razem z Giampaolem i aktorką Nairą założył właśnie Teatro de los Andes. Początki oczywiście były ryzykowne - postawili wszystko na jedną kartę, nawet zastawili hacjendę, żeby móc wyjechać na festiwal teatralny do Europy. Ale tryby zaskoczyły i ruszyło. Wszyscy tworzący grupę zamieszkali we wspólnym domu. – To nie była jakaś wielka filozofia, tylko kwestia ekonomiczna – śmieje się Lucas. Plus wypracowane reguły postępowania - pieniądze z występów trafiały do kasy zarządu grupy i z niej pochodziły wypłaty zarówno dla aktorów, jak i dla ogrodnika pracującego w hacjendzie, kucharek gotujących posiłki dla całego zespołu czy opiekunki zajmującej się dziećmi aktorów. – Czas na pracę był przeznaczony wyłącznie na nią. Świat zewnętrzny nie miał wtedy do nas wstępu – mówi Lucas. – Chodziło o tworzenie teatru, któremu się oddajesz. Wszystko wypracowywało się w dialogu i każdy uczył się swojej profesji empirycznie. – Możesz być najlepszym aktorem na świecie, ale jeśli nie umiesz żyć w grupie, to taki schemat teatru u ciebie nie zadziała – dodaje Danka. - Tu, w Europie, teatry niezależne często działają na tej zasadzie, że ludzie mają jakąś pracę, coś, co daje podstawowe utrzymanie, a reszta to pasja z dorobkiem lub bez. Tam to oznaczało jedyny całodobowy sposób na życie.


Teatr

Od lewej: Lucas, Milena i Danka z Entre Dos Aguas Un Teatro. Dla wielu pewnie brzmi to ciekawie, intrygująco, nawet pociągająco – życiowa przygoda. Ale nie każdy by się na taką odważył. Danka kiwa głową. – Bo to sposób na życie, który nie zapewnia ci bezpieczeństwa, stabilności. – Tyle że w Ameryce Łacińskiej – wtrąca Lucas – mało kto ma takie poczucie. W Boliwii, gdzie cały czas wszystko się zmienia, sytuacja polityczna jest niepewna, a przyroda gwałtowna, życie jest nieprzewidywalne. Nikt nie ma pewności, co przyniesie jutro. Myślenie z wyprzedzeniem (dobra szkoła, żeby iść na dobre studia, żeby zdobyć dobrą pracę, żeby potem mieć dobrą emeryturę) wielu ludziom jest zupełnie obce. – Zmiany są powszechne, codzienność dynamiczna, relacje się zmieniają – mówi Danka. – Ale tym się karmisz i czerpiesz z tego, co cię otacza, co się dzieje. Jak masz otwartą głowę – dodaje – zbierasz wszystko po drodze, to się łączy i staje się bogactwem. Między Polską a Boliwią była Hiszpania Danka wyjechała, gdy miała szesnaście lat. Był początek lat 90., kraj się przepoczwarzał, granice stopniowo otwierały. A ją od zawsze dokądś ciągnęło. – Patrzyłam na lekcji na mapę… Pireneje, myślałam, mogłabym tam sobie żyć… W sztywnym systemie edukacji trudno było jej się odnaleźć, miała swoje hipisowsko-punkowskie grono, ale i tak chciała chodzić własnymi ścieżkami. Potem dowiedziała się o międzynarodowej wiosce ekologicznej w Hiszpanii – co prawda nie w Pirenejach, ale w Bierzo Alto, w prowincji Leon. No i wyruszyła, nie bała się. – Wszystkie decyzje podejmowało się tam wspólnie, postanowienia musiały być powszechnie akceptowane. Gdy ktoś się z czymś nie

zgadzał, miał tydzień, by do swoich racji przekonać jeszcze kogoś, znaleźć sojusznika. Gdy mu się to nie udawało, uznawało się, że jeden głos sprzeciwu to za mało – wspomina. – Dla mnie to była dobra szkoła życia. Chociażby korzystanie ze sklepu – na zasadzie zaufania, uczciwości. Brało się, czego się potrzebowało, i zostawiało zapłatę, nikt nie pilnował. Trzeba było się pilnować samemu. Spędziła tam cztery lata, potem przeniosła się do innej wioski, do Galicji. Ale wciąż ciągnęło ją dalej, tam gdzie można żyć jeszcze bliżej natury. Być przy ziemi – Zawsze lubiłam przyrodę – mówi. – W dzieciństwie w Toruniu należałam do klubu żeglarskiego, żywioł wody był mi bliski. Podobały mi się też Bieszczady, bo dzikie. Nie czułam lęku przed zwierzętami, należałam do harcerstwa, więc byłam przyzwyczajona do biwaków, rajdów, lasu… Nie przestraszył ją nigdy brak wygód, choć wie, że to nie dla każdego. Niektórzy uciekają od tego, co ją przyciąga. – Moja mama jest z Beskidu Sądeckiego i od dziecka musiała ciężko pracować. W dorosłości chciała mieć ciepłą wodę w kranie, a ja – zupełnie odwrotnie – grzać wodę na kuchni z żywym ogniem; chciałam być przy ziemi, dla mnie to było życie! W lesie często się więc zastanawiała: co by było, gdybym się tu zgubiła? Co bym robiła? – Oczywiście nie myślałam wtedy o dentyście czy woreczku żółciowym – śmieje się. – Takie dziecięce wyobrażenia… Ale zainteresowałam się ziołami, podstawowymi zasadami, co można jeść, pić, jak sobie radzić. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

87


Teatr Między Hiszpanią a Boliwią była jeszcze Brazylia – Nasza wioska leżała na szlaku Santiago de Compostela, przewijało się przez nią dużo ciekawych ludzi. Raz przyjechała kobieta z Brazylii, współpracowała tam z grupami etnicznymi. Wypytywałam ją: opowiedz… a ona na to: „przyjedź do nas!”. Na bilet musiała zarobić, potrzebowała też zaproszenia, żeby dostać wizę. To drugie od mieszkających w Brazylii rodziców załatwiła inna znajoma, a do zebrania pieniędzy na podróż przyczynił się pewien Węgier. – Był prawie głuchy – opowiada Danka – i miał świetny słuch muzyczny, rozpoznawał wibracje. Grał na gitarze, na trąbce… Zdobył dla mnie nuty do skrzypiec, pomógł, no i nauczyłam się muzyki celtyckiej, dosłownie paru melodii. Dzięki temu, grając na ulicach Barcelony, zarobiła na lot za ocean. Trafiła do stanu Acre, od północy graniczącego ze stanem Amazonas, od południa zaś z Boliwią. – Miasta mnie nie interesowały, chciałam poznać Amazonię – wspomina. A tam dołączyła do organizacji pozarządowej prowadzącej kursy kształceniowe dla rdzennych mieszkańców puszczy. Pomagała przy spisywaniu języków, dokumentowaniu kultury i przygotowaniu materiałów edukacyjnych dla danej społeczności. – Na przykład prosiło się o opowieść i rysunki do niej według schematu: „idę do lasu, poluję, wracam”. Chodziło o opisanie całego sposobu postępowania, który był różny dla każdej grupy etnicznej, aby móc z tego stworzyć indywidualne podręczniki. Materiał służy do dziś nauczycielom do prowadzenia lekcji, które dzieci w pełni rozumieją, bo książeczki i zeszyty ćwiczeń napisane w ich własnym języku są wypełnione opowieściami z ich życia. Zajmowałam się edycją tych podręczników, przygotowaniem ilustracji do druku – opowiada Danka. Organizacja, w której pracowała, działa też na polu edukacji medycznej i agroleśnictwa. Dzięki temu dowiedziała się sporo o tradycyjnej medycynie. – To jakby cofnąć się w czasie i zacząć tu u nas rozmawiać z kimś o kwiecie paproci – mówi. – Macerowany kwiat paproci na to czy tamto, a nalewka z płatków kwiecia zebranych o północy na owo… Tyle, że tam to nie należało do przeszłości, było żywe, namacalne. I bardzo pouczające, otwierające – dodaje. – Jak różnie można myśleć o świecie. To była praca, do której trzeba było podejść zupełnie bez uprzedzeń, bo gdyby ktoś, zamiast słuchać, wykrzyknął: „jak to, przecież kwiat paproci nie istnieje!”, to drzwi do całego tego osobliwego świata wiedzy by się zamknęły. Żeby przedłużyć wizę, Danka musiała co trzy miesiące wyjechać choć na chwilę i ponownie przekroczyć granicę. Blisko leżała Boliwia… Między chęcią chodzenia własnymi drogami a dokonaniem wyboru musi się pojawić odwaga. Od czego zależy jej dostatek lub niedostatek? – Pewnie od doświadczeń życiowych – zastanawia się Danka. – Od tego, jak nas wychowali rodzice, środowisko, szkoła, nauczyciele… Istnieje jakaś kultura lęku. Lęku z jednej strony naturalnego: przed bólem, śmiercią, przed tym, że coś nam się stanie. A z drugiej jest strach, że nie zostaniemy zaakceptowani w środowisku, że sobie z tym nie poradzimy, i to chyba jeszcze mocniejsze – mówi.

88

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Ten lęk jest wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną. – Robiliśmy z Lucasem spektakl o przemocy domowej i reakcje na niego były takie same na całym świecie, czy w Boliwii, czy w Szwajcarii – wspomina Danka. Ktoś jest dręczony, ale często żyje w przekonaniu, że nie może odejść, bo sobie nie poradzi. Zobaczenie tej sytuacji z zewnątrz, na scenie, może wywołać wstrząs. – Dużo ludzi dusi w sobie zmianę, bo „co o mnie powiedzą, co ja mogę”. Zastanawia się przez chwilę. – Może dlatego, że wcześnie zaczęłam żyć własnym życiem, nie zdążyłam nasiąknąć tym lękiem? W Boliwii, w Teatro de los Andes, Danka poznała Lucasa. – Żyło się teatrem, zaczęły się tworzyć pary, potem z tych par powstawały rodziny. – Co wtedy? – Nie zastanawialiśmy się: czy tak chcemy żyć? Co jak pojawią się dzieci? – mówi. – Pracujesz, dziecko się rodzi, pracujesz, dziecko rośnie, już jest obok ciebie na scenie, już cię przerasta na tej scenie… Naturalne – wzrusza ramionami. Życie po prostu się toczyło. Aż kiedyś przyszło pytanie: może ruszyć dalej, w inne miejsce? Dla Danki i Lucasa stało się ważne, żeby ich córki mogły się kształcić muzycznie, a w Boliwii nie ma państwowych szkół to umożliwiających. – Znowu to pojawiło się naturalnie i zadecydowaliśmy wspólnie, jako rodzina – opowiada Danka. – Stwierdziliśmy: jeśli gdzie indziej, to czemu nie w Polsce? Lucas tu bywał, wiedział, że w pewnym momencie dziewczyny powinny poznać swoje korzenie. Ja przez długi czas o tym nie myślałam, ale gdy w głowie pojawiło się przyzwolenie na myśl o przeprowadzce, zaczęłam tęsknić. Za kulturą, za muzyką, za śniegiem… Danka pogrzebała w Internecie, przez który łatwo przecież nawiązać kontakty, zapytać, nawet odbyć wirtualny spacer po drugiej stronie globu. Zawsze ciągnęło ją w Bieszczady, do dużego miasta nie chciała się sprowadzać, bo tam anonimowość, może przesycenie obcymi; pewnie dziewczynom i Lucasowi trudniej byłoby się odnaleźć. Czuła, że na wsi będzie milej. Tyle, że chodziło również o dostęp do szkoły muzycznej. Pierwszy wybór padł więc na Sanok. Ale potem był mail do kuzynki, która skontaktowała ją ze swoją nauczycielką, a ta napisała: jasne, jest szkoła w Sanoku, ale mamy też świetną Szkołę Muzyczną I Stopnia w Dydni. – Państwowa, nowoczesna, świetna szkoła, i do tego na wsi! – Dance cieszą się oczy. Poszukała więc informacji o gminie Dydnia na Pogórzu Dynowskim. – Tu niedaleko jest Wydrna – wspomina – a mnie się przypomniał ulubiony stryj Piotr z Wydrnej. Powiedziała więc o stryju tacie, a on na to: „No tak, dziecko! Przecież mój tata urodził się w Wydrnej, a stryj to jego brat, tyle że rodzice po wojnie przenieśli się do Bydgoszczy, ale reszta rodziny tam została”. Wtedy postanowili: – Stawiamy na Dydnię. I ruszyło: najpierw przyleciała Danka z dziewczynami, tata pojechał z nią przypomnieć się rodzinie; popatrzyli, poszukali, popytali. Znaleźli dom w Obarzymie. Gdy już mieli dach nad głową, dołączył Lucas, doleciały walizki z rekwizytami dostosowanymi do każdego przedstawienia (chociażby konstrukcja z plastikowych rur – niby nic niezastępowalnego, a jednak nie udałoby się jej z polskich rur odtworzyć). Danka najbardziej ucieszyła się z bliskości rzeki.


Teatr

Powrót do Polski i na Pogórze Dynowskie – Gdy tylko gdzieś się pojawiamy – opowiadają – idziemy do ludzi. Gdy się sprowadziliśmy, od razu zaczęliśmy zagadywać, umawiać się na kawę. Kiedy ludzie widzą, że w jakiś sposób się otwieramy, również otwierają się na nas. Jesteśmy tu od 2019 roku i już znamy prywatną, nieoficjalną historię pobliskich wsi. Również Temeszowa, gdzie teraz mamy swoje pole i miejsce na pracę artystyczną. Danka uważa, że ta nieoficjalna historia ma nieco inny wydźwięk niż zapisana przez badaczy. Inaczej opowiada się znajomemu, a inaczej historykowi czy antropologowi, który potem włoży każdą opowieść w pewne ramy, jakoś ją zaklasyfikuje, doda etykietkę. – Te szufladki są też układane politycznie i dzielą na mniejszości – mówi. – A ludzie stąd określają się po prostu: „my jesteśmy tutejsi, my mówimy po tutejszemu”. Czy Danka, Lucas i ich córki też staną się tutejsi? Jak bardzo inne jest dla nich życie po drugiej stronie wielkiej wody? – W Hiszpanii żyłam przez pięć lat i widzę więcej różnic kulturowych między Polską a Hiszpanią niż między Polską a Boliwią, przynajmniej w tym rejonie – twierdzi Danka. – Polska, którą opuszczałam, była postkomunistyczna i pod pewnymi względami tutaj wciąż jest podobna. Na przykład, gdy coś się zepsuje, to się naprawia, szuka się kogoś, kto potrafi to zrobić. Tak jak w Boliwii, trzeba współpracować, współdziałać. Improwizuje się z dostępnych środków, kombinuje. Dlatego relacje są takie ważne, bo jeden opiera się na innych; sąsiad jest ważny – podkreśla. – No i je się tu dużo ziemniaków, zupełnie

jak w Boliwii! Chociaż Lucas uważa, że tutejsze są jakieś inne – śmieje się. Lucas też ze śmiechem kiwa głową. No, smakują jakoś inaczej. Ale poza tym, że ostatnio je więcej ryżu i że wciąż uczy się języka, nie narzeka. – Ludzie tu są bardzo mili, nie miałem tutaj żadnych problemów ani administracyjnych, ani innych. Jako aktor przez prawie trzydzieści lat pracy zjeździł różne miejsca w Europie i ma pewne porównanie. – Europa się zamyka, widzę to. Dawniej, kiedy się tu bywało, ludzie się interesowali, pytali: „skąd jesteś? Boliwia? To ciekawe”. Potem zaczął się pojawiać coraz większy dystans. Ale ta część Polski, w której zamieszkał, według Lucasa jest wciąż otwarta na człowieka. – Nie mamy telewizora, nie interesujemy się pewnymi rzeczami – dodaje Danka – nie powtarzamy zasłyszanych i ogólnie przyjętych konceptów. Może dlatego nie dajemy się zmylić i nie myślimy o Podkarpaciu jako o regionie nieprzyjaznym dla innych. Letnia Gościna Artystyczna w Temeszowie Swojemu nowemu miejscu chcą też coś dać – teatr bliski ludziom, bliski społeczności. Jak go tu stworzyć właściwie od zera? Pandemia dała im w kość, trudno było z czymś ruszyć. Na scenie teatrów niezależnych nikt ich w Polsce jeszcze nie znał, projekty nie przechodziły, dopiero co założyli stowarzyszenie. Ale latem 2020 roku, w ograniczonych pandemicznych warunkach, udało im się zorganizować międzynarodowy festiwal Letnia Gościna Artystyczna w Temeszowie. Czy wywołał zainteresowanie? 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

89


Teatr Niektórzy z sąsiedztwa przyszli obejrzeć, inni podchodzili z boku, przyglądali się z dystansu. Ale Danka i Lucas wiedzą, że ta nieśmiałość jest naturalna, a z czasem zniknie. W lipcu 2021 roku, już przy poluźnionych obostrzeniach, zorganizowali kolejną edycję wydarzenia. – Przyjechała grupa teatralna Due Mondi z Włoch, Kapela Drewutnia, Akademia Tańca Tradycyjnego z Warszawy, pokazaliśmy jeden z naszych spektakli. Z najbliższego otoczenia zaprosiliśmy zespoły Widymo i Wernyhora. Poprosiłam, by pokazali rzeczy jak najbardziej stąd, na co Marianna z Widymo powiedziała mi, że mają w repertuarze pieśni z naszej gminy, z Ulucza, z drugiej strony rzeki. Słyszeliśmy wcześniej w Temeszowie: „o, myśmy tu od Ulucza ucierpieli”, więc zastanawialiśmy się, jaki będzie odbiór, byliśmy bardzo ciekawi reakcji… I była nią duma, że to stąd; że to muzyka tutejsza. Włosi słuchali zauroczeni; wiele razy występowali w Krakowie, Gdańsku, Warszawie, a takiej Polski jeszcze nie znali. Już po najgorszym pandemicznym zamknięciu i po realizacji Letniej Gościny wydaje się, że machina Entre Dos Aguas Un Teatro na dobre ruszyła. Dostali dotacje z programu OFF Polska, wspierającego teatry niezależne, offowe i alternatywne; występowali. – Szukamy jeszcze nowego sposobu postępowania, musimy wypracować najlepszą dla nas na tym etapie organizację pracy – mówi Lucas. – Całe nowe doświadczenie przede mną, jest skąd czerpać – dodaje. Między dwoma brzegami płynie San Danka opowiada, jak zainteresowała się przyśpiewkami, za pomocą których porozumiewali się kiedyś mieszkańcy wsi na przeciwległych brzegach. Czy ktoś pamięta jeszcze dokładnie słowa, melodie? W kwartalniku „Nasza Gmina Dydnia” znalazła perełki lokalnej historii. – Była na przykład taka przyśpiewka, mniej więcej, o panu Dydyńskim, ostatnim tutejszym włościanie: „Hej wy, uluczanie, a wy nic nie wiecie, a tu pan Dydyński już nie na tym świecie” – przytacza. Cieszy się, że z Lucasem poznali dużo lokalnych grup śpiewu, muzyków pogórzańskich, doliniańskich, bojkowskich, łemkowskich; zaprzyjaźnili się. – Zaczęliśmy też wyłapywać tutejsze relacje. Wciąż czuć, co tu się działo – twierdzi. Dydnia ma obecnie dziesięć sołectw po jednej stronie Sanu, tu leżą Temeszów i Obarzym. Po drugiej są Jabłonica Ruska, Ulucz i Hroszówka – wysiedlone w 1947 roku w ramach akcji „Wisła”. Danka i Lucas słuchają historii z obu nadsańskich brzegów. – We wsiach, u sąsiadów bliższych i dalszych, po obu stronach rzeki, wymieniamy się opowieściami z życia, tak przy okazji, przy kawie. My opowiadamy o Boliwii, a sąsiedzi historie swoje i te zasłyszane od bliskich. Jesteśmy ciekawi, czy nie ma z tego jakichś zdjęć, pamiątek, a oni mówią: „dziecko, przecież tu się wszystko spaliło!”. Mówią też domy. – Sąsiadka kiedyś przyszła do nas i zagaduje: „a, tak… ale te wszystkie belki podobierane. To pewnie z tych chałup, co odbudowali z innych domów”. A jak, pytam. Mówi: „A bo po czterdziestym siódmym to

90

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

ludzie szli w górę rzeki i z tych domów, które nie zostały spalone, belka po belce brali, puszczali wodą i tu wyciągali, i składali chałupy”. Czyli nasz dom jest złożony może z pięciu innych, z całą historią, i tragiczną, i dobrą, którą te domy pewnie przeżyły – Danka milknie. Lucas widzi w tym głębokie ludzkie doświadczenie, widzi podobieństwa do zdarzeń w różnych rejonach świata. – Jak można nazwać ludzi mniejszością lub powiedzieć im, że tu nie przynależą – dziwi się – jeśli żyli na tej ziemi z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada i tworzyli rodziny, kulturowo różnorodne, jak nasza, a rzeka nigdy nie była do tego przeszkodą. – To przecież głębokie korzenie – dodaje Danka. Zastanawia się, jak określić, kto jest stąd, co jest etniczne, kto o tym decyduje. – To są oczywiście bardzo trudne sprawy, delikatne, i my nie chcemy wchodzić w spory, daty. Ale słuchamy ludzi i chcemy o tym w teatrze opowiadać. Tyle, że skupiamy się bardziej na tym, co dla historyków jest niewiarygodne, co dla historii jest domniemaniem, zabobonem, „kwiatem paproci”. Słuchają więc wszystkich historii, bez uprzedzeń. Zapowiedź ich nowej sztuki zaczyna się od słów: „Mężczyzna i kobieta żyją w dwóch różnych wsiach nad brzegiem tej samej rzeki. Spotykają się wiosną dwóch różnych lat”. Na własną miarę dwie córki Danki i Lucasa razem z nimi występują – w końcu to „polsko-boliwijska rodzinna grupa aktorska”. Starsza, Naomi, dorastała w Boliwii dosłownie przy scenie. Pojawiła się na niej jako aktorka, gdy miała trzy lata, dając twarz słońcu w lalkarskim przedstawieniu mamy. Z niecierpliwością czekała, żeby na scenę wkroczyć. – Lucas musiał ją przytrzymywać i puszczał dokładnie w momencie, gdy miała się pojawić – wspomina Danka. Córka ją obserwowała, była przy niej, więc naturalnie uczyła się wszystkich ról, znała teksty, gesty. Gdy miała sześć lat, po raz pierwszy pojawiła się w spektaklu „Pass-port. Puerto del paso”. – Podróżowałyśmy z tym przedstawieniem, byłyśmy na wielu festiwalach – opowiada Danka – Naomi z nim rosła. Aż wyrosła z roli i zaczęła obsługiwać dźwięk i światła, a w spektaklu gra jej młodsza siostra, Milena. – Robi to inaczej, zupełnie po swojemu, i to też sprawia, że przedstawienie się zmienia, rośnie dalej. Milena ostatnio coraz więcej śpiewa i częściej występuje na scenie, ale zawsze z rodzicami. – Nie chcemy zostawiać jej tam samej, zawsze dajemy jej wsparcie. Widzimy, że stanie samemu na scenie to dla każdego dziecka duży stres – mówi Lucas. – Ale to nie jest obowiązek dziewczyn, żeby nam towarzyszyć w występach – dodaje. Jak będą chciały, pójdą własną drogą. Danka nie lubi, gdy ktoś podkreśla, że „wróciła” do Polski. Nie, dla niej to kolejny etap podróży, nowe miejsca i ludzie, których poznaje, z których czerpie. „Między” jest dla niej płynne, nie ma dwóch stron medalu, nie czuje podziału na kultury. – Podział – nie! – protestuje. – Ja poszerzam; nie odkładam jednego bagażu i nie biorę nowego, tylko dokładam. – Może jak woda, której żywioł jest jej tak bliski, opływa wszystko uważnie i bierze to, co potrzebne? 



Historia Podkarpacia

Karolina z Rylskich Wojnarowska Historia zapomnianej pisarki z galicyjskiej wioski

Kiedy w pierwszej połowie XIX wieku kobiety coraz śmielej zaczęły zabierać głos jako pisarki, poetki i publicystki, na krakowskie salony literackie, zarezerwowane w większości dla mężczyzn, wkroczyła Karolina Wojnarowska, córka właścicieli Połomi k/ Strzyżowa. Była jedną z pierwszych publicystek, które wniosły szczególny wkład do dyskusji na temat równouprawnienia kobiet w edukacji. Jej najgłośniejszym utworem są pięciotomowe „Pierścionki babuni”, wydane w serii „Biblioteka domowa”, będącej zbiorem najlepszych utworów piśmiennictwa polskiego.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum VIP Biznes&Styl

92

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Połomia.


Historia Podkarpacia Karolina z Rylskich Wojnarowska urodziła się 4 listopada 1814 roku w Połomi k/ Strzyżowa. Jej rodzicami byli właściciel Połomi Antoni Ścibor-Rylski herbu Ostoja i Antonina z Myszkowskich herbu Jastrzębiec. 22-letnia Antonina Myszkowska, stolnikówna wieluńska (urodzona w 1789 roku w Lututowie), wyszła za mąż za 29-letniego Antoniego Ścibor-Rylskiego (ur. w 1782 roku w Połomi) 11 czerwca 1811 roku w Działoszynie, w jej rodzinnych okolicach. Ścibor-Rylscy używali herbu Ostoja i byli jedną z bardziej znanych rodzin legitymujących się nim. Dziadek Karoliny, Józef Ścibor-Rylski (ur. ok. 1710 r.), został właścicielem Połomi w 1744 roku.

Od najmłodszych lat ceniła naukę Antoni i Antonina Rylscy zamieszkali w Połomi, którą Antoni odziedziczył po swoim ojcu. Karolina miała brata bliźniaka, Leona. O dzieciństwie i wykształceniu Karoliny i Leona niewiele wiadomo, ale przypuszczać należy, że rodzice musieli zadbać o ich edukację i właściwe wychowanie. Świadczy o tym m.in. biogram połomskiej pisarki opracowany przez znanego pamiętnikarza tamtych czasów, Franciszka Ksawerego Preka. Wspomina on w swoich relacjach, że Karolina już od pierwszej młodości przejawiała chęć nauki, a wśród rówieśnic „celowała wyższym wykształceniem i zdolnością do wszystkiego co zacne i szlachetne”. Z kolei Franciszek Maksymilian Sobieszczański podaje w „Encyklopedii Powszechnej", iż „uposażona znakomitymi zdolnościami i bystrym umysłem, od początku objawiała żywą chęć wzbogacenia się nauką”. Za czasów Rylskich, w połowie XIX w. Połomia była wsią rozległą i dobrze zagospodarowaną. Obok murowanego kościoła parafialnego znajdował się zespół plebański, składający się z jednego budynku murowanego i ośmiu drewnianych oraz dużego sadu. Trochę dalej od kościoła, w polach, rozciągał się cmentarz, na którym stała kapliczka. Rylscy zapewne mieszkali w posiadłości dworskiej, mieszczącej się w centrum wsi nieopodal kościoła.

Małżeństwo i przeprowadzka do Krakowa W 1837 roku Karolina Rylska wyszła za mąż z Franciszka Woynarowskiego herbu Strzemię, syna Wincentego Woynarowskiego i Heleny Łempickiej, właścicieli pobliskiej Żarnowej k/ Strzyżowa. Karolina miała wówczas 23 lata. Młodzi małżonkowie wyjechali do Krakowa i właśnie w tym mieście rozkwitła działalność literacka Karoliny. W dwa lata po ślubie przyszła na świat Julia, ich jedyne dziecko.

Kraków w tamtych czasach był miastem o randze mniejszej niż Lwów, który stanowił centrum życia kulturalnego, administracyjnego i komunikacyjnego. Kiedy Wojnarowscy w nim zamieszkali, należał jeszcze do Księstwa Warszawskiego, w 1846 r. został zaanektowany przez Austrię, co uznawane było za katastrofę dla tego miasta, gdyż Kraków stał się peryferyjnie położonym ośrodkiem niewielkiego rynku lokalnego. Mimo to pozostawał miastem stanowiącym namiastkę wolności, zwłaszcza dla osób żyjących pod pozostałymi zaborami. Karolina Wojnarowska zapewne szybko wtopiła się w środowisko artystyczno-literackie ówczesnego Krakowa, by realizować swoje pisarskie ambicje. Połowa XIX wieku sprzyjała literackiej twórczości kobiet, choć nadal nie mogły one nawet marzyć o podjęciu studiów na uniwersytetach. W 1821 roku Jan Sowiński przedstawił biogramy 53 autorek, ale już ok. 30 lat później Karol Estreicher doliczył się 480 piszących kobiet. Niełatwy szlak w pisarstwie, zdominowany do tej pory przez mężczyzn, przetarły: arystokratka, powieściopisarka, komediopisarka, poetka i filantropka Maria Wirtemberska (1768-1854), autorka m.in. romansu „Malwina”, oraz Klementyna z Tańskich Hoffmanowa (1798-1845), pierwsza Polka utrzymująca się z własnej pracy twórczej i pedagogicznej, a także jedna z pierwszych polskich pisarek tworzących utwory dla dzieci i młodzieży. Połomska pisarka była znacznie młodsza niż Hoffmanowa, ale starsza od grona pisarek – publicystek podejmujących tematy wychowawcze zainicjowane przez Stanisława Jachowicza i Klementynę Hoffmanową. Należały do niego m.in. Anastazja Dzieduszycka, Cecylia Plater-Zyberk czy Julia Kisielewska. Niestety, o ile wiemy, jak wyglądały wymienione publicystki, o tyle wizerunek Karoliny Wojnarowskiej wciąż pozostaje tajemnicą. Nie zachował się żaden jej portret.

Inspiracja twórczością Klementyny z Tańskich Hoffmanowej Zadebiutowała poezją w „Przyjacielu Ludu”, a swój pierwszy utwór prozatorski opublikowała w wieku 28 lat. Były to „Ostatnie rady ojca dla syna” (Wrocław, 1842 r.). Utwór pisany jest w formie przestróg i rad sformułowanych przez ojca w ostatnich chwilach jego życia dla syna. Warto dodać, że w 1819 roku ukazała się „Pamiątka po dobrej matce” Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Do tej właśnie publikacji odnosi się narrator „Ostatnich rad ojca dla syna” tłumacząc skromnie, że „Pamiątka po dobrej matce” korzystnie wpływała na wychowanie kobiet, 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

93


Historia Podkarpacia dlatego i „Ostatnie rady...”, choć nie tak mistrzowskie, okażą się potrzebne dla płci męskiej. Karolina Wojnarowska musiała dobrze znać dzieło Hoffmanowej, a kto wie – może według zawartych tam rad była wychowywana? Obydwa utwory są zresztą podobne w konstrukcji i przesłaniu. Hoffmanowa wydała tę książkę pod pseudonimem „młoda Polka”. Dokładnie takiego samego pseudonimu używała Wojnarowska, co pozwala sądzić, iż połomska pisarka inspirowała się Hoffmanową. W 1842 roku w Lipsku ukazały się „Słowa prawdy dla użytku wszystkich stanów zebrał ks. L. Nawara”. Potem kolejno ukazywały się „Do matek polskich słów kilka o przyszłości wzrastających pokoleń” (Lipsk 1843), „Pierścionki babuni, czyli bieg życia kobiety w pięciu oddziałach przez autorkę Słów kilku do matek polskich, t. 1-4” (Lipsk 1845), „Bluszcze przez młodą Polkę” (Lipsk 1846), „O potrzebach naszego czasu. Uwagi dla kobiet” (Lipsk 1868) oraz „Bajka o srebrnej pestce i tajemnicy wszystkich czasów” (Warszawa 1928).

Dzieła Wojnarowskiej obok dzieł Kraszewskiego, Potockiego i Niemcewicza O pozycji Karoliny Wojnarowskiej jako pisarki świadczy też fakt, iż jej utwory były wydawane w serii „Biblioteka domowa” przez księgarza i wydawcę Zygmunta Gertsmanna w Brukseli. Seria ta była zbiorem najlepszych utworów piśmiennictwa polskiego i zawierała m.in. dzieła Juliana Ursyna Niemcewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Jana Potockiego („Rękopis znaleziony w Saragossie”) i Klementyny Hoffmanowej. Takich, „których wartość oceniła już krytyka, a niektóre z nich policzyła do rzędu najcelniejszych utworów piśmiennictwa polskiego”. Książki wydawane w tej serii były stosunkowe tanie – poszczególne tomy kosztowały 2 franki – i miały upowszechnić umiłowanie czytania i zakładania domowych bibliotek. „Biblioteka domowa” wydała m.in. poezje Wojnarowskiej - „Bluszcze przez młodą Polkę” i „Do matek polskich przez autorkę Pierścionków babuni” oraz „Pierścionki babuni, czyli bieg życia kobiety”. Najgłośniejszym dziełem Karoliny Wojnarowskiej były właśnie pięciotomowe „Pierścionki babuni”, stawiane na równi z wspomnianą wcześniej „Pamiątką po dobrej matce” Hoffmanowej. Obu pisarkom przypisywano podobne zasługi w literaturze pedagogicznej, mającej wpływ na kształcenie młodzieży. Tomy 1-4 „Pierścionków babuni” wydano w Lipsku 1845 roku. Następne wydanie, w Warszawie w 1852 roku, zostało ocenzurowane, zaś wydanie trzecie miało miejsce w Lipsku w 1868 roku. Każda z pięciu części cyklu adresowana jest do osobnej grupy wiekowej. Zawiera rady i przestrogi ważne na pewnych etapach życia: przejścia z dzieciństwa do młodości, młodości, narzeczeństwa, małżeństwa i rodzicielstwa. Tom pierwszy dedykowany jest 9-letniej Józi, drugi – 16-letniej Maryni, trzeci – Helenie. Każdy z nich zawiera wskazówki od doświadczonej kobiety, która pragnie, aby jej wnuczki zostały wzorowymi obywatelkami, dobrymi żonami i matkami, aby kierowały się w życiu takimi warto-

94

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

ściami jak: prawda, skromność, honor, wiara, pracowitość itp. Utwory te mają charakter moralizatorski i dydaktyczny. I choć zostały napisane niemal 200 lat temu i w pewnych kwestiach „trącą myszką”, zawierają wiele uniwersalnych prawd. „Pierścionki babuni” przyniosły Wojnarowskiej rozgłos, sławę i ugruntowały jej pozycję w pisarskim środowisku. Nawet po niemal 200 latach świadczą o dużej erudycji połomskiej pisarki, śmiałości, zaangażowaniu i chęci kształtowania właściwych postaw wśród dziewcząt. Karolina Wojnarowska była także poetką, choć wiersze nie przyniosły jej takiej chluby jak proza. Zbiór wierszy pt. „Bluszcze przez młodą Polkę” ukazał się w Lipsku w 1846 roku. Liczy ponad 250 stron i zawiera wiersze oraz wierszowane powiastki. Poezje wydała pod pseudonimem, zaś do genezy powstania wierszy dorobiła całkiem udaną historię. Zasadniczą ideą całego zbiorku jest żądanie dla kobiety samodzielności myśli i odpowiedzialności za swoje czyny. W latach 1852-1854, na kilka lat przed śmiercią autorki, jej pojedyncze utwory były drukowane w „Dzienniku Litewskim”, „Nowinach Lwowskich” i „Przyjacielu Ludu”.

Wojnarowska w centrum życia literacko-artystycznego Krakowa Karolina Wojnarowska aktywnie uczestniczyła w życiu literacko-artystycznym ówczesnego Krakowa. Była częstym gościem biskupa Ludwika Łętowskiego, który przy ulicy Kanoniczej w Krakowie prowadził salon. Wydawał obiady, kolacje i herbatki, na których bywali znani literaci, m.in. Zygmunt Kaczkowski, Józef Korzeniowski, Aleksander Fredro, Wincenty Pol, Lucjan Siemieński, Deotyma. Znany był z tego, że prowokował wśród nich ożywione dysputy, wręcz spory, by potem występować w roli rozjemcy. „Biskup należał do stałych bywalców salonów krakowskich i krakowskiego high life’u. Prowadził dom otwarty. W swej rezydencji przy Kanoniczej wydawał dwa razy na tydzień obiady. Bywała na nich oraz na piątkowych herbatkach wieczornych nie tylko arystokracja rodowa, ale również ludzie ze świata nauki, literatury i publicystyki. Złośliwa plotka twierdziła, że na zebraniach i przyjęciach bywali tylko «krakowscy literaci», tj. tacy którzy nie splamili się pisaniem, ale była to zwykła potwarz” – pisał Henryk Barycz. Jak podaje Maria Estreicherówna, Karolina Wojnarowska, podobnie jak jej przyjaciółka – literatka Anna Różycka i cały krakowski high-life, miała trudność w wysławianiu się po polsku. Dlatego korzystała z pomocy młodego, ale już wysoko cenionego Józefa Łepkowskiego, któremu oddawała swe teksty do korekty literackiej. Łepkowski został potem słynnym archeologiem i rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Połomska pisarka uczestniczyła także w publicznych posiedzeniach Towarzystwa Naukowego w Krakowie, zrzeszającego uczonych, miłośników nauki oraz osoby zasłużone dla kultury. Prezentowano na nich wykłady i odczyty z zakresu literatury czy medycyny. Choć posie-


Historia Podkarpacia dzenia miały charakter otwarty, słuchaczami byli głównie mężczyźni. Estreicherówna zauważa, że zwykle bywało na nich od ok. stu do kilkuset osób, a wśród nich tylko nieliczne kobiety, m.in. żona Lucjana Siemieńskiego, Anna Kuszlówna, i Karolina Wojnarowska właśnie. Estreicherówna pisze o nich, że trochę pozowały na sawantki, tj. kobiety erudytki popisujące się swoją wiedzą. Aktywny udział połomskiej pisarki zarówno w herbatkach u biskupa Łętowskiego, jak i w Towarzystwie Naukowym pozwala stwierdzić, iż była ona kobietą ambitną, śmiałą, pewną siebie i konsekwentną w budowaniu swej pozycji w środowisku literackim. O tym, że ta pozycja była niemała, może świadczyć fakt, iż Wojnarowska pomagała innym, m.in. Gustawowi Czernickiemu, który był utalentowanym aktorem amatorem i poetą, ale cierpiał niedostatek. Wojnarowska udzielała mu poparcia w kwestiach wydawniczych.

Śmierć po długich i bolesnych cierpieniach O ile Karolina Wojnarowska spełniała się jako pisarka i poetka, o tyle rola żony okazała się trudna, gdyż małżeństwo Wojnarowskich nie należało do udanych. Franciszek Ksawery Prek podaje, że przez ostatnich kilka lat przed śmiercią „odstępowała od męża, który był próżniak”. Jednak historyk literatury Władysław Nehring pisze o „szczęśliwym małżeństwie” połomskiej pisarki. Poświęciła się macierzyństwu – córkę Julię wychowywała w pewnym systemie, a „znając swą łatwość w pisaniu, postanowiła swoje doświadczenia spisać i do rąk matek podać dobrze zrozumiane rady” (Nehring). Karolina Wojnarowska zmarła 12 maja 1858 roku w swoim majątku w Kościelcu pod Krakowem. Została pochowana na miejscowym cmentarzu, jednak nie zachował się jej nagrobek. Miała 43 lata. Prawdopodobnie chorowała lub cierpiała z bliżej nieznanego powodu. Autor nekrologu opublikowanego 15 czerwca 1858 r. w „Kurierze Warszawskim” zanotował, że zmarła po „długich i nader bolesnych cierpieniach”. „Nieposzlakowana moralność, jak najszlachetniejsze dążności, żywa wyobraźnia, a zarazem niewysłowiona serdeczność i rzewność, jak są cechą wszystkich literackich utworów, tak i całego życia zmarłej. Dobra, czuła, łagodna, przyjacielska, wybaczająca, nigdy nie zeszła z drogi cnoty, ani zadała fałszu tym zasadom, jakie wszczepiać w umysł swoich czytelniczek pragnęła,

to jest obowiązkom dobrej Córki, Żony, Matki i Obywatelki. Cześć twojej pamięci Karolino! Twój skon bolesnym jest ciosem dla Twych licznych przyjaciół, wielbicieli Twojego talentu, Twoich cnót domowych i obywatelskich (…) a Najwyższy niechaj spokojem niebieskim wynagrodzi twe cnoty i cierpienia ziemskie” - napisano w nekrologu. Również pamiętnikarz Prek podkreślał, że to, co Wojnarowska głosiła w swoich utworach, wcielała w czyn, wychowując córkę. Niestety „słabiejące coraz zdrowie, niejedną boleścią moralną nadwątlone wstrzymało jej popęd do dalszych prac umysłowych (…) zdrowie nie pozwalało jej nigdy wykonać tego, co serce pragnęło”. W krótkich XIX-wiecznych biogramach autorzy podkreślają, iż motorem popychającym Wojnarowską do pisania było macierzyństwo. Uznają ją za autorkę „nie błahych powiastek, nie utworów chwilowej słynności, lecz pism szacownych, użytecznych w każdym czasie i każdych okoliczności, bo poświęconych korzyści młodych dziewic”. Julia, córka pisarki, również zmarła młodo, bo w wieku zaledwie 27 lat, 26 maja 1866 roku. Osierociła dwuletnią córkę Helenę. 

Jedynym śladem obecności rodziny Rylskich w Połomi, z której wywodziła się Karolina Wojnarowska, jest marmurowa tablica w kruchcie kościelnej oraz nagrobek na cmentarzu. Na tablicy znajduje się epitafium z 1802 r. poświęcone Dorocie z Rylskich Sierakowskiej, zaś nagrobek ufundował Antoni Rylski swojemu siostrzeńcowi, Józefowi Sierakowskiemu, panu Baryczki, który zmarł 17 kwietnia 1840 roku. Karolina Wojnarowska nie została właścicielką Połomi, gdyż zmarła młodo. Jej ojciec Antoni Rylski w 1861 roku połowę majątku zapisał córce Karoliny – Julii Wojnarowskiej, zaś drugą połowę bratu Karoliny – Leonowi Rylskiemu. Następnie Połomia stała się własnością Stanisława Kotarskiego, męża Julii Wojnarowskiej.

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

95


V I P K ultura

Zdzisław

Kudła, twórca Bolka i Lolka powraca do rodzinnej Wesołej

Po dziesięcioleciach Zdzisław Kudła zawitał do rodzinnej wsi Wesoła w gminie Nozdrzec. W szkole podstawowej zaprezentował wystawę swojego malarstwa: płótna z różnych okresów życia. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

96

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

W

śród nich obraz pierwszy i najważniejszy - „Rodzinny dom”. Przedstawia bieloną, pokrytą strzechą chatę z rosnącą przed wejściem jabłonką, opłotkami oraz łąką, na której pasie się koń. Dom w Wesołej pod numerem 105 istnieje do dziś, lecz jest nie do poznania: kryty blachą, ocieplony, z gankiem oraz garażem na miejscu dawnej stajni. - Stoi na górce, z której oglądaliśmy całą wieś – wspomina Zdzisław Kudła. - Wśród pól jedynie dwa murowane budynki: kościół i szkoła. Porozrzucane po pagórkach strzechy chłopskich chałup i starannie zaorane płachetki pól. Zagospodarowany był każdy kawalątek ziemi. Nie marnował się nawet jeden kłos pszenicy. Panowała bieda; ojciec gospodarował tak, aby nie zagrażał nam głód. Było to niesłychanie trudne. Gospodarstwo liczyło 2,40 hektara, porozrzucane w trzynastu kawałkach. W tym nie tylko ziemia orna, także las i zakrzaczone nieużytki. Uprawiał te płachetki ziemi jeżdżąc po całej wsi. Zboże ścinało się sierpami. Siano proso i żyto; gdzieniegdzie udawała się pszenica. Do tego len i konopie, z których wytłaczano olej. Na co dzień jedliśmy barszcz i pierogi. Kurę zabijano tylko w dwóch wypadkach: gdy chłop był chory lub gdy kura była chora – wspomina. Zdzisław Kudła urodził się 6 lipca 1937 r. Miał pięcioro rodzeństwa, troje dożyło do dorosłości. Wieś liczyła 3600 mieszkańców. W czasie wojny przybyło kilkudziesięciu uciekinierów ze Śląska, Wielkopolski i Kresów. Wśród nich inteligencja: nauczyciele, pracownicy naukowi, nawet lekarz.


K

ierownik szkoły, pan Bielawski – późniejszy wykładowca na Politechnice Gliwickiej - odpytał mnie z pacierza i kazał recytować jakiś wierszyk. Powiedziałem: „Kto ty jesteś? Polak mały...” Do nauki łączono Pegaz po dwie-trzy klasy. Młodsze dzieci siedziały w masywnych drewnianych ławkach. Wyrośnięci chłopcy ze starszych klas musieli się na nich sadowić. Na pierwszej lekcji nauczycielka, pani Zielińska, kazała przynieść podręczniki. Zrobiło to tylko dwóch uczniów: jeden miał przedwojenne wydanie elementarza Falskiego, ja książkę o zwierzętach afrykańskich. Widząc, iż z tego nauki czytania i pisania nie będzie, wychowawczyni kazała dostarczyć książki do nabożeństwa. I tak zaczęliśmy mozolnie składać litery z modlitewników. Nie było innego wyjścia: w zniszczonej w czasie wojny szkole nie zachowała się ani jedna książka. W roku 1943 Niemcy wzięli ojca wraz z furmanką do robót fortyfikacyjnych przy umacnianiu Doliny Dukielskiej. Dostał zapalenia płuc, z którego wywiązała się gruźlica. Zmarł dwa lata później, w marcu 1945 r., pozostawiając trójkę małych dzieci. Był to dla mnie ogromny wstrząs psychiczny. Zrozumiałem, iż muszę kształcić się, aby wyrwać się z domu. Inaczej wszyscy – cała rodzina – powymieramy z głodu.

Już jako dziecko rysował po kątach, a ojciec z dumą pokazywał te prace sąsiadom. Gdy rodzica nie stało, podwoił wysiłki. Jak wspomina, był to rodzaj choroby sierocej. Kierownik szkoły w Wesołej wysyłał go do liceum plastyczkontra koń trojański. nego w Jarosławiu. Dostać się tam nie było łatwo. Najpierw trzeba było dojść na piechotę do Dynowa. Później jechało się koleją wąskotorową do Przeworska, zaś stamtąd - „normalną”, szerokotorową, do Jarosławia. Matka – która nigdy w życiu nie jechała pociągiem – uważała że to podróż „na koniec świata”: - Ja cię tak daleko nie puszczę – powtarzała przerażona. Uparła się, by uczęszczał do „zwykłego” liceum w pobliskim Dynowie. Szkoła mieściła się w pożydowskiej willi. Miała po dwie klasy: osobno męskie i żeńskie. Nauka była płatna. Przynieść należało po kilogramie masła miesięcznie. Do tego kwintal ziemniaków na rok. Do internatu należało dostarczyć własne łóżko z siennikiem oraz pościelą: pierzyną i poduszką. Dostawał stypendium z gminy - bez niego nie sposób byłoby przeżyć. Nauczyciele wywodzili się z różnych środowisk, Na przykład fizyki i chemii uczył pan Pajgert, były dyrektor banków w Wiedniu, Krakowie i Lwowie. Ze Lwowa Sowieci wysłali go na Sybir. Z łagru uciekł do Lwowa. I gdy do miasta wrócili Rosjanie, 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

97


malarstwo sytuacja się powtórzyła. W końcu trafił do Krakowa, skąd przed okupantami schronił się na prowincji. W liceum w Dynowie znalazł się życzliwy nauczyciel - Józef Witkowski, który uczył rysunku technicznego. Przekonał on swego ucznia, iż musi zmienić szkołę na liceum plastyczne. Bez tej zmiany jego szanse na zdanie do Akademii Sztuk Pięknych są zerowe – przekonywał. Po dwóch latach nauki w liceum ogólnokształcącym, czyli po tzw. „małej maturze”, Zdzisław Kudła zdał do „plastyka” w Jarosławiu. Warunki nauki nie były lepsze niż w Dynowie. 54 uczniów mieszkało w sali gimnastycznej na kilkupiętrowych łóżkach. Opiekowało się nimi grono znakomitych pedagogów, takich jak malarz-kolorysta Wiktor Śliwiński czy rzeźbiarz Stanisław Tobiasz. Wicedyrektora Alojzego Zawadę wspomina Zdzisław Kudła jako fanatyka sztuki. Wbiegał on w piątek rano do uczniowskiej sypialni krzycząc: - Wstawajcie, idziemy malować wschód słońca! Kiedyś wieczorem przyprowadził do szkoły kozę, aby uczniowie mogli narysować zwierzę z natury – opowiada. Wymagania były wysokie. Naukę rozpoczęło 40 osób. Szkołę skończyło czternaście z nich. Sześć zdawało na studia. Wszyscy dostali się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Po przejściu na emeryturę artysta wrócił do malarstwa. Gdy patrzymy na płótna Zdzisława Kudły, uderza nas

Dom rodzinny.

żywy, czysty, wręcz jaskrawy kolor. Przywodzi na myśl obrazy śląskich prymitywistów. Otoczeni codzienną szarością, chronili się oni w świecie sztuki. Podobnie postępuje bielski artysta. W kompozycji „Ziemskie łono. Wesoła” przedstawia pagórkowaty krajobraz rodzinnej wsi po żniwach. W obłokach przesuwają się wspomnienia z dzieciństwa: kolebka, izba rodzinnej chaty z piecem chlebowym i ciemną, oliwioną podłogą. Z nieba spada na ziemię kostka do gry odwrócona na szóstkę. To wygrana, którą właśnie w Wesołej przyniósł mu los. 

Zdzisław Kudła, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom z malarstwa u prof. Czesława Rzepińskiego w 1963 r.). Od tego roku związany ze Studiem Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Reżyser, scenarzysta i scenograf filmów animowanych. Zrealizował ich 26; były adresowane zarówno do dorosłych, jak i do dzieci (kilka odcinków serialu „Bolek i Lolek”). Filmy dla dorosłych to m.in. „Syzyf”- 1970, „Bruk” - 1971, „Szum lasu” - 1972, „Kwiat” - 1973”. „Impas” - 1975, „Kat” - 1977, „Karaluch. Blatta Orientalis”- 1987 (z F.Pyterem), „..ergo sum” - 2004 (z A.Orzechowskim). Laureat wielu nagród na festiwalach filmowych w kraju i za granicą, np. za „Porwanie w Tiutiurlistanie”- 1986. W 2009 r. wyreżyserował (wspólnie z A.Orzechowskim) film „Gwiazda Kopernika” nagrodzony na festiwalu w Erewaniu (Armenia, 2010) oraz w Łodzi i Teheranie (Iran, 2011). Wieloletni dyrektor bielskiego Studia Filmów Rysunkowych (1993-2010). W 2017 r. uhonorowany przez Ministra Kultury Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Po przejściu na emeryturę w 2010 r. wrócił do malarstwa. Dla Podkarpacia odkryła Zdzisława Kudłę Magdalena Kątnik-Kowalska, dyrektorka GOK w Żołyni. Okazało się, iż bielski artysta jest spokrewniony z rodziną snycerza Franciszka Dąbrowskiego z Żołyni, którego dom stał się obiektem kulturalnym w ramach realizowanego przez GOK projektu „Dąbrowscy. Pasja tworzenia”. Wystawa malarstwa Kudły w GOK w Żołyni została zorganizowana w kwietniu br. W maju z inicjatywy Edyty Serwatki, dyrektorki GOK w Nozdrzcu, ekspozycja malarstwa została pokazana w Wesołej – rodzinnej wsi artysty. Sylwetka Z. Kudły została przedstawiona w VIP Biznes i Styl w numerze lipcowym ub. r.; obecnie opisujemy jego podkarpackie korzenie.

98

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022



Moda

ANUI

– unikatowa

biżuteria sutasz z Rzeszowa

Edyta Gąsior.

Sznurek, kryształki Svarowskiego, kamienie naturalne, bursztyn, kawałki chust góralskich, koronki, frędzle i chwosty - z takich materiałów powstaje w rzeszowskiej pracowni biżuteria ANUI. Projektantka Edyta Gąsior od 10 lat tworzy ją techniką sutasz. Kolczyki, naszyjniki i bransoletki ANUI cieszą się zainteresowaniem klientek w USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji i Kanadzie. Trafiają też w gusta mieszkanek krajów arabskich. W Polsce chętnie noszą ją celebrytki, piosenkarki i prezenterki. Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

100

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Edyta Gąsior zaczęła tworzyć biżuterię sutasz w 2011 roku w zapleczu domowym. Rok później założyła blog pod marką AdityaDesign. Jej budżet opiewał na… 11 zł. Pierwszą parę kolczyków sprzedała za kilkadziesiąt złotych, a każdy kolejny zysk inwestowała w materiały na biżuterię. Z czasem klientek pojawiało się coraz więcej, głównie z polecenia lub social mediów. - Pod koniec 2013 roku w Nowym Targu poznałam Anetę Knap, projektantkę mody folkowej. Miesiąc później moja biżuteria trafiła na wybieg z jej kolekcją ubrań i na finał wyborów Miss Polski - mówi Edyta Gąsior. - Tak się zaczęła przygoda z pokazami mody, a ja zdecydowałam, że chcę produkować więcej, na większą skalę i za granicę. Przyjaźń z Anetą trwa do dziś, a moja biżuteria towarzyszy jej na wybiegach, pokazach i w telewizji. Aneta i jej kolekcje są niejednokrotnie dla mnie inspiracją to tworzenia nowych wzorów i nowej kolorystyki. Praca w korporacji, potem projektowanie wnętrz Edyta Gąsior zawsze marzyła, by zostać architektem, jednak los pokierował ją na studia z rachunkowości, a potem do pracy w korporacji. Mając prawie 30 lat, w ciągu jednego dnia zdecydowała się na podyplomowe studia na kierunku Projektant Wnętrz i Mebli w Krakowskich Szkołach Artystycznych. Podczas przygotowywania jednego z zadań na zajęcia, trafiła w Internecie na zdjęcie biżuterii sutasz projektantki z Izraela. - Zadanie oddałam, przedmiot zaliczyłam, a obraz kolorowej, niesamowicie skomplikowanej i oryginalnej biżuterii pozostał w mojej głowie – wspomina. Zajęła się projektowaniem wnętrz, ale nadal czuła niedosyt twórczy. Brakowało jej miejsca i przestrzeni na tworzenie wła-


Moda

snych pomysłów i projektów. Wróciła do poszukiwania informacji na temat techniki sutasz przy tworzeniu biżuterii, która wówczas była jeszcze bardzo mało znana. - Znalazłam tutoriale po francusku, zakupiłam pierwsze materiały i zaczęłam się uczyć. Szybko wypracowałam swoje własne metody i techniki. Wyzwaniem był dostęp do sznurków i innych materiałów. Zaczęłam tworzyć biżuterię w ramach hobby, a później na zamówienie. Pewnego dnia poczułam, że już nie jestem projektantem wnętrz, lecz biżuterii i tak tworzę „co mi w duszy gra” z pasją i radością do dziś – mówi. ANUI powstało w Rzeszowie W życiu projektantki i w firmie zaszły spore zmiany. Wyprowadziła się z Krakowa, gdzie mieszkała i pracowała przez klika lat, i wróciła z 8-letnią wówczas córką do rodzinnego Mielca. Mieszkały tam przez cztery lata, po czym zamieszkały w Rzeszowie. - Tu zdecydowałam się też na zmianę nazwy marki. Z AdityaDesign powstała ANUI – mówi Edyta Gąsior. Projektantka przyznaje, że było to dość ryzykowne posunięcie, ponieważ biżuteria rozpoznawana była pod nazwą AdityaDesign. Jednak klientki miały trudności z zapamiętaniem, wymówieniem czy zapisaniem nazwy marki, a tym samym adresu sklepu, nie mówiąc o poleceniu jej innym. - Stwierdzenie "aroha nui", co w języku maori oznacza much love, made with love, idealnie pasowało do tego co robię. Chciałam, aby nazwa było prosta, a jednocześnie dla mnie miała głębsze znaczenie. I tak powstało ANUI - made with love. Sutasz daje niezwykły efekt, ale wymaga precyzji Sutasz wymaga precyzji i cierpliwości dlatego, że biżuterię tworzy się zszywając ze sobą poszczególne elementy. Bazę stanowi wiskozowy, pleciony sznurek sutasz w różnych odcieniach. - Łączy się go z kryształami, kamieniami, koralikami, frędzlami i wszystkim, co nam przyjdzie do głowy i uda się przyszyć. Sznurek należy odpowiednio ułożyć, wyprasować i zszywać bardzo delikatnie ultracienką żyłką i igłą do koralików – tłumaczy projektantka.

Sznurek łatwo ulega zaciągnięciu i potrafi się zniekształcić podczas szycia, stąd wymagana jest cierpliwość i dokładność. Ta technika pozwala swobodnie łączyć ją z innymi, co z kolei daje niemal nieograniczone możliwości. - Cechą charakterystyczną tej biżuterii jest jej mała waga. Sznurki sutasz stanowiące bazę są bardzo lekkie w porównaniu do biżuterii tworzonej na bazie metalowej lub srebrnej. Nawet bardzo duże kolczyki ważą tyle co puch na uchu, co niezmiennie zaskakuje i cieszy moje klientki. To jest ogromna przewaga tej techniki nad innymi – dodaje Edyta Gąsior. Biżuteria ANUI to w większości strojne, efektowne projekty w stylu boho, folk, glamour i orientu, o zróżnicowanej kolorystyce, przykuwające uwagę misternym wykonaniem oraz dbałością o detale. Wśród wzorów i kolekcji znajduje się również biżuteria skromniejsza, mniejsza, stonowana i biznesowa, a także minimalistyczne bransoletki szczęścia. - Moja biżuteria jest skierowana do kobiet, które cenią sobie indywidualność, piękno drobnych rzeczy, dbałość o szczegóły i produkty stworzone z pasją i miłością, a nie maszynowo. Biżuteria ANUI ma podkreślić piękno kobiety, odbijać błysk jej oczu i radość jej uśmiechu. Ma podkreślać świadomość bycia kobietą silną i pewną siebie – wyjaśnia Edyta Gąsior. Projekty ANUI noszą klientki na całym świecie ANUI trafia do klientek poprzez sprzedaż internetową, do USA, Niemiec, Kanady, Wielkiej Brytanii, Włoch. W Polsce od dziewięciu lat ambasadorką marki jest projektantka mody folk Aneta Larysa Knap. Biżuterię ANUI nosiły też celebrytki, prezenterki i piosenkarki, m.in. Macademian Girl, Cleo, Marysia Sadowska, kilka finalistek Miss Polski i Miss Nastolatek, Ida Nowakowska, Anna Głogowska, Małgorzata Tomaszewska i Joanna Kurska. - Nasza biżuteria cieszy się zainteresowaniem na całym świecie. Ostatnio promowaliśmy ją w krajach arabskich, gdzie kobiety nadal wolą kupować biżuterię bezpośrednio w sklepach stacjonarnych i na targach biżuteryjnych. Jak się okazało, sutasz jest im zupełnie obcy i zaskakujący. Oryginalne i kolorowe wzory ANUI mocno wybijają się na tle wyłącznie złotej biżuterii, natomiast lekkość naszych wzorów robi niezmiennie wrażenie na klientkach - przyznaje projektantka. Od niedawna ANUI funkcjonuje w nowo otwartej pracowni w Rzeszowie. Założycielka marki przygotowuje się do targów biżuteryjnych w USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Francji, aby tam szukać firm i butików do współpracy. Chce działać odpowiedzialnie społecznie, dlatego część przychodów ze sprzedaży biżuterii będzie przeznaczać na wsparcie i pomoc Ukrainie. - Każda klientka, niezależnie od tego, z którego kraju będzie, jeśli nie ma świadomości wojny, otrzyma ulotkę z informacją, że zakup tej biżuterii jest jednocześnie cegiełką pomocy. Będziemy się rozwijać, tworzyć i projektować z pasją i dzielić się z miłością. Aby pomagać, musimy być silni i stabilni i tego wszystkim nam życzę – mówi Edyta Gąsior. 

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

101


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Otwarcie Centrum Edukacji Tradycji im.Jana Potockiego.

Oranżeria.

Muzeum-Zamek w Łańcucie.

Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie z Martą Dąbrowską i Michałem Długim ze Stowarzyszenia Rekonstrukcyjnego „Krynolina”. Ujeżdżalnia.

Od lewej: Grzegorz Nieradka, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Radosław Wiatr, wicewojewoda podkarpacki.

Od lewej: Jarosław Reczek, sekretarz miasta Łańcuta; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor MuzeumZamku w Łańcucie.

102

VIP B&S czerwiec-lipiec Rafał2022 Kumek, burmistrz Łańcuta.

Od lewej: Beata Terczyńska, dziennikarka GC „Nowiny”; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl.

Od lewej: Bożena Lauzer, kustosz, pracownik działu edukacji muzealnej MuzeumZamku w Łańcucie; Edyta Kucaba-Łyszczek, kierownik działu edukacji muzealnej MuzeumZamku w Łańcucie.

Prof. Dorota Folga-Januszewska, historyk sztuki, wicedyrektor Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie.

Od lewej: Adam Krzysztoń, starosta łańcucki; Edyta Kucaba-Łyszczek, kierownik działu edukacji muzealnej Muzeum-Zamku w Łańcucie; Robert Godek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim.


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Inauguracja 61. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Martina Zadro, chorwacko – słoweńska sopranistka.

Jose Cura, argentyński tenor, kompozytor i dyrygent.

Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie, radna sejmiku wojewódzkiego, z mężem, Wiesławem Stępniem.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej oraz Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa.

Krystyna Stachowska, wiceprezydent Rzeszowa.

Od lewej: Robert Walawender, radny Miasta Rzeszowa; Teresa Kubas-Hul; Jolanta Kaźmierczak, wiceprezydent Rzeszowa; Katarzyna Pawlak, dyrektor Wydziału Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Rzeszowa; Witold Walawender, radny Miasta Rzeszowa.

Od lewej: Zofia Stopińska, dziennikarka muzyczna, z mężem, Tadeuszem Stopińskim; Magdalena Mach, redaktor naczelna Gazety Wyborczej Oddział w Rzeszowie.

B&S czerwiec-lipiec 2022 Irena Siwowska iVIP prof. Tomasz Siwowski, Politechnika Rzeszowska.

103


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Inauguracja 61. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Marcin Zaborniak, dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie, z żoną Anną.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.

Józefa Misiewicz, dyrektor Wojewódzkiego Zespołu Specjalistycznego nr 3 w Rzeszowie, z mężem Michałem Misiewiczem.

Od lewej: prof. Larisa Fedoniuk z Tarnopola na Ukrainie; prof. UR Krystyna Leśniak-Moczuk, prezes Stowarzyszenia Krystyn Podkarpackich.

Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego i prof. Jan Draus, historyk, członek kolegium IPN.


Prof. Artur Mazur, prorektor Kolegium Nauk Medycznych Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Agatą Mazur, adwokatem.

Prof. Bartosz Korczowski, ordynator oddziału pediatrii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie.

Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z żoną Ewą Hirszberg-Pilch.

Prof. Ryszard Korczowski, pediatra, wieloletni ordynator oddziału pediatrii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, z żoną Marią Korczowską, byłą radną Rzeszowa.

Od lewej: Krystyna Wróblewska, dyrektor Podkarpackiego Zespołu Placówek Wojewódzkich w Rzeszowie; Bogusława Wybraniec.


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Atlantic Opera Orchestra na 61. Muzycznym Festiwalu w Łańcucie.

Muzeum-Zamek w Łańcucie.

Atlantic Opera Orchestra.

Od lewej: Waldemar Barnaś, dyrektor oddziału Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. w Mielcu, z żoną Danutą; Fryderyk Kapinos, poseł PiS, z żoną Dorotą.

Sandra Ferrández Penalva, hiszpańska mezzosopranistka i José Ferreira Lobo.

Jolanta Pietrasz i Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A. Marszałek województwa podkarpackiego, Władysław Ortyl, z żona Aldoną; wnuczką Jagódką i córką Pauliną.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.

106

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

Witold Walawender, radny Rzeszowa, z żoną Agatą.

Od prawej: Marta Gregorowicz, zastępca dyrektora Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie; Fryderyk Kapinos, poseł PiS, z żoną Dorotą; Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki, z żoną Aldoną.


VIP B&S czerwiec-lipiec 2022

107


108

VIP B&S czerwiec-lipiec 2022


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.