VIP Biznes&Styl Nr 61

Page 1

Pogranicznicy

Ĺšladami Watahy



VIP BIZNES&STYL Luty-Marzec 2019

34-39

Prof. Aleksander Hall

Prof. Aleksander Hall: W ostatnich 30 latach w polskiej historii na pewno wspaniale udała się nam samorządność, ale dumny jestem przede wszystkim ze zbudowania państwa demokratycznego, które umiało osiągnąć swoje strategiczne cele w polityce międzynarodowej – wejście do Unii Europejskiej i NATO. Jednocześnie nic nie jest nam dane raz na zawsze i musimy nauczyć się troszczyć oraz bronić największych zdobyczy naszej wolności.

LUDZIE PODKARPACIA

RAPORTY i REPORTAŻE

Zuzia Górska z Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej Jak człowieka nic nie uwiera, nie dąży do zmian

Anna Koniecka Polski król wódki z Syberii

28

VIP TYLKO PYTA

34

Aneta Gieroń rozmawia z prof. Aleksandrem Hallem, historykiem i politykiem Politycy nie mogą ulec pokusie pychy!

SYLWETKI

8 46

Alfons Karpiński powrócił do Rozwadowa

Jolanta Kluz-Zawadzka Po nocach śnią mi się tam-tamy

66 74

Bieszczadzcy pogranicznicy Śladami Watahy

KULTURA

22 78

Teatr im. Wandy Siemaszkowej „Mistrz i Małgorzata” VIP Kultura Malarski świat Stanisława Ożoga

82

Rok 2019 Rokiem Zdzisława Beksińskiego Rocznica 90. urodzin


46

8

54 Styl Życia

24

Jakub Rydkodym Autostopem przez świat

70

Polska lokalna Przeszłość ma dla nas znaczenie

78

ROZMOWY

14

Abp Grzegorz Ryś i Szymon Hołownia w Rzeszowie

40

W drodze Roman Bielecki OP i Jerzy Bielecki o Drodze św. Jakuba

40

KSIĄŻKA

74

54

Sonia Pedofilia nie dotyczy tylko marginesu społeczeństwa

FELIETONY

58

Jarosław A. Szczepański Pół roku na miarę epoki

62

Krzysztof Martens Dlaczego aborygeni zjedli Cooka?!

MODA

92

Magdalena Kędzior Jaka matka, taka córka

4

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

70

66

92


OD REDAKCJI

Rok 2019 będzie nie tylko rokiem wyborów do polskiego parlamentu oraz parlamentu europejskiego, ale przede wszystkim czasem świętowania 30. rocznicy pierwszych, częściowo wolnych wyborów, które odbyły się 4 czerwca 1989 roku oraz 15-lecia naszej obecności w Unii Europejskiej, choć częścią europejskiego dziedzictwa jesteśmy od zawsze. I, jak ocenia prof. Aleksander Hall, bilans III RP jako narodu i państwa wychodzi zdecydowanie pozytywnie, choć proces przemian przebiegał różnymi meandrami. W różnych okresach i w różnym tempie realizowaliśmy ważne zadania państwowe i narodowe. Polska rozwija się przez te wszystkie lata, a Polacy z każdym rokiem czują się pewniej w Unii Europejskiej. Kiedy patrzymy na historię Polski, nie ulega żadnej wątpliwości, że niewiele mieliśmy okresów tak pozytywnych, jak ostatnie trzy dekady. Ale też jesteśmy obecnie społeczeństwem głęboko podzielonym. Społeczeństwem, w którym istnieją duże obszary obojętności, braku czynnej identyfikacji ze sprawami publicznymi, z państwem. To jest niewątpliwie porażka, która boli. Tli się jednak nadzieja, zwłaszcza w Polsce lokalnej, gdzie drzemie ogromny, nie zawsze wykorzystany potencjał. Z dala od dużych miast, gdzieś w cieniu fredrowskiego zamku w Odrzykoniu, Zuzia Górska stworzyła Pracownię Twórczą Zuzi Górskiej i udowodniła, że realizować się można wszędzie, także na terenach nieuprzemysłowionych, oddalonych od głównych szlaków komunikacyjnych, ale nie zabijających w ludziach pasji i chęci działania. W niewielkiej gminie Wojaszówka, we wsi Ustrobna, powstało właśnie Muzeum Rodów Szlacheckich. O historycznych postaciach oraz o rodach szlacheckich: Starowieyskich, Kamienieckich, Rogoyskich, Lesikowskich, Narbutowiczów, Modesta Humieckiego, zamieszkujących niegdyś gminę, opowiada zestaw tablic ozdobionych unikalnymi, archiwalnymi fotografiami. Gminy nie stać na kupowanie antyków, ale stać ją, by mieszkaniec gminy wiedział o swojej przeszłości. Warto dostrzegać atuty Podkarpacia. Nie musimy mieć kompleksów. A że czasem coś uwiera po drodze… I dobrze. Jak człowieka nic nie uwiera, nie dąży do zmian, a my chcemy przeć do przodu! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny fotograf

Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333 kierownik ds. reklamy Mateusz Sołek mateusz.solek@sagier.pl tel. kom. 530 270 707

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Od lewej: Andrzej Dec, Tadeusz Ferenc, prof. Kazimierz Widenka, prof. Sylwester Czopek.

Prof. Kazimierz Widenka i prof. Sylwester Czopek Honorowymi Obywatelami Rzeszowa

N

LUDZI E

Twórca rzeszowskiej kardiochirurgii prof. Kazimierz Widenka i rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego prof. Sylwester Czopek zostali uroczyście przyjęci do grona Honorowych Obywateli Miasta Rzeszowa. Tytuły odebrali z rąk prezydenta Tadeusza Ferenca i przewodniczącego Rady Miasta Andrzeja Deca podczas jubileuszu 665-lecia lokacji miasta, który w styczniu świętowano w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego. Urodziny uświetnił koncert Grażyny Łobaszewskiej.

ominacje dla prof. Kazimierza Widenki i prof. Sylwestra Czopka Rada Miasta poparła jednoOd lewej: prof. Kazimierz Widenka głośnie, uznając, że znacząco wpływają na rozi prof. Sylwester Czopek. wój i postrzeganie stolicy Podkarpacia w świecie. Dr hab. n. med. Kazimierz Widenka, absolwent Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, kieruje Kliniką Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, którą uczynił atrakcyjnym ośrodkiem medycznym i naukowym. Dzięki zaangażowaniu w jej tworzenie diametralnie zmienił sytuację mieszkańców Podkarpacia cierpiących na choroby serca wymagające interwencji chirurgicznej. Doświadczenie zdobywał na salach operacyjnych w Wielkiej Brytanii i w II Klinice Kardiologicznej w Katowicach. Po raz pierwszy przyjechał do Rzeszowa w 2004 roku. – Miałem jasny cel: przyjeżdżam do miasta, gdzie nie ma oddziału kardiochirurgii, trzeba go jak najszybciej stworzyć i zrobić wszystko, by zaznaczyć swoje istnienie na mapie Polski. Oddział kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie rozpoczął działalność w październiku 2006 roku. Budowa rozpoczęła się jesienią 2004 roku i kosztowała ponad 45 mln zł. Podkarpacie było wówczas jedynym województwem w Polsce, w którym nie wykonywano operacji na otwartym sercu. Pamiętam, jak stałem na gołej ziemi, z której miał wyrosnąć budynek i już wtedy czułem, że jak machina ruszy, to kardiochirurgia powstanie – wspominał w wywiadzie udzielonym w 2016 roku magazynowi VIP Biznes&Styl. Do Rzeszowa ściągnął także część swojego zespołu z kliniki w Katowicach. Już w pierwszym tygodniu funkcjonowania oddziału przeprowadził 5 operacji. Pod jego okiem wykształciło się 9 specjalistów i trzech doktorów, a działająca już od 12 lat Klinika Kardiochirurgii stała się prężnie działającym i jednym z czołowych ośrodków kardiochirurgii w Polsce. Rocznie wykonuje się tu około 1000 zabiegów. akże pasjonatem, chociaż w innej dziedzinie, jest prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, współtwórca Instytutu Archeologii UR, odkrywca kilkuset nowych stanowisk archeologicznych i badań wykopaliskowych. Jest absolwentem archeologii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Tytuł doktora uzyskał w Instytucie Historii Kultury Materialnej Polskiej Akademii Nauk, a habilitację na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 2003 roku otrzymał tytuł profesora nauk humanistycznych. Z Rzeszowem związany jest od 1981 roku. Do 2008 roku pracował w Muzeum Okręgowym (od 1991 jako jego dyrektor). Pracę akademicką rozpoczął w 1997 roku. Współtworzył Instytut Archeologii UR, zajmował stanowisko dziekana Wydziału Socjologiczno-Historycznego i prorektora UR ds. nauki. W 2015 roku, po powołaniu prof. Aleksandra Bobki na wiceministra nauki i szkolnictwa wyższego, pełnił obowiązki rektora tej uczelni, a w 2016 roku został wybrany na rektora. Jest autorem dziewięciu książek, współautorem i redaktorem licznych prac naukowych z zakresu archeologii. Specjalizuje się w zagadnieniach archeologii powszechnej epoki brązu i wczesnej epoki żelaza. W 2011 roku został przez prezydenta Bronisława Komorowskiego odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Wcześniej, w 2004 roku, otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Radni miejscy postanowili w tym roku wyróżnić jeszcze jedną osobę - tytuł Zasłużonego dla Miasta Rzeszowa otrzymał pochodzący z Krakowa Mateusz Tułecki, twórca kultowej konferencji marketingowej InternetBeta, która od 2009 roku odbywa się w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. 

T

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak


Malarstwo

Malarz pięknych kobiet i róż Alfons Karpiński powrócił do Rozwadowa w Stalowej Woli Lucyna Mizera.

Dziś najlepszym przyjacielem kobiet jest Photoshop, 100 lat temu kochały Alfonsa Karpińskiego. Mistrz kobiecego portretu, malarz scen rodzajowych i martwych natur, którego herbaciane róże każdy nobliwy krakus pragnął zawiesić na ścianie. Obok Malczewskiego, Wyspiańskiego, Fałata jeden z najlepszych malarzy Młodej Polski. Alfons Karpiński po 134 latach powrócił do Rozwadowa, skąd pochodził i gdzie jubileusz 20-lecia Muzeum Regionalne w Stalowej Woli świętowało otwarciem Galerii Alfonsa Karpińskiego. Pierwszej w Polsce i z różą w tle, oczywiście.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

K

arpiński urodził się Odkąd też 20 lat temu w Stalowej w 1875 roku i pierwWoli powstało Muzeum Regionalne, szych 10 lat życia spęa Lucyna Mizera została jego dyrekdził w Rozwadowie, torem i jest nim do dziś, rozpoczęło gdzie jego ojciec był sęsię gromadzenie dzieł Karpińskiego dzią powiatowym. Powrót do miejsca, oraz promowanie jego dorobku. Przez gdzie wszystko się zaczęło, jest o tyle dwie dekady udało się stworzyć najsymboliczny i wymowny, że Galeria większą w Polsce kolekcję, na którą powstała w budynku dawnego sądu składa się 76 prac ze wszystkich okrepowiatowego, a później rejonowego, sów twórczości artysty, z najlepszą który od 2012 roku należy do Muw kraju kolekcją 44 rysunków młozeum Regionalnego w Stalowej Woli. dopolskiego malarza. Sam Rozwadów, miasteczko z ponad – Nie mam wątpliwości, że Al300-letnią historią, od 1973 roku jest fons Karpiński i Zdzisław Beksiński dzielnicą Stalowej Woli, która naroto najwybitniejsi artyści XX wieku dziła się niespełna 100 lat temu, a dziś z naszego regionu, kluczowe postaJane z japońską laleczką, 1909. jest jednym z najważniejszych i najcie jeśli chodzi o malarstwo polskie większych miast na Podkarpaciu. i Podkarpacie. Dwie fantastyczne osoTwórczość Alfonsa Karpińskiebowości, skrajnie różne, ale wybitnie go, przez lata zapomniana, dzięki nowo otwartej Galerii ma utalentowane. I wspaniale się stało, że obaj malarze doczeszansę przypomnieć fenomen artysty, który malował pięk- kali się autorskich galerii publicznych – w Stalowej Woli nie, po prostu. Który w sztuce dążył do piękna, elegancji i Sanoku. To bardzo ważne, gdyż takie miejsca koncentrui wysublimowanego uroku, bez względu na mody i zmie- ją się nie tylko na pokazywaniu obrazów, ale nie mniejszą niające się prądy. wagę przywiązują do realizacji programów edukacyjnych

8

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019


i badań naukowych. Dzięki temu kolekcje się rozwijają, mają szansę być prezentowane w Polsce i za granicą, co sanocka galeria od kilku lat potwierdza – mówi Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli. Z Galerii Karpińskiego do Pracowni Artystycznej Sama Galeria Karpińskiego jest przestrzenią niezwykłą, bo połączoną ze Szkołą Rysunku i Malarstwa. Dzięki temu ekspozycja prac malarza przenika się z pracownią artystyczną, czego nie można zobaczyć nigdzie indziej w Polsce. Stalowa Wola okazała się prekursorem w łączeniu tradycyjnej sztuki z nauczaniem jej odbioru oraz tworzeniem sztuki. aleria w otwartej aranżacji zajmuje poddasze historycznego budynku z zachowanymi ceglanymi kominami i więźbą dachową, które są znakomitym tłem dla nowoczesnej ekspozytury gwarantującej oglądanie obrazów i rysunków z każdego miejsca Galerii. Za każdym razem z innej perspektywy, co jeszcze ciekawiej pozwala odbierać prace Karpińskiego. Wszystko powstało w ekspresowym tempie, od 2016 roku, a całość, z remontem budynku, kosztowała 4 mln 300 tys. zł – Przestrzeń podzielona jest na segmenty związane z kolejnymi etapami działalności artystycznej Alfonsa Karpińskiego. Od szkiców, przez dział krakowskiej Portret żony, 1921. Młodej Polski, melancholijny Paryż, portrety kobiet, salon i martwe natury, aż po mroczny etap czasu spędzonego na froncie wojennym – opowiada dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli, w ramach którego powstała Galeria Karpińskiego. W stalowowolskich zbiorach znalazły się m.in. rzadkie u Karpińskiego sceny rodzajowe – obraz na „Na odpuście” z 1907 roku oraz malarski szkic „Na targu” z 1905.

G

Barwne utrwalenie podkrakowskiego odpustu jest tylko potwierdzeniem fascynacji młodopolskich twórców krakowską wsią, Bronowicami, które na początku XX wieku były nadzwyczaj modne. Wszechstronnie wykształcony Karpiński nauki pobierał w Krakowie i Monachium. Od 1904 do 1907 roku uczęszczał do Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, w latach 1908 - 1912 do Akademii Colarossiego w Paryżu. I to właśnie okres paryski uznaje się za najważniejszy w jego twórczości. Znudzony Wiedniem, zachwycił się Paryżem, gdzie tworzył najlepsze swoje prace. Jednak to Kraków był miejscem, do którego zawsze powracał. Mistrz kobiecych portretów stworzył liczne obrazy modelki o imieniu Jane i to właśnie one należą do najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych dzieł artysty. W nowo otwartej Galerii możemy oglądać „Jane z japońską laleczką”, wypożyczoną z Muzeum Narodowego w Krakowie. Piękna młoda kobieta w negliżu trzyma w ręku czarnowłosą laleczkę w kimonie, co potwierdza, że i Karpiński uległ panującej w tamtym okresie modzie na japonizm. Portretował najczęściej modelki i aktorki, kobiety piękne, eleganckie, które przykuwały uwagę: misterną fryzurą, wyszukanym strojem, nieoczywistą urodą. – Do dziś w wielu domach Krakowa z profesorskimi i inteligenckimi korzeniami na ścianach wiszą portrety autorstwa Karpińskiego – opowiada Lucyna Mizera. – Malarz już za życia był doceniany i kopiowany, co potwierdza, że jego prace były bardzo pożądane. Kobiety z jego obrazów spoglądają na nas z wysmakowanych wnętrz z pięknymi meblami i porcelaną, upozowane, pięknie ubrane, zachwycające. Trudno się dziwić, że wiele krakowskich mieszczek marzyło, by być sportretowaną przez Alfonsa Karpińskiego. Paradoksalnie, nieczęsto portretował swoją o dwadzieścia pięć lat młodszą żonę, Władysławę Chmielarczykównę. 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

9


Malarz pięknych kobiet i róż

W

twórczości Karpińskiego równie popularna jak portret kobiety jest martwa natura, róże przede wszystkim, najpiękniejsze te herbaciane. Ponoć nie było dnia, kiedy by malarz nie przemierzał krakowskich zaułków z bukietem róż pod pachą. Ich niezwykłe kolory, faktury – kwintesencję piękna, można odnaleźć w jego obrazach z kwiatami. Malowanie róż białych, czerwonych, ale najczęściej herbacianych, pozwalało mu w sposób jeszcze atrakcyjniejszy oddać piękno portretowanych kobiet. W Galerii są też prace z mało znanego okresu w twórczości Karpińskiego, gdy w czasie I wojny światowej był w służbie pozafrontowej i zajmował się dokumentacją malarską grobów i cmentarzy wojennych. To wtedy powstała m.in. „Ofensywa pod Gorlicami”, znajdująca się w zbiorach w Stalowej Woli. Jest też symboliczny warsztat pracy artysty z jego obrazami – tak mogła wyglądać pracownia Karpińskiego. W Galerii można stanąć przy sztalugach z epoki, zasiąść w przedwojennym fotelu i zerknąć na historyczną porcelanę. Co ciekawe, nawet miejsce pracy malarza nie przypomina zagraconej pracowni, ale bardziej przedwojenny salon, elegancki, wygodny i przytulny. – Chodziło nam o oddanie klimatu tamtego miejsca. Chcieliśmy, by każdy choć na chwilę mógł poczuć się w Galerii jak artysta lub model – dodaje Lucyna Mizera. to nie jedyne interaktywne elementy wystawy. Jest 10 tabletów, z których można przeczytać szczegółowe informacje o najcenniejszych pracach ze stalowowolskiej kolekcji. Nie zabrakło wirtualnego przewodnika, czyli Alfonsa Karpińskiego, choć z głosem lektora, który we wspomnieniach snuje historię swojego życia oraz twórczości. I w końcu to, co najbardziej atrakcyjne w pięknych wnętrzach poddasza - płynna granica, jaką można przekroczyć od obrazów Karpińskiego do świata pracowni artystycznej, która jest wyposażona w najnowocześniejsze multimedialne sztalugi i pędzle multimedialne, gdzie możemy się uczyć, czym jest kompozycja, kolor, gdzie możemy malować obrazy i natychmiast przesyłać je na maila albo do mediów społecznościowych. Jednocześnie wystarczy odwrócić głowę i za plecami mamy najpiękniejsze prace młodopolskiego artysty. Komu marzą się tradycyjne sztalugi, też takie znajdzie,

A

10

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

do tego podest dla modeli i zajęcia w ramach Szkoły Rysunku i Malarstwa. Na gości czeka jeszcze niewielkie kino, gdzie obecnie prezentowany jest film z życia i twórczości Alfonsa Karpińskiego, ale w przyszłości nie zabraknie projekcji artystycznych dokumentów. Będą też wykłady o sztuce. – Zależało nam, by Galeria była miejscem tętniącym życiem, gdzie nie przychodzi się raz, ale do którego się wraca, by znaleźć nie tylko nowe odczytanie dzieł Karpińskiego, ale czerpać radość z tworzenia. To miejsce dla młodzieży oraz pasjonatów w każdym wieku – mówi Mizera. W cieniu róży, która jest kwintesencją piękna tak często obecną w twórczości Karpińskiego i która została motywem przewodnim stalowowolskiej Galerii. Dyskretnie, ale wszędzie można dostrzec świeże róże w wazonach. Przed budynkiem już za kilka miesięcy zakwitnie różany ogród, a w czerwcu w Galerii Alfonsa Karpińskiego zaplanowany jest pierwszy Festiwal Róży. I może choć na chwilę uda się przywołać atmosferę niczym z krakowskiego salonu z czasów Młodej Polski, choć zdaje się, że salon rozwadowski, z muzyką na żywo latem i filmami o sztuce, może okazać się jeszcze atrakcyjniejszy. 

Pomysłodawca, autor programu, koordynator projektu: Lucyna Mizera Współautor programu: Katarzyna Zarzycka z Fundacji Plenerownia Koncepcja i projekt wykonawczy modernizacji budynku byłego Sądu Rejonowego: Arkon Atelier Sp. z o.o. Wykonanie prac rewaloryzacyjno-remontowych: Zakład Remontowo-Budowlany Józef Bajek Kurator wystawy stałej: dr Anna Król, współpraca Anna Szlązak-Nowak, koordynator: Magdalena Kołtunowicz Projekt graficzny Galerii: Koza Nostra Studio Wykonanie aranżacji Galerii: Inga Olszańska INTEORIA Autorzy scenariuszy kontentu multimedialnego dla Galerii: Anna Król, Magdalena Kołtunowicz, Dominika Zborowska, Fundacja Plenerownia Scenariusz wykonawczy i wykonanie kontentu multimedialnego dla Galerii: VIDIFILM Alicja Schatton-Lubos Koordynatorzy techniczni: Janusz Gajda, Paweł Szegda, Marcin Młynarski Koordynator finansowy: Dorota Jargieło-Pawlak





KOŚCIÓŁ

Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, abp Grzegorz Ryś, Szymon Hołownia, Wojciech Bonowicz.

Abp Grzegorz Ryś i Szymon Hołownia w Rzeszowie:

Zacznijmy od „przepraszam” – Najbardziej brakuje mi listu Episkopatu, w którym my pierwsi powiemy „przepraszam”. Ale to musi być poważne „przepraszam”, to znaczy, musimy także nazwać swoje winy – uważa abp Grzegorz Ryś, metropolita łódzki, członek Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski. Słowa te wypowiedział w Rzeszowie, odnosząc się nie tylko do zabójstwa prezydenta Gdańska i mowy nienawiści, ale i do problemów współczesnego chrześcijaństwa. – Nam chrześcijaństwo pomyliło się z ideologią. Z Ewangelii robimy soczek. Żyjemy w katolickiej bańce i podniecamy się, że 40 proc. Polaków chodzi do kościoła. Czy w nas jako chrześcijanach widać tę miłość? – zapytał niemal tysięczną publiczność obecny na tym samym spotkaniu Szymon Hołownia. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

14

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

O

twarte wykłady i debaty organizowane od trzech lat przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem. Styczniowe spotkanie z abp. Grzegorzem Rysiem i dziennikarzem Szymonem Hołownią będzie jednak należało do rekordowych pod względem frekwencji. Publiczność zajęła nie tylko dużą salę koncertową Filharmonii Podkarpackiej, ale również kameralną, w której transmitowano to, co działo się na głównej scenie. Tematem były problemy współczesnego chrześcijaństwa, a spotkanie otwarło nowy cykl debat pn. „W labiryncie świata”, których organizacji wraz z rzeszowską uczelnią podjął się klasztor Ojców Dominikanów w Rzeszowie, we współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Rozmowę poprowadził publicysta tygodnika – Wojciech Bonowicz. – Jednym poważnym problemem chrześcijaństwa jest ewangelizacja, czyli to, jak przekazywać wiarę – stwierdził już na początku rozmowy abp Grzegorz Ryś. – Problemy mogą wynikać z treści Ewangelii, rodzić się po stronie tego, kto przekazuje Ewangelię albo po stronie odbiorcy. Pytanie zasadnicze brzmi: Czy to, co głosimy, jest rzeczywiście Ewangelią? Arcybiskup wskazał, że możemy ją pomylić z prawem, z promocją i dbałością o instytucję Kościoła, uczynić formą ideologii, formacją nawet polityczną. Mówić o wierze jako religii obywatelskiej. – To bardzo pogańskie podejście – zauważył abp Ryś. – W Ewangelii chodzi o osobę Jezusa Chrystusa. Za dużo mówimy o Kościele, za mało o Jezusie. Dziś możliwa jest postawa: Kościół – tak, Chrystus – nie. Oznacza, że jestem w Kościele, w tej instytucji, bo jest to dla mnie w taki, czy inny sposób opłacalne, ale to nie znaczy, że chcę się w życiu kierować nauką Jezusa. Na Jezusa mogę patrzeć jak na marzyciela, uważając, że tak jak on żyć się nie da. W ewangelizacji istotne jest spotkanie osobiste człowieka z Jezusem. Kościół jest na służbie tej relacji. Kiedy tę relację zgubimy z oczu, wiara bardzo łatwo staje się ideologią, formacją polityczną i wtedy w imię wiary można dokonywać rzeczy strasznych. Abp Ryś nie ukrywał, że Kościół, mający zadanie ewangelizacji, jest także odpowiedzialny za antyświadectwo. – Na ostatnim synodzie biskupów, na którym repre-


zentowałem polski Kościół, mówiono, że potrzeba wypracować takie sformułowanie nauczania na temat miłości, ciała, seksu, życia erotycznego, aby młodzi ludzie chcieli się w tym odnaleźć; że musimy to wszystko na nowo opisać. A we mnie brzmiało, że jest zupełnie inaczej. Mamy już dawno sformułowany ten przekaz. To, czego nauczał Jan Paweł II na temat teologii ciała, jest niesłychanie piękną i spójną propozycją. Tylko że dzisiaj nie za bardzo mamy tytuł moralny, żeby te propozycje przedstawiać młodym ludziom. Kiedy mówię do nich, że życie erotyczne jest niesłychaną wartością, bo jest znakiem oddania osoby drugiej osobie, to młodzi mogą zapytać: „A wy coście zrobili? A te wszystkie krzywdy, które są przestępstwami przeciwko małoletnim? Co wyście zroAbp Grzegorz Ryś i Szymon Hołownia. bili z życiem erotycznym?”. To jest właśnie antyświadectwo, które zatrzymuje nas w punkcie wyjścia. Nie możemy mówić o Ewangelii, bo staliśmy się antyświadkami. Szymon Hołownia uważa, że Polacy żyją w katolickiej bańce. Co roku liczymy wiernych i komunikanty. Cieszymy się, że 40 proc. Polaków chodzi do kościoła. – Przestańmy się tym podniecać. Zapytajmy, czy w nas jako w chrześcijanach widać miłość do człowieka, ciekawość ludzi, ciekawość Boga – uprzytomnił na spotkaniu dziennikarz. – Mówili mi przed chwilą, że na Podkarpaciu najwięcej ludzi chodzi do kościoła. Świetnie, ale to o niczym nie świadczy. Pozwólcie, że wejdę na wasze fora internetowe, na facebooki, poczytam, jak się do siebie odnosicie. Czy na Podkarpaciu jest wyraźnie mniej hejtu w Internecie niż w całej Polsce? Czy Podkarpacie przoduje w Polsce jeśli chodzi o przywracanie sprawiedliwości? Czy Podkarpacie jest bliżej raju niż łódzkie, szczecińskie lub podlaskie? Czy jak się wysiada na lotnisku w Jasionce, widać, że ludzie jakoś inaczej się do siebie odnoszą? Są ewangeliczni, chętni do służby? Jeżeli tak, to uwierzę, że jesteście najbardziej religijnym obszarem Polski. Szymon Hołownia stwierdził, że chrześcijaństwo to religia, która poprzeczkę stawia wysoko. Jest radykalna. Tymczasem, czytając u Mateusza, „Byłem obcy, a przyjęliście mnie”, zaraz dodajemy wyjątek – „Nie dotyczy muzułmanów”. – Kiedy mowa o aborcji, wiemy, czego wymagać od innych, ale kiedy Jezus przychodzi urządzać moje życie, to się zaczyna szukanie wymówek: „Przecież On, czyli Jezus, nie mógł mieć tego na myśli” – stwierdził Hołownia. – Przestańmy robić z Ewangelii kotlet, który ma nam zabezpieczyć granice, sprawić, że wszyscy będą zdrowi. To jest poważna rzecz, z którą trzeba się zmierzyć. Podróżując po Polsce, spotykam dobrych ludzi i w nich widzę wiosnę w Kościele. Dziennikarz przywołał także doświadczenia z Demokratycznej Republiki Konga, gdzie założona przez niego Fundacja Dobra Fabryka finansuje wiejski szpital i ośrodek leczenia głodu. Mówił o wstrząsie, gdy pokazano mu nagranie, na którym kameruńscy żołnierze rozstrzeliwują dwie kobiety i dwoje dzieci – siedmiolatka i niemowlę. – Świat, który robi takie rzeczy dzieciom, nie zasługuje, by istnieć. Widocznie Bóg jeszcze w człowieka wierzy. Przestańmy gadać i zacznijmy robić – zaapelował Hołownia. potkanie w Rzeszowie wypadło niedługo po dramatycznych wydarzeniach w Gdańsku i zabójstwie prezydenta Pawła Adamowicza, więc padło też pytanie o źródła zła i przeciwdziałanie mowie nienawiści. – Z tym też musimy się zmierzyć – stwierdził Wojciech Bonowicz. – Ciężkie rzeczy mówiłeś nam, Szymon. Także w tych dniach nie brakowało w Internecie złych emocji, ale uderzające było to, jak wiele było dobrych. Najbliższy numer „Tygodnika Powszechnego” na okładce będzie miał hasztag: „Ludzi dobrej woli jest więcej”. Może musimy to sobie powtarzać, by w to uwierzyć? Ale co jako wspólnota chrześcijan w Polsce możemy zrobić, aby ten język publiczny i prywatny był lepszy? – Pilnować siebie i pilnować innych – odpowiedział Szymon Hołownia. – To program negatywny. W końcu komuś puszczą nerwy – ripostował abp Ryś, przypominając scenę z książki „Paragraf 22”, w której główny bohater idzie zameldować się pułkownikowi i całą drogę powtarza: „Żebym go tylko nie strzelił w gębę”. I gdy tylko do niego dotarł, od razu mu przyłożył. – Powstrzymywać się od hejtu – to nie wystarczy – stwierdził abp Grzegorz Ryś. – Zamiast nawoływać się nawzajem do zaprzestania wyzwisk i powstrzymania agresji, może ktoś pierwszy z nas powiedziałby „przepraszam”. To bardzo pozytywne i otwierające słowo. Żeby powiedzieć „przepraszam” i żeby to było uczciwe, muszę wiedzieć, że zrobiłem coś złego. To się mocno wiąże z wizją Kościoła, chrześcijaństwa i zrozumienia, czym ono jest – mówił abp Ryś, dając następujący przykład: – Kiedyś jako biskup pomocniczy krakowski wizytowałem ogromną parafię. Wizytacja trwała cztery dni. W jej trakcie spotykałem się z działającymi w niej wspólnotami. W dekrecie powizytacyjnym napisałem proboszczowi: Macie bardzo wiele małych wspólnot i jedną, która myśli rzeczywiście ewangelicznie – to jest wspólnota Anonimowych Alkoholików. To nie żart. Przewaga, którą mieli Anonimowi Alkoholicy nad całą resztą ludzi z tych innych pobożnych wspólnot, brała się stąd, że wiedzieli, iż sięgnęli w życiu dna i to im nakazywało mocno się powstrzymać przed krytyką drugiego człowieka. Przeciwnie, mieli niesłychaną zdolność słuchania się nawzajem – bez osądu, bez oceny, bez jadu. To się bierze z uznania swojego grzechu. Więc, by nie uciekać od trudnych odpowiedzi, powiem, że różnych rzeczy brakuje mi w listach Episkopatu, ale to, czego mi najpierw brakuje, to list, w którym pierwsi powiemy „przepraszam”. Mam głębokie przekonanie, że napiszemy kiedyś taki list. Niezależnie od tego, jak to będzie przyjęte w publicznej debacie. Ale to musi być poważne „przepraszam”, to znaczy, musimy także nazwać swoje winy. 

S

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Sesja z magazynem VIP Od lewej: Monika, Marcin, Karolina i Joanna Betleja.

K Rodzina Betlejów:

Pomaganie cieszy na wiele sposobów

C

el szczytny, a pamiątka znakomita – tak rodzina Betlejów z Rzeszowa ocenia nagrodę, którą wygrała w aukcji charytatywnej na rzecz dzieci z Domu Dziecka w Strzyżowie – sesję zdjęciową z magazynem VIP Bizne&Styl. Aukcja odbyła się podczas świątecznego koncertu „Serca Sercom” z udziałem rzeszowskich dziennikarzy w Teatrze Maska. A pan Marcin Betleja wraz z żoną Joanną odważnie licytowali, by wraz z dwoma córkami Moniką i Karoliną spotkać się z naszym mistrzem obiektywu Tadeuszem Poźniakiem i zapisać się na zawsze w historii wydawnictwa.

18

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

oncert charytatywny „Serca Sercom” od 12 lat gromadzi rzeszowskich dziennikarzy w szczytnym celu. Stają na scenie, by swoim śpiewaniem zabawić publiczność i zachęcić ją do wsparcia ważnej sprawy, jaką jest pomoc podopiecznym z Domu Dziecka w Strzyżowie. Rodzina Betlejów uczestniczyła w tym wydarzeniu już kolejny raz. Nie zawsze w roli widzów – pan Marcin zaśpiewał kiedyś z dziennikarzami na scenie jako przedstawiciel służb mundurowych – jest bowiem strażakiem. 25 stycznia do Teatru Maska wybrał się na koncert razem z żoną Joanną, córką Moniką i jej koleżanką Julią. – Kiedy tylko usłyszeliśmy, że magazyn VIP funduje sesję zdjęciową u Tadeusza Poźniaka, poczuliśmy, jakby była dedykowana specjalnie dla nas. Od dawna myśleliśmy o zrobieniu pamiątkowych zdjęć u profesjonalisty. A tu mieliśmy szansę na najlepszego. Bardzo chcieliśmy wygrać. Dlatego nie odpuszczaliśmy, przebijając oferty konkurentki. Motywował nas szczytny cel. Chodzi przecież o pomoc dzieciom pokrzywdzonym przez los. Warto było się bić – uśmiecha się pan Marcin. Sesja z magazynem VIP Biznes&Styl wylicytowana została za 600 zł i była to, obok piłki z autografami piłkarzy polskiej reprezentacji, najdroższa nagroda. W sumie podczas koncertu udało się zebrać prawie 10 tys. zł, które przeznaczone zostaną na uatrakcyjnienie letniego wypoczynku dzieci ze Strzyżowa. Pomogła w tym szczodra publiczność, a także artyści, którzy wsparli śpiewających dziennikarzy – zespół Karczmarze, Michał Jurkiewicz i gwiazda dziecięcej Eurowizji Roksana Węgiel. – Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu, bo i nam sesja sprawiła mnóstwo radości – mówi Marcin Betleja. – Cenimy zapisywanie wspomnień z pomocą zdjęć. Z każdej rodzinnej wyprawy przywozimy ich mnóstwo, a potem wywołujemy w formie fotograficznej książki. Pan Marcin nie ukrywa, że jest pasjonatem fotografii. – Amatorem, oczywiście. Tym większą frajdę sprawiło mi obserwowanie profesjonalisty przy pracy – mówi. – Przy niektórych ujęciach mogłem nawet pomóc, trzymając np. blendę fotograficzną. Sesja z naszym fotografem odbyła się w domu państwa Betlejów. Zdjęcia dla magazynu VIP Biznes&Styl także zostaną wywołane i oprawione trafią na honorowe miejsce w domu – do pokoju wypoczynkowego. Magazyn VIP Biznes&Styl ze zdjęciem Betlejów będzie cenną pamiątką dla bohaterów sesji i ich najbliższej rodziny – ukochanych babć. Dzieciakom ze Strzyżowa szykują się natomiast ferie pełne atrakcji. Dziękujemy! Trzynasty koncert „Serca Sercom” już za rok! 

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak





„Mistrz

i Małgorzata”

Cezary Iber

szykuje z Teatrem Siemaszkowej

Cezary Iber.

arcydzieło

Dagny Cipora.

TEATR

Dagny Cipora jako Małgorzata i Krzysztof Boczkowski w roli Wolanda. Aktorzy z Rzeszowa, Wrocławia, Krakowa. W sumie 22 osoby w obsadzie. Reżyser Cezary Iber postanowił zachować w spektaklu wszystkie główne wątki genialnej powieści, jaką jest „Mistrz i Małgorzata”. Sięga po wiele środków, by uczynić spektakl równie wielowymiarowym i głębokim jak dzieło Bułhakowa. Będą lalki i teatr variété, nagi bal u Szatana i Jeszua w ogrodzie Piłata. Rzecz o dobru i złu, o miłosierdziu, o sprawach, o które i dziś pytamy. Premiera w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie już 31 marca.

– Powieść jest zachwycająca. Głęboka, wielowymiarowa – mówi Cezary Iber. – Ale ilekroć widziałem ją w teatrze, wydawała się zwykłą bajką, a Woland po prostu diabłem, który zaraz pokaże widły i ogon. A to powieść o fundamentalnych sprawach. O dobru i złu, o miłosierdziu i o egoizmie. I z tym chciałem się zmierzyć. Realizację „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa sam zaproponował dyrektorowi rzeszowskiego teatru. Jan Nowara zaprosił go do współpracy już po raz drugi. W 2017 roku Cezary Iber wyreżyserował w Rzeszowie „Pogorzelisko”, które do dziś zachwyca publiczność festiwali teatralnych w kraju i za granicą. Próby do „Mistrza i Małgorzaty” rozpoczęły się w styczniu, ale praca nad scenariuszem trwała wiele miesięcy. – Ambitnie postanowiłem zawrzeć w spektaklu całość – mówi reżyser. – To absolutnie niemożliwe, więc wiele wątków musiałem usunąć, ale mimo to pracujemy nad tym, aby główne przestrzenie i tematy zaistniały, a więc teatr variété, Woland i jego grupa, Mistrz i Małgorzata, wątek biblijny. W wątkach z Jeszuą i Piłatem reżyser wykorzystuje lalki. – Zależało mi na tym, aby pokazać te dwie przestrzenie: teatru w teatrze i opowieści w opowieści. Wątek biblijny jest opowieścią, którą snuje Woland, a zarazem jest wątkiem powieści, którą napisał Mistrz. Mistrz dotyka tajemnicy, zagląda Panu Bogu pod spódnicę. Zwykły człowiek nie ma prawa tego dosięgnąć. A on zaczyna rozumieć, że Jezus musiał zostać oskarżony i musiał zostać skazany przez najważniejszy system w tamtych czasach, aby móc ten system obalić. Gdyby go zadźgali na ulicy, to obalenie nie dokonałoby się. Jezus staje przed Piłatem i to on osądza Piłata z człowieczeństwa. Chciałem pokazać w spektaklu tę historię właśnie tak i pokazać ją w czasach starożytnych. Posłużę się do tego lalkami. Natomiast w opowieści o Mistrzu i Małgorzacie odbiegam od powieściowego miejsca. Nie mówię, że dzieje się to w Moskwie, bo dla mnie to historia, która mogła wydarzyć się w każdym miejscu i czasie. W każdych czasach stawiane jest pytanie o istotę i istnienie Boga. U Bułhakowa Bóg nie pojawia się nawet na sekundę. Nie ingeruje. Cytat z Fausta odnosi się do całej powieści. Szatan został sam i nie chce robić dobra, ale do niego się przyczynia. Bierze sobie za cel Mistrza i Małgorzatę. Dlaczego ich? Bo łatwo jest skusić człowieka zniszczonego, zdeprawowanego. Trudniej skłonić do zła osobę czystą i miłosierną. Taki cel stawia sobie Szatan. Ta powieść to jest historia Hioba. Szatan znów gra z Bogiem o życie człowieka, którym w tym przypadku jest para – Mistrz i Małgorzata. Chce doprowadzić do tego, aby wygrało ludzkie ego. Rozłącza ich, daje im mnóstwo cierpienia i nieszczęść, aby na końcu zaoferować: „A teraz dam wam siebie z powrotem. Tylko mnie o to poproście”. A oni nie proszą. Proszą o miłosierdzie dla kogoś innego. Bóg znów wygrywa. W roli Małgorzaty Cezary Iber obsadził Dagny Ciporę, z którą pracował także przy „Pogorzelisku”. Wolanda gra Krzysztof Boczkowski, aktor Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Diabelskie towarzystwo Wolanda wykreują Karolina Dańczyszyn jako Hela, Robert Żurek - Asasello, Kacper Pilch - Korowiowa i Stanisław Twaróg – Behemota. W spektaklu grają również: Klaudia Cygoń, Żaneta Homa, Justyna Król, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Robert Chodur, Waldemar Czyszak, Sławomir Gaudyn, Paweł Gładyś, Józef Hamkało, Marek Kępiński, Michał Kurek, Paweł Majchrowski, Adam Mężyk, Mateusz Mikoś, Grzegorz Pawłowski, Michał Węgrzyński. Premiera „Mistrza i Małgorzaty” 31 marca uświetni 58. Międzynarodowy Dzień Teatru i będzie 555. premierą w historii Teatru im. Wandy Siemaszkowej. 

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak



W po dróż y Z Jakubem Rydkodymem ze Stalowej Woli

autostopem

przez świat

W Zatoce Perskiej złapał statek na stopa, w Izraelu jadł co łaska, a w Chinach przez jeden dzień miał okazję uczyć dzieci języka angielskiego. Jakub Rydkodym ze Stalowej Woli, poszukiwacz przygód i specjalista od taniego podróżowania, od 10 lat przemierza kulę ziemską autostopem. Zwiedził w ten sposób 41 krajów i ma za sobą 81 tys. przejechanych kilometrów. Autostop, namiot i tanie linie lotnicze pomagają mu poznawać świat niemal za darmo…

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Archiwum Jakuba Rydkodyma

J

ako jeden z niewielu Polaków dotarł w ten sposób m.in. do Pekinu i Dubaju. Tę ostatnią podróż odbył ze skręconą kostką, udowadniając, że niemożliwe nie istnieje. Ma na swoim koncie 41 zwiedzonych krajów i dziesiątki tysięcy przejechanych kilometrów, porównywalnie tyle samo, co dwa okrążenia kuli ziemskiej. Jak przekonuje, źródłem niezapomnianych przygód i najlepszych wspomnień jest poznany w drodze człowiek.

24

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

– Autostop daje możliwość zwiedzania świata za darmo, ale nie to jest w nim najlepsze. Najciekawsze są rozmowy z kierowcami i spotkania z ludźmi, których nigdy nie miałbym okazji poznać. Jechałem stopem z admirałem marynarki wojennej, gangsterem, reprezentantem Polski w hokeju pod wodą, księżmi, policjantami, spadochroniarzami i hodowcami gołębi. Dyskusje z nimi były niezwykle kształcące i inspirujące. Poszerzały moje horyzonty i pokazywały inne punkty widzenia, nie wspominając już o tym, że poprawiły mój angielski oraz umiejętność porozumiewania się bez wspólnego języka. Dzięki podróżom na stopa uczę się cierpliwości i lepiej znoszę sytuacje, gdy coś nie idzie po mojej myśli – wylicza Jakub Rydkodym. Wystarczy wystawiony kciuk i karton Na początku zaczęło się niewinnie. Były pierwsze autostopowe podróże po Bieszczadach i Mazurach. – Stojąc na poboczu, wstydziłem się machać kciukiem i kartonem z nazwą miejsca docelowego, czułem się wtedy trochę jak żebrak. Na szczęście, trafiłem na świetny amerykański film „Wszystko za życie”, przedstawiający historię Christophera McCandlessa, który w pogoni za wolnością wyruszył w podróż do Alaski. Po seansie zdałem sobie sprawę, że moje autostopowe wędrówki to najlepsze, co mogło mi się na wakacjach przydarzyć. To był dopiero początek – dodaje. Z biegiem lat apetyt na autostopowe podróże rósł. Pojawiały się kolejne wędrówki po Bałkanach, Francji, Turcji, Rumunii, Chinach czy Izraelu. W końcu dwudziestoparolatek stał się niekwestionowanym specjalistą niskobudżetowych i emocjonujących wypraw. I tak, dwumiesięczna podróż po Chinach kosztowała Kubę 3,5 tys. zł. 41-dniowa wyprawa do Dubaju to nieco ponad 600-złotowy wydatek. Z kolei 23 dni wędrówki po Turcji warte było 840 zł. Do tego można jeszcze dołożyć 5 dni spędzonych w Izraelu za jedyne 250 zł. Podane kwoty uwzględniają: wyżywienie, noclegi, przejazdy i loty. Jakub Rydkodym postanowił dzielić się swoją wiedzą i zdobytym doświadczeniem podróżniczym z innymi. Na jego autorskim blogu „Plecak wspomnień” można znaleźć nie tylko relacje z podróży, ale też poradniki dla początkującego autostopowicza. Są to m.in. wskazówki dotyczące zakupu tanich biletów lotniczych, wysyłania darmowych pocztówek, pakowania wszystkich niezbędnych rzeczy w bagaż podręczny i wyszukiwania stron z informacjami o darmowym zakwaterowaniu. Trików na oszczędne podróżowanie jest znacznie więcej. 



– Jestem wyjątkowo oszczędnym podróżnikiem. Za transport nie płacę ani grosza, bo jeżdżę stopem. Śpię głównie w namiocie, rozbitym gdzieś na dziko. Jeśli chodzi o jedzenie, stołuję się w supermarketach. Chleb, dobra konserwa oraz owoce i warzywa to podstawa – wylicza. Autostopem przez świat W 2014 roku Jakub Rydkodym wybrał się w dwumiesięczną podróż do Chin, autostopem oczywiście. Pierwszym przystankiem była Moskwa, następnie przyszedł czas na Bajkał i Mongolię, w której podróżnik spędził ponad dwa tygodnie, poznając codzienne życie miejscowych i ...mało przyjazne drogi. – Na kilkuletniej nawierzchni potrafi być więcej dziur i łat niż na najgorszej polskiej drodze. Czasem asfalt nagle się kończy, żeby za kilka kilometrów równie niespodziewanie się zacząć. Wertepy są niesamowite, ale kierowcy zdają się niespecjalnie nimi przejmować. Asfaltowe drogi nie mącą dziewiczego, naturalnego krajobrazu, a te polne fantastycznie wychodzą na zdjęciach – tłumaczy autostopowicz. statnim etapem wędrówki był Pekin, który przyniósł niespodzianki. – Przyzwyczaiłem się, że w Mongolii ludzie mi machali, dzieci zagadywały krótkim „hi!”. To, co jednak działo się w Chinach, przekraczało moje najśmielsze oczekiwania. Byłem tam atrakcją na miarę szympansa w zoo. Ludzie gapili się na mnie z nieskrywanym zdziwieniem, jakbym był pierwszym białym, jakiego widzieli. Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, że miejscowi to mi robią zdjęcia, a nie na odwrót – opowiada dwudziestoparolatek. W Chinach Europejczyk traktowany jest z wielkim szacunkiem, a sam kontakt z nim przynosi prestiż i poważanie wśród lokalnej społeczności. Dlatego już pierwszego dnia pobytu w Pekinie Jakub Rydkodym otrzymał propozycję pracy w szkole językowej. Miał prowadzić lekcje angielskiego dla dzieci. Skorzystał z niej tylko przez jeden dzień i potraktował jak przygodę, bo o perspektywie kilkumiesięcznego pobytu w Chinach nie było mowy. Podróż autostopem do Pekinu trwała dwa miesiące i kosztowała 3,5 tys. zł. Kuba przejechał 13 tys. kilometrów, poznał 122 kierowców i taszczył ze sobą 15-kilogramowy plecak. A to wszystko z niezliczoną liczbą przygód, które każdego dnia uczyły go chińskiej kultury. – Śmieszą bardzo mnie chińskie zwyczaje. Niekulturalnie jest np. zostawić pałeczki na talerzu nierównolegle względem

O

26

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

siebie. Z kolei bekanie, siorbanie czy wyrzucanie peta na podłogę w porządnym lokalu jest jak najbardziej na miejscu – dodaje. Rok później wyruszył do Dubaju, tradycyjnie autostopem. Gdy dotarł do Ankary, niefortunnie skręcił kostkę. W szpitalu założono mu gips i zalecono chodzenie o kulach, ale nawet taki wypadek nie był w stanie zniechęcić go do dalszej podróży. Kuśtykając na jednej nodze, z pomocą życzliwych kierowców dotarł do Iranu, w którym bez pamięci się zakochał. – Irańczycy jedzą na świeżym powietrzu, robią pikniki i przy wspólnym posiłku spędzają ze sobą czas. Wszyscy chcieli z nami rozmawiać i częstowali nas, czym mogli, dlatego nie musieliśmy w ogóle kupować jedzenia. Nigdy nie zapomnę otwartości i życzliwości tych ludzi. Miejscowi pokazywali nam również wyjątkowe miejsca do zwiedzenia, których nie można odnaleźć w Internecie czy przewodnikach turystycznych – wspomina. Po Iranie nadszedł czas na Zatokę Perską, by stamtąd dostać się do Dubaju w Emiratach Arabskich. Jak szybko i tanio pokonać wody zatoki, których średnia głębokość sięga nawet 50 m? Kuba i na to znalazł sprytne rozwiązanie. Złapał duży statek na… stopa. – Gdy dotarłem nad Zatokę Perską, zapragnąłem zobaczyć Dubaj. Miał mi w tym pomóc rejs statkiem. Nie kupiłem żadnego biletu, ani nie miałem przydzielonego miejsca w kajucie. Z pomocą przyszli Irańczycy. Zaprowadzili mnie do mariny i dzięki ich negocjacjom kapitan zgodził się mnie zabrać. Ze „statkostopa” korzysta wielu autostopowiczów. Zdarza się nawet, że kapitanowie potrzebują dodatkowej załogi. W ten sposób podróżnicy cieszą się darmowym rejsem, a załoga ma dodatkowe ręce do pracy – wyjaśnia Rydkodym. Rydkodymowa lista marzeń Podróże autostopem do Dubaju czy Pekinu to zrealizowane pozycje na osobistej liście marzeń włóczykija ze Stalowej Woli. Lata temu sporządził spis 63 rzeczy, które chciałby zrobić w życiu. Pójść na koncert bluesowy w Chicago, chodzić boso po Saharze, złapać na stopa samolot, wypić herbatę z mlekiem jaka w Tybecie i policzyć owce na Wyspach Owczych – to tylko jedne z wielu zapisanych na kartce. Do tej pory Kuba wykreślił z listy marzeń 25 punktów. Przekonuje, że to m.in. zasługa trafnej myśli Marka Twaina, która od zawsze towarzyszy mu w życiu. „Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj”. 



Ludzie Podkarpacia

Jak człowieka nic nie uwiera, nie dąży do zmian, a my chcemy przeć do przodu! Z Zuzią Górską, założycielką Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej w Odrzykoniu k. Krosna rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

A

neta Gieroń: Mija 10 lat, odkąd osiadła Pani na stałe nie tylko w jednym z biedniejszych regionów w Polsce, ale w jednej z biedniejszych okolic na Podkarpaciu, w pobliżu Krosna, w cieniu historycznego zamku w Odrzykoniu, w przepięknym, ale odludnym przysiółku Piekło. I… od dekady dla Pani i rodziny to miejsce okazuje się rajem na ziemi. Zuzia Górska: Ogromnie pomógł nam Internet. Jeszcze 20 lat temu nie byłoby to takie proste. Dzisiaj, dzięki świetnym łączom, możemy żyć i pracować właśnie tutaj, zdawałoby się na końcu świata, a dla nas w miejscu, które pozwala nam się realizować nie gorzej niż w dużych miastach. Ponad dwie dekady temu, gdy stary dom w Piekle upatrzyli sobie moi rodzice, możliwość zarabiania pieniędzy dawała tylko agroturystyka. Dziś, kiedy mamy Internet, możemy robić właściwie wszystko. Ja od 8 lat jestem właścicielką Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej, która szyje i sprzedaje torebki, a klientów mamy z całej Polski, Europy, świata. Internet i firmy kurierskie docierają wszędzie. Co skłoniło warszawiaków do osiedlenia się w Piekle? Przypadek, ale jakże szczęśliwy (śmiech). Trafiliśmy do tego miejsca w 1995 roku, choć związki rodziny z tymi okolicami są dużo dłuższe. Moja mama jest warszawianką, ale rodzina ojca, który urodził się we Wrocławiu, pochodzi właśnie z okolic Odrzykonia. Mój dziadek za równowartość połowy MZ-ki kupił w 1985 roku dom w Odrzykoniu, w którym spędzaliśmy prawie wszystkie wakacje i święta. W tym domu byliśmy też w Wielkanoc w 1995 roku – wtedy rodzice uparli się, że czas, by i oni

28

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

wyszukali i kupili stary dom w okolicy Odrzykonia, który byłby już tylko naszym siedliskiem. Całe święta jeździliśmy po okolicy wypytując, czy ktoś nie ma jakiejś chałupy na sprzedaż, ale nic się nie trafiało. W końcu przez przypadek trafiliśmy do Domu Handlowego w Krośnie, gdzie przed laty były gabloty z ogłoszeniami nieruchomości. Mój tata wypatrzył tam dom, ale nie było żadnych danych, jedynie numer telefonu, którego w Wielkanoc, oczywiście, nikt nie odbierał. Moja mama była jednak nieugięta i tak zdesperowana, by znaleźć ten dom, że kierując się linią wysokiego napięcia, jaką widać było na zdjęciu oraz pagórkowatym terenem, dodarliśmy do miejsca, które zdawało się być tym z fotografii. Roztopy, 2 kilometry w błocie pod górę, i tak dotarliśmy do Piekła. Nazwa jest nieprzypadkowa – tak przed laty nazywano biedne i trudno dostępne miejsca. Cudna okolica, odludna, wtedy zamieszkała przez


Zuzia Górska.

16 osób, z których do dziś zostało już tylko pięć w podeszłym wieku. Zachwyciliśmy się. Wielkanocny Poniedziałek, my następnego dnia mamy wracać do Warszawy, ale odnaleziony dom nie dawał nam spokoju. W środku nikogo nie było, ale jakimś cudem udało się nam ustalić, że właściciel mieszka w Lubatowej. I co zrobiliśmy? Pojechaliśmy 40 kilometrów do Lubatowej, znaleźliśmy gospodarza, ale okazało się, że oferta jest nieaktualna, a dom sprzedany. Mama była zrozpaczona, próbowała przekonać mężczyznę, że zapłaci dwa razy tyle, choć nie miała grosza przy duszy, ale gospodarz nie był zainteresowany. A jednak to miejsce było nam pisane – jeszcze tego samego dnia mężczyzna z Lubatowej, z berecikiem pod pachą, odszukał nas w Odrzykoniu i dom odsprzedał. Rodzice zadłużyli się, gdzie się dało i tak trafiliśmy do Piekła, choć od zawsze nie mamy wątpliwości, że dla nas to istny raj.

Niedawno udostępniła Pani zdjęcie, jak wyglądał ten wymarzony dom – waląca się chatynka. Trzeba było mieć wiele fantazji, wiary i zapału, by uwierzyć, że powstanie z tego piękne, przyjazne miejsce. Tym bardziej, że bardzo blisko stał jeszcze jeden drewniany dom, w nie lepszym stanie. Z którym też wiąże się niesamowita historia. Mieszkało tam dwoje starszych osób. Mężczyzna związany był z tym miejscem od urodzenia do śmierci. Zmarł, gdy miał 92 lata, a przez całe swoje życie w Krośnie był tylko dwa razy, z tego jeden raz, gdy przebił nogę gwoździem i szedł do miasta do lekarza. Doktora nie znalazł, na piechotę wrócił do Piekła i jeszcze wiele lat przeżył w zdrowiu. To właśnie w tym domku, już wyremontowanym, 10 lat temu zamieszkałam ze swoją rodziną, a dziś to miejsce ma nowe życie – zapraszamy do niego gości. Od zawsze dostrzegała Pani potencjał tego miejsca? 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

29


Ludzie Podkarpacia Gdy byłam w szkole podstawowej, wydawało mi się, że Warszawa jest wygodnym miejscem do życia, ale gdy zdałam do średniej szkoły muzycznej, do Liceum im. Karola Szymanowskiego, codzienność, korki, godziny spędzone w autobusach, zaczęły mnie coraz bardziej przytłaczać. Miałam przyjaciół, chodziłam na koncerty i niby wszystko wydawało się atrakcyjne, ale już wtedy czułam, że nie o to mi w życiu chodzi. To był też czas, gdy w Piekle tato zaczął budować dom, a ja jak to ja, któregoś dnia powiedziałam, że już nie wracam do Warszawy i z dnia na dzień przeniosłam się do liceum w Krośnie. Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale bardzo chciałam jeździć do szkoły motocyklem. W Warszawie było to absolutnie niemożliwe – natychmiast ktoś by go ukradł, a do Krosna codziennie dojeżdżałam swoim Suzuki Marauder 125. Ta wolność tutaj była czymś wspaniałym. Ta wolność Panią skusiła? Tak, podobnie jak moich rodziców. Pamiętam czas, gdy tato mieszkał tutaj w pustym, nieocieplonym domu z pustaków, dwa lata bez ogrzewania, tylko z psem, bo było cieplej. Nie było mu lekko, ale miał dość Warszawy, własnej firmy serwisującej motocykle, gdzie ciągle piętrzyły się trudności. Marzył, by żyć wolniej, blisko najbliższych. Ja i mama mamy podobnie. Warszawa jednak do Pani wróciła. Tylko na dwa lata, gdy wyjechałam na studia do Wyższej Szkoły Kultury Fizycznej i Turystyki. Od trzeciego roku miałam już indywidualny tok nauczania i dojeżdżałam na egzaminy. Wiedziałam, że jestem skazana na Piekło. I jak sobie Pani wyobrażała, że gdzie znajdzie pracę i z czego będzie żyć? W ogóle o tym nie myślałam, chciałam tu być, to było najważniejsze. Rodzice organizowali obozy dla młodzieży, a ja pomagałam przy ich organizacji. Warszawa w ogóle mnie nie pociągała. Nie powracała myśl, że porzucając duże miasto, porzuca Pani lepsze życie?

R

odzice zawsze mi powtarzali, że realizować się można wszędzie. Mam świadomość, że – aby mieć dom z ogrodem w Warszawie – trzeba być milionerem, na prowincji takie marzenie bywa łatwiejsze w realizacji, a ja i moi rodzice zawsze marzyliśmy, by mieć przyrodę wokół siebie i nie mieszkać w ciasnym mieszkanku w bloku. Jednak żeby nie było tak idealnie, tutaj też bywają trudne chwile, niekiedy jest naprawdę ciężko, ale mam świadomość, jak wspaniałe dziedzictwo mnie otacza i ogromnie to doceniam.

Często w Polsce lokalnej nie potrafimy dostrzec potencjału miejsca. Dlaczego nie umiemy go „spieniężyć”? „U sąsiada trawa zawsze jest bardziej zielona” – odpowiedziałabym przewrotnie. My nie jesteśmy stąd i to dostrzegamy. Mój mąż pochodzi z Krosna i niekiedy żartujemy, że dla niego wszystko jest oczywiste, a ja się tym niezmiennie zachwycam od lat. Często sądzimy, że to nieznane za rogiem na pewno jest lepsze. Niekoniecznie. Ale nawet u Pani był czas, kiedy z mężem i dzieckiem mieszkała Pani w kamienicy w Rynku, w samym centrum Krosna. Tak przez kilka lat toczyło się moje życie, ale za Piekłem tęskniłam nieustannie. Gdy zdecydowałam się na przeprowadzkę do starej, 120-letniej chałupy w Piekle, wszyscy dookoła nie mogli uwierzyć, a ja wiedziałam, że to jest dobra decyzja.

30

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

Co Panią ciągnęło w to miejsce? Wspaniale się tutaj czułam, a syn na co dzień miał towarzystwo – jest w wieku mojego młodszego brata. Remont starego, zniszczonego domu też mnie nie przerażał. Uwielbiam coś robić, mieć cel – wtedy z radością codziennie rano wstaję z łóżka. To dlatego, gdy 9 lat temu tworzyła Pani Pracownię Twórczą Zuzi Górskiej, nieustannie zachwycała Panią możliwość szycia, mimo że wcześniej nie miała Pani pojęcia o projektowaniu torebek?

G

dy zamieszkaliśmy w drewnianym domu w Piekle, tuż obok domu moich rodziców, z przepięknym widokiem na całą dolinę, nastało dla mnie nowe życie. Tutaj zaczęła się moja największa przygoda z szyciem, tutaj też opisywałam swoje życie na blogu. Na nim zaczęłam publikować pierwsze zdjęcia uszytych przeze mnie portfeli, kopertówek, pantofli. Gdy wieczorem dzieci szły spać, ja ustawiałam maszynę na stole w kuchni, albo jeszcze lepiej na werandzie, i szyłam bez opamiętania. Szybko pojawiły się pytania o możliwość kupienia rzeczy, które pokazywałam na swojej stronie i wtedy po raz pierwszy wystawiłam buciki i czapeczkę dziecięcą do sprzedania w galerii. Ledwo pojawiło się ogłoszenie, natychmiast znalazł się kupiec. To wszystko wydawało mi się nieprawdopodobne. A przygoda z szyciem, dokładnie z szyciem torebek, z dnia na dzień stała się poważnym zajęciem. Pod koniec 2010 r. założyłam firmę i już cały 2011 r. wspólnie z jedną krawcową bardzo mocno działałam w pracowni krawieckiej. Kolejnym przełomowym krokiem był 2012 rok, gdy założyłam własny sklep internetowy. Wtedy modliłam się po cichu, by mieć zamówienia na około 30 torebek w miesiącu, co pozwoliłoby na utrzymanie firmy, zapłacenie składek i podatków oraz powolny rozwój. Dziś szyjemy kilkaset skórzanych torebek w miesiącu i to jest coś, z czego jestem bardzo dumna, choć wymaga ogromnego wkładu pracy, zaangażowania i wcale nie jest gwarancją stabilnej przyszłości.

Mimo to każdego dnia dziękuje Pani za wszystkie lata spędzone w Piekle. Tak, bo jestem wdzięczna za wszystko, co mam. Wiele rzeczy przewartościowałam sobie w głowie, gdy moim znajomym urodziła się bardzo chora córeczka. Wtedy dotarło do mnie, jak jeszcze mocniej trzeba działać i nie narzekać. Dopóki wszyscy jesteśmy zdrowi, nie mamy żadnych problemów. W takich momentach ta osada w Piekle zdaje się jeszcze piękniejsza? To jest ponad 20 lat ciężkiej pracy moich rodziców, a z czasem także mojej i męża. Nie zawsze było tak pięknie, choć zawsze ciekawie (śmiech). W dużym pokoju w mieszkaniu w Warszawie zawsze stały pianino i motocykl, który tato remontował, a potem wprowadzał przez balkon, albo przeciskając go klatką schodową. Dokładnie tak samo było w salonie w naszym domu w Piekle. Do dziś pamiętam cotygodniowe podróże z Warszawy starym mercedesem, gdy jechałyśmy z mamą na weekend do taty. Dziś to miejsce mnie uskrzydla, moich bliskich mam wrażenie też. I opisując je na Facebooku i Instagramie nieustannie podkreśla Pani, że to na Podkarpaciu, w okolicach Krosna. I zazwyczaj słyszę, że to niemożliwie. Ludzie nie chcą uwierzyć, że bajeczne plenery i entuzjazm życia można odnaleźć na Podkarpaciu. Jestem społecznicą, a przede wszystkim jestem wdzięczna,


Ludzie Podkarpacia że to miejsce mnie przyjęło, choć wiem, że nie zawsze jest tylko dobrze. Niekiedy się śmiejemy, że gdy ktoś szuka nas we wsi, to w opisie miejscowych zazwyczaj pada: „to pewnie warszawiaki spod lasu” A Pani czuje się już częścią tej społeczności. Tak, bardzo mocno. Uwielbiam życie tutaj i cieszy mnie nawet banalne „dzień dobry”, jakie codziennie mówimy sobie we wsi. Coraz częściej taka swojskość i brak anonimowości postrzegane są jako wada. Dla mnie to zaleta i źródło siły. Bawi mnie, ale i wzrusza, gdy pani w sklepie spożywczym pamięta, jakie wafelki lubię najbardziej, a sprzedawczyni w markecie dopytuje o odkurzacz, który kupiłam kilka lat wcześniej. Uważam, że to urocze i dzięki temu życie nabiera smaku. Dzieci i mąż, czy tego chcą, czy nie, też muszą być entuzjastami Piekła?

N

ie muszę ich zachęcać, to się udziela (śmiech). Syn za rok zdaje maturę i nie wiadomo, czy nie wyjedzie do Rzeszowa, Krakowa, albo Warszawy na studia, choć widzę, że dobrze mu tutaj. Krystyna uwielbia to miejsce. Gdy w ostatnie wakacje byliśmy całą rodziną w Warszawie, a tam upał, tłok, pośpiech, moja córka szepnęła mi do ucha: „ja się nie nadaję do miasta, ja się nadaję tylko na wieś”. Ogromnie mnie to rozbawiło, bo sama już dawno temu dojrzałam do tego, że gdybym miała wrócić do wieżowców, zaplutych wind, hałasu tramwajów i pędu Warszawy, to już wolę, choćby i szałas, ale w Bieszczadach.

Gdy mówi się o rozwoju Podkarpacia, idealny zdaje się scenariusz promujący przemysł oraz tzw. jakość życia, czyli usługi na gorzej uprzemysłowionych terenach. Ale jak zmobilizować mieszkańców, przełamać biedę? Co utrudnia rozwój i ogranicza miejscowych? Często problemem jest migracja młodych ludzi, którzy już kilka lat temu wyjechali stąd za chlebem za granicę. Wydaje mi się że ci, którzy zostali, coraz lepiej sobie radzą. Ważna jest mentalność, umiejętność doceniania tego, co się ma i nieustanna chęć rozwoju. Bardzo ważne jest też wsparcie dla małych, rodzinnych firm, a tego ciągle jest za mało. Ludzie tutaj są szalenie pracowici i może nie zawsze osiągają sukcesy finansowe, ale potrafią wspaniale rozwijać swoje pasje. Robią fantastyczne zdjęcia, są mistrzami Polski amatorów w biegach narciarskich, latają na paralotni, promują lokalną historię. Bardzo zmieniła się też Pracownia Twórcza Zuzi Górskiej. W tej chwili zatrudniam osiem kobiet, które zajmują się szyciem, projektowaniem i wysyłką. Wszystkie panie pochodzą z okolic Krosna i wszystkie pracują w przepięknym, historycznym miejscu – w ponad stuletniej Starej Szkole w Odrzykoniu, którą wspólnie z rodzicami kupiłam, sprzedając warszawskie mieszkanie na Bemowie i gdzie od ponad 5 lat jest pracownia oraz gabinet rehabilitacji mojej mamy. Do tej szkoły prawie 100 lat temu chodziła moja prababcia. Dlatego, gdy patrzę na wszystko wokół, nie mam wątpliwości, że to dużo więcej niż jeszcze kilka lat temu byłabym w stanie sobie wymarzyć. A może to umiejętność wykorzystania szans, jakie podsuwa nam życie, umiejętność konfrontowania swoich doświadczeń z dużego miasta i wykorzystywania ich w małej społeczności?

Na pewno, ale kilkanaście lat temu również byłam w bardzo trudnej sytuacji życiowej, finansowej. Mimo to zawsze wierzyłam w efekty ciężkiej pracy i szczęście, bo tego też mi w życiu nie brakuje. Dziś Pracownia ma prawie 300 tys. obserwatorów na Facebooku, a Pani 2019 rok rozpoczyna od kolejnego pomysłu na działalność w Piekle. Czas na agroturystykę. Marzyliśmy o własnym, nowym domu w naszej dolinie w Piekle i to się udało, ale co zrobić ze starym domem?! Postanowiliśmy go wynajmować i jak na razie chętni się znajdują. Przez ostatnich 10 lat w jego ścianach zdarzyło się wiele dobrego, chcieliśmy, by ten dom cały czas żył, sprawiał radość innym. Dla mnie to też nowa przygoda, bo uwielbiam ludzi, ale moja praca na co dzień nie wymaga tak bliskich kontaktów. Agroturystyka jest kolejnym doświadczeniem. I wielu chce przyjeżdżać do „tej” Zuzi Górskiej? Niekoniecznie, właśnie mamy gości, którzy nigdy wcześniej o mnie nie słyszeli (śmiech). Zdecydowali się tutaj przyjechać, bo zachwyca je miejsce w cieniu fredrowskiego zamku w Odrzykoniu, piękne i tajemnicze, o którym miejscowa legenda głosi, że swoją nazwę zawdzięcza czartowi, który okocił się w tutejszym jarze i stąd nazwa Piekło. Niby żarty, ale my podchodzimy do nich z dużym szacunkiem – gdy mój tato chciał wykopać staw, żadną siłą się to nie udało. Miejscowy sąsiad spokojnie nam wytłumaczył, że to normalne, w końcu to czarcie włości i trzeba uszanować jego wolę, a on stawu nie chce. A wracając do samych gości, niekiedy mają nietypową prośbę – pytają, czy uścisk dłoni Zuzi Górskiej nie byłby kłopotem. Oczywiście, nie jest. W Polsce w ostatnim czasie co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób doskonale kojarzy maleńką Szkołę Podstawową w Ustrobnej, bo tak jak promuje Pani okolice Krosna i Odrzykonia, tak w ostatnim czasie wiele dobrego robi dla wiejskiej szkoły.

J

estem orędownikiem lokalnej społeczności. Maleńka miejscowość, niewielka szkoła, innowacyjna i nowoczesna w Ustrobnej. To szkoła marzeń mojej córki Krystyny, która chodzi do klasy, gdzie jest zaledwie 5 uczniów. Ta szkoła to fenomen. Nauczyciele kochają to miejsce i dzieci. Mimo że nie otrzymują dodatkowej zapłaty, nieustannie organizują zajęcia pozalekcyjne. Podkreślam to i pokazuję, bo mam nadzieję, że inni będą chcieli brać przykład, a proszę mi wierzyć, w ostatnich latach mieliśmy traumatyczne doświadczenia z innymi szkołami podstawowymi, co moja córka przypłaciła problemami ze zdrowiem. Na szczęście, trafiliśmy do Ustrobnej, która tylko potwierdza, że w Polsce lokalnej można robić rzeczy wspaniałe. Takie miejsca powinny być wszędzie, są niczym posag dla dzieci na całe życie. Widać, jak uczniowie „rozkwitają”, wspaniale się uczą, mają świat niczym „Dzieci z Bullerbyn”.

Ale są rzeczy, których w Polsce lokalnej brakuje nawet Pani. Na pewno dostępu do dobrego leczenia, ale i to się zmienia, bo dojazd do Rzeszowa jest coraz lepszy. Staram się dostrzegać atuty tego regionu, który ma wyjątkowych ludzi i wspaniały potencjał. Nie musimy mieć kompleksów w stosunku do większych miast. Niekiedy moja mama żartuje, jak dobrze się stało, że mieliśmy ciasne mieszkanie na Bemowie, skąd chcieliśmy się wyrwać. Jak człowieka nic nie uwiera, nie dąży do zmian, a myśmy chcieli tak bardzo przeć do przodu. I ciągle chcemy. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Aneta Gieroń rozmawia...

Politycy w najbliższych wyborach parlamentarnych nie mogą ulec pokusie pychy!


...z prof. Aleksandrem Hallem, historykiem, ministrem w rzÄ…dzie Tadeusza Mazowieckiego

Fotografie Tadeusz PoĹşniak


Prof. Aleksander

Hall Historyk i polityk, doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk (rozprawa habilitacyjna nt. „Historia prawicy francuskiej (1981-2007)”). Od połowy lat 70. działał w opozycji demokratycznej, m.in. współzakładał i kierował Ruchem Młodej Polski, redagował pismo „Bratniak”. Uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się. Był członkiem podziemnej Regionalnej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „S” w Gdańsku, a w drugiej połowie lat 80. – Klubu Myśli Politycznej Dziekania. Pracował także w redakcji „Przeglądu Katolickiego” i „Polityki Polskiej”, był współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Brał udział w obradach Okrągłego Stołu, jednakże nie kandydował w wyborach do Sejmu kontraktowego. W rządzie Tadeusza Mazowieckiego pełnił funkcję ministra ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami. Przewodniczył Forum Prawicy Demokratycznej (1990-91), działał jako wiceprzewodniczący Unii Demokratycznej (1991-92), przewodniczący Partii Konserwatywnej (1992-97), był współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Poseł w latach 1991-93 (z listy Unii Demokratycznej) i 1997-2001 (z listy AWS). Po porażce w wyborach parlamentarnych w 2001 r. wycofał się z czynnego udziału w polityce i skoncentrował na pracy naukowej. Od 2002 r. pracownik naukowo-dydaktyczny Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, profesor tej uczelni.

Aneta Gieroń: Kilka lat temu rozmawialiśmy o polskiej polityce i ostrych podziałach w społeczeństwie na Polskę solidarną albo liberalną, na Polskę „lemingów” albo „ludu smoleńskiego”. Przekonywał Pan wtedy, że jesteśmy narodem politycznie bardzo podzielonym, ale niewątpliwie jesteśmy jednym narodem. Co powiedziałby Pan dziś, w pierwszych miesiącach 2019 roku, kiedy po tragicznej śmierci prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, eskalacja wzajemnej nienawiści zdaje się jeszcze przybierać na sile? Prof. Aleksander Hall: Utrzymałbym tę ocenę, ale nie mam złudzeń – że ten podział w ostatnich latach jeszcze bardziej się pogłębił. Również dlatego, że polityka obecnego obozu władzy bardzo sprzyjała i sprzyja pogłębianiu tego podziału. Nie zmienia to jednak faktu, że jesteśmy jednym narodem, który łączy kultura narodowa, dziedzictwo narodowe, historia, symbole, hymn, poczucie identyfikacji z ojczyzną. W kolejnych latach te podziały będą się pogłębiały, czy też doczekamy chwili, w której powiemy: „stop” i nadejdą sceny jak z amerykańskiej polityki, gdzie po wyborach prezydenckich kandydaci przegranego obozu potrafią zdobyć się na słowa: „od jutra mamy jedne Stany Zjednoczone, idziemy razem”... Tego nigdy się nie wie. Proszę pamiętać, że są narody, które mają w swojej historii wojny domowe w XX wieku i to bardzo krwawe, chociażby Hiszpania. Taka perspektywa teoretycznie istnieje, chociaż – moim zdaniem – Polski to nie dotknie. Jest bardzo ważne, jak w tym podzielonym narodzie rozkładają się proporcje. Jest istotne, by głos ludzi, którzy wypowiadają się

36

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019


VIP tylko pyta z agresją, którzy wywołują złe emocje, był głosem coraz słabszym. To był apel wygłoszony na mszy pogrzebowej prezydenta Adamowicza przez o. Ludwika Wiśniewskiego, który powiedział: „Nie będziemy dłużej obojętni na panoszącą się truciznę nienawiści na ulicach, w mediach, w Internecie, w szkołach, w parlamencie, a także w Kościele. Człowiek posługujący się językiem nienawiści, człowiek budujący swoją karierę na kłamstwie, nie może pełnić wysokich funkcji w naszym kraju. I będziemy odtąd tego przestrzegać”. Ten apel odbił się szerokim echem i myślę, że nie pozostaniemy na niego absolutnie głusi. To pewnie jedne z ważniejszych słów, jakie w ostatnich tygodniach padły w debacie publicznej, ale czy weźmiemy je sobie do serca?

N

ie jestem na tyle naiwny, by wierzyć, że wszyscy się zmienią. Sam ojciec Wiśniewski w późniejszych nawiązaniach do swojej wypowiedzi z Bazyliki Mariackiej w Gdańsku przyznał, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie zmienimy się z dnia na dzień, niestety. W tej sprawie chodzi jednak o nastawienie istotnej części Polaków, którzy do tej pory nie reagowali na słowną przemoc, bagatelizowali ją. Sądzę, że ta niemała grupa Polaków jest w stanie zmienić ocenę sytuacji w Polsce. Może jednak słyszymy to, co chcemy usłyszeć i po pogrzebie prezydenta Adamowicza jedni wsłuchali się w to, co powiedział arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, a inni w słowa o. Ludwika Wiśniewskiego. Nawet jeśli tak było, między tymi dwoma wystąpieniami nie było radykalnej sprzeczności. Oczywiście, wiemy, że są inne wypowiedzi arcybiskupa Głódzia, które bynajmniej nie mają charakteru koncyliacyjnego, co raczej pobudzały jeden z obozów politycznych – obecnie u władzy. Jednak na mszy pogrzebowej prezydenta Adamowicza nie było treści, które pozostawałyby w sprzeczności z bardzo mocnymi i stawiającymi „kropkę nad i” słowami ojca Ludwika. To, czego zabrakło w kazaniu arcybiskupa, znalazło się w wypowiedzi ojca Wiśniewskiego. Odkąd pamiętam, a już jako młody chłopak chodziłem do kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja w Gdańsku, ojciec Wiśniewski głosił kazania z wielką żarliwością. Wiele wspaniałych jego słów słyszałem w czasach rządów komunistycznych w Polsce i trzeba przyznać, że ojciec Ludwik ma tę rzadką umiejętność utrafienia w sedno rzeczy. Tak też się stało w trakcie mszy pogrzebowej w Gdańsku. Bo o co był ten apel?! O odrzucenie nienawiści i ostre piętnowanie tych, którzy do nienawiści nawołują. I jaka była reakcja polityków?! Grzegorz Schetyna, szef największej partii opozycyjnej, poproszony o komentarz do słów ojca Wiśniewskiego, stwierdził, że te słowa nie są adresowane do niego, tylko do innych uczestników sceny politycznej, którzy – według polityka – „spowodowali tę sytuację”. Z kolei „Wiadomości” w telewizji publicznej zaprezentowały mowę nienawiści w wykonaniu tylko polityków Platformy Obywatelskiej. Po raz kolejny ważne słowa zostały instrumentalnie wykorzystane w zależności od konkretnych interesów politycznych. I to się będzie zdarzać. Ale wierzę też, że będzie rosnąć presja opinii publicznej, tej grupy Polaków, którzy jednak oceniają polityków i scenę polityczną, i że oni będą kierować się wskazaniami ojca Ludwika. Sądzę, że to niemała grupa ludzi, która potraktuje te słowa bardzo poważnie. O dziwo, Władysław Kosiniak-Kamysz, szef PSL-u, przyznał, że te słowa wszyscy powinniśmy sobie wziąć do serca. nie te słowa w ustach Kosiniaka-Kamysza nie zaskakują. Od dłuższego czasu obserwuję jego polityczny rozwój i uważam go za jedną z najjaśniejszych postaci na polskiej scenie politycznej. Jeszcze dłużej obserwował Pan polityczny rozwój Pawła Adamowicza, który po wygranych wyborach w 2018 roku, chyba najtrudniejszych w całej jego politycznej karierze, powiedział: „Szczególnie dziękuję Aleksandrowi Hallowi, przyjacielowi i mentorowi”. Odejście Pawła Adamowicza to był i jest bardzo bolesny cios dla Gdańska. Dla mnie szczególnie tragiczny ze względu na łączącą nas wieloletnią przyjaźń. Kiedy się po raz pierwszy spotkaliście? Jesienią 1980 roku, kiedy młody Adamowicz, jeszcze licealista, przyszedł do mnie do domu. Byliśmy niemal sąsiadami, a ja przez krótki czas uczyłem jego starszego brata Piotra, który był blisko naszego środowiska opozycyjnego, do którego przyłączył się też Paweł Adamowicz. To była prawie 40-letnia znajomość, która szybko przerodziła się w mocną przyjaźń. Przez wszystkie kolejne dekady? Był czas, 2,5 roku, kiedy ja się ukrywałem i ten kontakt był słabszy, ale nasze relacje zawsze były bliskie. Gdy w 1998 roku Paweł Adamowicz po raz pierwszy został zaprzysiężony na prezydenta Gdańska, byłem obecny na uroczystości jako poseł AWS. Gdy w 2018 roku ubiegał się o fotel prezydenta Gdańska po raz szósty i gdy prowadził najtrudniejszą kampanię w swoim samorządowym życiu, kilkakrotnie stwierdził, że mój głos go przekonał, by jednak dalej trwać w samorządzie. Muszę przyznać, że dziś towarzyszą mi smutne myśli, że gdyby być może w 2018 roku nie został prezydentem Gdańska, to 13 stycznia 2019 roku nie stałby na scenie w centrum Gdańska, nie wygłaszałby przemówienia przy okazji finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i nie byłby tak interesującym obiektem dla nożownika jako urzędujący prezydent Gdańska. Jednocześnie nie można nie przypomnieć słów Magdaleny Adamowicz, żony Pawła Adamowicza, która wspominała, że żadne wybory nie dały mu tak wielkiej radości, jak zwycięstwo w 2018 roku. 

M

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

37


VIP tylko pyta To było widać gołym okiem. I na pewno miał świadomość, że wygrał wbrew poważnym przeciwnościom losu, wbrew stanowisku Platformy Obywatelskiej, która dotychczas go popierała, a tym razem postawiła na kandydaturę Jarosława Wałęsy. Wiedział, że ten sukces zawdzięcza sobie i grupie oddanych współpracowników, których zbyt wielu nie było, ale którzy poparli Komitet Wyborczy „Wszystko dla Gdańska”. W ostatniej kampanii nawiązał też bardzo bezpośredni kontakt z ludźmi. Opowiadał mi, jak chodził od klatki do klatki i spotykał się z mieszkańcami Gdańska, a przy okazji z różnymi ich reakcjami. Sprawił, że gdańszczanie bardzo go cenili – to dodało mu wiary we własne siły i ogromnej energii. W jego życiu politycznym czas po wyborach w 2018 roku był najszczęśliwszym czasem. Niestety, brutalnie przerwanym. Paweł Adamowicz dorastał poniekąd z III RP. W kolejnych dekadach jaką przeszedł zmianę? Na pewno był wizjonerem. Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, jego bliski przyjaciel, wspomina, że często pomysły Adamowicza, jak chociażby wybudowanie tunelu pod martwą Wisłą, wydawały mu się nierealne, a okazywały się sukcesem. Po Adamowiczu zostało dziedzictwo materialne: drogi, rozwiązania komunikacyjne, ale też dziedzictwo duchowe. Paweł Adamowicz przyczynił się do zbudowania wspólnoty gdańszczan i ona wspaniale objawiła się już po śmierci prezydenta Gdańska, kiedy tłum ludzi w długich kolejkach stał przed Europejskim Centrum Solidarności, by po raz ostatni pożegnać się z prezydentem, w trakcie konduktu pogrzebowego, a w końcu na mszy pożegnalnej w Bazylice Mariackiej. Rozmiar żałoby w Polsce po śmierci prezydenta Adamowicza zaskoczył Pana? Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Dni po jego śmierci były tak tragiczne, że nawet nie było czasu na refleksję. Dziś uważam, że pięknie się stało, że nie tylko Gdańsk, ale cała Polska tak uroczyście pożegnały prezydenta Gdańska. Zasłużył na to. Ta śmierć, jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w ostatnich latach, coś zmieni w naszym życiu publicznym?

M

oże zmienić. Podzielam zdanie ojca Ludwika, że pewnie nie wszyscy wysłuchają jego apelu, ale wielu Polaków się nad nim zastanowi i weźmie go sobie do serca. Pewne metody definitywnie się skompromitują i zostaną odrzucone przez tę grupę Polaków, która jednak decyduje, komu powierza władzę w kolejnych wyborach. Wracając do naszej rozmowy sprzed kilku lat, stwierdził Pan wtedy: „Z projektem IV RP identyfikuje się jedna czwarta, może nawet jedna trzecia społeczeństwa, ale to jednak mniejszość”. A fakty są takie, że w 2019 roku partia rządząca, czyli PiS, która realizuje projekt IV RP, ma poparcie ponad jednej trzeciej społeczeństwa i żadna partia opozycyjna nawet nie zbliża się do jej wyników w sondażach popularności. Rzeczywiście, w tej chwili poparcie dla PiS jest większe niż przed kilku laty, kiedy o tym mówiłem, ale pamiętajmy, że te 38 proc., jakie PiS otrzymało w ostatnich wyborach parlamentarnych, było jednak w sytuacji, kiedy połowa Polaków nie poszła na wybory. Nie ma żadnej gwarancji, że w 2019 roku tych osób pójdzie więcej. To prawda, choć wyniki frekwencji w wyborach samorządowych w 2018 roku pokazują, że Polacy jednak postanowili się zmobilizować i dużo tłumniej ruszyli do urn wyborczych, co może być dobrym prognostykiem przed wyborami parlamentarnymi w tym roku. Obecnie nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki będzie wynik w jesiennych wyborach w 2019 roku – wszystko może się zdarzyć. Jednocześnie uważam, że rządzące ugrupowanie znalazło się w poważnych opałach. Bardzo też prawdopodobne, że przed nami jedna z najbardziej brutalnych kampanii wyborczych w polskiej polityce, i to z każdej ze stron. Najważniejszym sędzią w wyborach jest osąd opinii publicznej i uważam, że w najbliższych miesiącach będzie dużo mniejsze niż dotychczas przyzwolenie społeczne na posługiwanie się w debacie publicznej niegodnymi metodami, podobnie jak instrumentalne wykorzystywanie śmierci Pawła Adamowicza. Nie można jej przypisywać konkretnym politykom, czy też głosić oskarżenia: „My jesteśmy zupełnie czyści, a wy ponosicie całą winę”. Nie sposób jednak nie stawiać pytań, czy atmosfera stałego pokazywania przez publiczne media Pawła Adamowicza jako potencjalnego aferzysty, nie miała wpływu na nieszczęśliwy przebieg wydarzeń w Gdańsku 13 stycznia 2019 roku?! Sprawa oświadczeń majątkowych Adamowicza była już umorzona przez prokuraturę poznańską, a jednak do sprawy wrócono i wykorzystywano ją przed wyborami samorządowymi. Te pytania nie zawsze i nie wszędzie padają. ożna powiedzieć w telewizji publicznej w ogóle nie padają. Coraz większą rolę odgrywają jednak informacje w sieci. Ideałem byłoby, gdybyśmy zawsze i wszyscy byli rzetelnie informowani, ale doskonale wiemy, że to nierealne. Wracając do samorządności. Patrząc na największe miasta w Polsce: Gdańsk, Kraków, Warszawę, Poznań, Lublin, Wrocław, nie ma wątpliwości, że samorządność w ostatnich dekadach w Polsce udała się nam bardzo. Ale czy za kilka lat nie będziemy oglądali zmierzchu świetności samorządów? Po zmianie ordynacji wyborczej i wprowadzeniu kadencyjności dla wójtów, burmistrzów i prezydentów, ale bez wprowadzenia ograniczeń dla radnych, czyli w większości dla działaczy partyjnych, czy nie doprowadzimy do wyeliminowania wyrazistych postaci ze stanowisk wójtów, burmistrzów i prezydentów, a polityka centralna skutecznie weźmie samorządy „pod but”? Jest taka obawa, ale mam też pozytywne refleksje. Sądzę, że w tej chwili bardzo wielu najważniejszych samorządowców w Polsce, dotkniętych śmiercią Adamowicza, ale również wcześniejszą polityką władz zmierzającą do ograniczenia praw samorządów, ruszy do polityki krajowej.

M 38

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019


VIP tylko pyta Kogo ma Pan na myśli? Sądzę, że niebawem usłyszymy mocne przesłanie środowiska samorządowego. I chcę powiedzieć, że byłoby to z wielką korzyścią dla polityki ogólnopolskiej, ponieważ w tym środowisku jest wiele osób samodzielnie działających i wyjątkowo utalentowanych, co wiąże się z tym, że samorządy od dawna dawały w Polsce największą niezależność polityczną. Jeśli samorządowcy naprawdę się zorganizują - mają szansę na duży sukces. Wierzy Pan w to? Sądzę, że to więcej niż prawdopodobne, a to oznacza, że byliby bardzo liczącą się siłą, której żadna partia nie weźmie „pod but”. Jestem pewny, że samorząd będzie bronił swoich praw, a to jest naprawdę duża siła. Rok 2019 jest szczególny. Mija 30 lat od pierwszych częściowo wolnych wyborów 4 czerwca 1989 roku. Mijają trzy dekady od powołania pierwszego niekomunistycznego premiera, którym został Tadeusz Mazowiecki, w rządzie którego Pan był ministrem ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami. Mija też 15 lat od wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Jaką w tym czasie przeszliśmy drogę? Jakim dziś jesteśmy narodem? Gdańsku 4 czerwca tego roku w Europejskim Centrum Solidarności będą wspaniałe obchody tamtych wyborów z roku 1989. Organizatorami będą przede wszystkim samorządowcy – takie było marzenia Pawła Adamowicza i na pewno zostanie zrealizowane. W Gdańsku fetować będą nie tylko gdańszczanie, ale wszyscy Polacy i samorządowcy z całego kraju. Bilans III RP jako narodu i państwa wychodzi, moim zdaniem, zdecydowanie pozytywnie, choć na pewno proces przemian przebiegał różnymi meandrami. Do dziś bardzo ubolewam chociażby nad rozdrobnieniem głosów obozu postsolidarnościowego w wyborach w 1993 roku, co zakończyło się kompletną porażką. Generalnie jednak, w różnych okresach i w różnym tempie realizowaliśmy ważne zadania państwowe i narodowe. Polska rozwija się przez te wszystkie lata, a Polacy z każdym rokiem pewniej czują się w Unii Europejskiej. Niestety, od 2015 roku, mimo iż mamy wysoki wzrost gospodarczy, pomimo że istotna część społeczeństwa polskiego korzysta z programów wsparcia Prawa i Sprawiedliwości, które rzeczywiście realnie poprawiły jakość życia wielu Polaków, obserwujemy też zjawiska bardzo niepokojące. Przed 2015 rokiem zdarzały się afery, nieudolni politycy, ale żadna władza nie próbowała łamać Konstytucji, nie próbowała też politycznie zawłaszczać władzy sądowniczej oraz Trybunału Konstytucyjnego. To bardzo niedobre praktyki, które stwarzają realne zagrożenia dla wolności obywatelskich. Bardzo też pogorszyliśmy nasze położenie w Unii Europejskiej – nie mamy wpływu na kierunek, w którym Unia zmierza. Nie ma nas w dyskusjach i gremiach, gdzie zapadają najważniejsze dla Unii Europejskiej decyzje. Kiedy patrzymy na historię Polski, to nie ulega żadnej wątpliwości, że niewiele mieliśmy okresów tak pozytywnych, jak ostatnie trzy dekady. Ale też jesteśmy obecnie społeczeństwem głęboko podzielonym. Społeczeństwem, w którym istnieją duże obszary obojętności, braku czynnej identyfikacji ze sprawami publicznymi, z państwem. To jest niewątpliwie porażka, która boli. Może w ostatnich 10 latach Polacy za często słyszeli o sukcesach gospodarczych, ale z trudem odnajdywali je w swoich portfelach. Ogromnie cieszyły drogi, stadiony, ale nie rosła płaca minimalna, nie zmniejszały się znacząco obszary ubóstwa. Za czasów rządów PiS wielu Polaków poczuło wzrost dochodów, co okazało się na tyle ważne, że przysłoniło wszystko inne. Nie ma też żadnych wątpliwości, że polskie sądownictwo powinno być gruntownie zreformowane, na co kolejne rządy machały ręką i szkoda, że propozycja PiS polega nie na reformowaniu, ale podporządkowaniu sobie władzy sądowniczej.

W

P

rzyznaję, że nie byłem zachwycony rządem z premier Ewą Kopacz na czele. Nie twierdzę, że była to polityka najwyższych lotów, ale to nie oznacza, że państwo mające swoje słabości, ale zbudowane na zdrowych fundamentach, ma być osłabiane przez politycznych awanturników i populistów. Nie godzę się też na nową politykę historyczną obecnego obozu rządzącego, bo uważam, że to deformacja historii. Wreszcie jest spora grupa Polaków, która w dobrej wierze zaufała patriotyczno-godnościowej retoryce PiS-u, a przecież patriotą nie jest ten, kto mówi o patriotyzmie, ale ten, kto służy ojczyźnie i interesowi narodowemu.

Zapominając na chwilę o waśniach: z czego jest Pan najbardziej dumny w ostatnich 30 latach polskiej historii? Z wielu rzeczy, ale boję się, że obecnie są one zagrożone. Na pewno wspaniale udała się nam samorządność. Dumny jestem ze zbudowania państwa demokratycznego, które umiało osiągnąć swoje strategiczne cele w polityce międzynarodowej – wejście do Unii Europejskiej i NATO. Jednocześnie nic nie jest nam dane raz na zawsze i musimy nauczyć się troszczyć oraz bronić największych zdobyczy naszej wolności. Wierzę w polskie społeczeństwo i jego racjonalność. Przed nami rok, w którym wszystko może się zdarzyć. Może nastąpić kontynuacja władzy Prawa i Sprawiedliwości, ale może to być początek rządów nowych sił politycznych. O wszystkim zdecydują Polacy. Politycy, którzy będą startować w najbliższych wyborach, na pewno nie mogą ulec pokusie pychy i muszą strzec się przed głupotą. Jest szansa, że doczekamy się zmiany pokoleniowej w polityce? Na pewno byłaby ona potrzebna. 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

39


Kiedy człowiek ma 40 lat, dobrze jest odbyć z ojcem poważną rozmowę! Od lewej: Jerzy Bielecki i Roman Bielecki.

Z Romanem Bieleckim, dominikaninem, redaktorem naczelnym miesięcznika „W drodze”, i jego ojcem, Jerzym Bieleckim, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Roman Bielecki Aneta Gieroń: Droga św. Jakuba, znany szlak pielgrzymkowy w Europie, od kilku lat jest coraz bardziej popularna także w Polsce. W waszym wypadku pielgrzymka była rodzinną wyprawą. W drogę ruszyli ojciec i syn. Roman Bielecki OP: W ostatnich dziewięciu latach przeszedłem camino trzynaście razy. Pielgrzymka z tatą była dla mnie wyprawą jedenastą i rzeczywiście, niezwykłą z wielu powodów. Jerzy Bielecki: Ja pielgrzymowałem do Santiago de Compostela pierwszy raz i było to dla mnie wspaniałe doświadczenie. Sam pewnie nigdy bym się nie zdecydował na taką wędrówkę. Z inicjatywą wyszedł Romek i przez ponad rok gorąco mnie namawiał. Nie chciał Pan iść? J.B. Bardzo chciałem. Ale się zastanawiałem, czy podołam fizycznie. W przeszłości sporo chodziliśmy razem po Tatrach i Beskidach, i w sumie przeszliśmy ponad setkę szlaków. Ale to było już jakiś czas temu. Lata lecą i człowiek trochę się odzwyczaił od noszenia plecaka na długich dystansach. Więc początkowo odnosiłem się do pomysłu wyjazdu do Hiszpanii bardzo sceptycznie. Na szczęście wątpliwości – choć powoli – minęły.

40 VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

Znając wszystkie „za”, ale mając w głowie masę trudnych wspomnień związanych z Drogą św. Jakuba, dlaczego tak bardzo zależało Ci na wspólnej pielgrzymce z ojcem? R.B. W dzieciństwie to tato był przewodnikiem dla mnie. Tym razem role miały się odwrócić i chciałem mu pokazać kawałek mojego życia. W tym sensie, że nawet najbliższym osobom niekiedy trudno wytłumaczyć moją zakonną codzienność. A dzięki wspólnej drodze tato choć trochę dotknął tego, czym żyję na co dzień. No i poza wszystkim, kiedy człowiek ma 40 lat, dobrze jest odbyć z własnym ojcem poważną rozmowę. J.B. Mieliśmy na nią dwa tygodnie. To była najdłuższa i najważniejsza rozmowa w naszym życiu. Dlatego ta podróż okazała się dla nas tak ważna. Dróg św. Jakuba jest wiele. Jaką Wy poszliście? R.B. Wybraliśmy trasę nazywaną popularnie Camino francuskie. Jest to szlak, który biegnie wzdłuż północnej Hiszpanii i ma około 790 kilometrów. Zaczyna się w Saint-Jean-Piedde-Port po francuskiej stronie Pirenejów i kończy w katedrze w Santiago. Z racji ograniczonego czasu, przeszliśmy dużo krótszy odcinek. Ruszyliśmy z miasteczka Astorga i pokonaliśmy 272 kilometry. Początkowo szliśmy około dwudziestu kilometrów


W drodze dziennie, ale kiedy się okazało, że tato dalej jest w świetnej formie, jednego dnia udało się pokonać nawet czterdzieści. Camino można porównać z pielgrzymką do Częstochowy, którą co roku odbywa wielu Polaków? R.B. To inne doświadczenia. Tu nie tylko codziennie się wędruje, ale wszystko co potrzebne do życia trzeba nieść ze sobą na plecach. Nikt nie wiezie twojego bagażu. Dlatego im mniej rzeczy zabierzesz, tym łatwiej będzie ci się szło. Poza tym samemu trzeba się zatroszczyć o nocleg i jedzenie. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Jak Droga św. Jakuba zmienia się po każdym kolejnym dniu wędrówki?

J.B.

Dni są do siebie podobne. Ale entuzjazm nie opuszczał mnie od pierwszego do ostatniego. Szło mi się zaskakująco dobrze i świetnie się czułem. Była ładna pogoda i byłem szczęśliwy, że każdy kolejny dzień mija tak dobrze. Nie chce mi się wierzyć, że dziesiątego dnia człowiekowi nie zaczyna ciążyć najlżejszy bagaż, fizyczne zmęczenie i coś w rodzaju przykurzenia, utrudzenia… J.B. Nie mieliśmy po drodze żadnych kryzysów, wymagających postoju czy interwencji lekarskich, i może to nas niosło do celu. Hiszpańska Galicja jest zachwycająca. Przypomina trochę nasze Bieszczady czy Beskid Niski. Codziennie inne wrażenia, które przykuwały moją uwagę i odrywały myśli od ewentualnego bólu nóg czy ramion. Każde napotkane miasteczko to było dla mnie coś nowego. Oprócz tego muszę wspomnieć o odkrywaniu mało znanych mi do tej pory smaków, o fantastycznych winach i doświadczeniu kultury innego kraju. To wszystko działa na wyobraźnię człowieka. R.B. Ktoś kiedyś powiedział, że codzienność na Camino jest bardzo powtarzalna. Wstajesz rano, jesz śniadanie, idziesz, potem w ciągu dnia zatrzymujesz się, żeby zjeść coś na obiad, dobrze, jeśli uda ci się być na mszy świętej, w końcu dochodzisz do albergue, czyli schroniska dla pielgrzymów, myjesz się i zmęczony kładziesz się spać. Na drugi i trzeci dzień to samo. Ta powtarzalność oczyszcza wewnętrznie. Dociera do nas, jak niewiele potrzeba do życia: ciepła woda, ubranie, jedzenie i spanie. No dobrze, tego wszystkiego można się było dowiedzieć po pierwszym Camino, a ty już byłeś trzynaście razy. Po co tam stale wracasz? R.B. Na Camino czuję namacalne doświadczenie Pana Boga. Ono jest na tyle mocne, że od kliku lat wciąż mnie tam popycha. To się jeszcze nie wyczerpało i ciągle mnie karmi. Nie mam wątpliwości, że pierwsze Camino „przeorało” moje życie. W 2010 roku – czego dowiedziałeś się o sobie? R.B. Że nie jestem Bogiem. Myślałeś tak wcześniej? R.B. Oczywiście. Każdy tak myśli. Nie, raczej nie. R.B. Mnie się często wydaje, że ze wszystkim potrafię sobie poradzić sam. To pułapka, w którą wpada wielu z nas. Pamiętam, że na piątą pielgrzymkę poszedłem z myślą: tym razem już nic mnie nie zaskoczy. I pierwszego dnia, kiedy przeszedłem ponad trzydzieści kilometrów, poczułem potworny ból

kolana, nie wiadomo skąd. Trafiłem do albergue prowadzonego przez Austriaków, którzy z uśmiechem powiedzieli, że kolejnego dnia nie ma mowy o wędrowaniu i konieczna będzie podwózka. Zabolało? R.B. Nic bardziej nie boli niż świadomość pokory. Pycha się nadyma, a pokora boli. … To jest taki moment, w którym Pan Bóg mówi: „Teraz porozmawiam z tobą inaczej, po mojemu. Posłuchaj”. I co można usłyszeć? R.B. Jesteś super, ale inaczej. Co znaczy inaczej? R.B. Nie tak jak ty chcesz, ale jak chce Pan Bóg. To jest niezwykle budujące. Nagle to, co najbardziej chciałoby się schować i czego się wstydzimy, może się stać źródłem siły. Pan dostrzegł tę zmianę w Romku? J.B. To trudne pytanie, bo spojrzenie ojca na syna nigdy nie będzie obiektywne, co nie znaczy, że nie dostrzegam w nim rozwoju. Widzę, jak się zmienił przez te lata bycia w zakonie. Ta nasza podróż była nie tyle pielgrzymką pokutną, ile raczej pogłębianiem naszej relacji. Moment szczerości w drodze. Kiedy przychodzi? R.B. Po około trzech dniach człowiekowi „puszcza”. Pierwsze dni są oswajaniem się ze sobą i z otaczającą rzeczywistością. Każdy, kto jest pierwszy raz, zadaje mnóstwo pytań. Tato nie był pod tym względem inny. Potem w kolejnych dniach następuje przyzwyczajenie do wędrówki, aż w końcu przychodzi chęć poruszenia rzeczy ważnych. J.B. Rozmawialiśmy bardzo dużo. Każdego dnia o czymś innym. To pozwoliło nam zbliżyć się do siebie i wzajemnie zrozumieć. Z racji tego, że Roman jest od wielu lat poza domem, widujemy się sporadycznie. Było sobie co opowiadać.

R.B.

Gdy się spędza ze sobą non stop dwadzieścia cztery godziny przez dwa tygodnie, no to są rekolekcje życia. Każdemu polecam, bo chyba każdy ma takie pytania, które chciałby zadać swoim rodzicom, ale albo nie ma ku temu okazji, albo odwagi. W takim wspólnym wędrowaniu jest się bardzo zdanym i zależnym od siebie. Trochę nie ma ucieczki od problemów i pytań.

I co się okazuje najtrudniejsze w takich momentach? R.B. Szczerość. J.B. Z całą mocą dotarło do mnie przeświadczenie, że już nie myślę o Romku wyłącznie jak o własnym dziecku, ale jak o dorosłym mężczyźnie, który jest księdzem i trochę już do mnie nie należy. Ta podróż okazała się w równym stopniu radosna, co refleksyjna? J.B. Przegadaliśmy rzeczy, które kumulowały się w nas całe życie. I więcej dowiedział się pan o sobie samym, czy o Romku? J.B. Wydawało mi się, że wiem o sobie bardzo dużo, ale muszę przyznać, że byłem zaskoczony otwartością naszych rozmów. 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

41


Katedra w Santiago de Compostela.

Jestem dla Romana ojcem, a wielokrotnie miałem poczucie, że rozmawiam z przyjacielem, który mnie rozumie i którego ja mogę zobaczyć z innej strony. Przez tych kilkanaście dni upewniłem się, że mamy do siebie ogromne zaufanie. Wprawdzie w tej podróży nie było mojego drugiego syna, ale poczułem, że tak naprawdę mogę na nich obu liczyć w każdej sytuacji. Trzeba to będzie nadrobić i pomyśleć o drodze dla trzech. Camino za każdym razem jest równie intensywną rozmową z Bogiem i człowiekiem? R.B. W codziennej monotonii i powtarzalności czynności wcześniej czy później wychodzą z nas najgorsze instynkty. W czasie wędrówki jest się odciętym od wielu bodźców, które na co dzień towarzyszą nam w życiu. Zostaje się ze swoim plecakiem, towarzyszami podróży i nagle się okazuje, że irytuje cię coś, co nigdy cię nie denerwowało. Sama Droga św. Jakuba w Waszym życiu, a zwłaszcza w życiu Romka, który jest kapłanem od kilkunastu lat, pojawiła się późno… J.B. W 1984 roku byłem na pieszej pielgrzymce ze Stalowej Woli do Częstochowy. Bardzo mile wspominam te rekolekcje w drodze, choć w kolejnych latach trudno mi było je powtórzyć. Intensywna praca zawodowa oraz fakt, że trzydzieści lat pracowałem poza domem sprawiły, że każdy wolny dzień wolałem poświęcać na przebywanie z rodziną niż samotne pielgrzymowanie. R.B. Mnie nigdy nie pociągała forma pielgrzymki do Częstochowy. To nie moja duchowość. Dlatego, kiedy na pierwsze Camino namówili mnie studenci z duszpasterstwa dominikanów w Krakowie, pomyślałem: czemu nie. I tak się zaczęło.

42

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

Na Drodze św. Jakuba.

Może się wydawać, że skoro mieszka się w klasztorze, to złapało się już Pana Boga za nogi. A mnie tak naprawdę On objawił się na drodze do Composteli. Prawie dziesięć lat temu, trzeciego dnia drogi, kiedy moje nogi nie nadawały się już do niczego. Miałem wielki plecak, supermarkowe, ale niewygodne buty, doświadczenie przejścia setek kilometrów po górach i ogromną niemoc, żeby przejść choć kawałek po płaskim terenie. Siedziałem na skraju wielkiego pola kukurydzy i płakałem z bezsilności. Człowiek „odarty” ze wszystkich atrybutów wygodnego świata.

R.B.

Na co dzień tego nie widzimy, bo jesteśmy poubierani w te swoje ochronne zbroje i kiedy nagle to wszystko odpada, jesteśmy zwyczajnie nadzy. Ale okazuje się, że to może być naprawdę dobre doświadczenie. Dlatego uprzedzam pytanie i mówię, że pielgrzymka nie tyle odziera ze złudzeń na swój temat, ile pozwala wewnętrznie dojrzeć. J.B. Mnie początkowo przerażała myśl, że tak niewiele będę miał w swoim plecaku i że to wszystko musi wystarczyć na czternaście dni. Dopiero na miejscu się okazało, że bez problemu można tak funkcjonować, i to zupełnie wygodnie. Sama droga okazała się bardziej hałaśliwa niż przesiąknięta duchowością? R.B. Szliśmy bardzo popularną trasą, którą każdego roku przechodzi około 300 tysięcy osób. Wędrowaliśmy na prze-


W drodze łomie maja i czerwca, kiedy sezon dopiero się rozkręca. Tylko raz mieliśmy taką sytuację, że z braku miejsc nie przyjęto nas na nocleg i musieliśmy szukać go gdzie indziej, co w lipcu i sierpniu zdarza się bardzo często.

komercja jest wszędzie, na Camino także. Można przejść całą trasę nie odrywając nosa od smartfona, tylko po co. J.B. Pewnie gdybym szedł sam albo z jakąś grupą bez księdza, to byłbym pozbawiony wsparcia duchowego. To istotna różnica w stoCałość jest bardzo sunku do pielgrzymek na Jasną dobrze zorganiGórę, podczas których nie trzeba zowana pod względem insię martwić o to, czy dziś będzie frastruktury. Na trasie jest msza święta, bo ona jest zapewwiele miejsc, gdzie można niona. Tu trzeba się o to zatroszcoś zjeść i odpocząć. Ludzie czyć samemu. są uprzejmi, a gospodarze Samo wejście do Santiago de schronisk chętni do pomocy Compostela robi wrażenie? Roman Bielecki, dominikanin, abw różnych sytuacjach. J. B. Katedra robi ogromne wrażesolwent prawa i teologii, od 2010 nie. Gdy po dwóch tygodniach maroku redaktor naczelny miesięczR.B. Zaskakujące może być jedszerowania klęka się przed grobem nika „W drodze”, mieszka w Poznaniu. Na przełomie maja i czerwca nak to, że droga, która prowadzi św. Jakuba z całym swoim baga2017 roku przeszedł 272 kilometry do grobu świętego, jest tak bardzo żem życia, łzy same płyną ze wzruDrogi św. Jakuba ze swoim ojcem, pozbawiona duchowości. Gdybym szenia, a serce dyktuje słowa moJerzym Bieleckim, byłym pracownie był księdzem i nie miał przy sodlitwy. I choć dookoła placu kanikiem OBR Ceramiki Elektrotechbie paramentów niezbędnych do tedralnego jest dużo z typowenicznej CEREL w Boguchwale koło odprawiania mszy, to moglibyśmy go odpustu ze straganami, to jedRzeszowa oraz adiunktem w Instyw ogóle nie mieć kontaktu z konak czuć, że jest to miejsce święte tucie Energetyki w Warszawie, dziś ściołem. To trochę smutne, że możi przemodlone przez tysiące pieljuż emerytem, który na co dzień na iść tyle dni i ani razu nie trafić grzymów. mieszka z żoną w Rzeszowie. na mszę świętą. Można się od niego uzależnić, Droga św. Jakuba, nazywana czętak jak i od samego Camino? Na Camino spotka się więcej sto Camino de Santiago, jest szlaludzi poszukujących Boga, niż R.B. Mówi się o syndromie jerokiem pielgrzymkowym, prowamocno związanych z Kościołem? zolimskim; że człowiek, który był dzącym do katedry w Santiago de R.B. Myślę, że więcej jest tych w Ziemi Świętej, chce tam ciąCompostela w Galicji w północnopierwszych. Religijnie wyrobiegle wracać. Sądzę, że jest też synzachodniej Hiszpanii, gdzie według ni mają inne sposoby, które na co drom pielgrzyma do Composteli, tradycji znajduje się grób św. Jakudzień karmią ich relacje z Bogiem. ale z różnych nawyków, które sieba Apostoła. Dziesięć lat temu popularna była dzą w człowieku, ten chyba nie jest Istniejąca od ponad tysiąca lat droksiążka niemieckiego dziennikarza taki zły. Poza doświadczeniem duga św. Jakuba jest, obok szlaków do Hape Kerkelinga, która w Polsce chowym jest to też w końcu przyRzymu i Jerozolimy, jednym z najukazała się pod tytułem „Na szlagoda, w której jest wiele niewiadoważniejszych chrześcijańskich ku do Composteli. Najważniejsza mych. I to jest fascynujące. szlaków pielgrzymkowych. Uczestdroga mojego życia.” On rzeczywiJ.B. Kiedy się jest na wycieczce, nicy mogą dotrzeć do celu jedną ście przeżył tam nawrócenie i nato gdy pada deszcz można zostać z wielu dróg, które są oznaczone pisał swoje wspomnienia w takim w hotelu, a na szlaku o ósmej rano muszlą (symbolem pielgrzymów) duchu: „Uważajcie, nie idźcie, jeśli hospitalero, czyli właściciel schroi żółtymi strzałkami. nie chcecie zmienić swojego życia. niska, życzy ci dobrej drogi i wypycha za drzwi. W taki sposób na Dobrze się zastanówcie, zanim wyruszycie w drogę, bo to naprawdę Camino uczymy się zależności, co zmieni wasze postrzeganie świata”. muszę przyznać jest bardzo trudPo drodze ludzie nie gromadzą się na wspólną modlitwę? ne. Ktoś ci zawsze w drodze pomoże, ale musisz poprosić. R.B. Rzadko. Camino powoli zaczyna wyglądać jak skomerc- Mamy z tym problem? jalizowany szlak turystyczny. Dlatego gdyby ktoś mi powie- R.B. Ogromny. Bo choć moment proszenia jest uwaldział, że chce iść do Santiago, podpowiedziałbym, żeby nie niającym, to i tak uważamy, że bardziej upokarzającym wybierał trasy francuskiej. A jeśli już, to żeby szedł w kwietniu i zniewalającym. lub pod koniec września, poza sezonem. Robi się z tego troTaka pielgrzymka niekoniecznie odmienia nasze życie, ale chę taki challenge. Widzę to po Facebooku, na którym ludzie pozwala uzyskać kolejne doświadczenia. Pan Bóg pisze duwrzucają masę zdjęć z drogi mówiąc – przeszedłem i zdoby- żymi literami, wszędzie. Ale tam, na Drodze św. Jakuba, litełem. Trzeba bronić tego miejsca w duchowym wymiarze. Bo ry Boga najlepiej widać. 

J.B.

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Jolanta Kluz-Zawadzka:

Po nocach śnią mi się tam-tamy

Z

arodziec malarii to najchinowego jest bardzo gorzki, jak większy kiler. Co roku wyciąg z piołunu, naszej rodzimej Głód wiedzy nie mija. Do Afryki z jej powodu umierają artemizji, która była stosowana na jeździ nie tylko po to, by leczyć w Afryce 2 miliony lumalarię w Polsce. Mieliśmy rodzipacjentów Szpitala Misyjnego dzi. Medycyna wciąż nie potramą odmianę malarii jeszcze do lat w Kifangondo w Angoli. Także fi poradzić sobie z chorobą, która 60. XX wieku, obecnie może być – aby być lepszym lekarzem. Doktor ponad sto lat temu trafiła do po„zawlekana”. Każda strefa kliJolanta Kluz-Zawadzka z Rzeszowa, wieści Sienkiewicza „W pustyni matyczna ma jakieś antidotum na epidemiolog, specjalista chorób i w puszczy”. Wprawdzie Staś urawystępujące w niej choroby. Wywewnętrznych, chorób zakaźnych tował życie Nel chininą, ale to niestarczy sięgnąć do sztuki dawnych i wolontariuszka misyjna, uważa, stety za mało na śmiercionośny zazielarzy – ludzi, którzy mieli wieże im człowiek wyżej wspina razek. Lek. med. Jolanta Kluz-Zadzę praktyczną, wynikającą z obsię po drabinie wiedzy, tym wadzka spotyka go podczas każserwacji przyrody. więcej nabiera pokory. Walka dej podróży do Afryki. – Malarię Równie trudny do pokonania, z epidemiami jest prawdziwym przenosi aż 58 rodzajów komarów bo wciąż mutujący się, jest wirus wyzwaniem, szczególnie w Afryce. – tłumaczy. – To choroba pasożytHIV, kolejna zmora Afryki – zaPrzyznaje, że po nocach śnią się nicza, wywoływana przez pierwotbójca szczególnie małych dzieci, jej dźwięki tam-tamów i maleńcy niaka Plasmodium malariae. Jest kobiet w ciąży i osób z obniżoną pacjenci – chore afrykańskie dzieci, 5 gatunków malarii. Piąty odkryodpornością. W klimacie z nieuśmiechnięte przez łzy. Czasami to w Indiach, gdzie nosicielem dostatkiem wody szerzą się takwstyd jej za białego człowieka. jest małpa człekokształtna. Groźże biegunki, trąd, gruźlica, gony pierwotniak wciąż „ucieka” barączki krwotoczne, jak np. denTekst Alina Bosak daczom. Ma bardzo dużą zdolność ga. Na to cierpią pacjenci Jolanty Fotografie Tadeusz Poźniak do zmiany i nabywania lekooporKluz-Zawadzkiej ze Szpitala Miności – leki wcześniej skuteczne syjnego im. św. Łukasza w Kifanprzestają działać. Na chininę niegondo w Angoli. Do prowadzonektóre pasożyty się uodporniły. Trzeba było stworzyć półsyn- go przez ojców werbistów ośrodka po raz pierwszy wyjetetyczny środek. Potem musiano dodawać do tego inne leki, chała w 2007 roku. Miała wtedy specjalizację z chorób wenp. z rodziny sulfonamidów. Ale i do tego plasmodia się przy- wnętrznych, chorób zakaźnych, epidemiologii, ukończony zwyczaiły i znów wracamy do chininy. Preparat z drzewa kurs atestacyjny z chorób tropikalnych oraz uprawnienia 

46

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019


PORTRET

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

47


PORTRET do leczenia zakażonych wirusem HIV i chorych na AIDS. – Praca w Afryce uczy wielkiej pokory – mówi epidemiolog. – Praktykuję medycynę od tylu lat, ale w tamtych warunkach muszę dochodzić do diagnozy inaczej niż tutaj. Teoretyczna wiedza nie zawsze wystarczy – trzeba daną chorobę zobaczyć w miejscu, w którym się rozprzestrzenia. W wielu zawodach tak jest – uczymy się do końca życia. Z nabywaną wiedzą rośnie też pokora. Na początku myślisz, że dużo wiesz, ale wchodząc coraz wyżej, rozszerzasz horyzont i zaczynasz dostrzegać, jak wielu rzeczy także nie wiesz. I dobrze. Pokora jest potrzebna, bo skłania do dalszych poszukiwań, dociekań, uczenia się od innych.

Osłuchiwanie przez trąbkę i opowieści o karmicielach wszy – Bardzo chciałam być archeologiem. Ale rodzice – nauczyciele dość tradycyjnie podchodzili do kwestii zawodów odpowiednich dla kobiet. Byli dla mnie autorytetem. Uległam namowom i zgodziłam się zdawać na medycynę – wspomina Jolanta Kluz-Zawadzka moment, kiedy kończąc Liceum Ogólnokształcące nr 2 w Łańcucie żegnała się z marzeniami o pracy przy wykopaliskach. Za pierwszym razem nie dostała się. Chociaż wydawało jej się, że liczba punktów, jakie zdobyła na egzaminach wstępnych, była odpowiednia. Dlatego „obraziła się” na Kraków i po roku złożyła podanie o przyjęcie na Akademię Medyczną we Wrocławiu. Już wiedziała, że na widok krwi nie zemdleje. Miała za sobą praktykę w łańcuckim szpitalu, do którego została przyjęta dzięki uprzejmości jego twórcy i dyrektora – Stanisława Duhla, zarazem ordynatora chirurgii. – Zasiliłam szeregi personelu gospodarczego, ale doktor Duhl bardzo często brał mnie do sali operacyjnej, abym decyzję o studiowaniu medycyny podjęła z pełną świadomością – mówi doktor Kluz-Zawadzka. rocław okazał się wspaniałym miejscem. Na uczelni wykładali przedwojenni profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Wśród nich legenda – prof. Antoni Falkiewicz. – Miał swój gabinet w klinice chorób wewnętrznych. Wszyscy go bardzo szanowali. Nigdy nie używał słuchawek, ponieważ uważał to za zaprzeczenie sztuki lekarskiej. Uczył nas osłuchiwać pacjentów fonendoskopem, przypominającym wykonany z drewna lejek. Przykładał go do klatki piersiowej pacjenta, drugi koniec zbliżał do ucha i pokazywał, że można w ten sposób wykryć rzeczy, których nawet rentgen nie ujawniał. Potrafił także co do milimetra „wypukać” np. jamę pogruźliczą. Na gruźlicę chorowało wielu wyniszczonych wojną ludzi – wspomina Jolanta Kluz-Zawadzka. Studenci „klepali” biedę, ale atmosfera była bardzo serdeczna. – Profesorowie pożyczali nam podręczniki. Kliniki mieściły się w starych, poniemieckich budynkach. Wrocław był przed wojną znanym ośrodkiem naukowym i medycznym. Dokonano tam wielu odkryć, np. przeprowadzono pierwsze operacje metodą profesora Mikulicza, pierwsze założenie gastroskopu.

W

48

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

E

gzamin z biologii zdawała u prof. Zbigniewa Stuchlego, który w czasie wojny pracował w dziale produkcji szczepionki przeciwko tyfusowi w Instytucie Rudolfa Weigla we Lwowie. O profesorze Weiglu napisano już niejedną książkę. Nie tylko wynalazł szczepionkę przeciwko tyfusowi plamistemu, ale i dzięki niej uratował w czasie II wojny światowej wielu działaczy podziemia przed niemieckimi represjami we Lwowie. Zatrudniał ich jako karmicieli wszy. Wszy hodowano, ponieważ były nosicielami drobnoustrojów wywołujących tyfus, wykorzystywano je przy produkcji szczepionki. W koszarach i okopach tyfus szerzył się szybko, dlatego Niemcy traktowali Instytut Weigla z szacunkiem. Potrzebowali szczepionki i proponowali jej twórcy przeniesienie badań do Berlina. Odmówił, chociaż miał korzenie austriackie. Po wojnie opuścił Lwów, by zamieszkać w Polsce. Niesprawiedliwie oskarżany o współpracę z okupantem nie od razu odnalazł się w nowej rzeczywistości. Po krótkim pobycie w Krakowie wyjechał do Poznania i podjął pracę na tamtejszej akademii. – O pracy w Instytucie prof. Weigla, prof. Stuchly nieraz nam opowiadał – mówi doktor Kluz-Zawadzka, wracając myślami do czasów studiów. – Zamykaliśmy się w sali po zajęciach, słuchając z zapartym tchem. Karmicielom wszy pudełeczka z insektami umieszczano pod pachami, w zgięciach kolan lub łokci. Były uplecione z cieniutkiego jak włos drutu. Ślady po karmieniu wszy zostawały do końca życia. Widziałam je, były nie do wygojenia i już zawsze utrzymywał się w tym miejscu świąd.

Poparzeni górnicy z jastrzębskich kopalni Na studiach nasłuchała się wielu niezwykłych opowieści, nie tylko dotyczących historii medycyny, ale i ludzkiego losu. To był szkoła życia. Nie ostatnia. Wraz z mężem, również lekarzem, po roku pracy we Wrocławiu przeniosła się do Jastrzębia-Zdroju. Ogromny szpital dla górników Edward Gierek dostał w darze od Szwecji. W okolicy królowały kopalnie węgla „metanowe”. Często dochodziło do wybuchów, w których ginęli ludzie. – Do szpitala trafiali ci, którym udało się przeżyć, ale w ciężkim stanie. Mieli liczne urazy, oparzenia – byli poddawani poważnym operacjom. W tamtych czasach tego nie nagłaśniano, ale my mieliśmy pacjentów po wypadkach na co dzień. Operacje odbywały się w dzień i w nocy. Nie wszystkich udawało się uratować. To nauczyło mnie wielkiej pokory wobec życia i medycyny. Byliśmy z mężem młodzi, z niewielkim doświadczeniem i głową naładowaną teorią, ale mieliśmy szczęście pracować obok znakomitych ordynatorów. Wpierw pracowałam jako anestezjolog w Klinice Intensywnej Terapii i Anestezjologii, ale gdy spodziewałam się dziecka, przeniosłam się do Kliniki Nefrologii i Dializoterapii. Tam rozpoczęłam specjalizację z chorób wewnętrznych. Powrót do Łańcuta to była duża zmiana. Mały szpital, duże wyzwania, ale atmosfera rodzinna. Miało to też swoje plusy. Wszyscy wszystkich znali, każdy sobie pomagał. Rodzice wspierali nas w opiece nad dziećmi. Od 12 lat pra-


PORTRET cuję w Rzeszowie, ale Łańcut zawsze wspominam z dużym sentymentem. Tam też zaczęłam specjalizację w chorobach zakaźnych – początek drogi, która zaprowadziła mnie do Afryki – mówi dr Kluz-Zawadzka. Do oddziału zakaźnego łańcuckiego szpitala często trafiali misjonarze z krajów tropikalnych. Gdy raz na trzy lata przyjeżdżają na urlop do Polski, w zimnym klimacie ujawniają się choroby, którymi zarazili się w ciepłych krajach. Wielu z nich ma ciężkie napady malarii. Chcąc pogłębić wiedzę na temat chorób tropikalnych odbyłam kurs atestacyjny w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Tam prof. Wacław Nahorski, krajowy konsultant medycyny morskiej i tropikalnej, zaproponował mi, by jechać do kliniki w Angoli, w zastępstwie za innego lekarza. Zdecydowała się na wyjazd, w przeciwieństwie do męża, który oświadczył, że na taką podróż się nie zgadza. Znaleźli się jednak sojusznicy afrykańskiej misji. – Synowie przekonali męża i pojechałam do Afryki – zdradza doktor Kluz-Zawadzka. Jeździ tam już od 12 lat, co roku, mąż też kilkakrotnie jej towarzyszył. – Chociaż to trudny i niebezpieczny, ale piękny kraj, złapałam bakcyla. Po nocach śni mi się dźwięk tam-tamów i maleńcy pacjenci – chore afrykańskie dzieci uśmiechnięte przez łzy. Bałam się pierwszej podróży, ale odbyłam ją z wracającym z urlopu o. Andrzejem Fecką. Z jego inicjatywy w 1986 roku misjonarze werbiści założyli Centrum Medyczne św. Łukasza w Kifangondo. Leczą tam ubogich, cierpiących na ciężkie i przewlekłe choroby, m.in. malarię, gruźlicę i HIV/AIDS. 28 września 2007 roku wysiadałam na lotnisku w Luandzie. Była czarna noc i tropikalny, ponad 40-stopniowy upał. Wszędzie gryzące komary. Z lotniska zabrała nas s. Marta Sojka, misjonarka z Katowic, która w Afryce pracuje już ponad 25 lat. Szpital stoi na terenie misji ojców werbistów. 10 kilometrów dalej znajduje się dom dla sierot – dzieci wojny. W Angoli wojna trwała 35 lat i nadal nie jest spokojnie. – Tym domem opiekują się afrykańskie siostry zakonne, u nich mieszkałam – opisuje lekarka. – O. Fecko uważał, że to miejsce będzie lepsze niż mieszkanie przez kilka miesięcy w szpitalu, obok ciężko chorych pacjentów. Miał rację. szpitalu jest 30 miejsc – oddział dla dzieci i dorosłych. W dodatkowym pawilonie, wybudowanym z funduszy WHO, polskiej ambasady i polskiego ministerstwa spraw zagranicznych, znajduje się 16 łóżek dla zakażonych wirusem HIV i chorych na AIDS. – Afryka subrównikowa wymiera z powodu tego zakażenia – mówi epidemiolog. – W Kifangondo mamy też laboratorium, aptekę i rentgen – w osobnym budynku. Chociaż klisze suszone są na słońcu i nieraz odczytujemy zdjęcia pobrudzone czerwoną, afrykańską ziemią, to aparat do zdjęć jest najwyższej klasy, ufundowany przez oo. werbistów. Mamy tam kroplówki dożylne i najnowsze antybiotyki, takie jak podawane w Polsce. Jestem pełna uznania dla Polaków, polskiej ambasady i dyplomatów – państwa Urszuli i Piotra Myśliwców, za udzielaną pomoc. W Angoli działa ok. 10 misji werbistowskich. Każda z nich prowadzi jakąś działalność charytatywną, jak szkoła, izba położnicza, ambulatorium czy szpitalik. Starają się pomóc każdemu, ale to kropla w morzu potrzeb.

W

K

ażda pomoc się liczy. Przykładem jest misja w Kakolo, na północnym wschodzie Angoli, gdzie pracuje o. Krzysztof Ziarnowski, pochodzący ze Stalowej Woli. Dzięki pomocy międzynarodowej sfinansowano wykopanie studni – w skale, na głębokości 120 metrów. Wcześniej wodę musiano wozić 15 km z rzeki. Deszcz pada raz na dwa lata. Misja otworzyła tam szpitalik i internat dla dziewczynek – prowadzony przez siostry. Do Angoli dr Kluz-Zawadzka zabiera też młodych lekarzy, by pokazać, jak wygląda tam życie i medycyna, i w jakich wspaniałych warunkach my żyjemy. W Afryce trzeba rozpoznawać i leczyć choroby bez tomografii komputerowej, komputera, porządnego USG. Czy boi się tropikalnych chorób? – Wszędzie mogę zachorować – odpowiada doktor Kluz-Zawadzka. – Szczepię się na żółtą gorączkę. Bez tego by mnie do Angoli nie wpuścili. To wspaniała, bardzo skuteczna szczepionka. Wystarczy zaszczepić się nią raz na 10 lat, a na dur brzuszny raz na trzy lata. Nie na wszystko są szczepionki. Na miejscu trzeba przestrzegać pewnych zasad, np. kiedy przywożą nam wodę z rzeki, w której widać pływające larwy komarów, to do mycia zębów, jedzenia, gotujemy ją przez godzinę. Ale nie narzeka, bo uważa, że i tak ma tam luksusy, o których miejscowi mogą pomarzyć. Woda do misji jest dowożona beczkowozem – nie trzeba po nią iść kilometrami i nosić ciężkich baniek na głowie, jak kobiety i dzieci. Nauczyło ją to wielkiego szacunku do wody. Kiedy wraca, używa jej tak, by nie marnować ani kropli. Podróże do Afryki uświadamiają, jak szczęśliwym kontynentem jest Europa. Owszem, są i u nas obszary biedy, ale są świetnie rozwinięte różne formy pomocy. Nie mamy skorpionów, żmij, jak czarna mamba, tropikalnych chorób i ciągłych wojen. – W Afryce wciąż gdzieś toczy się wojna, bo ten kontynent to bardzo łakomy kąsek dla wielu grup interesów z powodu naturalnych bogactw. W Angoli, tuż przy brzegu oceanu, jest ropa. Jest też kadm, cez, diamenty, cenne drewno i inne surowce. Afryka jest bardzo bogatym lądem. Czasem te bogactwa eksploatuje się w sposób rabunkowy. Wybuchają bratobójcze wojny podsycane przez obce kapitały. To może budzić w „białych ludziach” poczucie winy wobec mieszkańców Afryki. Wiadomo, że nie wszystko jest naszą winą, wielu ludzi chce pomagać. Dlatego m.in. tam jeżdżę. Dumna jestem z Polaków. Kiedy była wojna, wiele rządów wycofywało swoich przedstawicieli m.in. z placówek medycznych, a nasi zostawali.

Historia pomaga tropić wirusy Nie żałuje, że nie została archeologiem, chociaż to nadal jej pasja. – Będąc lekarzem mogę pomóc wielu osobom. A zainteresowanie historią epidemiologowi pomaga zrozumieć chorobę – uśmiecha się lek. med. Jolanta Kluz-Zawadzka. – Już 100 lat temu francuski bakteriolog Charles Nicolle, pracujący przez wiele lat w północnej Afryce, napisał książkę pt. „Narodziny, życie i śmierć chorób zakaźnych”. Udowadnia w niej, że jeśli zwalczymy jakąś chorobę, na przykład poprzez szczepionki czy leki, jej miejsce 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

49


PORTRET zajmą inne. Przyroda zapełni tę próżnię. Obawiamy się, że ruchy antyszczepionkowe mogą doprowadzić do powrotu „starych” czy wyplenionych już chorób. ziałania te skutkują czasem chorobą lub śmiercią osób nieodpornych, jak dzieci z nowotworami i chorobami krwi. – Chronimy ich poprzez odporność populacyjną – tłumaczy doktor Kluz-Zawadzka. – Wśród osób zaszczepionych dziecko z obniżoną odpornością może czuć się bezpiecznie, nie narazi się na ospę, odrę itp. Równie bezbronni są dorośli z chorobami z autoagresji, onkologicznymi, po przeszczepach narządów. Szczepiąc się, chronimy ich i siebie. Straszenie szkodliwością szczepionek jest niemądre. Każdy lek, nawet witaminy, może wywołać skutki uboczne, szczepionki też. Kłamstwem jest jednak, że zawierają rtęć. Epidemie zabijają od wieków. Są w tym „lepsze” niż uzbrojony człowiek. Konkwista hiszpańska zawlokła do obu Ameryk ospę prawdziwą. Wiemy o krwawym potraktowaniu Indian przez najeźdźców. Ale to ospa w ciągu kilku lat zabiła ok. 25 mln rodzimych Amerykanów. Podczas I wojny światowej w trakcie działań wojennych zginęło ok. 20 mln osób, a na

D

grypę hiszpankę, która natrafiła na osłabionych, głodujących po tej wojnie ludzi – zmarło ok.100 mln osób. – Nazwano ją hiszpanką, ponieważ Hiszpania, będąc krajem neutralnym, na falach eteru wzywała pomocy, informując, iż ludzie umierają na jakieś ciężkie, krwotoczne zapalenie płuc – opowiada dr Kluz-Zawadzka i zaraz przechodzi do kolejnej opowieści: W 1348 roku wybuchła w Europie epidemia dżumy, czyli czarnej śmierci. Została zawleczona przez statek, który wiózł znad Morza Czarnego korzenie i inne towary z Orientu i Jedwabnego Szlaku. Na Morzu Śródziemnym, w porcie Marsylii, miał wymienić załogę i płynąć dalej do Aleksandrii w Afryce. We Francji nikt jednak nie chciał na ten statek się zaciągnąć, gdyż opuściły go szczury. Statek popłynął z tą samą załogą dalej i rozbił się. Ale nie dlatego, że tak mówiły przesądy, tylko dlatego, że marynarze zaczęli chorować na dżumę. Szczury te rozniosły dżumę na całą Francję, a stamtąd na kolejne kraje. Czarna śmierć w ciągu kilkunastu lat spowodowała, że zmarło ok. 75 mln osób. Właściwie ta epidemia była cezurą czasową między średniowieczem a odrodzeniem. Wymarły całe pokolenia, następne patrzyły już inaczej na świat... 





A

Pedofilia nie dotyczy tylko marginesu społeczeństwa przesiąkniętego alkoholem i biedą! Z Magdaleną Louis, powieściopisarką z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografia Tadeusz Poźniak

Magdalena Louis, rzeszowianka, która w 2005 roku zachwyciła swoim opowiadaniem „Studnia” Jerzego Pilcha i wyróżniona została w ogólnopolskim konkursie Polityki „Pisz do Pilcha”. W 2010 roku ukazała się jej debiutancka powieść – „Ślady hamowania”, dwa lata później „Pola”, zaś „Kilka przypadków szczęśliwych” w 2014 roku ugruntowało jej pozycję na rynku wydawniczym i zamknęło ponad 20-letni okres życia spędzony na emigracji w Wielkiej Brytanii. W 2016 roku ukazała się jej czwarta powieść, w całości napisana w Polsce, „Zaginione”, wydana przez „Świat Książki”. Rok temu dała się poznać jako autorka zbiór reportaży „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”. W lutym 2019 roku wydała swoją szóstą książkę – „Sonię”, w której rozlicza sprawców czynów pedofilskich, ale winą i karą obarcza też najbliższych ofiar.

54

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

neta Gieroń: Dokładnie rok po premierze ostatniej książki „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”, ukazała się Twoja szósta powieść „Sonia”. I… po „Poli” oraz „Zaginionych”, którymi przyzwyczaiłaś nas do ciepłych, zabawnych sag rodzinnych, tym razem znów bliżej Ci do literackiej publicystyki. Zabrałaś głos w bieżącej dyskusji o pedofilii. Komentowanie rzeczywistości w literaturze stało się dla Ciebie ważne? Magdalena Louis: Dojrzewam jako człowiek i z biegiem lat nadaję sobie coraz większe prawo, by wypowiadać się w imieniu innych, słabszych, często pomijanych i niezauważanych. Ta książka jest też w sporej części utkana z moich wspomnień i zapisków z czasów, gdy pracowałam jako tłumaczka w brytyjskim wymiarze sprawiedliwości. Trzy główne bohaterki: Sonię, Rózię i Laurę, nakreśliłam na podstawie autentycznych zdarzeń. Książka mówi o dramatycznych doświadczeniach nieletnich dziewczynek – ofiar pedofilii. I, co ważne, mówi o pedofilii jako zjawisku, które zdarza się wśród księży, nauczycieli, ale też w tzw. dobrych rodzinach. Jej premiera jest nieprzypadkowa? Bo nie jest tajemnicą, że problem pedofilii powrócił z nową siłą m.in. kilka miesięcy temu w głośnym filmie „Kler”, który obejrzało ponad 5 mln Polaków, jak i coraz częściej pojawia się we wszystkich mediach. „Sonię” zaczęłam pisać w 2013 roku, kiedy temat nie był jeszcze tak „medialny”. Dwa wydarzenia sprowokowały mnie do przygotowania takiej właśnie książki. W 2012 roku obejrzałam relację z otrzęsin w gimnazjum salezjańskim w Lubinie. Byłam wstrząśnięta, że zabawa, gdzie nieletnie dziewczynki zlizują bitą śmietanę z nóg dorosłego mężczyzny, bo to, że był on księdzem, ma drugorzędne znaczenie, nie tylko nie oburzyła rodziców, co więcej, matki tych dzieci krzyczały do kamery, że to nic złego. Nie widziały w takim zachowaniu dyrektora szkoły niczego zdrożnego i upokarzającego dla swoich córek, nazywając „zabawy” tradycją. Dla mnie to był absolutny szok, podobny do tego, jaki około 2012 roku przeżyłam w Wielkiej Brytanii, gdy byłam tłumaczem w sprawie, gdzie matka nie chciała uwierzyć, że konkubent molestuje jej dwie córeczki, bezkrytycznie dając wiarę jego wersji. Nawet po zwolnieniu z aresztu, wbrew zakazowi policji, przyjęła mężczyznę pod swój dach, gdzie mieszkały jego ofiary. Te matki ogromnie mnie wtedy zawiodły, chciało mi się krzyczeć. To był czas, kiedy o pedofilii niewiele się w Polsce mówiło. Dziś mówi się więcej, ale przeważnie w kontekście księży i Kościoła, tymczasem to jest tragedia, jaka wydarza się w wielu domach, wśród najbliższych. Ofiary znają sprawców. Rzeczywistość jest brutalna.W zeszłym roku dziennikarze radiowi przeprowadzili eksperyment, mający sprawdzić, jak dobrze wyedukowane są dzieci jeśli chodzi o kontakty z obcymi. Wszyscy byli przerażeni, kiedy okazało się, że spośród 10 dzieci, aż 9 nie miało obaw, by oddalić się z placu zabaw z nieznajomym mężczyzną, który kusił obejrzeniem pieska albo kotka. Doskonale wszyscy pamiętamy sprawę Romana Polańskiego i gwałtu na 13-letniej Samanthcie Geimer. Do dziś szokuje mnie zachowanie matki tej dziewczynki, która przywiozła ją do willi Jacka Nicholsona i pozostawiła z dorosłym mężczyzną, który miał ją fotografować. Absolutnie nie bronię Polańskiego, ale nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla zachowania matki. Nieuważność i nieodpowiedzialność dorosłych jest porażająca.


KSIĄŻKA Dzieci pozostają samotne w swojej tragedii, a dorośli mogą liczyć na wsparcie i zaufanie społeczne… Dlatego dzieciom oddaję głos w „Soni”. Próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego nie wierzymy dzieciom? Oczywiście, konfabulanci zdarzają się zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych, ale ten niewielki procent nieletnich, którzy mogą rzucić niesłuszne podejrzenia na dorosłych, nie może przysłonić całego obrazu. Trzeba jasno i głośno o tym mówić, molestowane dzieci dają sygnały, wołają o pomoc, swoim zachowaniem proszą o reakcję, choć nie potrafią tego wypowiedzieć słowami. I dlaczego nikt nie reaguje? Bo zazwyczaj nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś tak strasznego może się dziać wokół nas. A już szczególnie, gdy sprawcą jest osoba ciesząca się zaufaniem i szacunkiem: nauczyciel, ksiądz, opiekun, mentor, w końcu wujek, sąsiad, czy partner matki dziecka. To osoby, którym naturalnie wierzymy i wręcz nieprawdopodobne jest, że mogą krzywdzić. A jednak krzywdzą. Tym bardziej, że niebezpieczeństwa nie spodziewamy się w najbliższym otoczeniu. Ofiary zazwyczaj znają swoich katów. Przypadkowych porwań czy ataków jest stosunkowo niewiele, przeważnie jest to ktoś z najbliższego otoczenia. Boimy się przybyszów z dalekich krajów, obcych, tymczasem największym zagrożeniem dla naszych dzieci może być ktoś, kogo dobrze znamy. Ta książka ma „uwierać” nas wszystkich? Dzieci są bezbronne. Pedofilia nie dotyczy tylko marginesu społeczeństwa przesiąkniętego alkoholem i biedą, dotyka wszystkich warstw społecznych. A czy ma „uwierać”? Tak, bardzo bym chciała. W „Soni” zwracasz uwagę na ważną rzecz – monitorowanie pedofilów. W Wielkiej Brytanii to funkcjonuje, w Polsce już nie, a Ty nie pozostawiasz złudzeń, że pedofilię, jak chorobę, można wyleczyć – nazywasz ją orientacją seksualną. Nie mam wątpliwości, że pedofilia to orientacja seksualna skierowana na dzieci, nie nadaje się do leczenia jak choroba, ani jako przestępstwo do resocjalizacji sprawcy. Dlatego tak ważne jest zagwarantowanie bezpieczeństwa dzieciom. Nie mamy wpływu na to, kto jak się zachowa, żeby zaspokoić swoje potrzeby seksualne, ale mamy wpływ na to, co dzieje się z naszymi dziećmi, na co pozwalamy, pod czyją opieką ich zostawiamy itd. W Wielkiej Brytanii wszyscy, którzy zostali skazani za czyny pedofilskie, trafiają do rejestru, a po wyjściu z więzienia muszą systematycznie meldować się na policji. Policja wie, że oni nie przestaną i po odbyciu kary wrócą do tego, co robili, więc jedyne, co może zrobić, to ich monitorować. Informować także sąsiadów, jeśli mają dzieci w domu, że obok mieszka mężczyzna z wyrokiem za czyny pedofilskie. To też kolejna Twoja książka, gdzie kobiety absolutnie zdominowały mężczyzn. To one są źródłem zła, ale i siłą napędową oraz jasną stroną życia. Mężczyźni kompletnie za nimi nie nadążają, albo są sprawcami nieszczęść. Może dlatego, że historia Polski to historia powstań i wojen. Mężczyzna był wiecznie nieobecny, walczył z wrogiem, ginął na wojnie, a kobieta zostawała w domu sama z dziećmi i musiała zaradzić wszystkiemu. Z pokolenia na pokolenia te kobiety stawały się coraz silniejsze. Mocne postaci kobiece w mojej literaturze naprawdę nie są objawem feminizmu, ale tak wygląda rzeczywistość z mojej perspektywy. Od zawsze otaczają mnie wspaniałe

kobiety; mocną osobowością była moja babcia, matka, moje siostry, także córka i większość moich koleżanek. W tej historii, która dotyka bardzo bolesnych obszarów naszej rzeczywistości, pojawia się jednak postać, która zdaje się kwintesencją Twojego ukochania jasnej strony życia. Nie sposób nie lubić Eli Srebro. To mój ukłon w stronę amerykańskiego epizodu, który zdarzył się w moim życiu wiele lat temu. Taką Elżbietę Srebro kiedyś poznałam i bardzo chciałam ożywić w książce dowcip oraz nieprawdopodobny urok osoby nie idealnej, ale na pewno wartościowej. Czasem trzeba po prostu „puścić oko” do życia, tym bardziej, że już chyba naszą narodową specjalnością jest wieloletnia rozpacz po jednej utraconej rzeczy, a zaledwie jednodniowa radość, choćby i z największego sukcesu. Czas zmienić proporcje. Dobro ze złem tańczy od zawsze, warto ten fakt przyjąć do świadomości z nadzieją. W „Soni” możemy podejrzeć całkiem sporo Twoich nawiązań do pobytu w Nowym Jorku. Znalazło się też wspomnienie rejsu legendarnym TSS Stefan Batory, który już nie pływa z Polski do Ameryki Północnej, a Tobie przed laty udało się jeszcze spędzić dwa tygodnie na Atlantyku w podróży z Montrealu do Gdyni.

Z

awsze wiedziałam, że Ameryka, gdzie spędziłam dwa lata, a gdzie wyjechałam jako 19-letnia dziewczyna, musi się znaleźć w którejś z moich książek. Moja mama i siostra przechowują moje listy z Ameryki, jakie do nich słałam w olbrzymich ilościach. Mam nadzieję, że kiedyś moja córka Marysia będzie pokazywać je swoim dzieciom i opowiadać, jak babcia Madzia pisała z Ameryki. Swego czasu miałam nawet pomysł na książkę poświęconą Ameryce, ale wydaje mi się, że w „Soni” temat został wyczerpany, a samo zjawisko emigracji z Polski do USA jest już tematem nieaktualnym, dużo ciekawsza wydaje się specyfika emigracji do Wielkiej Brytanii. Ten „american dream”, amerykański sen opisany w książce, to zabieg umyślny, mam nadzieję, że zrównoważył nieco dramat dzieci, który jest główną osią fabuły.

Książka powstała nie tylko w czasie, gdy od 5 lat na stałe mieszkasz już w Rzeszowie, ale w zupełnie nowej dla Ciebie sytuacji zawodowej, bo od niedawna jesteś rzecznikiem prasowym i doradcą w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. To oznacza, że na kolejną Twoją książkę przyjdzie nam dużo dłużej poczekać, a sama tematyka diametralnie się zmieni? Czego możemy się spodziewać? Moje koleżanki i koledzy z WSIiZ oczekują, że napiszę zabawną książkę o uczelni (śmiech). Ale mówiąc poważnie, mam ogromną ochotę napisać współczesną opowieść, o powrocie do domu polskiej dziewczyny z angielskim narzeczonym po 25 latach nieobecności w Polsce. Na pewno będzie pełna dobrego humoru, bo jest we mnie potrzeba napisania komedii, może nawet trochę „czarnej”. Ostatnie dwie książki były dla mnie bardzo ważne, wymagały ogromnego zaangażowania emocjonalnego, ale każdy, kto zna mnie choć trochę, wie, że uwielbiam się śmiać i biesiadować – chciałabym to wykorzystać do zabawnego skomentowania naszej polskiej rzeczywistości w mojej kolejnej książce. 

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

55




BĄDŹMY szczerzy

Pół roku na miarę epoki

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Jakoś trudno zgodzić się z tym, że świętej pamięci Jan Olszewski – pierwszy premier polskiego rządu wyłonionego w pierwszych po drugiej wojnie wolnych wyborach – po prostu od nas odszedł. Uważam, że podczas doczesnego życia odcisnął na polskiej współczesności, ale też przyszłości, tak trwałe ślady, że zawsze wśród nas pozostanie. Będzie punktem odniesienia, szczególnie w sytuacjach kryzysowych, jak mówią psychologowie – granicznych. Rządem kierował kilka miesięcy, nieco ponad pół roku. Ważne, wręcz strategiczne decyzje tego rządu okazały się nieodwracalne. Mam na myśli przestawienie politycznej zwrotnicy w orientacji Polski ze Wschodu zdecydowanie na Zachód. Przedtem, po „okrągłym stole” i kontraktowych wyborach 4 czerwca 1989 roku, Polska dryfowała w politycznej szarej strefie. Związek Sowiecki rozpadał się na naszych oczach, a prezydent Lech Wałęsa snuł jakieś fantasmagorie o NATO-bis, nie wyjaśniając bliżej, co by to miało znaczyć. Jan Olszewski jako pierwszy premier rządu po 1989 r. powiedział wprost, że miejsce Polski jest we wspólnocie europejskiej, czyli wtedy jeszcze w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej (EWG), a militarnie w NATO – Sojuszu Północnoatlantyckim. Odpowiedzią medialną na te deklaracje była nieustająca nagonka na rząd i osobiście na premiera, że pcha Polskę ku jakiejś katastrofie. Wystarczy pójść do

biblioteki i sięgnąć po odpowiednie roczniki „Gazety Wyborczej”, „Trybuny”, czy „Rzeczpospolitej”. Gdy kilka lat temu zapytałem mojego serdecznego przyjaciela, jeszcze z tej pierwszej Solidarności, Mariana Hadego – od końca lat 80. przedsiębiorcę, który rząd najlepiej przyczynił się po upadku komuny do rozwoju rodzimej przedsiębiorczości, ku mojemu zdziwieniu bez chwili zastanowienia odpowiedział: – Zdecydowanie rząd Olszewskiego... Jan Olszewski wstrzymał rabunkową prywatyzację. Już po trzech miesiącach odnotowano w Polsce oznaki wzrostu gospodarczego! Wiosną 1992 r. Lech Wałęsa miał podpisać w Moskwie układ z Rosją. Prezydent forsował utworzenie w miejscach po bazach wojsk sowieckich polsko-rosyjskich spółek joint-ventures. Nie było na to zgody rządu Jana Olszewskiego, który uważał, że takie rozwiązanie byłoby rajem dla rosyjskiej agentury i zamknęłoby Polsce raz na zawsze drogę do NATO. Sprzeciw premiera okazał się skuteczny. Wałęsa musiał go uwzględnić, bo układ podpisany przez prezydentów Polski i Rosji wymagał asygnaty premierów obu krajów. Dziś Lech Wałęsa próbuje wmówić Polakom, że dzięki niemu wojska rosyjskie opuściły bazy w Polsce, że gdyby nie on, to Rosjanie nie wyszliby z naszego kraju do końca świata – ręce opadają po prostu. Natychmiast po powrocie z Moskwy ówczesny prezydent wszczął energiczne działania prowadzące do odwołania rządu Jana Olszewskiego. Jeszcze o tzw. liście Macierewicza. Zgłoszona pod koniec maja przez posła Janusza Korwina-Mikke i przegłosowana przez Sejm uchwała zobowiązująca ministra spraw wewnętrznych do ujawnienia agentów komunistycznej bezpieki wśród najważniejszych osób w państwie zaskoczyła wszystkich, nie wyłączając Antoniego Macierewicza. Jednak uchwałę Sejmu rząd wykonać musiał. W MSW pracowano nad ustawą lustracyjną od kilku miesięcy, jednak finał nie tak miał wyglądać. W tej sytuacji Macierewicz zrobił, co mógł. Przekazał członkom Prezydium Sejmu listę osób figurujących w zasobach archiwum byłej bezpieki, nie przesądzając, która z tych osób faktycznie była agentem. Dokumenty były opatrzone klauzulą tajności. Ale gdy znalazły się w Sejmie, to parlamentarne kserokopiarki zagrzały się tak, że mogły służyć za kaloryfery. Tyle z tej tajności zostało... Rząd, jak wiadomo, odwołano. Gdy oglądałem świetny dokument „Nocna zmiana”, żałowałem, że następnego dnia rano nikt nie filmował korytarzy MSW przy Rakowieckiej. Pracowałem wtedy w gabinecie ministra Macierewicza i rano przyszedłem do pracy. Po korytarzach snuli się zdezorientowani ludzie. Nie można było wejść do żadnego gabinetu, bo drzwi każdego z nich pilnował żołnierz z kałasznikowem. To tak a propos powtarzanych od lat insynuacji Wałęsy, jakoby Jan Olszewski szykował zamach stanu. A na mieście jeszcze tego samego dnia widziałem kserokopie tajnych dokumentów walające się na przystanku tramwajowym... 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

58

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019



POLSKA po angielsku

Kliknij sobie lajka, jest później niż myślisz!

MAGDA LOUIS

Geodeta opowiedział mi historię o pewnym małżeństwie z naszego powiatu, które tak kochało i obsesyjnie posiadało ziemię, że nawet jemu, zaufanemu geodecie, nie pozwalali po niej stąpać. Regularnie tę parcelę mierzyli w obawie, że im się zmniejsza, albo że ktoś w księgach wieczystych kawałek skubnął i teraz mają mniej. Geodetę wzywali, żeby mierzył, ale bez wchodzenia na ich pole, bez odcisku buta na ich trawie. Całe życie stali z widłami na straży tej ziemi, konfliktując się z całą gminą. Nie godzili się nawet na to, żeby ktoś na ich ziemię patrzył, bo to też mogło ją nieco uszczuplić i pomniejszyć wartość. Wkrótce potem umarli w odstępie kilku miesięcy i … surprise, surprise, nie zabrali ziemi ze sobą do grobu. Okazało się, że geodeta lubi takie historie, więc żywo śledził losy hektara po śmierci właścicieli. Ci byli bezdzietni i tragicznie samotni genetycznie. Ziemia prze-

szła na państwo, a państwo coś tam z nią pewnie zrobiło – może zięć urzędnika kupił okazyjnie i chałupę postawił? Na pewno trawę zadeptał, drzewa wyciął, jednym słowem zbezcześcił. Stare, niedobre małżeństwo, z posiadania tej ziemi uczyniło sens swego życia, okopali się, zasieki postawili i czekali na wroga, na tego, kto im przyjdzie nocą tę ziemię podstępem wydrzeć. Tymczasem życie przeleciało niczym kometa przez czarne niebo, na domiar złego skończyło się dość nagle i nie ma pewności żadnej, czy zdążyli przed śmiercią się zdziwić, że tak szybko jest po wszystkim. Guy Lombardo wylansował przed laty wielki przebój pod tytułem „Enjoy yourself, it’s later than you think”, który w 1950 roku przez 19 tygodni utrzymywał się na amerykańskiej liście przebojów Billboard. Tytuł oraz przesłanie tego starego przeboju można przetłumaczyć tak: Baw się (zaszalej, zrób sobie przyjemność), bo jest później niż myślisz. Lombardo śpiewał o tym, że my zalatani, zaplątani w codzienność (już w 1950 roku tak tam się śpieszyło?) zasłaniamy się brakiem czasu i pieniędzy, tłumaczymy sobie i innym, dlaczego nie możemy zaszaleć i nie zabrać się za spełnianie marzeń. Tymczasem życie zaiwania, czas pstryka i pstryka szybkie zdjęcia, na których wyglądamy coraz starzej i ciemniej. Zwiedzanie świata odkładane z roku na rok, śpiewa Lombardo, już nam się pewnie nie uda, bo ile świata można zwiedzić leżąc w trumnie, sześć stóp pod ziemią? Niby wszyscy to wiemy – życie jest po to, żeby trochę pożyć – ale zaciągnąwszy sobie ręczny hamulec po osiągnięciu pierwszego etapu stabilizacji zatrzymujemy się gwałtownie, jakby nam ktoś czerwone światło zapalił. Potem stoimy na czerwonym przez lata, w jednej ręce ciśnieniomierz, w drugiej rachunek za gaz i choć nie ruszamy z miejsca, licznik się kręci, a „przejechanych” lat przybywa. Na Facebooku przewijają się dziesiątki ostrzegawczych haseł, pod którymi chętnie wstawiamy buźki i serduszka, bo w całej rozciągłości się z nimi zgadzamy. „Człowiek czeka cały tydzień na piątek, cały rok na lato i całe życie na szczęście.” „Śmierć nie jest największą stratą w życiu, największą stratą jest to, co w nas umiera za życia.” „Zrób to teraz, przyszłość nie jest obiecana każdemu.” „Życie jest krótkie i tylko ty możesz sprawić, żeby było słodkie.” Chyba już czas… Zamiast klikać lajki pod mądrościami życiowymi zamieszczanymi przez obcych nam ludzi, odważmy się, kliknijmy sobie samym lajka, bo naprawdę jest później niż nam się wydaje! 

Magda Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl


NOWY PEUGEOT

PARTNER

DLA PROFESJONALISTÓW Nowy PEUGEOT PARTNER

otrzyma³ tytu³ International Van of the Year 2019 (Miêdzynarodowy Samochód Dostawczy Roku 2019). Tytu³ ten jest owocem ogromnego zaanga¿owania pracowników PEUGEOT w projekt wpisuj¹cy siê w strategiê rozwoju marki.

Nowy Peugeot Partner swoj¹ stylistyk¹ nawi¹zuje do osobowych samochodów marki, miêdzy innymi do nowego PEUGEOT Riftera. Nowy PEUGEOT Partner Furgon zosta³ zbudowany na platformie EMP2 i jest dostêpny w dwóch wersjach nadwozia – STANDARD o d³ugoœci 4,40 m i LONG 4,75 m. Poza typowymi wersjami nowy PEUGEOT PARTNER Furgon po raz pierwszy oferuje wersje specjalne, które odpowiadaj¹ na potrzeby niektórych bran¿. Wersja GRIP jest doskonale przystosowana do poruszania siê w trudnym terenie i przewo¿enia ciê¿kich, brudnych, d³ugich przedmiotów, przy jednoczesnej koniecznoœci przewozu trzech osób. £adownoœæ w tej wersji jest zwiêkszona do pe³nej tony a przeœwit jest fabrycznie zwiêkszony. Wersja ASPHALT jest przeznaczona dla klientów spêdzaj¹cych du¿o czasu za kierownic¹ i pokonuj¹cych wiele kilometrów, którym zale¿y przede wszystkim na komforcie i bezpieczeñstwie. Nowy model oferuje wysokiej klasy wnêtrze i niespotykany w tej klasie poziom wyposa¿enia. Po raz pierwszy w samochodzie z tego segmentu zastosowano nowatorski system PEUGEOT i-Cockpit®, sk³adaj¹cy siê z kompaktowej kierownicy, wysoko umieszczonych zegarów i 8-calowego wyœwietlacza dotykowego. Nowy PEUGEOT Partner Furgon jest wyposa¿ony m.in.. w: adaptacyjny tempomat ACC, rozszerzony system rozpoznawania znaków drogowych i ograniczenia prêdkoœci, alarm niezamierzonego przekroczenia linii, system kontroli uwagi kierowcy. Nowy Peugeot Partner mo¿e mieæ na pok³adzie nawet dwie kamery – jedn¹ przekazuj¹c¹ obraz zza pojazdu i drug¹ obserwuj¹c¹ sytuacjê z boku, po stronie pasa¿era tzw.Surround Rear Vision. Dostêpna jest te¿ nawigacja 3D online. Wyposa¿ono go tak¿e we wskaŸnik przeci¹¿enia samochodu, który pozwala unikn¹æ przekroczenia dopuszczalnej ³adownoœci - to unikatowe wyposa¿enie w skali ca³ego rynku samochodów dostawczych, niezale¿nie od segmentu. Nowy PEUGEOT Partner Furgon jest dostêpny z nowoczesnymi silnikami Diesla BlueHDI, a od po³owy 2019 roku równie¿ z benzynowymi PureTech. Do 2 marca w salonie Peugeot Król – Knapik w Rzeszowie przy alei Armii Krajowej 60 odbywaj¹ siê dni profesjonalistów, podczas których mo¿na zapoznaæ siê ze specjalnymi ofertami dla firm. Pe³na gama samochodów dostawczych, jak i osobowych dostêpna jest w sta³ej ofercie tego salonu. Klienci mog¹ liczyæ na profesjonalne wsparcie od chwili zakupu samochodu, do obs³ugi serwisowej i posprzeda¿nej.

Król-Knapik Sp. z o.o.

al. Armii Krajowej 60 35-307 Rzeszów tel. 17 862 79 58 www.krol-knapik.peugeot.pl

I


AS z rękawa

Dlaczego aborygeni zjedli Cooka?

KRZYSZTOF MARTENS

W uroczej piosence pod tym właśnie tytułem Włodzimierz Wysocki opowiada ciekawą historię, bawiąc się grą słów. „Istnieje wersja, że ich wódz o twarzy mruka krzyczał, iż smaczny jest ten kuk na statku Cooka. Pomyłka wyszła, ot o czym milczy nauka: Zjeść chcieli kuka, a zjedli Cooka.” A jak było naprawdę? Kapitan Cook, wspaniały żeglarz, odkrywca, kartograf, płynąc z Nowej Zelandii w kierunku kontynentu amerykańskiego, w 1778 roku przybił do brzegów wyspy Kauai i ochrzcił ten archipelag na cześć swojego patrona, earla Montangu, Wyspami Sandwich. Statek „Resolution” zacumował w okresie uroczystości na cześć Lomo – boga żniw i pokoju. Radosne przyjęcie Cooka przez tubylców wynikało z tego, że uznali go za boga, który według legendy miał przybyć w czasie swojego święta. Wyspy były zarządzane bardzo sprawnie. Każda z nich miała swojego króla (ali’l), duchowych przywódców, ję-

zyk i kulturę oraz liczne grono dobrze wyszkolonych i dzielnych wojowników. Po roku, w drodze powrotnej Cook zahaczył o Wyspy Sandwich (Hawaje), niestety w czasie obchodów dni boga wojny KU. Według lokalnych wierzeń, bóg wojny i bóg pokoju nie wchodzą sobie w paradę, więc boskość kapitana zaczęła być dyskusyjna. Ośmieleni tym zbiegiem okoliczności wojownicy króla Kalaniopuu ukradli okrętową szalupę. Cook w rewanżu ruszył do wioski, aby wziąć jako zakładników władcę i jego rodzinę. Nie docenił jednak lokalnych wojowników, którzy zatłukli kapitana i jego oddział pałkami lub zakłuli nożami. Starszyzna plemienia skonsumowała ciało Cooka, zgodnie z lokalnym przesądem, że po tym akcie cechy wybitnego kapitana przejdą na konsumentów. W ten sposób okazano mu szacunek. Kapitan drugiego okrętu biorącego udział w wyprawie – „Discovery” – zażądał wydania ciała szefa. Król Kalaniopuu odjął sobie od ust kilka kilogramów najlepszego mięsa Cooka i przesłał kapitanowi Clerke, aby on też mógł okazać szacunek swojemu szefowi, spożywając najlepsze kąski. Dzisiaj jedną z atrakcji turystycznych jest monument kapitana Cooka. Honolulu, największe miasto pięćdziesiątego stanu USA, stanowi główny ośrodek turystyczny Hawajów i leży na wyspie Oahu. Grałem tam ponad tydzień – mistrzostwa USA. Jest to drogie miejsce na ziemi, bo prawie wszystko trzeba importować. Z punktu widzenia architektury, przestrzeni miejskiej jest to typowe miasto amerykańskie. Ulica jest jednak bardzo japońska. Tłumy Japończyków biegają po centrach handlowych i kupują wszystko, bez względu na cenę. Tradycyjne jest powitanie Hawajczyków, Aloha – podzielmy się wibracją miłości. Miłość to najgłębsza tajemnica ludzkiego istnienia. Popularny taniec hawajski hula pobudza wewnętrzną energię życiową tańczącego. W tańcu biorą udział głównie ręce i biodra, a towarzysząca temu muzyka jest zdecydowanie przesłodzona. Według wierzeń, rytualna kąpiel w oceanie odbiera wszystkie negatywne emocje i oczyszcza umysł. Chętnie z tego korzystałem. Jestem fanem amerykańskiego serialu Hawaii 5.0, który poza wartką akcją, prezentuje wspaniałe krajobrazy wyspy Oahu. Czas na ciekawostkę – na Hawajach jest sporo świerszczy, które… milczą, ponieważ bezpieczeństwo postawiły wyżej niż przedłużenie gatunku. Wredna lokalna mucha składa na świerszczach jajeczka, a larwy odżywiają się ciałem żywiciela, który po takim zabiegu ginie. Mucha swoje ofiary odnajduje na słuch. Świerszcze dostosowały się do otoczenia, milknąc. Dla mnie jednak najbardziej istotne było mocne słońce i długie, szerokie piaszczyste plaże. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

62

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019





Rezydencja rodziny Poklewskich-Koziełł w Jekaterynburgu. Obecnie Swierdłowskie Obwodowe Muzeum Krajoznawcze.

Dziedzictwo polskiego króla wódki na Syberii

Alfons Poklewski-Koziełł.

Wincenty Poklewski-Koziełł.

Bogactwo karmi wyobraźnię. Tak było od zawsze, a historia zna przypadki, kiedy wychodziło to czasami na dobre nie tylko samym bogaczom. Bez inspirującego dążenia do zdobywania bogactw nie byłoby przecież wielkich odkryć geograficznych, przenikania się kultur, postępu... Lecz długo by mówić, czemu historia w swej wdzięcznej pamięci tak rzadko zapisuje samych bogaczy.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

H

istoria zauralskiej Rosji z początków XIX wieku uczyniła w tej kwestii chlubny wyjątek dla jednego z najbogatszych wówczas Polaków na Syberii. Nazywał się Alfons Fomicz Poklewski-Koziełł. W dzisiejszej zauralskiej Rosji ludzie go pamiętają i dopisują dalszy ciąg historii. W Jekaterynburgu nazwisko Poklewskij wymawiane jest z szacunkiem. I tak samo, jak prawie dwieście lat temu, to nazwisko otwiera Polakom niejedne drzwi. Czym sobie na dobrą pamięć zasłużył? Był przemysłowcem, przedsiębiorcą i carskim urzędnikiem. Należał do najzamożniejszych i najbardziej rozpoznawalnych ludzi swojej epoki. Człowiek – legenda. Człowiek – instytucja. Społecznik i bezprzykładnie hojny filantrop. Organizował i utrzymywał szkoły, stołówki dla ubogich, teatry, szpitale. Zakładał kluby dla robotników i sierocińce. Budował kościoły i cerkwie. Muzułmanom też nie żałował, wspierał szkoły

66

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

przy meczetach. To był prawdziwy ekumenizm. Katolik Poklewski nie dzielił ludzi według tego, kto się którą ręką żegna. Człowiek się liczył. Człowiek! Za pieniądze Poklewskiego w Tiumeniu zbudowano pierwszą w mieście kanalizację. Jak było wtedy na syberyjskiej prowincji, jest mnóstwo literatury i nie ma co powielać. Dość wspomnieć, że błoto (i wszystko co wylewano z kubłów po nocy na ulice) było takie, że lepiej by po tym pływać niż chodzić. Kolejki po wodę przed studnią w Tobolsku uwieczniali malarze jeszcze na początku dwudziestego wieku. W szpitalu stały beczki. Woziwoda to był pierwszy kordon sanitarny. Multiprzedsiębiorca, multimilioner – niezbyt fortunnie to brzmi, ale oddaje istotę rzeczy. W czasach Poklewskiego mówiło się: bogacz. I że ten bogacz w życiu prywatnym to człowiek bardzo przyzwoity. Przyciąga ludzi jego umysł, a jeszcze bardziej hojne serce i piękne duchowe przymioty.


Rosja Burżuj – to już później mówiono, czego na szczęście nie doczekał. Ale jego rodzina zaznała wszelkich „uroków” nowej władzy.

Z chudego majątku Poklewowe wsi Bykowszczyzna (wtedy gubernia witebska, obecnie Białoruś) Alfonsa Fomicza na studia do Wilna jednak posłali.

Złote czasy

Młodzik

Zanim Poklewski został wielkim przemysłowcem i jednym z najbogatszych syberyjskich przedsiębiorców, był urzędnikiem w służbie cara. Zaczynał jak wielu Polaków w tamtym czasie w Rosji. Służbę państwową zakończył po dwudziestu latach na własne życzenie w randze rzeczywistego radcy stanu, odznaczony orderem św. Stanisława III klasy. Olbrzymiego majątku dorobił się, prowadząc na Syberii rozliczne interesy; niektóre jeszcze podczas służby państwowej. Jego śmiałe, często prekursorskie przedsięwzięcia, prowadzone na niespotykaną wręcz skalę, nawet teraz robią wrażenie. Podobnie majątek, jaki po sobie zostawił – ponad półtora miliona rubli w nieruchomościach, a w gotówce trzy razy tyle albo i więcej. (Różne źródła różne szacunki podają.) Czterysta tysięcy srebrem(!), darował Poklewski córce Annie, gdy szła za mąż za niemieckiego generała. Synom zostawił resztę fortuny, żeby pomnażali, lecz różnie z tym wyszło. ierwszy poważny kapitał zbił Alfons Fomicz Poklewski na dostawach dla wojska. A dalej się potoczyło... Handlował, przewoził towary, szukał złota, budował kopalnie, stawiał huty i fabryki (niektóre pracują do dzisiaj). Produkował to, na co był zbyt – od żelaza po drożdże, wódkę i kieliszki. Jak trzeba było wozić chleb – woził. Sól – też zarobek. Chociaż wielki bogacz, małymi rzeczami (czyt. zyskami) nie gardził – tak o nim pisali współcześni. A on metodycznie, z drobiazgową zaciętością dążył do wyznaczonego celu. A czy mały był, czy wielki cel? Ważne, że był. Po ziarnko grochu na drodze kozak z siodła się schylał, to i Poklewski mógł! Tak był z domu nauczony. Dom szlachecki acz niebogaty. Matka trzymała dyscyplinę. Potem pijarzy – w gimnazjum w Połocku. A potem już samo życie. Kto się nie nauczy szyć złotem, będzie musiał bić młotem. Tak się mówiło – na postrach, żeby dzieciska pilniej przykładały się do nauki. Bo co innego mogły wziąć ze sobą w posagu na życie, jak się we dworze nawet na nafcie do lampy oszczędzało? Wykształcenie kosztowało straszne pieniądze.

iał 21 lat, kiedy ruszył na Syberię pierwszy raz. Jechał prosto z Petersburga, gdzie dopiero co dostał posadę urzędnika skarbowego. Tylko że w stolicy ówczesnej Rosji raczej nie mógł liczyć na wielką karierę młody ambitny Polak, do tego rzymski katolik. Był 1830 rok. Za „sianie niepokojów” (czyt. udział w powstaniu) dwaj krewni Poklewskiego trafili wkrótce na zesłanie. Wracał do Petersburga, chwilę był w Astrachaniu, ale tam też nie znalazł dla siebie miejsca. Definitywnie o wysłaniu Poklewskiego na Syberię przesądził pewien incydent. Podczas jakiejś ważnej gali, uczestniczący w niej członek carskiej rodziny obraził młodzieńca czort wie czym, a ten niewiele myśląc, wyrzucił carskiego familianta przez okno. Po takim „wyczynie” Alfons Poklewski herbu Koziełł musiał zmienić klimat... Posłali go do Tobolska. Wtedy to był koniec świata. Jeszcze inna prawda jest taka, że na Syberii można było zarobić wielkie pieniądze. Wiek XIX był przełomowy – dla przemysłu, biznesu, ale i dla rozwoju nauki, kultury, wielkich odkryć. Tam się naprawdę działo! Najwięcej było w tym wszystkim udziału Polaków, szczególnie w biznesie. Niemców dużo mniej, a najmniej – samych Rosjan. Polacy jechali po dobrowoli, a częściej z musu jako zesłańcy. Geolodzy, badacze przyrody, kupcy, lekarze, bankierzy; ludzie różnych profesji. [Wybitnymi badaczami Syberii byli polityczni zesłańcy – Benedykt Dybowski, Jan Czerski, Wacław Sieroszewski. W jakuckich archiwach widziałam przed laty, że zachowało się sporo dokumentów o Sieroszewskim, a także o Polakach, którzy pracowali tam nie tylko jako zesłańcy. To była długa lista nazwisk. Niestety, nagranie, jakie wówczas zrobiłam, przepadło. Pojedzie ktoś ze mną drugi raz?]

P

Maszyna parowa z początku XIX w. – wtedy zaczął się wielki przemysł na Uralu.

M

Biznes Poklewski został na Syberii urzędnikiem do specjalnych zadań – nadzorował dostawy dla wojska i handel produktami monopolowymi. Wtedy zaczął się interesować biznesem. 

Pałac w Talicy. Wincenty Poklewski z rodziną mieszkał w nim do wybuchu rewolucji.


Salon muzyczny ze wspaniałą niegdyś akustyką, jak w Tetrze Bolszoj w Moskwie. Pod podłogą umieszczono worki wypełnione okruchami krzyształu.

Wydobycie złota szło już pełną parą. Pierwsza kopalnia była ledwie sto kilometrów od Jekaterynburga. Poszukiwacze kruszcu parli coraz dalej na wschód. Z takim rezultatem, że w dość krótkim czasie Rosja stała się największym producentem złota na świecie. Do czasu aż znaleziono złoto w Ameryce i w Australii. syberyjskiego skarbca każdy mógł wydobywać złoto pod warunkiem, że odsprzeda je państwu. Na podobnej zasadzie funkcjonowało sporo dziedzin gospodarki, nie tylko przemysł wydobywczy. Na wyciągnięcie ręki było tyle możliwości, że od samego słuchania człowiek robił się chytry. W XIX wieku skala nadużyć na Syberii była taka, że Petersburg słał z interwencją specjalne kontrole i powołał nowego generał-gubernatora, chcąc jakoś opanować sytuację; ergo – więcej dochodów wycisnąć dla państwa. Podniesiono (oczywiście) podatki i zaostrzono kary za korupcję. Cóż; ryzyko większe, ale i pokusa… Zreformowano metody zarządzania Syberią, a specjalnie powołane gremia doradcze miały kontrolować urzędników. Ale co z tego, jak w dalszym ciągu brakowało ludzi do zarządzania w niewyobrażalnie wielkim, dynamicznie rozwijającym się regionie. Na Uralu potrzeba było ludzi wykształconych, odważnych, z menedżerskim talentem. Z tamtych czasów wzięło się powiedzenie, że bogactwo Rosji nie jest cudem miłości bożej dla wybranych. Bogactwo Rosji chodzi na dwóch nogach, ma złote ręce i światłą głowę. Alfons Fomicz Poklewski-Koziełł trafił na swój czas. Był wykształcony. Potrafił zarządzać i pomnażać dochody. Tatiana Mosunowa, współautorka obszernej monografii o Poklewskim i jego rodzinie, twierdzi, że Alfons Fomicz jako człowiek interesu prawie nie miał niepowodzeń.

Z

Farciarz W 1851 roku, po dwudziestu latach służby, podał się do dymisji i poszedł już całkiem na swoje. Zaczął organizować dostawy dla wojska jako prywatny przedsiębiorca. Wydobywał złoto, miedź, srebro, azbest i co tam jeszcze „Miłość Boża” dała trudolubiwym ludziom. ył właścicielem dwóch kopalń. Od państwa dzierżawił kolejne dwie – wydobywał tam szmaragdy. To był okres, kiedy Poklewski był największym prywatnym potentatem górniczym. Jedyny transport na Syberii z perspektywą na rozwój to była wtedy żegluga po rzekach. Poklewski założył pierwszą firmę transportową, jeszcze kiedy był na państwowej posadzie. Kupił najpierw

B

68

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

W rezydencji jekaterynburskiej Poklewskich ostały się jedynie schody, tynki i gdzieniegdzie sztukaterie.

jeden parowiec, wyremontował, potem następne. Uzyskał prawo do żeglugi po największych rzekach Syberii - Obie, Jeniseju, Lenie, Irtyszu oraz wokół Bajkału. Tak zaczęła się epoka parowców na syberyjskich rzekach. Od Poklewskiego. Dwie huty szkła Poklewskiego zaopatrywały w szyby i naczynia połowę domostw za Uralem. Poklewskiego zawsze fascynowały nowości techniczne. Wtedy taką nowością były maszyny parowe, więc zbudował największą, jaka była możliwa. Budował młyny parowe, a przy okazji stacjonująca za Uralem armia i cywile byli zaopatrywani w mąkę. Biznes rodzi biznes! Majątki ziemskie, stadniny (jak każdy Polak kochał konie), fabryki, huty, kopalnie, magazyny handlowe tudzież inne przynależności okołobiznesowe rozlicznych branż Poklewskiego znajdowały się na terenie kilku guberni. ył właścicielem większości gorzelni i zakładów piwowarskich w zachodniej Syberii. Kupował za małe pieniądze albo dzierżawił od prywatnych właścicieli i od państwa upadające zakłady, po czym swoim sposobem prędko przywracał je do kwitnącego stanu i, jak wszystko czego się tknął, przynosiły krociowe zyski. Mógł inwestować w następne przedsięwzięcia. Takim to sposobem w ciągu dziesięciu lat Poklewski opanował prawie całą produkcję oraz handel wódką, piwem, winem i innymi napitkami w zachodniej Syberii. Do Petersburga też sprzedawał. I po całej Europie. Marka made in Poklewski! Za Uralem po dziś dzień nazywają Poklewskiego pitiejnyj król. Nie było – mówią – miasta, miasteczka ni wioski, gdzie by nie handlowano napitkami Poklewskiego. Jak nie w sklepikach, to w szynkach, które masowo zakładał. A towar miał lepszy i co ważniejsze – tańszy niż konkurencja. I miał konkurentów jasny szlag nie trafiać?! Słali donosy, zresztą nie tylko w tej materii. A zamykając pitiejnyj wątek w życiorysie Alfonsa Fomicza – on sam nie był trunkowy. Miał za to „usposobienie romansowe”. Długo się nie żenił, dopiero mając czterdziestkę na karku, i jakby trochę z musu. Lecz nie w dzisiejszym znaczeniu. Skądże! Bogiem a prawdą, Alfons Fomicz nie miał czasu, żeby się tak raz dwa żenić. Przy tylu prowadzonych naraz interesach?! Nie wiadomo, kiedy on spał albo jadł, kiedy odpoczywał. Tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzą, jak funkcjonuje ten milioner – taki zapisek się zachował. Najliczniejsi, którzy go otaczali – to byli Polacy. Głównie zesłańcy, którym całe życie pomagał, dawał pracę, dach nad głową, pieniądze, wykupował z transportów. Był ostatnim ratunkiem! I na to zawsze znalazł czas.

B


Rosja Polacy na Uralu zawsze trzymali się razem – wspominają o tym w Jekaterynburgu nawet teraz.

Ożenek Jak było z ożenkiem „romansowego” kawalera Alfonsa Poklewskiego z panną Anielą Rymszówną, córką carskiego czynownika, wiadomo z pewnego donosu. Od tego się zaczęło. olacy na Uralu pilnowali zasady, że Polak powinien wziąć za żonę tylko pannę z polskiego rodu. Koniecznie katoliczkę! Bez spełnienia tych warunków dzieci nie mogłyby dziedziczyć majątku i w ogóle byłby to straszny grzech. Szkopuł w tym, że panien na wydaniu z katolickich polskich rodów na Syberii za wiele nie było. Aniela Rymszówna warunki spełniała. Tyle że Poklewski był dwa razy starszy; znał ją jako czternastolatkę. Z jej ojcem byli kolegami po fachu. To niestosowna uwaga, lecz ożenek z panną Rymszówną mógł być dla Poklewskiego bardzo dobrym interesem. Otóż – skrupulatny carski urzędnik, ojciec panny Anieli, miał ponoć wytropić (na podstawie donosu), jakieś niejasności finansowe (tak to ujmijmy, by nie popaść w „mowę nienawiści”) w interesach prowadzonych przez Poklewskiego i gdyby sprawę drążył, wybuchłaby afera z finałem kto wie jakim. Ale Poklewski oświadczył się pannie i został przyjęty. Żeniąc się z Polką tradycji dochował i prawo do spadku przyszłym potomkom zabezpieczył. A niejasności finansowe zamieciono pod dywan. I żyli długo i szczęśliwie czterdzieści lat razem. Dochowali się sześciorga dzieci.

P

Wdzięczność W ostatniej rezydencji najbogatszego Polaka, jaka się ostała w Jekaterynburgu, pracownicy mieli akurat wolny dzień. Nie przyjmowano żadnych gości. Wyglądało na to, że muszę pocałować klamkę. Rezydencja miała służyć gościom oraz celom reprezentacyjnym. Po to ją Poklewski budował. Bywała tu elita, członkowie domu panującego, gubernatorzy oraz tabuny zwyczajnych gości – wystarczyło się powołać na nazwisko gospodarza albo że się jest krewnym jego żony. Mieszkali tu również uczniowie, którym Poklewscy opłacali naukę. Pałac nigdy nie był pusty. Kucharki uwijały się przy garach non stop. pomyśleć, że ta niepiękna acz słusznych rozmiarów budowla była w XIX wieku jedną z najbardziej luksusowych rezydencji w mieście. Jak się w niej żyło, jak była urządzona? Tu trzeba by użyć wyobraźni, gdyż nic po dawnych właścicielach nie zostało. Prócz tynku na ścianach, fragmentów stiuków i parkietów w salonie muzycznym, jadalni oraz gabinecie. Ostały się też paradne schody w sieni, gdzie urocza starsza pani z pękiem kluczy czekała cierpliwie na decyzję, czy dostanie zgodę od zwierzchności, by pomimo „dnia wolnego od wizyt” pójść ze mną na pokoje. Poszłyśmy. Zadziałała magia nazwiska Poklewskij, oraz to, że jakaś Polka (czyli ja) przyjechała specjalnie do niego. (Zmoknięta jak kura, bo strasznie lało; nawet zdjęć na zewnątrz nie dało się zrobić.) W rezydencji jest teraz urządzone muzeum krajoznawcze. Z darami „od serca” zwykłych i niezwykłych ludzi, którzy żyli tu, na Uralu, kochali to miejsce, budowali, tworzyli. I też, jak właściciel tej rezydencji, chcieli zostawić po sobie jakiś ślad. Gromadzone przez dwa stulecia zbiory – spora ich część – wreszcie znalazły

I

godne miejsce po latach tułaczki po obcych kątach, mieszkaniach prywatnych i cerkwiach. Podczas rewolucji bolszewickiej, jak w całej Rosji, nowa władza robiła tu swoje porządki. Krótko mówiąc – została z pałacu ruina. Podczas wojny produkowano granaty, a po wojnie był instytut muzyczny. eble ściągano z różnych miejsc, żeby choć dać wyobrażenie, jak luksusowo mieszkał największy wódczany magnat w XIX wieku. Jest m.in. piękne biurko podarowane przez wdzięcznych pacjentów chirurgowi, który był Polakiem i prowadził w Jekaterynburgu prekursorskie operacje oczu. Pamiątki po rodzinie Poklewskich zajmują jedną gablotę, a w niej: dyplomy, etykiety, kilka reklam fabryk, butelki i kieliszek z herbem Koziełłów. Jest kilka zdjęć. Alfonsa Fomicza – mocno już starszego pana, oraz trzech jego synów: Wincentego, Stanisława i Jana. Kiedy w 1890 roku Alfons Fomicz Poklewski-Koziełł zmarł, zgodnie z jego wolą synowie powieźli go na Bykowszczyznę. Chciał spocząć w rodzinnej krypcie – koło matki. Wincenty odziedziczył talent po ojcu – zarządzał firmą, którą założył razem z braćmi. Lecz Jan nie miał zamiłowania do biznesu. Częściej bywał za granicą niż w domu. Stanisław był dyplomatą. – Stanisław i Jan zajmowali się biznesem tyle o ile. A tak naprawdę Wincenty – mówiła pani, która oprowadzała mnie po rezydencji. – Do rewolucji wszystko pozostawało w starym porządku. Tak, jak zostawił ojciec. Fabryki pracowały wspaniale. Kiedy wybuchła rewolucja i Wincenty Poklewski uciekł za granicę, fabryki nadal znakomicie pracowały. Teraz rodzina Wincentego mieszka w Anglii. I ktoś w Polsce. Tyle powiedziała urocza starsza pani. Może gdybyśmy miały więcej czasu… Była zawiedziona, że nie pójdziemy do „czerwonej izby”, gdzie można zobaczyć, jak w XIX wieku mieszkali i jakimi sprzętami posługiwano się w chłopskiej chałupie w XIX wieku. Sami właściciele rzadko zatrzymywali się w jekterynburskiej rezydencji na dłużej. Mieli kilka domów w Jekaterynburgu oraz więcej niż pół setki domów w innych miastach, wsiach i miasteczkach na Uralu. ożna się zdziwić, ale Alfons Fomicz Poklewski mieszkał do końca życia w domu, który kupił na początku swej biznesowej kariery za 1800 rubli w wiosce Talickoje (ok. 200 km od Jekaterynburga). Tam były największe zakłady gorzelnicze Poklewskich. Alfons Fomicz najchętniej przebywał z rodziną w Talickoje. Teraz to jest miasto Talica. W rezydencji zbudowanej tam pod koniec lat 90. mieszkał do 1918 roku syn – Wincenty.To była rezydencja godna milionerów. Bolszewicy splądrowali talicki pałac. Czego się nie dało wynieść, porozbijali – lustra, żyrandole. A w okolicznych wsiach po chałupach można było jeszcze długo zobaczyć drobne sprzęty, odzież, obrazy, zabytkową broń. Poklewscy kochali polowania, mieli unikatową kolekcję broni myśliwskiej. W rodzinnej krypcie Poklewskich w Bykowszczyźnie nowa władza też zarządziła porządki.W asyście licznej gawiedzi, w tym podopiecznych z sierocińca utrzymywanego przez Poklewskich, wywleczono wszystkie trumny. Pościągano biżuterię z kobiet, a szczątki spiętrzono i zakopano na wiejskim cmentarzu. Bez krzyża, bez jakiegokolwiek znaku. W krypcie urządzono stację paliw. Jaka władza, takie porządki… 

M

M

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Sławomir Stefański w Bratkówce.

Przeszłość ma dla nas znaczenie

– Gmina liczy 9397 mieszkiem w stylu angielskim, z czykańców. Wielu z nich nie odtelnym układem ścieżek, gazokryło jeszcze, jak wiele niezwynem przed głównym wejściem, kłych osób związanych jest z hioraz stawem, który w wynistorią naszej gminy. Ile wydaku powodzi uległ zniszczeniu. rzeń rozegrało się na tym nieDzięki determinacji wójta już dużym terenie, ile mamy wspaniedługo staw zostanie odtwoniałych zabytków! – mówi wójt rzony. W skład majątku dworSławomir Stefański, dodając, że skiego wchodziły również bupo pracy można pojeździć rowedynki gospodarcze, z których rem, pospacerować, zrelaksować do dziś pozostały tylko spichlerz się w dawnych dworskich pari stajnia. Odnowiony spichlerz kach, zwiedzić zamek Kamieaktualnie pełni funkcje ośrodka W podkrośnieńskiej gminie Wojaszówka niec, a wreszcie dowiedzieć się zdrowia dla mieszkańców oraz z inicjatywy wójta Sławomira czegoś o historii swego kościoremizy strażackiej. Stefańskiego zostały odrestaurowane ła parafialnego. Długa jest lista właściciezespoły dworskie w Bratkówce ławomir Stefański, roczli Ustrobnej (znanych z nazwinik 1980, jest wójtem ska od 1536 r.), wśród których i Ustrobnej. Ponadto w Ustrobnej gminy Wojaszówka od do 1939 r. figurowali Stanisław utworzono niewielkie Muzeum Rodów ośmiu lat. W kadencji i Amelia z Łubieńskich StaroSzlacheckich. W kaplicy we dworze 2010-2014 r. był najmłodszym wieyscy herbu Biberstein. w Bratkówce powstaje izba pamięci wójtem na Podkarpaciu oraz W roku 1895 urodził się im rodziny Starowieyskich. jednym z najmłodszych wójtów syn Stanisław Kostka, beatyfikow Polsce. Rządzi gminą już trzewany przez Jana Pawła II. AbTekst Antoni Adamski cią kadencję. W ostatnich wysolwent słynnego kolegium jezuborach wygrał w pierwszej tuickiego w Chyrowie został dziaFotografie Tadeusz Poźniak rze, osiągając wynik 79,9 prołaczem Sodalicji Mariańskiej. cent. Z zawodu jest technikiem W roku wybuchu I wojny świachemii oraz magistrem inżynierem ekonomii i zarządzania. towej rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie JagiellońPo przedwczesnej śmierci rodziców wychowywała go bab- skim. Jako jednoroczny ochotnik służył na froncie włoskim. cia, której opowieści przechowuje w pamięci do dziś. Pra- W randze podporucznika Wojska Polskiego brał po wojnie dziadek walczył na frontach obu wojen światowych. Z kolei udział w walkach o Lwów i Przemyśl oraz w wyprawie kidrugi pradziadek był kowalem, a trzeci prowadził karczmę. jowskiej Józefa Piłsudskiego. Za zasługi otrzymał z rąk gen. Dlatego tak ważna dla wójta jest pamięć o przodkach i boha- W. Sikorskiego Order Virtuti Militari i Krzyż Walecznych. terach, którzy poświęcili życie dla ojczyzny. Wojsko opuścił w stopniu kapitana. Po ślubie z Marią SzepNa przykład dwór w Ustrobnej: skromny parterowy bu- tycką w 1921 r. zamieszkał w Łaszczowie, gdzie zarządzał dudynek w stylu klasycystycznym, otoczony malowniczym par- żym majątkiem, pomagał – jako działacz katolicko-społeczny

S

70

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019


Polska lokalna O historycznych postaciach oraz o rodach szlacheckich: Starowieyskich, Kamienieckich, Rogoyskich, Lesikowskich, Narbutowiczów, Modesta Humieckiego, zamieszkujących niegdyś gminę, opowiada zestaw tablic ozdobionych unikalnymi, archiwalnymi fotografiami. Gminy nie stać na kupowanie antyków: dzieł sztuki, starych mebli czy pamiątek historycznych do umeblowania zabytkowych wnętrz. Stać ją jednak na to, by mieszkaniec gminy wiedział o swojej przeszłości. – Oprócz sali reprezentacyjnej z historycznymi planszami, jest tu jeszcze „miniżłobek” dla kilkorga dzieci – mówi wójt Sławomir Stefański. aprzeciw dworu na drugim wzgórzu góruje neogotycki kościół pw. św. Jana Kantego. Budowę kościoła rozpoczął główny fundator, ks. Henryk Zaremba Skrzyński, który kupił wieś Ustrobna na własność, po tym, jak poznał niezwykłą historię ustrobian, którzy stanęli w obronie mieszkającego tu wówczas rodu szlacheckiego w czasie trwającej rzezi galicyjskiej w 1846 roku. Dwór w Ustrobnej. Ksiądz proboszcz Skrzyński postanowił wystawić kościół dla tutejszych mieszkańców jako wotum za ocalenie życia z rzezi galicyjskiej w 1846 r. W Krakowie poznał architekta – zarówno okolicznym ziemianom, jak i najuboższym miesz- Teofila Żebrowskiego, który odbudowywał miasto po wielkańcom. W roku 1940 aresztowany przez Niemców, został osa- kim pożarze w 1850 r. Projektował także fasadę kościoła oo. dzony w ciężkim więzieniu w Zamościu, a następnie przewie- Dominikanów. Tę fasadę skopiował w świątyni w Ustrobnej, ziony do obozów koncentracyjnych kolejno w Sachsenhausen ale do wysmukłego szczytu w stylu nadwiślańskiego gotyi Dachau. W tym ostatnim, po ciężkiej chorobie i skatowaniu, ku dodał wieżę, której nie ma w Krakowie. Budowa kościozmarł 13 kwietnia 1941. 13 czerwca 1999 r. został ogłoszony ła w Ustrobnej trwała 17 lat. Przerwano ją w maju 1877 r. błogosławionym. Jest patronem szkoły podstawowej w Brat- Na wzniesienie szczytu lekkiej sześciobocznej wieżyczki nie kówce, mieszczącej się w rodzinnym dworze Starowieyskich. starczyło już funduszy. Kościół w Ustrobnej był wielokrotbok podjazdu do dworu w Ustrobnej, w otocze- nie niszczony w trakcie działań wojennych. niu parkowym usytuowano niezwykły pomnik W historii parafii wydarzył się kolejny cud ocalenia. Z po– obelisk zwieńczony postacią lwa – symbol Or- wodu swego usytuowania na górce kościół był ostrzeliwany ląt Lwowskich. Monument powstał ku czci pod- w czasie obu wojen światowych. W 1944 r. rosyjski pocisk arporucznika Jana Feliksa Charlewskiego, którego historia do tyleryjski zniszczył kruchtę, przeleciał przez nawę i wbił się ubiegłego roku nie była obecnym mieszkańcom znana. We- w podstawę ołtarza. Niewybuch (który mógł zniszczyć całe dług informacji, jakie udało się pozyskać, wiemy, iż urodził prezbiterium) na własnych rękach ze świątyni wynieśli: ks. prosię w Ustrobnej, był synem tutejszego organisty. Wybuch boszcz Stanisław Zieliński oraz czterech wiernych. Trzy lata wojny zastał go w Krakowie, gdzie uczęszczał do gimna- temu zdarzył się kolejny cud, kiedy w 2016 r. odwiedził gminę Ryszard Konstanty. zjum. Jako młody chłopak sam zgłosił się do Legionów Polskich. Służył w 2. Postać nietuzinkowa, przyjaciel Symbol Orląt Lwowskich. pułku piechoty. Walczył w Karpatach, gminy Wojaszówka, a w szczególnogdzie został ranny. Po rekonwalescenści dzieci, jest honorowym jej obycji w Krakowie, zgłosił się do walki na watelem. Od wielu lat bezinteresowfront rosyjski. Raniony po raz drugi, nie wspiera miejscowe dzieci i młootrzymał urlop na studia na Politechdzież. Proboszcz – ks. Artur Progoronice Lwowskiej. 1 listopada 1918 r., wicz, opowiedział wówczas niezwygdy Lwów został zajęty przez Ukraińkłą historię tutejszej świątyni i niedoców, w mieście rozgorzały ciężkie walkończonej wieży. W drodze powrotnej ki. Charlewski poległ w nich 29 grudpan Ryszard wraz z synem i pracowninia 1918 r. w wieku 24 lat. Jego ciała cą miał poważny wypadek. Na szczęnigdy nie zidentyfikowano. Pośmiertnie ście nikt nie odniósł obrażeń. Ku wielzostał odznaczony Krzyżem Niepodlekiemu zaskoczeniu społeczności i progłości oraz Krzyżem Obrony Lwowa. boszcza, pan Ryszard wyszedł z inicjaUroczystości upamiętniające oraz odtywą dokończenia budowy wieży jako słonięcie pomnika odbyły się 18 sierpwotum za uratowanie życia. nia 2018 r. Jest to jeden z pierwszych – Stało się to równo w 140 lat późpomników na powstającym Ogólnopolniej – w maju 2018 r. inwestycję zakońskim Szlaku Orląt Lwowskich. czono – mówi ks. proboszcz Artur 

N

O

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

71


Polska lokalna Progorowicz. Pokazuje on we wnętrzu kościoła nieznane szerzej pamiątki: dekoracje witraży wzorowane na witrażach w kościele oo. Dominikanów w Krakowie, a także figury Matki Boskiej Bolesnej oraz św. Jana Apostoła, które rzeźbił Franciszek Wyspiański – ojciec wybitnego poety, dramaturga i malarza. Artysta-malarz Franciszek Starowieyski, syn ostatniego właściciela majątku, wspominał: „Pejzaż Bratkówki był pejzażem dzikim, gwałtownym. To były góry, może niezbyt wysokie, ale posiadające wszelkie górskie cechy – tu i tam nagie ostre skałki, kamienie, specyficzna górska roślinność. Ziemia była tu gliniasta, ciężka.” obiega końca wzorowo przeprowadzony remont dworu (wykonawca: Zakład Budowlany Wacława Drogonia z Frysztaka). Wszystkie detale odnowiono precyzyjnie według wskazań konserwatora zabytków. W domowej kaplicy zostanie odprawione pierwsze po dziesięcioleciach nabożeństwo. Będzie na nie zwoływał stary dzwon, cudem zachowany w wieżyczce na dachu. Docelowo zostanie tu otwarta izba pamięci rodu Starowieyskich. Do pozostałych pomieszczeń powrócą dzieci – dwór pełni funkcje Szkoły Podstawowej im bł. Stanisława Starowieyskiego. Po dawnych właścicielach pozostało niewiele pamiątek: komplet starych drzwi z futrynami, podłogi z desek na pięterku oraz nietypowy, bo pomalowany zieloną farbą olejną neorokokowy piec w salonie. Teraz trzeba tę farbę usunąć, aby odsłonić oryginalne kafle. Odzyskała swą urodę zacieniona weranda zdobiona misternie wycinanymi w drewnie kroksztynami. Z werandy rozpościera się widok na okrojony przez reformę rolną w 1944 r. park. Z jego obrzeży znikły zabudowania dawnego folwarku. Pojawiły się nowe, socjalistyczne. Franciszek Starowieyski: „Teraz, kiedy jadę przez Polskę, widzę betonowe bunkry udające domy, betonowe sklepiki, wszystko zda się zalane betonem i asfaltem”. Parterowy pawilonik mieścił siedzibę banku spółdzielczego. Gdy opustoszał, z inicjatywy wójta gmina go zakupiła i wyremontowała z przeznaczeniem na dom mieszkalny dla repatriantów. Już wiosną zamieszka tu polska rodzina z Kazachstanu, zesłana tam przez NKWD w 1936 r. – Dzięki temu czteroosobowa polska rodzina po wielu latach powróci do ojczyzny. Już w najbliższym czasie zamieszka tutaj mama z synem, synową i wnuczkiem – mówi wójt S. Stefański. F. Starowieyski: „Poniżej domu Bratkówki huczał Wisłok, ostra górska rzeka, która w czasie powodzi rozlewała się na całą dolinę ponad kilometrowej szerokości, Była wielka powódź w 1934 roku, całe pola były zalane. Wisłok szedł szeroki na kilometr. To jedno z moich najdawniejszych wspomnień”. – Wisłok płynie przez 24 gminy, począwszy od gminy Komańcza do gminy Leżajsk, na długości około 230 km. Nad tą rzeką mieszka ¼ ludności Podkarpacia. Pierwsze zebranie wójtów pod hasłem „Wisłok nas łączy” – odbyło się nad brzegiem Wisłoka oraz w browarze rzemieślniczym w Wojkówce. Drugie spotkanie planujemy w tym roku. Z rzeki możemy wspólnie czerpać wiele korzyści. Razem możemy występować ze wspólnymi inicjatywami– mówi wójt S. Stefański. – Na razie budżet gminy musi wystarczyć? – pytam.

D

72

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

– Nie musi i nie wystarcza. Remont dworów w Ustrobnej i Bratkówce kosztował 4,1 mln zł. Z funduszy europejskich gmina pozyskała 2,6 mln zł. Przydałyby się środki na kolejne prace – wyjaśnia wójt S. Stefański, dodając, iż często można go spotkać w podkarpackich urzędach, gdzie wciąż stara się o nowe dotacje w myśl zasady: „Jak wyrzucą mnie drzwiami, wchodzę oknem”. Tegoroczny budżet gminy zaplanowano na 52 mln zł, ale uważa, że z dotacjami zamknie się kwotą około 60 milionów, z tego inwestycje pochłoną 17 mln zł. – Planujemy wykonać izbę pamięci w prywatnym dworze w Łękach Strzyżowskich i pomagać w konserwacji kościołów w Łączkach Jagiellońskich, Odrzykoniu, Ustrobnej, cerkwi w Rzepniku oraz zamku Kamieniec w Odrzykoniu. – W ostatnim czasie nieco wzrosła liczba ludności. Dwukrotnie podniosły się ceny działek. Ludzi przyciąga dobra infrastruktura gminy, ciągły rozwój, podnoszenie poziomu życia, walory przyrodnicze oraz pozytywna energia wśród osób mieszkających tutaj – dodaje wójt. Zgodnie z wielowiekową tradycją, zamek Kamieniec w Odrzykoniu podzielony jest między dwie gminy: Wojaszówkę i Korczynę. Do Wojaszówki należy Zamek Wysoki – wg podziału z „Zemsty” Aleksandra Fredry. – Jestem więc Cześnikiem – mówi wójt S. Stefański. Gmina ma liczne atrakcje, które mogłyby przyciągnąć turystów. Rzecz w tym, by nie ograniczyli się do najbardziej znanego zabytku. ranciszek Starowieyski: „Okoliczne wsie Bratkówki, tam w Galicji, były o wiele bardziej cywilizowane [niż Siedliska]. Nędza galicyjska to według mnie czczy wymysł. Wiem, że były regiony straszliwej biedy, ale nie wokół nas. To był bogaty region. Dookoła rozkwitał przemysł. Krosno było jednym z najbogatszych miasteczek w Polsce”. Andrzej Kołder od ponad 20 lat opiekuje się zamkiem. Stworzył także Muzeum Kultury Szlacheckiej w odrestaurowanym przez siebie drewnianym dworze w Kopytowej koło Krosna. Mówi on o dawnych czasach: – Dwór miał duży wpływ na miejscową społeczność. Rodzina Starowieyskich dobrze żyła z mieszkańcami wsi. Doskonałym przykładem jest działalność dwóch pokoleń księży z tego rodu: bł. Stanisława Kostki oraz Marka Starowieyskich. Prężnie działała Akcja Katolicka. Mało kto wie, iż z jej oddziałów powstały dzisiejsze Koła Gospodyń Wiejskich. Andrzej Kołder tak charakteryzuje wójta gminy Wojaszówka: – Sławomir Stefański pochodzi ze znanej rodziny z Ustrobnej. Należy do najmłodszego pokolenia wójtów. Jako włodarz działa z rozmachem i godną podziwu determinacją. Niestrudzenie stara się o pozyskanie dotacji na realizacje kolejnych zadań. Stał się przy tym niestrudzonym społecznikiem. Jest absolwentem m.in. Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Krośnie, gdzie wykładowcy uczą szacunku do historii, zabytków i szeroko pojętej tradycji. On jako mieszkaniec, a przede wszystkim jako wójt – doskonale to rozumie.

F

Cytaty zaczerpnąłem z książki: „Franciszka Starowieyskiego opowieść o końcu świata”, pisała Krystyna Uniechowska, Warszawa 1994. 



Od lewej: Robert Wróbel, Paweł Stańko i Bogusław Ślazyk.

Z bieszczadzkimi pogranicznikami na „tranzytowym” szlaku

Śladami „Watahy” Jesienny świt. Bogusław Ślazyk, starszy chorąży sztabowy Straży Granicznej, patroluje polsko-ukraińskie pogranicze w okolicach Wołkowego Berda. Przy nodze pies Ibis. Łapie trop i prowadzi do pobliskiej polany, a na niej 4-osobowa grupa Wietnamczyków trzymających się za barki. Strażnik podchodzi bliżej i widzi trójkę zziębniętych dzieci w środku. Dorośli chuchają, chcąc ich ochronić przed wychłodzeniem. Pogranicznik wyciąga z plecaka snickersy i ciepłą herbatę…

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

74

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

T

ylko w ubiegłym roku strażnicy zatrzymali 164 nielegalnych emigrantów i rozbili 9 grup przestępczych zajmujących się przemytem ludzi oraz towarów. W samych Ustrzykach Górnych udało się zatrzymać 19 „nielegalnych” i wylegitymować 4,5 tys. osób, nie wspominając już o skontrolowanych pojazdach, których było ponad 2 tys. Bogusław Ślazyk od 20 lat służy w Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych, 4 kilometry od granicy z Ukrainą. – To nie jest praca, to służba. Jesteśmy tu od tego, żeby zabezpieczać granicę, to nasze główne zadanie. Musimy kontrolować, kto chce się przez Polskę i do Polski przedostać. Jeżeli zatrzymujemy ludzi, to nie po to, żeby udowodnić, jak ważnymi jesteśmy strażnikami, ale by zapobiec na przykład zamachom bombowym i innym przestępstwom, które w ostatnim czasie często dzieją się w Europie Zachodniej. Naszym zadaniem jest przeciwdziałanie nielegalnej migracji. Sukcesem jest nie tylko zatrzymanie grupy imigrantów, ale przede wszystkim ich przewodników. To oni wykorzystują zaufanie niczego nieświadomych, ubogich ludzi i za przerzut jednej osoby biorą kolosalne pieniądze. Nie jesteśmy przecież nikczemnikami, lubującymi się w tropieniu uchodźców. Odwrotnie, niejednokrotnie to właśnie my ratujemy im zdrowie i życie – tłumaczy Bogusław Ślazyk.


POGRANICZE

P

ogranicznik z kolegami po fachu ochrania odcinek polsko-ukraińskiej granicy liczący prawie 31 kilometrów. Znajdują się tutaj najwyższe szczyty Bieszczadów: Tarnica, Krzemień, Halicz, Wielka Rawka i Połonina Caryńska. To tereny chętnie odwiedzane przez turystów, dzikie, zalesione i poprzecinane licznymi jarami, wąwozami oraz potokami wpadającymi do Sanu. Taka sceneria to istny raj dla przewodników przerzucających nielegalne grupy emigrantów przez polską granicę, która od lat jest tranzytem do Europy Zachodniej – lepszego i bogatszego świata.

Tajemnice „tranzytowego” szlaku Sposobów na przekroczenie granicy pod osłoną nocy albo za dnia jest wiele. Przemytnicy nakazują migrantom chodzić tyłem, żeby „skołować” tropiciela, pozostawiają też papierki i butelki w wybranych przez siebie miejscach, łamią gałęzie i oznaczają drzewa jak leśnicy. Wszystko po to, by podsunąć strażnikom fałszywy trop i nie dać się złapać. Gra jest warta świeczki, bo Ukraińcy, Gruzini, Czeczeni, Ormianie, Syryjczycy czy Wietnamczycy zapłacą każde pieniądze, by przedostać się na Zachód. Często za jednorazowe przerzucenie kilkuosobowej grupy przemytnicy otrzymują nawet 10 tys. dolarów. Przyszli uchodźcy przyjeżdżają legalnie na Ukrainę, ale nie spełniają wymogów wizowych dla obywateli spoza Unii Europejskiej. Wiza jest droga, mało kogo na nią stać. Przy pomocy grup przestępczych próbują przedostać się dalej, do Niemiec, Austrii czy Francji. Przystankiem w tej wędrówce jest Polska. Zdarza się, że przemytnicy doprowadzają obcokrajowców w okolice polsko-ukraińskiej granicy, zabierają pieniądze, paszporty i telefony. Następnie wskazują dalszy kierunek podróży, „obracają się” na pięcie i pozostawiają na pastwę losu.

– W wielu przypadkach osoby, które zatrzymujemy, proszą o możliwość pozostania w naszym kraju i oferują…. pomoc przy zbiorach cytrusów i bananów. Taką mają wiedzę i wyobrażenie o kraju, do którego dotarli – opowiada Bogusław Ślazyk. Jednak najtragiczniejsza historia na przemytniczych szlakach zdarzyła się w 2007 roku. Kamisa Dżamaldinow, Czeczenka z czworgiem dzieci, chciała przedostać się przez zieloną granicę do Słowacji, gdzie oczekiwał na nią mąż Pasha. Stamtąd chcieli dotrzeć do rodziny w Austrii, a potem do Szwecji. Wszystko za ponad 2 tys. dolarów. Przemytnicy pieniądze wzięli, ale Kamisę z dziećmi pozostawili bez opieki w górach. Kobieta przez trzy dni błąkała się po Bieszczadach. Trzy córki zmarły z wychłodzenia. Wycieńczoną Czeczenkę, z 2,5-letnim synkiem na rękach, znaleźli funkcjonariusze Bieszczadzkiej Straży Granicznej.

Tropem wilka W bieszczadzkim gąszczu wszystko może być tropem: papierek rzucony daleko poza szlakiem turystycznym, ślad buta odciśnięty w miejscu, w którym turyści nie mają prawa być oraz złamana gałąź. – Ktoś kiedyś powiedział, że przemytnicy są zawsze krok przed nami. To nieprawda. Oni dopiero muszą wymyślić coś nowego, żeby mogli być niezauważeni. Jeśli mamy podejrzenia co do przerzutu, pilnujemy i obserwujemy wskazany rejon do skutku. Często pomagają nam ratownicy z Bieszczadzkiej Grupy GOPR i inne służby – dodaje. Strażnicy z Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej byli i są szkoleni w zakresie identyfikacji śladów przez członków legendarnej organizacji „Cień Wilka”. To grupa działająca na granicy Stanów Zjednoczonych z Meksykiem. 


Robert Wróbel.

Paweł Stańko.

Należą do niej Indianie z trzech szczepów, m.in. z Nawaho. To ich przodkowie lata temu stworzyli szyfr używany przez armię amerykańską w rejonie Pacyfiku w czasie II wojny światowej. W tym kodzie czołg oznacza „żółwia”, granat – „ziemniaka”, a Hitler – „szalonego białego człowieka”. Do dziś wielu strategów uważa, że to dzięki szyfrantom z plemienia Nawaho Amerykanom udało się wygrać wojnę z Japonią na Pacyfiku, unikając wielu ofiar. eraz Indianie przekazują wiedzę gromadzoną przez pokolenia strażnikom granicznym w Polsce. Uczą ich rozpoznawania tropów za pomącą dotyku i zapachu, podążania za nimi i oceniania ich wieku. Doświadczony zwiadowca potrafi dostrzec nawet najmniejsze przedmioty zaplątane w gałęzie, czy pojedyncze włókna pochodzące z worka, który może być wypełniony narkotykami. Bogusław Ślazyk odbył trzy szkolenia z Indianami Nawaho, a teraz uczy innych funkcjonariuszy identyfikacji śladów i sposobów poruszania się za osobami. Pogranicznicy mają do obserwacji 207 słupków granicznych, z czego samochodem można dojechać tylko do 5 znaków. Pozostają jeszcze quady, rakiety i skutery śnieżne, narty oraz nogi, oczywiście. Pomocny jest też czworonożny towarzysz. Psi węch jest niezastąpiony w górzystym, zalesionym i trudnodostępnym terenie. Ułatwia strażnikom ratowanie zagubionych turystów i odnajdywanie wycieńczonych uchodźców.

T

Pogranicznik ze snickersami w plecaku Wśród tych ostatnich najdroższy jest przemyt najmłodszych. Maluchy spowalniają trucht, hałasują i płaczą. To dlatego w 2001 roku jedna z matek zostawiła swoje płaczące dziecko w lesie. Był to niespełna roczny malec, owinięty

76

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

w worki i ubrania. Dziecko cudem przeżyło, ale miało odmrożone rączki i nóżki, konieczna była amputacja. Gdy Bogusław Ślazyk wychodzi na patrol przy granicy ma w plecaku: apteczkę, ubrania, bieliznę na przebranie i zawsze… snickersy oraz ciepłą herbatę. Nigdy nie wiadomo, kiedy i komu może się przydać „niezbędny zestaw”. – Koledzy nadali mi ksywkę „Snickers”. Zawsze nosiłem i noszę ze sobą batony. Nieważne, czy to będą turyści, czy uchodźcy. Najważniejsza jest pomoc – dodaje. Po zatrzymaniu grupy „nielegalnych” reakcje uchodźców są różne. Były przypadki ataków z bronią, bo przemytnicy się bez niej nie ruszają. Nikt nie chce się dać złapać, nawet kobiety w zaawansowanej ciąży. – Swego czasu natrafiłem podczas służby na dwie czeczeńskie pary. Obydwie kobiety były w ciąży. Jedna w 8. miesiącu, druga w 6. Tej pierwszej nagle odeszły wody i zaczęła rodzić w lesie. To było coś nieprawdopodobnego. Nakazałem mężczyznom zrobić siodełko i w ten sposób przetransportowywaliśmy ją do karetki. Marsz trwał ponad godzinę. We współpracy z GOPR-em uratowaliśmy dziewczynę, urodziła chłopca w Ustrzykach Dolnych. Mój komendant nawet żartował, że mogłem przyjąć poród i zostać ojcem chrzestnym – opowiada starszy chorąży. kwietniu 2017 roku Straż Graniczna w Bieszczadach zatrzymała 22-letniego Ukraińca, który próbował dostać się do Polski przekraczając Wołkowe Berdo. Pogranicznikom w górach tłumaczył, że „idzie do swojej lubej”, która mieszka w Lublinie. Miał prezenty dla dziewczyny i wszystko, co w takiej podróży niezbędne. Brakowało mu tylko wizy. Pewien Rosjanin przy pierwszym zatrzymaniu twierdził, że jest lekarzem. Następnym razem był niemową, a w kolejnych dwóch przypadkach udawał Niemca. Został złapany już sześciokrotnie na odcinku Stuposiany – Ustrzyki Górne. Takich „bohaterów” pogranicznicy rozpoznają po twarzach.

W


POGRANICZE

Bogusław Ślazyk.

Śladami serialowej „Watahy” Na pograniczu westernu i crime story z akcją osadzoną w dzikich Bieszczadach – tak powstała „Wataha”, polski serial kryminalno-sensacyjny, emitowany przez HBO Polska od 2014 roku. Fabuła opowiada o codzienności bieszczadzkich pograniczników. Dotychczas nakręcono dwie serie. Teraz przyszedł czas na trzecią odsłonę losów kapitana Wiktora Rebrowa i jego kolegów ze Straży Granicznej. Zdjęcia do serialu rozpoczęły się 17 lutego i potrwają kilka miesięcy. Jest szansa, że pierwsze odcinki będzie można obejrzeć jeszcze w tym roku. Nieznana jest jak na razie ich liczba. Jedno jest pewne. Na granicy polsko-ukraińskiej, gdzie służbę pełnią pogranicznicy, znów zdarzy się coś nieprzewidywalnego i groźnego. Jeden z najpopularniejszych seriali w Polsce ma też swojego niekwestionowanego, głównego bohatera – Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej. Funkcjonariusze pomagali producentom w doborze scenerii, konsultowali procedury graniczne, a także brali udział w kręceniu zdjęć jako statyści.

– Odcinki są trochę podkoloryzowane, no ale to w końcu produkcja sensacyjno-kryminalna. Mnie się podoba – stwierdza Robert Wróbel, starszy sierżant ze Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych. – Momentami bywa zabawnie, gdy widzimy chociażby zdjęcia w Lesku, a za chwilę pokazywana jest droga do Ustrzyk Górnych, czy słupek graniczny w miejscu, gdzie go nigdy nie było. – Na filmie widać też, jak kobieta jest szarpana przez strażników, którzy na nią wrzeszczą. Nigdy tak nie robimy – dodaje Bogusław Ślazyk. – Nie mamy prawa podnosić na nich ręki, czy krzyczeć. Jeśli zatrzymywane są kobiety i dzieci, nie przetrzymujemy ich w zamknięciu, ale umieszczamy w ogrzewanej świetlicy. Wiele scen w serialu jest fikcyjnych. Chata w gąszczu, w której ukrywał się Rebrow, powstała na potrzeby produkcji. W filmie na porządku dziennym są morderstwa, kradzieże i porwania. Rzeczywistość jest mniej sensacyjna. Ostatnie morderstwo na zielonej granicy miało miejsce w 2017 roku. erial stał się jednym z najchętniej oglądanych. Po jego emisji wzrosła liczba kandydatów na funkcjonariuszy Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej, nie każdemu udało się jednak przejść przez rekrutację. Tylko w 2019 roku pogranicznicy chcą przyjąć nawet 120 adeptów, którzy zasilą szeregi placówek m.in. w Korczowej, Medyce oraz Lubaczowie. – Po pierwszym i drugim sezonie serialu „Wataha” ogromnie wzrosło zainteresowanie służbą w Straży Granicznej. Zgłaszały się do nas osoby z całej Polski. Znam parę zakochanych, która przyjechała aż ze Szczecina. Zainspirował ich właśnie film. Dwudziestoparolatkowie przeszli pomyślnie przez wszystkie etapy kwalifikacyjne. Niewykluczone, że sytuacja powtórzy się po emisji trzeciej edycji – mówi Elżbieta Pikor, rzecznik prasowy Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej. 

S


Stanisław Ożóg.

Stanisław Ożóg – piórko, pędzel i las Jego malarskie światy zawsze odziane są w niezwykłość. Jakąś bajkę, której początku pewnie szukać by trzeba w Nienadówce sprzed 60 lat. W beczce-skrytce i kuszącym zaczytaniu, w szalonych gonitwach między szelestem łodyg kukurydzy. – W moim dzieciństwie nie było zabawek innych niż te, które podsunęła wyobraźnia – uśmiecha się Stanisław Ożóg, syn Jakuba „Miłego”. Mistrz ilustracji prozy Brunona Schulza, poezji Bolesława Leśmiana i erotyków, które zdobią nawet ćmielowską porcelanę. Absolwent jarosławskiego „plastyka” i najlepszej europejskiej uczelni, kształcącej grafików książki. Z piórkiem i pędzlem od 40 lat.

Tekst Alina Bosak Rysunki Stanisław Ożóg Fotografie Tadeusz Poźniak Rok 1988. Artysta grafik Leszek Ołdak jedzie z Opola przez Rzeszów na Plener Ilustratorów do Suśca. W Rzeszowie wsiada jakiś „rockman” – ubrany w skórzaną kurtkę Harley-Davidson, zajmuje miejsce przy oknie, milczący, wpatrzony w szybę, trochę nieobecny. W Tomaszowie Lubelskim już wspólnie czekają na nyskę. Rockman to wcale nie rockman, tylko Stanisław Ożóg,

78

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

ilustrator książek, absolwent znakomitej niemieckiej uczelni. Od tej pory będą się na plenerach spotykać już co roku. Ołdak napisze: „Jaki jest Staszek? Obsesyjnie pracowity, nie potrafiący trwonić czasu, umie tuż po rozpakowaniu walizek usiąść natychmiast do pracy”. I jeszcze: „Lubi las. Może godzinami spacerować, ciesząc się jego różnymi formami. Cieszy się z każdego grzyba, każdego słoika miodu przyniesionego z leśnej pasieki. Taki z niego leśny ludek – dlatego to, co robi zawodowo jest bardzo szczere”. rzydzieści lat później w swoim rzeszowskim mieszkaniu Stanisław Ożóg, rocznik 1952, ani myśli wypierać się miłości do lasu. Natomiast nic w nim nie ma z zamyślonego rockmana przy oknie. W ciepłym domu, w którym znać wrażliwą rękę żony Krystyny, wśród kuszących kolorową bajką obrazów i eleganckich rysunków malowanych jednym pociągnięciem pędzelka, rozsypuje przed słuchaczem pełne humoru opowieści o czasach, w których zaczął się artysta. Okazja jest dobra. Pracy twórczej ma za sobą już 40 lat. W BWA niedawno zorganizowali mu wystawę jubileuszową.

T

Obrazki z dzieciństwa W domu w Nienadówce k. Rzeszowa był komplet kilkuset przedwojennych pocztówek ze znaczkami i XIX-wieczna Biblia z ilustracjami Gustave’a Dorégo – pierwsza szkoła rysunku Stanisława Ożoga. – Nie miałem na czym rysować, więc porysowałem te pocztówki. Rodzice, zapracowani rolnicy, w ogóle


Mój ojciec wstępuje do strażaków.

nie zwrócili na to uwagi. Biblii nie porysowałem, za to uważnie studiowałem umieszczone w niej ilustracje. To było znakomite wydanie. Format A3. Na co drugiej stronie drzeworyt pełnoformatowy. Doré był świetnym grafikiem, zilustrował wiele dzieł, m.in. „Boską komedię” Dantego. W tej domowej Biblii wolałem Stary Testament. Był bardzo interesujący. Ciągle ktoś kogoś zabijał. I to tam po raz pierwszy spotkałem się z aktami kobiecymi. jciec Stanisława, Jakub, także miał artystyczne zapędy. Był stolarzem i opowiadał, jak za porysowanie stołu w przedwojennej, czteroklasowej szkole, postawiono go za karę w kącie. Był także artysta w rodzinie matki, daleki krewny – Jan Bolesław Ożóg, poeta. Nazywał się Ożóg, bo Ożogów w Nienadówce jest mnóstwo, więc oprócz nazwisk nosili przydomki. Stanisław pochodzi z Ożogów „Miłych”. Był może w 4-5 klasie, kiedy zdumiał wszystkich portretem księdza, który przyjechał do Nienadówki głosić rekolekcje. Rodzina wiedziała, że Staszka trzeba dalej kształcić w szkole artystycznej, ale myślała o technikum w Sędziszowie Młp., gdzie uczono metaloplastyki i zabawkarstwa. – Kierownik podstawówki w Nienadówce, Ludwik Janik, przekonał mojego ojca, że lepiej będzie mnie wysłać do Liceum Plastycznego w Jarosławiu. Byłem teraz na 70-leciu jarosławskiego plastyka i dużo wspomnień wróciło. Mój rocznik miał szczęście kształcić się pod okiem wspaniałych pedagogów. Prof. Wiktor Śliwiński od malarstwa, dyrektor Edward Kieferling, prof. Stanisław Tobiasz od rzeźby, Irena Oryl uczyła kompozycji, Anna Jenke języka polskiego – wydobywa z pamięci tamte nazwiska. W Jarosławiu próbowało się różnych sztuk plastycznych, a nauczyciele obserwowali. Irena Oryl oceniła, że uczeń Ożóg ma talent do grafiki. Profesor Tobiasz radził rzeźbę. Ożóg wolał grafikę. I wtedy z Warszawy przyszedł list. Uczelnia w Lipsku zaoferowała dwóm polskim studentom studia na wydziale grafiki książki. Każda z siedemnastu szkół plastycznych w Polsce miała zaproponować swojego kandydata, a komisja w ministerstwie kultury i sztuki zdecydować, kto pojedzie na studia do NRD. Wybrano Ożoga i dziewczynę z Poznania. – Doszło przy

O

tym do zabawnego incydentu. Dyrektor Kieferling, aby zwiększyć moje szanse na stypendium, napisał, że należę do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Sprawdzili. I wyszło, że nie należę. Zadzwonili do Kieferlinga oburzeni, że chce ich oszukać. A Kieferling od razu im powiedział: „On tak się udziela społecznie, to byłem przekonany, że należy do ZMS-u”. Warunkiem odebrania stypendium był zdany egzamin na jedną z polskich akademii sztuk pięknych. Wybrał Katowice. Na egzaminie z rysunku pojawił się prof. Mieczysław Wejman. Przeszedł przez całą grupę kandydatów przy sztalugach i zatrzymał się przy Ożogu. – Popatrzył na rysunek, potem na mnie i wyszedł. Wszyscy na to: „Stary, jak się Wejman przy tobie zatrzymał, to znaczy, że już zdałeś”. Rzeczywiście zdałem i od razu zrezygnowałem, bo czekała na mnie Hochschule fur Graphik und Buchkunst in Leipzig, czyli Wyższa Szkoła Grafiki i Grafiki Książki w Lipsku. Obrazki z Lipska To była jedyna uczelnia w obozie socjalistycznym, która kształciła ilustratorów i typografów. W Lipsku studiowali ludzie z całego świata, z naciskiem na kraje sympatyzujące ze Związkiem Radzieckim. – Z Afryki, Azji, Ameryki Południowej. Na moim roku Węgier, dwoje Czechów, Polka, Bułgarka, kilku Niemców. W akademiku mieszkałem z synem ambasadora mongolskiego w Berlinie. To często były dzieci wpływowych osób, dygnitarzy. Wszyscy się dziwili, że mój ojciec nie siedzi na placówce dyplomatycznej, tylko na wsi krowy hoduje. W porównaniu z Polską Gierka to był inny świat. Koledzy z Polski jak wryci stawali przed witryną sklepu rzeźnika, w której wisiały kiełbasy i szynki – opowiada artysta. le i Niemcy dziwili się, odwiedzając go w Nienadówce. Koledzy z Berlina Zachodniego i koleżanka z Lipska przyjechali na wakacjach. Odnaleźli Nienadówkę o 1 w nocy i spotkali na ulicy Stanisława Ożoga, ale to nie byłem ja. Przenocowali w busiku i rankiem dalej mnie szukali. 

A

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

79


VIP kultura Idę na ranną mszę z kolega, a tu nadjeżdża wymalowany busik, zatrzymuje się, wyskakuje z niego dziewczyna w bikini i rzuca mi się na szyję. Kolega osłupiał. Mieszkali u mnie w domu trzy dni, pomagali przy żniwach w upalny dzień i mówili: „To będzie zaprawa przed Afryką”. Na studiach w Lipsku przez pierwsze dwa lata były zajęcia ogólne. – Rysunek, kompozycja, anatomia, historia sztuki i oczywiście marksizm/leninizm, na który nie chodziliśmy, bo zaraz po pierwszych zajęciach Wietnamczycy powiedzieli: „Panie Profesorze, my tylko rozumiemy, sechzig prozent. Czy możemy się przygotowywać w domu i później tylko zaliczyć na egzaminie?” On na to, że oczywiście. Od razu w ślady Wietnamczyków podszedł Andrasz, mój kolega z Budapesztu, który kończył średnią szkołę w Wiedniu, i powiedział, że ja i on także tylko sechzig prozent rozumiemy. I profesor nam również odpuścił. Zaliczaliśmy same egzaminy. Z Andraszem przyjaźnię się do dziś. Mieszka w Budapeszcie. Jest wielkim znawcą symboli żydowskich na macewach. Napisał na ten temat trzy książki, wydał albumy z analizą tych symboli. W tym roku chcę go zaprosić na wystawę do Polski. nawcy zachwycają się odważną linią, jaką Stanisław Ożóg kreśli kształt ciała w erotykach. – Ta pewna ręka to zasługa Fräulein Korger, która uczyła nas liternictwa – zdradza artysta. – Była specjalistką wysokiej klasy i autorytetem. Zaprojektowała dwa kroje pisma, które weszły do drukarń w NRD. Pod jej okiem, bez użycia ołówka i linii pomocniczych, ćwiczyliśmy pisanie liter pędzlem, dbając przy tym o odpowiednie światło między każdą kreską i brzuszkiem. Trudny pod tym względem był zestaw liter HAMBURGOSEN, który bez przerwy kazała nam powtarzać. Stawiała potem nasze prace na sztalugach, mierzyła wzrokiem i nagle wybuchała: „Pan jest ślepy!? Nie widzi Pan, że między H a A jest ogromna dziura!?” A to była raptem jedna dziesiąta milimetra. Była bardzo wymagająca, ale wiele nas nauczyła. Na uczelni w Lipsku znajdowała się zecernia. Tam nauczył się posługiwania wierszownikiem, składania tekstu, itd. Zapach tej pracowni pamięta do dziś. Teraz książki składa się w komputerze. Łatwo wszystko poprawić. W zecerni liczyła się staranność, precyzja, uważność. Błąd mógł drogo kosztować. – Na dyplom ilustrowałem sześć baśni braci Grimm i sam musiałem też złożyć tekst na zecerni. Niestety, na ostatniej stronie wyszedł „bękart”, za dużo wolnego miejsca, tylko kilka linijek tekstu. Zgodnie ze sztuką ostatnia strona powinna być zapełniona przynajmniej

Z

80

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

w trzech czwartych. Nic się nie dało zrobić. Na potrzeby egzaminu wymyśliłem więc kilka zdań i dopisałem nowe zakończenie bajki. Nikt się nie zorientował. Dla Stanisława Ożoga nakreślenie tekstu opowieści to żadna nowość. W Jarosławiu działał w kabarecie. Do dziś tworzy wiersze i piosenki. yplom niemieckiej uczelni do Polski wiózł z dumą. Był rok 1978, a on zamierzał zostać w Warszawie, gdzie zaproponowano mu pracę w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. – Ale kiedy zaprowadzono mnie do obskurnego pokoiku, gdzie siedział nieprzyjemny facet, wyjadający scyzorykiem mielonkę z puszki i usłyszałem, że to jest redaktor techniczny, któremu mam asystować, grzecznie podziękowałem i wróciłem do Rzeszowa. Dostałem posadę kierownika artystycznego w oddziale Krajowej Agencji Wydawniczej. Siedziba mieściła się w jednym z domów przy alei Pod Kasztanami.

D

Rzeszowskie klimaty To było miejsce jego pracy przez 12 lat. Projektował okładki, ilustracje do bajek, kalendarze. Rzeszowski oddział KAW był jedynym wydawnictwem w regionie. Najbliższe znajdowały się w Lublinie i w Krakowie. Wydawał wówczas wiele pozycji. Stanisław Ożóg ilustrował bajki dla dzieci m.in. „O krasnoludkach i o sierotce Marysi”, poezję Leśmiana, Norwida, Asnyka, Tetmajera, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej oraz poetów współczesnych, często miejscowych. – Drukowaliśmy w Zakładach Graficznych w Rzeszowie, a książki wymagającego większego kunsztu w Domu Słowa Polskiego w Warszawie. Jeszcze za czasów KAW-u, w 1987 roku zaczął wyjeżdżać na Międzynarodowe Plenery Ilustratorów. Właśnie te, na które rok później jechał nyską z Leszkiem Ołdakiem. Organizowała je Grażyna Szpyra, dyrektor Biura Wystaw Artystycznych w Zamościu, wspólnie z redaktorami graficznymi Naszej Księgarni. Do Suśca przyjeżdżał m.in. Zbigniew Rychlicki – twórca Misia Uszatka, Zdzisław Witwicki od wróbelka Elemelka, Józef Wilkoń, profesor Janusz Stanny. Stanisław Ożóg wciąż w tych plenerach uczestniczy, bo to okazja, by spotkać się z kolegami i koleżankami ilustratorami z całej Polski. W takich wyjątkowych klimatach powstało ok. 80 prac – ilustracje do „Pana Tadeusza”, Biblii, dzieł Kochanowskiego, Słowackiego, Sienkiewicza, Fredry, Reymonta, Kraszewskiego, Miłosza. To i tak wyimek jego twórczości. W ciągu 40 lat Telefon do Brunona. pracy twórczej stworzył


VIP kultura około 2 tysięcy obrazów, ilustracji, rysunków. Przygotował ponad 80 wystaw indywidualnych. W latach 1997-2004 jego prace co roku były prezentowane w domu Marii Kuncewiczowej w Kazimierzu Dolnym. Tym domem zarządzała Fundacja Kuncewiczów, której dyrektorem był Edward Balawejder. W domu pisarki stworzył artystyczny salon. Zapraszał plastyków, poetów, pisarzy. Mogli tam mieszkać, oprowadzać zwiedzających i zapraszać ich na kawę do kuchni. – To było szczególne miejsce – wspomina Ożóg. – Potem syn pisarki, Witold, sprzedał „Kuncewiczówkę” samorządowi województwa lubelskiego. Dom zrobił się zupełnie muzealny i już nie ma picia kawy ze zwiedzającymi. Ale ja do Kazimierza Dolnego nadal jeżdżę. Na końcu ul. Lubelskiej stoi zabytkowa XVIII-wieczna stodoła z bali, kryta gontem. Właścicielka otwiera tam latem galerię, w której wystawia moje prace. Dzieje się to podczas Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi, kiedy Kazimierz jest pełen gości. Pod koniec lat 90. na rysunki Ożoga zwrócił uwagę Adam Spała, właściciel fabryki porcelany AS Ćmielów. Trafił na wystawę erotyków – linearnych, niedopowiedzianych do końca, właśnie w Kazimierzu Dolnym w galerii „Bohema”. Zaprosił ilustratora do Ćmielowa i wiele rysunków zamówił. Zdobią ekskluzywne kolekcje porcelany i są stałym elementem wystroju Muzeum Porcelany jako witraże. – Zrobiłem dla niego także serię znaków zodiaku na filiżanki serwisu, który zamówiła pani prezydentowa Maria Kaczyńska. Wzór został przez Pałac Prezydencki zaakceptowany, ale nie doszło do podpisania wiążącej umowy. Wydarzyła się tamta katastrofa i zamówienia nie kontynuowano. Ćmielów wprowadził wzór do regularnej sprzedaży. Jak u Schulza i Leśmiana

M

ówią, że ilustratorzy to mole książkowe. Czy to prawda? Na pewno lubią czytać i mają swoich ukochanych autorów. On – Brunona Schulza i Bolesława Leśmiana. Bo są podobnie zafascynowani magią w zakamarkach świata, bajką zaklętą w naturze, mocą wyobraźni. Ożóg lubi więc swoje cykle rysunków schulzowskich i leśmianowskich. Świat je zaś ceni. Artysta jest stałym gościem Międzynarodowego Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu, pokazywał je w Lwowskiej Galerii Obrazów, w Truskawcu, jak również w Instytucie Polskim w Sofii i w Budapeszcie. Jego ilustracja do prozy Schulza trafiła w ubiegłym roku na okładkę czeskiego miesięcznika literackiego „Plav”. Czesi zaprosili również Ożoga z wystawą

na festiwal w Brnie, który odbędzie się w listopadzie br. Nowych prac na te wszystkie wystawy nigdy nie brakuje. Jest bardzo systematyczny. O tej samej porze wstaje, je śniadanie. O siódmej idzie do pracowni. Do domu wraca przed 14. Należy do skowronków. Rano lubi pracować, a wieczorem woli udzielać się towarzysko. Maluje temperami na papierze albo piórkiem i tuszem. Farb olejnych nie lubi. Przeważnie tworzy cykle 10-12 prac. Ich pierwszy recenzent to najczęściej Krystyna. – Jest bardzo wymagająca i potrafi wytknąć błąd – zdradza twórca. – Jeśli nie rysuję parę dni, czuję, że czegoś mi brakuje. Najtrudniej zacząć. Pierwsza plama jest najważniejsza. igdy nie namalował realistycznego pejzażu. Nie przenosi też na papier architektury, bo po co maWichura. lować coś, co już raz ktoś stworzył. W domu ma „Księgę Wspomnień z Dzieciństwa”. Piórkiem i tuszem zapełnia kolejne karty obrazkami z Nienadówki. Na jednym krowy przypominają jednorożce. – Często pojawia się motyw krów, bo musiałem je pasać – uśmiecha się artysta. – Tutaj jest fujarka – taka zabawka, którą robiliśmy z wysokiej konserwy. Dziurawiło się jej spód i boki, dorabiało ucho z drutu, do środka pakowało suche krowie „placki”, podpalało i kręciło jak kadzidłem. Po polach snuły się sznury dymu – opisuje i przewraca kartę. Jest rysunek, jak leży w wielkiej beczce i czyta książkę, ukrywając się przed ojcem i obowiązkami w gospodarstwie. Znów obrazek. Dwie drogi polne oddziela łan kukurydzy. – Wymyśliłem z koleżanką, że będziemy biegać w tej kukurydzy sąsiednimi rządkami. Im szybciej, tym lepiej, bo potrącana ramionami kukurydza wydawała tajemniczy chrzęst. Tak biegaliśmy, aż wpadliśmy na siebie głowami. Bolało! W tych zabawach budziła się wyobraźnia. Na wsi panowała bieda. Zabawa wymagała od nas inwencji, wymyślania. Sami budowaliśmy swoje zabawki. Wieś i przyroda od zawsze są moją inspiracją... O, tu na sianie. Na każdych wakacjach sypiałem na strychu na sianie zwiezionym z łąk. Nocą nasłuchiwałem, czy nikt nie wchodzi po drabinie, by mnie zamordować. Najczęściej okazywało się, że wchodził, ale kot. A tu poszliśmy na grzyby z kolegą. Był jeszcze świt. Położyliśmy głowy na kamieniu i zasnęliśmy. Obudził nas ryk krów. Teraz też w każdy wolny dzień wyjeżdża z żoną do lasu. – Wszystkie okoliczne lasy, aż po „janowskie”, mamy spenetrowane – mówi, a Krystyna uzupełnia: – Kiedy widzę, że ma smutne oczy, wiem, że musimy jechać. Kiedy Staszek wchodzi w las, zmienia się. Upaja go ten widok. O każdej porze roku. Chociaż najbardziej wtedy, kiedy nie ma liści i las staje się graficzny. Albo w kwietniu. Gdy pojawiają się pierwsze pąki. 

N

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


ROCZNICE

Rok 2019 rokiem Zdzisława

Beksińskiego 24 lutego minęła 90. rocznica urodzin artysty. O imprezach, jakie zostaną z tej okazji zorganizowane, mówi Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Beksińskiego.

O

bchody rozpoczną się w Warszawie. W Domu Kultury na Służewcu wystawę 25 komputerowych prac malarza zainauguruje wykład dyrektora Wiesława Banacha. Przedstawi on pochodzący z lat 90., skierowany do konserwatorów dzieł sztuki, opis technologiczny prac artysty. Po raz pierwszy omawia on przy okazji treść swoich obrazów, komentując „co mu nie wyszło”. 4 marca w stołecznej Filharmonii Narodowej odbędzie się koncert Alfreda Schnittkego – ulubionego kompozytora sanockiego malarza. Wykonane zostaną: jego wstrząsające „Requiem” oraz kwartet smyczkowy, zaś w foyer słuchacze będą mogli obejrzeć 14 obrazów mistrza. Koncert zostanie powtórzony 11 oraz 20 marca. Bilety dostępne przez Internet zostały w ciągu trzech tygodni wyprzedane. W czerwcu koncert zostanie powtórzony w Toruniu, zaś 11 listopada – w Krakowie. Zbieżność daty koncertu ze świętem narodowym nie jest przypadkowa. Choć Beksiński wypierał się wszelkich związków narodowych i patriotycznych, jego pradziadek Mateusz był uczestnikiem powstania listopadowego, zaś ojciec Stanisław – żołnierzem armii gen. Józefa Hallera. Jeden z członków jego rodziny zginął w Katyniu, zaś sam artysta pod wpływem lektury książki o tym miejscu zbrodni wykonał unikalny obraz, którego tematem jest masakra w lesie katyńskim. Należy on do kolekcji Piotra Dmochowskiego i pokazywany jest w Galerii Zdzisława Beksińskiego w Nowohuckim Centrum Kultury. Nieznany – niemal „kombatancki” rozdział życiorysu artysty to rozmowy z SB-kami. Odwiedzali go w jego sanockim domu, gdyż został uznany za osobę podejrzaną. Nie chodził ani do kościoła, ani na pochody z okazji 1 Maja. Po odejściu z pracy nie było dla władz jasne, z czego się utrzymywał. Kilkakrotnie indagowany przez tajnych agentów został zapewne w końcu uznany za niegroźnego dla ustroju socjalistycznego. Materiały z tych wizyt niestety nie zostały odnalezione w archiwum Oddziału IPN w Rzeszowie. W szczycie sezonu turystycznego, w dniach 16-18 sierpnia, na sanockim zamku zaplanowany jest „Weekend z Beksińskim”. Rozpocznie się on od prezentacji dwóch pełnometrażowych filmów dokumentalnych o artyście. Powstały one na podstawie jego osobistego archiwum filmowego. Trzeci, krótkometrażowy, pokazuje dawny (z lat 60.) oraz współczesny Sanok. – Marzeniem organizatorów jest wyświetlenie arcydzieła Federico Felliniego „Amacord”, który Beksiński uwielbiał. Obraz dzieciństwa reżysera przypominał mu jego własne dzieciństwo i młodość – mówi dyrektor Wiesław Banach. W czasie sierpniowego „Weekendu...” zaprezentowana zostanie wystawa fotografii Beksińskiego, jego wielopokoleniowej rodziny, a także sanockiego domu. Wystawom towarzyszyć ma koncert jazzowy, gdyż ten gatunek muzyki był dla malarza w czasach stalinizmu – podobnie jak dla Leopolda Tyrmanda - „oazą wolności”. Profesor Państwowej Szkoły Muzycznej w Sanoku przygotowuje koncert własnych kompozycji stanowiących swoisty dialog z wybranymi obrazami Beksińskiego. Odtworzone zostaną audycje muzyczne Tomasza – syna Zdzisława, oraz audycja audiofoniczna zrealizowana przez Fundację „Beksiński”. „Gwoździem” sierpniowego programu będzie spektakl teatralny pt. „Wywiad którego nie będzie”. Oparty został na autentycznym, choć nieprawdopodobnym wydarzeniu. W rok po tragicznej śmierci malarza dyrektor Banach otrzymał SMS-a z jego numeru komórki. Treść brzmiała: „Zadzwoń. Beksiński”. Ma to być dialog z artystą oparty na fragmentach jego listów, notatek, komentarzy. 

Tekst Antoni Adamski Reprodukcje Muzeum Historyczne w Sanoku Katyń.



Sztuka japońska

Nie tylko lampy naftowe i szkło W Muzeum Podkarpackim w Krośnie została wzbogacona kolekcja sztuki japońskiej, która w przyszłości będzie pokazywana w głównej siedzibie – w Pałacu Biskupim. Liczy ona około stu eksponatów; z tego 42 zakupiono w 2018 roku od krakowskiej kolekcjonerki.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Łukasz Kyc

LALKA JAPOŃSKA Z PIESKIEM. Przedstawia kobietę z małym pieskiem ubraną w tradycyjne kimono. Okres Meiji (ok. 1900 r.). Lalka posiada naturalne włosy.

Z LALKA JAPOŃSKA. Lalka porcelanowa siedzącego samuraja z okresu Edo (1850-1868). Przedstawia młodego samuraja ubranego w uroczyste kimono.

84

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

biór jest tym cenniejszy, że obejmuje wszystkie działy tematyczne: grafikę i starodruki, kakemono, porcelanę, wyroby z drewna pokrytego laką, przedmioty z brązu, tkaniny, militaria i lalki. 99 procent kolekcji zostało zakupione przez właścicielkę – od roku 1999 do ostatnich lat – w czasie jej pobytów w Japonii. Eksponaty pochodzą z epok: Edo (1603-1868) oraz Meii (1868-1926), a także w nielicznych przypadkach z czasów nam współczesnych. Zakupiona kolekcja liczy 42 przedmioty. Dodać do niej należy kolejnych 60 przechowywanych od lat w zbiorach muzealnych. Są to np. porcelanowe wazy użyte wtórnie jako korpusy lamp naftowych.


R

zeczoznawca z Krakowa ocenia: „Jest to bardzo ciekawa kolekcja, umożliwiająca polskiej publiczności bezpośredni kontakt i zaznajomienie się ze sztuką japońską. Niewątpliwym atutem jest jej różnorodność, prezentująca rozmaite kierunki twórczości artystycznej, a także wielość wyrobów rzemiosła artystycznego… Kolekcja stanowi doskonałą prezentację odmienności i odrębności tego regionu, barwności i wyrafinowania kultury jego mieszkańców”. Wizytówką zbioru jest XVII-wieczna kompletna zbroja samurajska należąca do wojownika z rodu Ashikaga, jednego z najbardziej znaczących w Japonii w tym okresie. Zbroja jest kompletna; składa się z 13 elementów wraz z oryginalną skrzynią służącą do jej przechowywania. (Zazwyczaj w muzeach europejskich oglądamy takie zbroje kompletowane wtórnie.) Zbroję wykonano z hartowanej stali pokrytej czarną laką zdobioną motywami herbowymi oraz nazwiskiem właściciela. Metalowe elementy połączono ozdobnym bawełnianym sznurem. (Być może sznur ten miał łagodzić ciosy zadawane przez przeciwnika.) Dopełnieniem jest ubiór męski. (Zazwyczaj na ekspozycjach sztuki japońskiej pokazywane są jedynie bardziej ozdobne kimona kobiece.) To zestaw zwany kamishimo, wkładany pod zbroję. Składa się on z kamizeli – kataginu oraz spodni – hakama, zdobionych motywem herbów rodowych. śród militariów znajdują się dwa miecze: katana – dłuższy, z XVII stulecia, oraz wakizasi – krótszy (XIX w). W mieczach japońskich hartowany jest nie cały brzeszczot, lecz tylko jego ostrze. Pozostałą, niehartowaną część klingi oblepiano specjalną glinką. Zakupiony przez muzeum miecz katana stanowi bardzo ciekawy przykład noszenia przez oficera Cesarskiej Armii Japońskiej rodowego miecza w oprawie wojskowej. Wiele cennych mieczy było w posiadaniu oficerów japońskich wywodzących się ze starych rodów samurajskich. Miecz ten pochodzi z okresu Kotō (1500-1550) w oprawie shinguntō oficera wojsk lądowych Cesarskiej Armii Japońskiej z okresu II wojny światowej. Gunbai, czyli japoński buzdygan – oznaka godności hetmańskiej – różni się od swych europejskich odpowiedników, wykonywanych z metalu i bogato zdobionych. Ten japoński – pozbawiony ozdób – wykonany jest z pokrytego czarną laką drewna, z nałożoną listewką w tym samym kolorze (okres Edo 1750-1820). Osobliwością jest wachlarz wojskowego zrobiony z papieru, na który nałożono grubą warstwę czarnej laki. (Wachlarz nie był w Japonii jedynie ozdobą kobiecą; nosili go także należący do wyższych klas społecznych mężczyźni.) Jego powierzchnię zdobią dwa koła: czerwone, a na drugiej stronie złote. To symbole władzy wojskowej. Pozbawiony ozdób łuk z drewna pokrytego laką ma długość ponad dwóch metrów. Pełne wirtuozerii są przedmioty z brązu. To stojący na żółwiu żuraw (okres Edo 1850-68) – pełniący rolę lichtarza, oraz wazon ze scenami figuralnymi i wizerunkiem pagody (okres Edo 1850-68). 

W


Sztuka japońska

O

zdobę krośnieńskich zbiorów stanowią drzeworyty. Największy ich zbiór zawiera książka z okresu Edo (1830-1844). Jest to rodzaj encyklopedii, której każdą stronę zdobi ilustracja. Tego typu publikacje są rzadkością. Handlarze sprzedawali boMIECZ JAPOŃSKI. Z okresu Kot w oprawie shingunt oficera wojsk lądowych Cesarskiej wiem poszczególne drzeworyty, rozdzieArmii Japońskiej z okresu II wojny światowej. lając książkę na strony. Zachowana publikacja pokazuje niemal wszystkie dziedziny ówczesnej wiedzy. Rzecz charakterystyczna: drzewory- miotem kontemplacji. Jak głosi filozofia buddyjskiego zen, konty miały być ręcznie pokolorowane. Praca rozpoczęta od ostat- templacja ta prowadzi (poprzez cykl indywidualnych i zbioronich stron dzieła została z niewiadomych powodów przerwana. wych medytacji) do stanu oświecenia. A więc do osiągnięcia duchowej pełni, do odsłonięcia najgłębszych, niedostępnych przeciętnemu człowiekowi na co dzień stanów świadomości. Tak więc sztuka Dalekiego Wschodu nierozerwalnie związana jest z doświadczeniem religijnym. Jak przeżycie mistyczne pozwala wniknąć w sens i porządek widzialnego świata. 

KSIĄŻKA NAUKOWA Z OKRESU EDO. Jest rodzajem encyklopedii z literatury i historii Japonii. Książka jest bogato ilustrowana wysokiej klasy drzeworytami oraz kaligrafią japońską. Pomimo iż w okresie Edo rozwinęło się czytelnictwo, to książek z tego okresu zachowało się bardzo niewiele.

Z

czasem drzeworyty stały się samoistnym, niezwiązanym z tekstem dziełem sztuki. Używane jako opakowanie, którymi owinięta była sprowadzana z Dalekiego Wschodu porcelana, zwróciły po pewnym czasie uwagę Europejczyków. Na przełomie XIX i XX wieku legły one u podstaw wczesnego stylu secesyjnego, który zaczerpnął z nich charakterystyczną, wijącą się linię. Lekcję japońszczyzny nieco wcześniej przerobili także impresjoniści. Pod wpływem sztuki japońskiej zmienili zasady kompozycji. W swych obrazach powtarzali ten sam motyw krajobrazowy przedstawiany w różnym oświetleniu, o różnych porach dnia i w odmiennych porach roku. Drzeworyt japoński nie przedstawia realnego obrazu świata. Świat zewnętrzny staje się dla mistrzów drzeworytu przed-

86

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

ZBROJA SAMURAJSKA. Pancerz żelazny pokryty ciemnobrązową laką z osznurowaniem bawełnianym koloru ciemnoczerwonego, czerwonego i białego. Naramienniki (sode) wykonane z żelaza, pokryte laką złoconą. Osznurowanie w kolorze ciemnoczerwonym. Hełm (kabuto) typu: momonari-kabuto, pokryty czarną laką. Nakarczek (shikoro) pokryty złoceniem. Maska (menpo) typu: ho-ate. Posiada wąsy i bródkę wykonaną z włosia końskiego. Rękawy (kote) typu: shinogote, wykonane z żelaznej plecionki i żelaznych płytek złoconych. Nagolenniki (suneate) typu: shino-suneate, wykonane z żelaznych, podłużnych płytek lakowanych i złoconych. Zbroja należała do dowódcy wojskowego z rodu Ashikaga. Rodzina Ashikaga brała czynny udział w walkach o zjednoczenie Japonii za czasów shoguna Tokugawa Ieyasu. Zbroja przez wieki była przechowywana w rękach potomków rodziny Ashikaga.




Sztuka japońska

W

krośnieńskich zbiorach znajduje się 15 sztuk drzeworytów z klasycznego dla tego gatunku sztuki okresu Edo (1820-1870). To drzeworyty typuukiyo – czyli „obraz zmieniającego się, przemijającego świata”. Ich tematyka to wspomniane wyżej różnorodne motywy krajobrazowe, które wcześniej stanowiły tło dla przedstawień figuralnych (do najpopularniejszych należała święta góra Fuji), a także sceny z życia codziennego rozgrywające się na ulicach miast, pod kwitnącymi drzewami wiśni, a także widoki parków i świątyń, sceny z teatru kabuki (w tym także wizerunki najpopularniejszych aktorów), teatr lalek bunraku, tancerki, gejsze (w tym portrety najbardziej znanych kurtyzan), portrety żołnierzy oraz sceny bitewne, zapaśnicy sumo, kuglarze, ludowe zabawy i festyny. W krośnieńskiej kolekcji oglądamy sygnowane prace najbardziej cenionych artystów dwóch pokoleń XIX stulecia, takich jak Utagawa Kuniyoshi, Utagawa Kunisada, Utagawa Toyokuni, Utagawa Kuniaki oraz Yoshiku. Niektóre z odbitek łączone są w dyptyki, tryptyki. Odbitkę drzeworytniczą przedstawiającą „Bitwę pod Fujikawą” autorstwa Utagawy Yoshitory z lat ok. 1847-1852 znajdziemy także w katalogu Museum of Fine Arts w Bostonie. Uzupełnieniem zbiorów są dwie lalki wykonane jako przedmioty dekoracyjne (a nie dziecinne zabawki). Przedstawiają one samuraja z mieczem katana (okres Edo 1850-1868) oraz Japonkę z pieskiem (okres Meij, ok. 1900 r.). Zwraca uwagę drobiazgowa dbałość o szczegóły. Pod zbroją z metalowych płytek widzimy wzorzyste kimono; włosy lalek są wykonane

z ludzkich włosów. Po 1860 r. powstało sanjubako, czyli zestaw trzech pojemników połączonych wspólną rączką, służący do przenoszenia posiłków. To odpowiednik polskich menażek – z tym, że ich japońskie odpowiedniki mają przekrój kwadratu. Wykonane są z drewna pokrytego czarną laką zdobioną proszkowym złotem (technika hiramaki-e). Wewnątrz pojemników laka ma kolor czerwony. yrektor Jan Gancarski powiedział nam, że Muzeum Podkarpackie zorganizowało w ostatnich latach trzy wystawy na temat sztuki Dalekiego Wschodu. Dwie z nich dotyczyły sztuki i militariów Japonii. Eksponaty pochodziły od prywatnych kolekcjonerów m.in. z Krakowa oraz Krosna. – Tę ostatnią ekspozycję w 2016 roku zwiedziła rekordowa liczba, przekraczająca trzy tysiące osób: wśród nich byli także Słowacy, Ukraińcy, Rosjanie i Niemcy. Zainteresowanie sztuką Japonii szybko rośnie. W Polsce są zaledwie trzy muzea: w Warszawie, Krakowie i Toruniu, które posiadają i udostępniają zbiory sztuki tego kraju – wyjaśnia dyrektor J. Gancarski, dodając: – W 2018 roku nie byłoby nas stać na zakup krakowskiej kolekcji. Kosztowała ona 135 tys. zł. Jej właścicielka miała oferty zakupu z Austrii i Niemiec. Chciała jednak, aby zbiory pozostały w kraju. Zebrała je w czasie wyjazdów do Japonii (gdzie czasowo mieszkała). Dzięki dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w wysokości 50 tys. zł transakcja stała się realna. Na 2019 rok planowane są kolejne nabytki. 

D

Reklama


BIZNES z klasą

Wybiórcze poznawanie historii ferencji bliskowschodniej w Warszawie z ust ich ministra – że Polacy z mlekiem matki wyssali antysemityzm. Czy doczeka się polski rząd przeprosin, nie wiem. Jeśli Amerykanie będą mieli w tym interes, to być może wymuszą to na swoim izraelskim sojuszniku. Tak jak wymusili zmianę ustawy o IPN na polskim sojuszniku, bo im tak pasowało. I pasowało im urządzić u nas wspomnianą konferencję, co zresztą bez krępacji ogłosili, zanim zrobił to polski rząd. Konferencja narobiła nam samych kłopotów oraz przysporzyła kolejnych wrogów – tym razem w Iranie, z którym mieliśmy dobre stosunki. A tak się nadymali rządzący, jaki to zaszczyt nas spotkał, że „jesteśmy współorganizatorami konferencji”. I jaki to prestiż dla Polski, że…dostarczyliśmy amerykańskim gościom salę i catering. Tak to internauci skwitowali. Nie można lepiej. rzewidywanie tego, co się zdarzy, jest dziś przedsięwzięciem ryzykownym nie tylko w delikatnej materii stosunków polsko-żydowskich. Dlatego inaczej postawię pytanie: czy jest jakaś inna niż noty dyplomatyczne oraz wywieranie presji normalna droga do naprawiania (to długi proces) wzajemnych relacji? Lecz nie pomiędzy rządami, bo one się w końcu kiedyś zmienią i nie będzie ani PiS-u u nas, ani w Izraelu PiS-u bis. Ani – mam nadzieję – polityki historycznej uprawianej tak, iż rodzi tylko konflikty, judzi, dzieli ludzi i narody, a niczego nie objaśnia. Wręcz zakłamuje historię! „Źródłem konfliktu na linii Polska–Izrael są obopólne, wieloletnie zaniedbania edukacyjne” – twierdzi Ewa Junczyk-Ziomecka, była konsul generalna RP w Nowym Jorku. /cyt. radio Tok FM/ Trudno się z tym nie zgodzić. Młode pokolenie, zarówno Polaków, jak i Żydów, zna (jeśli w ogóle zna) historię wybiórczo – tyle, ile im przekazują upolitycznione programy nauczania. A właśnie tak – edukacja jest narzędziem politycznym. Nie potrzeba daleko szukać, wystarczy zajrzeć na własne podwórko. Program edukacyjny w Izraelu nie należy do szczególnie nam przychylnych. Zaś brak rzetelnej wiedzy – tak się zawsze dzieje – wypełniają stereotypy. Po jednej i po drugiej stronie – w Izraelu i u nas. I to jest niebezpieczne. Zwłaszcza, gdy rząd dopuszcza, toleruje – nazwijcie to jak chcecie – seanse nienawiści rasowej, jak ten z 27 stycznia br., zorganizowany przez narodowców w 74. rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz- Birkenau. Ma być w tej sprawie śledztwo. Ale czy wyjaśni ono, dlaczego do takiej skandalicznej sytuacji w ogóle w Polsce dopuszczono? Nagranie poszło w świat. oże zamiast okopywać się w twierdzy jedynie słusznej prawdy historycznej, zamiast judzić, przemilczać, albo kłamać, damy młodemu pokoleniu trochę niezafałszowanej historii? Niech się wpierw dowie, jak było naprawdę podczas wojny, a później – mając rozum – niech rozsądza; jeśli w ogóle będzie to do czegokolwiek potrzebne. Tylko od kogo mają się ci młodzi dowiedzieć prawdy? Świadków historii sprzed 75 lat, która się działa na ich oczach, już właściwie nie ma. Pierwsze powojenne pokolenie, które znało kawałek prawdy o tamtych czasach od swoich rodziców i dziadków, też już na walizkach. Telewizji młodzi (na szczęście) nie oglądają. Nie mają zaufania do mediów ani do polityków i uprawianej przez nich propagandy.

P ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl Czasem najlepszym komentarzem jest cisza. Są jednak sytuacje, kiedy milczeć się nie da. Ja to rozumiem, tylko że u nas emocje, a nie rozum i argumenty biorą zwykle górę, nawet gdy racja jest po naszej stronie. A przynajmniej w dużej części jest.

N

ie chcę mówić o kolejnych skutkach polityki historycznej uprawianej w histeryczny sposób przez ten rząd, ani o zaognionych znowu polsko-izraelskich relacjach. Znowu – bo jeszcześmy nie wyleźli całkiem z tarapatów po durnej i zupełnie niepotrzebnej awanturze pt. nowelizacja ustawy o IPN, która narobiła nam w Izraelu dodatkowych kwasów na tle „interpretacji zaszłości historycznych”. To wkurzyło Amerykanów do tego stopnia, że polski rząd musiał się z tej ustawy wycofać. Pod naciskiem izraelskich i amerykańskich Żydów – żeby była jasność. Mydlenie oczu, że to był wielki sukces polskiej dyplomacji i wszystko jest w najlepszym porządku obraża tylko inteligencję Polaków. Stosunki pomiędzy Polską a Izraelem nie wróciły do równowagi – słychać to aż za głośno. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, ale zostawmy je na razie w spokoju. Kiedy to piszę, polski rząd właśnie oznajmił, że oczekuje przeprosin od rządu izraelskiego za (niegodziwe i krzywdzące – przyp. A.K.) słowa, jakie ponoć padły pod adresem Polaków podczas kon-

90

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

M


Będą chcieli tak sami z siebie czytać to, co pisał Jan Karski, albo że był ktoś taki jak ambasador Rokicki i Ładoś, którzy uratowali tysiące Źydów? Co my możemy zrobić? ój wkład w pisanie polsko-żydowskiej historii jest mizerny. O rodzinie Ulmów pisałam, kiedy jeszcze nie było ani pomnika, ani muzeum rodziny Ulmów w Markowej, ani nawet pomysłu, żeby to muzeum tam zrobić. Była tylko nieduża biała tabliczka, która leżała w trawie pod płotem, kawałek od miejsca, gdzie Niemcy spalili dom Ulmów. Najpierw rozstrzelali ukrywanych tam Żydów, a potem całą rodzinę winowajców; ich małe dzieci też były winne. Szło się dobrą chwilę pod górę polną drogą do tego miejsca; nie było już żadnych chałup, tylko same pola i dopiero na końcu stał w ogrodzie drewniany stary domek, chyba ciotki, w każdym razie jakiejś krewnej Ulmów. Nikogo nie zastałam. Ulmowie mieszkali trochę na uboczu. Ale ludzie we wsi i tak wiedzieli, że u nich są Żydzi. Powiedziała mi to kobieta spotkana po drodze, gdy szukałam domu Ulmów. Rozmawiałam potem z Janem Szpytmą; miał już swoje lata. Siedział pod stodołą na pieńku i opowiadał mi, jak granatowy policjant doniósł na Ulmów do Niemców. I jak ludzie po kryjomu wieźli furmanką na cmentarz tych swoich zamordowanych sąsiadów, żeby ich pochować. pani Bugajniakowej, sąsiadce moich dziadków, która całą wojnę ukrywała żydowską rodzinę, chyba z dziewięć, albo dziesięć osób, opowiedziałam mojej przyjaciółce Chanie. Chana mieszka w Izraelu. Strasznie płakała, kiedy mówiłam jej, w jakiej biedzie żyła po wojnie pani Bugajniakowa. Bugajniakom przed wojną też się nie przelewało. Wojnę przeżyli wszyscy dzięki temu, że w żydowskiej rodzinie był ktoś, kto umiał garbować skóry. Nauczył chłopaków Bugajniakowej i zarabiali na chleb. A ona zgarbaciała od dźwigania i od roboty w polu. Za garbowanie skór groziła wtedy śmierć. Tak samo jak za ukrywanie Żyda. Tyle było warte życie. Po wojnie przyjechał do miasteczka któryś z ocalonych mężczyzn, lecz pani Bugajniakowej już chyba nie zastał. Podobno starał się dla niej o medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Słyszałam o tym od mojej mamy, ale ona już wtedy nie mieszkała w miasteczku i tę wiadomość ktoś jej przekazał. Mama miała 13 lat, kiedy wybuchła wojna i była jedyną prócz babci i dziadka wtajemniczoną, że u sąsiadów ukrywają się Żydzi. Reszta domowników nic nie wiedziała. Albo udawali. Szukałyśmy z Chaną drzewka pani Bugajniakowej w Yad Vashem, ale to tak, jakby szukać igły w stogu siana. A może ten Żyd nie załatwił tego medalu? O pogromie kieleckim, którego świadkiem była moja mama w 1946 roku, opowiedziałam Chanie po długim wahaniu. Straszne rzeczy długo siedzą w głowie. Ale Chana wolała słuchać o Żydóweczce Hajusi, z którą moja mama siedziała w ławce w szkole i ta Hajusia za to, że mama chciała z nią siedzieć, a nikt inny nie chciał, nauczyła mamę piosenki o Żydku Lejbusiu, co jechał na świni i trzymał się jej szczeciny, hajlilililaj. – Hajlilililaj! – Chana śmiała się jak dziecko i śpiewała. Skąd znała melodię, tego nie wiem. Nigdy mi nie powiedziała. Może z dzieciństwa, bo to jest kołysanka.

M

O

* Odznaczeniem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (do 1 stycznia 2016) uhonorowano 6620 Polaków; czyli ok. 25 proc. liczby wszystkich odznaczonych tym medalem. Polacy są na pierwszym miejscu listy odznaczonych przez państwo Izrael za pomoc Żydom w czasie II wojny światowej. Pani Bugajniakowej na liście odznaczonych nie znalazłam. 


Magdalena Kędzior z córkami.

Jaka mama, taka córka Kolekcje Magdaleny Kędzior

Magdalena Kędzior odeszła z korporacji i realizuje marzenia o własnym biznesie. Od dwóch lat projektuje męskie, kobiece i dziecięce stylizacje, ale to z oryginalnych projektów dla mam i córek rozpoznawalna jest najbardziej. Są to ponadczasowe propozycje, które czerpią z modowych trendów lat 50. i 60.

M

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Archiwum Magdaleny Kędzior

amy ubrane jak córki, córki ubrane jak mamy. To trend modowy, który coraz śmielej wkracza na polskie ulice. Magda Kędzior z Rzeszowa takie obrazki pamięta jeszcze z dzieciństwa w latach 80. Do dziś zachowała sukienkę, którą uszyła jej mama ponad 30 lat temu z resztek po swojej spódnicy. – Byłam dumna, że mogę wyglądać jak ona. Pamiętam, jak zaczepiali nas ludzie na ulicy i mówili z podziwem: „Ale pięknie wyglądacie, zgrana z was para”. To był ewenement jak na tamte czasy. Granatową sukienkę zachowałam do dziś. Stała się dla mnie inspiracją do działania – mówi projektantka.

92

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

Magda Kędzior modę ma we krwi – pochodzi z rodziny o krawieckich tradycjach. Woli jednak projektować niż szyć. Zanim zaczęła realizować marzenia o własnym biznesie, przez 10 lat pracowała w korporacji. – W tamtym czasie nieustannie czułam się rozdarta między domem a pracą, bardzo dużo służbowo podróżowałam za granicę. Pamiętam, jak moja mała córeczka powtarzała mi, że nie lubi mojego szefa. To był ciężki okres, dlatego zdecydowałam się na zmiany i wcieliłam w życie projekt „granatowa sukienka” – pomysł stworzenia marki, dzięki której mamy i córki będą mogły poczuć się stylowo, nie zatracając swojej wyjątkowości – dodaje. 



Moda Marka dla małych dam i ich mam

P

rojektantka założyła swoją pierwszą firmę Lovemade niespełna 2 lata temu w Rzeszowie. Początkowo projektowała stylizacje dla mam i córek na każdą okazję – wesela, urodziny, święta i inne uroczystości. – Projektowałam i projektuję ubrania, które dadzą klientom poczucie wyjątkowości, zagwarantują radość i dobrą zabawę oraz staną się pamiątką i miłym wspomnieniem. Nigdy nie idę ścieżką wytyczoną przez najnowsze trendy. Tworzę dla ludzi, którzy mają własny styl i świadomie wybierają swoją garderobę – podkreśla. Z myślą o klientach Magda Kędzior poszerzyła swoją działalność o stylizacje casualowe oraz ubrania dla tatusiów i synków. Propozycje Lovemade to oryginalne komplety, począwszy od eleganckich i klasycznych sukienek po modne i wygodne bluzy oraz spodnie typu baggy. Nie brakuje też T-shirtów, koszul oraz dopasowanych dodatków, takich jak klipsy do butów, muszki, poszetki czy bransoletki.

Magdalena Kędzior, z mężem Maciejem i córkami. Rzeszowianka, realizując swoje projekty, wybiera tylko naturalne tkaniny, które są testowane m.in. pod względem kurczliwości i trwałości koloru oraz samego składu materiału. Współpracuje z wieloma szwalniami w centralnej Polsce i Krakowie oraz z podkarpacką hurtownią pasmanteryjną.


Moda – Forma i tkanina to dwa elementy, które sprawiają, że nasze komplety są propozycjami całorocznymi i ponadczasowymi. Dla córeczek staramy się dobierać takie kroje, by mogły nosić je przez cały rok. Z kolei większość propozycji dla mam utrzymana jest w stylu bezpiecznej elegancji. Mam tu na myśli sukienki, które pasują na wyjątkowe okazje, a jednocześnie doskonale sprawdzają się w codziennych stylizacjach – tłumaczy. Lovemade… stworzone z miłości do ubrań

F

irma Magdy Kędzior opiera się głównie na sprzedaży internetowej. Klienci z całego świata mogą kupić ubrania na portalu projektantki. To, co wyróżnia markę, to oryginalne kolekcje dla całej rodziny:„Lato w grochy”, „Royal”, „Retro”, „Blue Sky” czy „Sówki”. Ta ostatnia np. jest wykonana z bawełny sprowadzonej z Anglii. Znajdują się na niej nadruki przedstawiające małe sowy. Projektantka bawi się modą i pokazuje, że takie niecodzienne rozwiązania sprawdzają się nie tylko w projektach piżam, ale też w eleganckich i modnych sukienkach dla mam i córek. Lovemade cieszy się coraz większą popularnością w Polsce, Europie, ale też w Stanach Zjednoczonych. – W biznesie ważne jest, by klienci chcieli do nas wracać, a takich jest sporo. Moje ubrania kupują mieszkanki Wielkiej

Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Francji i Niemiec. W Polsce bardzo dobrze sprzedają się w Łodzi, Warszawie, Poznaniu, Toruniu, i oczywiście w Rzeszowie – wymienia Magda Kędzior. Głównym centrum dowodzenia firmy Lovemade pozostaje Rzeszów. To tutaj powstają oryginalne projekty ubrań dla całej rodziny. – Na razie wszystko robię sama. Na swoje barki wzięłam projekty, dobór tkanin i dodatków. Sama szukam podwykonawców i nawiązuję współpracę. Odpowiadam również za kontrolę jakości na etapie pierwowzoru i produkcji. Zajmuję się sprzedażą, marketingiem oraz reklamą – opowiada projektantka. W biznesie mamę wspierają dwie córki: 6-letnia Gabrysia i 3-letnia Zuzia, które uwielbiają pozować do zdjęć. Obie dziewczynki są modelkami i muzami Magdy. To one prezentują wszystkie kolekcje projektantki. – Dojrzałam wreszcie do stwierdzenia, że bycie matką nie oznacza braku rozwoju i stagnację. Nie ma nic złego w tym, że kobieta się realizuje i spełnia swoje marzenia. Dla mnie ważne jest tylko to, żeby w przyszłości moje córki mogły powiedzieć, że byłam wspaniałą mamą – podkreśla rzeszowianka. agda Kędzior oprócz projektowania i produkcji ubrań zajmuje się również prowadzeniem bloga lovemade oraz realizacją warsztatów dla dzieci „Jak powstają ubrania?”. To nieodpłatne zajęcia, podczas których projektantka zabiera najmłodszych w świat mody, pokazuje, z czego i w jaki sposób jest tworzona odzież. 

M


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: Jubileusz 25-lecia Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. oraz 15-lecia Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”.

Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. oraz Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego przy urodzinowym torcie RARR S.A. i PPN-T.

Od lewej: Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Zbigniew Marcinkiewicz; Janusz Ramski, prezes Podkarpackiej Energii Elektrycznej; Barbara Kostyra, dyrektor Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”; Waldemar Pijar, sekretarz w Starostwie Powiatu Rzeszowskiego; Paweł Wais.

Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.

Od lewej: Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Mieczysław Miazga, poseł PiS; Kazimierz Gołojuch, poseł PiS; Andrzej Szlachta, poseł PiS.

Od lewej: Janusz Ramski, prezes Podkarpackiej Energii Elektrycznej; Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Karol Ożóg, radny Sejmiku Wojewódzkiego; Mieczysław Miazga, poseł PiS; Waldemar Pijar, sekretarz w Starostwie Powiatu Rzeszowskiego.

Od lewej: Teresa Kubas-Hul; Elżbieta Patro; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, była prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Jolanta Wiśniowska, Ewa Sikorska, Elżbieta Jarosz, Grażyna Bączkowska.

Od lewej: Mieczysław Miazga, poseł PiS; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Kazimierz Gołojuch, poseł PiS.

Od lewej: Dawid Adamski, kierownik Biura Promocji Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Katarzyna Jarosz; Kamil Uchman; Dominik Michalczak.

Od lewej: Jerzy Bednarz, wiceprzewodniczący Rady Powiatu Rzeszowskiego; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.



Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: Jubileusz 25-lecia Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. oraz 15-lecia Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”.

Krzysztof Iwaneczko.

Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A., z żoną Barbarą.

Od lewej: Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Inwestycji i Rozwoju.

Od lewej: Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl.

Edyta Stanek i Dawid Cycoń, właściciele ML System S.A.

Od lewej: Jerzy Bieniek, dyrektor Biura Obsługi Inwestora UM w Rzeszowie; Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.

Od lewej: Radosław Bulwan; Urszula Kubaszek; Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Marcin Fijołek, zastępca dyrektora Kancelarii Zarządu Województwa Podkarpackiego, radny PiS w Radzie Miasta Rzeszowa; Maciej Jaskot, dyrektor Departamentu Promocji i Współpracy Gospodarczej Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego. Jacek Siudyła, prezes Digi Glass Factory sp. z o.o. Od lewej: dr hab. Piotr Zawada, pełnomocnik zarządu ds. Ekonomii Społecznej i Rozwoju RARR S.A.; Wojciech Od lewej: Krystyna Wróblewska, Buczak, poseł PiS; Jerzy Cypryś, radny posłanka PiS; Justyna Plecha-Adamska, Sejmiku Wojewódzkiego. wiceburmistrz Boguchwały; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: 665. rocznica lokacji Rzeszowa oraz wręczenie tytułu Honorowego Obywatela Miasta Rzeszowa. Honorowi Obywatele Miasta Rzeszowa: prof. Kazimierz Widenka, kierownik Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, i prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: Katarzyna Pawlak, dyrektor Wydział Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; Andrzej Dec, przewodnicząc Rady Miasta Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa. Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki.

Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO.

Od lewej: Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa; prof. nadzw. dr hab. Czesław Kłak, WSPIiA; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki. Od lewej: Jerzy Oleszkowicz, reżyser, TVP Oddział Rzeszów; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; dr Wergiliusz Gołąbek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.


Prof. Kazimierz Widenka, kierownik Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa.

Grażyna Łobaszewska, gwiazda wieczoru.

Biskup pomocniczy archidiecezji przemyskiej, Stanisław Jamrozek i biskup rzeszowski Jan Wątroba.

Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.

Od lewej: Andrzej Gutkowski, wiceprezydent Rzeszowa, z żoną Józefą; Albina Ustrobińska; Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa. Pierwszy kawałek urodzinowego tortu odkroił Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Prof. Marek Koziorowski, prorektor ds. nauki i współpracy z zagranicą Uniwersytetu Rzeszowskiego; z żoną dr inż. Anną Koziorowską z Wydziału MatematycznoPrzyrodniczego UR; dr hab. prof. UR Paweł Grata, dziekan Wydziału Socjologiczno-Historycznego.


Flesz ludzie i wydarzenia 2018 Nie tylko cerkiew w Baligrodzie trzeba odbudować, coś między ludźmi też… – przyznał w rozmowie z VIP-em Jarosław Tomaszewski, architekt wnętrz, poeta, „chłopak z gitarą” i bieszczadzki tramp, który od 2006 roku zasiada w zarządzie Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie – niegdyś jako prezes, obecnie sekretarz. Mieszka w Milanówku. Swoje prace prezentuje pod szyldem Armada Interiors. Jest autorem tekstów, muzyki i liderem zespołu Latający Dywan, który w 2018 roku wygrał festiwal Natchnieni Bieszczadem.

Cały rok 2018 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa, Podkarpacia i Polski. Jedna z nich poświęcona była 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. W 1918 roku udało się scalić społeczeństwo, zorganizowano państwo, uruchomiono gospodarkę, dźwignięto przemysł i… wybuchła II wojna światowa. Po niej przyszły lata PRL-u, które na kilka dekad zepchnęły Polskę na margines Europy, ale lata po 1989 roku to znakomity czas dla Polski i Polaków – nie mieli wątpliwości nasi goście: Bogdan Szymanik – właściciel Wydawnictwa BOSZ, i dr Dariusz Iwaneczko – dyrektor Oddziału IPN w Rzeszowie.

Fred Zinnemann, światowej sławy reżyser, którego wszyscy pamiętają z filmów: „W samo południe” czy „Stąd do wieczności”, powrócił do Rzeszowa. Na kamienicy przy ul. Lisa-Kuli 13 powstał mural inspirowany twórczością znakomitego filmowca, a w stolicy Podkarpacia, dzięki zaangażowaniu Grażyny Bochenek, dziennikarki Radia Rzeszów, udało się zorganizować festiwal poświęcony reżyserowi. Bo właśnie w Rzeszowie Fred Zinnemann urodził się 29 kwietnia 1907 roku i tutaj aż do wybuchu I wojny światowej mieszkał z rodzicami. Potem wyjechał do Wiednia, a następnie do USA, gdzie zrobił karierę i odkrył wiele aktorskich talentów, m.in. Marlona Brando i Meryl Streep.

W 2018 roku zakończyła się budowa i odbiory techniczne drogi lotniskowej (etap I, II i III) pomiędzy drogą ekspresową S19, autostradą A4 i drogą krajową nr 9. Kierowcy, zmierzający do lotniska, strefy „Aeropolis” i Centrum Wystawienniczo-Kongresowego G2A Arena, jadą drogą dwujezdniową, jezdniami posiadającymi po dwa pasy ruchu. Całkowita wartość projektu obejmującego budowę etapów I-III to ponad 75 mln zł. Etap czwarty, zrealizowany pod koniec 2015 roku, to ponad 38 mln zł. Łącznie – ponad 100 mln zł.

102

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

Jola i Robert Jareccy. Urodzeni niemal na samym krańcu południowowschodniej Polski – ona w Krościenku, on w Zatwarnicy, naturalnie wsiąkli w bieszczadzki klimat. W 2015 roku dodali mu powiewu świeżości i nowości: w dawnej stajni, będącej częścią parku konnego, otworzyli studyjne kino Końkret. Od tamtej pory w niewielkiej bieszczadzkiej wsi można oglądać światowe produkcje, których ze świeczką szukać w niejednym mieście. W stałym repertuarze kina są także trzy polskie filmy nakręcone przed laty w Zatwarnicy na podstawie twórczości Jerzego Janickiego.



Flesz ludzie i wydarzenia 2018 W Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa, wystawą „Twarze Podkarpacia. 10 lat VIP Biznes&Styl”, świętowaliśmy 10. urodziny naszego magazynu. Na wystawie zaprezentowaliśmy portrety osób związanych z regionem, które w ostatnich 10 latach w sposób szczególny towarzyszyły nam na łamach magazynu. Autorem wszystkich zdjęć jest nasz fotograf, Tadeusz Poźniak.

80 lat temu 577 km i 800 metrów z Bezmiechowej, z Góry Szczęśliwych Wiatrów, do Solecznik Małych koło Wilna, szybowcem PWS-101 pokonał polski pilot Tadeusz Góra. Już wtedy szybownik zachwycił świat i Międzynarodową Federację Lotniczą (FAI), która jako pierwszemu lotnikowi na świecie przyznała Medal Lilienthala – najwyższe odznaczenie szybowników. W Akademickim Ośrodku Szybowcowym Politechniki Rzeszowskiej w Bezmiechowej Górnej świętowano historyczny przelot Tadeusza Góry oraz 100-lecie Lotnictwa Polskiego.

Jubileusz 60-lecia obchodziło w 2018 roku Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Skansen sanocki jest ogólnopolskim rekordzistą: plasuje się na pierwszym miejscu wśród tego typu muzeów. W ubiegłym roku odwiedziło go 156 tys. turystów krajowych i zagranicznych. Muzeum powstało w 1958 roku z inicjatywy wybitnego działacza kulturalnego, założyciela Muzeum Ziemi Sanockiej – Aleksandra Rybickiego oraz Jerzego Tura, wojewódzkiego konserwatora zabytków w Rzeszowie.

Przez wieki życie i zdrowie ratowali aptekarze! „Aptekarskie Silva Rerum, czyli subiektywny słownik farmaceutycznych tajemnic” to zapis dziejów Podkarpacia, ale przede wszystkim historii rozwoju farmacji i aptekarstwa na tych terenach w XIX i do połowy XX wieku, które ocaliły od zapomnienia dr Lidia Czyż i Sylwia Tulik.

104

VIP B&S LUTY-MARZEC 2019

W ubiegłym roku w Sanoku wyprodukowano i wprowadzono na rynek autobus elektryczny. Automet Electric to dzieło rodzinnej firmy, założonej w 1990 roku przez Józefa Leśniaka, byłego szefa konstruktorów w Autosanie. Zaczęło się od manufaktury i produkcji elementów z tworzyw sztucznych dla polskiego przemysłu motoryzacyjnego. Dziś Automet należy do czołówki światowych firm dostarczających linie montażowe do produkcji foteli samochodowych i jest jednym z trzech największych w Polsce producentów nadwozi autobusowych. Prezes Leśniak nie kryje dumy, że w biznes wciągnął synów – Grzegorza i Piotra. Bo rzadko zdarza się w rodzinie tak zgrane trio.



Flesz ludzie i wydarzenia 2018 Kobiety z Podkarpacia potrafią. Profesor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie dr hab. Anna Siewierska-Chmaj w 2018 roku została wybrana na rektora Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Anna Siewierska-Chmaj jest politologiem. Doktoryzowała się na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, zaś habilitację uzyskała na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie związana jest od 19 lat. Na uczelni pełni funkcję dyrektora Instytutu Badań nad Cywilizacjami oraz wykładowcy akademickiego. Cały rok 2018 świętowaliśmy – 10 lat magazynu VIP Biznes&Styl. Po raz kolejny przyznaliśmy też prestiżowe tytuły Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2018. Statuetki słynnego rzeźbiarza Macieja Syrka otrzymali: w kategorii VIP Kultura – Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego; VIP Polityka – Lucjusz Nadbereżny, prezydent Stalowej Woli; VIP Biznes – Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno. Tytuł VIP Odkrycie Roku przyznany został Jakubowi Kocójowi, prezesowi i założycielowi Cadway Automotive z Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”. W 2018 roku byliśmy też już po raz drugi organizatorami najważniejszego wydarzenia branży transportowej, logistycznej i motoryzacyjnej na Podkarpaciu – Kongresu i Targów TSLA Expo Rzeszów 2018. Tak prestiżowej imprezy dedykowanej firmom działającym w obszarach motoryzacji, transportu, spedycji, logistyki i auto-floty, na Podkarpaciu jeszcze nie było. Tymczasem leżący na skrzyżowaniu międzynarodowych szlaków handlowych region jest kluczowym partnerem w organizacji transportu i stwarza znakomite warunki dla rozwoju firm związanych z branżą TSL.

Rowery przyszłości JIVR Bike wyjeżdżają z Mielca. W 2017 roku Marcin Piątkowski wystartował z seryjną produkcją JIVR Bike’ów w Mielcu, ale to rok 2018 okazał się przełomowy. Do klientów trafiło kilka tysięcy futurystycznych pojazdów, bo JIVR Bike zbyt prosto byłoby nazwać rowerem. Technologia jego wytwarzania ma niewiele wspólnego z klasycznym jednośladem. To raczej pojazd elektroniczny, jak iPhone na dwóch kółkach. Jest 18-kilogramowym, kompaktowym, składanym jednośladem, który można ciągnąć jak walizkę, a jadąc z prędkością 25 km/h można przejechać 50 kilometrów na jednym naładowaniu.

Budowę jednego z największych i najnowocześniejszych na świecie zakładów serwisujących najnowszej generacji silniki przekładniowe (GTF) z serii PW1000G rozpoczęła spółka EME Aero, czyli wspólna inwestycja Lufthansa Technik i MTU Aero Engines. Do 2026 roku spółka zatrudni w Jasionce 1000 pracowników. Całkowita wartość inwestycji, obejmującej centrum o powierzchni 40 tys. m kw., wyniesie 150 mln euro. Pierwsze budynki zostaną oddane do użytku w październiku 2019, tak by na koniec 2019 r. centrum mogło przyjąć pierwsze silniki.

Opracowanie Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.