Serce z bursztynu

Page 1


SERCE Z BURSZTYNU

SERCE Z BURSZTYNU

Warszawa 2025

Serce z bursztynu

Redaktor prowadząca: Adriana Kopeć

Redakcja: Anna Kara Kalem

Korekta: Katarzyna Tran Trang

Ilustracje: Paulina Lechocka

Okładka: Paulina Lechocka

Łamanie i skład: Anna Teodorczyk-Twardowska

Copyright © Psychologiadziecka.org

Wydawnictwo: Psychologiadziecka.org admin@psychologiadziecka.org www.psychologiadziecka.org

ISBN: 978-83-68243-34-5

Wydanie I Warszawa 2025

Zdarzyło się to raz, dawno temu, kiedy świat był pełen świeżego powietrza pachnącego słońcem, wodą i ziemią. Mieszkaliśmy wtedy w uroczym miasteczku położonym nad morzem. Uwielbiałem to miejsce. Naprawdę je uwielbiałem, a zwłaszcza zachody słońca, od których czerwieniło się niebo ponad statkami.

Mówiąc „mieszkaliśmy”, mam na myśli mnie i moich rodziców. No i Lenę, moją najlepszą przyjaciółkę, oraz jej mamę, panią Klarę, która wędziła ryby. Lena nie miała taty. To znaczy, kiedyś miała – był marynarzem – ale pewnego dnia wypłynął w morze i nigdy więcej do nich nie wrócił.

Lena i ja chodziliśmy do jednej szkoły, ale nie do tej samej klasy. Była ode mnie rok młodsza, poznaliśmy się zupełnie przypadkiem.

Pamiętam to jak dzisiaj: była pora podwieczorku, a wszędzie wokół pachniało bzem. Nigdy przedtem nie widziałem Targu Rybnego, może dlatego spodobały mi się tamte domy z kolorowymi daszkami nad wejściem. Większość straganów była już zamknięta, ale moja mama wcale się tym nie przejmowała. Powiedziała, że rybę na kolację kupimy u pani Klary.

Drzwi jej domu były otwarte. Wisiała w nich biała zasłona falująca w rytm portowego wiatru. Wszedłem za mamą, rozglądając się z ciekawością. Od razu zauważyłem dziecięce rysunki na ścianach, ale zanim zdążyłem zapytać, kto tutaj mieszka, zostaliśmy zaproszeni przez panią Klarę do kuchni.

To właśnie wtedy zobaczyłem Lenę. Siedząc przy stole, próbowała narysować coś na kartce, a minę miała tak zawziętą, jakby wspinała się na stumetrowe drzewo. Zdziwiły mnie jej kredki, bo były duże i grube. A potem zobaczyłem dziwaczne podpórki stojące tuż obok stołu. Zastanawiałem się, do czego one służą, kiedy nagle Lena podniosła oczy i spojrzała prosto na mnie.

– Cześć! – zawołała z uśmiechem. – Jestem Lena.

Tak właśnie się poznaliśmy. Dopiero z czasem dowiedziałem się, że Lena nie potrafi chodzić, to znaczy – potrafi, ale potrzebuje do tego specjalnych lasek, które nazywała trójnogami. Śmiała się przy tym, że jest prawie jak Posejdon, bóg morza, z tym że on miał trójząb – i to jeden, a nie dwa.

Moja mama spędziła ze mną cały wieczór, tłumacząc mi dokładnie, co to jest porażenie mięśni, i że Lenę właśnie coś takiego spotkało, zanim jeszcze pojawiła się na świecie. Wydawało mi się to dziwne, ale dla Leny było to tak normalne, że wcale nie zwracała na to uwagi.

Lena była wyjątkowa. Wiedziałem to już od pierwszej chwili, ale każdy kolejny dzień znajomości z nią tylko mnie w tym utwierdzał. Miała milion pomysłów na minutę. Na przykład w zerówce przekonała swoją opiekunkę, że jej nowa piżama wcale nie jest piżamą. Opiekunka jej uwierzyła i po ćwiczeniach (bo Lena codziennie rano miała gimnastykę) ubrała ją w piżamę i odprowadziła na lekcje. Nikt by się pewnie nie zorientował, gdyby nie zdumione okrzyki pani Klary, która po południu odebrała Lenę ze szkoły.

Taka właśnie była Lena. Brała udział w każdej zabawie, ale nigdy nie zadzierała nosa. Właśnie dlatego wszyscy ją lubili. Była mądra, zaradna, a do tego ładna, choć nosiła okulary. Cieszyłem się, że jest moją najlepszą przyjaciółką, i ogromnie żałowałem, że nie możemy być w jednej klasie.

Sam nie byłem aż tak lubiany, głównie dlatego, że do mojej klasy chodził Bartek, syn naszego burmistrza. Był bardzo bogaty, nosił najlepsze ciuchy, miał najwspanialszy rower, a w pierwszej klasie dostał od swojego taty telefon, czego zazdrościły mu nawet chłopaki ze starszych klas.

Bartek z jakiegoś powodu nigdy mnie nie lubił. Naśmiewał się z moich ubrań i z tego, że przyjaźnię się z Leną. Zabraniał innym

chłopcom rozmawiania ze mną, więc w ławce siedziałem ciągle sam. Było mi z tym źle i momentami czułem się w szkole bardzo samotny. Z niecierpliwością patrzyłem na zegarek. Wyczekiwałem ostatniego dzwonka, bo wiedziałem, że za chwilę spotkam się z Leną, zostawię za plecami szkolne mury i wreszcie będę mógł być sobą.

Spotykaliśmy się codziennie po szkole. Czasami bawiliśmy się u mnie, a czasami u Leny, ale najczęściej – jeśli tylko pozwalała nam na to pogoda – chowaliśmy książki i biegliśmy przez las nad morze.

A teraz opowiem wam o moim domu. Jest jednym z brzydszych domów, jakie kiedykolwiek widziałem. Dostaliśmy go, kiedy nasz stary dom spłonął w pożarze. Całe szczęście nikomu nic się wtedy nie stało, ale moi rodzice stracili wszystko i od tamtej pory nie wiedzie nam się najlepiej.

Nasz nowy dom mieści się na Targu Węglowym, czyli w najbiedniejszej dzielnicy miasta. Tak naprawdę nie jest to już prawdziwy targ. Kiedyś rzeczywiście sprzedawano tam węgiel, a pracujący tam ludzie byli wiecznie brudni i czarni od pyłu. Teraz nie ma tu węgla, został za to plac i stare budynki.

W naszej kamienicy mieszkają dwie rodziny. Moi rodzice i ja wprowadziliśmy się na górę, bo na dole mieszkał już pewien starszy pan. Mówiono na niego Archibald. Był starym wilkiem morskim. Nie miał żony ani dzieci. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę i od tamtej pory czuł się całkiem bezużyteczny. Dlatego rodzice zaproponowali, że może dotrzymywać mi towarzystwa, kiedy oni będą w pracy.

Archibald potrafił gotować. Powiedział mi, że musiał się tego nauczyć, pływając na statku. Znał też całą mapę świata. Wiem o tym, bo często mi o niej opowiadał. W letnie wieczory siadywaliśmy na schodach kamienicy i wtedy on pokazywał mi gwiazdy, tłumacząc, że wszędzie są takie same i że nieraz uratowały mu skórę, wskazując drogę, którą powinien podążać. Opowiadał

mi o lwach i lazurowych morzach, o piasku drobnym jak mąka i plażach błyszczących jak śnieg. Jednak ja najbardziej chciałem słuchać o skarbach.

– Ach, skarby! – wołał z uśmiechem Archibald. – Któż by o nich nie marzył!

Ale Archibald nigdy nie znalazł skarbu. Najwyraźniej musiało to być bardzo trudne, w przeciwnym razie ktoś taki jak on nie miałby z tym problemu.

Bardzo chciałbym odnaleźć prawdziwy skarb. To znaczy taki naprawdę cenny, za który mógłbym kupić nowy dom, ubrania i rower. Albo za który mógłbym pójść do sklepu i kupić sobie wszystkie cukierki. Bartek zrobiłby wtedy wielkie oczy!

Wstyd mi przed kolegami, że jestem taki biedny. Nie wstydzę się tylko przed Leną, bo ona zna mnie od dawna i wszystko o mnie wie.

Kiedyś myślałem o ucieczce z domu. Wsiadłbym na statek i wyruszyłbym w daleką podróż, aby odnaleźć kufer złota albo pieniędzy.

Bardzo dobrze, że tego nie zrobiłem. Właściwie od tego zaczyna się cała historia. Gdybym uciekł z domu i wsiadł na statek, nie przeżyłbym nigdy tego, o czym za chwilę wam opowiem.

– I co? – zapytała pewnego razu Lena, kiedy leniwym krokiem wędrowaliśmy lasem na plażę. – Archibald dokończył ci opowiadać o pałacu królowej Juraty?

Był pierwszy dzień wakacji. Promienie słońca przeświecały przez zielone liście. Wokół pachniało żywicą, która ściekała po pniach sosen. Szedłem boso po chłodnym piasku, uważnie omijając szyszki i gałązki pełne igieł. Jak miło było w cieniu!

– Tak – odpowiedziałem. – Pałac królowej roztrzaskał się na milion drobnych bursztynów, a jego kawałki możemy odnaleźć dzisiaj w piasku na plaży.

– Chciałabym zobaczyć taki pałac! – rozmarzyła się Lena. –Szkoda, że już go nie ma.

Słyszeliśmy, jak wśród drzew szumią fale. Ktoś mógłby pomyśleć, że to liście na wietrze, ale my wiedzieliśmy, że na końcu drogi, za wydmami, rozciąga się morze.

– Ciekawe, jakie dzisiaj jest. Jak myślisz, Stefan? Spokojne czy szaleją po nim fale?

– Zaraz się przekonamy – odparłem.

Szum morza nasilał się z każdą chwilą, a w miarę jak zbliżaliśmy się na skraj lasu, widzieliśmy coraz więcej błękitnego nieba, piasek stawał się delikatniejszy, a podmuchy morskiej bryzy głaskały nas po włosach.

Wyszliśmy z cienia wprost na słońce. Morze odsłoniło się przed nami, kawałek po kawałku, aż wreszcie mogliśmy objąć je wzrokiem od brzegu aż po horyzont.

Całe życie mieszkam nad morzem, znam wszystkie jego kolory, choć niektórym wydaje się, że ono nie zmienia barw. To nieprawda.

Potrafi być szare jak deszczowe chmury, łagodnie zielone lub niebieskie jak chaber, a czasami przybiera wszystkie kolory naraz.

Pomogłem Lenie wdrapać się na wydmę, bo jej trójnogi zapadały się w piasku.

– Dam sobie radę – zawołała Lena. – Lepiej pilnuj butelki. Nie może się stłuc!

– Przecież pilnuję!

Kiedy wreszcie stanęliśmy na szczycie wydmy, owionął nas wiatr od morza. Wywiał spod kapelusza Leny kilka kosmyków, ale moje włosy ani drgnęły. Są bardzo gęste i sztywne, bo nie ma dnia, abym nie kąpał się w morzu, a morska sól robi swoje.

– Dobre warunki do wysłania listu – stwierdziłem. – To jak?

Idziemy?

Lena pokiwała głową. Pomimo wczesnej godziny piasek był już ciepły, a na plaży leżało kilku plażowiczów. Ci, którzy nas znali, machali nam na przywitanie, reszta patrzyła na nas z ciekawością, a właściwie – patrzyła na Lenę, która dzielnie przedzierała się przez piaszczyste zaspy.

Zwolniłem kroku, żeby mogła za mną nadążyć. Potem, kiedy już stanęliśmy przy brzegu morza, podałem jej szklaną butelkę, w której schowany był list.

– Ty go rzuć – powiedziała Lena. – Ja mam zajęte ręce.

Zamachnąłem się więc najmocniej jak umiałem i rzuciłem butelkę prosto do morza.

– Myślisz, że tym razem dopłynie? – spytała Lena.

– Gdzieś na pewno – odpowiedziałem. – Może zabiorą go syreny albo porwą go piraci?

– Ale list jest wyraźnie zaadresowany do taty!

Chciałem powiedzieć, że ten list nie może być zaadresowany do jej taty, bo Lena wcale nie zna jego adresu, ale w ostatnim momencie ugryzłem się w język.

– No wiesz… – powiedziałem za to. – Piraci raczej nie znają dobrych manier, a syreny pewnie nie potrafią czytać, więc taki

list z łatwością może się gdzieś zapodziać. Chodźmy na klif! –zawołałem, chcąc zmienić temat.

Lena natychmiast się rozchmurzyła i ochoczo ruszyła za mną.

Mieliśmy na klifie swoje ulubione miejsce. Było ono schowane wśród jagód i drzew. W poprzek wydeptanej przez nas ścieżki leżał konar, który służył nam za ławkę. Lubiliśmy tam odpoczywać, jeść kanapki i patrzeć na nasze miasto.

Rozciągał się stamtąd naprawdę wspaniały widok.

– Gdybyśmy mieli lornetkę, moglibyśmy podglądać, co dzieje się w porcie! – westchnęła Lena.

Z daleka ludzie wyglądali jak rozbiegane mrówki, a kamienice i domy – niczym kolorowe pudełka po zapałkach. Tamtego dnia miasto było wyjątkowo interesujące, bo przygotowywało się do Wielkiego Jarmarku.

Było to coroczne wydarzenie, mające swój początek pierwszego dnia wakacji. Do portu przypływały statki z odległych stron świata. Przyjeżdżali turyści i sprzedawcy, miasto tętniło życiem, bo na Jarmarku można było kupić dosłownie wszystko.

– Naprawdę nie przyjdziesz na Jarmark? – zapytała cicho Lena. –Wujek Adam obiecał, że kupi nam wszystkim watę cukrową.

Nie, nie chciałem iść na Jarmark. Nie tylko dlatego, że nie miałem pieniędzy, ale głównie dlatego, że musiałbym znosić głupie miny Bartka. Jego ojciec był burmistrzem, więc brał udział we wszystkich wydarzeniach: otwierał Jarmark, zamykał Jarmark, witał ważnych gości, przecinał wstęgi, a jego syn – Bartek – chodził za nim krok w krok, pusząc się jak paw. Zawsze był ubrany w najlepsze ciuchy. Podobno ściągali mu je z Honolulu, chociaż wątpię, by Bartek wiedział, gdzie to jest.

– Raczej nie – odpowiedziałem na pytanie Leny. – Byłem raz na Jarmarku. Wiesz, jak się to skończyło.

Tamtego dnia Bartek zatrzasnął mnie w toalecie. Siedziałem tam, dopóki ktoś nie usłyszał mojego płaczu. Czułem się okropnie,

bo w toalecie strasznie śmierdziało i było ciemno, a w dodatku wiedziałem, że Bartek i jego kumple tarzają się za rogiem ze śmiechu.

– Gdybyś jednak zmienił zdanie – powiedziała Lena – to będę czekać na ciebie o osiemnastej pod Fontanną, dobrze?

Skinąłem głową, choć wiedziałem, że nie postawię tam nawet palca.

Nie siedzieliśmy na klifie długo. Wkrótce zaczęliśmy się zbierać, żeby Lena zdążyła na rozpoczęcie Jarmarku.

Kiedy wracaliśmy plażą, znalazłem w piasku kawałek bursztynu. To nie było nic niezwykłego, przecież nad morzem można ich znaleźć całe mnóstwo. Ale tamten był inny. Był większy i miał kształt serca. Uznałem, że jest całkiem ładny. Mógłbym go sprzedać na Pchlim Targu i zarobić trochę pieniędzy. Nie pokazałem go Lenie tylko dlatego, że ona z pewnością chciałaby, abym go zatrzymał. Wsunąłem bursztyn dyskretnie do kieszeni, a kiedy Lena zapytała, czy coś znalazłem, zarumieniłem się i odparłem, że to tylko kawałek patyka, po czym udałem, że wyrzucam go w stronę morza.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.