Nowy Bregart 6

Page 1

nr 6 - sierpień 2017

1


Witold Sułek Zapiski Księgarza w kraju analfabetów (3) łowa nakładu, to aby wyjść na zero, trzeba cenę podnieść do 20 zł minimum. Jak jednak wiadomo wszem, aby książka była bardziej widoczna w przestrzeni i zwiększyła szansę na sprzedaż, lepiej jest ją na półki księgarskie dostarczyć. Tylko, ze księgarz też coś zarobić będzie chciał i złotówka raczej mu nie wystarczy (podobnie zresztą jak wydawcy), ale nawet gdyby wystarczyła, to trzeba te książki wysłać na przykład pocztą, gdzie znaczek prawie 3 zł iż VAT robi nam się 25. Zamiast wysyłać tysiąc paczek, można dać do hurtowni, wtedy wydawca odciążony czasochłonnym i kosztownym wysyłaniem zaoszczędzi, ale hurtownia też chce coś zarobić, więc cena w efekcie i tak się utrzyma. Gdyby więc wszyscy zadowalali się złotówką od egzemplarza mogłaby książka kosztować średnio te 25 zł. Wyobraźmy sobie teraz niedużą księgarnię, gdzie dwie osoby pracują, której utrzymanie uwzględniając średnie czynsze, pensje, składki, podatki, telefony itd. To koszt ok. 8 tysięcy miesięcznie. Taka księgarnia, jak łatwo wynika (a dla owej łatwości zrozumienia złotówki podałem) musiałaby sprzedać 8 tysięcy książek miesięcznie, czyli prawie 500 dziennie. Nie znam takiej, chyba, ze duża sieć przed świętami – 100 jest już wspaniałym osiągnięciem. Jak widać teraz ładnie, cena ok. 35-45 za książkę jest ceną zupełnie zrozumiałą. Przy czym pamiętać należy, ze pominąłem takie sprawy jak promocja, to na jakiej półce książka się w księgarni znajdzie, reklamę w prasie czy Internecie, egzemplarze obowiązkowe dla bibliotek, egzemplarze recenzenckie, czy konkursowe. Jak to możliwe zatem, że książki w Internecie sprzedawane są z rabatem 20 -35 % ? Ano tak jest to możliwe, że wydawnictwa sprzedają je z rabatem 50%, czyli książka za 40 zł sprzedawana jest właśnie za owe 20, a cena wyjściowa jest tak obliczona, żeby ten rabat, te promocje już wszędzie i na wszystko obecne, wliczyć w koszt. Jak widać wystarczyłoby bez żadnej ustawy zaprzestać owych promocji i książki mogłyby kosztować, no, może nie 25 jak na początku wyliczyłem, ale 30 (tak, wiem, są jeszcze kwestie twardych i miękkich okładek, ilustracji, gatunku papieru, które na cenę wpływają).

Miało być o stałej cenie książki, może przy okazji nieco o badaniu czytelnictwa. Przyznaję, ze ani o jednym, ani o drugim nie bardzo mam ochotę. Przewaliło się tekstów i komentarzy tyle, że z jednej strony trudno coś do nich dodać mądrego, ale z drugiej nikt nie sięgnął istoty, a przyczyny tego upatruję w niechęci do obnażania całkowitego mechanizmów rynku księgarsko-wydawniczego. Gdyby bowiem prześledzić cały proces uważnie, to sprawa wygląda tak: autor napisał książkę, znalazł wydawcę, który mu ową książkę wydał i to jest koszt podstawowy, gdzie na razie zarobiła drukarnia (tu uwaga, że zakładam rozliczenia gotówkowe, a nie terminowe i pomijam 5% VAT, który w ogólnym rozrachunku wielkiej różnicy nie czyni), a przecież chciałby i autor i wydawnictwo coś dostać, więc niech będzie, że każdemu po złotówce symbolicznej wpadnie od egzemplarza (co jest kwotą śmieszną przy nakładach średnio od 500 do 2 tysięcy egz., ale już bardziej poczytny autor, czy autorka która nakładu sprzeda ze 20 tysięcy, to nawet nawet, choć jeszcze nie urywa organów) i wtedy, przy średnim koszcie druku książka warta jest ok. 15 zł – przy czym optymistycznie trzeba przyjąć, ze sprzeda się cały nakład, aby po owej złotówce zarobić i że sprzedaż prowadzi bezpośrednio wydawnictwo, lub autor na spotkaniach (a bywają tacy, ze w tej cenie książki na spotkaniach autorskich sprzedają) ale jeżeli, co bardziej prawdopodobne, sprzeda się tylko po2


Po drugie księgarnie internetowe mogą mieścić się nawet w baraku wynajętym za grosze na obrzeżach miasta lub wsi i zatrudniać też nie więcej niż dwie-trzy osoby, a zasięg ich jest, o ile uda im się wypracować markę, ogólnopolski, więc i te 500 książek dziennie na upartego by sprzedały. Czy zatem ustawa o jednolitej cenie coś zmieni? Dla klienta tyle, że nie będzie musiał szperać w sieci, albo jechać pół miasta (albo w ogóle do miasta) aby książkę kupić taniej o kilka złotych. Kupi tam gdzie mu wygodniej, gdzie lubi, gdzie mu po drodze, bez poczucia, ze przepłacił. Czy będzie taniej? Oczywiście, że mogłoby, bo nie będzie promocji i nie będzie powodu, aby dawać rabaty 50% procentowe dystrybutorom. Jak jednak będą wyglądały negocjacje pomiędzy wydawcami, hurtowniami i księgarniami? Zdrowy rozsądek podpowiada, że nawet jak marże zostaną obniżone (do czego w istocie bardziej by się przydała ustawa, niż do jednolitej ceny, co byłoby czymś na kształt papierosowo alkoholowej akcyzy) wzrosną opłaty za tzw top półki bestsellerów, umieszczenie w gazetce lub na witrynie i jakoś tam na swoje wyjdą, czyli w efekcie wcale książki tańsze nie będą. Z drugiej jednak strony, będą, podobnie jak teraz, całe tony książek za grosze po tym okresie ochronnym. Jak ktoś nowości mieć od razu nie musi, to może czekać, ale jednak pamiętać znów należy, ze są tytuły, które pomimo cen i sporych nakładów znikają i później na aukcjach za dwukrotną cenę się pojawiają. Przy całym tym nudnym ekonomicznym wyliczaniu uwzględnić jeszcze na koniec trzeba, że siłą wpływająca na cenę jest sam klient i w dużej mierze od kupujących zależy ile dana książka będzie kosztowała. Można bojkotować i nie kupować zdając się na biblioteki, lub kupować tylko tanie używane, albo nowe ale tanie (sporo klasyki po kilkanaście złotych jest dostępnej), tylko patrząc na ceny samochodów, mieszkań, jedzenia, uważam całe to gadanie za bezsensowne. Może więc zatem spojrzeć na cenę książki w porównaniu z innymi produktami? Biletem do kina, flaszką wódki, ceną kebaba z food tracka? Czy ona naprawdę taka droga? Czy każdą trzeba mieć na zawsze w domu? Może czasami przeczytane warto oddać do antykwariatu? Podarować komuś (chorym dzieciom, bibliotece, szkole) lub wymienić się? Jest naprawdę wiele możliwości.

Kamila Łyłka Wiersze

IN-CONSTANT z dziesięciu lat najtrudniejsze jest czterdzieści siedem dni za które cię dotknę albo wydam resztę grzechów za ten jeden kiedy będziemy w pospiesznym z warszawy jechać do obcego miasta dwuosobowy pokój w drogim hotelu już czeka aż w suche prześcieradła wsiąknie rozpacz że po dziesięciu latach mamy dla siebie tylko czterdzieści siedem godzin TYLKO PATRZENIE II nienawidzę gdańska jesienią miękkiego pomarańczowego światła obsypanego liśćmi wilgotnego zadymionego starego miasta nienawidzę spacerujących i tych wpatrzonych w motławę która odbija sepią jesienny nieporządek rzeczy rozrzuconych po ulicach jest za dużo westchnień i wzruszeń przemyśleń że coś się kończy coś zaczyna kolejny październik przeciągnie się do marca i znów czekanie 3


Katarzyna Zwolska-Płusa Mimoza nie wyglądającym paznokciem, zasłaniała okładkę. Patrzyłem. Małgorzata przyszła do mnie niespodziewanie, pomiędzy ustami tamtej, a czubkiem nosa. - Marek, boże, ja wiem co myślisz. Że jestem temu winna. Nie jestem, Marek, posłuchaj mnie. Od początku nie byliśmy pewni. Błagam cię, musimy wreszcie coś zrobić, coś radykalnego. Autobus toczył się jakoś ospale. Skierowałem wzrok na szybę przyglądając się rzeczom, które codziennie mijam jadąc do Poradni. Wszystko było jakieś inne, szczegółowe. Atakowało mnie. - Że niby nie ma seksu? Nie ma seksu! Bo nie chcesz żeby był. Że nie jestem zadowolony z pracy? Nie jestem! I wiesz co, myślę o innych, o kobietach z supermarketu, z pubu! Poczułem wstyd, że znowu to robię. To nic, że Małgorzata odeszła – nadal była moją żoną, a ja obserwowałem dziewczynę, która mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat... Ale przecież świat się nie zawalił, nie przewrócił się do góry nogami, nie zastygł... Moja sąsiadka zdjęła rękę z książki. Zobaczyłem Czechowa. Coś w jej postawie, oczach, ustach, szczególnie w dłoniach, w tym paskudnym paznokciu i jesiennych włosach mówiło mi, że... Ja sam napiąłem się jak struna przerażony swoim nowym odkryciem. Nienawidziłem! Bo gdybym mógł znów czytać Czechowa byłbym szczęśliwy. Oparłem głowę o szybę, drżała lekko. Ostatni zakręt rzucił z pełną mocą torbę dziewczyny na moje stopy, pchnąłem ją niegrzecznie w kierunku właścicielki, która niespokojnie obgryzała paznokcie. – Czemu ona tego nie docenia? – myślałem – Czemu nie czyta? Była na tym etapie życia, kiedy można jeszcze wybierać. Zazdrościłem jej, bo miała to czego nie miałem ja. Ty masz to co ja chciałbym mieć gdybym kilka lat mniej miał – zanuciłem bez skrępowania, autobus charczał tak głośno, że i tak nikt by tego nie usłyszał – nawet ona - biedna z tym małym paznok-

Nienawidzę zimna. Zawsze kiedy przychodzi mróz muszę włożyć sweter z przydługimi rękawami, by móc naciągnąć je na palce - są mi potrzebne w pracy. Nawet o żonę nie dbałem tak bardzo jak o nie. Pozwoliłem jej wyjść kiedyś na mróz. Przeziębiła się. Myślałem o tym tamtego ranka, kiedy po raz pierwszy od kilku lat stałem na przystanku autobusowym. Zabrała ze sobą samochód, kawę rozpuszczalną i parę majtek. Świat się nie zawalił, nie przewrócił się do góry nogami, nie zastygł. To się po prostu stało, a ja czekałem na przystanku jak kiedyś, na studiach. Autobus pojawił się nagle, jakby wypadł z rozkładu nocy na dzień. Zaniepokoiłem się. To stało się za szybko - nie byłem przygotowany. Siadła naprzeciwko, zabierając mi trochę prywatności. Swoją dużą torbę oparła częściowo o moje nogi. Świat za oknem uciekał. W mdłym zapachu autobusu zapadałem się w senność, taką niebezpieczną, bo prawie przygnębiającą. Spojrzałem. Tamta osoba siedziała sztywno wpatrzona w okno, trzymając w dłoniach książkę z biblioteki i zmięty bilet. Starałem się dopatrzyć tytułu grubego tomiska, ale niestety prawa dłoń dziewczyny z dziwnie małym, nienatural4


ciem – nie przypuszczała nawet, że stała się dla mnie obiektem zmysłowego zniesmaczenia. Wzbudzała lęk. Oboje wysiedliśmy na ostatnim przystanku. Weszliśmy do tych samych drzwi, usiedliśmy w tej samej poczekalni. Mogłem się tego spodziewać. Normalni nie mają takich dłoni.

tworze, który uczepił się mnie dziś w autobusie. - Jeśli jednak zdecydujesz się po coś przyjechać, to weź ze sobą kolekcje kotów – torturowałem kobietę. Przez dłuższą chwilę w słuchawce słyszałem tylko chłodny oddech. Jasne. Nigdy ich nie lubiłeś.

***

Od długiego wietrzenia pościel była bardzo zimna. Masochistycznie ułożyłem się pod kołdrą i zamknąłem oczy. Dzisiejszy dzień był jaskrawy, więc moja głowa z łatwością mogła go odtworzyć. Zacząłem śmiać się ze swoich autobusowych, szczeniackich przemyśleń. ,,Literatura, Chryste Panie... literatury żałuje się tylko po kielichu, a młodych kobiet pragnie się tylko, kiedy nie są takie obrzydliwe. I takie biedne...”. Przewróciłem się na drugi bok, zrobiło się trochę cieplej, powieki uwalniały powoli obrazy z mojej głowy. Ta noc krępowała mnie. Byłem przecież sam i chyba chciałem czymś się zachwycić. Połknąłem tabletkę, jedną z ostatnich, i pomyślałem, że dobrze byłoby być na przykład artystą, coś umieć. Wtedy wszystko by do siebie pasowało – choroba nerwowa, poezja i młoda dziewczyna. Ja jednak nienawidziłem ludzi mówiących o sobie ,,artyści”, musiałbym więc przestać szanować siebie. Snobistyczne towarzystwa współczesnych dekadentów odstraszały mnie i obrzydzały. Sztuka. Bóg. Nietzsche. Obrzydliwe. Znałem ich dobrze - zakładali towarzystwa, organizowali pokazy filmów, których nie rozumieli sami, bo nie rozumieli siebie, bo świat ich nie rozumiał. Pomyślałem, że to smutne nie mieć swojego baru i swoich oszołomów. Teatrzyki, galeryjki, wieczorki autorskie, tomiki, pisemka. Mogłem tak żyć. Dziwny dreszcz przeszedł mi po plecach. Początek lęku, włączyłem więc telewizor, ustawiłem, by sam wyłączył się za godzinę. Cisza zawsze mnie przerażała – kazała skupiać się na myślach, które zazwyczaj natrętnie nakładały się na siebie. Zacisnąłem powieki. Ta dziewczyna przyszła prawie od razu. Miała swoje jesienne włosy, wielkie oczy i mały paznokieć. Miała to wszystko, a ja miałem ją. Tamtej nocy definitywnie przestałem być zdrowy.

Moje mieszkanie było mieszkaniem kobiety. Wszystkie te bibeloty i subtelności dziś wyjątkowo mnie denerwowały. Siedziałem na kanapie z czasopismem specjalistycznym na kolanach i ogromną ochotą połknięcia śliskiej guli, która zatrzymała się na wysokości krtani. Niesmak towarzyszący mi w autobusie przerodził się teraz w obrzydliwe przekonanie o jakimś zboczeniu. Trzy gipsowe koty stojące na elektrycznym kominku odwróciły się ode mnie. Żeby o kimś myśleć, o jakiejś kobiecie, w pełnym tego słowa znaczeniu, musi mieć duszę i ciało. W momencie kiedy o duszy mówić nie można, a ciało jest czymś najzwyczajniej odstraszającym, młodym, dziewczęcym, to o czym ja właściwie myślałem? Tak jak człowiek, który dostrzega na chodniku martwego ptaka i mimowolnie nie odwraca głowy, tylko przygląda się sztywnemu ciałku, zacząłem sobie wyobrażać, że dotykam dłoni z małym paznokciem. Prawie natychmiast zrobiło mi się niedobrze. Samo to myślenie było dla mnie czymś tak niesmacznym, że aż podniosłem się gwałtownie i bez wyraźnej potrzeby podszedłem do okna. Chłód zaczaił się na moje palce, nie protestowałem, otworzyłem drzwi balkonowe i stanąłem boso na zimnych płytkach. Chciałem czegoś, czego nienawidzę. Zacząłem się zastanawiać co może być równie lodowate jak to powietrze? Nocturny Chopina, mięso z zamrażalnika czy głos Małgorzaty? Zadzwoniłem. - ...czego jeszcze potrzebujesz? – pytałem. - Nie wiem, Marek. U Jolki jest wszystko, pieniądze mam. Darujmy sobie może na razie wizyty – mówiła twardo. ,,Żelastwo” – myślałem. Kaleczenie się sprawiało mi przekorną przyjemność. Prawie zapomniałem o nowo5


WYBÓR

Joanna Fligiel Wiersze

Mój fryzjer jest już prawdziwym Polakiem. Wierzy w szatana, prawo i sprawiedliwość. Pyta, czy podoba mi się za Odrą, i czy tam nadal jestem feministką? Jednocześnie proponuje ścięcie: zwykłe, brzytwą albo nożem chińskim.

AKCEPTACJA To kluczowe słowo. Wyobraź sobie, że żyd akceptuje muzułmanina, muzułmanin żyda, chrześcijanina, buddystę i dajmy na to nawet kobietę. Chrześcijan ateistę i całą wyżej wymienioną resztę. A Ty do mnie mówisz, przy kolacji, żebym przestała tak zabiegać o akceptację.

Z OSTATNICH BADAŃ WYNIKA Niemcowi koniecznie musisz patrzeć w oczy, kiedy wznosisz toast. Musisz, bo inaczej czeka go siedem lat nieudanego seksu, a i tak już ma opinię najgorszego kochanka w Europie (wg ostatnich statystyk). Z opinią niedomytego faceta, bez wyobraźni (tak, naprawdę to nie o Polakach), pozostaje tylko patrzeć głęboko w oczy i liczyć na jakąś znudzoną Brytyjkę, której wystarczy, że jest przystojny i ubiera się w markowe ciuchy, i nie wybiera zawsze, jak jej rodak, (wg ostatnich statystyk) pozycji na misjonarza.

II Niestety, na świecie są rzeczy niewyobrażalne, bo przecież to nie może być przypadek, że świat kręci się wokół własnej osi.

II „Blondynki na wyspach nie mają dobrej opinii.” Pewnie dlatego, że Brytyjczyk nie lubi kochać się (wg ostatnich statystyk) w ciągu dnia. Światło go poraża. III Podobno Greczynkom po czterdziestce wyrastają kły w cipce, tak twierdzą ich mężowie, którzy są ich mężami od zawsze. Koniecznie chcę zgłębić tę przenośnię, więc dręczę Greka w jego greckiej knajpie. Dopisuje nam w zamian kilka lampek Retsiny do rachunku. Literackie życie sporo kosztuje nerwów mojego męża, w dodatku odbija się mu sosną. Rano pyta, czy nie mogłabym czerpać natchnienia ze wchodów słońca, jak to robią inne poetki, a nie ze wzwodów greckich kelnerów? Jakby jakieś znał.

6


***

Paweł Majcherczyk Wiersze

naszym oczom ukazuje się co rusz inny obraz ponownie wpatrywaliśmy się w ludzi którzy nikną z czasem nikną z czasem milkną i nie mają dużo wtedy do zaoferowania te miejsca przez nas odwiedzane inne niektóre zburzone tylko w naszych głowach pozostał pewien obraz smak i zapach głowy nie oszukasz

NASZE CIAŁA BYŁY Z CUKRU Nasze ciała były z cukru, podobnie jak nasza miłość... przy pierwszym deszczu się rozpuściły wszystkie nasze wątpliwości. I ta kładka, która prowadzi na drugą stronę autostrady... I ten pan, który wyszedł z traktora, aby zbadać swe koło. A przede wszystkim nasze górnolotne słowa. Nic nie pozostało. Wszystko połyka ziemia. Mimo, że słodka, była nietrwała. Mimo, że lepka, to jednak niknąca. Dziś znów wybuchły pąki. Chociaż coraz więcej ludzi w maskach. A prawdziwa miłość jest tylko wtedy, gdy brak jakichkolwiek wątpliwości.

7


Marek Schainer Patyk-Głupek modląc się, żeby na ulicy nie wysypał mu się za pazuchy jakiś słoik. Na szczęście kurtka u dołu była ściągana i wszystko się dobrze trzymało. To byłoby fatalne-pomyśl-słoik dżemu nagle rozbryzgujący się pod nogami o pierwszej czy drugiej w po popołudnie na środku ulicy. Od razu by się wszyscy połapali, że zwędzili to skądś. To było jedyne o czym myślał idąc nad rzekę. Potem zjedli nad brzegiem rzeki unoszącej smętnie resztki gałęzi i syfu wleczonego i zbieranego przez cały krajobraz, który przepływała począwszy od gór. Dżemy, konfitury, grzyby. Najedli się jak nigdy. Siedzieli w słońcu już syci i puści nad rzeką i wciąż jeszcze z rozpędu pałaszowali zdobyczne przetwory otwierając kolejny słoik za słoikiem. Nie po to się przecież włamywali ,żeby zostawić coś na później. Myślał o jej czarnych włosach łagodnej twarzy i spokojnych oczach. Niczego nie zostawi wyje wszystko co wyniósł. Zresztą komu?Opróżniali słoiki na wyścigi próbując na przemian, to z jednego, to z drugiego. Porównywali smaki. Obfitość w krainie łowów. Jeden z chłopaków wywalił cały słoik do rzeki zawartość wyślizgnęła się z szklanego opakowania i wzdrygnął się, jakby coś sprofanował.-Co Ty odpierdalasz powiedział jeden z nas. A co? odpowiedział od razu bez namysłu tamten, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku a raczej jak ktoś kto oczekiwał na to właśnie pytanie. -Mało tego mamy?- prychnął . Nie przejesz nie bój się. Przypomniał sobie od razu jak nieraz widywał go nad rzeką, kiedy zanęcał ryby żółtą glinką. Woda wtedy robiła się cała żółta jakby ktoś rozpuścił w niej chmurę. Jakby ktoś wrzucił żółć słońca do wody. Potem tylko trzeba było odczekać, aż ryby wyczują że jest żarcie i podpłyną bliżej. Podobno w żółtym nie widziały żyłki i łapały się jak ta lala. Rzecz w tym, że taki głupek jak ryba widzi jednak (o dziwo)

Któregoś dnia włamali się do piwnicy najlepszej-uczennicy-w-klasie wynosząc co się dało. Dżemy,przetwory i tak dalej. To nie miała być ta piwnica ktoś się pomylił. A kiedy rozwalili kłódkę było już za późno. Skobel zwisał smutno odrzucony na bok. Zrobiło im się głupio w pierwszej chwili nie spodziewali się ,że natrafią akurat na jej piwnicę. Jednak skoro już to zrobili to, ktoś rzucił bierzemy co się da każdy tyle ile uniesie. A może było całkiem inaczej i doskonale wiedzieli czyja to jest piwnica i ponieważ była taka niedostępna włamali się chociaż do jej piwnicy z jakąś zaciekłością ponieważ światy się mijają i bywają światy równoległe ( od samego początku nawet jeśli tego nikt nie określa, ani wprost nie wytycza a jednak tak to jest, chociaż nie pada ani jedno słowo). Wyszli z piwnicznego dołu wynurzyli się z klatki schodowej idąc nieomal gęsiego z powypychanymi kurtkami musieli jeszcze przejść przez podwórze kamienicy niezauważeni, to była wiosna ( zdaję się wczesna) bo nosili jeszcze kurtki:oprócz tego mieli tornistry ponieważ, byli po lekcjach i w nich też upchali ile tylko dało radę zmieścić. Niósł 8


żyłkę. I potrafi wyminąć haczyk przynętę i wędkę. No i wtedy po zabawie. Tym razem jednak woda zabarwiła się na czerwono ale tylko przez chwilę zanim nurt nie porwał i nie rozmył nieoczekiwanej plamy czerwieni. Przy brzegu pozostały kawałki dżemu z zmiażdżonymi truskawkami (pamiętasz zajęcia z techniki kiedy wkręcało się w imadło różne rzeczy ,żeby je unieruchomić i móc spiłować, oszlifować,przeciąć, wygładzić, polerować?). Ależ, pamiętał zajęcia techniczne odbywały się w podziemiach starego po niemieckiego budynku, który był dla niego szkołą podstawową, sala była obok ubikacji, które wielkie, przedpotopowe o wysokich sufitach łukowatych oknach z wiecznie szemrzącą wodą w muszlach, kamiennych posadzkach, wilgocią oraz chłodnym cieniem, który rzadko rozpraszało słońce, jedynie o określonej porze, i rzadko tam sam zachodził, ponieważ sala zajęć technicznych, WC i szatnia zakratowana i obdarzona niezbyt bystrą i mało rozgarniętą szatniarką mieściły się właśnie na tym poziomie, nieco poniżej ulicy skąd widać byłoby nogi przechodniów ale wpierw trzeba, by było się wspiąć stanąć na kaloryferze i dopiero wtedy możliwe byłoby wyjrzeć, przez małe zawieszone u sufitu okna, , półokrągłe jak zapamiętał , a może pamięć go zwodzi? A nawet jeśli, to co z tego? A więc rzadko, tam zachodził, zawsze na sztywnych nogach i szybko uciekał, nieomal plamiąc spodnie, ponieważ panicznie nie cierpiał podziemi i nigdy sam się nie wyprawiał a i w towarzystwie również niechętnie, chyba że musiał. A nawet jeśli sala zajęć technicznych mieściła się na pierwszym piętrze, to równie dobrze mogłaby się mieścić w podziemiach, właściwie woli tą wersję. Przypomina sobie jak zimą robili karmniki dla ptaszków, żeby nie umarły z głodu. Nawet to, było całkiem fajne, z panią wieszali karmnik za oknem klasy, całkiem fajne dopóki, pani na haczyk, nie nadziała słoniny, tego tłustego czego nie cierpiał, nigdy obojętnie jaka potrawa zrobiło się, mu nie-

dobrze i już nigdy potem nie pałał miłością do dokarmiania ptaków. Zresztą biły się, nieprzytomnie o to, które dorwie więcej, przypominały w tym ludzi, jak najbardziej i to również było zniechęcające. Przyjrzenie się z bliska ich obyczajom, sprawiło, że przestał się nimi specjalnie przejmować. Nie różniły się niczym prawdę mówiąc od ludzi. Na przykład od ludzi którzy stali w kolejkach po jakiejś towary, których chronicznie brakowało, on też, nieraz stał chciał czy nie. Ale, to akurat nie miało teraz żadnego znaczenia, nie łączyło się z rzeką, pracownią techniczną, szkolnymi ubikacjami w budynku, który równie dobrze mógł być, kiedyś jakimś strasznym urzędem, oraz tym, że teraz siedzieli nad brzegiem rzeki i nie bardzo wiedzieli, co zrobić z czasem z tym co właśnie zrobili, ponieważ mimo wszystko pozostał w nich, jakiś osad niepotrzebności tego, co zrobili, zrobili to z nudów dla hecy, a teraz nie wiedzieli, co zrobić z rękami resztą dnia który upływał, sączącym się leniwie czasem, niczym piasek między palcami, jak wypełnić czas do godziny trzeciej, kiedy będzie można w końcu wrócić do domu, rzucając tornister w kąt, oświadczając, że się było w szkole, chociaż się nie było, i już niedługo pisana czerwonym atramentem uwaga w dzienniczku ucznia objawi ten fakt rodzicom, nieuchronnie i nieodwołalnie. Dlaczego myśli o tym teraz? Po prostu tak się mu pomyślało. Rzeka jednak płynęła wciąż naprzód błyszcząc jak stalowy drut w słońcu, jakby była położoną na ziemi siatką, którą wiatr podnosi i upuszcza, nie dała się unieruchomić obojętnie płynęła dalej i dalej, aż do pierwszego mostu i za ten most przepływała pod drugim mostem i płynęła nie wiadomo właściwie skąd i dokąd. A za drugi most już jego wyobraźnia nie sięgała osadzona między nieczynną stocznią rzecznych barek i dwoma mostami. Powyżej i poniżej istniał świat ale nie był jego częścią ponieważ nic o nim nie wiedział. Nurt puszczał słoneczne zajączki 9


powierzchnia lśniła i mieniła cała jak wysadzana okruchami kwarcu. Nieco zostało przy brzegu w mule gdyż przy brzegu nurt był o wiele słabszy właściwie znikomy i zobaczył drobne rybki takie jakie są nawet na przynętę za małe jak podpływają i skubią w mule ten dżem truskawkowy. W tym miejscu można było wrzucić gałązkę i wciąż kręciła by się przy brzegu jakby nie mogąc się zdecydować czy odpłynąć dalej. A potem chłopaki wciąż jeszcze leżąc w trawie już zaspokojeni i rozleniwieni wyciągnęli papierosy. To była święta rzecz. Rytuał. Nie palił ale tym razem wziął fajkę. -Ej trzymasz to jak baba. Zaciągnij się porządnie-dobiegła go rada z oddali. Spróbował i od razu zaczął kaszleć. Poderwał się i zsunął po płytach nadbrzeża do rzeki. Muł z plaśnięciem przyjął jego nowiuteńkie trampki. Wody było zaledwie po kostki ale on nienawidził mułu. Wpadł w panikę ponieważ nagle ogarnęło go wrażenie że nigdy, ale to nigdy nie wyciągnie nóg z mułu. Po prostu już tutaj tak zostanie.

Wioletta Ciesielska Nie było już komu wiązać kokard

To, co z nas zostało Jodi Picoult szło kładką nie nad rzeką ssało kciuk patrzyło jeszcze na miasto dołem płynące a nie powinno iść kładką iść powinno z gwiazdą na ramieniu i w oczach za rękę z sąsiadką z kokardami na końcach rudych warkoczy te warkocze jak wahadła wahają się jeszcze czy pokazać paluszkiem na kładkę czy iść pod prysznic rano w Litzmannstandt nie było już komu wiązać kokard

10


Lech Brywczyński Mała strata nie jest wcale spokojniejszy, nie zwiększył swojego poczucia bezpieczeństwa. Od razu odkrył, dlaczego. „Pozbyłem się przedmiotów, nie pełniących ważnej roli w moim życiu. Ich strata wcale mnie nie zabolała. Teraz nadszedł czas na wyrzucenie tych rzeczy, które są bliskie mojemu sercu, których los nie jest mi obojętny. To będzie przykre, ale zarazem oczyszczające” - pomyślał. Od razu przystąpił do działania. Był bezwzględny: pozbywał się, wyrzucał, rozdawał... Nigdy jednak nie oddawał swoich rzeczy ludziom, mieszkającym w sąsiedztwie, bo obawiał się, że widok znajomych przedmiotów, będących już cudzą własnością, mógłby pobudzić wspomnienia. Tracąc kolejne dobra czuł się coraz lepiej: zupełnie jakby zrzucał z siebie ciężar, który go dotąd przytłaczał. „Własność. Posiadanie różnych rzeczy jest przyjemne, ale nieodłącznie połączone z obawą o ich utratę. Psychiczna cena towaru jest zatem wyższa od jego wartości. Lepiej nic nie mieć” - skalkulował. Długo zastanawiał się, co zrobić ze swoim ulubionym kanarkiem: wypuścić go, sprzedać czy może komuś dać? Wypuszczenie od razu skreślił, kiedy usłyszał od znajomego o tym, że wypuszczony przez kogoś niedawno ptaszek został niemal natychmiast zadziobany przez stado wróbli. „Rozdzióbią nas kruki, wrony” - przypomniał sobie dawną, szkolną lekturę. „Ale żeby wróble?” W końcu oddał kanarka w prezencie sklepowi zoologicznemu, w którym kupował zazwyczaj ptasią karmę. „Nie będę odwiedzał więcej tego sklepu, bo na widok kanarka mógłbym poczuć żal. Nie mając ptaka, nie będę też tracił pieniędzy na ptasią karmę. Ale to tylko marginalna, uboczna korzyść. Moim celem jest oszczędzać zdrowie psychiczne, a nie

Grzegorz przerwał czytanie, odchrząknął. Wypił łyk wody ze szklanki, przetarł okulary, a potem znów omiótł wzrokiem trzymany przez siebie tekst. Rozprostował kartkę, znalazł miejsce, w którym przerwał. Wziął głęboki oddech i znów zaczął czytać. Marcin chciał być szczęśliwy. Tylko tyle i aż tyle. Szukał szczęścia pełnego, nie uzależnionego od kaprysów zmiennego losu. Czy można go za to winić? Zaczął od pozbycia się tych przedmiotów, bez których mógł się doskonale obyć. W każdej wolnej chwili przeglądał półki, szuflady i inne zakamarki; wyrzucał stamtąd wszystko, co mogło nie być mu już potrzebne lub być potrzebne bardzo rzadko. Wiedział, że musi się uwolnić od balastu, który ciągnie go ku temu co płaskie i przyziemne. Żona, której nie wtajemniczał w swoje przemyślenia, była zaskoczona jego postępowaniem, ale i zadowolona. Wzięła jego wzmożoną aktywność za nagły zapał do prac porządkowych, do których nigdy przedtem nie był zbyt chętny. Po kilku tygodniach, kiedy większość półek i szuflad świeciła już pustkami, doszedł do wniosku, że po tym wszystkim 11


pieniądze, jestem człowiekiem ideowym” – pomyślał z dumą. Przeglądanie i wyrzucanie swoich rzeczy doszło do listy jego zwykłych, codziennych zajęć. Czasem bywał zmęczony: obowiązków miał teraz więcej, a przecież dnia nie przybyło. Żona. Justyna. Kochał ją, ale zauważył, że zaczyna traktować i ją, i tę miłość jako balast, jako przeszkodę na drodze do błogiego, szczęśliwego życia. Rozważania na ten temat pochłaniały go coraz częściej, a wnioski były z każdym dniem bardziej radykalne. „Miłość niespełniona to brak wody w studni, miłość spełniona to wieczna obawa o to, że studnia wyschnie. Czy nie lepiej odzwyczaić się od picia wody?” Coraz bardziej nihilistyczny stosunek Marcina do dóbr materialnych i do niej samej nie umknął uwadze żony. Najpierw była zaskoczona, potem zniecierpliwiona, rozdrażniona i oburzona, a w końcu odeszła. Tak po prostu, bez większej kłótni: spakowała się i wyszła, by nigdy więcej nie pojawić się w jego życiu. To wydarzenie było dla niego ciosem bardzo dotkliwym, ale zniósł je mężnie. „Mała strata, jeszcze jedno zmartwienie mniej” - przekonywał sam siebie kiedy czuł, że zaczyna tęsknić za Justyną. Powtarzał sobie, że teraz, po rozstaniu, na pewno wiedzie się jej znakomicie. Ale sprawdzać nie zamierzał: gdyby okazało się, że jest inaczej, przejąłby się tym i jego pogodną równowagę ducha szlag by trafił. Czasem - na szczęście rzadko! - zdarzały się chwile, kiedy tracił motywację, kiedy zaczynał wątpić w słuszność drogi, jaką obrał. W takich razach, aby znaleźć pocieszenie i umocnić się w swoich racjach, sięgał po lektury. Zazwyczaj były to powieści, których fabuły źle się kończyły, a z każdej stronicy biło pesymistyczne przesłanie. Jeśli to nie wystarczyło, sięgał po żywoty męczenników, po jakieś trudno zrozumiałe, awangardowe poematy albo demotywatory. Zawsze pomagało.

Kiedy pozbył się już niemal wszystkiego, co wiązało go z życiem, zaczął się zastanawiać nad sensem samego istnienia. „Mój ojciec żył dziewięćdziesiąt lat. Tyle przeżył, tylu ludzi poznał... A na jego pogrzeb przyszło zaledwie kilkanaście osób, w tym krewni. To jaki ślad my po sobie zostawiamy? Jesteśmy jak kamień, który ktoś wrzuci do wody: fale się rozejdą i już po chwili znikają.” Ten wniosek go nie zadowolił, poszedł dalej. „Skąd wiadomo, że żyję? To, że myślę, nie musi wcale oznaczać, że jestem. Może tylko myślę, że jestem, a tak naprawdę mnie nie ma? Czuję, widzę, słyszę, ale i to o niczym nie świadczy. Ludzkie zmysły są ułomne. Przydałby się jakiś dowód na moje istnienie...” Po namyśle doszedł do wniosku, że dowód tak taki istnieje. Śmierć, tylko śmierć! „Jeżeli nie istnieję, to śmierć mnie nie dotyczy. Przecież nie mógłbym stracić życia, nie posiadając go. Jeśli zatem umrę, to udowodnię, że żyłem. Będę tylko musiał ustawić kamerę, która zarejestruje moją śmierć. To będzie ważny materiał do badań.” Z myślą o samobójstwie, nawet popełnionym dla dobra nauki, nieprędko się pogodził; w końcu przez lata przyzwyczaił się do przeświadczenia o własnej egzystencji. Był jednak nieugięty: uparcie powtarzał sobie, że życie to nałóg, z którym trzeba zerwać. „Kiedy byłem dzieckiem, kazali mi się ciągle uczyć... Będąc w wojsku musiałem się czołgać, brnąć przez bagno i pokonywać tor napalmowy... Potem trzeba było dawać z siebie wszystko w pracy... A problemy sercowe, rodzinne, finansowe? Tak traci się zdrowie po kawałku, a kiedy nadchodzi starość, wszystko wychodzi na wierzch. Lepiej nie czekać na emeryturę, tylko skończyć z sobą, będąc w pełni sił. I dostać się na te mityczne Wyspy Szczęśliwe, o których tyle pisali starożytni.” Po miesiącu wewnętrznych zmagań podjął nieodwołalną decyzję - postano12


wił, że targnie się na swoje życie. Od tej pory zastanawiał się już tylko nad techniczną stroną zadania, nad tym kiedy i jak je wykonać. „Kiedy? Na pewno nie w zimie. Ziemia twarda, zmarznięta, grabarze klną, bo biedzą się z wykopaniem grobu. Na pogrzebie wszyscy drżą z zimna: myślą nie o zmarłym ale o tym, kiedy wreszcie można będzie pójść na stypę i zjeść coś gorącego. Nie chcę nikomu sprawiać takich przykrości, dlatego muszę załatwić sprawę teraz, kiedy jest ciepło, kwiaty kwitną, a ptaszki śpiewają. Tak, zrobię to najdalej za tydzień, jeszcze w czerwcu” - zadecydował. Jak? Z odpowiedzią na to pytanie problemu nie miał: postanowił się otruć. Przypadkowo dowiedział się z telewizji, że jeden z leków, które akurat bierze, działa jak mocna trucizna, jeżeli zostanie spożyty w nadmiernej dawce. „Biorę po pół tabletki dziennie, to ile muszę wziąć naraz, żeby z sobą skończyć? Dziesięć? Nie, to może być za mało, wezmę dwadzieścia. Albo dwadzieścia jeden, to szczęśliwa liczba. Oczko.” Jak powiedział, tak zrobił. Niestety, zapomniał o jednym – o tym, że tuż przed zażyciem zabójczej dawki leku postawił garnek z zupą na gaz. On wkrótce stracił przytomność, a tymczasem zupa wykipiała i zgasiła płomień. Gaz zaczął się ulatniać... Konsekwencją był wybuch, który poczynił znaczne szkody w całej kamienicy, a kilku mieszkańców odniosło mniejsze lub większe obrażenia, na szczęście nie zagrażające ich życiu. Co gorsza, Marcin źle wyliczył śmiertelną dawkę leku: dwadzieścia jeden tabletek to było za mało dla jego silnego, wysportowanego organizmu. Nie umarł, po krótkim pobycie w szpitalu wrócił do zdrowia. Dlatego siedzi teraz tutaj, obok mnie, na ławie oskarżonych, a nie na Wyspach Szczęśliwych, które sobie wymarzył. Grzegorz przerwał czytanie, napił się wody, bo zaschło mu w gardle. Rozejrzał się po sali, a potem znów przysunął do oczu swoją kartkę.

Chciałbym jednak podkreślić, Wysoki Sądzie, że wzmiankowany wybuch był nie zamierzonym, ubocznym skutkiem działań, podjętych przez mojego klienta. Działań, dodajmy, mających na celu nie tylko dobro jego samego, w tym przypadku utożsamiane z odebraniem sobie życia, ale także dobro społeczne. Próbując popełnić samobójstwo, mój klient chciał jeszcze tym swoim ostatnim czynem przysłużyć się nauce, wzbogacić skarbnicę ludzkiej wiedzy. Z niewielką jedynie przesadą stwierdzić można, że pragnął służyć ludzkości do ostatniego tchnienia. Biorąc powyższe pod uwagę wnoszę, Wysoki Sądzie, o uniewinnienie mojego klienta. Grzegorz usiadł, wziął głęboki oddech, otarł pot z czoła. Pocieszająco poklepał po ramieniu pogrążonego w ponurej zadumie Marcina.

13


BLISKO DALEKO

Izabela Trojanowska Wiersze

mam w sobie jedno miejsce tak odległe że czasem myślę - nie mogło być prawdziwe każdego dnia cierpliwie o nim zapominam ale ono pamięta mnie w sobie bo nie potrafi już istnieć inaczej jestem więc nadal tam gdzie byłam po trosze z wyboru przypadku i konieczności myślę wtedy o sobie – niemoc nie umiem zatrzymać ciepłoty ciała odnaleźć skutecznych zaklęć nawijam tylko minuty na palce tak jak nawija się różaniec wszystko co potrafię to zwyczajnie trwać bez prawa głosu a później otwieram na oścież okno bo nie umiem pomieścić w sobie śmierci

KOKON z okien mojego domu miasto nocą składa się tylko z kilku świateł tak odległych jak spojrzenia ludzi które zostawiłam w zawieszeniu za zakrętem mrugając nawołują mnie pewnie tęsknią nie wiedzą że żyję w kokonie spędzam w nim czas na zamyśleniu recytuję na głos pochowane kiedyś zdania od czasu do czasu próbuję na sobie grymasy twarzy i nowe melodie cały czas przyglądam się ciału pęcznieje pozwólcie mi przez chwilę żywić się tylko sobą

14


O GRUBYCH POTRZEBACH

Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska Wiersze

Grube kobiety potrzebują miłości, a że są grube, potrzebują jej więcej i właśnie przez to, że potrzebują więcej, najczęściej są grube. jestem grubą kobietą od jakiegoś czasu - pragnę miłości bardziej. nie żebym miała jej mało, dostaję tyle, ile trzeba, nie za dużo, nie za mało, w sam raz, jak na jedną kobietę. jednak i tak chcę jej więcej i więcej. ciało rośnie, potrzeby rosną - do niczego to nie prowadzi.

ROZMOWA NAD STAWEM Siedziałam nad stawem i rozmawiałam z chłopczykiem. on też siedział nad stawem, kilkadziesiąt lat wcześniej i płakał. opowiedział o matce, żołnierskiej wyliczance, krtani ojca podciętej jednym ruchem, siostrzyczce. i razem płakaliśmy. ojciec od zawsze powtarzał: bądź mężczyzną, a on zastygł w cieniu kwitnąco-białej czeremchy. bał się. powiedziałam mu, że nie ma dobrych ani złych czynów, jest tylko doświadczenie. i powinien wracać do swoich, bo martwią się, że ciemno, a on wciąż nie dotarł do domu.

PRZEJAZDEM Kiedy przychodzi czas, to się pojawia. pierwotna wietrzność łagodnieje. siedziałam na murku i powiedziałam: wiesz, mogłabym tu żyć, a on: wiesz, ja też. i wróciłam, skąd przyszłam, nadal szukałam dla innych mieszkań marzeń, spałam głęboko. lecz to miasto pulsuje, jest energią. silniejsze od zagubienia, od niepewności - sięga po swoje. stoję w tłumie na Starowiślnej, chłonę esencję miasta, jego wrażliwość. szpakowaci turyści z Izraela filmują trzydziestometrową kolejkę. uśmiechy, niedowierzanie. a za czym to trzeba stać tyle w dzisiejszej Polsce? dwudziestolatek w czarnych reebokach z dziewczyną w białych reebokach: ice-cream. uśmiechy i pomruki. leniwe popołudnie.

15


Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska Mięso w cenie (fragmenty) Po sklepem tłoczył się już spory tłumek. Tupali, pukami, chuchali, zaglądali przez czarne litery witryny, pozostawiając na szybie parowe ślady. A w przeszklonej ladzie chłodniczej dorodne, różowiuchne schaby, przerośnięte karkówki, antrykoty, pęta białej kiełbachy, tusze kurczęce i ich poszczególne części. Wołowina, baranina, kaczki, świnina, dla smakoszy krwista konina. Białe, czerwone, z kością, mielone, podroby, bez żyłek, bez życia. Kierowniczka przekręciła klucz w drzwiach. Jak na komendę do środka wtargnęła rozjuszona grupa przemarzniętych i wyposzczonych emerytek, kobiet w średnim wieku, kilku wdowców, ewentualnie kawalerów, którym mieszkanie z płcią przeciwną zbrzydło, przejadło się lub nie za bardzo wychodziło. Marta poprawiła świeżo wykrochmalony czepek i chwyciła za najbliżej leżący nóż. - Kilogram schabu, tylko taki ładny kawałek pani da. Krakowskiej, no tak z pół kilo. Szynki Babuni też, nie ma, to tej drugiej, dobrej, no tej, tej i... coś tak na stół, co byś poleciła kochanieńka? I tak od ósmej do osiemnastej, bo przed świętami zawsze robiło się więcej, dłużej, do granic wytrzymałości lub wyczerpania towaru. Ale Marta nie narzekała, lubiła swoją pracę, wstawiała przed świtem bez ociągania i dolegiwania jeszcze chwilka, jeszcze minutka, już już w przyjaznym środowisku łóżka, chętnie zakładała poliestrowy fartuch i czepek, białe niczym kwitnąca z początkiem lipca gryka, chętnie rozsiewała miodowe: Co podać?, podlewając obficie uśmiechem. I dla każdej klientki, nawet tej najgorszej, wybrednej, najbardziej zrzędliwej trzymała w zanadrzu jakieś miłe słówko. Dzięki pracy jej życie się zmieniło i ona się zmieniła, wypiękniała, rozkwitła, rozwinęła płatki. Tak, dzięki pracy w mięsnym jej życie się zmieniło (aż samo ciśnie się na usta – diametralnie), przeszło metamorfozę, wyznaczyło nowy, dotąd niedostępny kierunek, ach! Uwolnione zostało od pęta, które dotąd krepowały

ją niczym cugle młodego muła na egipskiej wiosce. Otóż to, jej życie zmieniło się horrendalnie, niezaprzeczalnie, obłędnie - i nie tylko jej. Teraz, zamiast dzierganych sweterków, rybaczków, przyciasnych, plisowanych spódnic w szkocką kratę z kościelnych darów lub niedonoszonych przez córki i wnuczki sąsiadek, mogła pozwolić sobie na nowiuśkie jeansy z budy na „Manhattanie”. Albo bluzkę z błyszczącymi, obcobrzmiącymi napisami z leżaków od Wietnamczyków. Nareszcie miała kosmetyczkę pełną lakierów, eyelinerów, świetlików, błyszczyków i innych upiększaczy natury, piętnastomililitrową buteleczkę perfum Currara oraz wymarzony kasztanowy kolor z tubki farby do włosów. Kolejne klientki odchodziły dumne z upolowania okazałej, godnej zazdrości sztuki mięsa. Odchodziły połechtane życzliwością ekspedientki, której (o dziwo!) udało się sprostać ich konsumenckim oczekiwaniom. Odchodziły z nienaturalnie zadartą głową, wzrokiem utkwionym ponad szarością ranka, krokiem wolnym, krokiem majestatycznym, jak gdyby na zimnych, kremowych płytkach, dziesięć na dziesięć, leżał słynny czerwony dywan. Te, które nadal czekały w ogonku, niespokojnie dreptały w miejscu raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa, co rusz wyciągając szyje w stronę wciąż stojących poza ich zasięgiem chłodziarek, zapuszczały żurawia nad czapkami poprzedniczek, modliły się w myślał o łaskę, która spłynęła na te, które już tak dostojnie opuszczały sklep. I tak to się kręciło, maszynka do mięsa stała się maszynką do robienia pieniędzy. Pogrubiała portfel. Na numerach sklepowych, powszechnych praktykach branży masarskiej, cudownym cofaniu czasu, dziewczyna dorabiała drugą, a czasem nawet trzecią pensję. Sezon przedświąteczny należał do szczególnie obfitych. Ludzie zaprzątnięci wybieraniem najchudszego boczku, godnego ich rosołu kawałeczka szpondra, zupełnie nie zwracali uwagi na wagę oraz faktyczną należ16


ność. A więc rachunek samoczynnie wzrastał, z nijakiego przemieniał się w słony. Czasem o dwa, czasem o dziesięć złotych – taka ukryta opłata świąteczna na zbożny cel wskazany przez obsługę z mięsnego. Ale nadwyżkę robiło się także na odświeżaniu asortymentu w roztworze z octu, solance, a w skrajnych przypadkach do akcji wkraczał również Ludwik. Małe Spa, masaż olejem rzepakowym i zaśniedziały baton kiełbasiany już w pełni krasy brylował na sali i swoją nową kreacją kusił nieświadomych klientów. Och, spójrzcie, spójrzcie jaki jestem piękny! Jaki smakowity! - nawoływał błądzących wzrokiem po hakach. A drobna sugestia sympatycznej pani Krysi (Pani Krysiu kochana, co by pani podała gościom? Moi, to tylko jedno jedzą, żywiecką. Chociaż dosłownie dwa dni wcześniej jedli jałowcową, tydzień temu rzeszowską, a jeszcze wcześniej kabanosy drobiowe), pomaga im dokonać właściwego wyboru. A sztuczka z zawyżaniem cen? Szanowni państwo, droga publiczności, czyż nie jest zmyślna, zaskakująca, wręcz doskonała? Magiczny majstersztyk. Bo niby dlaczego wędzonka krotoszyńska nie może kosztować dzisiaj czternaście za kilogram, zamiast dwanaście pięćdziesiąt, a zwyczajna iść jako toruńska? A polędwiczki oderwane ze schabu w cenie dwukrotnie wyższej, niż na zamówieniu? Ależ proszę nie skandować, buczeć, rzucać czym popadnie. Tak nie można! Proszę o spokój! Jeśli ktoś decyduje się brać udział

w podrzędnym spektaklu, niech nie oczekuje wyrafinowanej uczty. Ci-sza! Nie wmówicie mi, że o tym wszystkim nie wiecie? Że jesteście zupełnie nieświadomi stosowanych przez rzeźników trików? A ten z tuszami? Też nic wam nie mówi? E, jakoś nie chce mi się wierzyć. Dobrze, dobrze, już wyjaśniam. Ach, w zasadzie to nic takiego. Tusze nabyte w hurtowni za grosze, rozbierane są na zapleczu i wystawione w cenach standardowych – voila! Proste? - proste. Jednak w tym przypadku to już nikt nie może zarzucić, że to mało etyczne. Weź choć raz jeden z drugim kup pół świni i rozbierz ją na części. No weź i zobacz, ile to zachodu, ile potu, a i krwi czasem. I co, ma tak iść normalnie, koszt mięsa puls robocizna... a bonus specjalny za pomysłowość, za zaradność, za wspieranie rodzimej gospodarki? Siekiera, motyka, tasak, pałka, w nocy świnia, w dzień rąbanka, siekiera, motyka, kark i schab, płać i płacz, żeś nie wpadł sam. I tak to się kręciło i kręci dalej, maszynka do mięsa od zawsze była, jest i będzie maszynką do robienia pieniędzy. Pogrubiania portfela, pakowania w ludzi zwierzęcych odpadów, przesuwania granic przydatności. Jednak nikt z obsługi nie widział w tym nic zdrożnego, nikogo to nie bulwersowało. Tym bardziej młodej dziewczyny, która po raz pierwszy w życiu mogła pozwolić sobie na kosmetyczkę pełną upiększaczy, buteleczkę perfum Currara oraz wymarzony kasztanowy kolor włosów.

17


TABLETKI

Kordian Michalak Wiersze

tabletki na sen dobry i zły po równo tabletki na tarczycę i na brak tarczy tabletki na skręt życia i jelit na pobudzenie akcji serca choć potrzebne na zatrzymanie nadmiernej tabletki od do przeciw za i zamiast tabletki na zawsze i na nigdy tabletki na wers odważny zbyt i na wiersz pod tytułem „koniec”

PRZEŁOM lubię ten stan skupienia jak w soczewce albo modlitwie świat bez konturów choć tak precyzyjnie zarysowany i wyraźny jak ten na dłoni linie nie zawsze muszą się przecinać żeby znaczyć więcej niż mogłyby gdyby a drogi? popatrz każda i tak ginie za horyzontem wolę ten stan kiedy wszystko jest już jasne jak jasna cholera

18


KRÓL PROHIBICJI

Dagmara Kacperowska Wiersze

masz piątaka tygodniowe gacie i nieświeży oddech a mimo to czujesz się jak król w przestrzeni łóżko stół a od trzeciej nad ranem dość często kibel raczej nie zanosi się na abdykację tron mocno trzyma się podłoża ty rzadziej trzymasz się pionu i rządzisz światem z pozycji horyzontalnej prześlizgując się z tygodnia na tydzień z podpisaniem dekretu o prohibicji trzeźwienie przypomina wchodzenie na Mont Everest albo gastroskopię wszystko jedno po jednym i drugim chce ci się rzygać a potem chce ci się nawadniać ciało przed rzeczywistością

CHLEB cokolwiek znaczą słowa napisane kredą na ścianie „Żydzi do gazu” w sklepie u Izaaka kupuję oliwę, mąkę pszenną oraz zapałki

TERMINAL kiedyś śniło mi się że wchodzę przez żelazną bramę na ogromny plac i zdziwiła mnie wszechobecna cisza bo byli tam ludzie i byłam ja i moje pochodzenie przedmioty codziennego użytku stara walizka i schodzone buty nie wiem dlaczego milczeliśmy nie różniliśmy się niczym od siebie wszyscy z podobnym bagażem staliśmy jak w kolejce do terminala czekając na odprawę i nagle ktoś zawołał Auschwitz! Auschwitz! i już wiedziałam dokąd lecę

wieczorem rozpalimy w piecu i upieczemy chleb dla wszystkich

19


APOSTAZJA

Michał Hardy Wiersze

na pytanie ankietera dotyczące wyznania wyznałbym szczerze – „wierzę” nie w religię z tak dalekiego mi Bliskiego Wschodu trzymam się na dystans od monoteistycznych objawień z pustynnych piaszczystych pustkowi jestem stąd – z lesistej życiodajnej krainy kupalnych nocnych orgii na dobitkę w temacie narodowości szczerość do kwadratu jak każdy z was „prawdziwych Polaków” jestem genetycznym mieszańcem noszę w sobie ślady po Neandertalczykach rysy po obcej spermie najeźdźców z wszystkich kierunków Świata babcia rodowita Ukrainka o egzotycznym imieniu Paranina moja apostazja jest niepotwierdzona żadnym cyrografem nie oczekujcie autografów od „potomka niepiśmiennych chłopów” dzika pogańskość nie ma legitymacji nie potrzeba jej osobistych dowodów ani książeczek do nabożeństwa nie ściągam czapki przed krucyfiksem nie klękam na żadne z kolan i choć jak pokolenia przodków płacę daninę tak jak one wypinam cztery litery na Pana, Wójta i Plebana

„CZY JEST PAN WIERZĄCY?” Hebrajskie imię „Któż jak Bóg?” w segregatorze świadectwo chrztu z osiemdziesiątego pierwszego na drewnianej deseczce Maryja z dzieciątkiem spoglądają znad napisu „pamiątka komunii świętej” tuż obok zakurzonej książeczki „Rozmowy mistrza z Nazaretu” w środku której znajduje się odręczna adnotacja o sakramencie przyjętym z rąk Jego Ekscelencji wybrane imię Jerzy nie pozostało w parafialnych księgach palec zaobrączkowany złotem poświęconym przez dominikanina w podhalańskim Małem Cichem

Niech będzie Pochwalona! Bogini zapłacz, Bogini zapłać! Bogini prowadź!

brakuje tylko aktu niedokonanej apostazji serce mam pogańskie spermę grzeszną duszę słowiańską krew wierną przodkom zwycięski indoeuropejski chromosom Y przekazany dla Szymona Maga

20


SPÓJNIKI

Małgorzata Południak Wiersze

Zmieniam język dotykiem zamiast pitu, pitu o niczym. Na poważnie zaczyna się, kiedy pytamy o głód. Swąd minionych dni, w chmurach odpowiedzi. W kluczach. Obrazy przeskakują przez otwory, wybrakowane dla sensu wiersza, trudne skojarzenia, wybiórcze metafory. Dla dobra dzieci ustawiasz filtr, hasło, nowy profil. Opierasz kreatywność. Chociaż w muzeum obie patrzymy na ten sam obraz, a przy pomidorowej z makaronem opowiadamy inne bajki. Drobinki, ociupinki. Bez opisów, wszycy wiedzą, jak pachnie cedr, cytryna, cyna. Metaliczny posmak. Krwi. Może przez hodowanie błyskotek w miednicy. Przeobrażanie niczego w coś. Przyglądamy się, gdy sznurują usta, w wyobraźni, która pomieści każdą znakomitość. Po przebudzeniu wracamy do utraconego czasu, przestawiamy zegarki, zapisujemy spotkania. Pośpiesznie. Śniadanie. Zeskrobywanie. I w tym miejscu wracamy do zainteresowania światem. Jednym słowem, jednym palcem. Tu i tu.

SENS Z otrębów dni, z tego, co służy nam lub układa się przy zamiataniu w sprawne obrazy. Wyciągam. Nigdy nie miałam tu nic do gadania. I kiedy wracam na wyspę wysp, w czas snów i wiatrów, myślę, jak lekko wchodzę w jedno i drugie. Dom w dom, życie w życie, bez dystansu, w lęk. Wewnętrzny spokój, gdy samej sobie udzielam wskazówek. Na tyle zasługuję w bezbolesnej terapii. W przeciwieństwie do innych, skupiam się na lodzie, tkwię w nim i nie wiem, czy są jakieś wzory, abym mogła rozbić schemat, działać w działaniu, ulepszyć uroczych i przygłupich. Tak, wydaje się, że jest wszystko w porządku na tym etapie pamięci. Wyraźne kolory na tle zgiełku. Niech się kłócą, pozbawiają pewności, starych przyzwyczajeń. Od progu powstrzymuję falę inspiracji. Japońska sztuka w malarstwie polskim, konkursy na dwie ręce i głowy, komunikaty, nadzieja i rozczarowania. Kobiety piszą nie tylko kryminały, ale również układają trwale powracającą narrację. Przenoszą się w tle, w zapachu kwiatów, które nazywasz kiczem. A później pijesz wódkę, zaklinasz palce, by przekładały kartki albo milczały, jak w opisie dramatu tylko dla żywych, koniecznie praworęcznych, a może zbyt krótko spaliśmy? Dlatego teraz eteryczne sceny kojarzą się z drugą stroną.

21


MARIANNA (DO CYKLU IMIONA)

Jolanta Zarębska Wiersze

nie liczy na mannę z nieba. w każdą sobotę zmywa elegancję z paznokci. z mopem w ręku przemierza terytorium królestwa czterdziestu metrów kwadratowych. z lekkością primabaleriny podejmuje walkę. plamom na dywanie mówi zdecydowane nie. ale spróbuj jej wmówić, że niebo gwiaździste nad nią to co innego niż prawo moralne. zdzieli cię ścierką przez łeb, założy szpilki, wbije się w kieckę od markowego second handa, i zawygląda jak maria i anna biegnąc do kościoła przez normale ka Ps. i przenigdy nie mów, że nic dwa razy się nie wymarza, bo oberwiesz drugi raz.

INNA (DO CYKLU IMIONA) jak mam ci wytłumaczyć, że zawsze dzieliły nas sokratesy, mallarme’y i czarne kreski na powiekach, - tylko kurwy się malują, skandowałaś, tłukąc moją głową o marmurowy parapet. przypomnieć, że życzyłaś mi kresowym obyczajem: - żebyś tak konała w płomieniach i nie mogła skonać. opieka nad tobą to jeszcze jeden krzyż. tak bardzo nie chcę być podobna, niech szlag trafi genetykę. kiedy doktor alzheimer wyleczył cię z pamięci, staram się jak umiem, i nie umiem.

22


SCIENCE REVIEW CZYLI SAY MY NAME

Małgorzata Oczak Wiersze

badania wykazały, że amerykańscy naukowcy nie istnieją ale zanim to ogłoszono, odkryli że światło, ciepło, ruch to efekt fermentacji materii podobnie jak błąd pomiaru i człowiek oraz że każde ciało składa się z przeciwciał które chronią je przed tym, by się dowiedziało ilu panom służy spokojnie, statystyka mówi, że nic nam nie grozi dopóki mieszkamy tak blisko siebie że nam się wydaje, że coś robimy razem dopóki walczymy w słusznej sprawie, za słabych by też mogli zabijać za równość, swoją, naszą dopóki myślimy, że wszystko można przeżyć we śnie

MIASTO dopóki rozpad świata nie zagraża naszej wierze w stabilność atomu

kurz, metal, smoła, ty - pot tego miasta co rodziło cię w krzyku, tak jak rodzi się słowa żadne z was nie zna spokoju, bo nie ma go między ciałem a rzeczą, tylko horyzont - muszla w której mieszkasz, betonowy odlew ziemi żywy jak wspomnienie, metaliczny oddech i uścisk, co boli jak przytulenie, jak miłość

dopóki poruszamy się szybciej niż wskazówki zegara, niż ziemia dopóki krew dociera do opuszków palców zanim zacznie stygnąć dopóki jedyne, co nas przeraża, to nasz ciężar własny

a gdy się zatrzymasz zabliźni stalą wszystkie rany po tobie przeżyje i ciebie i las

dopóki rozpoznajemy podłożone pod nas głosy niczego mi nie obiecuj, amerykańskich naukowców już nie ma patrz mi w oczy, gdy do ciebie piszę, gdy do ciebie strzelam

MIAŁEM SEN

wypowiedz moje imię, tylko w twoich ustach jestem bezpieczna

śniło mi się, że ludzie zakładają miasto wykradają ptakom rzuty ziemi mrówkom plany metra, technologię budowy mostów i patyki tkają sieci, umawiają się: gdy przestaniemy się kochać każdy skręca w prawo, czasem zapominają ale miasto rośnie, ludzie także tracą kształty, wtedy zaczynają liczyć pieniądze nie ma innego sposobu, by odróżnić ich od siebie przyglądałem się im, wiedziałem, że jeden z nich to ja, nie wiedziałem który, dlatego wpuściłem ich wszystkich wtedy usłyszałem: miasto jest gotowe, zbudź się 23


SEN 15276. NEKAMA

Radosław Wiśniewski Wiersze

Zimno, zimno, że szlag – mówi przytupując niski mężczyzna w czarnym uniformie i skórzanym płaszczu zarzuconym na ramiona. Nogi zdrętwiały. Jechali długo w strasznym ścisku, chociaż nikt nie umarł przed czasem. - To już blisko – rzuca ktoś z głębi wagonu – poznaję te okolice, jeździłem tu konno w chwilach wolnych od pracy. - Ech, to były czasy... – odpowiada oficer w czapce chuchający od dłuższego czasu w zbielałe ręce. – To nie potrwa długo, Christian, nie ma się czym przejmować - dorzuca drugi, nieco grubszy w nienagannych bryczesach. Pociąg ma zaledwie kilka wagonów. Lokomotywa tnie białe powietrze nad Sołą. Lód gwałtownie topnieje w miejscu, ponad którym pociąg przekracza rzekę. Woda paruje, pieni się i zamarza znowu. Trochę rzuca ludźmi w wagonach, kiedy koła wracają na szyny. Zbliża się brama, nie widzą jej, ale czują cień. Zaraz będzie po wszystkim. – Góra pół godziny, może godzina od otwarcia drzwi – powtarza ten chuchający w ręce, a reszta patrzy na niego gniewnie. Już się boją. Z kolei ten w okularach o metalowych oprawkach udaje rezygnację. – Trochę dłużej niż przez powieszenie, ale niewiele dłużej, wiem co mówię – uśmiecha się drwiąco – naprawdę, naprawdę, naprawdę wiem co mówię. – Nie, no ja chyba ci pierdolnę – wyrywa się jeden z oficerów. - Uspokój się Franz - powstrzymuje go inny i mówi do okularnika, żeby ten zachowywał się godnie. Wreszcie słychać pisk hamulców, lokomotywa zwalnia, sapnięcia przypominają pracę płuc w upalny dzień. skład staje. Otwierają się wrota i wychodzą z wagonów po wąskiej kładce na rampę. I widzą tamtych. Po horyzont widać twarze patrzące w oczy niezależnie od odległości. – Dlaczego nic nie słychać?! – mówi szeptem facet w czarnym uniformie i skórzanym płaszczu. - Dlaczego nic nie robią?! Para unosi się z jego ust. - I nic nie słychać, co oni oddychać nie potrafią? - mówi oficer w bryczesach. Urzędnik w okularach mówi głośno tak żeby inni słyszeli - W takim razie to może potrwać chwilę. Może nawet dłuższą chwilę. I chichocze nerwowo. Facet w czarnym płaszczu odwraca się w jego stronę i łypie zza binokla - Ja ci jednak chyba pierdolnę Eichmann – mówi ze spokojem, ale nic nie robi. Powoli przestają się nerwowo miotać po rampie, zamierają. Tamci patrzą im w oczy. Wszyscy. To trwa.

MANE TEKEL FAHREN Patrzy śmiało w obiektyw, ma dwa, może trzy lata. Z boku uśmiecha się kobieta z talerzem w dłoni, w tle pakunki, jeszcze nie przeczuwa niczego. Na głowie czapka z uszkami misia, w ręce lalka, wygląda na szmacianą. Druga rączka z zakłopotaniem coś gmera przy zamku. Uszka trochę się przybrudzą w ścisku wagonu zamykającego kadr po prawej, kombinezonik będzie miał smugi z wapna, ale lalkę będzie dzielnie ściskała do końca. Wierzę w to, dzieci tak mają. Jeszcze nie wie, że Deutsche Bahn obciąży organizatorów przejazdu zgodnie z taryfą - dorośli i młodzież opłata normalna, za rodzinę - ulgowa, nawet do pięćdziesięciu procent, dzieci do lat czterech (czyli ona też) odbędą podróż bezpłatnie. Będzie taniej, bilety wystawiono w jedną stronę.

24


Małgorzata Kulisiewicz Kot Wittgensteina

„Biały kot pije mleko.” Czy jeżeli ja istnieję naprawdę i widzę kota, to czy on na pewno istnieje? A gdy zamknę oczy, on nie przestaje być? Kot nie przejmuje się moimi wątpliwościami i wypija mleko ze smakiem, potem znika i nadal nie wiem, czy naprawdę był. Mogę tylko nadać mu nazwę i opowiedzieć o kocie Wittgensteina, a ty uwierzysz na słowo.

25


Wojciech Boros Przypadki i zdarzenia z życia Barona von Borrosena 03.06.2016 Wystawi sobie Graf, Grafie – baron von Borrosen pochylił się się nad szachownicą z modelową obroną sycylijską – ostatnio w radiu pańcia z Krakowa, bo o dziwo Kraków w pańciach i pyszałkach prym wiedzie w Polsce od czasów Kraka, stwierdziła iż ludzie niegramotne i mało zdolne, a te umne to w ogóle wymierają, coraz ich mniej i mniej. Zatrzęsło mną, jak w 1985 roku w Gnieźnie, gdy w papierniczym Księżna De La Bona zwinęła mi sprzed nosa pięć ostatnich rolek toaletowego. Bzdury gadała owa filozofka ze spalonego teatru, bo przecież ludzi coraz więcej na świecie się rodzi, zarówno głupich i jak mądrych, czyż nie? – Baronie, daj Pan pokój. Pańcie z pyszałkami na starość zawsze wiedzą, że lepiej już było. Wybiło południe. Na tarasie podano pomorskiego weissbiera. Upał panował w kurorcie. 20.07.2016 Ech, Baronie – tak rzucić te wszystkie nasze pałace, dochody, rulety oraz wyścigi w Pardubicach i wyjechać na bezludną wyspę bez służby i komórki, położyć się na plaży pod sosną, z gołą duszą – rozmarzył się Graf de Kopar Berg. Baron von Borrosen spojrzał badawczo na Kopar Berga znad księgi przychodów i rozchodów kanonii w Malmedy. – Z gołą duszą?! W lipcu?! Ależ Grafie – co by powiedziała na to Księżna De La Bona? Jeszcze Pan byś książkę demaskatorską napisał i same fawory by z tego były. Nie, nie Grafie – upał jest złym doradcą – lepiej napijmy się portera bałtyckiego. Mam przypadkiem dobrze schłodzoną skrzyneczkę z mojego browaru w Dyneburgu. Johnie – porter dwa razy, please! Żółty strup słońca tkwił nadal nad martwą zatoką. Tą razą ryby śpiewały w Ukajali.

13.02.2017 Noc Kupały i owszem. Dzień św. Walentego, zdecydowanie nie! - wypalił nagle von Borossen. - Jesteś poganinem, Baronie? - zapytał Graf, podnosząc głowę znad "Wieści Częstochowskich". - Ateistą, ale w kwestii wolnej miłości popieram czerwiec. Kto to widział chędożyć się w lesie albo na plaży w lutym w Polszcze? Zimno w dupę oraz zapalenie płuc w pakiecie, ani chybi! - Ach, czerwiec - rozmarzył się de Kopar Berg - wchodzę w to. Za oknem Pałacu pod Eternitem przemknął konny omnibus do centrum.

06.02.2017 Styczeń w Wyczesanach niepostrzeżenie przeszedł w luty. Uśmiechnięty Graf de Kopar Berg nabijał sobie fajeczkę aromatycznym indyjskim ziołem z Gór Paduszachu. Gdzieś w oddali wybiła szósta wieczór. - Ech, Borrosenie, aż chce mi się żyć! - Nie przejmuj się, Bergu - rzekł baron, sącząc dżin z tonikiem i italską cytryną - podobno to przechodzi.

26


DU Ś

P AS T E R S T W O

I

Jesienią 2016 roku ukazały się po długim oczekiwaniu książki: - Dusana Savicia „Porajoms" - Juliusza Gabryela „Płyn Lugola" - Macieja Frońskiego „Efekt zimnej wody" - Borysa Humeniuka „Wiersze z wojny" - Antologia debiutów poetyckich za rok 2016

INNE

WYDARZENIA

- na książkę Sławka Kuźnickiego promocja miasta Opole nie chciała nawet gadać za bardzo. - odrzucony wniosek przez miasto Bielsko-Biała na druk książki Joanny Fligiel „Rubato" miasto wyda samo sobie te książkę. Na pewno na razie mamy kasę na: - na „Syfon 2017" z miasta Brzeg (3 tys) - antologię debiutów poetyckich 2016 z miasta Brzeg (3 tys) - książkę Katarzyny Zwolskiej Płusy z miasta Częstochowy (2 tys) na różnych etapach rozpatrywania są wnioski w: - Narodowym Centrum Kultury program „Interwnecje" - na „Syfon 2017" - Budżet Obywatelski Województwa Opolskiego na John Lee Hooker Festiwal - na książkę Ewy Frączek (stypendialny) - Ministerstwo Kultury Serbii na książkę Enesa Hailovicia - KGHM S.A. na sponsoring „Syfonu 2017" - Fundusz Popierania twórczości ZAIKS na „Syfon" Nie wiemy jeszcze co zrobić z 3 tysiącami złotych brutto na ogólnopolską imprezę literacką? Czy to wydać na zwroty kosztów kawy, czy plakaty robić na ksero, czy noclegi kupić w schronisku dla zwierząt bo taniej? Prace trwają. 26 kwietnia 2017 roku z kolei po długiej przerwie w działaniach bezpośrednich w Fili Numer 1 Biblioteki Miejskiej w Brzegu gościliśmy jurorkę, dziennikarkę, krytyczkę i kuratorkę Justynę Sobolewską, spotkanie w sposób niezapomniany prowadził Witold Sułek, który nawet co jakiś czas zdawał się orientować, że to nie spotkanie z nim. Ciąg dalszy nastąpi.

Pomiędzy 7 a 15 października odbyły się 18. konfrontacje literackie „Syfon". Goścmi i gościówami byli m.in. Borys Humeniuk, Aneta Kamińska, Marian Buchowski, Antoni Libera, Ziemowit Szczerek, Joanna Lech, Aleksnadra Herman, Anny Adamowicz, Juliusza Gabryela, Joanny Mueller-Liczner, Anny Andersen, Olivera Heima i Ryszarda Chłopka. Brian Turner był obecny on-line. Wiosną 2017 roku ukazał się kolejny nieoczekiwany ani specjalnie przez nikogo nie wyglądany z tęsknotą zbiór wierszy Radosława Wiśniewskiego - „Dzienniki Zenona Kałuży" Raport z placu boju na rok 2017: - odrzucony wniosek na książkę Przemka Jurka we Wrocławiu - odrzucony wniosek na książkę Sławka Kuźnickiego w Opolu - odrzucony wniosek na książkę Krystiana w Brzegu - odrzucony wniosek na książkę Ewy Frączek w Brzegu - odrzucony wniosek na książkę Ewy Frączek w Lublinie - odrzucona propozycja wspólnej edycji książki Ewy Frączek ze środków z promocji miasta Lublin - odrzucony wniosek na John Lee Hooker Day w Brzegu - odrzucony wniosek na płytę Maćka Stępnia w Brzegu - odrzucony wniosek na „Syfon" 2017 w powiecie brzeskim - odrzucony wniosek na „Syfon 2017" w urzędzie marszałkowskim województwa opolskiego - odrzucony wniosek na John Lee Hooker Day w urzędzie marszałkowskim województwa opolskiego - odrzucony wniosek stypendialny na książkę Leny Jedlickiej w mieście Gdańsk 27


KONKURSOWNIA 9. KONKURS NA ZBÓR WIERSZY IMIENIA SCHERFFERA VON SCHERFERSTEINA O SYFON SCHERFERA BRZEG 2017 PATRON Wenzel Scherffer von Scherffenstein - (ur. 1603 w Głubczycach, zm. 1674 w Brzegu) - niemiecki organista i poeta barokowy, poliglota, tłumacz, polonofil. Był uczniem kompozytora Matthausa Apellesa von Löwensteina. Jako organista działał w przyzamkowej kaplicy św. Jadwigi w Brzegu, jako poeta w 1653 został uhonorowany zaszczytnym tytułem Poeta laureatus. Jako tłumacz przekładał z języków łacińskiego i polskiego, na język niemiecki przełożył m.in. 138 fraszek Jana Kochanowskiego. Dzieła poetyckie wydawał w Brzegu, m.in. liczący 800 stron zbiór błyskotliwych, niestroniących od humoru wierszy "Geistund Weltliche Gedichte". Napisał również sporą ilość utworów okolicznościowych, w których posługiwał się także dialektem śląskim. Od 1631 aż do śmierci pozostał na usługach Piastów brzeskich. REGULAMIN 1. Klub Integracji Twórczych "Stowarzyszenie Żywych Poetów" z Brzegu ogłasza 9. KONKURS NA ZBÓR WIERSZY. Konkurs ma charakter otwarty i może wziąć w nim udział każdy, kto zastosuje się do regulaminu. Nie ma ograniczeń wiekowych. 2. Uczestnicy winni nadsyłać zestawy obejmujące nie więcej niż 45 utworów poetyckich, mieszczących się na nie więcej niż 54 stronach (nie licząc spisu treści i tytułowej), w 3 kopiach oraz na nośniku elektronicznym (płyta CD, dyskietka, pendrive). 3. Termin nadsyłania prac upływa dnia 15 sierpnia 2017, liczy się data stempla pocztowego. Zestawy prac należy nadsyłać na adres: K. I. T. "STOWARZYSZENIE ŻYWYCH POETÓW" MIEJSK BIBLIOTEKA PUBLICZNA IM. Ks. LUDWIKA I UL. JANA PAWŁA II Nr. 5 (NISZA) Z DOPISKIEM SYFON SCHERFFERA 4. Zestawy prosimy opatrzyć godłem autora, a w osobnej kopercie oznaczonej tym samym godłem, przesłać szczegółowe dane autora. 5. Przez godło rozumie się jakikolwiek znak graficzny, słowo, logo lub alfanumeryczny symbol maskujący właściwą tożsamość autora. 6. Utwory nadsyłane na konkurs nie mogą być wcześniej nagradzane w konkursach na tomik wierszy ani publikowane w drukach zwartych. Mogą być publikowane częściowo w drukach ulotnych, internecie, prasie lokalnej, radio i telewizji, prasie literackiej. 7. Nadesłane zestawy wierszy oceni jury w składzie: Ryszard Chłopek, Joanna Mueller, Radosław Wiśniewski. 8. Zgłoszenia nie spełniające regulaminowych wymogów będą dyskwalifikowane. 9. O wynikach konkursu laureat zostanie powiadomiony listownie, internetowo, telefonicznie lub w jakikolwiek inny skuteczny sposób. 10. Wręczenie nagrody finansowej oraz honorowej odbędzie się w trakcie 19. Konfrontacji Literackich Syfon w dniach 11 -15 października 2017. 11. Dodatkowe informacje można uzyskać na stronie profilowej Stowarzyszenia w serwisie www.facebook. pl oraz pod adresem e-mail: kit_szp@wp.ploraz pod numerami telefonów: 693 854 745 lub 691 410 114 12. Nagrodzony tom wierszy zostanie opublikowany nakładem organizatora konkursu. 13. Organizator zastrzega sobie prawo do poczynienia drobnych zmian o charakterze redakcyjnym i korektorskim w nagrodzonym zestawie. 14. Organizator zastrzega sobie prawo rezygnacji z przyznania nagrody i rozstrzygnięcia konkursu w przypadku braku zestawów spełniających kryteria estetyczne i formalne lub z przyczyn od niego niezależnych. 28


26. KONKURS LITERACKI O ZŁOTY SYFON STOWARZYSZENIA ŻYWYCH POETÓW BRZEG 2017 REGULAMIN 1. Klub Integracji Twórczych "Stowarzyszenie Żywych Poetów" z Brzegu ogłasza 26. KONKURS LITERACKI O LAUR czyli ZŁOTY SYFON STOWARZYSZENIA ŻYWYCH POETÓW BRZEG 2017 2. Konkurs ma charakter otwarty i może wziąć w nim udział każdy, kto wypełnia warunki regulaminu. 3. Konkurs odbędzie się w kategorii poezja. Tematyka i forma nadsyłanych prac jest dowolna. 4. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest nadesłanie zestawu 5 wierszy w 3 kopiach w terminie do dnia 15 sierpnia 2017 (liczy się data stempla pocztowego) na adres: K. I. T. "STOWARZYSZENIE ŻYWYCH POETÓW" MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA W BRZEGU UL. JANA PAWŁA II 5(NISZA) z dopiskiem: 26 KONKURS O LAUR SŻP 6. W jury zasiądą laureaci poprzednich edycji konkursu, a laureaci tegorocznej edycji zasiądą w jury przyszłorocznej edycji. 7. Zestawy prosimy opatrzyć godłem autora, a w osobnej kopercie oznaczonej tym samym godłem, przesłać szczegółowe dane autora. 8. Przez godło rozumie się jakikolwiek znak graficzny, słowo, logo lub alfanumeryczny symbol maskujący właściwą tożsamość autora. 9. Utwory nadsyłane na konkurs nie mogą być wcześniej nagradzane w innych konkursach ani publikowane w prasie literackiej, drukach zwartych, prasie ogólnopolskiej. 10. Zgłoszenia nie spełniające regulaminowych wymogów będą dyskwalifikowane. 11. O wynikach konkursu laureaci zostaną powiadomieni listownie, internetowo, telefonicznie lub w jakikolwiek inny skuteczny sposób. 12. Wręczenie nagród, pod postacią "Złotych Syfonów" oraz wkładów pieniężnych do skarbonek-świnek, odbędzie się w trakcie 19. KONFRONTACJI LITERACKICH "SYFON ", które odbędą się w Brzegu w dnach 11-15 października 2017 13. Laureaci A.D. 2017 zostaną zaproszeni do prac jury w roku 2018 oraz do udziału w 20. Konfrontacjach Literackich "Syfon" (o ile się odbędą). 14. Dodatkowe informacje można uzyskać na stronie internetowej Stowarzyszenia: WWW.zywipoeci.pl, na profilu Stowarzyszenia w serwisie facebook a także pod adresem e-mail: kit_szp@wp.pl oraz pod numerami telefonów: 693 854 745 lub 691 410 114 15. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do nieodpłatnej publikacji nagrodzonych i wyróżnionych tekstów oraz tekstów wybitnie nienagrodzonych.

29


Spotkania w Niszy

Subiekt na obiekcie albo Kroniki wyzysku klasowego

W związku z remontem Miejskiej Biblioteki w Brzegu spotkania Stowarzyszenia mają miejsce w każdy czwartek ok. godziny 17:00 w Niezależnym Ośrodku Kultury „Herbaciarnia” w Brzegu przy ul. Jana Pawła II 20.

Wpisujesz dane do faktury klienta. - Nazwisko mam takie jak jajko na miękko... - mówi klient - Słucham? - pytasz - No jak jajko - Zenek Miękko... wpisujesz, jak słyszysz, dajesz do sprawdzenia klientowi a on na to: - no nie kurwa, mówiłem przecież jak jajko, kurwa, przez „eń" - Słucham? może pan napisać na karteczce? I klient pisze; „Zenek Mieńko"

Kolejny numer „Nowego BregArt-u” przewidujemy na październik 2017. Dead line składania tekstów: 30 września 2017 - ślijcie co macie na nowybregart@wp.pl

ODKSERUJ, PODAJ DALEJ Klient trzyma w ręku antenę szerokopasmową, taką zwykłą siatkę za dwadzieścia parę złotych w cenie hurtowej, ogląda ją na wszystkie strony, obraca, maca, dotyka, szeleści folią i w końcu po zapłaceniu, już w progu zakładu handlu uspołecznionego odwraca się i pyta: - Panie a jak ona reaguje na sroki? - Ale o co Panu chodzi? - No, czy sroki na niej siadają i czy ona to wytrzymuje? Chwila milczenia, chyba jest jasne, że co bym nie odpowiedział, będzie źle, albo dobrze, albo wszystko jedno co. - Na sroki dobrze, gorzej na wróble, bo widzi Pan o tutaj się mieszczą na tych drucikach, ale na przykład kierunkowe anteny to one na przykład są obsiadane raczej przez kawki i gołębie to gorzej niż wróble.

PRENUMERATA Papier – prosimy o przesłanie zaadresowanych do siebie i ofrankowanych znaczkami kopert formatu a5 PDF – prosimy o przesłanie pustego emaila na adres: nowybregart@wp.pl Skład Redakcji: Krystian Ławreniuk/Aleksandra Herman Radosław Wiśniewski Kamil Osękowski Ryszard Słoneczny Weronika Daniel Tomasz Fronckiewicz Ilustracje: Tomasz Bohajedyn Adres redakcji: Stowarzyszenie Żywych Poetów Miejska Biblioteka Publiczna w Brzegu. ul. Jana Pawła II 5 49-300 Brzeg N.I.S.Z.A. nowybregart@wp.pl kit_szp@wp.pl

Wchodzi klient do sklepu i mówi: - Cztery pokojówki proszę! Te co zawsze! - Nie przesadza Pan, tak o poranku? - A co mi tam, jedziemy z tym koksem! Czujesz się przez chwilę jak Rene z serialu „Allo, allo".

Nakład: Zamaszysty

30


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.