Bohaterowie dnia codziennego

Page 1

BOHATEROWIE dnia codziennego

Pomysł, wybór tekstów i redakcja: Jacek Piątkowski

Zebranie i przygotowanie materiału: Jacek Piątkowski, Anna Stąpór

Redakcja i korekta: Anna Stąpór

Projekt graficzny: Maia Łosowska

Fotografie na okładkach: Bolesław Senderowicz

Wspomnienia zostały spisane na podstawie wywiadów przeprowadzonych przez Jacka Piątkowskiego i Annę Stąpór, pracowników

Ambasady RP w Buenos Aires, oraz na podstawie wywiadów przeprowadzonych przez Dominika Czapigo w ramach projektu Cyfrowe

Archiwum Tradycji Lokalnej w Buenos Aires, zrealizowanego przez

Fundację Ośrodek Karta i Bibliotekę Polską im. Ignacego Domeyki w Buenos Aires.

Fotografie pochodzą ze zbiorów prywatnych oraz z archiwum Biblioteki im. Ignacego Domeyki w Buenos Aires. Dziękujemy rodzinom polskich imigrantów w Argentynie za udostępnienie ich na potrzeby tego projektu.

Jesteśmy wdzięczni Marcie Bryszewskiej i Monice Ponc z Biblioteki Polskiej im. Ignacego Domeyki w Buenos Aires za pomoc w zbieraniu materiałów.

Publikacja została sfinansowana przez Ambasadę RP w Buenos Aires ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP przeznaczonych na współpracę z Polonią i Polakami za granicą.

Całkowita lub częściowa reprodukcja i jakiekolwiek wykorzystywanie tej publikacji bez uprzedniego pozwolenia jej wydawcy jest zabronione.

ISBN 978-83-956215-9-8

9 7 8 8 3 9 5 6 2 1 5 9 8
Polscy imigranci w Argentynie po II Wojnie Światowej
codziennego
BOHATEROWIE dnia

MY POLSCY BEZDOMNI

Jakie to musiało być niewiarygodnie trudne. Pewnego dnia spakować walizkę, wsiąść na statek i przypłynąć do Argentyny. Przespać kilka nocy w Hotelu Imigrantów w Buenos Aires, a potem zacząć nowe życie. Znaleźć dom, pracę, przyjaciół. Nauczyć się hiszpańskiego. Posłać dzieci do szkoły. Zrozumieć Argentynę i Argentyńczyków, ich mentalność, kulturę. Pójść po zakupy i ugotować obiad, który już nigdy nie smakował tak samo jak w Polsce.

Ostatnia fala emigracji polskiej, która przybyła do Argentyny po II Wojnie Światowej, miała szczególny charakter z wielu względów. Byli to przede wszystkim żołnierze i oficerowie 2. Korpusu Polskiego i ich rodziny. Ludzie wykształceni, inteligentni, często wysoko wykwalifikowani. W ciągu raptem kilku lat pojawiło się tu prawie 15 000 Polaków, których połączył koszmar wojny, doświadczenie żołnierskie, silne poczucie wspólnoty. Byli jak pusta, niezapisana kartka, pragnęli zacząć wszystko od nowa. Ich odwaga w stawianiu czoła codzienności, w nowej zupełnie innej rzeczywistości, była niezwykła. Życie podszyte niepewnością i niepokojem musiało być często koszmarem. „Jednak coś wciąż pchało nas do przodu”, wspomina jedna z bohaterek naszej publikacji. Wśród polskich emigrantów było wówczas wielu ludzi młodych, którzy za wszelką cenę chcieli zacząć żyć „normalnie”, marząc o dobrej pracy, szczęśliwej rodzinie i przysłowiowym domku z ogródkiem. Chcieli żyć pełną piersią, z całych sił, nadrobić stracony przez wojnę czas. Wielu się udało, innym nie. We wspomnieniach wraca czasem obraz polskiego emigranta, który topi własną frustrację, tęsknotę czy niepowodzenie przy barze w kieliszku grappy sello verde. Czy tak trudno go zrozumieć? Jak musiał się czuć Polak, odtrącony przez sowiecką Polskę, opuszczony przez aliantów, zmuszony do emigracji, pozostawiony samemu sobie, dziesiątki

tysięcy kilometrów od domu? Wielu Polaków przybyłych do Argentyny poniosły jednak optymizm, entuzjazm, praca. Weszli odważnie w nową rzeczywistość bez kompleksów czy obaw. Skoro przez lata wojny towarzyszyła im śmierć, to cóż takiego mogło im grozić w tym pięknym kraju, którego symbolem narodowym jest słońce? Kraju, który otworzył granice, był niemal u szczytu swojej prosperity, zdawał się być miejscem niezmierzonych możliwości. I z tego potencjału Polacy, niemal z ułańską fantazją, zaczęli korzystać, otwierając własne interesy, firmy, warsztaty, manufaktury, sklepy, restauracje czy hotele. Przedsiębiorczość była wówczas w cenie i dzięki niej wielu Polaków szybko stanęło na nogi. Ci dobrze wykształceni i wysoko wykwalifikowani znajdowali bez trudu pracę w dużych przedsiębiorstwach argentyńskich czy korporacjach zagranicznych. Uczestniczyli w produkcji samolotów, elektryfikowali kraj, rozwijali przemysł wydobywczy. W Argentynie mogli wreszcie zaspokoić podstawowe potrzeby i spełnić pierwsze marzenia.

Jednak to poczucie satysfakcji, stabilizacji, ciężko zapracowanego dobrobytu, bardzo często było podszyte brakiem czegoś, tęsknotami, bezpowrotną stratą Polski, kontaktu z najbliższymi. Życie, pełne niepokoju, było dla tych ludzi czymś niewiarygodnie trudnym. Dlatego, bez względu na to czy im się udało czy nie, wszyscy według mnie byli bohaterami. Bohaterami dnia codziennego. A w ich oczach, często pełnych smutku, widać było cały świat.

4 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
JACEK PIĄTKOWSKI

LIST Z ARGENTYNY

„Kochani moi! Im dalej, tym tęskniej nam do Was. Pięknie tu, pięknie, słonecznie, cieszę się wszystkim, ale wieczorem, jak sobie po tym zgiełku dnia usiądę sama, to mnie taka żałość za serce chwyta, a widzę, że i Lucio też i Stefcio… chociaż się przed sobą nie przyznajemy. Bo powiedzcie, gdzie nam będzie dobrze na świecie, gdzie?”

Fragment powieści „Dom starej lady” Danuty Mostwin, wydanej w Londynie w 1958 roku.

5 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
Autor Desconocido
6 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

OD NOWA

Polscy imigranci w Argentynie po II Wojnie Światowej

Setki tysięcy Polaków o zakończeniu II Wojny Świato-

wej dowiedziało się, będąc daleko od swoich domów. Wysłuchali tej wiadomości jako żołnierze w obozach wojskowych we Włoszech i w Wielkiej Brytanii, jako więźniowie wyzwolonych obozów koncentracyjnych i jenieckich na terenie Niemiec i Austrii czy jako uchodźcy w obozach dla cywilów m.in. w Afryce. Data 8 maja 1945 roku dla jednych wyznaczała kres tułaczki, dla innych jej kolejny etap. Polacy przebywający poza granicami swojego kraju stanęli przed jedną z najważniejszych w życiu decyzji – wracać czy nie wracać? Polska, którą opuszczali w czasie wojny, była innym krajem niż ta w 1945 roku. Udział w wojnie miał wysoką cenę – władzę przejęli komuniści, terytorium zmniejszyło się o 20%, a ludność zmalała o ponad 30%. Rozstrzygnięcia wielkiej polityki przekładały się na losy zwykłych ludzi. Przedwojenni mieszkańcy wschodnich województw Polski zastanawiali się, gdzie mogliby zamieszkać po powrocie, skoro ich domy zostały na terenach wcielonych do ZSRR. Żołnierze obawiali się represji, które spotykały ich współtowarzyszy broni po powrocie do kraju. Większość rozważała, czy może odbudować przerwane przez wojnę życie w kraju zniszczonym praktycznie do fundamentów.

Ci, którzy zdecydowali się na emigrację, w obawie przed kolejnym europejskim konfliktem często wybierali kraje poza Europą. Wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii. Blisko 18 000 wybrało Argentynę, która przyjazdu imigrantów nie obwarowywała tyloma warunkami co inne imigracyjne kraje. Jednocześnie była postrzegana jako miejsce wielu możliwości, z silną w tym czasie gospodarką. Rzeczywiście – Europejczyków, którzy przybijali do

portu w Buenos Aires zaskakiwała jej obfitość. Tym, co wrzuca do kosza rodzina argentyńska, mogłyby wyżywić się dwie rodziny europejskie – mawiali. Dla ludzi, którzy doznali prawdziwego głodu w obozach koncentracyjnych czy na zesłaniu w ZSRR, szokujące było to, że w argentyńskich sklepach nie można było kupić mniej niż ćwierć kilo masła i sera czy mniej niż kilogram mięsa. Stolica Argentyny onieśmielała - przypominała w tym czasie największe europejskie miasta i dawała iluzję pozostawania blisko Europy. Właśnie tam powstało pierwsze na półkuli południowej metro, a w centrum znajdowały się eleganckie europejskie sklepy.

Niektórzy przyjeżdżali do Argentyny już jako zakontraktowani specjaliści. Kraj, który wzbogacił się w czasie europejskiego konfliktu, chciał się modernizować i potrzebował rąk do pracy. Rząd Juana Peróna dokładał starań, żeby ściągnąć jak najwięcej fachowców. Wielu Polaków zaraz po przyjeździe rozpoczęło pracę w argentyńskich zakładach wojskowych oraz przy robotach publicznych (budowy dróg i mostów, linii wysokiego napięcia). Większość jednak przyjeżdżała, nie mając pracy, pieniędzy i nie znając języka. Po pierwszych chudych latach prawie zawsze przychodziły te bardziej dostatnie i szczęśliwe.

Wśród tych, którzy wybrali Argentynę, była wybitna fotografka Zofia Chomętowska, która przypłynęła z Francji, a w nowym kraju ozdabiała wachlarze, porcelanowe dzbany i kufle. Później, wraz z synem, założyła własną, dobrze prosperującą firmę. W podobny sposób radziło sobie wielu Polaków w Argentynie, na przykład najsłynniejszy z nich, pisarz Witold Gombrowicz, był udziałowcem fabryki plastiku.

7 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Do Argentyny w 1948 roku przypłynął również dowódca legendarnego Batalionu „Zośka” kapitan Ryszard Białous. W czasie wojny brał udział w wielu akcjach wymierzonych przeciwko Niemcom – dowodził m.in. zwycięskim szturmem na obóz koncentracyjny KL Warschau, w którego wyniku uwolniono ponad 300 żydowskich więźniów. W Argentynie był m.in. ministrem ds. planowania i rozwoju w jednej z południowych prowincji Argentyny – Neuquén – i dyrektorem generalnym zarządu dróg i energii elektrycznej w Patagonii.

Nowy dom w Argentynie znalazł Mieczysław Sędzimir Antoni Halik, znany później jako Tony Halik. Jeszcze w Europie podpisał kontrakt z argentyńską transportową linią lotniczą.

Później zasłynął jako światowej sławy eksplorator i podróżnik. Był też fotografem w ekipie obsługującej Juana Peróna, ówczesnego prezydenta Argentyny.

Wśród kilkunastu tysięcy Polaków, którzy po wojnie wyruszyli do Argentyny, byli zarówno tacy, którzy potrafili wykorzystać jej możliwości, jak i ci którzy nie potrafili się przyzwyczaić się do życia z dala od Polski. Wynikało to z tego, że decyzja o emigracji często łączyła się z nadzieją na powrót – liczyli, że wrócą za kilka miesięcy lub lat. Argentyna była na początku tymczasowym domem. Dorabiali się i zakładali rodziny, ale jednocześnie chcieli być gotowymi na powrót do kraju. Dbali o to, żeby ich dzieci mówiły po polsku, zakładali organizacje i namiastki polskiego życia społecznego na emigracji. W samej prowincji Buenos Aires działały biblioteka, ośrodek polskiego duszpasterstwa, stowarzyszenia kombatanckie, oświatowe, harcerskie, teatralne, taneczne i zawodowe.

Większość Polaków, która zdecydowała się na życie w Argentynie po wojnie, nie wróciła jednak do kraju. Powrót byłby za dużym wysiłkiem organizacyjnym i finansowym, a w międzyczasie Argentyna okazała się bezpiecznym i wygodnym domem. Choć wielu emigrantów narzekało na początku, to otwarty charakter Argentyńczyków sprzyjał znacznie szybszej asymilacji niż europejskie, hermetyczne społeczeństwa. Wraz z upływem lat Polacy przyzwyczaili się do świąt Bożego Narodzenia spędzanych w trzydziestostopniowym upale, szybko uczyli się języka hiszpańskiego, z chęcią celebrowali argentyńskie zwyczaje – pili yerba mate i przygotowywali asado. Ich dzieci, urodzone i wychowane w Argentynie, po 70 latach od przyjazdu swoich rodziców do Argentyny mówią: Argentyna jest moim krajem, ale nie jest moją ojczyzną, bo ojczyzna jest od ojca, cała nasza przeszłość jest w tym…

Joanna Łuba historyczka i badaczka emigracji; doktorantka na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie przygotowuje pracę dotyczącą emigracji do Argentyny po II wojnie światowej. Przez ponad 10 lat związana z Ośrodkiem KARTA, w którym prowadziła projekty dokumentacyjne związane z pamięcią emigrantów w Wielkiej Brytanii i w Argentynie. Obecnie zastępczyni dyrektora w Centrum Archiwistyki Społecznej.

8 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
JOANNA ŁUBA
9 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
10 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
11 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
12 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

ARGENTYNA, KRAJ OTWARTY

W drugiej połowie lat 40., po zakończeniu działań wojennych w Europie powrócił temat emigracji do Argentyny. Po przypłynięciu do Buenos Aires, podobnie jak w poprzednich dekadach, przybysze spędzali pierwsze dni w Hotelu Imigrantów, miejscu które nie tylko dawało im schronienie, ale także szansę na postawienie pierwszych kroków w życiu zawodowym i rozpoczęcie integracji i adaptacji w realiach Argentyny. Na ogół pierwszym kontaktem emigranta był ktoś z polskiej społeczności lub pracodawcy, którzy oferowali im zatrudnienie i zakwaterowanie.

Argentyna liczyła w tamtym czasie zaledwie 17 000 000 mieszkańców, którzy mieszkali w kraju o powierzchni prawie 3 000 000 kilometrów kwadratowych. Była krajem, który dostrzegł wielką szansę na rozwój gospodarczy. Prawie do końca II Wojny Światowej zachowywała neutralność. W okresie powojennym stała się wiodącym producentem żywności niezbędnej światu w procesie odbudowy. Stała przed wielkim wyzwaniem i szansą na dynamiczny rozwój. Kraj znajdował się w obiecującej sytuacji ekonomicznej, z dużą rezerwą walut obcych i nadwyżką w bilansie handlowym, co sprawiło, że Argentyna na początku lat 50. po raz pierwszy przestała być dłużnikiem, a zaczęła być wierzycielem.

W październiku 1946 roku prezydent Juan Domingo

Perón ogłosił Pierwszy Plan Pięcioletni (1947-1951) mający na celu wspieranie wzrostu gospodarczego i wzrost wydatków na politykę społeczną. Jednak osiągnięcie zaplanowanych celów wymagało większej liczby pracowników niż ta, która była dostępna. Z tego powodu zachęcanie do imigracji na dużą skalę uważano za idealne narzędzie do osiągnięcia wzrostu liczby

zatrudnionych w krótkim czasie. Miało to pomóc w rozwoju rolnictwa i przemysłu, a także w tworzeniu nowych ośrodków miejskich w słabo zaludnionych prowincjach Argentyny.

Państwo przyjmowało napływających imigrantów i nadzorowało ich selekcję prowadzoną wedle kryteriów zdolności do pracy, przekonań i pochodzenia etnicznego. Poszukiwano wykwalifikowanych robotników i specjalistów zarówno do produkcji przemysłowej, jak i do kolonizacji obszarów wiejskich, którzy nie sympatyzowali z komunizmem i łatwo przystosowaliby się do argentyńskiej mentalności. Wdrożona polityka sprzyjała przybyciu imigrantów z Europy, opartemu na tych złożonych i często sprzecznych kryteriach. Okazało się, że nowi przybysze, starając się zaspokoić najpilniejsze potrzeby, realizowali się w różnorakich obszarach produkcyjnych, które kraj chciał rozwijać.

Plan Pięcioletni wskazał na działania, które pozwoliłyby na osiągnięcie wszystkich tych celów. Dzięki promocji imigracji Argentyna chciała przyjąć 4 000 000 obcokrajowców w ciągu pięciu lat. Choć ustanowiono ścisłe kryteria wobec nurtów imigracyjnych, które byłyby najbliższe argentyńskiej idiosynkrazji, to jednocześnie podkreślono potrzebę pogodzenia interesów narodowych z poszanowaniem indywidualnej wolności imigranta. Państwo nie dotowało imigracji, ale wspierało ją i organizowało zgodnie ze swoimi priorytetami. Wprawdzie nie mogłoby jej ograniczać ani zakazywać ze względu na pochodzenie czy wyznanie, ale promowało najłatwiej przyswajalne cechy etniczne, kulturowe i duchowe narodu.

Zgodnie z tą strategią prezydent Perón zniósł większość ograniczeń dotyczących imigracji w 1947 roku i w przeciągu

13 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

trzech kolejnych lat do Argentyny trafiło 300 000 imigrantów z Europy. Była to liczba daleka od zakładanej przez rząd. Z Wielkiej Brytanii przybyło około 20 000 Polaków, w większości całe rodziny, a z Włoch około 1200 polskich mężczyzn, członków 2. Korpusu Armii, ożenionych z Włoszkami. W tym okresie, który możemy przedłużyć do pierwszej połowy lat 50., przybyła do Argentyny ostatnia fala imigrantów z Europy.

Argentyna tamtych czasów, podobnie jak wiele innych krajów, chciała zachęcić do imigracji naukowców, inżynierów, techników i ekspertów wojskowych wykształconych w Europie, aby mogli wnieść swoją wiedzę do wprowadzanych programów samowystarczalności w zakresie produkcji sprzętu wojennego, rozwoju uprzemysłowienia i modernizacji kraju. W Europie otwarto biura w celu rekrutacji specjalistów i wysłano oficjalne misje, aby ich przyciągnąć. Najbardziej znane to te powstałe w Hiszpanii i we Włoszech, które starały się przyciągnąć nie tylko techników przemysłowych, ale także ludzi wykwalifikowanych do pracy w rolnictwie.

Ponadto pod koniec wojny stosunki handlowe z Wielką Brytanią zacieśniły się ze względu na zapotrzebowanie na argentyńską żywność. Generał Manuel Savio, korzystając z tej sytuacji, zorganizował misję do Londynu. Jej celem było zatrudnienie polskich inżynierów i techników, którzy walczyli u boku aliantów przeciwko Hitlerowi, aby włączyć ich do planu rozwoju przemysłu wojennego w Argentynie. Mężczyźni ci, podobnie jak tysiące innych Polaków przybyłych w tym okresie, byli członkami polskich sił zbrojnych zintegrowanych z dowództwami alianckimi, którzy pod koniec II Wojny Światowej osiedlili się w Wielkiej Brytanii, nie mogąc

wrócić do Polski z powodu konfliktu z prokomunistycznym rządem powstałym w Warszawie.

W przemyśle metalurgicznym, przy produkcji samolotów, dział przeciwlotniczych i pocisków, oprócz wielu polskich techników i pilotów, którzy przybyli do Argentyny w latach 1947-1951, pracowało ponad pięćdziesięciu polskich inżynierów. W większości szybko podjęli pracę w przemyśle wojskowym, naftowym i energetycznym kraju. Zwłaszcza pracując w firmach z branży górniczej, hutniczej, chemicznej i metalurgicznej, które wchodziły w skład argentyńskiej Generalnej Dyrekcji Produkcji Wojskowej

Tymczasem rok 1949 okazał się rokiem intensywnych zmian. Dobrobyt gospodarczy i poparcie społeczne dla rządu umożliwiły przegłosowanie i wprowadzenie nowej konstytucji, która zapoczątkowała wielkie przemiany polityczne i społeczne w Argentynie. Argentyńczycy skorzystali nie tylko na wprowadzeniu dużej liczby praw socjalnych i pracowniczych. Otworzyła się droga do przyznania praw wyborczych kobietom i zmodyfikowano cały system polityczny. Nowy reżim rządowy stawał się coraz bardziej autorytarny, pozostawiając niewiele miejsca na udział w rządzeniu innym partiom politycznym i w ogóle na jakikolwiek sprzeciw. Można powiedzieć, że zmiany te oznaczały początek końca rządów prezydenta Peróna, który po reelekcji w 1952 roku głosami kobiet, został obalony w 1955 roku przez juntę wojskową. Ucierpiał na tym dobrobyt gospodarczy kraju i rozpoczęło się sinusoidalne życie polityczne, w którym rządy cywilne przerywały kolejne przewroty wojskowe. Sytuacja trwała aż do powrotu demokracji w październiku 1983 roku, kiedy to

Autor Desconocido

14 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

doktor Raúl Alfonsín wygrał wybory powszechne.

CLAUDIA STEFANETTI KOJROWICZ

Claudia Stefanetti Kojrowicz — pracowniczka naukowa i absolwentka nauk politycznych na Uniwersytecie w Buenos Aires. Twórczyni i reżyserka projektu „Ślady polskie w Argentynie”, powstałego w Muzeum Roca w 1997 roku i przeniesionego na stronę www.elaguilablanca.com.ar, za co otrzymała odznaczenie rządu polskiego za wkład w kulturę. Towarzystwo Historyczno-Literackie w Paryżu przyznało jej stypendium „Jan i Suzanne Brzekowski 2010”, a Biblioteka Narodowa im. Mariano Moreno stypendium „Juan Bialet Massé 2011”. Brała udział w wielu konferencjach i opublikowała szereg artykułów i książek w Argentynie, Polsce, RPA, Czechach, Austrii, Hiszpanii i Brazylii. Obecnie jest doktorantką nauk społecznych na Uniwersytecie w Buenos Aires.

15 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
16 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
17 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
18 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

DLA RODAKÓW RABAT

Bufet był obficie zaopatrzony w smakołyki. Nasza polska kuchnia, nasze potrawy i ciasta zawsze znajdują znawców. Nic też dziwnego, że bufet został doszczętnie zlikwidowany i to przedwcześnie. Tak kończy się relacja z jednej z imprez polonijnych, opublikowana w „Głosie Polskim“ pod koniec lat 40. Właśnie takie krótkie teksty drukowane w tej gazecie, ale też reklamy i ogłoszenia drobne, dają choć częściową odpowiedź na pytanie, jakie były potrzeby i w jaki sposób mogły być zaspokajane przez Polaków z ostatniej fali emigracji do Argentyny.

Na przełomie lat 40. i 50. „Głos Polski“ był najważniejszym polskim tytułem wydawanym w Buenos Aires. Pierwszy numer gazety pojawił się w 1922 roku. W latach 30. jej nakład sięgnął rekordowych 8 000 egzemplarzy. Później zmalał, jednak tytuł zachował swój opiniotwórczy charakter. I choć gazetę wydawano tylko raz w tygodniu, była wciąż odbiciem nie tylko intelektualnego i politycznego oblicza ówczesnej Polonii, ale również jej potrzeb konsumpcyjnych i codziennego życia, które zaczynali na nowo emigranci przybyli tu po II Wojnie Światowej.

Pamiętać trzeba, że ówczesna prasa była jednym z najważniejszych mediów dostarczających informacji o otaczającej rzeczywistości. Konkurowała z radiem, ale jej dominująca rola była niezaprzeczalna, tym bardziej że rewolucja telewizyjna miała dopiero nadejść. „Głos Polski“ żył przede wszystkim ze sprzedaży egzemplarzowej i prenumeraty, ale wertując roczniki tej gazety z przełomu lat 40. i 50., trudno nie odnieść wrażenia, że osoba, która zajmowała się w wydawnictwie sprzedażą reklamy, miała głowę na karku. W wielu numerach gazety można znaleźć reklamy tak szacownych firm, jak choćby domu towaro-

wego Harrods (Sensacyjne rabaty), którego świątynia w Londynie przecież do dziś pozostaje symbolem luksusu i konsumpcji. Argentyński oddział Harrodsa przetrwał aż do 1998 roku, kiedy niestety nie dał sobie rady z kolejnym kryzysem ekonomicznym. W gazecie ukazywały się też reklamy linii lotniczych Aerolineas Argentinas i Air France (po polsku!). Dużo powierzchni reklamowej kupowali armatorzy linii żeglugowych, oferujących szybkie i tanie podróże do Europy, między innymi Flota Argentina de Navegación de Ultramar, Cosulich czy Dodero. Nie wiemy, czy wpływy z tych reklam miały istotny wpływ na kondycję finansową „Głosu Polskiego“, ale oddać im należy, że prezentowały się naprawdę okazale. Innym, wręcz oczywistym pretekstem do reklamowania się w „Głosie Polskim“ było jedzenie. Oczywistym, bo bazującym na pierwszej tęsknocie każdego emigranta, tęsknocie za zapachem kuchni, która została w rodzinnym kraju. Świadczy o tym na przykład kampania reklamowa producenta pieczywa Panificación Argentina z początku lat 50. Reklamowany jest w niej czarny chleb, a tekst reklamowy zredagowany po polsku brzmi Czarnego chleba nie powinno brakować w żadnym domu, ponieważ przywodzi on na pamięć ten smaczny chleb, jaki spożywaliśmy w starej ojczyźnie i który preparowany jest tak samo przez... Panificación Argentina! Czy naprawdę tak smakował, ciężko powiedzieć, ale to była naprawdę dobra reklama.

Na łamach największej polskiej gazety w Buenos Aires reklamy publikowały również firmy założone przez Polaków.

I to nie byle jakie firmy. Na przykład Condemar, producent konserw rybnych, firmy założonej przez inżyniera Bohdana Lenkiewicza. W reklamie mowa jest o konserwach do złudze-

19 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

nia przypominających wyroby nadbałtyckie, które swym aromatem wywołują wizję wędzarń gdyńskich, warszawskich i wileńskich. Lenkiewicz urodził się na Polesiu, studiował ichtiologię w Warszawie, przed i podczas wojny pracował w hodowlach ryb. W 1946 roku emigruje do Argentyny, gdzie zakłada wspomnianą firmę Condemar w Mar del Plata i fabrykę na Ziemi Ognistej. Niestety ginie tragicznie w wypadku lotniczym w Río Grande w 1951 roku. Jego nekrolog kończy się zdaniem: W zmarłym tracimy wybitnego Polaka, a Argentyna dzielnego pioniera.

Natomiast najwięcej o Polakach tamtego czasu w Argentynie można się dowiedzieć z ogłoszeń drobnych. Te niewielkie formy, składające się z kilku szczerych zdań, wydają się często mówić więcej niż wielostronicowe analizy życia ówczesnej Polonii. W „Głosie Polskim“ w tych czasach zawsze najwięcej było ogłoszeń lekarzy i prawników. To oni zaspokajali pierwsze potrzeby poczucia bezpieczeństwa w obcym kraju. Pomagali w wejściu w nową rzeczywistość, a jednym z pierwszych etapów do pokonania przez emigranta było znalezienie dachu nad głową. W ogłoszeniu firmy Solari y Rossi o ofercie sprzedaży działek budowlanych w Quilmes pod Buenos Aires znajduje się passus Z zadowoleniem podkreślamy, że na 100 kupujących 40 jest Polaków, co najlepiej wskazuje na ogromną potrzebę wspólnotowości. Inny ciekawy przykład to ogłoszenie Compañía de Tierras y Construcciones Residenciales, w którym już tytuł krzyczy Zakopane w Polsce to... RÍO CEBALLOS w Argentynie. Tu magnesem staje się emblematyczny polski górski kurort, którego podobieństwo można było odnaleźć, kupując działkę w samym sercu gór Cordoby. Dzięki „Głosowi Polskiemu“ można było kupić także działkę w Paragwaju (a na niej drzewa

20 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

pomarańczowe, mandarynkowe, śliwy i yerba mate (...) stodoła, kurnik i gołębnik) albo zainwestować w gaj oliwny niedaleko Buenos Aires (zwracamy się specjalnie do tych osób, które oprócz chęci posiadania ziemi, świadomi są, że kultywowanie oliwek jest świetnym interesem o wielkiej przyszłości).

„Głos Polski“ podawał na poczatku lat 50. szacunkową ostatniej fali polskiej emigracji do Argentyny, posługując się statystykami argentyńskiego Ministerstwa Spraw Technicznych. Argentyńscy urzędnicy udostępnili dane dotyczące pasażerów statków, podróżujących w 2 i 3 klasie, które w latach 1945-1950, przybiły do portu w Buenos Aires. Wynika z nich, że w tym okresie przybyło do Argentyny dokładnie 14 190 Polaków. Najwięcej w latach 1948 i 1949, bo ponad 10 000. Z danych wynika, między innymi, duża dysproporcja płci, 60 procent to mężczyźni, 40 procent kobiety. Dziennikarze gazety wysnuwają z nich prosty wniosek – proces asymilacji będzie przebiegał bardzo szybko, bo większość mężczyzn znajdzie się w związkach mieszanych. Lektura anonsów matrymonialnych drukowanych w „Głosie Polskim“ daje jednak sporo do myślenia. Ogłoszeniodawcy często podkreślają, z której emigracji pochodzą, ze starej czy z nowej, od czego uzależniają swoją atrakcyjność dla potencjalnych kandydatek czy kandydatów.

Poza tym uderza szczerość tych ogłoszeń. Panowie potrafią napisać nie tańczę, kawaler bez zawodu i bez pracy, wyglądu przeciętnego albo nie bogaty, nie młody. Podkreślają także swoje atuty, szczególnie materialne: kawaler, dość zamożny, samotny mierniczy na stałej posadzie, rzemieślnik samodzielny, zarabia dobrze, własna restauracja i przyzwoita gotówka, posiadający własny domek.

Czasem atutem jest także wygląd, kawaler, lat 37, wygląda na

mniej. Jednak równie ważne dla panów są oczekiwania wobec pań pragnę poznać inteligentną rodaczkę o skromnym charakterze, gospodarną obojętnej narodowości, warunek - dobra patriotka, o nie wygórowanych pretensjach. Niezwykłe są ogłoszenia matrymonialne, które łączą cel małżeński z doświadczeniem bizneso-

wym:

Inżynier w sile wieku, były przemysłowiec z Polski, w celu uruchomienia wytwórni artykułów codziennej potrzeby, jakich brak w Argentynie, przyjmie jako wspólniczkę kulturalną panią z pewnym kapitałem pieniężnym (...) Po bliższym poznaniu się nie jest wykluczone małżeństwo albo Polak (...) poszukuje Polki do lat 35, która zajęłaby się administracją domu lub jako wspólniczka. Warunki do omówienia. Małżeństwo nie wykluczone.“

Niczego w życiu nie można wykluczyć, to jest pewnik. To, że pań przybyło do Argentyny zdecydowanie mniej, nie miało jednak wpływu na liczbę ich anonsów matrymonialnych w „Głosie Polskim“ – Polka chce poznać dobrego towarzysza. Chętnie na prowincji z małym domkiem, wdowa inteligentna, subtelna, miłej powierzchowności, poważna, z nowej emigracji, nie młoda wiekiem, ale charakterem bardzo młoda. Często są to kobiety dobrze usytuowane finansowo samotna z większym kapitałem, posiadajaca korzystny interes czy wdowa materialnie niezależna, zawrze znajomość z panem ze sfer inteligencji. Panie, podobnie jak panowie, czasem chcą trafić do serca również przez pracę: Który samotny pan 45-55 lat, oficer 2. Korpusu, najchętniej b. ziemianin, w zamian za gościnne weekendy, dopomoże samotnej pani w pracy na jej quincie, podczas tych weekendów?

Jednym z piękniejszych ogłoszeń matrymonialnym, jakie można znaleźć w „Głosie Polskim“, jest to:

21 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Dystyngowana pani, niedzisiejszych zasad, niebrzydka i niebiedna, wdowa po pułkowniku, pozna pana po pięćdziesiątce, równego sobie towarzysko, dobrze sytuowanego materialnie, dobrej prezencji, uczciwego i prawego charakteru. Cel –wspólna starość.

Odreagowanie traumy wojennej widać również po anonsach, które wprost odnoszą się do zabawy, do tego co można robić „po godzinach“ albo „od święta“. W Blue Sky przy Viamonte 749 występują słynny Jerzy Petersburski, twórca niezapomnianych tang i piosenek przedwojennej Warszawy i Kazimierz Lopek Krukowski, mistrz sztuki estradowej. Orkiestra „Jazz Union“ informuje, że wbrew mylnej propagandzie osób niekompetentnych orkiestra ISTNIEJE! , a Polska Orkiestra Koncertowo Taneczna „Union“ zaprasza na wielki wieczór muzyki, tańca i śpiewu do salonów Les Ambassadeurs przy alei Alcorta. Zabawy organizują też organizacje polonijne. Na przełomie lat 40. i 50. można potańczyć na polskich imprezach w Quilmes, Berazategui, no i rzecz jasna w samym Buenos Aires. Urządzane są imprezy karnawałowe, ogrodowe i dancingi (w programie stare polskie szlagiery w wykonaniu Z. Kapturkiewicza, refreny śpiewa

W. Baron, wstęp bezpłatny). Grają orkiestry „Kaskada“ i „Los Piratas“, a w lokalu Towarzystwa Belgijskiego odbywa się Wielka

Doroczna Zabawa Ułańska, której anons w „Głosie Polskim“ zaczyna się wierszykiem Jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwoli panna Krysia, młody ułan pyta?

Kiedy bawimy się, oczywiście, również jemy i pijemy.

W Blue Sky, dokąd idziemy posłuchać „Tango milonga“, „Już nigdy“, „Ostatniej niedzieli“ czy „Piosenek Lopka“, możemy zamówić bigos polski i barszcz z uszkami, a do tego czystą Wyborową. Poza tym powstaje w Buenos Aires coraz więcej miejsc, gdzie możemy zjeść bez okazji. W „Głosie Polskim” reklamuje swoją kawiarnię i bar Bolesław Klasiński, który wydaje obiady, kolacje i parilla, napoje wyborowe. Reklamy wykupuje restauracja Światowid z Retiro (kuchnia polska i parillada) i oczywiście restauracja w Domu Polskim przy ulicy Serrano (poleca w czwartek – flaczki po warszawsku, piątek – ryba faszerowana, sobota – bigos myśliwski). Powstają polskie piekarnie, cukiernie i sklepy. Feliks Pyżyński poleca rodakom pieczywo z piekarni La Polonesa, a Z. Zazulakowa i M. Wojtulewicz proponują wędliny i inne polskie delikatesy (wina i wódki zagraniczne i krajowe, duży wybór wędlin, śledzie, czarną kaszę, kapustę, twarożek, chrzan i wyroby domowe: serniki, makowniki, szarlotki, babki etc. Na życzenie odsyła się do domu). Emigranci mogą korzystać z zakładu krawieckiego La Pompeya, który poleca się Szanownym rodakom czy ze sklepu polskiego Bazar Azul, handlującego porcelaną, fajansem i kryształem - Dla Rodaków rabat.

Drobne ogłoszenia w „Głosie Polskim“ dotyczą praktycznie każdej sfery życia codziennego. Pracy, wypoczynku, nauki języka hiszpańskiego, a nawet urody (Łysym rodakom pod rozwagę. Po długoletnich doświadczeniach chemicznych, udało mi się wynaleźć środek na porost włosów. Skutek użycia zupełnie pewny. Doświadczenie przeprowadzilem na samym sobie...). Osobną kategorią są ogłoszenia o osobach poszukiwanych, których rozdzieliła wojna i emigracja: ktoś z Kanady szuka kogoś z Wołynia... Upadek rządu Juana Peróna w 1955 roku staje się rów-

22 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

nież pewną cezurą czasową dla polskiej emigracji w Argentynie. Część Polaków rusza dalej w świat do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii. Widać to także w nagłówkach i anonsach w „Głosie Polskim“. Reklamują się biura podróży (Tanie przejazdy do...), firmy specjalizujace sie w załatwianiu formalności wyjazdowych, prawnicy pomagający w zbieraniu i wypełnianiu dokumentów konsularnych. Polacy zaczynaja sprzedawać domy, ziemię, interesy (Sprzedaje się bar i almacen polski z wyrobioną klientelą). Część jednak zostaje, asymiluje się, wchodzi coraz głębiej w argentyńską rzeczywistość i ostatecznie rozpływa się w niej. Śmierć Stalina i odwilż polskiego października 1956 roku sprawia, że niektórzy emigranci decydują się na powrót do Polski. Kończy się pewna epoka pełna entuzjazmu, pierwszych uniesień, zaczynania wszystkiego od początku. Zostaje codzienność. I chęć do życia.

JACEK PIĄTKOWSKI

Nie chcę być samotna. Chciałabym poznać pana inteligentnego, kulturalnego w celu matrymonialnym. Nie jestem bogata, nie piękna, ani pierwszej młodości. Mam wyższe wykształcenie (nieukończone), chęć do życia rodzinnego. Nie boję się żadnej pracy. Jestem z obecnej emigracji. Wyszłam z Polski w 1947 r.

23 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
24 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
25 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
26 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
27 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
28 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

KIEDY PRZESTAJE SIĘ MÓWIĆ o Polsce

Miałam rok, kiedy przybyliśmy do Argentyny. Rodzice opowiadali mi, że nauczyłam się chodzić na statku, którym płynęliśmy do Buenos Aires. Tata cierpiał na chorobę morską, a mama biegała za mną po pokładzie, na którym stawiałem pierwsze kroki. Mama walczyła w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku, a po jego upadku została wywieziona do obozu jenieckiego w Oberlangen. Obóz ten został wyzwolony w 1945 roku przez żołnierzy 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka, w której służył mój tata. Trzy miesiące później pobrali się. W 1949 roku byliśmy już we trójkę w Argentynie.

Myślę, że z całych sił chcieli rozpocząć normalne życie, zostawiając za sobą koszmar wojny i iść naprzód. I jak zawsze, nigdy się nie poddać. Napisać swoje życie na nowo, tak jak pamiętnik otwiera się na nowej, jeszcze pustej stronie. Tata w Polsce był żołnierzem zawodowym, ale po wojnie, jako że był bardzo dobrym mechanikiem, szybko znalazł pracę, potem inną. W końcu dołączył do kierowanej przez Zygmunta Kicińskiego firmy Electrodinie, która budowała linie wysokiego napięcia w Argentynie. Mama nie pracowała, ale była bardzo zaangażowana w działalność polskich organizacji. Z tego powodu – ponad 50 lat pracy na rzecz społeczności – została odznaczona przez Prezydenta RP Złotym Krzyżem Zasługi. Mama zawsze była optymistką. Gdy tylko przybyła do Argentyny, kupiła sobie radio, codziennie czytała gazety i zawsze chodziła na zakupy ze słownikiem pod pachą. Szybko nauczyła się hiszpańskiego i miała dobre relacje ze swoimi argentyńskimi sąsiadami. Lubiła ciepły klimat i była szczęśliwa, bo mogła patrzeć na prawdziwe palmy. Tata dużo pracował. Jednak zawsze znajdowali czas na spotkanie z polskimi przyjaciółmi. Czytali „Głos Polski” i „Kurier Polski”, potem także „Kulturę”. Chcieli być razem, szukali polskiego ducha i Polska zawsze była żywa w ich sercach. I zaszczepili we mnie tego ducha i tę miłość do Polski. Na początku naszego pobytu w Argentynie nie przestawali mówić o tym, jak będzie wyglą-

dało nasze życie po powrocie do Polski. Ale potem przestali o tym mówić…

Oboje pokochali Argentynę. Z pewnością byli wdzięczni za to, że mieli możliwość prowadzenia szczęśliwego życia. Przyjechaliśmy praktycznie z niczym i wszyscy zaczynaliśmy od zera. I zrobiliśmy to dzięki wysiłkowi i poświęceniu. Pamiętam moje pierwsze wyjścia do zoo, do parku w Retiro, do kina, wyjazdy na wakacje w górach. Argentyńczycy byli dla nas bardzo przyjaźni i otwarci. Nigdy nie spotkałam się z odrzuceniem ani pogardą.

Kiedy wspominam moich rodziców, nie mogę przestać myśleć o tym, że zatriumfowała w nich wielka wewnętrzna siła i chęć do życia, pomimo tego co przeżyli i pozostawili: swoje rodziny, ojczyznę… Ich wiara, ich wola bycia otwartymi na to, co życie nam daje, na to, co budzi nas w każdej chwili i dokądś nas zabiera.

Monika Ponc, która dziś mieszka w Villa Urquiza w Buenos Aires, opowiedziała nam o swoich rodzicach Annie i Karolu. Pamięta też, że kiedy była mała, nie lubiła jeść ryb w Wigilię…

29 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Maszynado szycia

Urodziłam się w Rzymie we wrześniu 1945 roku. Do Argentyny przyjechałam z rodzicami trzy lata później. Przypłynęliśmy na brytyjskim statku Winchester Castle. Dlaczego do Argentyny? Bo moja rodzina, po ciężkich przeżyciach wojennych, nie chciała się rozdzielić, a wyjechać do Argentyny w tamtych czasach było najprościej. Przyjechaliśmy tutaj całą wielką rodziną z dziadkami, siostrą dziadka z mężem, wujkiem, ciocią. Rodzice nie chcieli zostać w Europie, bo bali się wybuchu III wojny światowej. Muszę jednak przyznać, że o samej Argentynie nie wiedzieli wtedy zbyt wiele, nie znali hiszpańskiego. Języka zaczęli uczyć się dopiero na statku. Babcia opowiadała, że już po dotarciu do Buenos Aires czasem brakowało jej słów, a najgorzej było, gdy zapomniała, jak nazywa się mięso, które poszła kupić u rzeźnika. Musiała w sklepie udawać beczenie owcy, żeby kupić jagnięcinę. Ja w Argentynę wrosłam naturalnie, pewnie jak to w przypadku każdego dziecka. Bawiłam się z innymi dzieciakami na ulicy, dzięki czemu szybko uczyłam się języka i kultury. Na początku mieszkaliśmy w Barrio Aeronáutico w Palomar, potem często się przeprowadzaliśmy. Chodziłam do szkoły, jeździłam na polskie obozy do Córdoby. Uczyliśmy się tam czytać i pisać po polsku, poznawaliśmy historię i geografię Polski. Święta zawsze spędzaliśmy wszyscy razem, rodzinnie. Rodzice podtrzymywali polskie tradycje. Pamiętam, że w ciągu dnia pościliśmy i jedliśmy dopiero wieczorem. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego 24 grudnia podczas kolacji wigilijnej nigdy nie jedliśmy mięsa tylko ryby i ryby. Przy stole wigilijnym zawsze było miejsce dla niespodziewanego gościa. Opłatek przychodził w listach z Polski od babci. Pamiętam nalepione na koperty znaczki pocztowe – zawsze były takie piękne.

Tata miał dobrą pracę. Ponieważ z wykształcenia był inżynierem do spraw systemów łączności, w Argentynie zaczął pracować na lotniskach. Był bardzo z tej pracy zadowolony. Nie mieliśmy problemów materialnych. Pamiętam tylko, że nasz pierwszy dom na początku był pusty. Stały w nim jedynie zielony rower przywieziony z Anglii, wielki kufer i maszyna do szycia firmy Singer.

Na początku pobytu w Argentynie mama i tata szukali znajomości głównie wśród Polaków. Grali razem w brydża w soboty i w niedziele. Na sylwestra chodzili do Domu Polskiego. Mieli dużo znajomych, którzy wyemigrowali razem z nimi. Spędzali ze sobą dużo czasu. Robili sami wódkę i śliwowicę. Piło się i śpiewało. Przyjeżdżaliśmy do centrum Buenos Aires czasem do kina i na zakupy, do domów towarowych Harrods czy Gath & Chaves. Po buty, po sukienki, po rzeczy do szkoły. Ale tata nigdy nas nie rozpieszczał, kupował tylko to, co było potrzebne. Po jednej parze. Zawsze mówił, że na talerzu nie można niczego zostawiać. Można sobie trzy razy dokładać, ale niczego nie można zostawić. Pamiętam, że rodzice robili zakupy w sklepach niemieckich albo żydowskich. Można tam było dostać większość produktów, za którymi tęsknili. Najtrudniej było kupić chrzan i koperek. Tata lubił mięso i biały chleb. Nie chciał jeść ciemnego pieczywa, bo zawsze kojarzyło mu się z wojną. Ja uwielbiałam zupę szczawiową z jajkiem na twardo. I krupnik. Do dzisiaj jem w Argentynie zupy. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze smak ruskich pierogów, z kartoflami, białym serem – którego teraz już nie można tu dostać – i z cebulą. Pierożki drożdżowe z kapustą i z mięsem, które robiła ciocia Rysia. Bigos i śledzie polubiłam dopiero jako osoba dorosła. Mam naprawdę dobre wspomnienia z tamtego czasu.

30 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Pomimo, że cała rodzina przeżyła wojnę, to opowiadając o niej, rodzice zawsze potrafili wtrącić jakąś anegdotę. Tata starał się podchodzić do wszystkiego bardzo pozytywnie, chociaż bardzo tęsknił za Polską. Kiedyś zapytałam, o czym myślał, jak przyjechał do Argentyny z trzyletnim dzieckiem, odpowiedział, że wtedy nie było czasu, żeby myśleć, trzeba było robić. Zawsze chciał iść do przodu. Mama była inna. Bardzo piękna, ale też bardzo smutna, często wspominała zsyłkę na Syberię... Było w niej dużo nostalgii. Jak przyjechali do Argentyny, nie mieli nic. Po dziesięciu latach tata kupił dom, samochód, razem z mamą zaczął podróżować do Europy. Mieliśmy dobre życie. Lata 50. to były dla nas najlepsze chwile.

O rodzicach, Izie i Karolu, i pierwszych latach pobytu w Argentynie opowiedziała nam Krystyna Klimsza, która dziś mieszka w Vicente López, mieście wchodzącym w skład aglomeracji Buenos Aires.

31 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

ZAPACH ksiazek

Marta Bryszewska drewnianym domku z gankiem, który wyglądał tak, jakby żywcem został przeniesiony z Polski. Miałam też przyszywaną ciocię Jagusię. W ten sposób tworzyliśmy nasz rodzinny kosmos, ale w rolach najbliższych, których nie było z nami, występowali znajomi rodziców. Obdarzaliśmy ich zaufaniem, powierzaliśmy im swoje sekrety, szukaliśmy u nich wsparcia. Szukaliśmy kogoś, kogo nie mieliśmy nigdy wcześniej. Na emigracji nie było innego wyjścia.

Moi rodzice, mama Danuta i tata Wacław, poznali się dopiero po wojnie, na emigracji w Wielkiej Brytanii. Mama uciekła z Polski przez zieloną granicę po 1945 roku. Tata został zwolniony z obozu jenieckiego w Murnau i nie chciał wracać do ojczyzny, która znalazła się w sowieckiej strefie wpływów. W 1948 roku, jak większość polskich emigrantów udających się do Argentyny, wsiedli na statek Winchester Castle. Dlaczego do Argentyny? Nie czuli się dobrze w Wielkiej Brytanii i sądzili, że z podobną mentalnością będą mieli do czynienia w innych krajach anglosaskich: Stanach Zjednoczonych, Kanadzie czy Australii. Argentyna była wtedy otwarta na emigrację, a Eva Perón podróżując po Europie, wspaniale promowała swój kraj. Rodzice uwierzyli jej. Moja starsza siostra ma na imię Ewa. Podejrzewam, że dlatego (śmiech)…

Tatuś po zejściu ze statku na ląd w porcie w Buenos Aires, od razu znalazł pracę. Przez zupełny przypadek mama rozpoznała w tłumie witających swoich bliskich koleżankę, z którą razem uciekała z Polski. Jej mąż miał własny warsztat, w którym zatrudnił mojego ojca. Tata niedługo potem zdecydował się zacząć pracę na własny rachunek. Produkował różne rzeczy z plastiku, ozdoby, zabawki dziecięce i bardzo dobrze mu szło. Rozbudował własny warsztat, zaczął zatrudniać pracowników. Mama zajęła się domem.

Rodzice zamieszkali w dzielnicy Ezpeleta, niedaleko Quilmes na południe od Buenos Aires. Wtedy Polacy trafiali z reguły tam, gdzie byli już inni Polacy. Niedaleko nas mieszkała rodzina Chmajów, która też miała dwoje dzieci. Pamiętam, że ciągle bawiliśmy się razem, raz w jednym, raz w drugim domu. Na rogu pani Piotrowska prowadziła sklep, do którego mama wysyłała mnie po makaron. Jeszcze dalej mieszkała pani Grzybowska, która szybko stała się moją przyszywaną babcią. Pamiętam, że mieszkała w pięknym

Pamiętam, że najważniejszym dniem tygodnia była niedziela. Rano wsiadaliśmy do autobusu i jechaliśmy do Quilmes do kościoła. Mszę odprawiał słynny ksiądz Szczepan Walkowski, wcześniej kapelan Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii, który walczył jako lotnik dywizjonu 304. Dla dzieci to zawsze było wspaniałe wydarzenie. Wszyscy byli odświętnie, elegancko ubrani, a kościół pękał w szwach. Po mszy dorośli szli na kawę, a dzieciaki miały mnóstwo okazji, żeby podokazywać.

Dla mnie polskość w Argentynie miała zapach książek. Każdemu kontaktowi z Polską, z tym co polskie, zawsze towarzyszyło ogromne wzruszenie. Każda wizyta listonosza, który przynosił listy z Polski, była czymś bardzo wyczekiwanym, wzruszającym. Z Polski przychodziły też paczki, często z książkami dla dzieci. Czekałyśmy na nie z siostrą niecierpliwie. Miały niezwykły zapach. Zapach Polski.

W domu w Argentynie nigdy nie czułam melancholii. Może dlatego, że moi rodzice nie ucierpieli podczas wojny tak bardzo jak inni. Tata był człowiekiem życiowo mądrym, oboje rodzice zawsze byli pozytywnie nastawieni do świata. Jednocześnie byli bardzo pracowici, oszczędni. Myślę, że potrafili mądrze zarządzać swoim życiem i życiem swojej rodziny. Starali się razem pokonywać wszystkie przeszkody, jakie napotykali w życiu. Oboje dobrze odnaleźli się w Argentynie.

32 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Mama zawsze podkreślała, że Argentyńczycy są mili i nigdy nie czuła się wśród nich obco. Argentyna dała im szansę na dobre, godne życie. Kupili dom, samochód, potem mieszkanie w Buenos Aires. Jestem pewna, że było im tu dobrze.

O emigracji rodziców opowiedziała nam Marta Bryszewska, która urodziła się w Buenos Aires, a zapach książek towarzyszy jej do dziś. Jest dyrektorką Biblioteki Polskiej im. Ignacego Domeyki, która mieści się przy ulicy Borges w dzielnicy Palermo.

33 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

ENCYKLOPEDIA mate

Pochodzę z obu stron – matki i ojca – z rodzin żydowsko-polskich, osiadłych w Polsce od niepamiętnych czasów. Byliśmy częścią niezwykłej historii Polski oraz polskiego społeczeństwa, a członkowie mojej rodziny pełnili różne role administracyjne, społeczne i publiczne aż do czasów II wojny, kiedy cały nasz majątek został zniszczony podczas hitlerowskich bombardowań, a członkowie rodziny zginęli w obozach koncentracyjnych.

W Polsce mój ojciec studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, jednocześnie był fotografem amatorem i miał swój zakład, atelier, w którym wykonywał portrety. W 1938 roku z powodu numerus clausus został wykluczony z uczelni. Był sfrustrowany brakiem możliwości kontynuowania kariery i spełnienia się zawodowo. W powietrzu unosił się już zapach wojny. Jedynymi krajami, które przyjmowały Żydów w tym czasie były Boliwia i Uganda. Mój ojciec wyemigrował pierwszy. Wyjechał do Boliwii. Miał 23 lata. Skończył je 9 listopada 1938 roku i tego samego dnia koledzy zorganizowali mu wielkie przyjęcie pożegnalne. Moja mama nie chciała emigrować, ale babcia przekonała ją, mówiąc, że jeśli wszystko dobrze się skończy, to wkrótce znowu się zobaczą, a jeśli nie, to może tylko ona się uratuje. Jej słowa okazały się proroctwem, które niestety się spełniło. Nigdy już babci nie zobaczyła. W końcu, dwa tygodnie przed wybuchem wojny, dotarła do Peru przez Kanał Panamski, gdzie czekał na nią mój ojciec. Razem pojechali pociągiem do Boliwii. Emigracja była dla nich traumatyczna. Byli daleko od rodziny, znajomych, krajobraz był zupełnie inny. Język. Wszystko to wpływało na ich nastrój.

Urodziłam się w La Paz 5 sierpnia 1940 roku. Moja siostra Felunia urodziła się trzy lata później w Oruro. W grudniu 1945 roku mój ojciec pojechał do Argentyny, skąd wysłał mamie list, w którym poinformował ją, że „Buenos Aires jest jak Europa” i powiedział, że po powrocie do Boliwii zlikwiduje

34 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

interes i przeniosą się do Argentyny. Moja mama nie czekała na jego powrót. Od razu zaczęła wszystko przygotowywać do przeprowadzki i czekałyśmy na niego na spakowanych walizkach, gotowe do podróży. Mieli wtedy niespełna 30 lat i po raz kolejny zaczynali budować swoje życie na nowo.

Dorastałam w Buenos Aires. Pomimo że czas wojny spędziliśmy na dalekiej emigracji, jako dziecko miałam koszmary związane z wojną. W domu rozmawiałam z rodzicami po polsku. Pierwsze słowa, których się nauczyłam się to „mamusia”, „tatuś”, „nie chcę”, „to mi się nie podoba”… Potem zawsze uczyłam się w języku hiszpańskim, a wykształcenie zdobyłam w Argentynie, ucząc się w szkołach publicznych.

Lata 50. w Buenos Aires to były dla mnie lata szkolne, najpierw podstawówka, a potem szkoła średnia. Jednocześnie wieczorowo chodziłam do izraelskiej szkoły dla nauczycieli, którą skończyłam w wieku 15 lat. Zawsze miałam smykałkę do nauki i dostawałam bardzo dobre oceny. Później w soboty pracowałam jako nauczycielka, a w tygodniu studiowałam i skończyłam prawo na Uniwersytecie w Buenos Aires. Moja siostra została psycholożką. Obie byłyśmy profesorkami uniwersyteckimi.

W naszym domu zawsze były polskie książki. Przysyłał je do nas siostrzeniec mojej mamy, jedyna osoba w rodzinie, która przeżyła wojnę i zdołała się z nami skontaktować poprzez

Czerwony Krzyż. „Lalkę” Bolesława Prusa i „Jana Krzysztofa”

Romaina Rollanda, podobnie jak dzieła Mickiewicza, Konopnickiej i Tuwima czytałam po polsku. Rodzice zawsze słuchali

Moniuszki i Chopina. Wspominali koncerty na Nowym Świecie

w Warszawie i spacery po nadwiślańskim deptaku. Opowiadali o Otwocku, Zakopanem i innych miastach. W Buenos Aires

chodziliśmy do Domu Polskiego na bigos i pierogi. Ja najbardziej lubiłam te z ziemniakami i cebulą. Zawierali tutaj nowe przyjaźnie. Chodzili do teatru, na tańce, na kolacje. Mama zawsze gotowała polskie zupy, takie jak krupnik czy barszcz, przy-

gotowywała gołąbki. Moi rodzice czuli wielką nostalgię za Polską i zawsze wysyłali do Polski ubrania, lekarstwa i żywność. Lubiłam uczestniczyć w rodzinnych spotkaniach moich argentyńskich przyjaciół. Było to coś, czego bardzo potrzebowałam, ponieważ cała moja rodzina zginęła podczas Holokaustu. Byłam zafascynowana mate, które pito wspólnie. Nie było mi łatwo nauczyć się dobrze je przygotowywać, nie psując go poruszając słomką, dodając cukier czy dziękując za każdym razem, gdy mi je podano. Po kilku tego typu wpadkach znajomy podarował mi encyklopedię mate, żebym mogła poznać jego historię i wszystkie zwyczaje, które związane są z narodowym napojem Argentyny. Przechowuję ją do dziś.

Swoje pierwsze lata życia w Argentynie wspominała Juanita Gelblum, córka Chaji Sary i Jehudy, którzy wyjechali z Polski tuż przed II Wojną Światową. W Polsce była dziewięć razy. Do tej pory mówi płynnie po polsku, choć pisanie sprawia jej już dużą trudność. Jednak gdy czyta coś napisanego po polsku przez kogoś innego, od razu zauważa wszystkie popełnione błędy.

35 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
36 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
37 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

PHOTOSHOP z lat 50

Historia imigracji mojej rodziny do Argentyny zaczyna się na długo przed końcem lat czterdziestych, jednak jest pewien szczegół, na który warto wskazać jako uzupełnienie wspomnień z lat pięćdziesiątych...

Moi dziadkowie Józef Szymanowski i Konstancja Juczkowicz wyemigrowali do Argentyny odpowiednio w 1925 i 1935 roku. Urodzili się we wsiach Bojary i Parafianowo, niegdyś należących do województwa wileńskiego, które dziś są częścią prowincji witebskiej na Białorusi. Najpierw wyemigrował mój dziadek, potem trzech jego braci: Kazimierz, Jan i Stanisław. Józef był najstarszy wśród swojego rodzeństwa. W Polsce została jego matka, dwie siostry i brat.

Józef pracował w Buenos Aires i Mendozie. Potem mieszkał z moją babcią w Berisso, gdzie mieszkali do końca swoich dni. Byli aktywnymi członkami Związku Polskiego w Berisso. Pracowali też przez wiele lat w słynnej chłodni Swift.

Józef i Konstancja mieli dwie córki, María Francisca (ur. 1939) i Ángela María (moja matka, ur. 1950). Poniższe zdjęcie zostało zrobione w połowie lat 30. w Berisso. Stoją tam (od lewej do prawej): Józef, Jan, Stanisław i Kazimierz; siedzą: Konstancja, Rufina z synem Casimiro i Olga z córką Lidią.

38 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Ponieważ bardzo tęsknili za rodziną, w połowie lat 50., Jan i Kazimierz, bracia mojego dziadka, zamówili sobie specjalne zdjęcie – do oryginalnej fotografii z połowy lat 30. postanowili dodać postać swojej mamy Anieli Szymanowskiej, z domu Pietkowskiej i jej brata Justyna, który pozostał w Polsce, a także jednego z synów urodzonych w Argentynie wiele lat po zrobieniu oryginalnego zdjęcia (Adam urodził się w 1949 roku). Kilka egzemplarzy zostało wydrukowanych i nadal znajduje się w rękach naszej rodziny na Białorusi i w Polsce. Uważamy je za najstarszy „photoshop” w historii naszej rodziny. Na zdjęciu nie ma mojej mamy i ciotki, bo dziadek nie godził się na fałszowanie tego zdjęcia.

Na zdjęciu „sphotoshopowanym’’ stoją (od lewej do prawej): Józef, Jan, Stanisław, Kazimierz; siedzą: Aniela Szymanowska (dodana), Konstancja, Rufina z synem Casimiro i Adamem (dodany), Olga z córką Lidią i Justynem (dodany).

Historię rodziny oraz przerobione zdjęcie z lat 50. publikujemy dzięki Noelii „Noli” Quintero Szymanowskiej, która jest przedstawicielką trzeciego pokolenia polskich emigrantów w Argentynie. Noli jest prawniczką, studentką stosunków międzynarodowych i członkinią Związku Polskiego w Berisso, gdzie uczy dzieci języka polskiego ad honorem. Jest też w nim bibliotekarką, pełniąc rolę, która kiedyś należała do jej dziadka Józefa.

39 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

KIOSK z cukierkami

Pamiętam, że kiedy przypłynęliśmy do Buenos Aires, padał deszcz. Wszyscy byliśmy bardzo smutni, nie rozumieliśmy ani słowa po hiszpańsku. Wydawało się nam, że wylądowaliśmy na innej planecie. Ale mój ojciec nigdy się poddawał. Zawsze powtarzał, że musimy iść do przodu, bez względu na okoliczności i przeciwności losu.

Na początku było nam bardzo trudno. Mieszkaliśmy w malutkim mieszkaniu w dzielnicy Caballito. Rodzice, ja i brat spaliśmy w jednym łóżku. Tata dostał pierwszą pracę w kiosku z cukierkami. Ja poszłam do szkoły, gdzie czułam się bardzo obco. Inne dzieci zabierały mi kredki, zeszyty i rozrzucały po korytarzu. Często płakałam i czułam się bardzo samotna. Ale tak jak tata, bardzo chciałam iść do przodu. Szybko nauczyłam się hiszpańskiego i wkrótce zostałam najlepszą uczennicą w klasie. Nauczyciele stawiali mnie za wzór. Ciężko na to pracowałam, tak jak tata i mama. Rodzice oszczędzili trochę pieniędzy i kupili sklep spożywczy w Buenos Aires, któremu poświęcili się bez reszty. Potem zainwestowali w hurtownię jaj. Inwestowali pieniądze w naszą edukację i zawsze powtarzali, że oszczędzają na wypadek, kiedy będą mogli wrócić do Polski. To ona była dla nich najważniejsza. Dziś już ich nie ma. Zostali pochowani na cmentarzu w dzielnicy Flores w Buenos Aires.

Mama Michalina (sąsiedzi wołali na nią Lina) i tata Mieczysław (Argentyńczycy nazywali go Miczi) zawsze szukali w Argentynie polskości. Mama nie mogła żyć bez smaku polskiego jedzenia, tarła chrzan, kisiła ogórki, gotowała kompot. Mak na makowiec można było kupić w Buenos Aires tylko w aptece. Argentyńscy farmaceuci nigdy nie mogli zrozumieć,

po co kupowała go tak dużo. Tata w każdą niedzielę przed mszą słuchał płyt z gramofonu. Śpiewał pieśni razem z zespołem „Mazowsze”, słuchał rozmarzony nokturnów Fryderyka Chopina. Potem tańczył, bawił się z nami, żartował.

Takie to były czasy. Często smutne, ale czasem wesołe…

O swoich rodzicach opowiedziała nam Bogumiła Kazimiera Nałogowska, która dziś mieszka w Mar del Plata. Opowiadając nam te historie, często płakała…

40 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
41 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

ZOBACZYĆ wieloryba

W czasie wojny mój mąż trafił do niemieckiego więzienia na Pawiaku w Warszawie. Siedział w celi razem z polskim emigrantem, który wyjechał do Argentyny. Gdy przyjechał do Polski w odwiedziny do rodziny, aresztowali go Niemcy. Opowiadał mężowi o tym kraju cudeńka, śpiewał argentyńskie piosenki. Mąż po wyjściu z więzienia zaczął kupować sobie książki po hiszpańsku, nauczył się języka. Kiedy po wojnie trafiliśmy do Ameryki Południowej, znał hiszpański, ale i tak nikt go nie rozumiał. Jak każdy samouk miał straszną wymowę.

Po wojnie wyemigrowaliśmy do Argentyny, najpierw przez Francję, a potem przez Wenezuelę. Przyjechaliśmy tu w 1946 roku. Na początku mieszkaliśmy w okropnym hotelu, potem wynajęliśmy mieszkanie. Zastanawialiśmy, co robić. I szczęścia postanowiliśmy szukać w Patagonii. Mąż wydzierżawił na trzy lata przydrożną restaurację w Garayalde w prowincji Chubut. Stała przy trasie między Comodoro Rivadavia i Trelewem. Zatrzymywały się przy niej autobusy pełne głodnych podróżnych. Za każdym razem musieliśmy przygotować i wydać około 100 posiłków. Mąż ściągnął kucharza z Buenos Aires, ale okazało się, że to był pijaczyna niesamowity. Bez butelki nie gotował. Było zimno, wszędzie daleko. No i nie wytrzymaliśmy. Nie udało nam się. Ja bardzo żałuję, bo to było bardzo dobre miejsce na robienie interesów. Nawet restauracja była dochodowa, tylko że wymagała wyjatkowo ciężkiej pracy. Mogliśmy dodatkowo wydzierżawić hotel, ale mąż bał się brać wspólnika. Szkoda, bo tam było dużo potencjalnych klientów, najpierw pracowało bardzo dużo robotników pochodzenia włoskiego przy układaniu gazociągów, a potem zaczęło przyjeżdżać mnóstwo turystów, żeby zobaczyć wieloryby pływające w oceanie niedaleko Península Valdes. Wróciliśmy do Buenos

Aires. Mąż potem wyjechał do Brazylii żeby zarabiać pieniądze, ja zostałam. Nawet chciałam wracać do Polski, ale nasz syn Grześ poszedł do szkoły, potem na studia. I tak się nam to życie ułożyło…

42 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
Tak o pierwszych latach pobytu w Argentynie opowiadała Helena Badeni, urodzona w 1921 roku w Wilnie. Zmarła w 2019 roku w Buenos Aires.

PAMIĘTAM zupe

W 1947 roku nastąpiła demobilizacja i wszyscy zaczęli zastanawiać się co dalej. Wiedzieliśmy, że nie możemy wrócić do Polski. To było zbyt niebezpieczne, bo tych, którzy wracali, komuniści często aresztowali. Mój ojciec nie chciał zostać w Wielkiej Brytanii, bo obcokrajowców zaczęto traktować tam jak obywateli drugiej kategorii. Argentyna otworzyła wtedy granicę dla imigrantów i nie stawiała żadnych warunków. Rodzice myśleli też o wyjeździe do Kanady, ale tam trzeba było mieć pieniądze. Tata zawsze jednak powtarzał, że podczas wojny walczył, a nie oszczędzał. Do Buenos Aires dotarliśmy w kwietniu 1948 roku.

Początek naszego nowego życia w Argentynie był bardzo trudny. Przede wszystkim dla rodziców. Ojciec imał się różnych prac. Zaczął pracować fizycznie, głównie dlatego, że nie znał języka. Potem z kolegami produkował żelazne łóżka, ale nie poszło to dobrze. Trafił w końcu do warsztatu samochodowego. Potem jednak było coraz lepiej. Im bieglej umiał posługiwać się hiszpańskim, tym dostawał lepszą pracę i większe zarobki. W końcu został urzędnikiem i do końca pracował w administracji państwowej.

Na początku oczywiście mało zarabiał. Byliśmy w kiepskiej sytuacji finansowej, a jednocześnie wynieśliśmy z Polski szerokie horyzonty intelektualne. Dlatego często nie znajdowaliśmy z sąsiadami wspólnego języka. Dopiero po latach to się wyrównało.

Tak początki życia w Argentynie wspominał Henryk Mittelstaedt, który zmarł w Buenos Aires w 2019 roku. Z tamtych czasów zapamiętał też dobrze smak argentyńskiego chleba. I pyszną zupę, w której pływały kawałki kukurydzy.

43 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
44 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

DREWNIANA lodówka

Pablo Lande

Moi rodzice, w wieku 22 i 23 lat, uciekli ze Stoczka w powiecie węgrowskim we wrześniu 1939 roku zaraz po ataku wojsk niemieckich na miasto. Uciekali przez Związek Radziecki, pokonując różne nieprzewidziane okoliczności – w tym więzienie i sąd wojenny – aż dotarli do Kirgistanu, gdzie pod opieką muzułmańskich mieszkańców w jednej ze wsi doczekali końca wojny w 1945 roku.

Potem ruszyli z powrotem, razem z ogromną masą przesiedleńców, którzy przeżyli i próbowali dokądś wrócić. W ich przypadku w Stoku (jak mówili o Stoczku) nikt z ich rodzin nie pozostał przy życiu. Udało im się dotrzeć do Łodzi, gdzie pod koniec 1946 roku wystawiono im dokumenty i wizy do Paragwaju, dzięki którym mogli skorzystać z biletów na statek, które otrzymali od brata mojego ojca, mieszkającego od 1934 roku w Argentynie.

Przybyli do portu w Buenos Aires w marcu 1947 roku i po pobycie w Hotelu Imigrantów zostali deportowani do Paragwaju. Stamtąd kilka miesięcy później przeprawili się nielegalnie do argentyńskiej prowincji Formosa, a później dotarli pociągiem na dworzec Retiro w Buenos Aires. Furmanką przejechali przez miasto, aż dotarli do domu mojego wujka w dzielnicy Villa Crespo.

Kiedy się urodziłem w 1949 roku, mieszkaliśmy w kamienicy przy alei Warnes. Mam mgliste wspomnienia z tamtych lat. Najlepiej pamiętam scenę, gdy gospodyni zbiera grad na podwórku, żeby potem wsypać go do lodówki. Lodówka była zrobiona z drewna i chłodzona lodem umieszczonym w szufladzie u jej podstawy. Pamiętam też, jak byłem niesiony przez tatę na barana wśród tłumów podczas manifestacji na placu Majowym. Mój młodszy brat też urodził się już w Buenos Aires w 1952 roku.

Pracę i życie towarzyskie moi rodzice wiedli w kręgu rodaków z Polski. Niektórzy z nich przyjechali jeszcze przed wojną, inni już po wojnie, ale wszyscy zawsze chętnie opowiadali i wspominalio życiu w Stoku.

Później zrozumiałem, że te powiązania tworzyły sieć wzajemnego wsparcia, pozwalającej każdej z tych osób budować w Buenos Aires nowe życie, któremu zawsze towarzyszyła pamięć o naszych korzeniach i życiu w Polsce.

Przypuszczam, że dzięki temu wsparciu, a także dzięki przyjaznej w ówczesnych czasach polityce mieszkaniowej, w 1953 roku przeprowadziliśmy się do dwupokojowego domku w dzielnicy Villa General Mitre, kilka przecznic od placu Irlandia, mojego miejsca zabaw aż do czasów nastoletnich.

Obok mieszkała rodzina hiszpańskich imigrantów, którzy przybyli do Argentyny niewiele wcześniej niż my. Mieli dwoje dzieci, w tym chłopca, który był w moim wieku. To tam właśnie, bawiąc się na chodniku, odkryłem, że w Argentynie mówi się po hiszpańsku. A Carlitos, mój sąsiad, dowiedział się, że istnieje język zwany jidysz.

Z czasem, oprócz wielu szklanek herbaty dziennie, zaczęliśmy pić także mate, radio zawsze grało i razem z popołudniowym wydaniem gazety, ułatwiały nam włączyć się w lokalne życie.

Latem dorośli rozkładali leżaki na chodniku i z mate w ręku pozdrawiali przechodzących sąsiadów, a my, dzieci, biegaliśmy po ulicy, bawiąc się beztrosko.

Bez wątpienia, w świetle ich historii, to był raj.

Swoją historią podzielił się z nami Pablo Lande, najstarszy syn Chany i Ioela. Jako pierwszy w rodzinie zdobył wykształcenie uniwersyteckie. Jest ojcem Laury, Dana i Juliety, którzy w ostatnich latach byli w Stoczku kilkukrotnie w ramach realizowanych przez siebie projektów kulturalnych związanych z historią ich dziadków.

Rozmawiali także z jedyną ocalałą osobą z polskiej rodziny, która podczas nazistowskiej inwazji ukrywała ich pradziadka ze strony matki i jego rodzinę. Ich odwaga kosztowała życie całej rodziny, z wyjątkiem tej bardzo starej już dziś kobiety, poruszonej spotkaniem po latach.

45 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

ZAWSZE KŁÓCIŁEM SIĘ po polsku

Po demobilizacji w Wielkiej Brytanii moi rodzice szukali pracy. Ktoś napisał list, że w Argentynie jest jej pod dostatkiem, więc niewiele się namyślając, wsiedli na statek i popłynęli do Buenos Aires. Tata założył firmę budowlaną i wyjechał do pracy do prowincji San Luis, a my razem z nim. Pamiętam, że wynajmował ogromny dom, w którym jadalnia była tak duża, że uczyłem się w niej jeździć na rowerze. Oboje ciężko pracowali. Mama tęskniła do wielkomiejskiego życia i kiedy zgromadzili niewielki kapitał, wrócili do Buenos Aires, gdzie tata zainwestował w firmę metalurgiczną. Zbudował pierwszy dom, posłał nas do szkoły. Dobrze nam się powodziło. Moi rodzice szybko stanęli na nogi. Myślę, że zawdzięczali to ogromnemu szacunkowi do pracy. Kultura pracy, odpowiedzialność, solidność to były wartości, które wpajali nam – mnie i moim trzem braciom – od małego. Kiedy chciałem sobie dorobić i tata zatrudniał mnie w swoim warsztacie, nigdy nie mogłem się zdradzić, że jestem synem właściciela. Zawsze byłem traktowany tak jak inni pracownicy.

Tata zawsze był bardzo zaangażowany w życie Polonii w Argentynie. Kiedy tylko mógł, pomagał w realizacji różnych projektów polonijnych, angażował się w pracę polskich organizacji, pisał artykuły do polskich gazet, wydawanych w Buenos Aires. W domu rozmawialiśmy tylko po polsku. Pamiętam, że nawet kiedy się z nim kłóciłem, to zawsze po polsku. Tata szybko nauczył się hiszpańskiego, pewnie dlatego, że znał łacinę i francuski. Mama uczyła się hiszpańskiego razem z nami, pomagając nam odrabiać lekcje.

Argentyna w tamtych czasach była krajem, który był bardzo otwarty. Argentyńczycy, szczególnie na prowincji, byli dla nas bardzo serdeczni, pomagali nam na każdym kroku. To

46 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

przecież kraj emigrantów, w którym wszyscy są skądś. Nie dostaliśmy tu nigdy niczego w prezencie, ale dostaliśmy szansę i wykorzystaliśmy ją. Rodzice bardzo Argentynę polubili, zawsze bronili jej racji. Pamiętam, że Argentyńczycy zawsze chętnie zapraszali Polaków na asado czy potańcówki. Wiedzieli, że jak będą Polacy, to będzie śmiech, zabawa.

Rodzice jednak nigdy jednak nie zapomnieli o Polsce ani o polskich wartościach. Mama zawsze powtarzała, że nigdy nie można stracić tego, co nosi się głęboko w sercu…

O emigracji swoich rodziców Mieczysława i Marii opowiedział nam Ryszard Kruszewski, przedsiębiorca, podróżnik, obieżyświat mieszkający w Buenos Aires.

47 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
48 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Nowa Ziemia

Moi rodzice Bolesław, porucznik 2. Korpusu Polskiego, i Alma Emma, obywatelka Włoch, przyjechali do Argentyny po wojnie. Wyjechali na północ Argentyny, gdzie było największe zapotrzebowanie na rzemieślników i techników. Przypuszczam, że najtrudniejszą częścią indywidualnego i zbiorowego doświadczenia, jakiego doświadczyli wszyscy imigranci po II

Wojnie Światowej, było przeżywanie smutku, którego okazywanie wiele osób uważało za niestosowne.

Moje wspomnienia z dzieciństwa w Catamarce są miłe. Szkoła była prowadzona przez włoskie siostry zakonne, a koleżanki, które wtedy poznałam, pochodziły na ogół z europejskich rodzin. Mój tata był nieobecnym tatą. Później zrozumiałam, że osoby starsze borykają się na emigracji z wieloma problemami. Nie tylko w nowej pracy, ale także w procesie adaptacji do klimatu, zwyczajów i w ogóle w dążeniu do poprawy jakości codziennego życia rodziny w nowym środowisku. W naszym domu zawsze odbywały się spotkania z innymi matkami (argentyńskimi i innych narodowości), podczas których przygotowywały typowe dla ich kraju pochodzenia dania i wymieniały się przepisami z miejscowymi sąsiadkami. Te panie zabawiały nas opowieściami o egzotycznych miejscach, o tym skąd pochodził wiatr wraz z kurzem i upałem. Obok domu mieliśmy ogród i warzywniak. Mieszkaliśmy w okolicy, po której można było jeździć rowerem. Zaprzyjaźnione rodziny spotykały się w dni świąteczne, zwłaszcza po mszach odprawianych w różnych kościołach należących do europejskich zgromadzeń zakonnych. My, dzieci, staraliśmy się śpiewać piosenki, które pamiętali dorośli i robiliśmy to w kilku językach. Z tamtych czasów z pewnością pozostała w nas żywa wartość przyjaźni i bolesne doświadczenie trudnego początku na Nowej Ziemi.

W roku 1950 urodził się mój młodszy brat, z którym zawsze rozmawialiśmy po hiszpańsku, kiedy się bawiliśmy i psociliśmy w ukryciu przed naszym ojcem, który pracował daleko od domu i wracał tylko w weekendy. Nauczył nas modlić się po polsku i śpiewać kilka piosenek. Moja matka z kolei nigdy nie była w sta-

nie przystosować się do życia w Argentynie ani dobrze nauczyć się hiszpańskiego. Miała też wiele problemów zdrowotnych. Robiła wszystko, aby nie stracić więzi z bliskimi we Włoszech. Dla nas ten kontakt był wielką radością, ponieważ często otrzymywaliśmy prezenty: zabawki, książki, tkaniny, z których mama szyła dla nas ubrania. Była dumna z tego, że może pochwalić się w sąsiedztwie swoimi umiejętnościami krawieckimi. Ale nie wiedzieliśmy nic o Polsce i nie mam wspomnień związanych z polskimi przyjaciółmi czy sąsiadami. Pamiętam, że tata chciał poznać losy reszty swojej rodziny za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, ale z nami o tym nie rozmawiał. Myślę, że milczał, bo chciał zapomnieć o piekle, przez które musiał przejść od czasu kiedy musiał opuścić Polskę w 1939 roku.

O swoich wspomnieniach z dzieciństwa w Catamarce na północy Argentyny opowiedziała nam Cristina Gorajski, dziś Konsul Honorowy Polski w Ankonie we Włoszech.

49 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
CATAMARCA

Dlaczego Argentyna? Promotorem tego kierunku był mój wuj, który gdzieś się dowiedział, że to raj na ziemi. Wszyscy mu przyklasnęli i w 1948 roku wsiedliśmy na statek Winchester Castle i przypłynęliśmy do Buenos Aires. W sumie naszej bliższej i dalszej rodziny było 13 osób. Niczym 13 argonautów.

Pamiętam, jak urzędnik imigracyjny w porcie wystawiał nam dokumenty. U mnie z pisownią imienia po hiszpańsku nie było problemu – Mariano Edmundo. Jednak pedantyczny urzędnik bardzo dokładnie zapisał imię mojego brata – Wacław. Wacek cierpiał potem bardzo, bo jego imię było nie do wymówienia przez Argentyńczyków.

Po przyjeździe do Argentyny najpierw tułaliśmy się po tanich pensjonatach, a potem rodzice wynajęli dom pod Buenos Aires. Zajęła się nim mama, a tata poszedł do pracy. Najpierw był administratorem jakiegoś majątku, ale nie poszło mu to dobrze, bo nie znał tutejszych realiów. Potem pracował w fabryce zabawek gumowych i prowadził własny kiosk. W końcu trafił do jednego z hoteli w Buenos Aires. Nocował tam kiedyś Menachem Begin, premier Izraela, z którym razem służył w 2. Korpusie Polskim. Poszli razem na kawę powspominać dawne czasy.

Mój ojciec już nigdy nie pojechał do Polski.

Jeszcze w Anglii przygotowywałem się do matury, miałem iść na uniwersytet, ale wyjazd do Argentyny przerwał te plany. W Buenos Aires od razu musiałem iść do pracy. Najpierw byłem pomocnikiem murarza, coś w stylu „podaj wapno, podaj cegłę”, potem pracowałem w browarze. Nauczyłem się szybko hiszpańskiego i zacząłem się rozpychać. Naprawiałem dachy, pracowałem w fabryce plastiku, byłem domokrążcą. Najpierw

sprzedawałem działki pod budowę domów, a potem lodówki. W końcu zostałem wspólnikiem w zakładzie blacharskim. Aż wreszcie zatrudnili mnie w firmie ubezpieczeniowej La Continental jako specjalistę od wypadków samochodowych. Dzięki temu zjeździłem całą Argentynę, od pogranicza z Boliwią po Ziemię Ognistą, wzdłuż, wszerz i w poprzek. Potem awansowałem i trafiłem do biura w Buenos Aires. Ciężko mi było przyzwyczaić się do pracy za biurkiem. Pracowałem tam 40 lat, zostałem nawet wicedyrektorem i tak doczekałem emerytury.

Ożeniłem się z Elżbietą Niewiadomską, znaną aktorką i tancerką, która w Argentynie założyła polski zespół folklorystyczny „Nasz Balet”. Ela najpierw tańczyła zawodowo, ale po kontuzji swojego partnera musiała szukać sobie innego zajęcia. Znalazła pracę w firmie kosmetycznej Heleny Rubinstein i jako jedna z pierwszych ruszyła w argentyński interior uczyć Argentynki makijażu. Szefową argentyńskiego oddziału była siostrzenica Heleny niejaka pani Zając. Mówiliśmy do niej „madame Zarzak” (śmiech)

Do Polski pojechałem tylko raz. I nic nie poczułem. Ja jestem z Kresów, a tej Polski już nie ma.

Marian Bogusławlewicz urodził się w Wilnie w 1929 roku. Był znanym działaczem polonijnym. Pracował w Związku Polskim, Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów, organizował występy „Naszego Baletu”, którego dyrektorką artystyczną była jego żona Elżbieta Niewiadomska. Zmarł w 2020 roku w Buenos Aires.

50 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
13
argonautów
51 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

FABRYKAbroni przenosnej

Moi dziadkowie, Ludmiła Maria Dąbrowska i Kazimierz Wiktor Moszoro, poznali się w Londynie w Boże Narodzenie 1946 roku i pobrali się 19 marca 1947 roku. Ludmiła przyjechała z Włoch po tym, jak udało jej się przeżyć nazistowski obóz koncentracyjny w Auschwitz. Kazimierz był inżynierem i walczył w Wojsku Polskim. Po demobilizacji w 1947 roku Kazimierz i Ludmiła zrozumieli, że nie mogą wrócić do Polski rządzonej przez komunistów, którzy ustanowili sowiecki reżim w ich ojczyźnie. W tym samym czasie Kazimierz otrzymał ofertę pracy z Generalnej Dyrekcji Produkcji Wojskowej do pracy w fabryce broni przenośnej w Rosario w prowincji Santa Fe. Oferta ta była częścią planu generała Manuela Savio, promującego industrializację Argentyny. Podobnie jak Kazimierz, kolejnych 16 polskich inżynierów zostało wówczas zatrudnionych przez państwo argentyńskie.

Do Buenos Aires przylecieli samolotem. Po przybyciu do Rosario, po kilku miesiącach życia w pensjonatach, ich nowy znajomy, polski imigrant Eugeniusz Czyżewski został żyrantem czynszu za wynajęcie domu. Zamieszkali w nim moi dziadkowie, a później ich dzieci, m.in. mój ojciec Bartolome.

Oboje uczyli się hiszpańskiego jeszcze w Londynie, a dzięki studiom w Polsce znali podstawy łaciny. Gdy osiedlili się w Rosario, podciągnęli się w nauce języka hiszpańskiego, czytając lokalne gazety, a przede wszystkim dzięki temu, że mówiące w domu po polsku ich dzieci – Julia, Antonio, Bartolomé i Esteban poszły do szkoły, a tam z kolegami rozmawiali tylko po hiszpańsku.

Podtrzymywali polskie tradycje i razem z dziećmi działali w stowarzyszeniach polonijnych w Argentynie, takich jak Dom Polski i Federico Chopin w Rosario, UPRA, Harcerstwo Polskie, Polska Macierz Szkolna czy inne organizacje w Buenos Aires. Oboje zmarli w Argentynie, Kazimierz w 1998 roku, a Ludmiła cztery lata później.

O przybyciu dziadków do Argentyny opowiedziała nam María Irene Moszoro, absolwentka dziennikarstwa i asystentka Konsula Honorowego RP w Rosario.

52 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
53 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
54 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

CHLUBA nauczycielki

Wojciech Świda gdy ktoś mówił mi, ile ma lat, potrafiłem wydedukować, gdzie się urodził. I na odwrót, wiedząc, gdzie się urodził, mogłem określić jego wiek.

Przyjechałem do Argentyny (a raczej przywieźli mnie rodzice) w 1949 roku. Zamieszkaliśmy w dzielnicy Buenos Aires zamieszkałej w dużej mierze przez Polaków. Szczególnie przy naszej ulicy, gdzie bawiły się tylko polskie dzieci mówiące wyłącznie po polsku – bo w domu nie mówiło się w innym języku – no chyba, że ktoś był Argentyńczykiem. Jednak żeby móc się z nami bawić, musiał nauczyć się polskiego.

Wszyscy byliśmy dziećmi kombatantów z 2. Korpusu Polskiego gen. Andersa. Mieszkaliśmy w Argentynie, nie rozpakowując walizek, bo w każde polskie święta wznosiliśmy toast z życzeniem, aby kolejne obchodzić już w wolnej Polsce. W wyobraźni naszych rodziców, którą nam przekazali, tkwiła głęboka wiara w to, że wrócą do Polski z generałem Andersem na białym koniu i resztą oddziału podążającym za nim.

Nikomu wtedy nie zależało na zapuszczeniu korzeni w Argentynie, która dała nam schronienie. Język hiszpański był nam prawie nieznany. Ja nauczyłem się go dopiero, gdy poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jednak naszych rodziców adaptacja w nowym kraju kosztowała znacznie więcej. Pamiętam, jak pewnego dnia wróciłem do domu ze szkoły ze świadectwem, na którym moja nauczycielka zamieściła komentarz, oczywiście po hiszpańsku, „Jesteś moją chlubą”. Mama nie od razu zrozumiała o co chodzi, krzyknęła „Ja ci dam być chlubą nauczycielki!”, sądząc pewnie, że byłem niegrzeczny i dała mi karę. Potem na szczęście zajrzała do słownika i mnie przeprosiła, co sprawiło mi ogromną satysfakcję.

Moja mama była nauczycielką w polskiej szkółce w Argentynie, najpierw na poziomie przedszkolnym, potem w pierwszej klasie, a później, w miarę tego jak rośliśmy, w drugiej... Wszyscy urodziliśmy się w czasie wojny w różnych częściach świata, tak że

Prawda jest taka, że przez całe nasze dzieciństwo i młodość naszym rodzicom nie zależało na włączaniu nas do społeczeństwa argentyńskiego i nawet na organizowanych obozach letnich uczyli nas, jak przetrwać samemu kilka dni w lesie. Naturalnie odnosili się do polskich lasów, a nie pełnych jeżozwierzy lasów argentyńskich, które mogłyby dać nam tyle samo szans na przeżycie, co lasy polskie. Nie mieliśmy pojęcia, że strąki chleba świętojańskiego i inne rośliny mogą nas wyżywić, o czym dobrze wiedzieli tubylcy. Z tego powodu, kiedy mieliśmy odbyć trzydniową próbę przetrwania w lesie, przed jej rozpoczęciem zawsze byliśmy dobrze zaopatrzeni w jedzenie skradzione z obozowej spiżarni.

O swoim dzieciństwie i młodości w Argentynie opowiedział nam Wojciech Świda, syn Kamili i Wacława. Ożenił się z Argentynką, ma troje dzieci. Doprowadził do podpisania porozumień pomiędzy Uniwersytetem Jagiellońskim i Uniwersytetem Gdańskim a Uniwersytetem Narodowym Tres de Febrero i innymi uczelniami w Argentynie. Od 2003 roku systematycznie przyjmuje polskich nauczycieli w Argentynie i jeździ do Polski, aby uczyć, dzięki czemu udało mu się unowocześnić swój język polski, a przede wszystkim swobodnie posługiwać się współczesną terminologia techniczną.

55 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

TRZYSTA sloni

Karol Radziwiłł, który służył podczas wojny w lotnictwie RAF, wyjechał po wojnie do Argentyny. Nalegał na nasz przyjazd. W Europie znów robiło się gorąco, a my mieliśmy opcję, wyjeżdżamy albo do Argentyny albo do Kanady. Moja mama nie chciała spędzać reszty życia samotnie w Kanadzie. Od mrozu i śniegu wolała słońce i palmy. W 1948 roku zeszła ze statku na ląd w porcie w Buenos Aires.

Mama przypłynęła do Argentyny ze swoimi dziećmi, siostrą i siostrzeńcem. Z psem i z samochodem. Od razu zaczęła szukać pomysłu na siebie, na utrzymanie domu, na zapewnienie nam bezpiecznej przyszłości. Nie mogliśmy przecież żyć ze sprzedaży kolejnej broszki czy pierścionka. Mama zawsze dobrze malowała i kiedyś, spacerując po Buenos Aires, zobaczyła w sklepie plastikowe wachlarze. Spodobały jej się, ale w rozmowie ze sklepikarzem dodała, że byłyby jeszcze ładniejsze, gdyby były pomalowane. W kwiatki albo coś innego. I to był strzał w dziesiątkę. Zaczęła najpierw malować te wachlarze, potem również ozdabiała rzeczy ze szkła i ceramiki. Rozkręciła interes i zajęła się produkcją pamiątek. W Buenos Aires fabrykowaliśmy pamiątki z Cordoby, Mar del Plata, Santa Fe… Kiedyś, będąc w Urugwaju, dostałam zlecenie na produkcję 300 ceramicznych słoni, które miały służyć za podstawki do wykałaczek. Pobiegłam na pocztę, żeby wysłać do mamy telegram, ale nikt w te słonie nie chciał uwierzyć (śmiech). Interes szedł nam bardzo dobrze, potem przejął go mój brat, rozwinął go i tak to dalej poszło.

Mamie na początku było tu bardzo trudno. Była sama z dwojgiem dzieci. Myślę, że była naprawdę bohaterką. Musiała wziąć pełną odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za nas. Była już po czterdziestce, a w takim wieku zaczynanie życia od nowa jest zawsze bardzo skomplikowane. Jednak zawsze

nas coś cały czas pchało do przodu. Argentyna dawała w tamtych czasach ogromne możliwości, praca była dla wszystkich, wszystkiego było w bród. Szczególnie zaraz po wojnie, kiedy Stary Świat leczył rany. Był to też kraj ogromnych kontrastów. Kobiety nie chodziły w spodniach i pamiętam, że w cukierniach były oddzielne pomieszczenia „dla mężczyzn” i „dla rodzin”. Jednocześnie oferta kulturalna była wspaniała, a repertuar kin, teatrów i sal koncertowych zapierał dech w piersiach.

Zawsze bardzo tęskniła za Polską, za rodzinnym Polesiem, za Europą, w której czuła się wspaniale. Nigdy jednak nie afiszowała się ze swoim arystokratycznym pochodzeniem. Wychodziła z założenia, że jej nazwisko mówi samo za siebie. Kto wie, ten wie.

Swoją mamę, Zofię Chomętowską z domu Drucką-Lubecką, znaną polską fotografkę, wspominała jej córka Gabriela Chomętowska-Grether. W Argentynie skończyła szkołę żeńską sióstr Sacre Coeur, a potem wydział malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych. Do dziś mieszka w Buenos Aires.

56 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
57 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO
58 BOHATEROWIE DNIA CODZIENNEGO

Życie, pełne niepokoju, było dla tych ludzi czymś niewiarygodnie trudnym. Dlatego, bez względu na to czy im się udało czy nie, wszyscy według mnie byli bohaterami. Bohaterami dnia codziennego. A w ich oczach, często pełnych smutku, widać było cały świat.

ISBN 978-83-956215-9-8

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.