
10 minute read
FOTOGRAFIA KULINARNA JAKO SZTUKA
NIE SKOŃCZYŁ STUDIÓW FOTOGRAFICZNYCH. NIE PLANOWAŁ KARIERY Z APARATEM W DŁONI. A JEDNAK NALEŻY DO GRONA NAJBARDZIEJ ROZPOZNAWALNYCH FOTOGRAFÓW KULINARNYCH W POLSCE ORAZ CANON LEADERS –ELITY FOTOGRAFÓW SPECJALISTÓW.
Z Jakubem Wilczkiem
ROZMAWIAMY O TYM, JAK Z ULICZNYCH KADRÓW I POKAZÓW MODY TRAFIŁ DO NAJLEPSZYCH SZEFÓW KUCHNI I CUKIERNI.
Rozmawiała: Natalia Aurora Urbanek
Natalia Aurora Urbanek: Tej rozmowy nie zaczniemy od klasycznego „skończyłem studia fotograficzne”?
Jakub Wilczek: Moja historia z fotografią zaczęła się dość późno, bo miałem wówczas 19 lat. Do znajomej wpadł wujek, który był fotografem. Przyniósł w prezencie zdjęcie statku – ale nie takie zwykłe, jak z folderów turystycznych. To zdjęcie było bardzo nietypowe. Zaintrygowało mnie do tego stopnia, że zacząłem rozmawiać z nim o fotografii. A potem poszedłem za ciosem – kupiłem pierwszy aparat. Canona, tak jak on. Cyfrowy, podstawowy, ze standardowym obiektywem.

NIEPOZORNA PROPOZYCJA ZROBIENIA ZDJĘĆ NA FESTIWALU DOBREGO SMAKU W ŁODZI ZAPOCZĄTKOWAŁA NOWY ROZDZIAŁ W JEGO KARIERZE. DZIŚ JAKUB WILCZEK NIE TYLKO FOTOGRAFUJE KULINARIA Z NAJWIĘKSZĄ PRECYZJĄ I WRAŻLIWOŚCIĄ, ALE RÓWNIEŻ EDUKUJE – POKAZUJĄC, ŻE DOBRA FOTOGRAFIA TO NIE TYLKO SPRZĘT, ALE PRZEDE WSZYSTKIM ŚWIATŁO, STYLIZACJA I OPOWIEŚĆ ZAMKNIĘTA W JEDNYM KADRZE ZDJĘCIA JAKUBA WILCZKA STANOWIĄ NIE TYLKO PORTFOLIO WIELU CUKIERNI I RESTAURACJI, ALE SĄ TEŻ PUBLIKOWANE NA ŁAMACH PRESTIŻOWYCH MAGAZYNÓW, NP. SO GOOD MAGAZINE LUB KSIĄŻEK, JAK KULTOWE „KREACJE”.






Co stanowiło Twój pierwszy obiekt zainteresowania?
Najpierw były kwiaty, ulice. Ale szybko przyszła moda. Byłem wtedy w te tematy mocno wkręcony. Zacząłem więc robić zdjęcia. I… nie miałem pojęcia, co właściwie robię (śmiech). Całe szczęście poznałem genialnego człowieka Seweryna Cieślika, który wtedy rządził jako fotograf mody na pokazach. Usłyszałem od niego bardzo mądre hasło, które muszę na wymogi tego wywiadu ocenzurować (śmiech). Krótko mówiąc, poprosił, bym wyłączył światło z lampy. Pół roku później, już jako jego dobry znajomy, siedziałem w pierwszej loży, tuż obok niego. Z całkowicie nowym sprzętem i obiektywami. A przede wszystkim z wiedzą. Szybko się uczyłem. Całym sobą wiedziałem, że chcę fotografować. W końcu zacząłem robić to zarobkowo.
Wielu osobom wydaje się, że zrobienie dobrego zdjęcia to tylko naciśnięcie spustu migawki… I to jest bardzo mylne wrażenie. Seweryn pozwolił mi skorzystać z jego studia fotograficznego za śmiesznie niskie pieniądze (za co jestem mu dozgonnie wdzięczny). Pozwoliło mi to niesamowicie się rozwinąć, bo miałem miejsce do poznawania sprzętu i eksperymentów. Sprawdzałem działanie różnych lamp. Jaki efekt dają poszczególne funkcje w aparacie. Jak się zachowuje pod wpływem różnego światła, warunków, ustawień. Miałem świadomość, że brak znajomości sprzętu będzie mnie ograniczał tylko do jednego rodzaju fotografii. A ja wiedziałem, że nie zatrzymam się na pokazach mody.
W końcu nastąpił przesyt?
Pokazy mody po prostu „umarły”. Boom na tanie lustrzanki sprawił, że nagle każdy miał aparat. Jakość zdjęć spadła, ale były za darmo, więc organizatorzy rezygnowali z profesjonalistów. Cena wygrała z jakością. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ja dostałem jednak zlecenie z zupełnie innej branży – kulinarnej, właśnie dzięki moim znajomościom ze świata mody.

Ciekawe przejście – z szafy do kuchni!
Tak się złożyło, że firma SBS Public Relations, z którą współpracowałem przy pokazach, organizowała w Łodzi Festiwal Dobrego Smaku. Poprosili mnie, żebym zrobił zdjęcia dla restauracji, które nie miały jeszcze profesjonalnych fotografii dań. I tak to się wszystko zaczęło… Dzięki temu wydarzeniu poznałem Grzegorza Łapanowskiego i Mirę Klepacką. To była kolejna znacząca postać w tej historii. To właśnie Grzegorz powiedział, że widzi moją zajawkę, która rozwijana mogłaby sprawić, że będę świetny w tym, co robię. Załatwił mi pierwsze poważne kulinarne zlecenia. Tak na scenie tej historii pojawił się Maciej Rosiński, który totalnie zmienił moje myślenie o fotografii kulinarnej. To on pokazał, czym są monoporcje, nowoczesna estetyka cukiernictwa, o której w tamtych czasach mało kto słyszał. Dzięki niemu zacząłem robić portrety szefów kuchni. On był pionierem, a ja mogłem iść za nim.
I to otworzyło kolejne drzwi?
Wymyśliłem projekt, który miał wyciągnąć szefów kuchni z cienia, z zakamarków miejsca pracy. Jako jednego z pierwszych sfotografowałem wtedy właśnie Maćka. I zacząłem podążać za jego eventami. Długo byliśmy parą biznesową – szef i fotograf. Dzięki niemu niesamowicie się rozwinąłem. Dał mi do fotografowania coś zupełnie innego niż burgery i kanapki. Przekroczyłem wtedy pewną skalę fotograficzną. Dzięki niemu poznałem też technologów Akademii Czekolady oraz mnóstwo innych wspaniałych ludzi z branży. Do dziś współpracuję z wieloma poznanymi wtedy osobami.

Moje portfolio zaczęło dzielić się na trzy główne nurty: zdjęcia stylizowane, restauracyjne i desery – te poza skalą. Wszystkie je łączyło jedno słowo – canon. Na nim pracowałem od początku i zdecydowanie najczęściej. Nagle przestała to być tylko nazwa sprzętu, pojawił się jako marka chętna do współpracy.
Zostałeś zauważony! To spory sukces.
Ta historia zaczyna się bardzo niepozornie (śmiech). Któregoś dnia obrabiałem zdjęcia do późna w nocy, nieustannie dzwonił do mnie nieznany numer. Nie chciałem jednak przerywać pracy, bo gonił mnie deadline. Więc nie odbierałem. Aż w końcu przyszedł SMS: „Tu Canon Polska, prosimy o kontakt”. Wziąłem głęboki oddech, odczekałem minutę. I zadzwoniłem. Zaproponowali mi współpracę przy promocji ich nowego modelu – Canon M. To był początek długiej współpracy: wyjazdy, prezentacje, testy. Aż do momentu, gdy zostałem jednym z Canon Leaders w Polsce.
Co to oznacza w praktyce?
To nowa grupa, obok międzynarodowych ambasadorów. W Polsce jest nas 20, każdy specjalizuje się w czymś innym: psy, motoryzacja, eventy. Brzmi to może niepozornie, ale każdy z liderów robi zdjęcia w swojej specjalizacji na najwyższym możliwym poziomie. Ja i Edward Trzeciakiewicz jesteśmy od fotografii kulinarnej, choć każdy z nas robi to inaczej. Różnią nas styl i podejście. Ważne jest też to, że leaders to nie tylko fotografowie, ale chyba przede wszystkim edukatorzy. Uczymy. Dzielimy się doświadczeniem. To dla mnie bardzo ważne. Oprócz tego, jak każdy oficjalny ambasador, mamy swoje oznaczenia, profile na stronie Canona, jestem rozpoznawalny. Dla moich klientów to duża wartość.
Co odróżnia Canon Leadera od zwykłego fotografa?
To, że dzielimy się wiedzą i doświadczeniem. Uczymy. Gdy ja zaczynałem, nie było żadnych kursów fotografii kulinarnej w Polsce. Teraz wystarczy wpisać w wyszukiwarkę takie hasło i wyskoczy nam kilkanaście adresów w każdym większym mieście. Wtedy jedyne, co mogłeś zrobić, to załatwić sobie praktyki w dużym studio – o ile miałeś znajomości. Ja nie miałem. Testowałem więc wszystko sam. Pracowałem z ogromną ilością sprzętu. I odkryłem, że tym, czego mi brakowało najbardziej… było światło. Testowałem mnóstwo sprzętu, ustawiałem światło na wszystkie możliwe sposoby. Robiłem zdjęcia do bólu.
Dziś wiem, że mogę osiągnąć lepszy efekt z pomocą mniejszej ilości sprzętu. Wiem też, jak zniwelować niechciany błysk. Albo skupić go właśnie na jednym elemencie, by tylko częściowo go oświetlał. Dzięki Maćkowi Rosińskiemu nauczyłem się, jak pracować z tortami, które się błyszczą i odbijają światło, czyli są pokryte glasażem. Jak oświetlić je bez potrzeby retuszu. To czysta praktyka. Praktyka i jeszcze raz praktyka!
Praktyka, czyli szkolenia! Jak już wspomniałeś, dziś wszyscy chcą szkolić. Ty, jako ambasador Canona, masz to wpisane w swoje portfolio.
Dziś faktycznie niemal wszyscy szkolą. I to jest problem. Bo większość uczy tego, co potrafi, a potrafią mało. Taka prawda… Najczęściej jeżdżę do klientów – uczę ich robienia zdjęć, np. menu na social media na miejscu, w ich warunkach. Bo to tam będą robić zdjęcia. Studio to banał, bo tam mamy sztuczne, więc idealne warunki, np. stałe ustawione światło. Daję proste porady, pokazuję drobne triki. Dzięki współpracy z Canonem miałem dostęp do różnych modeli i technologii. Dziś potrafię obejrzeć zdjęcie na Instagramie i powiedzieć, jakim sprzętem i jak zostało zrobione.
Takimi ciekawostkami czy drobnymi poradami dzielisz się w social mediach?
Planuję niebawem otworzyć pod tego typu działania kanał na YouTube. Jednak będzie inny niż wszystko, co jest teraz. Bez tabel, bez technicznych szczegółów o tym, z ilu soczewek składa się obiektyw. Ja tego nie lubię, bo to nie jest potrzebne, jeśli ktoś chce tak po prostu robić dobre zdjęcia. Chcę pokazywać praktyczną stronę fotografii: co się sprawdza, co jest naprawdę przydatne. Będą testy sprzętu Canona, ale i innych marek, programy do obróbki w abonamencie. Bez napinki.
Czy są jakieś stałe reguły, którymi każdy może się posiłkować przy robieniu zdjęć kulinarnych?
Oczywiście – choć ta dziedzina wciąż się rozwija. Fotografia kulinarna to stosunkowo nowa specjalizacja. Kiedyś w książkach kucharskich dominowały rysunki, dziś mamy wysublimowane kadry. Są pewne zasady, które się nie zmieniają: punkt centralny zdjęcia, złoty podział, odpowiednie oświetlenie dodające trójwymiarowości. I nie musi to być światło studyjne – chodzi o to, by jedzenie wyglądało naturalnie i apetycznie.
Jedzenie jest takim samym obiektem jak każdy inny? Czy czymś znacząco się różni?
Przede wszystkim nie ma mimiki, nie zapozuje samo (śmiech).
Dlatego trzeba dobrać odpowiedni kąt. Musimy mieć pomysł na „pozę”, wydobyć to życie. Wiadomo, inaczej fotografujemy płaską pizzę – z góry, a inaczej warstwowego burgera – z frontu, pokazując, co ma w środku. Niektóre desery też są wyzwaniem. Musisz wiedzieć, gdzie jest ich „przód”. Tego nie da się zgadnąć – trzeba znać technikę, mieć świadomość, jak zostały zbudowane. Generalnie kulinaria są dość trudną dziedziną fotografii.
Stylizacje jedzenia są o wiele trudniejsze niż mody. To zdecydowanie coś więcej niż robienie zdjęć. W przypadku modelki wystarczy światło, kilka póz, zmiana sukienki. A jedzenie? Jedzenie się nie ustawi. Kładziesz kawałek szynki – i on ma wyglądać jak milion dolarów. Nagle fotograf uświadamia sobie, że nie jest tylko „tym, który naciska spust migawki”. Musi być też stylistą. I tu uwaga, jedzenie umiera! Więc nieraz trzeba aranżować to samo kilka razy. Zioła opadają, sos zastyga, danie wysycha. Przez 10 godzin robisz dwie zupy – bo coś się zepsuje, wyleje, a po brakujący element trzeba pojechać do sklepu. Tu musisz wyeksponować każdy składnik, zaaranżować talerz. To zupełnie inna praca. Bardzo wymagająca i czasochłonna.
Lubisz wyzwania? Dlaczego zdecydowałeś się akurat na takie obiekt pracy?
W tamtym czasie to było przede wszystkim coś innego, nowego. Niszowego. Poza tym dawało mi ogromną przestrzeń do twórczego działania – w czasie gdy świat kulinarny eksplodował blogami, programami, np. MasterChef, i modą na gotowanie. Wstrzeliłem się idealnie. I mnie to wciągnęło. Dziś wiem naprawdę sporo o gastronomii i cukiernictwie – więcej niż niejeden pasjonat. Poza tym zawsze miałem duszę artysty – jako dziecko rozkręcałem, sklejałem, malowałem. Nie lubiłem sztywnych ram i kluczy rozwiązań. A tu mogę się wyżyć twórczo. Połączyć technikę z wrażliwością. I to mnie po prostu kręci.
Czyli oprócz aparatów, lamp i blend masz też akcesoria do stylizacji?!
Absolutnie! Sesja zaczyna się od stylizacji. Dopiero na koniec wjeżdża danie. Mam cały magazynek pełen szkła, spodków, tkanin i dodatków. To chyba największa zmora fotografa kulinarnego – zbieractwo. Szukam nie tylko w sklepach z akcesoriami kuchennymi – często najciekawsze rzeczy znajduję zupełnie przypadkiem. I wydaję na nie fortunę. Czasem leżą latami, zanim dostaną swoje „pięć minut”.
I na koniec chyba jedno z najważniejszych pytań! Czy, odwiedzając obce miasto, również szukasz lokalu, do którego pójdziesz na obiad, biorąc pod uwagę zdjęcia zamieszczone na stronie lub w social mediach?
Oczywiście! Dobrze pokazane jedzenie przyciąga uwagę. A ja na koniec dnia jestem po prostu konsumentem. I oczywiście wybieram ten lokal, który prezentuje dobrze zrobione zdjęcia, dania, których zapach i teksturę niemal czuć przez zdjęcie.
Dziękuję za niezwykle interesującą rozmowę! zamowienia@plus.biz.pl


