
Mówisz w życiu trzeba być kimś
Czy odejdziesz gdy będę nikim?
Powiedz mi...
Mówisz w życiu trzeba być kimś
Czy odejdziesz gdy będę nikim?
Powiedz mi...
Gdy miałem pięć, może sześć lat siadałem czasem i zastanawiałem się, co robią inni ludzie, gdy nie spędzają czasu ze mną. Chodziło oczywiście o najbliższe otoczenie, rodzinę, znajomych. Od pewnego czasu obserwuję z niepokojem rosnące według mnie zjawisko oceniania. Oczywiście pewnie istniało zawsze, ale obecnie siła ocen, szczególnie tych negatywnych jest spotęgowana nowymi technologiami. W Internecie każdy może umieścić dowolną treść. Każda, nawet informacja o jakimś fakcie niesie ocenę. Z jeden strony pojawiają się świadome głosy o równości, tolerancji i człowieczeństwie. Z drugiej tworzy się mnóstwo szufladek, do których wpadamy lub jesteśmy wkładani i czasem boimy się wyjść, bo ktoś oceni. Wróciłem zatem do czasów dzieciństwa i spisałem sobie krótkie notatki o czterdziestu osobach. Osobach może prawdziwych, a może fikcyjnych. Chciałem ich posmakować moją empatią sprawdzić czy jeszcze potrafię. Wyjąć z przegródek i zobaczyć człowieka nie zawsze jest to proste. Chciałem poczuć i pokazać – jak jesteśmy różni, mamy zalety, mamy wady, mamy odwagę, ale też strach, radość i smutek - nie lepsi, nie gorsi – inni.
Szła przez Plac Wolności w opiętych czarnych skórzanych spodniach i włosach jak sprężynki od długopisu. W dłoni trzymała wypchaną papierową torbę taką eko jak to teraz dają w sklepach zamiast plastikowychjednorazówek, którechybanigdy niesą używanetylkoraz. Podeszła żwawo do bankomatu i odstawiając torbę między stopy wypłaciła gotówkę. W dwudziestoleciu dwudziestego pierwszego wieku, gdy w kiosku ruchu, sklepie ze skarpetkami a nawet na lokalnym targu można płacić już kartą, potrzebowała gotówki. Kto teraz operuje gotówką? Chyba tylko kościół i dilerzy narkotyków. Po chwili ruszyła dalej. Na jej twarzy malowało się zadowolenie zwiastujące udany wieczór. Czy zapewni go wiara w tego jedynego czy pięćdziesiąt miligramów magicznego proszku – wtedy tego jeszcze nie wiedziałem.
Dzieńbyłwyjątkowoupalny, cododatkowopotęgowało jego pragnienie oraz niechęćludzi zaopatrującychsię wBiedroncedorzucenia„dwójki”. Było już mocno po piętnastej a budżet na dziś się nie domykał. Może to zbyt wygórowane ambicje – pomyślał. Zwykle zadowalał się dwoma bułkami, puszką pasztetu i trzema czwartymi litra aromatyzowanego napoju winnego o mocy dwunastu procent. Rozmyślania przerwało: masz głośne i wyraźne. Łysy gość o bicepsach większych niż jego głowa, osadzona na ciele jakby bez szyi, podał mu dwa piwa. Nie zdążył nawet podziękować, a dobroczyńca już odjeżdżał swoim Audi z przyciemnionymi szybami i wydechem o średnicy adekwatnej do bicepsów kierowcy. Ten niespodziewany prezent sprawił, że zaopatrzony w dwie świeżutkie bułeczki i puszkę sardynek w sosie pomidorowym, wyruszył w drogę do pobliskiego parku. Tam w błogim cieniu stuletnich drzew mógł oddać się rozkoszy konsumpcji sobotniego obiadu.
–
Był dziś znowu niegrzeczny i bił kolegów – powiedziała to tonem stanowczym i takim jak to tylko nauczycielki potrafią. Babcia spodziewała się tego, odbierała go w każdą środę i piątek, bo wtedy kończył wcześniej. Podziękowała i przeprosiła, jakby ta informacja była czymś drogocennym a przeprosiny babci miały zmyć winy ośmioletniego ancymona. Cóż robić, nie była typem surowej babci – raczej takiej, co przytuli i wciśnie kolejną miseczkę pomidorowej lub gołąbka z kapusty i ryżu. Milczeli całą drogę a ciszę urozmaicały szeleszczące pod butami jesienne suche liście. Gdy skręcili w ulicę, przy której mieszkała babcia i podeszli do furtki, popatrzył wielkimi okrągłymi oczami i rzekł: – Babciu, ja cię naprawdę kurwa mocno kocham.
Zaparkował równolegle przy krawężniku na miejscu TAXI poprawiając manewr dwa razy, tak by oba koła były w jednakowej odległości od krawężnika. Wysiadł z małą buteleczką płynu i chusteczką a następnie szybkim ruchem starł białą ptasią kupę z czarnej jak węgiel maski. Jeździł dziś do osiemnastej a zegar wskazywał kwadrans po siedemnastej. Sam nie wiedział czy chciałbym kolejny kurs. A jeśli trafi się jakiś długi? Z jednej strony nie miał planów na wieczór, nie spieszyło mu się też do pustego mieszkania. Z drugiej patrząc strony był dziś znużony. Odkąd dwa lata temu zmarła mu żona, uszło z niego połowę zapału i dawnego optymizmu.
– Proszę szybko do najbliższego weterynarza – powiedziała i wsiadła tak niespodziewanie i energicznie, że nawet nie zdążył powiedzieć jej, że nie przewozi zwierząt. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat, włosy w kolorze wiewiórki i niewielkiego czarnego psa na kolanach, który nie wyglądał dobrze a nawet dostatecznie. W ciągu siedmiu minut byli u celu. Po kwadransie wyszła wsiadła na przednie siedzenie.
– Dziękuję, już nie będzie więcej cierpiał - wyszeptała.
Kręciły się tak miarowo, że patrząc na nie można by ulec hipnozie. Po lewej parówka, po prawej kabanos z bekonem. Były już w punkt gotowe i czekały na amatora szybkiej przekąski, okraszonej jednym z ośmiu sosów do wyboru. Pod wieczór chętnych było zawsze mniej, no chyba, że w piątek w piątek ruch był aż do dwudziestej trzeciej. Stwierdziła, że nie będzie już dokładać nowych. Miała wyrzuty sumienia, gdy rano musiała podgrzewać gotowe parówki z poprzedniego dnia. Miała trzydzieści dwa lata, idealną sylwetkę i chłopaka zduna. Żabka była spełnieniem jej marzeń o własnej firmie. Ciasne, ale własne - mawiała wypalając w przerwie po dwa papierosy.
Wreszcie – pomyślał wstając chwilę przed szóstą. Czekał na ten dzień prawie dwa lata. Żona krzątała się po kuchni, nie wiadomo co robiąc oraz w jakim celu. Zawsze tak było, mogła przebywać w kuchni sprawiając wrażenie, że coś robi nawet przez kilka godzin efektu nie było. Sprawdził dla pewności w terminarzu, który leżał na komodzie z telefonem. Tak to dziś. Bez śniadania wyszedł pospiesznie, żegnając się krótkim wrócę przed obiadem. Nie było daleko, dlatego nie brał auta. Na szczęście nie musiał długo czekać. – Proszę wejść, zsunąć spodnie i się wypiąć – rzekła miła pani urolog.
Podobno nie ocenia się książki po okładce, ale ona miała taką okładkę, że większość by chciała mieć taką książkę w biblioteczce nawet jej nie czytając. Podrzuciła właśnie syna na angielski i ruszyła dostojnie SUVem Mazdy w kolorze żadnym, czyli białym. Miała godzinę, więc podjechała do parku, miejsca gdzie większość chodzi na spacery. Lubiła ten park. Przychodziła tu często ucząc się w trakcie studiów, wtedy nie miała prawie nic, jedyne, co miała to ambicje na poziomie stu dwudziestu procent i kredyt studencki. Usiadła na ławce zwracając uwagę by nie zabrudzić bladoróżowej sukienki. Poczuła się dokładnie jak dawniej – piętnaście lat temu – błogo - ale wtedy nie miała Mazdy.
Jak się czujesz? Gdzie mieszkasz? Jak się nazywasz? Skąd miałeś alkohol? Potok pytań i niewyraźna męska twarz policjanta w granatowym mundurze. A miało być tak pięknie. Piątek impreza i niezapomniana noc. Spotkali się koło osiemnastej w parku; on, Gruby – który nie był gruby a jedynie dziany w kasę, Efeb, który miał branie u wszystkich maniurek w szkole i Rudy który był rudy ot i cała tajemnica ksywy. Łapówka w postaci puszki browara dla sztajmesa pod biedronką i stali się siedemnastoletnimi posiadaczami tysiąca mililitrów napoju Absolut. Wszystko szło jak po oliwie, takiej dziewiczej z pierwszego tłoczenia. Szło do czasu, gdy Gruby wyjął z kieszeni białe tabletki wyglądające jak paracetamol. – Chcecie? – zapytał. Każdy wziął po jednej, więc głupio było odmówić. Gdzie oni teraz byli jak leżał na schodach, dwadzieścia metrów od klubu, do którego zmierzali? Nie widział gdzie jest i jak odpowiadać na pytania policji bał się.
Teraz to do niej dotarło, że w ciągu roku wydaje miesięczną pensję. Całą pensję by pogadać z kimś o swoich problemach i dotrzeć do meandrów swoich uczuć. O terapeutce wiedziała dużo – chyba za dużo rozwódka, z dzieckiem, żyjąca w wolnym związku – dawniej konkubinat dziś paczłork. Czy była to właściwa osoba by jej pomóc? To pytanie pojawiało się coraz częściej. Ciężko być sędzią w swojej własnej sprawie – pomyślała.
Noga zdrętwiała mu całkowicie. Wstał, zdjął rękawice i zapalił papierosa. Spojrzał z innej perspektywy na czarny jak sadza granit. Napis był prawie skończony. Rzadko się godził na kucie na cmentarzu, wolał zdemontować napisówkę i w spokoju na zakładzie opracować szablon tekstu i wykuć litery. Tu sprawa była inna, a i klient wybredny i marudzący – znaczy dzieci klienta – bo on sam leżał sobie już cichutko dwa metry poniżej. Jeszcze kilka liter i data. Gdy skończył sprawnym ruchem pozłocił litery i usunął nadmiar farby flanelową ściereczką. Gdyby nie liczył za kucie od literki chyba by się zaczął zastanawiać czy bóg również będzie się zwracał do zmarłego magistrze.
Szła najkrótszą drogą z liceum w stronę dworca. W uszach słuchawki, którym moc dźwięku dawał spotifaj z telefonu. Miała spodnie z jeansu takie szerokie siedem ósmych, białe adidasy i t-shirt z okładką płyty Arahja Kultu. To był kolejny dzień, gdy on nie zwrócił na nią uwagi. Smutek, rozczarowanie i lekko nadłamane serce nie zapowiadało niczego dobrego. Nie była może miss szkoły, ale też przecież nie była brzydka. Ciemne blond włosy za ramiona, brązowe oczy i okulary takie na pół twarzy – bo wszyscy teraz takie noszą. Jak to jest z tą miłością? Czy rzeczywiście dwie dusze są sobie przeznaczone – a może jest dokładnie odwrotnie i dwie przypadkowe osoby, które chcą, mogą stworzyć piękny związek. Postanowione jutro się odważy i podejdzie do niego.
Postanowił, że zaraz po szkole pójdzie do Michała. Te dni, gdy ojciec wracał z budów z nadmiarową w ojca mniemaniu gotówką były najgorsze. Schodziło się wtedy towarzystwo prawie z całej ulicy a ojciec był alkoholowym cesarzem. Trwało to do czasu, gdy środki się kończyły. Potem jeszcze trzy dni awantur i pretensji i ojciec wyjeżdżał ponownie. I tak wkoło Macieju jak mawiał. U Michała nikt nie pił, luksusowa willa z podjazdem szerszym niż całe podwórko w kamienicy Tomka. Michał miał własny pokój. Pokój z konsolą i telewizorem. U Michała zawsze była cisza, nie miał, kto generować dźwięków, bo oboje rodzice mieli pośrednictwo nieruchomości i siedzieli w biurze lub terenie. Rzadko wracali przed dwudziestą. Michał bardzo lubił, gdy Tomek przychodził, podobnie jak on – w domu nie miał z kim porozmawiać.
Obudziła się po dyżurze. Ajfon pokazywał kwadrans po dziesiątej. Chwila kalkulacji i wiedziała, że w pracy musi się stawić za dokładnie dwadzieścia jeden godzin i czterdzieści pięć minut. Dyżury na onkologii dziecięcej nauczyły ją dwóch rzeczy; tego, że jej psychika nie jest na to gotowa oraz precyzyjnego liczenia godzin. Miała trzydzieści lat i trochę już w zawodzie widziała, jednak glejak, który wyrywał jej kolejnych małych pacjentów był potężny. Chyba dlatego też była sama. Wzbraniałasięprzeduczuciemchybapodświadomiei zanimjakikolwiek związek się rozwinął, to już się kończył. Odskocznią był on. Litr i sto mililitrów. Kombinezon. Kask. Właśnie Suzuki dawał jej namiastkę tego, co innym daje rodzina. Gdy wyjeżdżała nim na autostradę, adrenalina i koncentracja wkraczały na poziom, który zagłuszał samotność i śmierć dzieci z oddziału.
Przemierzał tę drogę codziennie wracając z pracy. Dziś jednak poszedł dłuższym wariantem zahaczając o sklep z elektroniką wszelaką – a to, dlatego, że miał do odbioru najnowsze wydanie Battlefielda. Zamawiał tu gry regularnie i miał piętnaście procent zniżki i tylko niegrający mogą pomyśleć, że to niewielki rabat. Wrócił, podgrzał w piecyku wczorajszego mielonego zwanego też karminadlem i porcję ugotowanych wczoraj ziemniaków. Miał dwadzieścia pięć lat i mieszkał już sam, zawsze lubił samotność. Przystrzyżone maszynką włosy, niedogolony zarost i korpus jakby nieproporcjonalne za duży do rąk i nóg, był chyba owocem spożywania dużej ilość napojów słodzono gazowanych. Uruchomił konsolę i odpłynął do świata, który nigdy go nie zawodził, nie oszukiwał i nie wykluczał. Idealnego świata wykreowanego przez nieidealnych ludzi.
Miała blond włosy zafarbowane do połowy długości – specjalnie, a może te od góry po prostu odrosły w naturalnym ciemniejszym odcieniu, opiętą białą koszulę i szare spodnie, które chyba najmniej pasowały do całości, ale były zapewne wygodne i mało widoczne, gdy siedziała przy biurku. Większość klientów widziała jej górną połowę a ta wraz z uśmiechem była nienaganna. Dziś ruch był niewielki i pozornie było mniej pracy. Ona jednak wolała, gdy się coś działo, więcej pracy to mniej nudy –lubiła pracę ikontaktzludźmi. Byłochwilę przed dziesiątą, gdy w drzwiach pojawił się on – specjalista sprzedaży w białej koszuli brak krawata i niebiesko szare najki do biegania sprawiły, że jej szare spodnie okazały się jednak bardzo gustownym wyborem.
Jeszcze trzy zdjęcia i koniec pomyślał. Wylądował dronem na trawiastej części działki, wyłączył tablet i drona, następnie spakował się do najmniejszego Audi A1 ale z dwulitrowym silnikiem. Była dopiero dziewiąta a on był zmęczony. Był zmęczony życiem. Codziennie wracał do domu i oglądał do nocy seriale. W wieku dwudziestu siedmiu lat miał mieszkanie bez kredytu, niezłe auto, prace marzeń i garstkę przyjaciół. W tej chwili ajfon oznajmił nowe połączenie. Odebrał. Ciepły kobiecy głos poprosił go o spotkanie – w sprawie zakupu działki w centrum. Podjechał pod wskazany adres, sprawdził numer dwa razy, trafił do hospicjum. Pani dyrektor w związku z planami rozbudowy chciała poznać szczegóły zakupu działki, która leżała w sąsiedztwie. Mówiła długo i dużo a jemu płynące słowa przenikały się z wnętrzem pokojów, które mijali idąc korytarzem do gabinetu. Gdy on jeszcze pół godziny wcześniej użalał się nad swoim losem – tu dziesiątki ludzi kończyło swój pobyt w krainie życia.
Nie wchodź na drabinki. Uważaj na huśtawki. Nie, ta zjeżdżalnia jest zbyt duża. Była tą super mamą, która liczyła, że uchroni swoje dziecko przed całym złem świata, które na niego czeka. Mały czterolatek sprytnie walczył, by choć na chwile wyrwać się z jarzma opiekunki. Walka trwała. Przerwał ją znajomy dźwięk telefonu. Odebrała, bo dzwoniła jej najlepsza koleżanka. W tej samej chwili dziwnym przypadkiem niewielka stopa zahaczyła się o schodek i dwudziestokilogramowe ciałko runęło wzdłuż podestu do zjeżdżalni. Z przygryzionej wargi siknęła krew a guz na czole urósł w tempie trzech mrugnięć oczami. Wracali do domu pomału. On cierpiący zwycięzca i ona z wyrzutami wielkimi jak guz na czole.
Nie lubił tych spotkań. Nazywali ich anonimowymialkoholikami, i jedno, co się zgadzało to to, że rzeczywiście alkohol zawładnął ich życiem. Poza tym wszystkich doskonale znał z imienia, nazwiska i problemów, jakie nosi każde z nich. Terapeuta mówił, że to ważne, że przynosi efekty. Lecz chyba na to było jeszcze za wcześnie. Czuł, że alkohol mocno wtargnął w jego życie, jednocześnie był święcie przekonany, że nad tym panuje – ba, lubił smak dobrego trunku. Nigdy też przecież nie zaliczył jakiejś poważnej wpadki na skutek picia. Pije, bo lubię mawiał i pewnie w tej chwili by się oddawał degustacji jakiegoś procentowego napoju – jednak żona złożyła pozew rozwodowy.
– Jestem w ciąży – powiedziała i liczyła, że i tym razem nie dostanie od niego wsparcia – czyli wszystko pójdzie po jej myśli. Ucieszył się. Tak szczęśliwego nie widziała go chyba od dwóch lat, kiedy to po paru miesiącach ich związek popadł w standardową rutynę. Siedziała patrząc jak się cieszy i udawała też pogodną. Sama nie widziała czy chce tego dziecka i czy chce kontynuować z nim związek. Jego radość dodatkowo skomplikowała całą sprawę. Miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat, dobrą pracę i figurę modelki. Świadomość, że za rok żadna z tych trzech rzeczy może nie być aktualna - przerażała ją. Opuściła głowę i patrzyła na czubki cytrynowo żółtych szpilek. Jej myśli mieszały się z pojedynczymi słowami z zdań, które wypowiadał on.
Miał nienagannie skrojony garnitur i czarne porządne buty, porządne z lakierowanej czarnej skóry ale nie na wysoki połysk tylko na taki, że błyszczały tylko w sytuacjach, gdy były perfekcyjnie wyczyszczone. Siadł przy stoliku i po chwili złożył zamówienie u drobnej kelnerki z pyzatą twarzą. Czekając wyjął laptopa a raczej ultrabooka z symbolem ugryzionego jabłka i raz jeszcze otworzył maila, którego już wcześniej pobieżnie przejrzał na telefonie. To już trzeci miesiąc, gdy wydatki znacznie przewyższyły wpływy. A to, co zostało jak poinformował księgowy – zostało przelane na jego konto na skutek zalegania jemu również z płatnościami. Suma była niebanalna, a dodatkowo nie miał już nic poza kredytem na dom – chyba obecnie większym niż wartość domu, wynajętym BMW i żoną, która w ramach wsparcia przysłała smsa z informacją, że na koncie nie ma środków.
–
Około sześciu miesięcy – te słowa zabrzmiały jak wyrok. Czemu ja
– pomyślała. Mając pięćdziesiąt siedem kilogramów, sto sześćdziesiąt dwa centymetry i czterdzieści cztery lata, była posiadaczką dwóch fakultetów i świadomości, że śmierć nie przyjdzie aż tak szybko. Siedziała na sofie z pseudo skóry w holu poradni onkologicznej. Było już po osiemnastej i była tu zupełnie sama. Zegar na ścianie tykał i liczył jej tak cenne sekundy. Była zawsze tak silna, a teraz tak słaba. Lekarka wyszła i zamknęła kluczem gabinet – szła już do domu. Podeszła do niej i powiedziała:
Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale pół roku to dobry czas na uporządkowanie wszystkiego, niech pani pomyśli o tych, którzy umierają nagle, oni nie maja czasem nawet minuty.
Wstał po dziewiątej, bo wczoraj poszedł spać mocno późno. Ubrał krótkie spodenki, t-shirt, i śmieszną czapkę zrobioną z wełny - która chyba bardziej chroniła przed chłodem niż słońcem ale wygląd miała zupełnie kozacki. W przelocie rzucił mamie idę na miasto. Nawet nie próbowała mu przypomnieć o śniadaniu, miał 38 lat, a ona ciągle walczyła z odruchami nadmiernej maminej troski. Gdy lekarze przyznali mu rentę i orzekli, że do pracy jednak on się nie nadaje – ambiwalentnie była wściekła i jednocześnie spokojna o jego byt w przyszłości. To był mądry wesoły chłopak, bała się by nie wpadł w złe towarzystwo.
Gdy ruszała spod domu, miała wrażenie, że czegoś zapomniała. Może to ten rower który miała zabrać ale jednak zdecydowała, że wynajmie coś na miejscu. Nawigacja pokazała ponad pięćset kilometrów i niecałe siedem godzin podróży. Od dwóch lat nie była na urlopie no przynajmniej nie na takim czternastodniowym. Zanim wjechała na autostradę zatankowała auto i siebie kawą ze stacji. Plan na wakacje był prosty: 1) zwiedzić Trójmiasto, 2) poleżeć na plaży 3) przeczytać zaległe książki 4) zainstalować Tindera. Wreszcie.
To był świetny pomysł, ale jednak trochę bolało. Nie był jakimś cienkim Bolkiem, ale tatuowanie całego Tour Glide FLT wymagało sporo cierpliwości i jeszcze więcej wytrwałości. Jedyną atrakcją w tym wszystkim był wysoki poziom urody młodej mistrzyni tatuażu. Obcisłe jeansy i koszulka na ramiączkach skutecznie odwracały uwagę od bolącej ręki. Od kiedy w dzieciństwie zaczął interesować się motoryzacją – zawsze marzył o czymś takim, o wielkim harleyu w garażu inaswojejłapie. Oczywiściemarzyłteżobrodzie,zlotach,dziewczynach i całej masie rzeczy, o których marzy cześć nastolatków.
Koniec rzekła, swoim zupełnie nie aksamitnym głosem. Dziękuję powiedział i zerknął na kolejne spełnione marzenie z dzieciństwa.
Był upalny sierpniowy dzień i pomimo otwartych dwóch okien temperatura była nie do zniesienia. Chodziła boso w rybaczkach i samym staniku czekając, kiedy wróci on. Dzwonił i mówił, że już wraca, ale wiadomo jak to z nim bywa a bywa różnie, szczególnie w piątki. W piątek zawsze brał tygodniówkę od brygadzisty, więc czekała na niego pachnąca jak kwiat. Sama też i owszem pracowała, ale jak to mówiła zarabiała na te kobiece wydatki. Gdy wracał w piątek, to znaczy, gdy udało mu się wrócić, przeważnie przynosił zero siedem czystej, dwa piwka i wielką butlę coli lub innego napoju z tych firmowych. Lubiła te piątkowe wieczory z drinkiem i przed telewizorem.
Wybór projektu był dla niego oczywisty, ze wszystkich złożonych ofert przetargowych, ten był najbardziej profesjonalny. Już miał zatwierdzać wyniki przetargu, gdy wszedł naczelnik. Słuchaj – rzekł bez przydługiego wstępu przetarg wygrywa firma Kogucik. Ale tylko tyle zdążył wykrzesać ale co? Masz z tym jakiś problem. Nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi już się zamknęły. Miał z tym problem a nawet szereg problemów. To on się miał podpisać pod realizacją – a firma Kogucik oferowała naprawdę marne rozwiązanie. Lecz dobrze wiedział jak dostał tę pracę - poprzednik też miał swoje opinie na temat przetargów i wybór, czy rozstać się ze swoją opinią czy pracą.
Szła w swoich martensach i zwykłym t-shirtcie zbuntowana na cały świat. Tak bardzo krytyczna wobec szkoły, systemu edukacji, konformizmu i chyba też boga. O ile istnieje, bo o ile większość buntowniczych tez miała solidnie ugruntowane, to pewność co do istnienia lub braku boga była w niej mocno zachwiana. Jeśli – jest, to po co, skoro większość wyznań określa go mianem dobrego – a na świecie tyle zła. Logicznie ciężko to jakoś ubrać w ramy. A może właśnie jest taki super wszech nie wiadomo jaki, że te próby definiowania go po ludzku są po prostu żałosne i to by wtedy miało jakiś sens.
– Tego typu baterie już nie są produkowane – rzekł pan po trzydziestce, ale wyglądający na kompetentnego.
– Jak to? Ten zegarek mam od zawsze, dostałem go od ojca, w siedemdziesiątym dziewiątym, gdy wrócił z delegacji z Japonii. Ma pan racje Casiotron to hit, ale raczej z drugiej połowy lat siedemdziesiątych, obecnie mogę zaoferować inną baterię, jest trochę mniejsza i ma niewielki luz, ale powinna spełniać swoją role – już robiłem podobne zamiany.
– Dobrze, zatem – skoro nie ma innego wyjścia. Zegarek działał wyśmienicie, ale mentalnie męczył go ten „niewielki luz”. Lubił rzeczy, które służyły mu lata a nawet dekady dawniej było z tym łatwiej. Teraz coraz mniej takich solidnych przedmiotów.
I cyk, znowu trafiła tym razem za trzy. Przyszła do parku razem z synem, który nie był fanem fizycznego wysiłku i siedział na ławce patrząc jak ona rzuca i kozłuje. Jej opięty strój i perfekcyjna fryzura robiły wrażenie wewnątrz była jeszcze bardziej atrakcyjna i spragniona uczucia. Nad wszystkim jednak czuwał rozum. Musi wychować syna, skoro zdecydowała się to zrobić sama, po tym jak ten chuj na widok dwóch pasków w teście, zniknął na dobre. Jeszcze pięć, siedem lat i wtedy da sobie szanse. Młody już wtedy podrośnie. Tak będzie, musi być.
Wrócił po dniówce do domu i koło czternastej położył się na chwile. Po kwadransie poszedł do kuchni i odgrzał sobie gołąbki lubił je – fakt, te ze słoika nie były takie jak domowe, ale były namiastką domu. Domu, który stracił dziesięć lat temu. Nie dogadywał się z żoną a sędzia na rozprawie przyznał opiekę matce bo jak to powiedział jak pan sobie wyobraża opiekę nad dziećmi skoro pan pracuje. Sąd miał racje, matka nie pracowała, więc miała czas by oddawać dzieci do przedszkola i chodzić do banku pobierać alimenty. Wtedy świat zawalił mu się całkowicie i nie potrafił zawalczyć. Starał się chodzić z nimi na spacery i wycieczki, ale oddalał się od nich coraz bardziej. Z zadumy wyrwał go pisk mikrofalówki sygnalizujący początek obiadu.
Wzięła prysznic, otwarła wino i siadła w fotelu z laptopem. Uwielbiała pracować w swoim piżamo dresie z bawełny całym w drobne ananasy. Od kilku lat konsultowała i opiniowała chyba wszystkie projekty w Polsce i znaczną cześć w Europie. USA rzadko się odzywało, ale i bez tego miała pracy bez liku. Te chwile, kiedy mogła wyskoczyć z ram etykiety, dress codu i bycia grzeczną, były po prostu czymś wspaniałym. Często myślała o ambiwalencji, jaka jej towarzyszy, z jednej strony czuła dumę i łechtało ją to, że jest najlepsza. Najlepsza w tym, co lubi robić do tego. Z drugiej, nienawidziła formalizmów i sztywności, z jaką się to wiązało – widocznie nie można mieć Porsche, które mało pali.
– Jak chodzisz głupia krowo – wydarł się przez odsunięte okno na drobną kobietę z plecakiem, która nagle wyrosła mu przed maską. – Ale, o co panu chodzi, tu jest przejście – powiedziała tonem wręcz spokojnym. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie zauważył, że zbliża się do przejścia. Było mu tak głupio i wstyd, że nawet nie wydukał przepraszam tylko wstydliwie odjechał. Dziś w pracy zwolnił pięć osób. Szef obciął budżet dla jego działu i nie miał innego wyjścia. Pięciu świetnych specjalistów. Nie mógł pogodzić się z tym, że nie zawalczył o nich, że bał się po prostu o swój stołek. Wstyd mieszał się z ulgą pewności przelewu.
Spoglądała na niego. Jak nigdy w pokoju wypełnionym książkami, notatkami, luźnymi kartkami i nieskończonymi projektami, postać wisząca na krzyżu na ścianie coraz częściej ściągała jej spojrzenie i uświadamiała, że to już blisko. Pani Maria, która dziennie przychodziła z hospicjum nastawić pompę ze środkami przeciwbólowymi nie mówiła konkretnie kiedy, ale obie wiedziały, że w przyszłym miesiącu już nie będzie potrzeby by przychodziła.
Wstałranoze świadomością,żedziśjestjeden z najlepszych dniwżyciu. Zaproszony został na rozmowę w sprawie pracy. Obudził się znacznie wcześniej niż musiał, zjadł śniadanie, wziął prysznic i ubrał naszykowane przez mamę ubranie, bo i z mamą jeszcze mieszkał. Poczytał sobie jeszcze o historii firmy, do której szedł i już był na przystanku. Autobus, który podjechał miał zepsutą klimatyzację, a wiadomo, że w takich autobusach okna się nie otwierają. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby był grudzień, ale w czerwcowy upalny poranek stres i warunki klimatyczne w busie zrobiły swoje. Wysiadł po dwudziestu pięciu minutach a jego koszula świeżością przypominała zasikaną pieluchę. Nic to, pomyślał i ruszył na rozmowę. Pani zadała mu cztery pytania, z którymi poradził sobie całkiem nieźle. Na koniec zapytała jak u niego z dojazdem do tej lokalizacja i czy on ma jakieś pytania do niej. Onieśmielony urodą i sytuacją wydukał tylko pytanie, kiedy może oczekiwać informacji o wynikach rekrutacji.
– Proszę niech pan poczeka pół godziny w sekretariacie – Czuł, że tą odpowiedzią dała mu nadzieję.
Nienawidziła tej pracy, choć wszyscy mówili, że fajna, bo podróżuje i taka prestiżowa. Co jest prestiżowego w podawaniu innym kanapek i drinków a po wszystkim wynoszeniu za nich śmieci. Znała trzy języki, miała skończone studia i coraz częściej myślała jak wyrwać się z lotniczej branży. Nie było to jednak tak oczywiste, bo poza nieregularnym czasem pracy, kasa była naprawdę spora a Ona miała doświadczenie tylko, jako stewardessa.
– Dzień dobry, nazywam się Maria i dzwonię z DKMS, pana bliźniak genetyczny potrzebuje pana pomocy usłyszał w słuchawce. Oddzwonię do pani do dwudziestu minut powiedział i zakończył połączenie. Był akurat w szpitalu, usiadł na jednym z korytarzowych krzeseł i zaczął myśleć. Fakt, kilka lat temu zarejestrował się, jako potencjalny dawca komórek macierzystych – czemu akurat teraz, tydzień przed tym, gdy Marta miała rodzić i będzie jej potrzebny. Marta już leżała na porodówce od tygodnia nie chciał jej dodatkowo niepokoić. Co robić? W innej sytuacji by się nie wahał teraz nie wiedział, co zrobić.
–
Ta wystawa nie może zawierać takich treści – powiedziała stanowczo a stanowczość była dodatkowo uargumentowana pozycją dyrektorską. Była załamana. Pracowała nad tym projektem pół roku i owoc jej pracy był dobry – nie mogła zrozumieć, że dyrektorka bojąc się o swój stołek zbojkotuje pół roku jej pracy. Poprawki były nieakceptowalne – to jakby skorygować projekt auta usuwając koła i silnik. Zdecydowała odejdzie z tej pracy i pozostanie sobą – sobą na razie biedną i bezrobotną.
– Idziesz z nami na piwo po pracy? – spytali koledzy. Nie mogę, muszę odebrać dziecko z przedszkola. Znowu? A gdzie masz żonę nabijali się, jak co tydzień. W firmie uchodził za naczelnego pantofla. Był piątek, od razu po pracy gnał na złamanie karku by zdążyć przed zamknięciem przedszkola, potem wracał i bawił się z córką czekając na żonę – ale był piątek i doskonale wiedział, że jedyne, czego się może spodziewać to telefonu od jednej z jej koleżanek lub kolegów, że znowu zapiła do nieprzytomności i trzeba ją odebrać z jakiegoś baru. Tak było co tydzień lub częściej a on zupełnie się rozsypał.
Otwierając w domu swoją granatową markową torebkę, namacalnie zauważyła, że znowu to zrobiła. Zaczęło się jeszcze w liceum, gdy w domu się nie przelewało a jej nie było stać na kosmetyki. Zaczęła je wynosić z drogerii sieciowych tak sobie to tłumaczyła, jakby wyraz „wynoszę” brzmiał łagodniej od „kradnę”. Skończyła liceum, studia i miała dobrą pracę i obecnie bez problemu stać ją było na tusz, podkład i całą półkę pozostałych produktów, dzięki którym była jeszcze piękniejsza. Patrzyła na siebie w lustrze i robiła się coraz bardziej smutna – dlaczego to robię? – pomyślała.
Obudził się o świcie. A świt o tej porze roku zwiastował to, że spał za długo i że na mszę o siódmej zdąży na styk, bez śniadania. Ubrał się pośpiesznie, umył twarz, bo od kiedy nosił brodę nie musiał golić się codziennie. Szybkim krokiem ruszył do kościoła długim korytarzem łączącym plebanie z tymże, który był pomysłem proboszcza by w zimę nie marznąć. O ósmej zjadł śniadanie i dziś miał wolne. Nie lubił tej parafii, dwa dni w szkole i resztę tygodnia poza niedzielą miał wolne. Dawniej chodził do kina czy oglądał seriale, ale zaczęło go to nużyć a nie potrafił w sobie wykrzesać ambicji na coś innego. Tak naprawdę był cholernie sam – bał się ludzi. Bał w takim sensie, bo wiedział, że bliższe relacje mogą być dla niego niebezpieczne – że, nie oprze się pokusie jakakolwiek by była dlatego wolał stronić od towarzystwa. To tylko pogłębiało jego smutek. Zaczął nawetchodzić do pani terapeutki, ale po kilkunastu miesiącach wizyt, już sam nie wiedział, czy robi to by pracować nad sobą czy z braku towarzystwa.
Życie nie jest ani czarne ani białe – dlatego projekt okładki składający się z miliona punktów jest w połowie czarny, a w połowie biały, przeplatany czterdziestoma labiryntami ludzkich żyć. Żyć, w których jesteśmy w centrum, jesteśmy epizodem lub nas tam po prostu nie ma. Pomyślałem, że zanim się komuś zwróci uwagę, umieści krytyczny komentarz w sieci, czy wyda na głos ocenę, warto pomyśleć przez chwilę – co to da nam i temu drugiemu człowiekowi. Czy przyniesie coś dobrego?