1
autorki i autorzy wspomnień | bohaterowie opowieści: Felicja Major, Elżbieta Miarka, Bolesław Widło, Krystyna Tonak, Anna Hoły autorki reportaży: Marta Wiza, Sabina Wanat, Zofia Ratajczak, Marta Widło, Justyna Tonak, Konstancja Lusina, Weronika Hoły koordynatorki i koordynator projektu: Aleksandra Białek, Dominika Mądry, Maria Ratajczak, Ula Ziober i Krystian Koźbiał
Jak wygląda miasto? Wie chyba każdy. Opowieść? Słyszeli niemalże wszyscy. A czym jest Miasto|Opowieści? To zbiór reportaży oraz niezwykła wystawa poświęcona różnym historiom, które w jakiś sposób są ze sobą połączone. Dzięki kilkumiesięcznej pracy powstało sześć autorskich reportaży. Znaleźliśmy niezwykłe historie i wyjątkowe postaci w naszym najbliższym otoczeniu. Przekonaliśmy się, że nie trzeba daleko szukać, by odkryć opowieść pełną emocji i prawdy. To świadectwa uczestników ważnych wydarzeń historycznych, tragedii i wielkich sukcesów militarnych XX wieku. To wyraz smutku związanego z niewykorzystanym potencjałem i rozszczepieniem z ojczyzną. To komentarze o codzienności, o rodzinie, o tym, że dom nie jest zwykłym budynkiem z czterech ścian. To wzruszające relacje o życiu. Każdy z reportaży został stworzony przez inne osoby i o innych bohaterach, a jednak często spotykają się, łączą się we wspólną narrację o wojnie. Te opowieści historyczne kształtują także nas, dzieci i wnuki. To opowieści o domu, którego szukamy i o którym marzymy, o pozornej prostocie życia, w której odnajduje się sens i o tym, jak wspomnienia żyją w nas latami, a tak trudno czasem o nich mówić.
2
SPIS TREŚCI Weronika Hoły : Czym jest dom?.................................4 Konstancja Lusina : Dom drzew..................................6 Justyna Tonak : 17 kwietnia, niezwykła historia mojej babci...........................................................................8 Marta Wiza, Sabina Wanat : Janko Muzykant, Historia niewykorzystanego potencjału...................................12 Marta Widło : Wspomnienie.......................................16 Zofia i Maria Ratajczak : Pamiętnik............................22
3
Weronika Hoły
Czym jest dom? Różne są definicje domu. Według słownika języka polskiego słowo „dom” oznacza po prostu budynek przeznaczony na mieszkania, […] pomieszczenie, w którym się mieszka1. Jednak czy ludzie widzą dom jedynie jako ceglane ściany i dach? Domem dla nas może być miejsce, w którym się urodziliśmy, z którego pochodzimy. Domem może być budynek, w którym rozpoczęliśmy nowe życie, który jest nasz, dla nas. Pytając ludzi o ich domy usłyszałam od jednej z pań, że mieszkanie to nie to samo co dom, ponieważ dom to takie pewne, konkretne miejsce, a mieszkanie zawsze można stracić. Myślę, że nawet tymczasowe mieszkanie dla niektórych może być swojego rodzaju miejscem bezpieczeństwa, mimo tego, że tak do końca to nie nasza osobista przestrzeń, którą posiadamy na własność. W opowieści o mojej babci Annie, chciałabym ukazać historię poszukiwania domu, swojej ostoi, miejsca, gdzie człowiek czuje się szczęśliwy i bezpieczny. Rodzice mojej babci do roku 1943 mieszkali na Kresach Wschodnich. Niekoniecznie było to ich wymarzone miejsce zamieszkania. Z opowieści wiem, że rodzice babci byli dość bogatą rodziną, mieli nawet parobków w swoim gospodarstwie. Mimo tego rodzeństwo mojej babci musiało nocami ukrywać się po stogach, starych stodołach, w sianie i słomie. Dlaczego? Często wieczorami przychodziła grupka Ukraińców, która rabowała ludzi i gwałciła kobiety... Po zakończeniu wojny zaczęły się przesiedlenia z terenów, na których mieszkali rodzice mojej babci. Wyjechali do Krakowa, do rodziny, gdzie na świat przyszła moja babcia. Długo jednak tam nie zostali i zaczęli szukać domu, czegoś odpowiedniego, gdzie poczują się naprawdę bezpiecznie, gdzie nic nie będzie im grozić. Tak właśnie przywędrowali do Zamorza, gdzie dostali od państwa ziemię i założyli gospodarstwo. Właśnie przychodząc w okolice Pniew poczuli się bezpiecznie, uważali to miejsce za swój jedyny dom. W rodzinie mojej babci nie wspominano dużo o wcześniejszym życiu, skupiano się na tym, co jest teraz i nie spoglądano w stare karty losu. Moja babcia ceniła bardzo wartość domu. Kiedy miała 16 lat zmarła jej mama, a cała odpowiedzialność za dzieci i gospodarstwo przypadło właśnie mojej babci oraz jej starszej siostrze. Moja babcia wspomina dom, jako miejsce radości i zmartwień, ale też wielkiej opieki ze strony rodziców, a później samego ojca. Opierając się na historii mojej babci, myślę, że dom, to niekoniecznie miejsce urodzenia, czy też dłuższego zamieszkania, to niekoniecznie rodzinny dom, bo skoro nie czujemy się tam naprawdę bezpiecznie i żyjemy w ciągłym strachu, to czy na pewno to nadal dom? Istnieją różne rodzaje domów. Mamy bloki, domy jednorodzinne, wielorodzinne i kawalerki. Rozmawiając z różnymi ludźmi zauważyłam, że istnieją naprawdę różne domy. Jedynym elementem łączącym te wszystkie budynki była jedna, ważna cecha - były najważniejszym elementem w życiu mieszkańca. Dla mnie domem jest miejsce, w którym mogę być naprawdę szczęśliwa i bezpieczna. Mogę się śmiać, ale i płakać, przede wszystkim być sobą. Mogę odpocząć, zebrać wszystkie myśli i zastanowić się nad frapującymi mnie problemami. Dom jest moim schronieniem przed złem, którego w naszym świecie jest tak dużo. Dom to także moja rodzina. Rodzina, która zawsze mnie wysłucha i pocieszy, z którą czuję się bezpiecznie. To chyba jest najważniejsza cecha domu - bezpieczeństwo. Jednak jego fundamentem powinna być RODZINA.
4
Przeprowadziłam wywiady, podczas których zadawałam pytanie: Czym dla Pani/Pana jest dom i gdzie jest jego serce? Uzyskałam takie odpowiedzi: Mój dom to jest oaza spokoju, bezpieczeństwa. Tutaj odbywają się spotkania czteropokoleniowe, bo przychodzą moi rodzice, my, dzieci oraz wnuki. Spotykamy się przy różnych okolicznościach jak gwiazdka, chrzciny, komunie i osiemnastki dzieci. Tutaj spotyka się cała rodzina. Sercem mojego domu jest kuchnia. Lubię w niej przebywać, ponieważ lubię gotować, a jeszcze bardziej lubię piec ciasta. W kuchni spędzam dużo czasu, bo lubię w niej wypić kawę, posiedzieć np. przy gazecie… *** Dom dla mnie jest miejscem spotkań całej rodziny, w nim mogę ze wszystkimi się spotkać, po pracy mogę odpocząć. W tym domu też wychowałam się od małego i teraz wychowują się tu moje dzieci i jest dla nas najważniejszy. Ulubionym miejscem w moim domu jest kuchnia, w której się wszyscy spotykamy, lubimy rozmawiać, gotować, piec. Sypialnia też jest ważna, w niej można odpocząć… *** Jeżeli nie masz domu, to gdzie będziesz spać, gdzie ugotujesz jedzenie? Dla mnie tak jest. Takie najważniejsze miejsce to sypialnia i jadalnia, no bo wygodnie możemy jeść, miejsca mamy dużo i do spania tak samo. Mamy wszystko pod ręką i dla swojej wygody.
5
Konstancja Lusina
Dom drzew Dom. Trzy litery tworzące z pozoru słowo, którego znaczenie zna każdy. Dom kojarzy nam się głównie z ciepłem, gromadą dzieci i szczęśliwą familią, z budynkiem, w którym czujemy się bezpiecznie, gdzie zdobywamy doświadczenie, wychowujemy się. Ale dom, o którym opowiem jest dość nietypowy, ponieważ mieszkają w nim... drzewa. Historia tego domu zaczyna się intrygująco. W budynku tym mieszkała kobieta, która z niewiadomych przyczyn wyjechała z Krzyżkówka. Krzyżkówko to miejscowość w której mieszkam od dzieciństwa. Jest to mała, cicha oraz urokliwa wioska. Położona w powiecie międzychodzkim. Krzyżkówko jest dosyć młodą wsią. Pierwsza wzmianka o niej pojawiła się w 1838 r., jako Kszyszkówko. Wydarzyło się w niej pewnie wiele niezwykłych rzeczy, ale historia jej nie jest bardzo długa. Obecnie liczba mieszkańców nie przekracza 100 osób. Jednak największą dla mnie tajemnicą tego miejsca jest właśnie „Dom drzew”. Dom wyglądał bardzo imponująco: był duży, mieścił kuchnię, łazienkę i dość spore dwa pokoje, piwnicę oraz strych. Było wielu kupców, którzy chcieli go nabyć, gdy już stał pusty, ale nikt nie mógł skontaktować się z właścicielką, ani z jej rodziną. Ślad po kobiecie zaginął. Z czasem dom zaczął niknąć w oczach, powoli, cegiełka po cegiełce. Wydawać się może każdemu, kto zobaczy ten budynek, że został on spalony, ale w rzeczywistości został okradziony. Nie wiadomo kto, ani dokąd wywoził stopniowo cegły, drzwi, okna budynku… Koniec końców dom teraz wygląda jak ruina. Z czasem ten dom znalazł nowych „kupców”. Zamieszkały w nim drzewa, które zagospodarowały całą powierzchnię. Drzewa, które porozumiewają się ze sobą, które z oddaniem troszczą się o swe potomstwo oraz pielęgnują starych i chorych sąsiadów, drzewa, które doświadczają wrażeń, mają uczucia i pamięć. Brzmi to jak bajka, prawda? Ale tak jest! Leśniczy Peter Wohlleben snuje fascynujące historie o zdumiewających zdolnościach drzew1. Przytacza wyniki najnowszych badań naukowych i dzieli się swoimi obserwacjami z codziennej pracy w lesie. Otwiera przed nami sekretny świat, jakiego nie znamy. Drzewa traktujemy głównie, jak ozdobę domu, ogrodu, pejzażu. Ale czy ktoś z nas na co dzień zauważa, że niektóre ich zachownia są... ludzkie? Pewnie nie, ale autor Sekretnego życia drzew zaobserwował to. Podał wady i zalety ich „ludzkich” zachowań, chociażby w tym miejscu: „Pocenie się drzew możecie zresztą pośrednio zaobserwować – i to przy domach. Rosną tam często dawne żywe choinki, których nikt nie chciał wyrzucić, więc je posadzono i cieszą się jak najlepszym zdrowiem. Rosną i rosną, a w którymś momencie stają się o wiele wyższe, niż oczekiwali właściciele. Przede wszystkim jednak w większości wypadków stoją one za blisko ścian budynków, częściowo sięgają nawet konarami ponad dach. I tam pojawiają się swego rodzaju plamy potu [...]”2. W tym fragmencie tekstu jest dokładnie opisane wspomniane przeze mnie „ludzkie zachowanie”. Ludzie, jak wiele innych żywych stworzeń, pocą się. Dla nas jest to dość nieprzyjemne, zwłaszcza gdy następuje w najmniej odpowiednim momencie. U drzew te skutki również bywają niemiłe, jak wskazuje dalej autor: „To, co dla nas, ludzi, jest już wystarczająco nieprzyjemne pod pachami, ma dla domów nie tylko wizualne skutki. Wskutek pocenia się drzew robi się tak wilgotno, że na fasadach i dachówkach osiedlają się glony i mchy. Deszcz gorzej spływa, hamowany przez roślinną okrywę, a obluzowane poduchy mchu zatykają rynnę. W miarę upływu lat tynk się kruszy wskutek wilgoci i trzeba przeprowadzać przedwczesny remont. Właściciele samochodów parkowanych pod drzewami odnoszą natomiast korzyści z tego działania kompensacyjnego. 1 2 6
P. Wohlleben, Sekretne życie drzew, tłum. E. Kochanowska, wyd. 2, Kraków 2016. Ibidem, s. 90.
Przy temperaturach zbliżonych do zera ci, którzy parkują swe auta pod gołym niebem, muszą zeskrobywać lód z ich szyb, podczas gdy pojazdy zaparkowane pod koronami drzew często w ogóle nie są oblodzone. Abstrahując od tego, że drzewa mogą mieć negatywny wpływ na elewację budowli, fascynuje mnie, w jakim stopniu świerki i inne gatunki potrafią regulować mikroklimat otoczenia. O ileż większa musi być zatem siła oddziaływania dziewiczego lasu3!” Czy zabrzmi to dość śmiesznie, kiedy powiem, że drzewa płaczą? Pewnie tak, ale jeśli rośliny te zachowują się czasem, jak ludzie to czemu miałaby być to nieprawda? Jestem pewna, że wiele osób twierdzi, że drzewo jest pozbawione wszelkich uczuć, co wiąże się z brakiem zmysłów a co najważniejsze z brakiem mózgu, ale to nieprawda. Jednak drzewa potrafią płakać i to obficiej niż istota ludzka. Wystarczy złamanie gałązki. Tyle tylko, że owe „łzy” wcale nie są słone, jak u ludzi, tylko lekko gorzkawe, o aromatycznym posmaku. W przypadku takiego uszczerbku u drzew jest podobnie, jak u ludzi. Jeśli nie opatrzymy swojej rany, to wda się zakażenie, bakterie. Do ran drzewa z łatwością wchodzą grzyby i bakterie, gotowe zabić roślinę. Na początku książki Peter Wohlleben napisał: „Ten, kto wie, że drzewa odczuwają ból i mają pamięć, i że drzewni rodzice żyją razem ze swoimi dziećmi, nie będzie już mógł tak po porostu ich ścinać i siać wśród nich spustoszenia ciężkimi maszynami4.” W tym fragmencie znalazłam dowód na to, że drzewa żyją i mają uczucia. Powinniśmy je szanować, a nawet traktować jak członków rodziny. Czy to nie jest fascynujące? Powinniśmy traktować drzewa jak naszą rodzinę lub sąsiadów, tym bardziej, gdy jak drzewa w Krzywkówku, mieszkają niczym ludzie w domu. Potrafią ze sobą rozmawiać, wspierać się nawzajem. Ciężko odkryć tajemne życie drzew nawet jeśli przeczytamy ogrom ksiąg na ten temat. Ale czy to nie jest fascynujące? Piękne? Ludzkości zajmie wieki, aby zrozumieć te piękne istoty, jakimi są drzewa. Peter Wohlleben uważa podobnie: „Nadal nie znamy odpowiedzi na tak wiele pytań. Być może jesteśmy ubożsi o hipotetyczne wyjaśnienie albo też bogatsi o kolejną tajemnicę. A czy to nie jest co najmniej równie piękne5?”
3 4 5
Ibidem, s. 90-91. Ibidem. Ibidem, s. 67. 7
Justyna Tonak
17 kwietnia, niezwykła historia mojej babci
Jedno wspomnienie dotyczące mojej babci szczególnie zapadło mi w pamięć. Miałam około sześciu lat. Razem z babcią siedziałyśmy w ciemnym pokoju, bo nie było prądu. Właśnie wtedy babcia po raz pierwszy opowiadała mi o swoim zesłaniu na Syberię, następnie do Kazachstanu. Jednak jeden fragment jej opowieści zapamiętałam najwyraźniej. Opowiedziała mi wtedy, że jako bardzo młoda dziewczyna wylądowała w tamtejszym szpitalu z powodu choroby. Sala, w której umieszczono babcię znajdowała się obok kostnicy. W nocy babcia usłyszała jęki dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia. Wystraszyła się i uciekła ze szpitala. Musiałaby przejść pieszo wiele kilometrów, gdyby nie Cyganki jadące na wielbłądach, które zabrały ją ze sobą. Przez tę historię zaczęłam szperać w biografii mojej babci… Moja babcia, Krystyna Tonak, urodziła się 17 kwietnia 1928 roku w Teklówce, na terenach dzisiejszej Ukrainy. Kiedy miała dwanaście lat wraz z rodziną została zesłana na Syberię jednym z pierwszych transportów wywożących Polaków. Na miejscu spotkała się z tragicznymi niemal warunkami, w których musiała przeżyć. Niejednokrotnie opowiadała, jak wyglądało życie na terenach środkowej Azji. Trudne warunki pogodowe, nieprzystosowanie do tamtejszego klimatu czy katorżnicza praca stały się jej codziennością. Sama podróż była koszmarem. Wszyscy byli przewożeni w bydlęcych wagonach. Jednak to był dopiero początek… Najgorsze spotkało ich na miejscu. Nie spali w przygotowanych dla nich domach, ponieważ w środku było pełno jadowitych węży, które w nocy spuszczały się z sufitu do łóżek. Przez to byli zmuszeni do spania na matach przed domami. Co wieczór polewali maty zimną wodą, żeby uniknąć ukąszeń gadów. Z tego powodu babcia w podeszłym wieku miała problemy ze stawami. Pamiętam, jak opowiadała mi, że ona jako dziecko nie miała tylu zabawek, co ja. Jej jedyną zabawą było szukanie gniazd węży w ziemi i rzucanie młodymi gadami. O swój ubiór musieli sami się zatroszczyć. Zbierali bawełnę z krzaczków i za pomocą drutów robili sobie ubrania. Babcia była świetną krawcową. Potrafiła uszyć coś z niczego, bo życie ją tego nauczyło. Jednym z największych problemów podczas zesłania był powszechnie panujący głód. Każdego ranka wstawali bardzo wcześnie, żeby iść na pole zbierać kłosy zbóż. Tłukli je na kamieniach na papkę
8
i dodawali do tego wodę. Piekli z tego placki, które były jednym z ich głównych posiłków w tamtym czasie. Pewien sąsiad babci pracował w miejscowej ubojni. Podkradał stamtąd krew zwierząt. Smażył ją na piecu i karmił tym swoje dzieci. Zjadano wtedy wszystko, co się dało. Także robaki i jadowite węże, przez co wiele osób chorowało lub umierało. Pobyt na zesłaniu wiązał się także z ciężką pracą. Moja babcia ze względu na swój młody wiek nie pracowała na polach. Jej zadaniem było dbanie o dom. Musiała zatroszczyć się o wyżywienie i ubiór swojej rodziny. Jednak młodszy brat babci był zmuszony do pracy. Codziennie zajmował się noszeniem wiader z wodą za pomocą koromysła. Przez to miał poważne problemy z kręgosłupem. Starsza siostra babci była traktorzystką. Każde z rodzeństwa ciężko pracowało, choć każde w inny sposób. Babcia wróciła do Polski z zesłania 17 kwietnia 1946 roku, dokładnie w dniu swoich osiemnastych urodzin. Zbierała bawełnę, gdy pewien Kazach na prośbę jej matki, przyjechał konno z wiadomością o możliwości powrotu do ojczyzny. Babcia rzuciła wszystko i pobiegła do domu. Miała szczęście. Jej rodzinie udało się wsiąść do ostatniego wagonu jadącego do Polski. Niestety nie wszyscy wrócili do domu. Jedna z sióstr babci zmarła na tyfus podczas zesłania. Babcia była znana z tego, że potrafiła zrobić prawie wszystko. Świetnie gotowała, szyła, radziła sobie z dziećmi. Ale była także szeptuchą. Szeptucha to uzdrowiciel ludowy, który oferuje swoje usługi osobom wierzącym w moc leczenia. Osoby te są przeważnie wyznania prawosławnego, dlatego sądzę, że takich rzeczy babcia musiała się nauczyć podczas zesłania. Sama byłam świadkiem tego, że babcia świadczyła usługi ludowej uzdrowicielki. W naszym domu często zjawiały się osoby z różą, charakterystyczną chorobą skóry. Babcia je leczyła. Układała na chorym miejscu lnianą ścierkę. Na niej kładła dziewięć krążków z włosów do uszczelniania i to podpalała. Po kilku „zabiegach” u babci, róża znikała, a osoby, którym babcia pomogła wracały do naszego domu z podziękowaniami i niedowierzaniem. O praktykach szeptuch i leczeniu róży pisze Małgorzata Anna Charyton: „Antropologia szeptuch skupiona jest wokół zwalczanych przez nie problemów zdrowotnych. Chcąc rozpatrywać je naukowo, jako antropolog, posługuję się koncepcją choroby ludowej (ang. folk illness). To taki kompleks symptomów, który choć nie jest zdefiniowany przez medycynę w postaci jakiejkolwiek jednostki chorobowej (por. ang. medically unexplained symptoms, MUS), istnieje w przekonaniach oraz praktyce danej społeczności lokalnej. W środowisku szeptuch rozpoznałam pięć głównych chorób ludowych, z czego największa liczba uzdrowicieli specjalizuje się w leczeniu cierpiących z powodu róży oraz wiatru. [...] Róża znana jest tu również pod takimi nazwami, jak ró-
9
życzka, ohnik, roza i wysypka. Nie należy mylić jej z różą, łac. Erysipelas, ani różyczką, łac. Rubella. Kojarzona jest z pojawiającą się w różnych miejscach na ciele wysypką, zaczerwienieniem lub zaognieniem skóry, ewentualnie opuchlizną. Rzadziej łączona jest z niegojącymi się ranami o różnym charakterze. Jej pozornie jasne przyczyny, czyli wiatr, woda i przeziębienie, to czynniki mechanizmu chorobotwórczego niezwykle trudnego do wyjaśnienia zdaniem współczesnych szeptuch1.” Moja babcia była niezwykłą kobietą. Młodość, którą spędziła na zesłaniu, spowodowała, że w dalszym życiu potrafiła poradzić sobie z wieloma trudnościami. To, że świadczyła usługi uzdrowicielki ludowej, szeptuchy, sprawiło, że została zapamiętana przez wielu. Pomagała każdemu, kto o to poprosił. Potwierdzenie tego, że babcia była szeptuchą uzyskałam w rozmowie z ciocią, córką babci. Ja: Babcia znała się na „medycynie niekonwencjonalnej”... Ciocia: Tak. Wypalała różę, ale też miała sposób na kurzajki. Mówiła, że trzeba wziąć nitkę i zawiązać na niej tyle supełków, ile ma się kurzajek. Potem tę nitkę trzeba było zakopać pod progiem domu. Jeśli nitka zgnije, to kurzajki zgniją. I tak się stało. J: Czy było coś jeszcze, co potrafiła robić? C: Umiała ściągać uroki. Znasz na pewno zwyczaj wieszania w wózku nowonarodzonego dziecka czerwonej wstążeczki z medalikiem. Medalik ma chronić przed rzuceniem uroku. Kiedy mój syn był malutki, byliśmy na Jasnej Górze. Jedna z zakonnic bardzo się nim zachwyciła. Stwierdziła, że jest bardzo śliczny. Jednak, gdy przyjechaliśmy do domu, młody zaczął płakać i wrzeszczeć. Nie mogłam go uspokoić. Wtedy babcia powiedziała, że trzeba zdjąć z niego urok. Zaczęła lizać go po powiekach i spluwać trzy razy. Wyglądało to bardzo dziwnie, ale pomogło. Mały się uspokoił… Babcia zajmowała się także bardziej kontrowersyjnymi praktykami. Potrafiła wywoływać duchy. Łączyła wszystkie swoje umiejętności, by móc pomagać innym. Opowiedział mi o tym dziadek, mąż babci. Dziadek: Duchy wywoływała… Ja: A jak to wyglądało? D: Jak wyglądało? Wyglądało tak, że talerz taki był, papier na całym stole i całe abecadło było. Ale stół bez gwoździ. I talerzyk był i narysowana taka strzałka była. Okopciła cały talerz świeczką no i strzałkę zrobiła z tego. Na stół włożyła ten talerz. Było też napisane „tak” i „nie”. Mówiła: „Święty Duchu przyjdź do mnie”. Tak wołała kogoś. Wyzywałem, że to robiła. Rozpędziłem raz ten seans. I byłem przy tym, jak powiedział ten duch: „Kryśka, przestań z tymi duchami.”. I skończyło się na tym. Ale miała swoich tam krewnych, co poumierali. Tych wołała. Ten duch przyszedł. Jak przychodził to ruszał talerz na tę literkę. Ja przydusiłem specjalnie ten talerz. Myślałem, że to Kryśka nim ruszała. Ale szedł talerz i koniec. To był fakt. I ludzie mówią, że duchów nie ma. J: Są. Ja w nie wierzę. D: Ona mieszkała gdzie indziej, a obok mieszkały Hałasy. Przyszedłem i pytam, gdzie Kryśka jest. Oni mówią: „U Hałasów”. Idę, patrzę, pełno ludzi. I mówię: „Wy zgłupieliście, umarłemu człowiekowi nie dacie spokoju. Skończcie to i idźcie do domu.”. Później ten duch kazał jej to skończyć. Wtedy całą noc przeleżała pod kołdrą. Wystraszyła się, bo te duchy prawdziwe były. J: Duchy mają ogromną moc. A jakby przywołała jakiegoś i nie mogła go odgonić? D: Zawsze odganiała. Jak je wołała to mówiła: „Święty Duchu, przyjdź”. Jak przyszedł, to ruszał talerzem. I pytała go o to, czego potrzebowała. On odpowiadał jej za pomocą abecadła. J: A gdzie ona się tego nauczyła? D: Musiała się tego nauczyć na zesłaniu. Z kraju wyjechała jako dziecko, więc musiała się tego tam nauczyć. Ona miała tę satysfakcję, że ona coś umie robić. Ale jeszcze tę różę umiała wypalać. J: To pamiętam. Byłam kiedyś przy tym. D: Brała lnianą ścierkę. Robiła dziewięć krążków z włosów do uszczelniania i układała je na tej ścier1 M. A. Charyton, Róża z wiatru, www.umb.edu.pl/medyk/polecane/szeptuchy/roza_z_wiatru. [dostęp online: 15.06.2018r.] 10
ce, która leżała na róży. I podpalała. To do góry leciało. I po kilku takich zabiegach ta róża znikała. Kiedy przeprowadzaliśmy się pod Częstochowę, przyszła kobieta. I prosiła Kryśkę, żeby jej wypaliła. Ale ona musiała odmówić, bo wyjeżdżaliśmy, a to trzeba było powtórzyć trzy razy przed zachodem słońca. I nie mogła jej pomóc. J: le wielu osobom pomogła. D: Kiedy zmarła, stałem jednego dnia przy grobie. Podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Panie Heniu, nikt jej nie zastąpi…”. Tytuł reportażu nie jest przypadkowy. Dzień 17 kwietnia stał się symboliczny. 17 kwietnia 1928 roku przyszła na świat moja babcia, Krystyna Tonak. Dnia 17 kwietnia 1946 roku, w dniu swoich osiemnastych urodzin, babcia wraz z rodziną wróciła do Polski z zesłania. Kiedy zastanawiałam się, czy babcia chciałaby, żeby jej historia stała się tematem reportażu, spojrzałam na kalendarz. 17 kwietnia 2018 roku...
11
Marta Wiza Sabina Wanat
Janko Muzykant Historia niewykorzystanego potencjału Rok 1939 okazał się dla młodzieży polskiej czasem nie tylko zniewolenia i walki narodowo-wyzwoleńczej, ale także unicestwienia polskiej edukacji. Już od października tego roku zaczęto realizować plan likwidacji oświaty. Szkoły zamykano, a nauczycieli wysiedlano. Punktem kulminacyjnym była operacja Sonderaktion Krakau, mająca na celu uwięzienie i wywiezienie do obozów koncentracyjnych inteligencji działającej w obrębie Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Akademii Górniczo – Hutniczej. Jak relacjonują uczestnicy tych wydarzeń m.in. prof. Jan Marian Gwiazdomorski: „To chyba było jedno z najcięższych wspomnień naszego aresztowania, tj. przewiezienie z więzienia we Wrocławiu do obozu Sachsenhausen. Ci policjanci traktowali nas strasznie. Przygnębienie nasze było ogromne, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że nie wychodzimy na wolność, tylko gdzieś nas wiozą, ale nie mieliśmy pojęcia, jaki jest kierunek tej jazdy1.” Nasza bohaterka, Felicja Major z domu Liszkowska w momencie wybuchu II wojny światowej miała 7 lat i planowała rozpocząć naukę w szkole podstawowej. Jak opowiada: Miałam iść do szkoły. Tak się cieszyłam, bo siostry dwie, starsze, chodziły. A ja miałam 1 września iść do szkoły. Taka byłam radosna… Niestety… Chyba to była czwarta godzina rano, to ja wiem od rodziców. Jechał człowiek na rowerze i tak mocno krzyczał: uciekajcie, bo Niemcy już są blisko! Nas nie wysiedlili, ale ci co mieli gospodarstwa, to ich wysiedlili. Pół godziny im dali na spakowanie i wywozili. Daleko… tam gdzieś aż pod Warszawę i… daleko ich wywozili. Ale tam mogli chodzić do szkoły i nauczyli się czytać i pisać, a ja całą wojnę nic. Nie chodziłam do szkoły, bo nie było dla Polaków. Szkoły pozamykali, nauczycieli powywozili… Kościoły pozamykali, księży powywozili, pozabijali nawet… Nasza rozmówczyni zapytana o to, czy wybuch wojny był dla niej, siedmioletniej Chorzewianki, zaskoczeniem, odpowiada: Szok. Dla mnie był szok… bo to była szkoła otwarta, a ja tak chciałam się uczyć. Bardzo chciałam się uczyć! Dla mnie był szok. Z kolei, gdy dopytywałyśmy ją o zabawki, jakimi mogła się bawić, pani Felicja opisuje jedyną lalkę, jaką posiadała: Aż mi wstyd, bo miałam tylko jedną lalkę szmacianą. Głowa była z takiego… nie wiem, to nie był plastik, tylko blacha. A potem ten cały korpus, ręce i nogi mi uszyła moja ciocia. Ja tak kochałam tę lalkę! Szmaciana lalka… Jedną jedyną lalkę tylko miałam. Mimo swojego wieku pani Felicja nie tylko chciała się bawić, ale także uczyć. Jej determinacja do pogłębiania wiedzy była na tyle duża, że nawet podczas spędzania czasu z Niemką, która mieszkała w sąsiednim domu wzajemnie przekazywały sobie wiedzę: Nawet Niemka była, która się lubiła ze mną bawić i my się uczyły: Wie heißt das? Jak się to nazywa? I tak że uczyły my się same. Co to Hände i Augen i Haare, takie coś. Dużo tych słówek umiem. Od niej. Od tej Friedy Strauch. Bo ona chciała wiedzieć jak to się nazywa, ja chciałam wiedzieć jak to po niemiecku się nazywa i tak wszystko tam… Hende i Baum i Kleid, Schürze i to takie, takie… Te słowa wszystkie pamiętam jak my się uczyły. A dla
1 Sonderaktion-Krakau. Brutalny atak na polską inteligencję, https://www.polskieradio.pl/39/156/ Artykul/717865,Sonderaktion-Krakau-brutalny-atak-na-polska-inteligencje. [dostęp online: 15.06.2018] 12
Polaków polskiej szkoły nie było, a niemieckiej… też nie było, bo… Tu w Pniewach dzieci chodziły do niemieckiej szkoły, a tam u nas, w Chorzewie, nie, bo to wioska była i nie zrobili dla polskich dzieci. Dzięki wspólnym rozrywkom z rówieśnicą pani Felicja podszkoliła poziom swojego niemieckiego na tyle, że była w stanie swobodnie porozumieć się w tym języku: Ja bym nie zginęła z głodu, bo bym powiedziała: Ich habe hunger, Ich will Brot, Milch albo coś. Tak bym powiedziała. I bym głodna nie była. Nasza bohaterka posiada niebywałą pamięć, a teksty, których nauczyła się w czasie wojny, pamięta do dziś. Bez większych problemów przytoczyła nam fragmenty piosenek, wierszyków, a także przemowę, którą wygłosiła podczas ślubu. Swoim pięknym głosem zaśpiewała nam fragment obozowej piosenki, której nauczył ją jeden z więźniów po powrocie z łagrów:
Koło Warszawy pod Sochaczewem Tam do niewoli zabrano nas. Tam żeśmy robić ciężko musieli, Z tęsknoty schodził nam smutny czas. A gdy od pracy ktoś zachorował I od słabości nie mógł już stać Wachmann melduje, w lagier pakuje, Aby zakończyć swój żywot tam. Jak mówi: Ale to było dużo piosenek, jeszcze takich… Stoi wierzba nad jeziorem, Kąpie swój zielony włos, Smutny Polak na obczyźnie do rodziny śle swój głos: Powiedz wietrze mej rodzinie, Jak mi smutno tutaj żyć… Opowiada: Pamięć mnie jeszcze nie zawodzi. Ja musiałam wszędzie wiersze mówić. Albo na weselach… To stale musiałam te przemowy. I umiem! Miałam 16 lat, jak się nauczyłam. To 70 lat i pamiętam. Powiedzieć wam?
Szanowni Goście Weselni, Zgromadziliśmy się w tym domu weselnym, by zaprowadzić to Młode Państwo do Domu Bożego i do Sakramentu Świętego. Zakochaliście się, Państwo Młodzi, jak gołąbki w parze. Któż was rozłączy? Pan Jezus to wskaże. Lecz Was nikt nie rozłączy, ani też rozłączyć nie może, jeśli nie Ty z Nieba, Wszechmogący Boże. Ważna to chwila dla Was, Państwo Młodzi. Ona Wam zgubę albo szczęście rodzi. Odtąd cieszyć się lub płakać do śmierci będziecie, jeśli z Bogiem lub bez Boga, nadal żyć zechcecie. Dziewczynka, którą była pani Felicja, nie mogła iść do szkoły nauczyć się pisać i czytać, ale musiała nauczyć się dorosłego życia. W czasie, gdy rodzice pracowali, mama u niemieckiego gospodarza, a ojciec w zawodzie murarza, opiekowała się młodszym o 10 lat bratem: Mój brat był mały, bo się urodził w 1942 roku ,to ćwiartkę mleka dali tylko dla dziecka na cały dzień. No, a potem takie odciągane
13
mleko, przekręcone. Już śmietana oddzielona to litr dali, ale czasem przywieźli maślankę. To co mama miała temu dziecku dać? A ja go chowałam. Ja miałam 10 lat jak on się urodził, a 11 lat to już obiadki gotowałam. Śmiejąc się, dodaje: Pamiętam, że mleczną zupę ugotowałam i pietruszki włożyłam. No, ale jak 11 lat miałam… Nasza bohaterka spotkała się nie tylko z problemem, jakim był brak dostępu do edukacji, ale także brak możliwości pogłębiania wiary i nauki religii. Jak relacjonuje: Mama mnie nauczyła tylko Anioł Pański. Ja nie umiałam nawet przykazań. Nie znałam Przykazań Bożych. Anioł Pański mnie nauczyła i to odmawiałam sobie rano i wieczorem. Ja do dzisiaj odmawiam rano i wieczorem pacierz. Rano muszę podziękować Panu Bogu za szczęśliwą noc, a wieczorem za szczęśliwy dzień. Rozmowa z Panią Felicją była dla nas przyjemnością. Jej otwartość, szczerość i skrupulatność w relacjonowaniu okresu swojego dzieciństwa wywarła na nas ogromne wrażenie. Szczególnie piorunujące były dla nas słowa o niewykorzystanym potencjale pani Felicji: Mówię wam, że bym była mądrym człowiekiem, gdybym mogła się uczyć. Mówię: moje zdolności są tak zmarnowane, jak ten Janko Muzykant. Też miał zdolności, a nie mógł się uczyć. Ja też. Chciałam, chciałam! Bardzo chciałam! Szansa na naukę przyszła dopiero w 1945 roku, po zakończeniu wojny, gdy pani Felicja była nastolatką. Jak podają źródła: W miarę wyzwalania ziem polskich spod okupacji niemieckiej następowało dość szybkie uruchamianie szkół, najczęściej dzięki inicjatywom lokalnych społeczności. Proces ten odbywał się w warunkach ruiny materialnej szkolnictwa i dotkliwych strat kadrowych2. Pani Felicja opowiada: Miałam 13 lat, szłam do pierwszej klasy. W jednym roku zrobiłam 4 klasy. Tak po dwa miesiące, po miesiącu, po dwa tygodnie… tak mnie nauczyciel przerzucał. Tylko piątą klasę zrobiłam w Luboszu. I jak tę piątą klasę miałam za sobą, to z powodu przekroczenia wieku nie pozwolili nam chodzić do szkoły dalej. Ja znów płakałam, bo ja chciałam się uczyć. Ja bardzo chciałam się uczyć. Ja bym była mądrym człowiekiem, gdybym mogła się uczyć… bardzo dużo mi brakuje… Ja bym była może przedszkolanką, bo ja bardzo dzieci lubiłam. I bardzo dzieci lubię. I potem kurs zrobiłam w dwie zimy, jak nauczyciel zorganizował. To był bardzo dobry nauczyciel, Ignacy Mądry, ale był naprawdę mądry, także skończyłam te siedem klas i się cieszyłam, że te siedem klas mogłam zrobić. Nauczyciel, o którym wspomina Pani Felicja zyskał ogromny szacunek nie tylko wśród uczniów, lecz także innych mieszkańców wioski. Jedna z kobiet nauczyła panią Felicję wierszyka w podzięce profesorowi za nauczanie młodzieży: Nauczyła mnie takiego wiersza, ale… tu ona mieszkała, tam była szkoła kawałek dalej. Mnie zawołała i mówi: Ja cię nauczę wiersza i powiesz temu nauczycielowi, co was uczy. Mówię: Dobrze. Powiedziałam i przeszłam przez ulicę, kawałek dalej i weszłam do klasy i mówię wierszyk:
Choć byście szukali po calutkim świecie, Takiego dobrego pana kierownika jak oto ten nasz, To nigdy nie znajdziecie. Niech nam pan kierownik żyje, my z głębi serc wołamy, I niech nas tak kocha, jak my go kochamy! Wiecie, jak go wzruszyło, tego nauczyciela, że z miejsca nie mógł wstać! Inspektor… bo my mieli egzamin z tych dwóch zim, wszedł, przyszedł mi rękę podać i podziękował, bo ten nauczyciel nie był w stanie wstać. Tak się wzruszył! Te parę słów! A ja tylko przeszłam przez ulicę i już umiałam. 2 Polska. Oświata. Polska Rzeczpospolita Ludowa, w: Encyklopedia Powszechna PWN, https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Polska-Oswiata-Polska-Rzeczpospolita-Ludowa;4575102.html. [dostęp online: 25.07.2018] 14
Felicja Major z uśmiechem wspomina nie tylko profesora Mądrego, ale także swoją koleżankę Franciszkę Kaczmarek, która po wojnie wróciła z wysiedlenia i wspólnie uczęszczały do szkoły przez pierwsze cztery lata edukacji: Wróciła po wojnie, do szkoły my razem chodziły… w Chorzewie. Nawet tańczyłyśmy mazurka razem. Bo nie było takiego chłopca i ona była przebrana za chłopca. W krakowskich… w krakowskich strojach my byli. I to my śpiewali i tańczyli my tak w koło na scenie:
Hejże dalej do Mazura, podaj żesz mi rękę która, Podaj żesz mi obie ręce, niech się jeszcze raz okręcę. I potem: dziś, dziś, dziś, dziś, dziś, dziś, dziś… Podkóweczki dajcie ognia, bo dziewczyna tego godna, a czy godna czy niegodna, podkóweczki dajcie ognia. Dla pani Major największym priorytetem była nauka. Jak wspomina: Ja się dziwiłam, jak nauczyciel powiedział: jutro mamy wolne, bo tam coś wypadło, to wszyscy się cieszyli, a ja się smuciłam. Kobieta z uśmiechem na ustach dodaje: Albo jak w przerwę nauczyciel poszedł do swojego pokoju i ci wszyscy torbami się rzucają, książkami… skaczą po ławkach… A ja siedziałam cichutko w ławce i patrzałam. Mówię sobie: A może ma tam wywierconą dziurkę w suficie i widzi, co się robi? I nie, nie skakałam, ino cichutko siedziałam, bo on stamtąd na nas patrzy… Mimo braku możliwości nauki pani Felicja poradziła sobie w dorosłym życiu. Ze zdziwieniem opowiada: Ale, że ja gdzie pracowałam, wszędzie sobie poradziłam. Ja się dziwię. Telefonistką byłam i umiałam obsługiwać wszystko… Zawsze mówił nauczyciel, że inteligencja wrodzona więcej znaczy, jak wykształcenie. Inteligencja wrodzona… To nauczyciel nam mówił, to zapamiętałam. Rozmówczyni wspomina także pracę na poczcie i dzień śmierci Józefa Stalina, który zapadł jej w pamięci: Ale tego Stalina już tak szanowali, że nawet trzy minuty, ja pracowałam w Międzyrzeczu na poczcie, to trzy minuty ciszy musieli my uczcić jak umarł! To ja tak… Ale nie wybuchłam śmiechem, bo wiedziałam co przez Stalina przeszłam. Że nie mogłam się uczyć. Czas wojny odznaczył się w życiu Felicji Major piętnem w postaci braku możliwości pozyskania wykształcenia, co widać w rozmowie, w której wciąż podkreśla, jak wielkim marzeniem był dla niej swobodny dostęp do edukacji. Dzieli się z nami refleksją na temat tego, jak niedoceniane jest przez dzisiejszą młodzież powszechne prawo do zdobywania wiedzy: Nie doceniają… Nie doceniają, jak tak nieraz patrzę, idą ze cztery koleżanki razem, wesołe… Ja mówię: a ja tego nie miałam.
Mówię Wam, że mi szkoda było zmarnowanych lat. Wojna. Wojna i komuna.
15
Marta Widło
Wspomnienie Mój dziadek, Bolesław Widło, raczej nie opowiadał o tym, co przeżył podczas II Wojny Światowej. Jeśli już to robił, to tylko w obecności swojego młodszego brata, którego odnalazł dopiero po wojnie. Z jakiegoś powodu postanowił jednak spisać swoje wspomnienia, które dla całej rodziny są prawdziwym skarbem. Myślę, że nie chciał, by ta historia została zapomniana. Chcę ją udostępnić każdemu, żeby pokazać, jak największy konflikt w dziejach świata zmieniał życie zwykłych ludzi. Dziadka nie ma z nami od sześciu lat. Odszedł od nas, jako ukochany dziadek oraz żołnierz 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, w mundurze i z medalem Virtuti Militari. Dla swoich dzieci i wnuków na zawsze zostanie rodzinnym bohaterem. To spisana przez niego historia jego życia. W związku z otrzymaną broszurą „Moje wspomnienia lata 1939-1945” pragnę napisać swoje wspomnienia, gdyż dla mnie okres wojny 1934-45 to jest jeden dramat. Otóż urodziłem się 25.01.1924 r. Osada Jełomalin, gm. Nowomalin, pow. Zdołbunów, woj. Wołyńskie. Ojciec mój jako legionista otrzymał osadę wojskową po pierwszej wojnie światowej w tej miejscowości. Do szkoły powszechnej chodziłem do wsi Wołomalin, gdzie ukończyłem cztery klasy. W tamtych stronach wieś to było całkowicie ukraińskie środowisko. Ponieważ rodzice pochodzili z Bochni, woj. Krakowskie, postanowili abym tam chodził do szkoły i od 1936 chodziłem tam do szkoły, mieszkałem u wujka i cioci o nazwisku Marszalski. Każdego roku na wakacje przyjeżdżałem do domu na Wołyń z wujkiem albo ciocią. Tak trwało do 1939 roku, gdy po ukończonej szkole powszechnej zdałem egzamin do gimnazjum i zostałem przyjęty; z ciocią pojechaliśmy na wakacje do domu. Z końcem sierpnia 1939 wróciliśmy do Bochni. Gdy przyjechaliśmy wujek miał pretensje do cioci, że mnie przywiozła, bo będzie wojna, jakoby o tym miał dostać telegram. Ja o tym nic nie wiedziałem. Dochodziło do ostrych sprzeczek, ja o tym podsłyszałem i napisałem pocztówkę do ojca, co mam robić, bo są mną niezadowoleni. Jak się później okazało ojciec pocztówkę dostał i wysłał pieniądze z adnotacją żebym przyjeżdżał. Ja już tego nie dostałem. Była wojna, były naloty bombowców niemieckich na Bochnie, kopalnie soli i dworzec kolejowy. 2 września też było bombardowanie, wujek był blokowym i cywilów miał chronić w przygotowanych schroniskach. Ja w tym czasie z kolegami biegałem po mieście i w pewnym momencie wpadłem pod samochód, był to wojskowy samochód Czerwonego Krzyża, który po wypadku zawiózł mnie do miejscowego szpitala. Byłem nieprzytomny, jak się okazało miałem nogi pokaleczone, prawą złamaną. Leżałem tam cztery albo pięć dni i kazano mnie przenieść, bo jest dużo rannych żołnierzy. Na noszach przewieziono mnie na Krakowskie Przedmieścia, ciocia zorganizowała pomoc, wszyscy mężczyźni uciekali na wschód. Był to dom cioci siostry, tam mnie ulokowali w łóżku. Następnej nocy było natarcie Niemców na Bochnie. W pokoju, w którym leżałem okna obstawili poduszkami i wszyscy poszli do piwnicy. Całą noc była straszna kanonada, nad ranem to ucichło i słychać było hurgot i marsz wojska. W pewnej chwili drzwi się otwierają i przychodzi do mojego łóżka pies, duży wilk. Obwąchał mnie i poszedł. Po niedługim czasie przychodzi dwóch żołnierzy i ten pies. Jeden z nich odsłonił kołdrę, miałem nogę zabandażowaną do kolana i krzyczy: „Polnischen sołdat!”. Zrozumiałem, że myślą, że jestem polskim żołnierzem i krzyczy coraz głośniej i repetuje broń, ja krzyczę coraz głośniej, żeby mnie nie zabijał. W tym czasie w piwnicy usłyszeli krzyk i przylatują do góry. Cioci siostra przez głowę chwyciła Niemca za ręce i krzyczy, że jestem uczniem szkolnym, była emerytowaną nauczycielką, po niemiecku to jemu wytłumaczyła i pokazała moją legitymację szkolną.
16
Ten opuścił broń, mówi żeby nie to, to by mnie zabił. To było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Niemcy wyszli, następnego dnia przenieśli mnie na noszach do naszego domu w Bochni przy ulicy Różanej 19. Opatrunki robiła dla mnie studentka, pani Renata. Leżałem do grudnia 1939 r., zacząłem chodzić z laską. Myślami zawsze byłem w moim domu rodzinnym. To był 13. tydzień, słyszę pukanie do okna do sypialni wujków od strony ulicy, ciocia pyta się: „Kto tam?” –odpowiedź: „Ja, Staszek”. Poznałem głos ojca, wyskoczyłem z łóżka i beczę. Przywitaliśmy się bardzo czule, okazało się, że tamte tereny są zajęte przez sowietów. Rozmawialiśmy cały dzień. Okazuje się, że tato przechodził granicę do Warszawy, później przez Ostrów Wielkopolski, Kraków i Bochnie. Plan powrotu uzgodniono. Święta spędzimy w Bochni, a wrócimy na sylwestra, gdyż Niemcy dobrze świętują Nowy Rok, mniej będą zwracać uwagę na granicę. Mamy przechodzić w Przemyślu przez San. Tak się też stało, po świętach 31 grudnia 1939 r. żegnamy się z wujkami na dworcu kolejowym, na dobre i złe, bo nie wiedzieliśmy co z nami będzie dalej. Jedziemy do Przemyśla, główny dworzec był za Sanem po stronie sowieckiej, pociąg stanął po stronie niemieckiej i wysiedliśmy. Było po północy, szliśmy bliżej granicy, jesteśmy na drodze wzdłuż Sanu za Przemyślem. Jest duży młyn, zaraz idzie dwóch żołnierzu niemieckich naprzeciw nas, tatuś mówi żeby im się nisko kłaniać przy przechodzeniu. Zrobiliśmy to, nie zatrzymali nas. Po przejściu Niemców stanęliśmy chwilkę, Niemcy poszli dalej. Skręciliśmy w lewo na drogi bliżej Sanu do domku gdzie było światło. Weszliśmy, tam była jedna kobieta. Tatuś mówi, żeby nam wskazała, gdzie można przejść na drugą stronę. Kobieta się zgodziła, za co dostała parę mojej bielizny. Powiedziała, że pokaże ręką i sama pójdzie z powrotem, tak się stało. Chwilę staliśmy i weszliśmy, zima mocna, lód i wszędzie śnieg. Z początku krokiem, później biegliśmy, ja miałem plecak i z laską, gdyż jeszcze noga mnie bolała, tatuś z walizką. Jesteśmy mniej więcej na środku rzeki. Nagle jesteśmy w świetle reflektora. Stoimy – tatuś mówi: „Uciekajmy!” i biegniemy do drugiego brzegu. Niemcy z karabinu maszynowego strzelają do nas, kule przed nogi w lodzie i nad głowami, przylatujemy do drugiego brzegu. Niemcy przestają strzelać. Będąc później żołnierzem zrozumiałem, że gdyby chcieli to by nas zabili. Udajemy się na wysoki, przeciwległy brzeg. Sowieci czekają: „Stój, jesteś sołdat?”, ojciec mówi: „Niet.”, wystrzał, zmiana przyszła i zaprowadzili nas na strażnice, tam śledztwo, zabrali mnie zegarek i scyzoryk ojcu. Ojciec miał dokumenty, że idziemy do domu. Nie siedzimy tam cały dzień, na wieczór do Przemyśla do więzienia, siedzimy tam trzy doby, wszystkie trzy noce to było jedno śledztwo. Po trzech
17
dobach wypuścili nas, na bazarze tatuś sprzedaje moje rzeczy i jedziemy do Lwowa, uciekamy na pociąg do Zdołbunowa, na wieczór jedziemy dalej. Rano w Zdołbunowie przesiadamy się do pociągu do Ożemina, kierunek Szeptówka, Przyjeżdżamy do Ożemina, dalej nie ma czym jechać, przed wojną był autobus do Ostrowa, a później furmanką do domu, od stacji 24 km. Najmuje sanie i dwa konie, gospodarz Ukrainiec. Jedziemy, przyjeżdżamy do lasu w pobliżu naszej miejscowości, gospodarz spostrzegł, że tu coś nie tak i pyta ojca, co my są za jedni. Ojciec, że jest osadnikiem i tu mieszkamy. Zaraz wyrzucił nas ze sań i kazał iść dalej i nikomu nic nie mówić, że on nas tu przywiózł, bo z nami jest niebezpiecznie. Nie chciał ani zapłaty. Na Trzech Króli 6 stycznia 1940 roku wróciliśmy do domu. Po przywitaniu wszyscy byli w domu, tj. mama Rozalia, siostra Wanda i brat Tadeusz. Mama mówiła, że w grudniu była milicja ukraińska i spisywała inwentarz i osoby rodziny. W międzyczasie przychodzili sąsiedzi i wypytywali, jak sprawa wygląda. Wzywali także ojca. Trwało to do 10 lutego 1940 r. Nadszedł ten dzień, którego się nie spodziewaliśmy. Była sobota lutego, rozniosła się pogłoska, że osadników zabierają. Ojciec uciekł do lasu, gdyż gospodarstwo nasze graniczyło z lasem. Kazał mówić jakby przyszli po niego, że poszedł do doktora do miasta Ostroga. Ja chodziłem po podwórzu i obserwowałem, jak po gospodarstwach jeżdżą. Zaraz ich nie zauważyłem, jak zajechali do nas, ja uciekłem do mieszkania. Na saniach przyjechali, był oficer sowiecki i trzech milicjantów ukraińskich. Oficer wszedł do mieszkania, Ukrainiec stał w drzwiach żeby nie można było wyjść, pytali się o ojca, ale na to nie zwracali uwagi, gdzie poszedł. Ci co zostali na podwórzu zaprzęgali nasze konie do sań. Oficer oświadczył, że mamy pół godziny czasu aby się zebrać i pojedziemy w drugą miejscowość, bo miejscowa ludność nie jest nami zadowolona. Ciasto zostało zabrane, bo mama miała piec chleb. My z płaczem w prześcieradła zawiązaliśmy co było. Oni rzeczy wynieśli na nasze sanie, a my, rodzina oprócz ojca, siedzieliśmy wśród władzy sowieckiej. Przywieźli nas do pobliskiej miejscowości Wołomalin do pałacu hr. Karola Dowgiałły odległej od nas 2 km. Tam była konfiskacja wszystkich wywiezionych z pobliskich miejscowości, ojciec siedział w lesie i widział, jak nas zabrali. W nocy przyszedł sam do nas, nawet od Ukraińców przyniósł chyba trzy bochenku chleba, którzy dobrze współżyli z Polakami. U nas z żywnością było źle, bo w mieszkaniu nie wiele mieliśmy, a głównie to było na górze i w komorze, a z mieszkania nie można było wyjść żeby coś wziąć. Na drugi dzień niedziela, wygnali nas z pałacu na nasze sanie, aby jechać dalej. Muszę nadmienić, że rodziny hrabiego już nie było, bo byli zabrani wcześniej. Przychodzimy do naszych sań, a pod saniami leży nasz pies, na imię miał Hektor, o tym psie muszę trochę wspomnieć. W naszym gospodarstwie były dwa psy, jeden chodził luzem, ten był uwiązany, przed naszą wywózką on wył i w czasie naszej wywózki Ukraińcy zabrali go do siebie. Później się zerwał i przyszedł pod nasze sanie. Ukraińcy go wygnali, a my jedziemy do stacji kolejowej Ożemin odległej 24 km. Po drodze krótki postój w mieście Ostróg, a później dalej do stacji, gdzie przyjechaliśmy po południu. Załadowano nas w towarowe wagony, po 12 rodzin do jednego wagonu, to były nieludzkie warunki, straszny mróz, przeszło minus 20 stopni. Jesteśmy w wagonie, a przed wagonem nasz pies wyje, to była rodzinna rozpacz. Muszę nadmienić, że w czasie naszego transportu do stacji kolejowej byliśmy otoczeni przez milicję ukraińską, aby nikt nie uciekł. Ale parowóz zaskrzypiał i ruszamy, zaskrzypiały koła od wagonów – za parę kilometrów rzeka Horyń, granica Polski i żegnamy się z Ojczyzną, modlitwy, wielki płacz i straszna rozpacz. Za granicą pierwsza stacja Szeptówka, krótki postój i jedziemy dalej. W rogu wagonu dziura, żeby można było się załatwiać, żadnego ogrzewania. Jedziemy, Homel na północy, w czasie transportu starcy i malutkie dzieci zamarzają, na przystankach trupy zabierają, nam przez okna rzucają śledzie, jedziemy dalej 10 dni. Na wyznaczonej stacji pociąg staje i każą nam się wyładować, czeka na nas bardzo dużo sań, na rodzinę dwoje sań, na jedne osoby, a na drugie rzeczy. Stamtąd jedziemy 80 km. W nocy przystanki w szkołach albo innych dużych salach, gorąca woda (kipiatok). Dojeżdżamy do miejscowości Szujskoje nad rzeką Suchorzą, tam rozdzielają nas na trzy punkty nad tą rzeką. Dojeżdżamy do Dwinnickiego Lespunktu, wielki barak, dwa łóżka na rodzinę. Na wieczór przychodzi enkawudzista lejtnant Gunin, oświadcza, że od jutra musimy iść do roboty, musimy odrobić to, że wykorzystaliśmy ukraińską ludność, brygadziści będą Rosjanami i oni nam powiedzą co mamy robić. 18
W baraku 32 rodziny, w jednym końcu pieczka i w drugim końcu pieczka – kolejka. W nocy pluskwy gryzą, nie dają spać. Rano ciemno, tłuką się w okna: „Wylezaj do raboty!”. Idziemy w głąb lasu, dali nam siekiery i piły. Praca nasza polegała na zżynaniu ogromnego świerkowego lasu, a brygadziści odmierzali na jaką długość wyżynań, tak było przez całą zimę. Żywność 600 gram chleba, ci co nie podlegali do roboty 400 gram. Pod wiosnę to wszystko drzewo było zwożone nad rzekę. Latem z tego drzewa były robione tratwy, a najkrótsze, 2 metry, były ładowane na barki, to wszystko zabierały statki i do Archangielska. Zimą nogi nasze, trzewiki owijaliśmy szmatami, byliśmy całkowicie obdarci i wycieńczeni. Wiosną ogarnęła nas kurza ślepota i cynga, z dziąseł szła krew i wylatywały zęby. Do baraków przechodziliśmy przez rzekę, był taki pontonowy łączony most, jakżeśmy szli do roboty wskutek ślepoty wielu się utopiło. Żyliśmy nadzieją, wierzyliśmy, że tak być nie może i Niemiec na Rosję napadnie i to będzie nasze zbawienie. W styczniu 1941 r. mam odmrożoną prawą nogę, po dwóch tygodniach muszę iść do roboty. Trwa to do 22 czerwca 1941 r. Niemiec wali na Rosję, wielki krzyk, gwałt, odezwy z rządu. Muszę nadmienić, że w czasie naszej pracy nie wykonywaliśmy normy, na wieczór enkawudzista zbierał nas do Sali, tam były okropne wyzwiska do tego stopnia: „Skoro nadal tak będzie, to będą nami ziemlu użyźniać (gnoić), tak, jak to było z naszymi przodkami.”, a szczątki tych mogił tam jeszcze były. Obcinano nam porcje chleba. Trwa wojna, w lipcu 1941 r. jest zawarte porozumienie między rządem polskim a radzieckim. Na podstawie tego porozumienia jesteśmy uwolnieni spod nadzoru NKWD i dostajemy zaświadczenia (udostowierienija) że jesteśmy polscy obywatele i mamy prawo przebywać na terenie Rosji. Blisko frontu nie i blisko granicy nie, były wymienione te tereny. Ja też dostałem. Ojcowie nasi ustalili, że stamtąd wyjeżdżamy. Trwa formowanie polskiego wojska, którego dowódcą jest gen. Anders, kilku kolegów poszło, ja nie, bo rodzina była chora, szczególnie matka. Oto nasz dotychczasowy adres: Wołogodskaja Obłast, Mieżduwieczeński rejon, Dzwinnickij Lesopunkt. Jest wrzesień, wyjeżdżamy stamtąd, statkiem do Wołogdy, dalej kolejką w bydlęcych wagonach przez Czelabińsk, Swierdłowsk, Omsk, Tomsk, Pietropawłowsk do Nowosybirska i na południe do Bijska, przyjeżdżamy w październiku. Pracuję w cukrowni, mamy mieszkanie. Warunki się polepszyły, czasem cukru trochę się ukradnie, mama idzie do kołchozów wymienić to na kartofle, kiszone buraki i jakoś się żyje. Poza tym w Bijsku jest przedstawicielstwo ambasady polskiej, mężem zaufania jest prof. Żółtowski, tam są przysyłane dary z zachodu, proszkowana żywność, suchary, odzież, to jest rozdzielane dla Polaków. W 1942 r. gen. Anders z korpusem wyjeżdżają do Iranu, warunki pogarszają się, placówki polskie dyplomatyczne są rozwiązane i są aresztowani, również prof. Żółtowski. W pierwszej połowie stycznia 1943 r. dostaje wezwanie z regionalnej komendy NKWD, żebym tam się zgłosił z moim zaświadczeniem, więc zgłaszam się, każą mi oddać zaświadczenie i komendant mówi, że jest nakaz żebym przyjął ruskie obywatelstwo i dołączył do czerwonej armii, ja mówię, że do armii pójdę, ale obywatelstwa radzieckiego nie, bo jestem Polakiem i mają dokument. Odpowiadają, że dokument nieważny. Na moją kategoryczną niezgodę na przyjęcie obywatelstwa jestem aresztowany w areszcie przy komendzie. Siedzę 7 dni, w dzień spokój, całą noc śledztwo, posądzany jestem o szpiegostwo, bo nie wyjawiam, gdzie stały jednostki wojska polskiego koło moich rodzinnych stron. Po 7 dniach wyprowadzają nas pod eskortą do więzienia, było nas 14 m.in. Tabor, Sitnik, Baran, Zagajewski itd. Tam odwszawienie i do celi. Każdego dnia przegląd naczelnika tiurmy i biegam na praguł (spacer), wszystko w rękach, bez pasków i sznurowadeł. Siedzę przed końcem kwietnia bez wyroku. W tym dniu naczelnik robi przegląd i oświadcza, że tworzy się w ZSRR polska dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Kto chce iść? Naturalnie wszyscy podnieśli rękę, naczelnik mówi: „Wy swobodnyje”. Dostajemy skierowanie do wojenkomatu i czekamy na transport. Żegnam się z rodziną i z ojcem jedziemy do Kielc nad Oką. Stacja Dziwowo, wysiadamy i promem przedostajemy się do obozu w Siedlcach. Tam transparent: „Witaj wczorajszy tułaczu, dzisiaj żołnierzu polski”, coś w tym rodzaju. Było to 15 maja 1943 r., wszystko udekorowane polskimi flagami i polskie napisy, jestem w innym świecie, tak jak w Polsce. Człowiek całował tę krawędź polskiej ziemi. Zostaję przydzielony do szkoły podoficerskiej, dowódcą był major Kapuściński. Ćwiczenia były mozolne i ciężkie. 15 lipca 1943 r. przysięga, przedtem 4 lipca żałoba dywizyjna, zginął gen. Sikorski. Jest przysięga, najsamprzód płk. Berling składa 19
przysięgę przed kapelanem, majorem Wilhelmem Kubszem, potem cała dywizja, słowa dyktowane przez dowódcę dywizji, delegacja zagraniczna, Wanda Wasilewska z PPP, defilada przed trybuną i potem codzienny trud żołnierski. Codziennie rano śpiewaliśmy Kiedy ranne wstają zorze i Rotę Konopnickiej, na wieczór Wszystkie nasze dzienne sprawy. 1 września 1943 r. wyruszamy na front na stację do Dziwowa i dalej pociągiem. Dojeżdżamy do miejscowości Wiaźma, wyładunek. Miejscowość całkowicie rozbita, dalej na piechotę, po drodze postoje i twarde ćwiczenia. Jesteśmy w pasie przyfrontowym. 11 października jesteśmy w okopach, ksiądz Kubasz przechodzi obok naszych stanowisk i błogosławi nas, 12 października przez świtem, ciemno, nasz batalion przeprawia się przez Miereję, krótkie przygotowanie artyleryjskie i do natarcia. Zajmujemy pierwszą obronę nieprzyjaciela, silny opór, czekamy do dnia, długie przygotowanie artyleryjskie i do natarcia, do południa zajmujemy drugą obronę i wieś Połzuchy (bitwa o Lenino), już cała dywizja, przeprawy przez Miereję pozrywane, nie ma czołgów, brak amunicji, kontrnatarcia, cofamy się do pierwszej obrony, dużo rannych i zabitych, w nocy dostajemy amunicję i tejże nocy idziemy do szturmu. Niemcy całkowicie zaskoczeni, zajmujemy z powrotem Połzuchy, ale czołgów nie ma. 13 października silny nalot niemieckiego lotnictwa, bombardują i ostrzeliwują nas, jestem ranny od odłamków w bok, leżę w okopach. Następuje zmiana przez jednostkę radziecką, sanitariusze biorą mnie do sanbatu (batalion medyczny), później do szpitala. Leżę w Podolsku, miasto na południe od Moskwy 40 km. W szpitalu jestem do 19 grudnia 1943 r. W szpitalu piszę do rodziny, otrzymuje list, pisze siostra Wanda, jest ciężko chora, ale ubolewa nade mną. Po zwolnieniu ze szpitala przyjeżdżam do Moskwy, czekam na transport, jeszcze w grudniu przyjeżdżam do Smoleńska, tam mam skierowanie do 1. Pułku Artylerii Lekkiej 1. Dywizji. Zostaję przydzielony: 1. dywizjon, 1. bateria. Staliśmy we wsi Krychowszczyzna koło Smoleńska. W styczniu umiera siostra Wanda, w kwietniu nasza jednostka przyjeżdża na Ukrainę w okolice Żytomierz-Berdyczów, stamtąd przejeżdżamy na Wołyń, okolice Kiwerce. W lipcu ofensywa na Bug, zdobywamy Chełm, Lublin, Puławy, przyczółek Magnuszewski, lecz nie był utrzymany. W czerwcu 1944 r. umiera mama, brat Tadeusz jest wzięty do sierocińca przez Związek Patriotów Polskich. 9 września ofensywa na Pragę, zostaje zdobyta 14 września. Jestem przy moście Kierbedzia na ulicy Zygmuntowskiej w Warszawie. Powstanie trwa. 17 września próba zdobycia przyczółku Czernichowskiego nieudana, jaszcze walki o Henryków i Jabłonna – zostają zdobyte. Stoimy w Ząbkach do czasu ofensywy na Warszawę. Rozpoczęła się 12 września 1945 r., a 17 stycznia 1945 r. Warszawa zdobyta, po defiladzie w ruinach
20
Warszawy dalej na zachód: Wał Pomorski, zdobywamy Wałcz, Piłę, Jastrowie, Mirosławiec do Zalewu Szczecińskiego, wieś Cekerik, nieopodal wyspa Wolin. Mieliśmy zadanie nie dopuszczać okrętów niemieckich do tej wyspy, gdyż tam byli Niemcy. Pewnego razu zatopiliśmy okręt niemiecki, po jakimś czasie zauważono, że przybliża się łódź, nasz zwiad ją przyciągnął, okazało się, że siedzi w niej kobieta, która miała zmasakrowane nogi, a wiosłowała rękami, była z obsługi zatopionego okrętu, innym razem z wyspy Wolin uciekło dwóch Czechów, którzy dotarli do nas na tratwie. 16 kwietnia sforsowaliśmy Odrę we wsi Cekerik (Siekierki). Był to bardzo ciężki bój i przeprawa przez Odrę. Za Odrą powolne i ciężkie boje trwały do Berlina. Między innymi wyzwoliliśmy obóz w Oranienburgu. Od 29 kwietnia do 2 maja trwały walki o zdobycie Berlina, nasza jednostka zdobyła Bismark Sztrase, Politechnikę, 2 maja Berlin się poddał. Zawiesiliśmy polski sztandar na Bramie Brandenburskiej. Po tym na syrenach wjechały czołgi radzieckie z krzykiem: „My pobiedli, Polaczki dołoj!” (My zwyciężyliśmy, Polacy precz!), „Kto wam kazał polską flagę wywieszać?” i kazali nam się wynosić z Berlina. Tam zakończyła się dla mnie wojna. Po powrocie do kraju staliśmy w Białymstoku, później w Skierniewicach, skąd 8 marca 1946 r. zostałem zwolniony do cywila. Przyjechałem do Chełminka, gdzie był mój ojciec. Brat Tadeusz z sierocińca wrócił w czerwcu, a mama i siostra zmarła, ich szczątki leżą na Sybirze. Ja w Chełminku mieszkam do dzisiaj, gdzie mam żonę, dzieci wnuków.
21
Zofia i Maria Ratajczak
Pamiętnik Nasza prababcia zmarła mając 98 lat. Byłyśmy częścią jej życia jedynie w jego krótkim okresie. Reszta zawsze stanowiła dla nas zagadkę. Coniedzielna, sypana, bardzo mocna – bo robiona przez babcie, która chciała innym dać jak najwięcej – kawa powinna być okazją do poznania historii jej życia. Albo wspólne oglądanie naszych wakacyjnych zdjęć z wakacji z jej rodzinnych stron… To też pozornie doskonała okazja do snucia wspomnień z dzieciństwa i młodości na Kresach. Jednak nic takiego nigdy się nie działo. Babcia zwykle milczała o przeszłości, nie chciała opowiadać o latach wojny. Dopiero po jej śmierci – 3 miesiące temu, przeczytałyśmy ten pamiętnik. Swoje notatki zaczęła tworzyć w zeszycie w kratkę w 2002 roku. Być może o swoim życiu łatwiej było jej pisać, niż mówić. Cofa się w opisach do swojego dzieciństwa, czasów po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Słowa zapisane ręcznie, czasem wykaligrafowane, czasem kreślone z wyraźnym trudem, często opisują najprostsze emocje i najbardziej prozaiczne aspekty życia, jednak w kolejnych linijkach tekstu, oddają ogromne cierpienie, dramatyczną walkę o przetrwanie i składają się na wiele poetyckich fraz, metaforycznych przemyśleń o życiu i ludziach. Przeczytanie tego pamiętnika było dla nas dużym przeżyciem i jednocześnie inspiracją. Elżbieta Miarka, z domu Lusina, urodziła się w 1920 roku w wielodzietnej rodzinie. Dzieciństwo i młodość spędziła we wsi Jezioro w województwie tarnopolskim. Wielu Polaków wyjechało na te tereny w ramach planu rządu II Rzeczpospolitej, który zakładał zasiedlenie polską ludnością Kresów Wschodnich. Podczas drugiej wojny światowej już zamężna Elżbieta była zmuszona uciekać do podkrakowskiej wsi Zielonki przed ukraińskimi bandami, zagrażającymi Polakom, zamieszkałym na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Po wojnie wraz z mężem została skierowana na tereny Ziem Odzyskanych. Tam, w Zamorzu, a następnie na Rudce spędziła resztę swojego życia, pracując na gospodarstwie. Z Bolesławem miała trójkę dzieci, doczekała się wnucząt i prawnucząt. W spisanych przez nią wspomnieniach kilkukrotnie wraca do tych najtrudniejszych momentów wojny, przywołuje te same szczegóły, od nowa próbuje zbudować swoją historię, dać świadectwo. Wydaje się, że właśnie poświadczenie prawdy o wydarzeniach, które przeżyła było dla niej najistotniejsze. Bała się, że zostaną zapomniane i przekłamane. Z obrazami z przeszłości mieszają się myśli na temat codziennych, współczesnych wydarzeń. Poniżej zamieszczamy fragment pierwszej, dłuższej części pamiętnika, w którym te same wydarzenia wracają kilkukrotnie, jak echo, myśli, które nigdy nie dają spokoju. Ta opowieść niesie w sobie głęboką wiarę w to, że mimo trudności i cierpienia życie ma niezbywalną wartość, którą dostrzec można w prostocie dnia, promieniach słońca, murach rodzinnego domu. Wtedy ponad osiemdziesięcioletnia kobieta we wzruszający sposób pisze o miłości, ale i starości i samotności, a swoją opowieść rozpoczyna od roku 1920 i wspomnienia swoich rodziców.
22
Rudka, 2002 r. Miarka Elżbieta ur. 10 II 1920 r. w podkrakowskiej wsi Zielonki, jako córka Wawrzyńca i Marii Lusiny z domu Woźniak. Ojciec urodził się w 1869 r. w Zielonkach, a Matka w 1876 r. w pobliskiej wsi Trojanowice. Po zawarciu związku małżeńskiego mieszkali w Zielonkach 2 km od Krakowa. Ojciec miał trochę ziemi, częściowo zajmował się ogrodnictwem (marchew, pietruszka, cebula). Matka trochę handlowała, jeździła z Krakowa do Krzeszowic koniem albo szła pół nocy pieszo, niosąc na plechach 25-30 kg towaru na sprzedaż. Tamtejsze kobiety umiały takie ciężary nosić (25 bochenków chleba i szła sobie swobodnie – umiejętność noszenia). Ojciec miał konia, uprawiał ziemię, a w wolnym czasie woził węgiel ludziom. Było ciężko. Które z dzieci podrastało, szło do Krakowa do pracy, ażeby pomóc rodzicom, a rodzina była liczna. Ja byłam 9-tym dzieckiem, moja najstarsza siostra była ode mnie starsza o 26 lat. To były bardzo dawne czasy, ale szkoły były. W mojej rodzinie byli wszyscy piśmienni, jeden brat uczył się po niemiecku, bo Kraków był pod Austrią. Zielonki to wieś bardzo duża i przeludniona. Kiedy po pierwszej wojnie światowej Państwo Polskie ogłosiło, że jeżeli kto by chciał się przesiedlić na tak zwane Kresy Wschodnie, to państwo pomoże. Dadzą wagony kolejowe ciężarowe, ażeby można wziąć dobytek i materiał na dom (drewno). Ojciec z rodziną jednogłośnie zdecydowali, że wyjeżdżają. Trochę dzieci już było dorosłych. Po załatwieniu wszystkich formalności (kupno ziemi) w 1921-2 r. wyjechali na Wschód. Jechali dość długo, bo było daleko. Gdy byli już na miejscu dworzec kolejowy był bardzo blisko. Wyładowali się i (rozpacz) bezludzie, pustynia, gołe pola, gdzieniegdzie można było spotkać oset. Ludzie, którzy nie widzieli przestrzeni byli bardzo załamani, nie mogli sobie wyobrazić, jak będą żyć. Teren bardzo suchy, nie było rzek, jezior. Pod urodzajną ziemią był margiel, kreda kamienna. Ażeby wykopać studnię trzeba było kopać 30m głęboko. To była praca bardzo ciężka, bo ten margiel to była biała skała. Ale trzeba było żyć dalej. Zaczęli budować domy częściowo z towaru, który przywieźli, resztę kupowali. Pobudowali małą wioskę, tak zwaną Kolonię, 35 gospodarstw i nazwali ją Jezioro pewnie dlatego, że nigdzie wody nie było. Mieszkańcy pochodzili z Krakowskiego, Wadowickiego i Częstochowskiego. Dużo takich wiosek pobudowali, bardzo dużo ludzi się przesiedlało, a jeszcze przyjeżdżali Osadnicy zasłużeni w czasie wojny. Im Państwo budowało Osady. Tam też były stare duże wsie. Mieszkali Polacy i Ukraińcy. Nie bardzo miło przyjęli przybyszów, bo inne zwyczaje, inna mowa, inny ubiór (krakowski wiejski). Ukraińskiego języka nie znali i nie bardzo rozumieli, ale z czasem się zadomowili i żyli dość przyjaźnie. Młodzi bardzo szybko się zaprzyjaźnili i rozumieli. Moje dwie siostry w krótkim czasie wyszły za mąż za tamtejszych
23
Polaków, a dwóch braci też wzięli tamtejsze Polki, które siały len, konopie i przędły nicy, z których na miejscu wyrabiali płótno. Ja byłam trochę starsza, ale siostrzeńcy, siostrzenice i bratankowie rośli, że miałam się z kim bawić i kogo bawić. Wszyscy szli do Eli. W naszej wiosce zrobili prowizoryczna szkołę – 1 pokój w prywatnym domu. Jeden nauczyciel uczył nas wszystkich przedmiotów. To była szkoła 4-klasowa, a 7-klasowa szkoła była 7 km dalej w małym miasteczku (gminie) Stojanów. Od 6. klasy można było iść do gimnazjum. Było w powiatowym mieście Radziechów 12 km dalej, ale to było prywatne (hrabiego Badeniego), na które trzeba było sporo płacić. Nie było komunikacji. 2-3 razy dziennie jeździł tylko pociąg. Trzeba było własnym transportem: koniem albo nogami, już pokazywały się rowery. To były dość dawne czasy (Młoda Polska). U nas nie było dużych miast. Lwów, a na Wołyniu Łuck leżały o 100 km od nas, 7 km mieliśmy polski kościół. Na tych terenach nie było pracy, nie było fabryk, ani żadnych przedsiębiorstw, parę żydowskich majątków i hrabiowskich. Ludzie zaczęli wyjeżdżać za granicę. W 1925 r. wyjechało moich dwóch szwagrów, jeden do Kanady, a drugi do Francji. Tam we Francji uległ wypadkowi. Przyszły papiery, że nie żyje. Ten z Kanady szybko zarobił dużo pieniędzy, przysyłał do Polski. Siostra kupiła parę hektarów ziemi, pobudowała dom inwentarsko-mieszkalny, bo szwagier pisał, że przyśle tyle pieniędzy, że będzie mogła pobudować pałac, jak wróci do Polski, to będą bardzo bogaci. Ale pomału przestał pisać, prawdopodobnie się ożenił, miał dzieci. W siedemdziesiątych latach podobno zbierał się przyjechać do Polski, ale zginął tragicznie (podobno został zepchnięty z rusztowania na budowie). Miał dużo pieniędzy, rodzina zaczęła dzielić się spadkiem. Miał w Kanadzie dwie siostry i dwóch braci i tak się skłócili, że jedna siostra dała znać do Polski mojej siostrze. Po wielkim staraniu spadek otrzymali synowie z Polski, a było ich dwóch. Matka w tym czasie zmarła. Spadek już był okrojony, część wzięła rodzina z Kanady, a część wziął Bank Polski, a resztę dopiero oni, około 5000 dolarów. Na Jeziorze dużo młodych zaczęło budować nowe gospodarstwa, wieś się powiększała, domy (dachy) kryli blachą. Żyli przeważnie z rolnictwa. Było bardzo ciężko, nie było żadnej mechanizacji i konie, pług, kosy, żniwiarki konne. Wszystko zboże trzeba było związać ręcznie, a młociło się końmi, tak zwanym kieratem – maszyną, z której zboże leciało z plewami. Trzeba je było czyścić na wialniach. Później były maszyny, które czyściły zboże, napędzane motorem spalinowym, a jeszcze były cepy, którymi młociło się zboże, przeważnie żyto, bo długiej słomy używało się do pokrycia dachów. Ja też młociłam cepem (dwa kije umiejętnie związane), ale jakoś się żyło. Państwo było bogatsze. Było dużo wojska, ładne chłopaki w zielonych mundurach, ułani na ładnych koniach, z szablami. W wojsku było bardzo dużo ładnych koni, bo cały tabor ciągnęły konie. Wojsko do kościoła chodziło obowiązkowo. W dużych miastach były kościoły garnizonowe specjalnie dla wojska. Polska była bardzo religijna, wszystkie dzieci szkolne na początek, na koniec i na różne okazje musiały być na Mszy Św. A ja miałam okazję być na przysiędze żołnierskiej w Równem na Wołyniu krótko przed wojną. Było bardzo uroczyście. Byli księża wszystkich wyznań, bo żołnierze byli Polacy, Ukraińcy, Prawosławni i dwóch Żydków. Dowództwo wojskowe było na wysokim poziomie. Jak zajechałyśmy na przysięgę, spałyśmy w koszarach na wojskowych łóżkach, a rano bez pomocy żołnierzy nie umiałyśmy łóżek pościelić. Ugościli nas kolacją, śniadaniem i obiadem. Było nas bardzo dużo. Kawę piliśmy z filiżanek, ale próbowałyśmy kawy z menażki (to takie naczynie, z którego wojsko jadło i piło). Gdy miałam 19 lat wybuchła wojna polsko-niemiecka. Wszystkich mężczyzn powołali do wojska, wszystko wojsko od nas i z Wołynia jechali walczyć z niemcami. Jechali przez nasz dworzec kolejowy, dziewczyny biegały z kwiatami, żegnały żołnierzy, a oni śmiali się i śpiewali. Nie wiedzieli, że jadą do łagrów, więzień i pracować dla wroga, bo Polski już nie było. Zostaliśmy w niewoli na 7 lat od roku 1939. Polsko-niemiecka wojna wybuchła 1 września 1939 r. Niemców to prawie nie widzieliśmy, trochę tylko przejechali na motorach. 17 września 1939 r. przyjechał wielki „Oswobodziciel” – Związek Radziecki. Jak zobaczyliśmy wojsko, to nie wiedzieliśmy, czy mamy się śmiać, czy płakać, to było wszystko przedpotopowe. Maszyny, samochody były bardzo stare, wojsko, ułani na takich małych koniach, że nogami sięgali do ziemi. Żadnych strzemion ułan nie miał, płaszcz szary (szynela). Byli to ludzie nieprzystępni, z wejrzenia bardzo groźni, zaraz zaczęły się aresztowania policji, dyrektorów
24
szkół, a najgorzej jak kto miał stopień wojskowy. Zaistniał socjalizm. Było bardzo niebezpiecznie, bo nie było wiadomo kiedy aresztują i kogo. Raz w tygodniu na każdej wsi i gminie też były zebrania, tak zwane „Mityngi”. Uczyli, jak trzeba się przystosować do socjalizmu, bo inaczej można wyjechać na Białe Niedźwiedzie. Żyło się bardzo niepewnie. Raz mówili, że będą ładne buty zabierać, raz, że ubrania, no i na Sybir. Tylko nie mówili kiedy. Aż 10 lutego 1940 r. rano przyjechało bardzo dużo sań pod szkołę. Popłoch, nie wiadomo po co. Ja też swoje dobre rzeczy zakopałam w śniegu, a zaraz wykopałam z powrotem, bo okazało się, że ludzi zabierają. Z mojej rodziny nikt nie był na liście. Była bardzo ostra zima, przyszło NKWD do danej rodziny, wyczytywało wyrok. Za 30 minut masz być gotowy do odjazdu z całą rodziną. Niektóre matki nie zdążyły ani dzieci ubrać, bose wyszły na sanie i nakrywały je pierzyną. To jest nie do opisania. Wywozili całe wsie, osady, bez mała 2000 i biednych, i bogatych. Do dzisiaj nikt nie wie dlaczego. To była katorga. Nie było ani prośby, ani płaczu. Wieźli ich do powiatowego miasta Radziechowa na dworzec kolejowy. Czekały towarowe wagony z kominkiem w środku. Był żelazny piec do ogrzania i wiadro. Parę dni ten pociąg jeszcze stał na dworcu, bo jeszcze przywozili ludzi. U nas wszystkich nie zabrali. Ci, którzy zostali piekli chleb i co kto mógł to tym ludziom wozili na dworzec. Ruscy nie zabraniali. A ich domy były zaraz pozamykane i nie wolno było nawet na podwórko wejść. Niejeden pojechał nie bardzo ubrany, wszystko zostało, ani kury, kaczki, świni. Sąsiad byłby jeszcze coś zawiózł, ale wszystko [nieczytelne]. Później gdzieś zabierali i wywozili (inwentarz co było, wszystko, nawet łyżki i kopystkę). Po paru dniach pociąg odjechał. Jechał przez nasz dworzec i nasi sąsiedzi w nim jechali. Rozpacz, taki płacz, że długo zdawało się, że słychać szloch. Jechali bardzo długo, dużo dzieci i ludzi starszych umarło w podróży. Od nas wywieźli ich na Syberię do Archangielska pod gołe niebo. Wydrapywali rękami ziemianki, w których musieli mieszkać. Bardzo dużo ludzi umarło, zostały jednostki. Nie można się było z nimi kontaktować, bo list szedł wieki, o wysłaniu paczki nie było mowy. Całą Syberię objęli Polacy bez chleba i nieba. W naszej wiosce już było mało Polaków. Część wyjechała jeszcze przed wojną w Krakowskie, sprzedali ziemię Ukraińcom, trochę na Syberię. I rząd ZSRR. I jesteś poddany. Wszyscy musieli iść do pracy. U nas szybko rozszerzyli tory kolejowe, ażeby pociąg ruski mógł jeździć bezpośrednio. I zaraz zaczęli budować nową linię kolejową. Wszyscy musieli pracować, ja też chodziłam na kolej. Dla wszystkich była praca. Dużo ruskich ludzi przyjechało do pracy z konnymi wozami. To byli ludzie, którzy byli wysiedleni ze swoich gospodarstw i oni całe życie pracowali, tak zwani „Grabarze”. A byli nawet tacy, którzy nosili ziemię w skrzynkach na plecach. Na tej nowej linii kolejowej były takie bardzo stare i ciężkie traktory Stalinec. Linia kolejowa szła przez naszą wieś i parę gospodarstw było przesiedlonych i my też zostaliśmy przesiedleni na poniemieckie gospodarstwo na Szczygiełówkę, bo Niemcy też musieli z Polski wyjechać, ale to już ruski z niemcami zawarli ugodę. Niemiec mógł wziąć duży wóz, zaprzężony w konie i ile zmieścił na ten wóz, tyle mógł zabrać. W umówionym czasie wyjechali do granicy, odprowadziło ich wojsko ruskie. Niedaleko od nas była granica rosyjsko-niemiecka. Ruscy bez przerwy kopali okopy, mężczyźni często szli pracować na okopy, nawet nieraz w mieście chwytali i na okopy. Ziemia była bardzo rozkopana, nic nie było widać tylko okopy. Żyło się trochę ciężko, wszystko było na przydział: 1 litr nafty, sól, trochę kawy, herbaty i 1 litr likieru, ruska wódka, do każdego przydziału likier miętowy, wiśniowy… Dużo młodych chłopaków poszło do ruskiego wojska do czynnej służby wojskowej. Po wojnie część nie wróciła, a niektórzy z Andersem przychodzili na zachód, ale myśmy się już z nimi nie spotkali. Pisali z zachodu, ale już nie wrócili. 1941 r., piękna czerwcowa niedziela, wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. Od nas do granicy było około 40 km. Przed wschodem słońca już przyjechali niemcy na koniach, a ruscy już uciekali. Strzałów wielkich nie było słychać. Rosjanie, wojsko wcale się nie opierali, uciekali i cywile też. Wszyscy, którzy pracowali u nas równo z wojskiem uciekali, bo prawdopodobnie kto by nie uciekł, a ruski by się urodził, to sąd wojskowy. Tego samego dnia ruskiego już nie spotkał, bardzo szybko wszystko opanowali niemcy. Dość długo jakoś szło. Rygor był, do pracy trzeba było chodzić, zabierali do roboty do niemiec, ale to przychodziły wezwania kiedy odchodzi transport i trzeba się było zgłosić. Ja też miałam kilka razy wezwanie na wyjazd do niemiec. Ale rodzice już byli starsi, bracia pracowali na kolei, a najgorzej Mama. Tak się bardzo bała, starała się, ażeby mnie nie wzięli do niemiec. Już na-
25
wet gotowa była wydać mnie za mąż, ażeby zmienić nazwisko i miejsce zamieszkania, żeby tylko nie wyjechać. Później ktoś tam Mamie załatwił, że już mnie nie wołali. Trochę też pracowałam na kolei. Niemiec bardzo szybko ruskich zagonił do Rosji, ale tam mu się nie powiodło. Zaczęła się strasznie mroźna zima, niemcy nie wytrzymali syberyjskich mrozów. Transporty szły z niemieckimi żołnierzami z poodmrażanymi rękami, nogami i twarzami. Zgroza było patrzeć. W ten czas zrobiło się niedobrze. Niemcy chodzili tacy wściekli, że trzeba było bardzo uważać. Już zaczęły się łapanki. Chwytali gdzie się dało do samochodu i do niemiec. Jak nie było karty pracy to nie można było nigdzie wyjść. Nałożyli taki podatek (kontygenty) z mleka, zboża, mięsa, ziemniaków, warzyw. Za zboże dawali wódkę i trochę kretony na sukienkę. Dużo niemców ginęło na froncie. Niemiec zapisywał folksdojczów - kto miał trochę niemieckie nazwisko, dawał im poniemieckie gospodarstwa i trochę rzeczy po Żydach, ale młodych brał do wojska i zawiązał jakiś układ z Ukraińcami. Podobno miał im dać Ukrainę. Też służyli przy wojsku i mieli, i zaczęli rządzić. Niemiec zniszczył Żydów w Oświęcimiu, a Ukraińcy zaczęli niszczyć Polaków. Zawiązali jakieś organizacje i zaczęli napadać Polaków. Palili gospodarstwa, a domowników zabijali nieraz w okrutny sposób. Powiedzieli, że żaden Polak w Ukrainie nie może zostać. Niemcy po napadzie przyjechali, popatrzyli, pokiwali głowami i mówili: „Nasi też giną” i odjeżdżali. W 1943 r. jak już było bardzo źle, to Polacy zaczęli uciekać w Krakowskie. Moi rodzice też wyjechali i jeden brat – Janek. Bracia, siostry wyjechali, bo mieli małe dzieci, a myśmy wszyscy od dłuższego czasu nocowali w polu, w zbożach, bo to było przed żniwami. Było bardzo niebezpiecznie, bo dzieci płakały, a bandy chodziły. Niemcy dawali wagony ciężarowe za zapłatą. Ludzie zabierali inwentarz, wozy, to, co najpotrzebniejsze i wyjeżdżali, zostawiając cały dorobek tylu lat. Parę wariatów zostało, ażeby zebrać żniwa. Ja też zostałam. Spaliśmy w polu, a jak już skosiliśmy zboże, to na nocleg jechaliśmy na niemiecką wieś do folksdojczów, bo tam było trochę wojska. A rano szliśmy do domu i tak wspólnie robiliśmy żniwa. Z Krakowa też trochę przyjeżdżali młodzi. Zboża wywozili do Krakowa, ażeby mieli z czego żyć. A Ukraińcy się cieszyli, że będą mieć Ukrainę i nawet na chwilę ustały morderstwa. Trochę było jakby bezpieczniej. Zaczęliśmy nocować w swoich domach, nie bardzo pewnie, ale byliśmy na swoim. Ludzie wciąż wyjeżdżali. Na Wołyniu bardzo mordowali. Jak spotkaliśmy po wojnie ludzi z Wołynia, to z rodziny został jeden albo wszyscy zginęli. Myśmy się tak trzymali, ale wiedzieliśmy, że i na nas przyjdzie czas ucieczki. Ja zdecydowałam się wyjść za mąż, bo moi rodzicie mieszkali w innej miejscowości, a mąż w innej. My zdecydowaliśmy, że już będziemy razem. Daliśmy na zapowiedzi. U nas cywilnych ślubów nie było, wszystko załatwiał ksiądz. Na zapowiedzi jak nieśliśmy, to był ojciec męża, a na ślubie to była moja najstarsza siostra, Kasia, a świadkiem był siostrzeniec, Władek K. Na przyjęciu był mój brat Józek z rodziną i męża siostra Hania z rodziną. Ślub odbył się 26 września 1943 r. w niedzielę o 9-tej godzinie rano i byliśmy małżeństwem na długie lata. Ale nie wyjeżdżaliśmy, zbieraliśmy jeszcze ziemniaki, buraki, warzywa. Mąż był tak związany z ziemią. Mówił, że na wiosnę będzie siał. Miał jeszcze jednego konia i krowę, bo Rodzice wszystkiego nie zabrali. Ja byłam w swoim domu sama, bo starszy brat wyjechał z Rodzicami do Zielonek, a młodszego niemcy aresztowali, bo przestał chodzić do pracy. Myślał, że jak taki rozgardiasz, to nikt nie będzie go szukał. Trochę mąż był u mnie, ale mieliśmy kłopoty, bo trzeba było chodzić do inwentarza, no i za wielką namową przeprowadziłam się do męża. Mój dom został pusty, u męża byliśmy tylko dwoje. Była męża siostra, ale ona się domu nie trzymała. I tak przyszła zima. Mieszkaliśmy w domu, ale ludzie wciąż wyjeżdżali, bo bandy wciąż grasowały coraz to w innym terenie. No i myśmy tak na pół zdecydowali, że wyjedziemy. Akurat jechał sąsiad z małymi dziećmi wagonem i mieliśmy niby z nim jechać. Naszykowaliśmy zboże do Krakowa. Ale mąż był taki zmartwiony, tak mu było żal ziemi i zdecydował, że nie wyjedziemy, bo wiosna idzie, trzeba siać. Zboże załadował, a siew zostawił i pojechał zboże zawieźć Rodzicom, a ja zostałam na gospodarstwie. Mieszkaliśmy w Jeziorze, bardzo blisko mieszkał sąsiad Ukrainiec tak, że mogliśmy rozmawiać z sobą każden ze swojego domu. Tak na oko był bardzo uprzejmy i wciąż niby w żartach pytał się, kiedy mąż przyjedzie i mówił żebyśmy nie wyjeżdżali, że nic złego się nie stanie. Po tygodniu mąż przyjechał. Sąsiad przychodził do nas, tak się cieszył, że mąż wrócił, bo żartował, że tak bardzo się mną opiekował. No i 18 marca brat Józek przeszedł nas prosić na imieniny i nocował, bo mieszkał 10
26
km od nas. Siostra męża też akurat była, siostrzeniec Kazik i sąsiad Polak. Bratowa Kazia przyjechała ze Lwowa z więzienia od brata tak około 23:00 i mówi: „Wiecie co, tyle jest wszędzie pożarów. Jak tylko wyjechałam z Kamionki wszędzie na wsiach się pali” i cichutko położyła się spać. Bo my tak zawsze, jak przyszedł wieczór, nigdzieśmy nie wychodzili, okna mieliśmy pozamykane na ciemno. Po prostu baliśmy się i zasnęliśmy. Naraz siostra męża po cichutku weszła do pokoju i mówi: „Wstawajcie, wstawajcie, bo koło domu chodzą żołnierze”. Zaraz wszyscy byliśmy przebudzeni, ja zeszłam z łóżka i zaczęłam buty sobie naciągać, bo wszystko zawsze mieliśmy naszykowane. Mąż podniósł koc w oknie i krzyknął: „Wstawajcie, pali się!”. Wtenczas padł granat na łóżko, wszyscyśmy się poprzewracali, ja butów nie wzułam. Odłamki granatu pokaleczyły mi kręgosłup. Mąż mówi: „Uciekamy!” i mnie za rękę. Wybiegliśmy na dwór, a tu jakieś wojsko czaiło się pod ścianami domu. Z nami był Kazik – przez ogród, płot i uciekamy. Zaczęli za nami strzelać. Blisko szły tory kolejowe i taka wysoka skarpa. My na tę skarpę, ażby się dostać na drugą stronę. Wtenczas zaczęli już bardzo mocno strzelać. To my z powrotem. Pod tą skarpą był taki tunel i my na klęczkach przedostaliśmy się na drugą stronę. Ja chciałam iść na dworzec, bo wiedziałam, że tam jest 6 niemców, ale na dworcu było tak cicho i mąż nic tylko: „Uciekajmy!”. I tak uciekaliśmy 10 km. Był mróz i trochę śniegu, wszyscy boso i prawie w bieliźnie, Kazik miał spodnie. Mnie krew leciała z kręgosłupa po granacie. Bratowej Kazi odłamki porysowały brzuch, brat miał odłamki w głowie i w ręce, siostra i sąsiad uciekali pierwsi na dworzec bez szwanku. Mąż też nie był ranny. Kazik miał porysowaną twarz od granatu. A myśmy uciekali aż do Sabanówki. Ja nie znałam tej wsi, ale mąż znał. Zalecieliśmy do pierwszego domu, pukamy, prosimy, nikt nam nie otworzył. I tak prawie przez całą wieś, a byliśmy już tylko trochę żywi. Mąż się jakoś najlepiej trzymał, bo ja z Kazikiem to zaraz chcieliśmy zamarznąć na śniegu. Mężowi się przypomniało, że tam gdzieś na końcu mieszkają Polacy i jeszcze tam żeśmy się zawlekli. Zapukaliśmy, w domu były tylko dwie kobiety, bo syn ich był tam gdzieś w młynie. One też nie spały, bo widziały wszędzie pożary. Bardzo się bały, ale nas puściły do mieszkania. Jak nas zobaczyły, popłakały się. Mnie dały czystą koszulę, położyły mnie na leżankę. Światło zgasiły, bo się bardzo bały. Było wpół do drugiej w nocy. Mąż z Kazikiem siedzieli w pokoju. O wpół do szóstej ta Pani wstała i mówi: „Niech się robi co chce”. Zapaliła światło i w piecu, żeby nas ogrzać. Ugotowała mleko i nas poczęstowała. Ale nogi już nie bardzo były podobne do nóg, opuchnięte, pęcherze. My zziębnięci, ale mąż pożyczył ubranie i buty i poszedł do domu na Jezioro. Po drodze spotkał moją siostrę Kasię. Szła za śladami i nas szukała. Wróciła się z mężem po ubranie dla nas. Jak tylko przyniosła nam ubranie, zaraz szliśmy do lekarza do Stojanowa. Lekarz popatrzył i mówi: „Szpital”. On nie wie, czy się da wyleczyć, czy trzeba obciąć palce. Siedliśmy do pociągu i przyjechaliśmy na nasz dworzec. To było bardzo blisko naszego domu, ale ja już do tego domu nie poszłam. Zamieszkałam z mężem na dworcu na 3 dni. Tam byli żołnierze niemieccy, ale znajomi. Kazik poszedł do swego domu i bardzo długo nie mógł wyleczyć nóg, ale wyleczył bez odcięcia palców. A mnie mąż bez przerwy przecinał pęcherze na nogach. Niemcy mieli jakąś maść na odmrożenie, po 3 dniach wzułam buty. Mąż przyniósł z domu ubrania i osobowym pociągiem odjechaliśmy do Krakowa. Zostało wszystko: i zborze na siew, i inwentarz. I już nie było żal ani ziemi, ani domu, ani Jeziora. Kto raz stanie nas przepaścią i prosi o pomoc, o litość, ten pozna życie. U nas w domu po tym napadzie tynk ze ścian odleciał, taki duży obraz był posiekany, drzwi były podziurawione od kul, bo strzelali oknem. Ale gdyby nas chcieli zabić to na pewno daliby radę – chcieli, żebyśmy uciekali. W tym domu u dalszego sąsiada Polaka spalili gospodarstwo z dobytkiem. Miał bardzo ładne konie, też się spaliły, a chłopaki uciekli. Jeden w jednym bucie, a drugi boso. U nas nie spalili gospodarstwa, pewnie przez tego sąsiada Ukraińca, ale jak nas już nie było, to wszystkie gospodarstwa po tych, którzy uciekali i po tych, co na Syberię wywieźli, w jednej minucie były wszystkie podpalone. A my przyjechaliśmy z biedą do Krakowa, bo we Lwowie nie szło się dostać do pociągu, bo niemcy z rodzinami już wyjeżdżali z Polski. Ale przyjechaliśmy do Zielonek. Rodzicie mieszkali u siostrzeńca w tym samym gospodarstwie, z którego wyjechali na Wschód, ale już było nowo odbudowane. Myśmy chwilę zatrzymali się u Rodziców, ale ojciec znalazł nam mieszkanie u takiego Dziadka, też w Zielonkach. Mnie się w Zielonkach nie podobało. Była to duża wieś blisko miasta, nawet dość odbudo-
27
wana, ale wodę brali z rzeki, jeszcze mało mieli studni, marchew płukali w rzece. Kobieta wysypała popiół, wypłukała wiadro, nabrała wodę przez ścierkę i szła do domu. Tego nie mogłam znieść. Ja cedziłam wodę przez ścierkę, bo też nie było studni u Dziadka. W Krakowskim to ludzie uparci, handlowali, wszystko można było w mieście kupić. Niemcy bardzo gonili, ale po prostu nie dawali rady. AK, tak zwani „Jędrusie”, chodzili w biały dzień, ale trzymali ostry rygor. Nie wolno było pić, jakby jaka uroczystość (chrzciny, wesele). 22-ga – nie wolno było chodzić – cisza. A ja w maju bardzo ciężko zachorowałam. Lekarz codziennie przychodził, ale gorączka nie ustępowała. Dał skierowanie do szpitala do Krakowa. Tam po wielkich badaniach orzekli: tyfus brzuszny zakaźny. Do szpitala nie wolno było nikomu wchodzić, tylko przez okno. Chorowałam bardzo długo i ciężko, nie wolno było nogi spuścić na podłogę, gorączka do nieprzytomności. Lekarstw nie było prócz chininy. Dla uciekinierów był przywilej z Polskiego Czerwonego Krzyża: raz w tygodniu 1 jabłko, 1 gruszka, ¼ kostki masła, łyżka marmolady, a szpital: marchew i kapustę z osolonej wody i raz na tydzień 1 parówkę. Ale to prawie nic się nie je. Do mnie przychodziły siostry, Mama, a raz odważył się mąż. Prawie była łapanka, cudem uciekł, ale już prawie, prawie z transportu . Było bardzo ciężko. Akurat wybuchło Powstanie Warszawskie. To już było nie do zniesienia. Szwaby latali jak opętani, nie wolno było świecić światła, jak już musiało być, to ciemną żarówką na moment. Po trzech miesiącach wzięli mnie do domu na własną odpowiedzialność, a ja nie umiałam chodzić, trzymałam się poręczy i tak pomalutku się posuwałam. Tyle tylko, że już zaczynałam troszkę jeść. Później bolały mnie bardzo nogi, kolana. Zdawało mi się, że już nie będę chodzić. I zrobiło się coraz niebezpieczniej. Front się zbliżał, niemcy byli tacy zawzięci, było bardzo niedobrze. Ameryka pomagała Rosji, dała samoloty, sprzęt bojowy. Anders z Sikorskim utworzyli Armię. Wszyscy Sybiraki szli do wojska. Chociaż boso, ale szedł walczyć o Polskę. Bardzo dużo Polaków zginęło, ale niemiec musiał wracać do siebie. W 1945 w Jałcie Stalin, Czercil i Rósweld podzielili Polskę i już wiedzieliśmy, że nie pojedziemy do Lwowa. I zaraz jechaliśmy szukać miejsca, aby się osiedlić. Mąż pojechał do Poznania i dowiedział się, że już zakładają urzędy, tak zwane PUR – Polski Urząd Repatriacyjny i będą ludzi osiedlać. No i w krótkim czasie poszliśmy do Krakowa, siedliśmy do towarowych odkrytych wagonów i jechaliśmy w Poznańskie. Dużo ludzi jeszcze wracało z niemiec. My zajechaliśmy do Szamotuł do PUR. Tam już dużo ludzi czekało, gotowaliśmy zupę i urzędnicy zaczęli nas rozwozić na gospodarstwa. Myśmy pojechali do Zamorza, gmina Pniewy. Tam te lepsze gospodarstwa już były zasiedlone przez miejscowych rolników. Reforma rolna była, 12 ha ziemi, a tu gospodarstwa miały powyżej 30 ha, więc osiedlali po dwóch gospodarzy. Z ziemią to jeszcze szło, ale z budynkami to był ciężki podział, przeważnie z inwentarskim: „Bo twoja krowa zjadła mojej siano, a jeszcze ją pobodła!”. Myśmy wzięli gospodarstwo na pół z męża Rodzicami, bo mówili, że oni już nie będą gospodarować, ale niech będzie całe. Myśmy częściowo spłacali, bo nie byliśmy pełnorolni. Po jakimś czasie przyjechała męża siostra Wanda, no i też gospodarstwo jest jej. No i trzeci szef. Na początku to myśmy byli tylko we dwoje, patrzyliśmy na czym to się skończy. W 46-tym roku urodziło nam się pierwsze dziecko, ale po trzynastu dniach zmarło. Podobno wina położnej, zakażenie pępka i śmierć. Bardzo to przeżyliśmy, ale w 47-mym urodziła się Misia, a za 3 lata Gienek. Ale już zaczęliśmy szukać dla siebie innego miejsca. Po sześciu latach pożegnaliśmy Zamorze i wyprowadziliśmy się do Rudki. Tam też był wspólny dom, ale budynki inwentarskie były osobno i stodoła i tak żyliśmy przez parę lat, ale sąsiadowi jakoś szybko przychodziły dzieci no i brakowało miejsca. Do nas jeszcze przeprowadzili się moi Rodzice, bo u brata też brakowało miejsca, miał parę dzieci i jeden pokój. Ojciec męża umarł 2 II 1954 r., a później męża matka przyszła do nas i było nas bardzo dużo w domu. Moi Rodzice już byli bardzo starzy. Matka to jeszcze się trzymała, ale Ojciec tak się pochylił i źle mu się chodziło. Matka zachorowała ciężko na nowotwór i po trzech miesiącach zmarła, 25 marca 1957 r., miała 82 lata. Ojciec umarł w tym samym roku 27 listopada, miał 88 lat. Matka męża jeszcze trochę u nas była, ale zachorowała, poszła do szpitala, a ze szpitala wziął ją brat męża Franek, bo już tam jakoś gospodarstwa pomataczył i Matka już była do śmierci u niego, umarła w 1958 r. W 1958 r. urodził nam się syn Andrzej i wtenczas już nas sąsiad atakował, przeważnie babcia. Nie mieliśmy pieniędzy na budowę domu, bo też musieliśmy po niższej cenie oddawać państwu mleko, mięso i zboże. Przerobiliśmy z części świniarni na mieszkanie: 2 małe pokoje, kuchnię i korytarz dobudowaliśmy. Musieliśmy się wprowadzić, choć jeszcze była trochę wilgoć, ale to
28
była wiosna, to zaraz wszystko schło. Andrzej był jeszcze mały, to był 60. r. Dopiero teraz byliśmy w swoim domu i chodziliśmy po swoim korytarzu. Pokochałam ten dom, tu wychowały się nasze dzieci, a w naszym dorosłym życiu to była 6-ta przeprowadzka. Mąż zawsze pragnął, żeby nasze dzieci miały własne domy, bo swoje życie nazywał tułaczką, ale to może była wina wojny. My okazyjnie kupiliśmy kilka arów ziemi w Pniewach na Słowiańskiej, posadziliśmy jabłonie. Pracowaliśmy dość ciężko, dzieci były małe, włóczyliśmy się z nimi po polach, przerywaliśmy buraki, sialiśmy mak, plewiliśmy, bo oprysków jeszcze nie było. Jak Andrzej był mały, to już było lżej, bo Gienek z Misią, jak przyszli ze szkoły, to go pilnowali. Ale to było ciężkie gospodarowanie, konie, pług, brony i ręce. Myśmy siali rzepak, dużo ziemniaków, buraki cukrowe, a później jeszcze zielarstwo: ostropest, kminek, majeranek. Dzieci chodziły do szkoły no i wreszcie już były dorosłe. W 68. r. Misia wyszła za mąż za Tadka D. Zaczęli uprawiać ogrodnictwo: pomidory, kapustę, marchew (rozsada w inspektach, a rosło na polu) i jeszcze założyli hodowle nutrii. Chwilę byli u nas i zaczęli budować dom na Słowiańskiej. Jak przeprowadzili się do własnego domu, zaczęli budować szklarnie, hodowali pomidory, kwiaty i mieli już dwoje dzieci, syna i córkę. Syn, jak chodził do szkoły, do 2-3 klasy, uległ ciężkiemu wypadkowi. Wpadł pod samochód, leżał w szpitalu dość długo, ale pomału wrócił do domu. To jest nasz najstarszy wnuk. Wnuczka była młodsza. Gienek po skończonej szkole trochę pracował i ożenił się w Pniewach na Lwóweckiej. Po godzinach przyjeżdżał na Rudkę. Andrzej kończył szkołę i zaraz zaczął pracować w „Hajduczku” i ożenił się w Koszanowie. W międzyczasie utworzył się wielki strajk Solidarności i okupacja się skończyła. Związek Radziecki musiał swoje wojsko zabrać z Polski. Utworzył się nowy rząd i uchwalił rolnikom rentę. Ziemię trzeba było oddać na skarb państwa albo któremu dziecku, ażeby dalej gospodarował. Myśmy byli w kłopocie, bo pracy było dużo i dobrze płatnej, a na ziemi było ciężej żyć i nikt gospodarstwa nie chciał. Ja chciałam oddać na skarb państwa, ale mąż przez ziemię w boso i w koszuli po śniegu 10 km uciekał. No i Gienek się zdecydował, 6 maja 80. r. oddaliśmy gospodarstwo Gienkowi i Magdzi, a my otrzymaliśmy rentę. Gienek z Andrzejem mieli po parę złotych na książeczkach. Gospodarstwo było na poziomie i mąż znów koniecznie żeby budować dom, ażeby nie być tułaczem. Gienek kupił tarpana, traktor i zaczęli zwozić towar na budowę. Było trochę kłopotu, bo ziemi nie wolno było dzielić i Andrzej nie miał na czym postawić domu. Po wielkich staraniach Gienek oddał Andrzejowi 9 arów pod budowę, a później [nieczytelne] dom. Mąż był jeszcze na nogach, to nic tylko załatwiał, ale był taki zadowolony, że będzie dom, a jak jeszcze Andrzej pobudował chlew, to już się bardzo cieszył. Gienek posadził sad brzoskwiniowy, w sadzie sadzili kapustę, pomidory, marchew, pietruszkę, kalafior. Było dużo pracy, ale było trochę pieniędzy, bo z budową było bardzo ciężko. Akurat w tym przełomie trzeba było wszystko kupować na lewo, ale z wielkim staraniem stanął dom i dość pokaźny. Ja w tym czasie uległam wypadkowi, poparzyłam się wodą z parnika, leżałam w szpitalu 2 miesiące. Wtenczas Magdzia przyszła na Rudkę, bo Gienek z Dziadkiem nie mogli sobie poradzić i zamieszkali z dziećmi na Rudce. U nas bardzo się źle gospodarowało, bo za małe były budynki inwentarskie. Świnie mieliśmy po szopach, w stodole i wiadrami trzeba było nosić żarcie. Mąż trochę zaczął chorować, był w szpitalu, chodził do lekarza. Bardzo pilnował lekarstw, ale często przychodziły jakieś niedomagania. Przez parę lat zawracała mu się głowa, lekarze nie mogli zbadać z czego, aż jakiś znachor w telewizji mówił, że bardzo dobry jest mlecz. Zaczął pić i częściowo przestała mu się głowa zawracać, ale to były takie zawroty, że się na nogach nie utrzymał. Lata leciały, zaczęły go bardzo boleć nogi, bardzo mu się źle chodziło. Zaczął się intensywnie leczyć, ale przychodziły różne dolegliwości. Był w szpitalu, ale to już nie bardzo mu pomagało. Na wygląd nie pokazywał na człowieka schorowanego, rozmawiał, cieszył się, jak ktoś przyjechał: Michał, Kazia, wuja Władek, Miśka, dzieci, wszyscy przychodzili, Andrzej, Teresa, Monika z Sebastianem. Bardzo się cieszył Sebastianowi, ale choroba nie chciała ustąpić. Od maja już był chory, jeszcze wychodził na dwór, bardzo się cieszył, jak wszystkich widział na podwórku i mógł porozmawiać. Ale od Dnia Dziadka już się czuł coraz gorzej, już przestał prawie chodzić, nogi miał bardzo opuchnięte. Magdzia z Teresą bardzo się nim opiekowali, Miśka była codziennie, wszyscy odwiedzali, ale 3 marca o 23:00 umarł i już nie było Dziadka. Pochowaliśmy go na nowym cmentarzu, bo jak żył, to żartował, że to będzie blisko domu. Na pogrzeb przyjechały 3 bratanice z Lądka, przyszła delegacja ze wsi, strażacy. Msza św. była w kaplicy na nowym cmentarzu.
29
Odszedł Dziadek, a ja zostałam sama. Jak Gienek poszedł do nowego domu, to myśmy zostali na starym miejscu, bo tu było wszystko na dole. A w naszym domu były wszędzie schody. No i już byliśmy bardzo starzy, a stary człowiek jest trochę inny jak młody, może to nie widać, ale tak jest. Po śmierci Dziadka ja się nie przeprowadziłam ani na chwilę i chociaż idę do Gienka, do Andrzeja albo gdzieś jadę, to zaraz wracam do swego domu, bo mi się zdaje, że już muszę iść, bo tam ktoś na mnie czeka. Ja już mam skończone 82 lata, może trochę za długo żyję. Na cmentarz mamy blisko, często odwiedzamy Dziadka wszyscy, wnuki, wnuczki, ale stałym opiekunem grobu jest Misia. Nigdy nie zapomni, że ma iść na cmentarz, bo może kwiatki zwiędły. Gienek planuje pomnik postawić już po mojej śmierci, ażeby go nie trzeba rujnować. Ja na razie jeszcze chodzę, choć muszę patrzeć, ażeby się nie przewrócić. Ciężkiej choroby na razie nie mam, ale jestem stara. Wszyscy mnie często odwiedzają: Misia, Sławek z Anią, Zunia z Wiesiem i prawnuczkami. My mieliśmy 3 dzieci, 5 wnuków, 4 wnuczki, 2 prawnuczki i 2 prawnuków. A teraz siedzę w pokoju i wyglądam oknem, bo słonko ładnie świeci, zbliża się wiosna. I tak minął rok jak mąż nie żyje. To był bardzo długi rok, bez porównania ze wszystkimi latami. Żyliśmy wspólnie prawie 58 lat, ale tak szybko te lata zleciały. Zdaje się nam, że my już wszystko wiemy, ale nie zdajemy sobie sprawy, jaki jest ból, gdy odchodzi Kochana Osoba, która powinna być do końca. Wiemy, że inaczej być nie może, ale to nie jest łatwo przeżyć. Odwiedzamy często Dziadka na cmentarzu, ale to jest coraz większy żal, że nie ma Go z nami. Tyle lat przeżyć, tyle dobrych chwil, a czasem i złych, ale byliśmy bardzo szczęśliwi. Ale takie jest życie. Teraz jestem sama i stara. Dziadka ja pilnowałam, byłam zawsze przy nim o każdej porze dnia i nocy, a kto będzie ze mną, czasy się zmieniły. Dziadek zawsze mówił, że jak Polska do Unii nie wejdzie, to nie będzie tak źle. Pamiętam dawne czasy, to było tuż po wojnie. Pamiętam, jak poszłam pierwszy raz do szkoły, a miałam bardzo blisko, w trzecim domu. Później budowaliśmy nową szkołę. Ile to było radości. I do tej szkoły chodziliśmy do wojny samej. Szkoła była dla wszystkich, nauczyciel to był tak bardzo szanowany, nie tracił kontaktu z młodzieżą. Na wszystkie uroczystości to była szkoła, jasełka robiły dzieci, a młodzież przedstawiała różne występy w majówki, dożynki, zabawy taneczne. To organizatorem był nauczyciel. Ale według mojego zdania to ludzie byli inni, bardzo się szanowali, byli rodzinni, uczynni i przetrwali 7 lat niewoli i ucisku. A teraz świat się zmienia i jeszcze Unia. Ameryka szykuje wojnę z Irakiem, to już jest najgorsze, bo wojna nic dobrego nie przynosi, tam giną ludzie, którzy nic nie są winni. Po nich zostają sieroty, wdowy i nieraz nikt się nad nimi nie użali. Ja przeszłam 2-gą wojnę światową, wiem ile ludzi zginęło na Syberii niewinnych, ile zginęło wojska i policji, nauczycieli. Dziś ich bardzo żałują, mogiły im budują, a czy to naprawdę tak musiało być? Ja wtenczas byłam bardzo młoda i jakoś przeżyłam. Pracowałam i u Ruskich, i u Niemców, ale byłam samotna. Ale i pomagałam siostrzeńcom, bratanicom uciekać z dziećmi w pole. Jakie to było ciężkie, że nigdy nie wiedziałeś, czy jeszcze wrócisz. Człowiek jest odporny, może dużo wytrzymać, ale nieraz jest ciężko. Mnie już teraz nic nie zraża tylko ta wielka niesprawiedliwość wśród ludzi. Dlaczego tak było i tak jest, że są biedni i biedniejsi. Ja mam 83 lata i dla mnie to nie jest nic nowego. Ja już jestem bardzo stara, dla mnie nic nowego, że może nie być pieniędzy, że może nie być życzliwości ludzi, to wszystko jest już za mną. Ja się nigdy nie zrażałam przeciwnościami losu, byłam zawsze tylko sobą i nic żalu, ani do siebie, ani do innych. Życie nie jest lekkie, ale nie trzeba się zrażać. Łza się przesączy, rozpacz się skończy Krzyżem zatkniętym w mogile. Ja jeszcze na razie chodzę i tak katastrofalnie jeszcze nie jest. Dalej mieszkam sama i jakoś sobie radzę, a do śmierci coraz bliżej. To nie jest prawda, że inaczej nie mogło być. Tyle Państw, cały świat o tym wiedział i nie zaprzeczył. Czyżby nie mogła być Ukraina bez zabijana ludzi? To nieprawda, tak musiało, bo nikt temu nie zaprzeczył. Kogo zabijali? Tych na wsiach, albo w bardzo małych miasteczkach, bo oni byli niepotrzebni, dlatego zginęli. Nie było dla nich obrony ani ochrony. A co teraz im zrobili uroczystość, Msze św. po 60-ciu latach. Wstyd, hańba, dlaczego ich nie bronili, jak byli żywi. To nieprawda, że nic się nie dało zrobić. Te skruszałe kości zaorane, porozrzucane po całym Wołyniu i Kresach będą ciążyć na was. Kuczma z Kwaśniewskim trochę pomówili i myślą, ze wszystko jest w porządku. Kuczma odda-
30
wał hołd Ukraińcom, którzy zginęli na Wołyniu i na Kresach, ale oni nie zginęli od siekiery i w nocy jak Polacy. Ja też jestem z Kresów, żyłam tam 20 lat, ja jestem z Krakowskiego, ale na Kresach miałam sąsiadów Ukraińców i zdawało się, że żyliśmy bardzo dobrze. Trochę tam politykowali, śpiewali różne patriotyczne pieśni, ale nikogo to nie zrażało. Byliśmy młodzi, razem żeśmy bawili na zabawach tanecznych, razem chodziliśmy do szkoły. Aż wybuchła wojna. Wołyń wziął Związek Radziecki, a Kresy częściowo pod Rosje, częściowo pod Niemcy, a w 41. już wszystko objął Niemiec i zaczęła się gehenna. Służyli w niemieckim wojsku, zawiązali organizację i zaczęli walczyć o Ukrainę. Na początku napadali na polskie rodziny, zabijali, gospodarstwa palili wraz z ludźmi. Niemcy przyjeżdżali robić zdjęcia. Pokiwali głowami i odjeżdżali, a oni zaczęli już grupowo zabijać i palić. Starsi Krakowiacy uciekali w Krakowskie, a my młodzi zostaliśmy, bo to było nasze. Do żniw spaliśmy w polu, w zbożu, a później jeździliśmy na nocleg do folksdojczów, bo tam było trochę wojska niemieckiego. Ale Ukraińcy już mordowali masowo, całe wsie mordowali, domy palili, zaorywali pola, siali zboża, ażeby nie było znaku, że tam ktoś kiedyś żył i komu można mówić, że o tym nikt nie wiedział. Zbrodnia, kłamstwo. I tak ze strachu żeśmy się grupowali, napadali nas, rzucali granaty, strzelali oknem. 20 m mieliśmy sąsiada Ukraińca, który bardzo z nami dobrze żył. On też się przyłożył do tego, tyle tylko, że uszliśmy z życiem, bo on wiedział, że my musimy wyjechać. Gospodarstwa nie spalili, bo było za blisko niego. Ileśmy przeżyli, to tylko sami wiemy. Ja po napadzie powiedziałam, że na Kresy nie pojadę choćbym musiała. Ja po napadzie już do mego domu nie poszłam, wyjechałam za dwa dni osobowym pociągiem chora i pokaleczona. Zostawiłam gospodarstwo z dobytkiem na łaskę losu, choć tam spędziłam młodość. I choćby mi dzisiaj kazał, to bym nie jechała. Teraz mamy zmartwienie, bo Misia zachorowała. Naprzód miała chorą nogę, miała iść na operację, ale bardzo się bała, a w międzyczasie przyplątała się jeszcze inna choroba. Trochę była w szpitalu, brała krew, bo miała silną anemię, a teraz bierze zastrzyki i leczy się w domu i bardzo to przeżywa. Martwi się bardzo na zapas co będzie i co będzie i nie bardzo daje sobie wytłumaczyć, że nie będzie tak źle. Dzieci ma udane, córka z zięciem pracują w szkole na stanowiskach. Sławek z Anią, synową, też pracują w szkole. Tadek jest zaradny, rodzina jakich mało. No ale ona się zmartwia i nikt jej nie wytłumaczy. Ale życie posuwa się dalej. Andrzej też jest chory, żyje na tabletkach. Monia wyszła za mąż, ma dwóch synów, ale mąż też nie ma pracy. Krystian z Marcinem też pracują i tak sobie wzajemnie pomagają. U Gienka Kasia kończy studia, Krzysiu pracuje, Karolinka chodzi do gimnazjum, Magdzia jest na rencie. Gienek z Karolem pracują w domu, a ja jeszcze żyję, choć mam tyle lat. Jak dożyję do lutego, to będę miała 84 lata, a teraz jest październik. Nie wiecie ile to jest lat, ile to się słyszało, ile to się widziało. Moi siostrzeńcy, bratankowie już są siwi. Ale moje życie toczyło się monotonnie. Było dobrze, było gorzej, ale naprawdę to mogę nazwać moje życie szczęśliwym. Czy było dobrze, czy źle razem z mężem to przeżywaliśmy ze spokojem, z wiarą, że jutro znów zaświeci słonko i będzie lepiej. Ale gdym to wszystko opowiedziała, to w tym zeszycie by się nie zmieściło. 7 lat wojny, okupacja ruska i niemiecka, przesiedlenia, jak w jeden dzień zarobiłeś, to na drugi dzień nie miałeś nic. Ale to wszystko się przetrzyma, ale trzeba mieć silną wolę i wierzyć, że po złem przyjdzie lepsze. A teraz tak patrzę na teraźniejszych ludzi, oni są nerwowi. Jak coś się nie uda, zatrzymują się. Ale tak być nie może, po
31
złem nieraz nastąpi jeszcze gorsze, ale trzeba wierzyć, że jeszcze będzie kiedyś dobrze. I tak przychodzi wiosna i 4-ty rok, jak Dziadka już nie ma, a ja się jeszcze poniewieram, a mam już tyle lat. Ale teraz się bardzo cieszę, bo Misia była na operacji, szczęśliwie się odbyła. Pewnie, że jest okaleczona, ale wyniki nie wykazały wielkiego niebezpieczeństwa, a teraz ją nawet przestała noga boleć. Wszyscy się bardzo cieszą i Misia też trochę się uspokoiła, bo była bardzo załamana. Nikt nie był w stanie jej wytłumaczyć, że nie będzie tak źle. Teraz zbliżają się Święta Wielkanocne, jest wiosna trochę chłodna, ale zima była łagodna i w maju 2-go Misi wnuczka, Marynia idzie do I Komunii Św. I tak jakoś wszystko może się ułoży, bo Misia bardzo była załamana tą swoją chorobą. Ale już sad podzieliła, co było jej marzeniem. To też wpłynęło na jej samopoczucie. A tak to życie się toczy, ja na razie jeszcze chodzę. Jest lato, trochę za mało deszczu, ale jeszcze wyjdę na ogródek, wszystko ładnie rośnie, wnet będą żniwa. Kasia już skończyła szkołę, ma tytuł Magistra Inżyniera, ale nie wiadomo gdzie dostanie pracę. Żeby się gdzieś załapała, to by Gienkowi było trochę lżej. Misia na razie jest trochę spokojniejsza, ale jak tylko przy niej rozmawia się o chorobie, to zaraz się zraża i myśli o swoim zdrowiu. No ale może nie będzie aż tak źle. Wszyscy ją pocieszają, ale ona swoje wie. Tyle cmentarzy po całym świecie, któż je policzy, tak znanych i tych zatajonych, o których już nikt się nie dowie. Ale śpiewaliśmy takie piosenki:
A za jego młode lata zagrają Tra.. Ta.. Ta.. A za jego trud i znoje, wystrzelają trzy naboje. Śpij Kolego w ciemnym grobie, Niech się Polska przyśni Tobie.
32
WYSTAWA Finałem projektu MIASTO|OPOWIEŚCI - HISTORIE OSOBISTE była intermedialna wystawa, która powstała na podstawie stworzonych reportaży. Wernisaż odbył się 15 czerwca 2018 roku w Liceum Ogólnokształcącym im. E. Sczanieckiej w Pniewach.
33
34
35