Nowy Dziennik 2015/12/31 Przegląd Polski

Page 1

Przegląd Polski MIESIĘCZNY DODATEK KULTURALNY

STYCZEŃ 2016

NOWEGO ROKU Czytelnikom i Współpracownikom życzy redakcja Przeglądu Polskiego

ZDJĘCIE: JULIETA CERVANTES

SZCZĘŚLIWEGO

nowego dziennika

The Hard Nut w wykonaniu Mark Morris Dance Group to niezwykła reinterpretacja Dziadka do orzechów na podstawie opery Piotra Czajkowskiego pod tym tytułem oraz książki E.T.A. Hoffmanna The Nutcracker and the Mouse King. Ten taneczny festyn Marka Morrisa został przygotowany 25 lat temu specjalnie na koniec roku i ciągle zachwyca i bawi, powracając na sceny wielkich sal w okresie świątecznym. Tym razem prezentowany był przez Brooklyn Academy of Music – po pięciu latach nieobecności – pokazując urozmaicone układy taneczne Morrisa, popartowe kostiumy Martina Pakledinaza, kunszt męskich baletnic, grupowe niesforności myszy, czary magika Drosselmeiera i czarodziejskie niespodzianki muzyki Czajkowskiego… Tym, którzy nie zdążyli się na niego wybrać, pozostaje jeszcze do obejrzenia w najbliższy weekend piękny spektakl według choreografii Balanchine'a The Nutcracker w wykonaniu baletu nowojorskiego w David H. Koch Theater.

Profanacja dla profanów recenzja biografii Bunina

Szukałem szczęścia w świecie... wspomnienie o Wacławie Iwaniuku

Leopold Kozłowski Ostatni klezmer Galicji

Jadwiga Nowak

Edward Zyman

Teresa Bętkowska


2 Przegląd Polski

DODATEK KULTURALNY nowego

dziennika

Sekretarz Paderewskiego

STYCZEŃ 2016

Władysław Adam Noskowski (1892-1969), dziennikarz, krytyk muzyczny, honorowy konsul generalny RP w Australii i Nowej Zelandii. Do Australii przyjechał w roku 1911. W Sydney uczył się śpiewu i muzyki. W 1915 przybył do Stanów Zjednoczonych, gdzie początkowo był aktorem w wytwórni filmowej w Hollywood. W latach 1916-1918 pracował jako sekretarz Ignacego Paderewskiego. Poniżej – fragment przygotowywanej o nim do druku książki.

BOGUMIŁA ŻONGOŁŁOWICZ

*

W Hollywood dochodziły aktora wieści o działalności Paderewskiego. Wirtuoz, który w prze szło ści wie lo krot nie wy stę po wał przed amerykańską publicznością, ówczesny pobyt w USA podporządkował sprawom ojczyzny. W swoim powitalnym wystąpieniu powiedział: „Od czasu wybuchu wojny nie grałem ani razu i nie przyjechałem tu, aby koncertować. Wszystkie myśli i uczucia moje, całe jestestwo moje do głębi jest przejęte straszną niedolą na ziemiach polskich. Brzemię woj-

Fotografia Władysława Noskowskiego z czasu jego pobytu w Stanach Zjednoczonych

ZDJĘCIE: Z ARCHIWUM BOGUMIŁY ŻONGOŁŁOWICZ

Władysław Noskowski zdecydował się w roku 1915 ruszyć do Ameryki. Trudno po latach stwierdzić, co kryło się za tą decyzją. (...) Może chodziło o przemożną chęć zostania aktorem. (...) Zadebiutował najprawdopodobniej w filmie z popularnego w tym czasie cyklu o porzuconych małżonkach. The Sacrifice of Jonathan Gray produkcji Universal Film Manufacturing Company, typowym typowym wyciskaczu łez. Tytułowego bohatera, w którego wciela się reżyser obrazu Murdock MacQuarrie – zacnego farmera – opuszcza miastowa żona (w tej roli Yona Landowska). Zabiera ze sobą córkę, którą za namową kochanka oddaje bogatym ludziom. Po latach, Gray jako skromny szewc, szyje dla niej ślubne buty nie wyjawiając, kim jest. Noskowski wystąpuje tu jako Mr. Dillon. Mrs. Dillon odgrawa Margaret Whistler, późniejsza znana projektantka kostiumów dla Columbia Picture. Premiera The Sacrifice of Jonathan Gray odbyła się 9 grudnia 1915 r. w Los Angeles. Następny film z udziałem Polaka z antypodów to Makbet w reżyserii Johna Emersona, dziś zaliczany do dwudziestki najpopularniejszych obrazów zrealizowanych w hollywoodzkich Fine Arts Studios. Głównego bohatera zagrał w nim sir Beerbohm Tree, wybitny aktor angielski. Noskowskiemu powierzono rolę Malkolma. Była to pierwsza filmowa adaptacja tej sztuki Szekspira. Wyświetlano ją również w Japonii. W 1917 r. zagrał co najmniej w trzech filmach w reżyserii Irlandczyka Douglasa Gerrarda oraz szesnastoletniej, nieznanej wówczas jeszcze Amerykanki ze stanu Rhode Island, Ruth Clifford. Mary from America, Polly Put the Kettle On i The Coming of Lady Jessica zrealizowała Universal Film Manufacturing Company. W zachowanym raporcie kierownika produkcji Harry’ego Davisa z przeglądu The Coming of Lady Jessica czytamy: „Oceniając grę [Noskowskiego – przyp. BŻ] w tym filmie, można łatwo stwierdzić, że ten młody człowiek ma talent i dlatego zasługuje na bardziej znaczące role. Jeśli chce utrwalić się w pamięci widzów, powinien zamerykanizować swoje nazwisko”. Występował jako Lawrence Noskowski, Ladislas de Noskowski, L. De Noskoski i L. de Nowskowski. Trudno ustalić, w ilu produkcjach wystąpił, ponieważ nie przetrwały do naszych czasów. W rodzinnym archiwum zachowały się fotografie z pięciu filmów.

ny dotknęło nasz naród najcięższej ze wszystkich na świecie. Dziewięć milionów ludzi żyje w Polsce bez dachu nad głową. Utworzony w Szwajcarii Generalny Komitet Ratunkowy podjął już pracę, aby choć w części tej katastrofie zagrodzić drogę. Powiodło mi się zorganizować komitety opieki we Francji i Wielkiej Brytanii. Postaram się o to i tutaj”. Miał wpływy i koneksje polityczno-artystyczne. Liczył na przychylność amerykańskiej prasy. Wierzył, że jeśli uda się zaangażować Amerykanów w sprawy Europy, niepodległość kraju stanie się możliwa. W ciągu trzech lat wygłosił ponad trzysta przemówień apelując o pomoc materialną dla ludności polskiej zamieszkującej tereny objęte działaniami wojennymi, sam dając hojną ręką. W roku 1916 Paderewski przebywał w Kalifornii, gdzie w Paso Robles miał posiadłość. Młody warszawianin z Los Angeles, a właści-

wie już sydnejczyk, który przedstawił mu się po jednym z jego wystąpień, przypomniał pianiście tournée po Australii w 1904 roku, z którego powrócił z papugami „najróżniejszego gatunku, wieku, wzrostu i koloru”. Pierwszą z nich, Cockey Roberts, „w swoim rodzaju prawdziwą artystkę”, zakupił dlań australijski impresario. Pozostałe nabyła Helena Paderewska. Władysław, zaledwie o kilka lat starszy od przedwcześnie zmarłego syna pianisty, znajdował się tysiące kilometrów od domu. Paderewski, który znał całą jego rodzinę, poczuwał się do zajęcia młodym człowiekiem. Zaproponował mu pracę u siebie, na co ten natychmiast przystał, przenosząc się do Nowego Jorku, a następnie do Waszyngtonu. Będąc jeszcze w Los Angeles przystąpił do Polsko-Amerykańskiej Ligi Pomocy Ofiarom Wojny deklarując się wpłacać na jej fundusz dolara miesięcznie.

W Waszyngtonie, jak czytamy w komunikacie Wydziału Narodowego Polskiego Centralnego Komitetu Ratunkowego w Ameryce, „padły i lotem błyskawicy rozeszły się po świecie pierwsze silne i męskie słowa stwierdzając ten pew nik, że Polska musi być zjednoczona i niepodległa, jeżeli ma zapanować trwały pokój na ziemi”. Był to główny powód, dla którego Komitet Wykonawczy otworzył tu swoje biuro (maj 1917). Miało ono pilnować polskich interesów politycznych, informować miejscowe sfery o sytuacji na ziemiach polskich i popychać sprawę niepodległości Polski do przodu. Na szefa tej placówki i sekretarza Wydziału Narodowego powołano wybitnego dziennikarza i amerykańskiego działacza Jamesa C. White’a, byłego redaktora Boston Herald. W komunikacie nie wymieniono nazwiska Paderewskiego, ale to on stał za działalnością biura i syndykatu prasowego pod nazwą The Polish Associate Press. Wliście do Henryka Setmajera wyjaśniał, że jego nazwisko w tego rodzaju okólnikach nie powinno figurować, „albowiem krępować mnie to tylko może w dalszych zabiegach i usiłowaniach”. Noskowski został sekretarzem syndykatu. O swojej pracy pisał między innymi: „(...) byłem pierwszym Polakiem na placówce polskiej wWaszyngtonie. Interweniowałem uwładz amerykańskich w sprawie Polaków którzy byli poddanymi niemieckimi i austryjackimi etc. Byliśmy wstałym kontakcie zLednickim wMoskwie i Komitetem Polskim we Francji, który stworzył armię polską we Francji. Na żądanie władz amerykańskich przetłumaczyłem broszurę oficjalną How [The] War Came to America na polski. Pośredniczyłem w kontaktach I. J. Paderewskiego z prezydentem Wilsonem, z Lansigem etc.”. Organem The Polish Associate Press był miesięcznik Free Poland, do którego Noskowski zbierał informacje i pisał artykuły. Z powodu braku pomocników wykonywał także czynności związane z kolportażem. (...) Nadmiar obowiązków mógł go przytłoczyć i wpłynąć na jakość wykonania. Stąd zapewne taktowna reprymenda mistrza Paderewskiego w jednym z listów do Noskowskiego: „Z Waszego stosunku z p. White i dotychczasowego zadowolenia bardzo się cieszę. Idzie tylko o to, ażeby zadowolenie było obustronne. Mam nadzieję, że tak będzie, jeżeli tylko praca będzie nieco staranniejszą. Przesłano mi przed paru dniami, z wielkim oburzeniem, Pański przekład artykułu p. White’a o braku jedności wśród amerykańskich Polaków. (…) Zrobiony nietakt widocznie w pośpiechu. Przyczyna wprost niezrozumiała. Trzeba to było przejrzeć pospołu z panem Str.[aszewiczem] i porządnie przepisać, bo przecież przesyłanie takiego pogryzmolonego brudnopisu do instytucji jest bądź co bądź niegrzecznością. Uwagi te dyktuje mi poczucie obowiązku i szczera życzliwość. Serdeczne pozdrowienia, I.J. Paderewski”.


STYCZEŃ 2016

DODATEK KULTURALNY nowego

Przegląd Polski

dziennika

3

Kolekcjonowanie plakatów stało się więc pana wielką pasją.

Tak. Dzięki podróżom po Polsce, kontaktom i wymianie z innymi kolekcjonerami uzbierałem w ciągu kilku lat około 8 tysięcy plakatów. Powojenny plakat polski był mi więc już dobrze znany, do przejrzenia tysiąca różnych afiszów z lat 50., 60. i 70. potrzebowałem nie więcej niż kwadrans. Zacząłem poszukiwać czegoś zupełnie nowego. Tym nowym stała się historia. Przeczytałem książkę Alaina Weile’a The Poster – World Survey & History. Lektura zachęciła mnie do przeczytania kolejnych książek. I tak zacząłem kolekcjonować plakaty historyczne, takie jak np. autorstwa Henriego de Toulouse-Lautreca, co zaowocowało wystawą Nieślubne dzieci Toulouse-Lautreca. Pana poszukiwania przeniosły się wtedy poza granice Polski.

Świat pla ka tów jest pe łen niu an sów

ZDJĘCIE: JACEK GWIZDKA

Paderewski stał się niekłamanym przywódcą Polonii amerykańskiej, „niezwykłym wypadkiem”, jak to określił Roman Dmowski, „w którym wielka dusza artystyczna kombinuje się z umysłem politycznym i z politycznym temperamentem”. Na prośbę Woodrowa Wilsona napisał memoriał dotyczący sprawy polskiej. Amerykański prezydent poświęcił jej trzynasty punkt historycznego orędzia, które wygłosił w Senacie Stanów Zjednoczonych 22 stycznia 1918 roku. Przewidywał on utworzenie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza. Noskowski zdawał sobie sprawę dla jak wielkiego człowieka pracuje. Czuł się zaszczycony i wyróżniony, jednakże coraz bardziej tęsknił do narzeczonej (Beatrice Barnett), której nie widział ponad dwa lata. Chciał „gwałtem wrócić do Sydney, aby się ożenić”. Nie wiedział, jak powiedzieć o tym panu Ignacemu. W lipcu 1917 roku o pośrednictwo i przejęcie posady zwrócił się do Michała Kwapiszewskiego. Ten odpisał niemal natychmiast: „Serdecznie Panu dziękuję za jego przyjacielskie zaufanie, którego proszę mi wierzyć nigdy nie nadużyję. Rozumiem Kochanego Pana doskonale i może lepiej od kogo innego, bo sam przeżywałem podobne chwile. Mieszkałem w domu w otoczeniu ciepłej miłości familijnej nie zważając na to jednak myśli i dusza moja kierowali (sic!) się poza Atlantyk, gdzie wiedziałem, że ciężka praca i niewygody na mnie czekają. Czytałem list Pański żonie, która ma wiele serca dla Pana i Jego narzeczonej i powiada ona, że życzeniem jej największym byłoby Was widzieć połączonymi, bo jak Pan cierpi łatwo sobie wyobrazić co się dzieje w duszy kobiety. Z największę chęcią przedstawię sprawę Pańską Panu Paderewskiemu w sposób przez niego rekomendowny i wiem, że nie zrobię fałszywego kroku”. Minęło jednak jeszcze prawie pół roku zanim Noskowski opuścił Stany Zjednoczone. Komisja Wojskowa Wydziału Narodowego, która w październiku rozpoczęła akcję werbunkową do Armii Polskiej we Francji, w memorandum przedłożonym Paderewskiemu zaproponowała, aby Noskowskiego [i Straszewicza] „użyć do pracy dziennikarskiej w obozie i w Głównej Kwaterze”. Nie ma dowodów na to, że Noskowski znalazł się w Niagara on the Lake. Jeśli, to na krótko. W styczniu 1918 r. był już w drodze na antypody. Wypłynął z Kolumbii Brytyjskiej jako pasażer pierwszej klasy na statku R.M.S. „Niagara” należącym do Canadian-Australasian Royal Mail Line. Z rejsu wysłał kartę pocztową do narzeczonej: „Kochanie Moje, wreszcie opuściłem Vancouver. W podróży przez Pacyfik na kilka godzin zatrzymaliśmy się w Wiktorii. Od dziś za trzy tygodnie będę w Sydney, a za pięć tygodni będziemy małżeństwem! Z miłością, Lardy”. p

W Nowym Jorku, Paryżu, Londynie zacząłem szukać skarbów – na pchlich targach, w antykwariatach, czasami w renomowanych galeriach. Nawiązałem kontakty z kolekcjonerami z całego świata. Plakat polski okazał się być atrakcyjnym towarem wymiennym. Dzięki niemu zacząłem poznawać plakat francuski, niemiecki, kubański, japoński. Gdziekolwiek teraz jadę, wiem, że nie będę się nudził. W każdym kraju istnieje stare kino, zagubiony sklep ze starociami, zbzikowany kolekcjoner. Kiedy 40 lat temu emigrował pan do USA, myślał pan o tym, żeby zaprezentować polskie plakaty za granicą?

Wyjeżdżając z kraju byłem przekonany, że plakaty polskie są znane i cenione na świecie. A kiedy powiem „plakat polski”, spotkam się ze zrozumieniem tematu i zrozumieniem dla artystycznych osiągnięć rodaków. Plakaty to była ta część polskości, z której byłem dumny, którą chętnie pokazywałem znajomym, chwaląc się swoją kolekcją, jakbym to ja sam Z Michałem Poniżem – właścicielem kolekcji plakatów był twórcą. Zabrałem ze sobą takie plakaty, polskich i zagranicznych, historycznych i współczesnych z którymi trudno mi było się rozstać: Franciszka Starowieyskiego, Jana Młodożeńca, Wik– rozmawia Joanna Sokołowska-Gwizdka tora Górki i Henryka Tomaszewskiego – współlozoficzne uwarunkowania, zrozumienie sym- twórców Polskiej Szkoły Plakatu. Niestety, kiePanie Michale, mieszka pan teraz w Warboliki i metafory nie miały wiele wspólnego dy już mówiłem słowo „plakat”, dostrzegałem szawie, ale spotykamy się w Austin. Jakie są pana związki z tym miastem w Teksasie? z decyzją, jaki plakat powieszę nad łóżkiem. ogólny brak zrozumienia, a kiedy dodawałem Austin jest trochę moim drugim domem. Stu- Pamiętam na jednym z nich zarys roznegliżo- słowo „polski” – wyraz twarzy rozmówców diowałem naUniversity of Texas at Austin wkoń- wanej Jane Fondy. Była kolorowa, radosna przypominał ten z afisza Potomstwo alkohocu lat 70. na wydziale filmowym (RTF). Póź- i miała w sobie coś liryczno-poetycznego. Obok, lików. Studia w USA, potem praca, a do tego niej, przez wiele lat przyjeżdżałem w zimie, aby na drugim plakacie, mroczna Jeanne Moreau utrudnienia wizowe PRL-u nie pozwalały wtepowiewała chustą z trupią czaszką. Oba pla- dy na częste wizyty w kraju i powiększanie uciec od zimna i szarości mojej ojczyzny. katy miały w sobie „coś”, co sprawiało, że chcia- zbioru plakatu polskiego, który można by załem na nie patrzeć. Ten pierwszy to Barbarel- prezentować w Ameryce. Podczas Festiwalu Polskich Filmów la Jana Młodożeńca, a drugi to Panna młoda w Austin zaprezentował pan polski plakat. w żałobie Franciszka Starowieyskiego. Były to głównie plakaty filmowe, od lat 40. Czym obecnie kieruje się pan przy wyborze Michał Poniż na tle plakatów ze swojej kolekcji podczas Festiwalu Polskich Filmów w Austin, TX, 22-25 X 2015

do współczesności, zapowiadające filmy amerykańskie, chociaż nie tylko. Przywiezione przez pana plakaty pokazywały historię rozwoju tej dziedziny sztuki polskiej – od powojennych afiszów Tomaszewskiego i Trepkowskiego do współczesnych prac autorskich. Wystawa cieszyła się wielkim zainteresowaniem.

plakatów do swojej kolekcji?

Podstawowe kryterium, oprócz chęci skompletowania plakatów jakiegoś autora, to estePlakaty zdobywałem od „rozlepiaczy” tyka obrazu, żeby było ładnie i ciekawie. Czana mieście lub od bileterek w teatrach i kinach. sami, planując wystawę, poszukuję plakatów Mniej przyjemną formą kolekcjonowania by- pod kątem przydatności na tę okazję. Np. kieło kupowanie. W sklepie przy Galerii Współ- dy przygotowywałem wystawę I druk stwoczesnej, na tyłach Teatru Wielkiego w Warsza- rzył kobietę, poszukiwałem plakatów z kobieChciałem pokazać zjawisko Polskiej Szko- wie kupowałem plakaty teatralne. Później, w la- tą w ciąży, kobietą w pracy, kobietą w kuchni ły Plakatu, czyli bardzo indywidualnej inter- tach 80., w Galerii Grafiki i Plakatu na ulicy i tak dalej. Analogicznie kiedy miałem wystapretacji tematu (filmu, sztuki) na podstawie kil- Hożej oraz w sklepie z książkami i plakatami wę Pijanych nie obsługujemy poszukiwałem ku autorów, m.in. takich jak Franciszek Sta- na rynku Starego Miasta można było nabyć wszelkiego rodzaju plakatów antyalkoholowych. rowieyski, Roman Cieślewicz, Jan Lenica czy plakaty najnowsze, te, które pojawiały się na płoJan Młodożeniec. Każdy z tych artystów miał tach i słupach ogłoszeniowych. Jednak najcieTa wielka pasja, od lat wypełnia pana życie. unikalny, rozpoznawalny styl, charaktery- kawsze okazy można było znaleźć w KrakoKolekcjonowanie plakatów jest dla mnie styczną formę, własne liternictwo. Jeśli się te wie, gdzie Krzysztof Dydo otworzył jedyną czymś spontanicznym, emocjonalnym. To plakaty zestawi, powstają estetyczne plamy, co galerię w Polsce, zajmującą się właśnie pla- szukanie i odkrywanie skarbów, czasem przyz mojego doświadczenia, jest ciekawe w od- katem. Na początku lat 90., wraz ze zmianą padkowe, czasem planowane. Jest podróżą biorze. Miałem nadzieję, że różnorodność for- ustroju, likwidowano deficytowe kina. Plaka- w świecie indywidualnych wizji, tematów, kulmy zainteresuje każdego, nie tylko polskiego ty służyły jako opał lub wywożono je na ma- tur. Świat plakatów potrafi być pełen niuanodbiorcę. kulaturę. WZielonej Górze spóźniłem się o mie- sów, wielu znaczeń, humoru, grozy, sztuki i kisiąc, w Świnoujściu o kilka dni, ale w Toru- czu. Dziś, gdy pejzaże ulic zalane są plakataOd wielu lat kolekcjonuje pan plakaty. niu uratowałem sterty zakurzonych plakatów mi wygładzonymi przez komputer, anonimoSkąd to zainteresowanie? przed wywozem na przemiał. Zdarzały się też wymi i bezdusznymi zdjęciami, reklamującyPlakaty zacząłem zbierać jeszcze w szkole wyjątki. Np. w Ustce pani Wyszyńska, kierow- mi to samo i tak samo w Warszawie, Paryżu podstawowej. Dla zwykłego przechodnia pla- niczka kina, odkładała po 2 egzemplarze z każ- czy w Nowym Jorku, myślę, że warto ten świat kat jest tylko ulicznym drukiem. Zawieszony dego plakatu do filmów wyświetlanych przez przypominać. p w pejzażu miasta, po jakimś czasie znika, sta- ostatnie 40 lat. Szacunek do tych „pięknych W wywiadzie wykorzystano fragmenty wstępu jąc się makulaturą. Mnie jednak plakat urzekł, kolorowych obrazków” nie pozwolił jej trak- Michała Poniża do katalogu wystawy Nieślubne dzieci Henriego de Toulouse-Lautreca. mimo że analiza treści i stylu, historyczno-fi- tować plakatów jak makulatury. Jaka była pana droga do ogromnej kolekcji 20 tysięcy plakatów, którą pan teraz posiada?


4 Przegląd Polski

„Szu ka łem szczę ścia po świe cie...” DODATEK KULTURALNY nowego

EDWARD ZYMAN

dziennika

STYCZEŃ 2016

Wspomnienie o Wacławie Iwaniuku (1912-2001)

Piętnaście lat temu, 4 stycznia 2001 r. w nocy, w North York General Hospital w Toronto, zmarł Wacław Iwaniuk – twórca imponujący skalą talentu i rozległością zainteresowań. Był wybitnym poetą, tłumaczem, krytykiem i eseistą, podejmował próby prozatorskie i dramaturgiczne, sporadycznie uprawiał także publicystykę.

*

Banalne w swej oczywistości jest stwierdzenie, że najpierw umierają umarli. Czynią to taktownie, ustępując miejsca żywym. Jakby mieli świadomość, że pustkę po nich zajmie nachalna codzienność z jej bezsensowną (o czym zapewne wiedzą) krzątaniną, nieustannym pośpiechem, pogonią za wątpliwym sukcesem. Nie zgłaszają żadnych pretensji, nie zabiegają o naszą pamięć, a przecież nie opuszczają jej, nawet wbrew swej woli, bez reszty. Od czasu do czasu przekazują nam, jakby mimochodem, jakiś przypadkowy sygnał w postaci odnalezionego w domowym archiwum zdjęcia, pożółkłego wycinka gazety z opublikowanym przed laty tekstem, serdecznej dedykacji na kartach ofiarowanej nam kiedyś książki. O Wacławie Iwaniuku, który swą aktywną obecnością w Toronto odcisnął w naszym życiu ślad znaczący – jako twórca i animator kultury oraz przyjaciel – zapomnieć nie możemy i nie powinniśmy. Bez względu na to, jak głęsarza-żołnierza i emigranta była zawsze inten- boka byłaby jego dyskrecja, skromność i wielsywnie obecna. Poeta wracał do niej wielokrot- koduszność charakterystyczna dla tych, którzy nie, przywołując świat dzieciństwa, krajobraz w pewnej chwili opuszczają zgiełkliwy jarmark rodzinnej Lubelszczyzny, portrety bliskich mu świata, pewne fakty, zdarzenia i sytuacje móludzi, zachowane w pamięci miejsca i zdarze- wią same za siebie. Dlatego w pełni zasadny nia. Interesujące nas tropy łatwo dostrzec m.in. jest opis kulturalnego dorobku polskiej diaspow tomach: Milczenia (1959), Wybór wierszy ry w Kanadzie w dwóch obszarach czasowych: (1965), Nemezis idzie pustymi drogami (1978), gdy żył i tworzył w niej bohater tych rozwaNocne rozmowy (1978), Kartagina i inne wier- żań oraz grupa jego przyjaciół, i gdy już go (ich) sze (1987), Moje obłąkanie (1991) czy Moje stro- zabrakło wśród nas. Zwrot „gdy żył i tworzył” ny świata (1994). Ich najsilniejszą jednak arty- znaczy: gdy działała (w latach 50. ub. wieku) kulację zawiera zbiór W ogrodzie mego ojca Konfraternia Artystyczna „Smocza Jama”, ka(1998), ostatni, który ukazał się za życia poety. baret literacki, który był nie tylko ambitną proZnajdujemy w nim znamienne wyznanie: pozycją artystyczną, lecz także ważnym w środowisku kręgiem opiniotwórczym. Gdy w ToSzukałem szczęścia po świecie ronto odbywały się słynne imprezy Smoków, które było we mnie. których szczytowym osiągnięciem była wystaPodróżowałem z kraju do kraju wiona w 1952 r. Szopka polityczna z tekstami zamiast mieszkać w domu w rodzinnym Wacława Iwaniuka i Michała Feuera prowaChełmie i bliskim mi Lublinie dzącymi inteligentny, dowcipno-sarkastyczny (Wiersz dla samego siebie) dyskurs z fenomenem emigracyjnej egzystencji. Przypominam „Smoczą Jamę”, ale okres Te trzy przesycone nostalgią wersy przyno- Iwaniuka – a także inspirującej środowisko obecszą gorzkie podsumowanie emigracyjnej wę- ności Jadwigi Jurkszus-Tomaszewskiej, Adadrówki autora. W wierszu Moja matka: Józefi- ma Tomaszewskiego, Stanisława Wcisły, MaZDJĘCIE: ARCHIWUM EMIGRACJI

Autor ponad dwudziestu trwale wpisanych w historię polskiej literatury XX wieku tomów wierszy, określony przez krytykę „poetą ciemnego czasu i bezkompromisowym strażnikiem wartości uznanych za fundament ideowo-etyczny emigracji niepodległościowej”, był także wrażliwym na niuanse ludzkiej egzystencji lirykiem. Choć bez wątpienia należał do czołówki polskiej poezji na obczyźnie, jego literacki powrót do krajowego czytelnika po 1981 r. (a także później) nie przypominał powszechnie celebrowanego benefisu, który można by porównać z powtórnym „odkryciem” Czesława Miłosza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego czy Andrzeja Bobkowskiego. Pierwszym tomem, którym po blisko półwieczu nieobecności poeta przypomniał się odbiorcy krajowemu był wydany w 1987 r. przez podziemną oficynę Wolna Spółka Wydawnicza Komitywa autorski wybór Kartagina i inne wiersze. Dwa lata później w Bibliotece „Więzi” ukazał się przygotowany i poprzedzony wstępem przez Marka Zielińskiego Powrót, a w 1991 r. drugi wybór Zanim znikniemy w opactwie kolorów (sporządzony przez Krzysztofa Lisowskiego i opatrzony wstępem Janusza Kryszaka) opublikowało Wydawnictwo Literackie. W tym samym roku wydawany w Lublinie kwartalnik literacki Kresy skromnym wyborem autorskim Iwaniuka Moje obłąkanie zainaugurował własną serię poetycką. Kolejny, ostatni już tom Wacława Iwaniuka W ogrodzie mego ojca dotarł do rąk krajowego czytelnika dopiero w 1998 r. W międzyczasie były publikacje pojedynczych wierszy poety na łamach prasy literackiej, najpierw w periodykach podziemnych Arce i Zapisie, później m.in. w Twórczości, Odrze, Więzi, Kwartalniku Artystycznym, Dekadzie Literackiej, Frazie i Akcencie. Szczególnie istotna dla przybliżenia czytelnikowi krajowemu twórczości torontońskiego pisarza była jej obszerna prezentacja (duży blok wierszy, fragment prozy wspomnieniowej, dwa szkice krytyczne Janusza Kryszaka Portret emigranta i Jerzego Święcha Iwaniuk) na łamach Akcentu (nr 3 z 1990 roku), esej Marka Pytasza Iwaniuk, zamieszczony w 9. numerze Literatury na świecie z 1991 r. oraz opublikowany rok później w ramach prac naukowych Uniwersytetu Śląskiego tom zatytułowany Szkice o twórczości Wacława Iwaniuka, zredagowany przez Ireneusza Opackiego przy współudziale Zdzisławy Mokranowskiej. Jeszcze w 1991 r. poeta uczestniczył w historycznym zjeździe pisarzy krajowych i emigracyjnych w Warszawie. Odwiedził wtedy także swoje strony rodzinne: Chełm i Lublin, gdzie był podejmowany niezwykle serdecznie. Choć planował kolejne pobyty w kraju, nie mógł wówczas wiedzieć, że będzie to jego wizyta ostat-

na Dyszewska, przypomnianym przez Henryka Wójcika w tomie Podróż w głąb pamięci. O Wacławie Iwaniuku szkice, wspomnienia, wiersze (2005) pojawi się jeszcze bardziej dramatyczne pytanie: „Dziś gdy wracam po dalekiej podróży/ nie wiem czy warto było –/gdy w domu czekała matka/ i ojciec – zawsze wpatrzeni we mnie/ zawsze oddani mi”. W kontekście wielu innych refleksji stanowiących próbę bilansu długiego życia, ostatni, bardzo osobisty zbiór poety („szukam zdań, które byłyby moim wizerunkiem”) odsyła czytelnika nie tylko do konkretnych doświadczeń emigranta dzielącego swą egzystencję między dwie rzeczywistości: realną (obczyzna) i imaginacyjną, stanowiącą efekt opierającej się skutecznie upływowi czasu pamięci (kraj rodzinny), lecz także do rozważań głębszych, podejmujących rudymentarne problemy fenomenu ludzkiego losu. Dla naszych potrzeb poprzestańmy jednakże w tym miejscu na wymiarze jednostkowej biografii, skupiając się przede wszystkim na półwieczu, które poeta spędził na kontynencie północnoamerykańskim.

nia. W połowie lat 90., już poważnie chory, wycofał się z aktywnego życia literackiego, a kolejne wylewy uniemożliwiły mu pisanie. Okrutny wyrok losu sprawił, że z każdym rokiem, miesiącem i dniem jego wymęczony chorobą umysł rejestrował coraz mniej sygnałów otaczającej go rzeczywistości. Odchodził w ciszy, we własnym świecie doznań, nie opuszczając swego domu przy 263 Keewatin Avenue wToronto, który, jak powiedział w jednym z wywiadów, był dlań „małą Polską”.

*

W powojennej historii literatury polskiej, pełnej przemilczeń i świadomych przekłamań, przypadek Wacława Iwaniuka nie należy do wyjątków. Jego postawa konsekwentnej, często manifestowanej niezgody na pojałtański porządek w Europie sprawiła, że wraz z liczną grupą pisarzy niezłomnych przez dziesięciolecia doświadczał dotkliwych skutków politycznej banicji. A choć w ówczesnej krajowej przestrzeni publicznej nie było dlań miejsca, Polska zarówno w jego twórczości, jak i w długim, obfitującym w dramatyczne wydarzenia życiu pi-


STYCZEŃ 2016

ry Schneider, Romana Schneidera, Ireny Ungar, Eugeniusza Chruścickiego i wielu innych – to wyjątkowa mnogość kulturotwórczych zdarzeń: wieczorów literacko-muzycznych, spektakli teatralnych, wystaw, kiermaszów książek, ściągających tłumnie publiczność spotkań z Aleksandrem Jantą, Józefem Wittlinem i Kazimierzem Wierzyńskim. To okres ukazywania się Prądu, pierwszego w Kanadzie pisma społeczno-literackiego, oraz ożywionej działalności licznych organizacji kulturalnych: Towarzystwa Kulturalno-Artystycznego, Klubu Literacko-Kinowo-Artystycznego „Klika”, Klubu Polskiego, prowadzonego przez Irenę Habrowską-Jellaczyc Teatru Polskiego, Towarzystwa Przyjaciół Paryskiej Kultury, Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie – powstałego w 1978 r. m.in. z inspiracji Wacława Iwaniuka – czy Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich, która zainaugurowała swoją działalność dziesięć lat później. To wreszcie szereg ważnych książek, świadczących o właściwym rozumieniu funkcji polskiego słowa w warunkach emigracyjnych (m.in. tomy prozy Adama Tomaszewskiego Gorzko pachną piołuny iAndrzeja Chciuka Trzysta miesięcy, szkice Jadwigi Jurkszus-Tomaszewskiej Wczoraj i dzisiaj czy opracowana przez Wacława Iwaniuka i Floriana Śmieję antologia Seven Polish-Canadian Poets) oraz setki artykułów prasowych. Wymieniam te znaczące w życiu polskiej emigracji w Kanadzie i zapisane w literaturze przedmiotu fakty nie bez powodu. Wszystkie one wiążą się bezpośrednio i w sposób ścisły z nazwiskiem Wacława Iwaniuka i gronem jego przyjaciół – przedstawicieli emigracji niepodległościowej. Bez ich bezinteresownej działalności społecznej i charytatywnej, bez ich inspirującego wpływu na środowisko i przede wszystkim bez ich dorobku literacko-artystycznego i organizacyjnego polska diaspora w Kanadzie nie byłaby tym, czym jest obecnie. A to oznacza, że nie moglibyśmy mówić o ciągłości przekazu idei i symboli, niezbędnych dla zachowania jej historycznej i kulturowej tożsamości. Dzisiaj, gdy Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, prowadzony w głównej mierze przez przedstawicieli emigracji solidarnościowej, ma na swym koncie blisko sto trzydzieści pozycji książkowych, dostrzegamy w pełni znaczenie i mądrą dalekowzroczność inspiracji jej założycieli. Do autorów Funduszu należą tak znaczący pisarze polsko-kanadyjscy, jak: Andrzej Busza, Bogdan Czaykowski, Wacław Iwaniuk, Jadwiga Jurkszus-Tomaszewska, Florian Śmieja, Adam Tomaszewski, a z młodszej generacji – Roman Chojnacki, Marek Kusiba, Aleksander Rybczyński, Roman Sabo, Antoni Wolak czy Grażyna Zambrzycka. Obecnie, w 2016 r., trudno sobie również wyobrazić kulturę polską w Kanadzie bez istnienia instytucji, której głównym celem jest nagradzanie wybitnych twórców. Nie sposób, a przecież przez ponad czterdzieści lat od momentu zakończenia II wojny światowej znacząca liczebnie emigracja polska w tym kraju nie wykształciła żadnych form promocji ambitnej twórczości artystycznej. Stało się to możliwe dopiero w 1988 r., nie za sprawą hojnej korporacji czy liczącej tysiące członków organizacji polonijnej, lecz w wyniku prywatnego daru dwojga ludzi – Nelli Turzańskiej, członkini AK, skazanej w komunistycznej Polsce za swą patriotyczną działalność na wieloletni pobyt w więzieniu, i por. Władysława Turzańskiego, jednego z najbardziej zasłużonych przedstawicieli polskiej diaspory na kontynencie północnoamerykańskim. Dla Wacława Iwaniuka i jego przyjaciół powstanie Fundacji Turzańskich miało wymiar historyczny. Stanowiło zapowiedź nowej epoki w polskim życiu kulturalnym na obczyźnie. Oto na ich oczach materializowała się towarzysząca im od początków emigracji idea mądrego, wybiegającego w przyszłość mecenatu nad polskim twórcą i jego dziełem, tak oczywista i niezbędna w warunkach, w których nie funkcjonowały (lub występowały w stanie cząstkowym), naturalne w kraju ojczystym, insty-

DODATEK KULTURALNY nowego tucje i mechanizmy nagradzające wysiłek artysty i wprowadzające jego dzieło do społecznego obiegu. Nic tedy dziwnego, że od pierwszej chwili Fundacja Turzańskich cieszyła się w środowisku twórczym w Kanadzie wysokim prestiżem i uznaniem, czego dowodem jest m.in. fakt, że po latach jej największym darczyńcą został Adam Tomaszewski, pisarz, który przez wiele dziesięcioleci wraz z Wacławem Iwaniukiem intensywnie zabiegał o zwiększenie zainteresowania polonijnego środowiska polską książką emigracyjną. Intencją tych dywagacji jest ukazanie specyfiki, w jakiej funkcjonuje polskie słowo na obczyźnie. Ujął ją najtrafniej w swoim czasie Tadeusz Nowakowski, porównując los emigracyjnego pisarza do „biegacza, który sam sobie musi budować bieżnię na stadionie”. Wacław Iwaniuk w czasie swego ponadsześćdziesięcioletniego pobytu poza krajem był takim właśnie budowniczym. W swej bezinteresowności i poświęceniu niestrudzonym. Miał świadomość, że czynić to musi. Dlatego inicjował i tworzył liczne instytucje i stowarzyszenia kulturalne, organizował wieczory artystyczno-literackie, nade wszystko zaś pisał i wydawał książki, publikował dziesiątki artykułów, recenzji, nie stronił od publicystycznych interwencji i polemik, prowadził rozległą korespondencję z czołówką najważniejszych pisarzy emigracyjnych. Inaczej mówiąc: współtworzył w sposób istotny polskie życie kulturalne w Kanadzie, biorąc świadomie na swe barki trud pioniera przecierającego z mozołem pierwsze szlaki, którymi, wierzył w to, podążą jego następcy.

*

Wacław Iwaniuk był w polskim i kanadyjskim życiu kulturalno-literackim postacią wyjątkową. Mówią o tym jego dzieła, ale także, w coraz większym stopniu liczne poświęcone mu rozprawy i opracowania badaczy literatury. Jego długiej egzystencji poza krajem, która była wynikiem bezwzględnego wyroku historii, lecz także świadomego wyboru odrzucającego powojenną rzeczywistość Polski komunistycznej, towarzyszyła nieulegająca erozji czasu nostalgia za rodzinnym pejzażem, światem dziecięcych i młodzieńczych doznań oraz nade wszystko – trwałymi wartościami polskiej kultury. Utrzymywał z nimi stały kontakt, były dlań głównym źródłem artystycznych inspiracji i zrozumiałej w przypadku twórcy odsuniętego przez tępy dogmat polityczny na pół wieku od krajowego czytelnika, nie do końca niestety spełnionych, nadziei. Tym bardziej musiała boleć go, wspomniana na wstępie niesymetryczność relacji. W zbiorze Kartagina i inne wiersze poeta napisze: My kochamy ojczyznę a ojczyzna – nic Czyżby nasza miłość jej nie wystarczała. (O prawdziwej miłości) Być może, jako typowy outsider, rozumiał już wówczas lepiej niż inni, że kraj i emigracja, niezależnie od sytuacji politycznej, muszą (i będą) żyć własnym życiem. I że pisarz pędzący żywot na obczyźnie, poza krajowym środowiskiem i funkcjonującymi w nim grupami wpływu, stoi z natury rzeczy na straconej pozycji. Bo na emigracji W otwartym oknie zapach ziemi Jej biologia wlewa soki w ogrodowe klony. Lecz z kim tu rozmawiać o poezji o spacerach wśród grobów. (Każdy z nas nosi w sobie zalążki wielkości) a tam, w kraju, opuszczone (nieważne z jakiego powodu) miejsca już od dawna zajęte, zaś kapryśne zainteresowania czytelników, co zrozumiałe, w inną zwrócić się muszą stronę. p

Redakcja dziękuje panu Henrykowi Wójcikowi, spadkobiercy praw autorskich Wacława Iwaniuka, za zgodę na wykorzystanie wierszy poety.

dziennika

Przegląd Polski

5

WACŁAW IWANIUK OPIS DOLINY Wszedłem w dolinę: jakaż była piękna W zielonej łusce, jaka była młoda. Na jej zboczu łagodne paprocie Stały ufnie jak stado jagniąt Pod czujnym okiem matki. Dalej w sutym blasku Czerwona jarzębina o przegiętej szyi Iskrami źrenic kusiła powietrze. A na dnie, wzdłuż osi kręgosłupa Gdzie barokowe drzewa – zwisając – szumiały Leżał wgnieciony w ziemię strumień. Tam właśnie weszły stopy jagniąt I rozgarniając nylonowe chłody Czystym oddechem drażniły powietrze. A dzisiaj popękany czas Suchym ruchem gasi krajobraz Wyrywa syte drzewa z ziemi Rzekę uwalnia z brzegów. Dzisiaj dolina jest jak mika w skale Wyszlifowana do błyszczącej kości I tylko ja wiem że tędy niedawno Płynął żyzny Eufrat. W ogrodach Stały domy wypełnione słowem. Dziś nie wystarcza ziarna na własne obejście Na własną niemoc, na własną ślepotę. Z tomu Ciemny czas (1968) DON’T TOUCH ME, I’M FULL OF SNAKES Don’t touch me, I’m full of snakes! Jestem jak martwa gleba bez kropli powietrza Jak zestrzelony wiatrem obłok Jak rzeka która była i której już nie ma O skamieniałych brzegach. Jak bezsilne słowo. Don’t touch me! Wolę nosić w sobie To, co wypełnia moje sny po brzegi Lata których żadne słowa nie odmodlą. Chowam w sobie trujące wspomnienia Żmije płomieni i jad gazu – Żyję jak lustro, z twarzą ku przeszłości. Z tomu Ciemny czas (1968) ARS POETICA (Fragment) Mój dzień jest dniem przyziemnym. Żyję zwykłym życiem. Czas płynie bez patosu, krokiem codzienności. W górze chmury z papieru – Symbol przemijania – bo co je zniszczy, nas też zniszczyć może i oddać śmierci. Ponownie przeto wstępuję jak ptak. Gdzie jego skrzydło, tam jest moje słowo, Bo choć spalono wszystkie jego struny, ocalał we mnie bezlitosny dzień. Poeto romantyczny, dlaczego cię nie ma? Wkoło szepczą godziny. Jest ich coraz mniej A może tylko mówią coraz ciszej? Na polach stoją gorące południa i dzieci chodzą w kloszach swej młodości. Uśmiech ma cenę zapylonych zbóż. O ciemna ręko, dokąd mnie prowadzisz? Złotnicy we mnie wołają na alarm, i nie potrzeba kunsztownej pamięci, żeby połączyć w sobie dwa przeciwne czasy i życie nasze nazwać po imieniu. Poeto romantyczny, dlaczego cię nie ma? O ciemna ręko, dokąd mnie prowadzisz, przez miasto wypalone w ceramicznym piecu, gdzie tyle naraz scen jak w biblijnym lesie? – W kamieniach głucho, że dźwięk się nie ima. Zgęszczony ogniem promień wyciska pot z czoła. O ręko, która oddalasz mnie i zbliżasz jakby do luster pełnych krzywych twarzy, dokąd prowadzisz mnie? Wygnany, wrócę! Z tomu Wybór wierszy (1965)

WIERSZ O ŻYCIU I ŚMIERCI Byłem dziś na pogrzebie mego przyjaciela którego nie widziałem już od wielu lat on mieszkał w Stanach ja żyłem w Kanadzie a to są odległości mierzone tysiącami mil pisaliśmy wprawdzie listy od czasu do czasu lecz czas się kurczył i kurczyły słowa potem już tylko zwiędłe życzenia na Święta jakby wymuszone z wyblakłej pamięci i nieoczekiwany list: przyjedź natychmiast niestety umieram. I nagle wspólne lata odżyły ponownie Paweł był dawnym Pawłem choć cierpiał fizycznie Widziałem skórcze bólu w młodej jeszcze twarzy I mękę w oczach że nie może pisać. Zostawił puste kartki jak wyrzut wieczności Przeciwko śmierci o której powiedział Że nie jest ona niestety żadnym ocaleniem. Toronto, marzec 1955 Z tomu W ogrodzie mego ojca (1998) WELCOME W Toronto które nie jest dla mnie alfą ani omegą, po pracy w sądzie i nad rodzinnym wierszem gaszę o północy cierpliwe światło i idę spać. Lekarstwem na hałas miejski jest spokojna noc moja, wśród znanych pól i rzęsistych drzew na skromnych pagórkach, turkotu wozów na ślimaczej drodze okrążającej wzgórza. Gdy śpię jestem u siebie. Otacza mnie rodzinna zieleń z pierwszej ręki, ta sama którą Pan Bóg wskrzeszał do życia razem z biblijnym Rajem nie zauważonym wprawdzie przez historyków choć wszystko wskazywałoby na jego tu obecność. Historycy czasami mylą się Prorokom zasychają gardła Życie – wiemy – nagle staje nie dobiegłszy do mety. Ale gdy żarzą się słowa, wszystko jest możliwe stary chełmski gród na skromnym pagórku przychodzi, puka do drzwi wtedy uprzejmy sen mówi obcym głosem W E L C O M E. Z tomu Moje strony świata (1994) SIERPIEŃ W sierpniu pięknieje nawet ludzkie ciało – Myszy gromadzą ziarno, człowiek słowa Słońce kasztany oblewa rumieńcem. W sierpniu jaskółki jasnym ruchem Lecąc, zdrapują łuskę wody I ciepłe krople unoszą na stopach Do barokowych gniazd. O świcie Z zielonych fałdów żuk wybiera rosę. Rzeka policzki przykłada do brzegów. Z ust do ust Pszczoła przenosi uzbierany miód. Nad głową echo poganiane dzwonem Unosi symboliczne żale – Ich turkot zbliża ziemię do zenitu Budzi na jutrznię. W płytkich stawach Ciała ryb błyszczą diamentami Pod lśniącym okiem słońca. W sierpniu kłosy Ciężarem chleba owocują. W sierpniu nie pytaj, bo nic nie przemija W sierpniu zapominamy o wędrówce czasu – A z lotu owadów z ruchu pajęczyny Z układu liści które drżą na drzewie, Nie patrząc w papierową czeluść kalendarza Można wyczytać w sierpniu, co grudzień przyniesie. Z tomu Ciemny czas (1968)


6 Przegląd Polski

Rok niespodzianek DODATEK KULTURALNY nowego

dziennika

STYCZEŃ 2016

GRAŻYNA DRABIK

Oto 10 powodów, dla których warto było odwiedzić teatr w kończącym się właśnie roku – teatr zapraszający do pomyślenia, pośmiania się wspólnie, pogadania na różne tematy. Niech ten wachlarz rozmaitości inspiruje do teatralnych eksploracji w 2016. Do siego! Van Hove powstrzymał swe upodobania do technologicznych eksperymentów, oczyścił scenę z rekwizytów, nadał postaci brooklyńskiego adwokata Alfieri (Michael Gould) rolę greckiego Chóru – świadka i komentatora. W surowym wykonaniu Marka Stronga słowa emigranta, Eddiego Carbone, ciężko harującego portowego robotnika, zabrzmiały dumnie i mocno. Osobista klęska z powodu biedy i braku samoświadomości na2. HAMILTON – młodzieńczy w swym entu- brała wymiaru zmagania się z Losem zjazmie łączącym wyznanie miłości do rodzą- i nieprzyjaznymi bogami (produkcja cej się amerykańskiej republiki z przewrotnym Young Vic Theatre, do 21 lutego, w Lyduchem kontestacji wobec zastanych mitów. ceum Theatre). Wiem, że bilety drogie i w ogóle prawie kupić nie można, ale w tym dorocznym przeglądzie 5. FOOL FOR LOVE – czyli, przeciwnie wspomnieć nie wypada, bo nowy musical nie, przypomnienie, że nie zawsze klautalentowanego i upartego Lin-Manuela Miran- syka na nowo odżywa. Pełno obietdy jest rewelacyjny i dobrze dla teatru wróżący. nic: ostre zakręty sprawnego dialogu Sama Sheparda, inteligentna reżyse3. KING CHARLES III – sprawa trochę skom- ria Daniela Aukina, scenografia Daplikowana, bo nie wiadomo, czy polecić jako ne Laffreya przywołująca echa Dalesmakowity kąsek brytyjskich specjałów, czy kiego Zachodu, dobre aktorstwo Niostrzec, by nie dać się nabrać na angielską no- ny Arianda i Sama Rockwella. Ogląstalgię i snobizm. „Historyczny dramat” Mi- dało się ciekawie i nawet z podziwem, Lazarus – Michael C. Hall i Sophia Anne Caruso ke'a Bartletta to poplątanie „wysokiej” sztuki ale tak jak się podziwia dobrze wykoPrzedstawienie miało przy tym sympatyczz kiczem, w szekspirowsko brzmiącym „bia- nane trudne zadanie, o wymyślonych raczej niż przeżywanych problemach. nie międzynarodowy rozmach: polska pisarka łym wierszu”. Magda Fertacz; polski producent Tomek SmoKarol, odwieczny następca tronu, przeżył jed6. TRASH STORY – znowu rzecz nie w pełni larski; reżyserka o niemieckich korzeniach Monak swą długowieczną mamę Elżbietę i szykuje się do przejęcia berła. Piętrzą się rodzinne spełniona, choć w tym przypadku głównie z po- nica Payne z Chicago; polsko-amerykańska akwiry, wzmagają polityczne rozgrywki, a Karo- wodu mało przyjaznej sali: za obszernej na dra- torka Anna Podolak, dobrze radząca sobie w amelowi – w roli Don Kichota – śni się zaprzeszła mat, którego efekt zależy od nawiązania intym- rykańskim zespole aktorskim. wielkość brytyjskiego imperium. Zderzyć się nego stosunku z widzem. W John Jay College musi w imię szlachetnych wartości z populi- protest otwierający sztukę – monolog młode7. LAZARUS – ledwie szkic, i to szkic w niestycznymi politykami i parweniuszowsko am- go człowieka bezradnego wobec doświadczeń spójnych fragmentach, w wątku narracyjnym bitną Kate – tak, żoną Williama, śliczną jak z ob- jako żołnierz w Iraku (Marcus Lorenzo) – gu- prawie niezrozumiały. Nic to, bo piosenki Darazka i nieślicznie sprytną. I nawet duch Dia- bił się pod wysokim sufitem. Półszeptane wy- vida Bowie i Enda Walsha fascynujące. Bo Miny przewija się przez scenę! (do 2 stycznia, w Mu- znania ludzi w skomplikowanych relacjach umy- chael C. Hall śpiewa i cierpi tak, że możemy kały na boki. sic Box Theatre). uwierzyć, że spadł z gwiazd i mu na Ziemi okrutRzecz jednak warta uwagi, bo konfrontuje nie źle. Bo dźwięcznie słowiczy głos Sophii An4. A VIEW FROM THE BRIDGE – czyli przy- nas z trudnym dziedzictwem drugiej wojny świa- ne Caruso niesie obietnice, że nawet w beznapomnienie, że w klasyce amerykańskiej zna- towej, splatającym się z brutalnością bieżących dziei można ujrzeć szczelinę nowej szansy. Poleźć można pasje i konflikty na miarę wielkich konfliktów. Szczególnie wyraziście zaznaczył nadto przedstawienie w reżyserii Ivo van Hotragedii. Ciekawe, że trzeba było belgijskiego się wątek niemieckiej dziewczynki, która woj- ve'a i oprawie scenicznej Jana Versweyvedla reżysera Ivo van Hove, by odświeżyć ten dra- nę doświadczyła na tzw. ziemiach odzyskanych, przypomniało o powieści The Man Who Fell mat Arthura Millera z 1955 r. i wydobyć bo- utrzymany w poetyckiej konwencji i subtelnie to Earth Waltera Tevisa, wartej przypomnienia. gactwo treści poza społecznym komentarzem. zagrany przez Melessie Clark. 8. ONCE UPON THE MATTRESS – sympatyczna muzyczna wersja Mary Rodgers i Marshalla Barera starej baśni o zaborczej matce, słabego ducha królewiczu, księżniczce i ziarenku grochu. Żadnej tu pretensji do poważniejszych ambicji, jakby reżyser Jack Cummings III zdecydował, że choć raz warto się po prostu zabawić. I bawi nas pogodnie, w wodewilowym stylu – głównie dzięki satyrze wszelkiej napuszonej „dystyngowatości”, czyli dzięki Johnowi „Lypsince” Eppersonowi jako Queen Aggravain oraz sile głosu niepozornej Jackie Hoffman. Hoffman bowiem potrafi huknąć tak, że tynk w starym królestwie spadnie i wszystko dobrze się skończy. Królewicz zdobędzie się na odwagę, by przeciwstawić się swej matce. Królowa głos straci. Król głos odzyska. Cały dwór roztańczy się beztrosko. ZDJĘCIE: JÓZEF PACIA

Jaś i łodyga fasoli – Jacek Zuzański i widownia

9. THE HARD NUT – taneczny festyn Marka Morrisa przygotowany – 25 lat temu – specjalnie na koniec roku. Tro-

ZDJĘCIE: JAN VERSWEYVELD

1. THE HUMANS – najciekawsza amerykańska premiera jesiennego sezonu. Sztuka Stephena Karama niby jest skromna, ot, wieczór świąteczny w rodzinnym gronie, lecz myliłby się ktoś biorący ją za „mydlano-operowe” igraszki. Tak jak scenografia Davida Zinna, minimalistyczna i skomplikowana, tak tekst jest „podwójny”: prosty i wieloznaczny, sugestywny w tym to, co powiedziane i w tym, co przemilczane (Roundabout Theater Company, do 3 stycznia w Laura Pels Theatre).

chę to złośliwa satyra na Dziadka do orzechów w tradycyjnej choreografii, obowiązkowo co roku powracającego do wielkich sal, trochę teatr pantomimy, a przede wszystkim szansa popisów dla zespołu Mark Morris Dance Group. Przywołany na scenę Brooklyn Academy of Music po pięciu latach nieobecności, dostarcza wiele powodów do radości: urozmaicone układy taneczne Morrisa, łącznie z przeglądem w 10 minut „narodowych tańców” francuskich, hiszpańskich, chińskich, arabskich i rosyjskich; popartowe kostiumy Martina Pakledinaza; kunszt męskich baletnic w baletkach; zgrabnie niezgrabna Nurse w wykonaniu Kraiga Pattersona; grupowe niesforności myszy; czary magika Drosselmeiera (Billy Smith); czarodziejskie niespodzianki muzyki Czajkowskiego… 10. POLISH THEATRE INSTITUE W NOWYM JORKU – przetrwał pierwszy rok w swej no-

wej konfiguracji, pod kierunkiem Izy Laskowskiej. PTI przejął pałeczkę od Niny Polan (Janiny Katelbach, która odeszła w 2014 r.) Nie załamał się pod ciężarem upiornych prawno-podatkowych spraw. Nie został pogrzebany pod stosami spraw i rzeczy, fragmentów dekoracji i zagrożonych przez mole kostiumów. Wszystko to trzeba było uporządkować, dopatrzyć. Zostało zrobione. Formalności załatwione. Terminy dotrzymane. Wynajmowane kiedyś pomieszczenia opróżnione. I to jest dotychczasowe główne osiągnięcie PTI: wytrwanie w niewidzialnej, żmudnej, lecz koniecznej pracy. Ale zrobiło się i więcej. PTI zaznaczył już swoją teatralną obecność, na razie dla dzieci, w szkołach z jęzęzykiem polskim. Dzięki patronatowi Centrali Polskich Szkół oraz organizacji Dobra Polska Szkoła wiosną 2015 r. PTI rozpoczął występy dla młodocianej publiczności. Przedstawienie Jaś i łodyga fasoli, ze świetnymi lalkami Jacka Zuzańskiego oglądało już ponad 2 tysiące dzieci. Wiele z nich miało także okazję wziąć potem udział w warsztatach teatralnych przygotowanych specjalnie dla młodzieży przez Laskowską i Zuzańskiego. Powodzenia w dalszych krokach, a wkrótce może i wzlotach! p


STYCZEŃ 2016

DODATEK KULTURALNY nowego

Przegląd Polski

dziennika

7

Koniec roku to – tradycyjnie – pora remanentów i nadrabiania zaległości. Także tych dotyczących głośnych, ważnych i po prostu interesujących wystaw, które zostaną zdjęte ze ścian nowojorskich muzeów w pierwszych dniach stycznia, a najdalej lutego 2016 roku.

Za po mnia ny ge niusz BOŻENA CHLABICZ

dą”, siłą ekspresji i jakością kreski, samo malowidło. Że jednak malarstwo w renesansowej Florencji ceniono zdecydowanie wyżej niż rysunek, już za życia del Sarto uchodził za artystę o talencie daleko skromniejszym niż jego słynni współcześni – Leonardo czy Rafael. Jest jeszcze i inna przyczyna, dla której del Sarto popadł w zapomnienie. Wśród licznych sławnych uczniów del Sarta był też jeden, któremu los poskąpił wprawdzie zdolności malarskich, ale dał mu za to inny talent – literacki – Giorgio Vasari. Jest on autorem najsłynniejszego z zachowanych źródeł wiedzy o sztuce renesansu i jej znanych przedstawicielach – Żywotów artystów. Tymczasem – choć jest to publikacja z pierwszej ręki – dzieło Vasariego jest zbudowane tyleż na faktach, co i na plotkach, legendach i artystycznych anegdotach. Giorgio zaś nieszczególnie chyba lubił swojego mistrza, skoro utrwalił go w Żywotach jako człowieka skupionego na pracy i ciągłym doskonaleniu swojego warsztatu aż do granic absolutnej bezbłędności, ale, niestety, pozbawionego polotu. Del Sarto jawi się w Żywotach jako rzemieślnik bez szczególnych ambicji, na domiar złego ograniczany jeszcze i tłumiony przez swoją zaborczą, bogatą żonę Lukrecję del Fede. Zdaniem Vasariego to właśnie ona uczyniła z del Sarta „wyrobnika” sztuki, choć talentem przewyższał samego Rafaela. Między innymi właśnie ta niepochlebna opinia Vasariego przyczyniła się do tego, że del Sarto został przez historię skazany na długie wieki zapomnienia. Jak bardzo niezasłużenie, dowodzi – między innymi – właśnie wystawa we Frick Collection, choć nie tylko ona. Bo kilkanaście ulic dalej, w Metropolitan Museum, trwa właśnie – i też kończy się już 10 stycznia, maleńka, ale także cenna dla rzetelnej oceny dorobku del Sarta „ekspozycja uzupełniająca” pt. Andrea del Sarto – Borgherini Holy Family, na którą składa się zaledwie kilka obiektów, w tym trzy obrazy artysty, włącznie z wymienioną w tytule Świętą Rodziną ze świętym Janem Chrzcicielem, wykonaną w 1528 roku dla Giovanniego Borgheriniego. Wszystkie obrazy prezentowane w ramach wystawy del Sarta są malarskimi portretami Świętej Rodziny, wpisując się tym samym w tradycyjną symbolikę Bożego Narodzenia. p ZDJĘCIA: ARCHIWUM

Jedną z takich „zaległości”, które nie trafiły – choć powinny – w ciągu minionych miesięcy na łamy Przeglądu Polskiego, jest ekspozycja Andrea del Sarto. The Renaissance Workshop in Action, od jesieni dostępna w przestrzeni jednego z najbardziej kameralnych i zarazem stylowych muzeów Manhattanu – The Frick Collection. Ekspozycja malarstwa i rysunku jednego z najwybitniejszych, choć dziś nieco zapomnianych, malarzy rozwiniętego włoskiego renesansu przygotowana została przez kilka wiodących instytucji artystycznych. To pierwsza taka wystawa monograficzna tego twórcy nie tylko w Ameryce, ale też na świecie, a pokazane na niej zbiory pochodzą z kilku najsłynniejszych muzeów Europy. Trzy pokazane na ekspozycji prace malarskie Andrei wypożyczono z londyńskiej National Gallery i z florenckiego Palazzo Pitti. Rysunki zaś – niemal pięćdziesiąt szkiców kredą – które stanowią podstawę ekspozycji, pochodzą z wielu źródeł, głównie z rzadko pokazywanych zbiorów prywatnych. Andrea del Sarto, portret młodej kobiety, ok. 1523 r. Andrea del Sarto, The Medici Holy Family, 1529 r. Te szkice, wyraźnie dominujące nad nielicznymi gotowymi płótnami, poka- zentowanych postaci, co dotyczy zarówno por- od założenia w roku 1515 aż do śmierci artyzano nie bez dobrego powodu. Przewodnim wąt- tretów, jak też – co nawet bardziej istotne, bo sty w piętnaście lat później był największym i najlepiej prosperującym przedsięwzięciem bizkiem ekspozycji tym razem jest bowiem nie ty- mniej oczywiste – scen zbiorowych. Jest też Andrea jednym z pierwszych przed- nesowo-artystycznym we Florencji. Niewiele le dorobek del Sarta, co… jego warsztat malarski. Bo tak się składa, że choć Andrea już za ży- stawicieli malarskiego „nadrealizmu”. Oczywi- zachowało się w tej dziedzinie świadectw picia ustępował sławą innym, współczesnym mu, ście nie w rozumieniu dosłownym, bo surre- sanych. W tej kwestii możemy więc polegać florenckim artystom – Leonardowi da Vinci i Mi- alizm to kierunek zdefiniowany dopiero jedynie na świadectwach – niejako – pośredchałowi Aniołowi – i nie stanął też do rywali- w XX stuleciu. Chodzi tu raczej o twórczość nich. Jednym z nich jest bodaj jedyny pochozacji z bezpośrednim konkurentem Rafaelem świadomie rezygnującą w fotograficznego re- dzący z tamtej epoki i zachowany w tak wyjątkowym bogactwie, różnorodności i wyboSanto, to żaden z gigantów włoskiego renesan- alizmu na rzecz artystycznej ekspresji. Być może jest to zasługa Piera di Cosima, naj- rze zbiór rysunków del Sarta. su nigdy nie mógł się z nim równać w jedDzięki ekspozycji we Frick Collection otrzywiększego ekscentryka wśród florenckich manym – sztuce rysowniczej. W tej dziedzinie – czego zresztą dobitnie do- larzy tamtego czasu, od którego pobierał nauki maliśmy więc rozpisany na dziesiątki szkiców wodzą zgromadzone na wystawie prace – del Andrea, syn Krawca (del Sarto to przydomek wgląd w tajemnice procesu twórczego, prowaSarto przewyższał nawet Leonarda (jego pra- stworzony od profesji jego ojca, artysta nosił dzącego do realizacji najsłynniejszych dzieł renesansu. Wgląd tym bardziej reprezentacyjny, ce graficzne można było niedawno oglądać nazwisko rodowe d’Agnolo). że nieliczne zachowane rysunki na wielkiej wystawie w Londynie). innych artystów z tamtej epoki doWszyscy, którym sztuka renewodzą, iż wszyscy oni prowadzisansu kojarzy się głównie z ma- W sztuce rysowniczej Andrea del Sarto – li podobne procedury „przygotolarstwem i rzeźbą, zwiedzając czego zresztą dobitnie dowodzą wawcze”. ekspozycję we Frick Collection Ze szkiców i rysunków del Sarmogą się też przekonać, że rów- zgromadzone na wystawie prace – ta wynika też pośrednio, jak wynież i w dziedzinie grafiki rene- przewyższał nawet Leonarda da Vinci. glądał podział pracy w renesansans dokonał największej z artysowym warsztacie malarskim. stycznych rewolucji nowoczesnej Andrea podążał jednak ścieżką swojego mi- Jak się okazuje, mistrz tworzył głównie stuEuropy. I że del Sarto – który popadł na długie stulecie w niemal całkowite zapomnienie – rze- strza przez całe swoje niezależne artystyczne dia rysunkowe, które potem uczniowie przeczywiście był artystą talentem dorównującym życie, w podobnym duchu kształcąc także swo- nosili na płótna lub tynki, by zostawić mu tylich uczniów, wśród których znaleźli się dwaj ko korekty i wykończenie niemal gotowego najwybitniejszym twórcom swoich czasów. Tym bardziej że był nie tylko wybitnym mi- z kilku najwybitniejszych przedstawicieli wło- już dzieła. Andrea tym jedynie różni się w swojej techstrzem rysunku, lecz też doskonałym malarzem. skiego manieryzmu – Jacopo Pontormo i Rosnice malarskiej od innych współczesnych, że Jego styl, choć może brakuje mu rozmachu i bra- so Fiorentino. Nie na protomanieryzmie del Sarta koncen- już na tym właśnie etapie „przygotowawczym” wury innych Florentyńczyków z początków XVI stulecia, jest bowiem dobrze zdefi- truje się jednak ekspozycja we Frick Collec- tworzy prawdziwe, kompletne i skończone arniowany i rozpoznawalny. A rysunkowe studia tion, ale na jego warsztacie. Została bowiem cydzieła. Szczególnie dobitnie dowodzi tego zeportretowe dowodzą, że spośród wszystkich sław pomyślana jako wyjątkowa, rzadka okazja spół rysunków do „Jana Chrzciciela”, pokazarenesansu to właśnie del Sarta należałoby uwa- do prezentacji procesu realizacji wielkich ny i na etapie szkiców, i jako niemal już gotożać za pioniera w dziedzinie malarstwa „psy- dzieł renesansu przez warsztaty sygnujących we płótno. Rysunki, zwłaszcza studia portretochologicznego”, skupionego na emocjach pre- je mistrzów. Tymczasem warsztat Andrei we, przewyższają nawet „psychologiczną praw-

Andrea del Sarto: The Renaissance Workshop in Action 7 października 2015 – 10 stycznia 2016 The Frick Collection 1 East 70th St., Manhattan Andrea del Sarto: Borgherini Holy Family 14 października 2015 – 10 stycznia 2016 Metropolitan Museum of Art (gallery 624) 1000 Fifth Ave., Manhattan


8 Przegląd Polski

Pro fa na cja dla pro fa nów DODATEK KULTURALNY nowego

dziennika

STYCZEŃ 2016

JADWIGA NOWAK

Pytania i fantazje. Fantazjowanie na temat losu. Losowanie poprawnych odpowiedzi na wyzwania historii i życia. Tak trochę z kapelusza, jak na iluzjonistycznym pokazie.

ciw tłumu w Putinowskiej Moskwie. Udziela mu swojego oburzenia, zdaje się przemawiać doświata: Patrzcie! Nie jestem sama, jestem zBuninem! On też był i jest przeciwko takiej Rosji! Niestety, z tych emocji rodzą się takie fragmenty książki, jak ten dotyczący dewaluacji znaczenia białogwardyjskiego odznaczenia wojskowego: „Dzisiaj, na przełomie marca i kwietnia 2014 roku, kiedy spadkobiercy Lenina nadal rządzą Rosją i niedługo będą świętować stulecie udanego przewrotu; kiedy sam Lenin pozostaje niepochowany i straszy za pieniądze w mauzoleum przy ścianie Kremla; kiedy pamięć Gułagu zatarto, zanim jeszcze się w pełni objawiła; kiedy rosyjska Cerkiew prawosławnazbyłym agentem KGB wroli patriarchy wspiera wszystkie poczynania ościenne, twierdząc przy tym, że troszczy się o odrodzenie duchowe narodu i walczy z demonem liberalizmu; kiedy Rosja odebrała Ukrainie Krym, a teraz trzyma na jej granicy pięćdziesiąt tysięcy wojska w pełnej gotowości do ataku z ziemi, powietrza i wody – właśnie teraz „wstążeczkę świętego Jerzego” widać w „rosyjskim świecie” wszędzie. Rozdawaną na ulicach i w przejściach podziemnych przez byle kogo byle komu, przypina ją sobie dzisiaj każdy, poniżając pamięć nie tylko uczestników wszystkich marszów lodowych, jakie miały miejsce w czasie rosyjskiej wojny domowej, ale też zwyrodnialców Katarzyny Wielkiej, którzy w 1794 roku dokonali rzezi Pragi, i nawet tych sołdatów Stalina, którzy w walce z Hitlerem potracili swoje biedne życia”. Ostro, ostro i politycznie! To przewrotne „poniżanie zwyrodnialców” i wzgardliwa, niech będzie nawet, że pobłażliwa litość dla „biednych żyć”. Wyższa dialektyka jakaś. Czy rzeczywiście usprawiedliwia ją miłość Renaty Lis do pokrzywdzonego przez historię wygnańca Iwana Bunina? Zaznaczmy tu jeszcze przytomnie, że za carskiej Rosji Ukraina to tylko Małoruś, a Polska w Imperium Rosyjskim to Priwislienskij Kraj. W dywagacjach Lis nie wypada też najszczęśliwiej porównanie losów Bunina w okupowanej Francji z losami Aleksandra Wata w bolszewickiej Rosji. Prawda, że głód zawsze i wszędzie jest jednakowo dotkliwy, ale następujące po tym stwierdzeniu argumenty na korzyść wojennej Francji co najmniej zadziwiają: „(…) we Francji można było sobie poszukać pracy i dostać za nią pieniądze, a potem je na coś wydać, ponieważ w świecie francuskim istniały towary do kupienia, były na przykład jakieś ubrania i buty zamiast przePierwsza polska biografia Iwana Bunina tartych łachów i chodaków ze stato psychoanalityczny taniec towarzyski miłości rej gumy, były apteki, byli lekaze śmiercią, w którym prowadzi śmierć. rze, było paliwo oraz samochoŻycie jest tylko powolnym jej partnerem. dy i pociągi. Można nawet było dokądś wyjechać, w każdym raCzego właściwie szuka, chcąc wejść w skó- zie nie było to do końca niemożliwe, nikt rarę Buninów, Gali Kuzniecowej, Margi, Zuro- czej nie zatrzymywał człowieka przemocą ani wa? Czując się panią i władczynią tych ciał i dusz, nie groził mu śmiercią na miejscu, nikt nie zmuco sobie wyobraża? Bunina na nicejskiej plaży szał też biciem, gwałtem i jeszcze większym włachmanach Aleksandra Wata? Aleksandra Wa- głodem do zmiany obywatelstwa, przekreślata płacącego półtora tysiąca euro za noc za pię- jąc ostatnie nadzieje na uratowanie życia. Akieciogwiazdkowy apartament w hotelu Majestic? dy „biała róża osypała się cicho na ziemię”, możBunina niepodającego ręki Putinowi? Właści- na było jeszcze opuścić sojuszników, oddać wie niepotrzebnie stawiam te znaki zapytania. większą część kraju pod niegroźną okupację Jakby z perspektywy czasu życie pisarza i jego i uratować od zagłady francuski styl życia, by nachlebnikow wydawało się autorce zbyt oczy- w stanie względnie normalnym czekać wyzwowiste i dostatecznie już odarte z tajemnic, Re- lenia, które w końcu nadeszło i nie wymagało nata Lis dokonuje wielu karkołomnych porów- od Francuzów zbyt wielkich ofiar”. I nie na wienań. Zestawia ze sobą losy Bunina i Wata, Bu- le akurat te właśnie argumenty zdałyby się Aleknina i Bobkowskiego, ustawia Bunina naprze- sandrowi Watowi. Ta swoista pochwała fran-

Będą więc króliki i gołębie, i kolorowe apaszki. Może kobieta z brodą i człowiek guma, i tresowane tygrysy. W życiu przecież trochę jak w cyrku. Będzie striptiz i rozbieranie dogoła, bo w życiu czasem przecież jak w nocnym lokalu, a czasem nawet jak w burdelu. I na nic zda się palenie z bólem serca najintymniejszych zapisków i listów, na nic starania o posągowy wizerunek, o ostateczny wyraz „trupiej narracji”. Oto Iwan Bunin – obnażony. Nie, nie, na pewno nie w majtkach. Golusieńki, jak go Pan Bóg stworzył. Siedemdziesięcioletni, w lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu. Apatryda z nansenowskim paszportem. Pierwsza polska biografia Iwana Bunina autorstwa Renaty Lis tropi ślady rosyjskiego pisarza z determinacją rasowego posokowca. Jej metoda badawcza przypomina grę bloodhoundów, które w leśnej głuszy wpadły na trop zbiegłego więźnia i są już na właściwej drodze. Co więcej, historię otwiera trup i trup ją zamyka, tak że w końcu w głowie czytającego rodzi się myśl, podejrzenie, że Bunin na obczyźnie, przez kilkadziesiąt lat swojego życia był raczej martwy niż żywy, nie było go nie tylko w Rosji Radzieckiej, ale Iwan Bunin paryski czy prowansalski to też już tylko upiór. Blady cień Iwana Bunina, tego niegdysiejszego, z tamtej Rosji. Postać tragiczna. Jego życie na obczyźnie to istnienie z piętnem kołka osinowego w sercu, w bolesnym pomieszaniu zmysłów. Coś ciągle tylko coś przypomina, jest takie jak tam… podobne. I tym ledwie podobnym się żyje. Ileż to razy wyrywa się z Buninowej piersi: „Jestem chory na duszy!”. Chory z późnej miłości, która przyniosła wszystkim tylko cierpienie, z wieloletniego oczekiwania w napięciu na Nagrodę Nobla, która skłóciła go w końcu z całym światem i tylko na kilka lat uwolniła Buninów od biedy, chory od wspomnień. Wplątany w polityczną grę. Otoczony sowiecką agenturą, udręczony bestialstwem i brutalnym chamstwem hitlerowskiej okupacji, nędzą powojennych paryskich lat. W lodach Prowansji to smutna książka. Tam, gdzie Lis zestawia ze sobą fragmenty dzienników Bunina, jego żony i kochanki, gdzie cytuje zapiski przyjaciół o Buninie, fragmenty korespondencji – wydaje się głęboko prawdziwa. Ale to przecież tylko, a może aż diarystyka, tylko słowa na użytek potomnych. Nieprawda tej prawdy niepokoi – autorka, szukając sensacji, raz po raz to uśmierca, to znów ożywia ludzką postać pisarza.

Renata Lis, W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu, Wydawnictwo Sic!, 2015

cuskiej kolaboracji ma się tu nijak do losu dziewięćdziesięciu tysięcy francuskich Żydów. Sama autorka kilkaset stron dalej napisze: „Już pod koniec maja 1941 roku Bunin zapisał, że z Riwiery zniknęło bez śladu dwa tysiące Żydów (zostali wywiezieni do francuskich obozów koncentracyjnych)”. Kilkaset stron dalej… Kto się wcześniej nie zniechęci, rozgrzeszy trochę Renatę Lis z dezynwoltury stron pierwszych, gdzie kontrowersyjne jest również porównanie Bunina z Bobkowskim. Lis zauważa, że Bunin nigdy właściwie nie przystosował się do życia francuskiego, „nie zakorzenił się w obcej ziemi”. W odróżnieniu właśnie od Andrzeja Bobkowskiego, który z łatwością odnalazł się w nowym środowisku. Nie wspomina jednak o tym, że kiedy Bobkowski znalazł się we Francji, miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, podczas gdy Bunin właśnie skończył pięćdziesiątkę. Kiedy ma się dwadzieścia lat, dużo łatwiej zawierać przyjaźnie i cieszyć się nowym życiem. Zresztą o całkowitej aklimatyzacji do francuskiego powietrza trudno mówić również w przypadku Bobkowskiego. Dowodem jego wyjazd do Gwatemali i żywo manifestowana niechęć do powojennej Europy. Wszystkie te efektowne zabiegi autorki, nawiązania do obecnej konfliktowej sytuacji, w której coraz bardziej pogrąża się Europa i świat, fajerwerki objawień, w których historia ustępuje miejsca polityce, to mielizna. Płycizna uproszczeń. Trudno przebrnąć przez nie bez zdumienia i irytacji. Podobnie rzecz się ma z pouczeniami w rodzaju: „Bunin pisał latem w Grasse albo całkiem nago, albo – ewentualnie – w samych majtkach. (…) pisał tak również Ciemne aleje – mógł w ten sposób napisać na przykład Rusię, Żelazną sierść i Czasownię, trzy opowiadania ukończone w czasie ciepłych prowansalskich miesięcy. I myślę, że czytając opowiadania z tego zbioru, trzeba koniecznie pamiętać, że tych historii nie opowiada nam pisarz w garniturze, ani też w spodniach i koszuli, ani nawet w szlafro-

ku, tylko pisarz całkowicie nagi. Powiem więcej – trzeba poczuć własnym ciałem tamto ciało pisarskie, które Bunin, wyjmując je z ubrania, wyjmował jednocześnie z wszelkiego kontekstu, i wystawiał je całą powierzchnią skóry na śródziemnomorski żar w swoim zamkniętym na klucz gabinecie z szeroko otwartymi oknami, a ono żyło tam nieskrępowanie, mimo że już siedemdziesięcioletnie, napinało się i rozluźniało, drżało i spływało potem, podczas gdy on pisał”. I tak przez dwie bite strony – majtki, bez majtek, dogoła i do majtek. Państwo wybaczą, ale to już przykład czystej grafomanii. Ewentualnie – erotycznej demencji. Bunin – w relacji Renaty Lis – we fraku, ale bez majtek odbierający Nagrodę Nobla, to dziś jeszcze byłoby coś, ale tak? Proponuję więc drugie wydanie poszerzone i poprawione. Chętnie podrzucę autorce kilka oryginalnych pomysłów na śródziemnomorską rozżarzoną gumkę do majtek albo oksytańskie majtki z klapą plus Ciemne aleje gratis. Po tym kabaretowym specjalnym pozwólmy może jednak Buninowi założyć coś na siebie. Spróbujmy teraz jakimś cudem zapomnieć o „ciele pisarskim”. Zanim całkiem stracimy serce dla lodów Prowansji, dodajmy temu bezbronnemu ciału trochę ducha. Tu prawdziwym wytchnieniem będą rozdziały Gwiazda wielokrotna, Wypisy z trzech dzienników z lat 19271933, La bombe glaceé, Modlitwa o uwolnienie. No i wszędzie tam, gdzie autorka potrafi zdyscyplinować swoją wyobraźnię i nieznośną lekkość myśli, wyłania się prawdziwy Iwan Bunin. Taki, jakim widzieli go najbliżsi, jaki zachował się na zdjęciach i we wspomnieniach, jak widział siebie samego w swoich zapiskach. I tu trzeba przyznać autorce, że udało się jej przestudiować pokaźną ilość materiałów źródłowych, więc… Powstaje pytanie, po co ten cały cyrk, schlebiający najniższym gustom? Czemu służyć ma jawnie wroga Buninowi przewrotność, powtarzające się próby przyłapywania go na łgarstwie, wytykanie mu pozerstwa


STYCZEŃ 2016 i rozlicznych słabości, publiczne obnażanie go dogoła. Rodzi się pytanie, za co Renata Lis mści się na Iwanie Buninie? Jest taki film francuski z 1962 roku zatytułowany Siedem grzechów głównych ze słynnym Gérardem Philipem w roli narratora. Film godny uwagi z wielu względów. To siedem nowel wyreżyserowanych przez siedmiu wybitnych twórców kina. Ze scenariuszem między innymi Eugene’a Yonesco, Daniela Boulanger, Claude’a Chabrola, Jean-Luca Godarda, Jacques’a Demy. Niektórzy z nas pamiętają pewnie z lekcji religii przynajmniej kilka z tych siedmiu grzechów kapitalnych. Film zdaje się więc błyskotliwą i zabawną ilustracją do katechizmu dla dzieci. I rzeczywiście byłoby tak, gdyby nie niespodziewane zakończenie. Opowiastka o… grzechu ósmym. Widz ma sobie wyobrazić mroczną, podejrzana dzielnicę. Z samochodu wysiadają kardynał i marynarz. Marynarz poufale klepie kardynała po ramieniu. Wymieniają ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Kardynał wyciąga z kieszeni zmięte banknoty. Płacą kierowcy i udają się przed drzwi obskurnej kamienicy. Drzwi otwiera im nagi Murzyn (no, nie całkiem nagi, ma jednak przepaskę na biodrach). Prowadzi gości do dziwacznej poczekalni, gdzie są już: mandaryn, mała dziewczynka, kobieta do towarzystwa i dogoła rozebrana dziewczyna. Tworzą się pary – marynarz i kobieta lekkich obyczajów, mandaryn i dziewczynka, biskup i czarny odźwierny. Towarzyszy tym obrazom muzyka pełna napięcia i grozy. Niektórzy z nas nie mają już pewnie w tym momencie zbyt dobrego zdania o biskupie, który znalazł się nocą w takim towarzystwie. Tymczasem… Tymczasem okazuje się, że to poczekalnia pracowni malarskiej, a wszyscy bohaterowie to zwykli przebierańcy, modele. Oto ósmy grzech główny – myśleć źle o kardynale, brać pozory za rzeczywistość, grzech wyobraźni, widzieć zło tam, gdzie go nie ma.” – Wstydźcie się – mówi Gérard Philipe. – Być może spodziewaliście się bachanalii, a oni po prostu wykonują swój zawód”. Grzech wyobraźni. Raczej grzech braku wyobraźni. W końcowej partii książki, tam, gdzie już trup, pisze Renata Lis: „Najpierw zaraz po tym, kiedy został stwierdzony zgon, usiedli we troje przy stole w jadalni – ona (Wiera Nikołajewna), Berta Salomonowna i doktor Ziornow – i na jej prośbę parę chwil milczeli. W tym czasie Wiera starała się sobie przypomnieć instrukcje „Jana” na wypadek śmierci i usłyszała w swojej głowie jego słowa: „Przede wszystkim nie trać głowy, pamiętaj, gdzie leży moja ostatnia wola, jak mnie pochować…”. Pamiętała, i bardzo dbała, aby wszystko odbyło się tak, jak chciał, zupełnie inaczej niż ja, która o to nie dbam i piszę o Buninie tak, jakby Wiera nie przykryła jego twarzy tym białym ręcznikiem, którym zaraz – już za chwilę – ją przykryje”. Ten fragment – tak modny w obecnych, przesyconych nekrofilną atmosferą, czasach – brzmi jak przechwałka. Zedrzeć śmiertelny całun z martwego ciała – oto metoda twórcza Renaty Lis. Obnażyć trupa. Nie uszanować ostatniej woli zmarłego. Zatańczyć z nim dance macabre. A przecież Bunin widział swoje życie jako „nieprzeniknioną świętość”. Kochał życie. Kochał życie? – zadaje sobie w tym momencie pytanie Renata Lis. – Więc musiał panicznie bać się śmierci – odpowiada sobie rezolutnie. Tu zaczyna się i kończy jej biografia Iwana Bunina. To ten biały ręcznik zdarty wbrew jego woli z zastygłej twarzy. Renata Lis mocno ściska go w garści. Już nie popuści. Pierwsza polska biografia Iwana Bunina to psychoanalityczny taniec towarzyski miłości ze śmiercią, w którym prowadzi śmierć. Życie jest tylko powolnym jej partnerem. Dołująca lektura. Mam ją już za sobą. Zamykam oczy i widzę szczupłą, wysoką postać w białym garniturze na tle błękitnego morza, na rozsłonecznionej plaży. Nie w prosektoryjnym chłodzie Prowansji. Tak mogłaby się zaczynać druga polska biografia Bunina, rozświetlona biofilnym światłem psychologii humanistycznej. Prawda, dziś jakby trochę już démodé, ale przecież mody tak łatwo się zmieniają. p

Ostat ni kle zmer Ga li cji DODATEK KULTURALNY nowego

dziennika

Przegląd Polski

9

Z Leopoldem Kozłowskim-Kleinmanem, kompozytorem, pianistą i dyrygentem, rozmawia Teresa Bętkowska

Albo do Argentyny, gdzie pana tata, W samym sercu krakowskiego Kazimierza, wyśmienity skrzypek, przed II wojną w restauracji przy ul. Szerokiej, ma własny swój światową był koncertmistrzem jednej kącik. W nim wygodny fotel, jak na starszez wielkich orkiestr symfonicznych? go pana przystało. I stolik, który wciąż obleMoja decyzja o pozostaniu w Krakowie bygają muzycy, dziennikarze i... turyści. Jednak nie w Klezmer-Hois spotykam się z Leopol- ła przemyślana. dem Kozłowskim. Pomimo że 97-letni artyCo o niej przesądziło? sta – powszechnie zwany ostatnim klezmerem Ziemia. W polskiej ziemi leży zamordowaGalicji – akurat ową restaurację uważa za swój drugi dom, to na rozmowę ze mną umawia się na moja mama, mój ojciec i mój brat. Nie mogę ich opuścić. w mieszkaniu przy ul. Królowej Jadwigi. W Klezmer-Hois można spotkać pana codziennie...

Powrotu do Przemyślan też nie brał pan pod uwagę? Tam przecież urodził się Poldek, tam spędził dzieciństwo i młode lata, tam miał rodzinę i przyjaciół…

To znakomite miejsce dla emeryta (śmiech)! Zwłaszcza że mam tam kącik i dobrze mi się Nie miałem do kogo wracać. Przemyślany w nim „urzęduje” – od południa aż do późnych godzin popołudniowych (znów śmiech). (mia stecz ko ko ło Lwo wa), w któ rych przed wojną zgodnie żyli Polacy, Żydzi, UkraW domu jestem sam, a tu? ińcy i Cyganie, dotknęła tragedia. Holokaust zdziesiątkował mieszkańców, bandy UPA doLubi pan przebywać w otoczeniu turystów, konały strasznego pogromu. Ja trafiłem do oboktórzy chcą sobie z panem zrobić pamiątkowe zdjęcie? Dziennikarzy z całego świata, zu koncentracyjnego, z którego jednak udało mi się szczęśliwie uciec. Wstąpiłem do parktórzy wiedzą, że tu można z panem tyzantki; po obronie Hanaczowa przed ukraprzeprowadzić wywiad? Melomanami ińskimi nacjonalistami oddział Abrama Bauzaciekawionymi muzyką przedwojennego klezmera, która jest nasycona autentycznie ma ps. „Bunia” – w którym walczyłem – wszedł w struktury Armii Krajowej, a ja po wyzwowschodnim zaśpiewem i jakby kulawymi leniu znalazłem się w LWP. rytmami? Uwielbiam. Zresztą ja zawsze lubiłem luKazimierz, który nazywa pan swoim dzi. Dlatego w domu sam długo bym nie wydrugim domem, pokochał pan tak bardzo, trzymał. Wsiadam rano w autobus, później przeże – jak wieść gminna niesie – nie przyjął siadam się do tramwaju – codziennie jadę w tym propozycji, która kiedyś nadeszła samym kierunku. Na Kazimierz. W tym roku pan zagrał na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie…

Mój koncert, w synagodze Tempel, był uwzględniony w programie XXI już edycji festiwalu. Temu festiwalowi zresztą jestem wierny od początku. Tak jak krakowskiemu Kazimierzowi od chwili, gdy w 1946 roku – po dotarciu do Krakowa wraz z 6. dywizją Wojska Polskiego – przyszedłem tu po raz pierwszy. Kazimierz wtedy był inny...

Przerażająco smutny. Gdy rozejrzałem się wokół – wszędzie było pusto. I głucho. Wiało ogromnym smutkiem. Pamiętam: usiadłem wtedy, porażony ciszą, na jakiejś połamanej skrzyni i przez długą chwilę patrzyłem na kikuty domów, na oczodoły okien. Później wziąłem do ręki akordeon, który przeszedł ze mną obóz koncentracyjny w Kurowicach oraz cały front, ratując mi nieraz życie, i zagrałem piosnkę żydowską „Miasteczko Bełz”. Wie pani co wówczas odczułem, a może nawet zobaczyłem? Że otaczające mnie kamienie, te, które wcześniej słyszały tylko huk strzałów, jakby odżyły. Jakby zniknęły z nich ślady krwi. Spodobała im się chyba moja muzyka… Ja zaś byłem z tego powodu i dumny, i szczęśliwy. „Moja muzyka” – to znaczy, jaka?

To nie była muzyka z nut. Nuty miałem w swojej aorcie. I tak jak biło mi serce, taki rytm, taką melodię nadałem tej pięknej pieśni. Pana muzyka jest smutna…

To prawda. A nawet jeśli bywa radosna, to w tej radości i tak jest smutek. Jest ten charakterystyczny „krechc”, co w języku jidysz znaczy: westchnienie, jęk. Czy grając na tym ocalałym w wojnie akordeonie przeczuł pan, że nie opuści już Krakowa? Nie wyjedzie do USA, gdzie triumfy w latach 30. ubiegłego stulecia święcił najstarszy brat ojca, Naftuli Brandwein, grając tam wirtuozersko na klarnecie – nazywano go nawet królem świata muzyki żydowskiej.

z Kalifornii.

To prawda (śmiech). W Los Angeles zaproponowano mi stanowisko rektora w Światowym Centrum Kształcenia Klezmerów, które zamierzono utworzyć. Miałem tam uczyć. Przekazywać innym tradycje wyniesione z kolebki klezmerstwa. Tu może dopowiem, że mój dziadek Pejsach Brandwein, z jedenastoma swoimi synami założył najsłynniejszą w Galicji kapelę klezmerską, która koncertowała nawet na dworze cesarza Franciszka Józefa. Grała też Józefowi Piłsudskiemu. Jak pan zareagował na intratną przecież ofertę?

Odpowiedziałem Amerykanom tak: skoro ludzie z całego świata mogą przyjeżdżać do was, to przyjadą też do Polski. I co, nie przyjeżdżają do Krakowa?! Pan też jeździ z koncertami po świecie.

Byłem w wielu krajach. Ostatnio w Niemczech, a dwa lata temu w Madrycie. „Moi artyści” piosenki śpiewali po polsku, ale też w języku w jidysz – a ludzie na sali, chociaż nie znali tych języków, to i tak się popłakali, gdy tylko zabrzmiała Ta jedna łza. Ta piosenka powstała wspólnie z Jackiem Cyganem, który napisał nawet o panu ciekawą książkę „Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana”. Jak zrodziła się przyjaźń ludzi jakby z dwóch różnych światów?

Jacek jest cenionym i lubianym poetą. Napisał wiele tekstów do piosenek wykonywanych przez powszechnie znanych piosenkarzy. Napisał ich też kilka dla mnie. Bo on żydowską muzykę rozumie. Czuje. I wie, że każdego dnia piosenka może brzmieć inaczej, gdyż nie od nut, a od nastroju śpiewającego jest zależna. Dlatego nasze piosenki nie powstają na zamówienie, a wyłącznie z potrzeby serc. Tak właśnie zrodziła się Ta jedna łza. Muzykę żydowską albo się czuje, albo nie. Inaczej: nie człowiek wybiera klezmerstwo, a ono wybiera człowieka.

Mnie klezmerstwo wybrało, gdy miałem pięć lat. Wtedy z instrumentu zacząłem wydobywać dźwięki, jakie podpowiadała partytura znajdująca się w moim sercu. Jednak później ukończył pan konserwatorium we Lwowie. Także studia dyrygentury w PWSM w Krakowie (obecnie Akademia Muzyczna).

Spełniłem marzenia ojca. Ale tak naprawdę to ja jestem przepełniony muzyką klezmerską. Ona płynie w mojej krwi. Ona zaprowadziła mnie na Kazimierz i dzięki niej mogłem spełnić wydany – już z samej góry – nakaz mojego taty, który brzmiał: „Hitler zamordował naród, a ty masz uratować go muzyką”. Może dlatego ja ciągle jeszcze żyję?! Skomponował pan muzykę do filmu „Austeria” Jerzego Kawalerowicza. Steven Spielberg powierzył panu nie tylko małą rolę w „Liście Schindlera”, ale i konsultacje muzyki getta w tym filmie. Muzyka ostatniego klezmera Galicji ilustruje też polską sekwencję w „Wichrach wojny”, filmie wyreżyserowanym przez Dana Curtisa, w którym gra Ali MacGraw, Robert Mitchum i Haim Topol. Obecna jest i w sekwencji cygańskiej filmu z Nastassją Kinski „Wiosenne wody” wyreżyserowanym przez Jerzego Skolimowskiego…

… skoro pani przypomina moje dokonania, to dodam, że opracowałem muzycznie także Skrzypka na dachu – i to dla wszystkich polskich scen, które go miały w swoim repertuarze. Najwcześniej był wystawiony w Gdyni. Tam pracowałem z Jerzym Gruzą, a Skrzypka... w Teatrze Muzycznym (premiera przedstawienia to bodaj rok 1984) grano przez 15 lat i w ciągu tego czasu musical zaprezentowano aż tysiąc razy. To chyba rekord światowy! New York Festivals, światowy festiwal filmów dokumentalnych, w 2015 roku okazał się dla pana niezwykłą niespodzianką…

Tak, tak... Andrzej Celiński, reżyser filmowy został uhonorowany nagrodą Grand Prix oraz Złotym Medalem za Kabaret śmierci. I on te wielkie, prestiżowe wyróżnienia właśnie mnie zadedykował! Pan w filmie Celińskiego jest jednym z bohaterów-narratorów. Opowiada widzom o tym, jak gra na akordeonie uratowała panu wielokrotnie życie.

Cóż, jestem świadkiem blisko stuletniej historii Polski... p


10 Przegląd Polski ANNA AUGUSTYNIAK

O re dak to rze

Gry dzewskim , który DODATEK KULTURALNY nowego

do ko mu ni stycz nej Pol ski

dziennika

STYCZEŃ 2016

wró cić nie chciał

W tym samym mniej więcej czasie poznaje jechali się po całym świecie: niektórzy wybraTuwima, Iwaszkiewicza, Słonimskiego, Lecho- li Stany Zjednoczone, Brazylię albo – tak jak nia i Wierzyńskiego, i chociaż brak mu redak- Grydzewski – Anglię. Korespondencja między torskiego doświadczenia, czuje, że tym niezwy- nimi trwała, mimo wojennej zawieruchy. Pokłym talentom poetyckim musi stworzyć takie eta Jan Lechoń, przyjaciel, i to jeden z najbliżmiejsce, gdzie będą mogły błyszczeć. Grydzew- szych, zAmeryki wielokrotnie wzywać będzie ski jest bardzo młody, ale odważny i nieustę- Grydza do przyjazdu i osiedlenia się tam, przepliwy, dlatego po prostu… zakłada pismo lite- konując, że uczucie Zofii Rajchman, którą Gryrackie. Inwestuje w to przedsięwzięcie własne dzewski poznał w Paryżu i pokochał do szapieniądze, a raczej pieniądze, które pochodzą leństwa, wciąż się tli. W kolejnych listach podze sprzedaży rodowej broszki, podarowanej mu syca nadzieje redaktora: „Jest ktoś, kto Cię czeka”; „Zosia Cię nie zdradziła, ale ma krzyż pańna ten cel przez matkę. 6 stycznia 1924 r. ukazuje się pierwszy nu- ski z beznadziejnie chorym mężem”; „Już jedź, mer Wiadomości Literackich. Wspólnikiem Gry- czekam a ktoś szczególnie”; „Zosia R. zawródzewskiego jest Antoni Borman, który dba o fi- ciła w głowie jakiejś bogatej lesbijce, która gonanse pisma, a Grydzewski sam mianuje się re- towa jest na nią przekazać majątek”; „Zosia modaktorem naczelnym. Swoim czytelnikom re- że uchodzić za fenomen pogody ducha i eledaktor zamierza przybliżać nie tylko polską kul- gancji”; „Zosia – nie będę przed Tobą tego ukryturę, ale i świat drukując teksty o literaturze i sztu- wał – przechodzi okres powodzenia jakiego nie ce innych narodów. Po jego śmierci Józef Wit- miała w życiu. Jako jej najbliższy sąsiad, witlin, który od 1941 roku aż do końca życia (1976) duję ją bardzo często, co jest okazją do wspomieszkał w Stanach Zjednoczonych, powie, że minania niewiernych wielbicieli – bo gdybyś bez Grydza tamta przedwojenna Polska była- był wierny, byłbyś oczywiście dawno tutaj”; by pod względem kultury literackiej zaścian- „Zaraz Zofii podsunę list do podpisu zaczynający się „Mietuchno, mój jedyny”)”. kiem, ubogą krewną, sierotką Marysią... A Grydzewski przyznaje przed Lechoniem, że przy zetknięciu się z czymś, co – jak proustowskie magdalenki – wywołuje obrazy przeNA UCHODŹSTWIE Gdy wybuchła wojna, Grydzewski wraz z in- szłości, on szaleje z tęsknoty. Przez lata będzie nymi ludźmi pióra zmuszony był opuścić Pol- utrzymywał korespondencyjnie znajomość skę. Przekraczali granicę w Zaleszczykach, po- z Zońcią, jak ją nazwie, a Lechoń będzie nietem dotarli do Rumunii i z Bukaresztu pocią- jednokrotnie pośrednikiem i przekazicielem kogiem udali się do Paryża. „Jechaliśmy w tym respondencji. U progu 1950 roku Grydzewski, samym przedziale – wspominał Adam Pra- chcąc zrobić Zońci prezent, układa antologię gier – wraz z nami był Antoni Słonimski z żo- wierszy zatytułowaną Do Zosi. A Lechoń poną, Janiną wybitną graficzką, i Stanisław Ba- kpiwa pytając, czy po 10 latach wciąż o niej liński. Byliśmy wszyscy przybici świeżą klę- marzy i czy nie kochał się od tego czasu do szaską, ale osobiste reakcje ludzi nie były jedna- łu w kimś innym, Grydzewski odpowiada: „Mykie. Baliński troszczył się, że na którejś z gra- ślę, że gdybym zobaczył Zońcię na nowo, nic zabiorą mu kilka klejnotów, jakie wiózł wszystko by wróciło, co nie znaczy, bym nie ze sobą i liczył że mu pomogą do przeżycia miał tutaj różnych przeżyć, które mnie wiele przez jakiś czas. Słonimski był chłodny zdrowia kosztowały. Niestety, z powodu straszi zrównoważony i mówił o obojętnych rze- liwej zazdrości, którą obserwował już z przeczach. A Grydzewski siedział w kącie, ponu- strachem mój ojciec, udzielając mi rady, bym ry i milczący i ledwie odpowiadał na pytania. się nie żenił, czego normalnie ojcowie sobie Gdyśmy wyszli ze Słonimskim na jakiejś sta- raczej życzą (…). Najokropniejsze że gdybym cji, żeby coś kupić, zwróciłem jego uwagę na to jakimś cudem znalazł się w Ameryce, byłbym szczególne przygnębienie Grydzewskiego. nieszczęśliwy zastawszy [u boku Zofii] nowych A Słonimski powiedział na to: „Czegóż pan Mikusiów, Wilusiów czy Franców Josefów” chce? Grydzewski w Warszawie, w ciągu kil- i przywołując kwestię z Otella Szekspira: kunastu lat, zbudował sobie wielki warsztat „Niechby ją miał cały obóz, bylem ja o tym nie pracy i teraz go stracił. Czymżeż jest? Byłym wiedział”, prosi Lechonia, by nie pisał więcej redaktorem nieistniejącego pisma. Cóż ma o jej adoratorach. W 1952 roku Grydzewski proponuje Zońci przyjazd z Ameryki do siebie przed sobą? Sam nie wie”„. Ajednak w Paryżu Grydzewski natychmiast do Londynu. Po jej lodowatej odpowiedzi, pizaczął wydawać swój tygodnik, tym razem na- sze „odmroziłem sobie serce”, ale już wkrótdając mu nazwę Wiadomości Polskie, Politycz- ce, w połowie roku, sam projektuje dwutygone i Literackie. Trwało to zaledwie kilka mie- dniowe wakacje u niej w Ameryce. Mimo że sięcy, bo gdy ofensywa niemiecka zbliżyła się wyrobi sobie wizę amerykańską, nigdy nie zdedo Paryża, polscy dziennikarze i literaci roz- cyduje się na podróż.

ZDJĘCIA: ARCHIWUM EMIGRACJI W TORUNIU

W przedwojennych dokumentach Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego zachowała się informacja o pewnej pracy doktorskiej pt. Stosunek Francji do spraw polskich w pierwszym dziesięcioleciu panowania Stanisława Augusta (1764-1773). Jej autorem był Mieczysław Grydzewski, który tytuł doktora otrzymał w czerwcu 1920 roku.

Mieczysław Grydzewski w czytelni British Museum w Londynie, gdzie powstała większość jego felietonów pt. Silva Rerum drukowanych w Wiadomościach

ŻARLIWY PATRIOTYZM KONTRA KOMUNIZM Grydzewski miał przyjaciół na całym świecie, na jego londyńskich Wiadomości przychodziły listy z Polski, z Kalifornii i z Nowego Jorku, Australii, Argentyny, Johannesburga, Nicei, Paryża, Szwajcarii… Najbardziej bolało go to, co korespondenci donosili z ojczyzny. „Miał łzy w oczach na wspomnienie krzywd wyrządzonych Polsce w ciągu ubiegłego tysiąclecia – pisał Tadeusz Nowakowski. – O Jałcie mówił z tym samym zdławieniem gardła, co o rzezi Pragi w 1794 roku przez Suworowa. Na wiadomość, że ktoś z powojennej emigracji pojechał z wizytą do Polski, zżymał się, że ojczyźnie nie składa się wizyt, można do niej wrócić. Sam nie tęsknił za nią, bo był typem, który zawsze żyje właśnie tu i teraz. Nie rozpamiętywał przeszłości. Daleko od ojczyzny na londyńskim bruku, potrafił w rozmowie nieraz okazać uczuciowość. Raz do Tymona Terleckiego szepnął: „To pewnie dlatego, że ja tak Polskę kocham”„. „Jego żarliwy patriotyzm, bez patriotycznej frazeologii, nie był związany z geografią, lecz wyłącznie z bezczasowymi, duchowymi wartościami Polski. Był on pierwszym obywatelem Polski Idealnej, w której wszystko było najlepsze, która nie miała skazy” – pisała Stefania Kossowska. A skoro komunistyczna ojczyzna idealną nie była, nie wybaczał tym, którzy wracali do niej po wojnie. Potępiał Słonimskiego za to, że wyjechał z Anglii do bolszewickiego kraju, choć na rok przed Listem 34, wydrukował w Wiadomościach jego warszawsko-żydowską nowelę Jak to było naprawdę. Jednak wszyscy wiedzieli, że był w pewnym sensie tam, na obczyźnie nacjonalistą polskim i kiedy nadchodził czas pożegnań, wiadomo było, że Grydzewski nie wyciągnie ręki. Tak było ze Stanisławem Catem Mackiewiczem, który w 1956 roku postanowił ostatecznie wrócić do Polski. Zatelefonował jedynie do redakcji Wiadomości i powiedział, że dzwoni, aby prosić o pożegnanie w jego imieniu szanownego pana Grydzewskiego oraz podziękować mu za drukowanie artykułów przez tyle lat i jeszcze, że bardzo sobie cenił tę ich współpracę. Na koniec rzekł: „Nie żegnam się z Grydzewskim osobiście, bo znam jego odrębne niż moje stanowisko”. A redak-

tor też po swojemu pożegnał Cata – w Wiadomościach piórem Hemara. Ostro. Tekst nosił tytuł Harakiri i o tym właśnie mówił: o samobójstwie, które wracając do Polski, Cat Mackiewicz popełnia. Nieprzejednane było stanowisko Grydzewskiego. Kiedy w 1950 r. Ksawery Pruszyński, jadąc na ślub z Julią Hartwig, zginął w wypadku w Niemczech, redaktor nie zgodził się, żeby w jego tygodniku zamieszczono wspomnienie lub choćby nekrolog. Mimo że Pruszyński był swego czasu czołowym reporterem Wiadomości Literackich, a redaktor wykołysał – jak mawiano – jego talent i wyniańczył jego sławę. Teraz Grydzewski nie mógł mu zapomnieć, że zdradził ideały młodości i wracając po wojnie do Polski stał się cenną zdobyczą dla władz komunistycznych. Nawet przekroczenie progu śmierci niczego nie zmieniało. „Odszedł od naszej sprawy polskiej w momencie najcięższego kryzysu – mówił Grydzewski o Pruszyńskim. – To nie jest kwestia pisarza i poglądów, lecz postępowania i apostazji. Poglądy mogę tolerować, nawet gdy mi się nie podobają. Z apostazją nie pogodzę się nigdy i nikomu jej nie wybaczę”. Nie inaczej było z Miłoszem. Kiedy w 1951 r. wystąpił w Paryżu o azyl oświadczając, że nie wraca do komunistycznej Polski, i ukrył się u Giedroycia w Maisons-Laffitte, gdzie zaczął pisać Zniewolony umysł, Grydzewski pisał w Wiadomościach: „Pan Czesław Miłosz, „ceniony polski poeta”, jak o sobie z uroczą skromnością pisze, którego „nazwisko literackie było wymawiane z szacunkiem”, a „kariera literacka zapewniona”, przez sześć lat „lojalnie” służył swojej „ludowej ojczyźnie” jako attache kulturalny przy ekspozyturach sowieckich pod polską flagą, czyli tzw. ambasadach Rzeczypospolitej, w Waszyngtonie i w Paryżu. Po sześciu latach tej arcylojalnej służby p. Miłosz, przejrzawszy, postanowił popełnić „samobójstwo” i „przeciął” swoje „związki z polską demokracją ludową”. Pan Miłosz podciął tedy sobie żyły, żyły złotodajne, bo przecież zarobki pisarza w Polsce są „niebotyczne” (przy czym pisarz „zwykle” ma „piękne mieszkanie”) i mimo radości, że „półfeudalna struktura” przedwojennej Polski „została złamana”, zdecydował się pozostać wśród tej „politycznej emigra-


STYCZEŃ 2016 cji polskiej”, do której stosunek jego „był co najmniej ironiczny”. „Samobójstwo” popełnił p. Miłosz dlatego, że po sześciu latach zorientował się, iż jego „poganina”, co prawda już oduczonego „kultu ezoterycznych szkół literackich”, ale mimo wszystko poganina, chcą „ochrzcić” wyznawcy „Nowej Wiary”, czyli – jak się domyślać wolno – po prostu sowieckiego komunizmu. Co więcej, po sześciu latach wypełniania swoich ludowych obowiązków wedle swego „najlepszego rozumienia”, nieszczęsny samobójca spostrzegł, że w tej nowej, już nie „półfeudalnej”, ale „zmierzającej ku socjalizmowi Polsce”, pisarz nie jest wolny, ale podobnie w kraju „Nowej Wiary”, musi pisać wedle zaleceń rządu, że musi wypełniać przede wszystkim tzw. społeczne czy państwowe zamówienia. Dokonawszy po sześciu latach tego epokowego spostrzeżenia, tego wiekopomnego wynalazku, tego olśniewającego odkrycia, nie poprzestał na zachowaniu go dla siebie, ale pospieszył wystąpić ze swymi rewelacjami publicznie, rozgłosić je „urbi et orbi” w apologii „pro servitute mea” pod pompatycznym tytułem Nie w nr 43 Kultury, skąd wzięliśmy wszystkie przytoczone cytaty. Odstępstwo p. Miłosza od progów „Nowej Wiary” jest samo w sobie faktem bez znaczenia, odstępstwa tego rodzaju będą się mnożyły, przyjdzie chwila – może już niedaleka – kiedy przybiorą rozmiary żywiołowego zjawiska – lawiny. Cokolwiek da się powiedzieć o ich szczerości, są one objawem braku wiary w przetrwanie nowych „demokracji ludowych” opartych na kulcie bolszewickiego knuta, stryczka i nagana. A skoro emigracja przeszła do porządku nad poszukiwaczami mocnych wrażeń, dla odmiany nie w wesołej kolonii nudystów, ale w tragicznej kolonii sowieckiej, rządzonej przez gepistów Radkiewicza; skoro przygarnęła do łona wysłanników Bermana, namawiających ją do powrotu na ojczyzny łono; skoro wybaczyła filutom, zerkającym ku Borejszy w nadziei że będzie przemycał do Polski tomiki ich dzieł – nie ma żadnego by nie okazała się wielkoduszna w innych wypadkach. I jeżeliby p. Miłosz ograniczył się do konferencji prasowych dla dziennikarzy zagranicznych, na których by wyjaśniał motywy swego kroku, można by było od biedy dopatrzeć się w tym nawet pewnych korzyści propagandowych, skoro lewicowy Zachód wciąż jeszcze obdarza większym zaufaniem ex-komunistów, czyli dopiero kandydatów na reakcjonistów, niż osiwiałych w bojach z głupstwem, zabobonem i zakłamaniem komunistycznym, czarnych rdzennych reakcjonistów z dziada pradziada. Ale wykład p. Miłosza w polskim piśmie emigracyjnym był całkowicie zbyteczny. Jeśli po sześciu latach wiernej służby niewoli, p. Miłosz wybrał wolność, powinien był wraz z tą wolnością wybrać co najmniej sześcioletnie milczenie. Na wykład składa się kilka oczywistych, banalnych i ogranych prawd, wygłaszanych w sposób mętny i pretensjonalny, oraz porcja oczywistych nonsensów. Tani frazes o „półfeudalnej strukturze” Polski przedwojennej nie znajduje żadnego pokrycia w rzeczywistości: w Polsce przedwojennej moloch zgarniał coraz większe połaci życia, a kapitalizm prywatny i wielka własność ziemska znajdowały się na wymarciu. Takim samym demagogicznym frazesem są rzekome rozkosze, jakie spływają na pisarzy w państwach komunistycznych, w przeciwieństwie do „wielkich pisarzy przeszłości”, którzy „rzadko byli za ich życia honorowani”. Willa z basenem czy nawet pałacyk Tuwima, wystawiony za dochody z mieszczańskich fars i operetek, które Tuwim jak przerabiał za Piłsudskiego, tak przerabia za Bieruta i przerabiać będzie zaAndersa (w myśl zasady: „Jakikolwiek jest los Polski, zawsze wiersze pisze Molski”), nie dowodzi jeszcze, by pisarz mógł się tam poświęcić „wyłącznie pracy literackiej”, a „piękne mieszkania” ogółu pisarzy polskich należą do majaków bujnej wyobraźni p. Miłosza. Do takich samych jak rzekomy barak uznania dla „wielkich pisarzy przeszłości” za ich życia. Bo przykład Mickiewicza, Kraszewskiego czy Sienkiewicza, Puszkina, Turgieniewa czy Tołstoja, Goethego, Schillera czy Hauptmanna, Chateaubrianda, Victora Hugo czy

DODATEK KULTURALNY nowego France’a, Byrona, Dickensa czy Shawa, nie potwierdzałby zbyt wymownie tego dość lekko puszczonego aforyzmu. Pan Miłosz pisze o swoim „ironicznym” stosunku do „politycznej emigracji polskiej”, która sprowadza się dal niego do „sporów kilkuosobowych stronnictw”. Taki drobiazg, że na te „polityczną emigrację” składają się nie tylko „kilkuosobowe stronnictwa”, ale kilkaset tysięcy Polaków, którzy już w r. 1945 nie wrócili do Kraju dla tych samych powodów, dla jakich p. Miłosz zdecydował się nie wrócić dopiero w r. 1951 (po sześcioletniej „lojalnej” służbie) uszedł jego uwadze. Uwagi aroganckiego ex-ezoteryka uszło nawet i to, że gdyby nie ta tak „ironicznie” traktowana przez niego „polityczna emigracja”, nie byłoby i świetnej Kultury, która wspaniałomyślnie otworzyła mu swoje łamy. Pan Miłosz w pewnym miejscu przyrównywa siebie do „nędznego robaka, stającego na drodze, którą ma przejść Historia w grzmocie czołgów łopocie sztandarów”. Cóż za megalomania!”. Czy po latach Grydzewski się tego wstydził? Jednak w tamtym czasie nie miał zaufania do nawróconego Miłosza i nie pojmował go również wówczas, gdy poeta na stałe przeprowadził się do Ameryki. UWAGA, AMERYKA! Grydzewski, który żyjąc w Londynie, był jednym znajbardziej zajadłych antykomunistów, nienawidzącym PRL i wciąż lojalnym wobec II RP, nagle zwrócił oczy w stronę Stanów Zjednoczonych. Planował w latach 50. podróż za ocean, a że się nie wybrał, to wszystkich, którzy przyjeżdżali stamtąd, wypytywał o arkana polityki amerykańskiej. Zaangażował się nawet po stronie kandydata republikańskiej reakcji na prezydenta Stanów Zjednoczonych, Barry'ego Goldwatera, senatora zArizony, popieranego przez konserwatywną prawicę. I był w tym zapamiętały, nieprzejednany, hardy, aż nazwano go goldwaterowcem i renegatem, który z żydokomuny przeszedł na skrajną prawicę. A Goldwater, syn Żyda, imigranta z Polski, zagorzały antykomunista, robił wrażenie, kiedy podczas kampanii mówił: „Walnijmy jedną rakietą w męski kibel na Kremlu”. Opowiadał się za zerwaniem stosunków dyplomatycznych z ZSRR i był przeciwny zbyt daleko idącym ustępstwom, na które do tej pory szli amerykańscy politycy wobec ZSRR. Uważał, że to kraj zła i celem tego komunistycznego reżimu jest podbój świata zachodniego. Rozważał też użycie broni nuklearnej przeciwko Chinom i Wietnamowi. W rezultacie prezydentem został Lyndon B. Johnson, a ponoć państwa bloku socjalistycznego oraz ZSRR obawiały się tego faszysty Goldwatera, który przekonywał, że ekstremizm w obronie wolności nie jest wadą. Grydzewski zmieniając poglądy, jak pisze Zofia Kozarynowa, nie zmieniał własnych przekonań, nadal nie godząc się z totalizmem, nie ustępując ze swego antysowieckiego stanowiska ani na jotę. A gdy pod koniec września 1966 roku przyszedł pierwszy wylew krwi do mózgu, Grydzewski zaledwie po dwóch tygodniach w szpitalu wrócił do pracy, a Jancie-Połczyńskiemu, który w 1945 roku osiedlił się na stałe w Nowym Jorku, opowiadał, że co prawda świat mu się nagle zachwiał, nogi zrobiły się jak galareta, ale teraz już dobrze się czuje i może… do swojej aktywności seksualnej wrócić. Janta wspominał, że Grydzewskiemu seksualne podboje dawały nieukrywaną, wręcz sportową satysfakcję i że redaktor uważał się za fenomen w tych sprawach. Jednak przyszedł kolejny udar i Grydzewski zmuszony był zamieszkać w zakładzie prowadzonym przez braci aleksjanów. Tam opiekowano się nim aż do śmierci w 1970 roku. Awtedy do londyńskiej redakcji Wiadomości z całego świata płynęły listy i telegramy kondolencyjne. Pięknie pisał z Nowego Jorku Józef Wittlin: „Grydzewski, nasz wielki zmarły był arką przymierza między dawnymi i młodymi laty, w przedwojennej Polsce przerzucał mosty nad przepaściami, które dzieliły polityczne poglądy i robił to również na obczyźnie, i to do końca swoich dni”. p

dziennika

Przegląd Polski

Trój niak „Za gło ba”

11

MAREK KUSIBA – ŻABKĄ PRZEZ ATLANTYK

W świąteczny czas, jak co skiego. Jest to także „mokra” scena, gdyż poroku, wracamy z rodziną szkodowany szybuje przez odrzwia, zanim nie do zaległości w filmografii zanurkuje w błotną maź, a jego lot, pokazapolskiej. Ale i tak najchętniej ny w zwolnionym tempie, przypomina sceny oglądamy starocie w rodza- z filmu Matrix. Inne mokre sceny pokazują nurkowanie huju Pana Wołodyjowskiego czy Potopu. Zwłaszcza ostat- sarii razem z końmi w błotnej bitwie pod Żółnia część Trylogii Henryka tymi Wodami oraz nurkowanie Michała ŻeSienkiewicza, Ogniem i mieczem, sfilmowa- browskiego wypływającego żabką ze Zbarana przez Jerzego Hoffmana, ma największe ża. Tu inspiracja musiała przyjść od Kevipowodzenie u moich dorosłych już synów, gdyż na Costnera i filmu Waterworld, gdyż w poobfituje, jak normalny film amerykański, wieści Skrzetuski „postanowił okrążyć brzegiem cały staw aż do bagienka”. Pisze Sienw „mokre” sceny. Przyznaję bez bicia, że sam osobiście naj- kiewicz: „Za każdym krokiem Skrzetuskiego bardziej zapamiętałem wejście nagiej Izy Sco- na powierzchnię wód wydobywało się mnórupco do wody, w której przez chwilę pływa- stwo baniek, których bulgotanie doskonale ła żabką, po czym z wody wyszła, pokazując, można było słyszeć wśród ciszy”. Na filmie nieustannie rozlega się innego rochoć w sporym oddaleniu, swe niezaprzeczalne filmowe talenty. Jedynym zadaniem pięk- dzaju bulgotanie. Skrzetuskiego zdanie: „Nie nej Izy było ozdabianie ekranu, więc polska wylewaj waćpan wina” i spora część filmu eksportowa gwiazdka na szczęście nie próbo- przypomina reklamę polskiego przemysłu spiwała w nim grać. Za szybko jednak z wody rytusowego. Aktorzy piją siedząc, stojąc, leżąc, jadąc konno, wybiegła, by męska połowa widowa nawet walcząc. ni mogła nacieszyć zdrowe oczy raWniosek z Ogniem Konie też pidosnym widokiem, od którego ją – skapującą im Onufry Zagłoba, nie wiedzieć czei mieczem płynie, z nosów deszczówmu, odwrócił swe kaprawe oko. niczym okowita, kę. Jednak podczas Inna mokra scena miała miejsce gdy chuch Chmielw brodzie rzecznym, ale zamoczył optymistyczny: nickiego jest zasię tylko pan Skrzetuski, wynosząc jesteśmy bardziej zwyczaj czysty Izę-Helenę z kolaski na brzeg. i rześki jak wiosenW czasie wynoszenia, jak wiemy skłonni do zabawy ny powiew, „Poljaz filmu Hoffmana, Skrzetuski zaniż do zbrodni... ki” zioną gorzałą. kochał się w swym słodkim ciężaNawet gdy przydurze bez pamięci. Kolejna mokra sceszony Chmiel wyna dotyczyła pojedynku Wołodyjowskiego z Bohunem, gdy obaj wpadli do wo- krztusił pierwszy w książce i filmie wyraz: dy, ale zaraz z niej wyskoczyli jak oparzeni, „Wody!”, podano mu gorzałki, „którą pił i pił, bo scenę kręcono na początku marca. Nie bar- co mu widocznie dobrze zrobiło” – jak pisze dzo wiadomo, dlaczego mały rycerz musiał Sienkiewicz. Poza tym sceny upijania się zażyć zimnej kąpieli przed upuszczeniem wa- na umór nieskazitelnego Wołodyjowskiego tażce gorącej krwi. Sienkiewicz jest bardziej i świątobliwego Podbipięty z pijakiem Zagłolitościwy od Hoffmana i nie naraża swoich bo- bą były źle zagrane: ciągłe wznoszenie bełhaterów na przeziębienie, jak i kilka innych kotliwych okrzyków „Zdrowie waszmościów!” dolegliwości, wynikłych z ograniczonych moż- i wymachiwanie rękami to jeszcze nie jest aktorstwo. liwości technicznych filmu polskiego. Krzysztof Kowalewski rozpoczął swoją raNie znał takich ograniczeń Henryk Sienkiewicz, a mimo to w jego powieści Helena w ogó- dosną obecność w filmie od sceny w karczle nie wchodzi nago do wody, jeno pluska się mie i zdania „Nalej do szklanic”, a potem już w rzece w „żupaniku kozackim”, jak pił wszędzie i zawsze. Pił nawet pod stołem na XVII wiek przystało. Nie jest też z wody w czasie mordowania Kurcewiczów przez Bowynoszona. U Sienkiewicza kolaska połama- huna i pił pod Zbarażem w czasie kozackieła osie na suchej drodze i tylko w oddali roz- go ataku. Dwie z najlepszych scen bitewnych lane wody Kahamliku przypominają o istnie- w tym filmie są jego autorstwa: gdy pijany „zdobywa” sztandar i gdy odrzuca za siebie garniu mokrego żywiołu. Za to krew leje się z ekranu Niagarą. Uwa- niec po okowicie, trafiając w głowę atakujążam, że jest to jeden z przejawów ameryka- cego Zbaraż Krzywonosa... Wniosek z powieści Henryka Sienkiewicza nizacji filmu polskiego. Kniahini Kurcewiczowa ginie od rzutu nożem w krtań, co nieod- i filmu Jerzego Hoffmana płynie, niczym okoparcie nasuwa skojarzenia z westernem Sied- wita, optymistyczny: jesteśmy bardziej skłonmiu wspaniałych i pojedynkiem nożownika ni do zabawy i hulanki niż do zbrodni i walz kowbojem przy słupie. Włożenie Zagłobie ki. Mogę mieć cichą nadzieję, że więcej bęprzez Helenę noża do nosa jest z kolei sceną dzie tej pierwszej niż tej drugiej. Oddając się świątecznej konsumpcji Ogniem ściągniętą żywcem ze spotkania Polańskiego z mokrym Nicholsonem nad kanałem w fil- i mieczem oraz ulubionego trójniaka krajowej mie Chinatown. Jedną z bardziej atrakcyjnych produkcji o nazwie „Zagłoba”, życzę moim scen jest wyrzucenie z karczmy przez pułkow- Szanownym Czytelnikom (i Czytelniczkom) nika Skrzetuskiego podstarościego Czapliń- szczęśliwego nowego roku! p

EK POLISH BOOKSTORE POLECA – ZADZWOŃ: (201) 355-7496 Adam Wajrak: Wilki Adam Wajrak osiadł w Puszczy Białowieskiej dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory niezmiennie fascynuje go życie wilków, które są niezwykłymi drapieżnikami. Opisuje życie wilków, które poznał niemal na wylot, a także historię stosunków ludzko-wilczych. Odczarowuje wiele mitów związanych z tymi pięknymi zwierzętami. Jak przyznaje autor, nie udałoby mu się tak dobrze poznać wilków, gdyby nie pomoc pewnej kundelki o imieniu Antonia... s. 271, 23.00 dol.

Jan Potocki: Rękopis znaleziony w Saragossie Ten opus magnum Jana Potockiego powstawał przez ponad dwadzieścia lat. Kultową dziś powieść przełożył w 1847 roku Edmund Chojecki, a na podstawie tego przekładu Wojciech Jerzy Has nakręcił film. Jednak jak się okazuje, nie jest to dokładnie powieść, którą pozostawił po sobie Jan Potocki. Teraz w ręce polskich czytelników trafia powieść w oryginalnym kształcie w znakomitym przekładzie Anny Wasilewskiej. s. 782, 28.00 dol.


Ze świata kultury 12 Przegląd Polski

DODATEK KULTURALNY nowego

dziennika

Artystyczne podziękowanie Jerzemu Maksymiukowi

Dwupłytowy album pt. Maksymiuk/ Sinfonia Varsovia – historia niezwykłej artystycznej przyjaźni spisana muzyką ukaże się 29 stycznia 2016 r. Wydawnictwo z nagraniami Sinfonii Varsovii, zarejestrowanymi w roku 2015 i z nagraniami archiwalnymi Polskiej Orkiestry Kameralnej związane jest z przypadającym w kwietniu jubileuszem Jerzego Maksymiuka i stanowi artystyczny hołd, jaki swemu mistrzowi i wieloletniemu dyrygentowi składają muzycy. Jerzy Maksymiuk założył Polską Orkiestrę Kameralną w 1972 r. i wkrótce zyskała miano jednej z najlepszych na świecie. Koncertowała pod jego batutą w tak prestiżowych salach, jak Carnegie Hall, London Proms, Wiener Ferein i oczywiście w Polsce. Maksymiuk zawsze propagował muzykę współczesną. Jest kompozytorem muzyki symfonicznej, pieśni, kompozycji kameralnych, baletowych i muzyki filmowej. „Pojawienie się w naszym pejzażu muzycznym niespotykanej miary talentu Jerzego Maksymiuka, a dzięki niemu artystycznego ewenementu, któremu na imię Polska Orkiestra Kameralna, było dla nas wszystkich czymś w rodzaju trzęsienia ziemi” – napisał w omówieniu do albumu Adam Rozlach z Polskiego Radia. Wyboru nagrań Jerzy Maksymowicz dokonał ze swoją żoną Ewą Piasecką-Maksymowicz. Na płytach znalazły się dzieła Mozarta, Bacha, Rossiniego, Debussy’ego, Bartóka, Prokofiewa czy Strawińskiego. „Bardzo lubiłem Sonatę numer 3 Rossiniego, a występy często zaczynaliśmy III kon- „Podziwiałem jego sztukę pisania, orkiestrocertem brandenburskim Bacha” – wspomina wania, nowatorstwo i rodzaj dowcipu” – wymaestro, dodając że jego „bohaterem i kom- jaśnia. W jubileuszowej kolekcji są także utwopozytorem numer jeden” jest Igor Strawiński. ry polskich kompozytorów, które zawsze sta-

EUROPEJCZYK Z ARGENTYNY

Od 1950 roku w Akwizgranie przyznawana jest Nagroda Karola Wielkiego, nazwana na cześć władcy z VIII wieku, który pragnął zjednoczyć Europę. W przeszłości to zaszczytne wyróżnienie odebrali m.in. Angela Merkel, Bronisław Geremek, król Hiszpanii Juan Carlos i Francois Mitterrand. Tegorocznym laureatem został pochodzący z Argentyny papież Franciszek. Przewodniczący kapituły nagrody Jürgen Linden oświadczył: „Papież z drugiego końca świata wskazuje milionom Europejczyków kierunek, uświadamia im, co łączy Unię Europejską: ważny dla nas system wartości, szacunek dla godności ludzkiej i prawo do wolności”.

KURT MASUR NIE ŻYJE

W wieku 88 lat zmarł wybitny dyrygent niemiecki Kurt Mazur. Urodził się w Brzegu na Dolnym Śląsku, studia kompozytorskie ukończył w Lipsku, a pianistyczne we Wrocławiu. Przez ponad 30 lat przewodził orkiestrom w Dreźnie i Lipsku. W 1989 roku stał na czele masowych protestów społecznych i apelował do władz ówczesnej NRD o nieużywanie przemocy. W roku 1991 wyjechał do USA, gdzie został dyrektorem muzycznym Filharmonii Nowojorskiej. Współpracował z orkiestrami w Londynie i Paryżu. Do swoich ulubionych kompozytorów zaliczał Brahmsa, Beethovena i Bacha. Był honorowym obywatelem Brzegu i Wrocławia. W 2012 roku wyznał, że choruje na chorobę Parkinsona.

dziło ich projekt mający na celu odrestaurowanie ulicy Granby w zdewastowanej dzielnicy Liverpoolu zwanej Toxteth. We współpracy z mieszkańcami, opierającej się na idei „zrób to sam”, odnowiono jak dotąd 10 opuszczonych budynków komunalnych, zasadzono drzewa i kwiaty. W przeszłości Nagrodę Turnera odebrali m.in. Anish Kapoor, Damien Hirst i Steve McQueen. Konserwatyści od lat zarzucają jurorom, że promują sztukę niskich lotów, obliczoną na szybki komercyjny sukces.

BANKSY W MIASTECZKU UCHODŹCÓW

Koło francuskiego portu Calais, w miasteczku ponad 7 tysięcy uchodźców, którzy pragną przedostać się do Wielkiej Brytanii, pojawił się mural Banksy’ego ukazujący założyciela firmy Apple Steve’a Jobsa dźwigającego stary komputer i niewielką torbę z osobistym dobytkiem. Liczni turyści i mieszkańcy Calais muszą jednak zapłacić koczującym obok imigrantom 5 dolarów za obejrzenie dzieła. Banksy, artysta graffiti, którego tożsamość nadal pozostaje tajemnicą, zaangażował się w pomoc uchodźcom, a na swojej stronie internetowej oświadczył: „Często słyszymy, że imigracja jest zagrożeniem dla danego kraju, a przecież Steve Jobs był synem imigranta z Homs w Syrii. Apple jest najbardziej dochodową firmą na świecie, płaci ponad 7 miliardów dolarów podatku – a istnieje tylko dlatego, że Stany przyjęły kiedyś młodego człowieka z Homs”.

KINO FRANCUSKIE

W Paryżu krytycy i filmowcy wybrali najSPORY WOKÓŁ TURNERA lepszy film francuski 2015 roku. Prix LouisTegorocznym laureatem Nagrody Turnera, -Delluc otrzymał Philippe Faucon, twórca draprestiżowego, lecz zawsze kontrowersyjnego matu Fatima. Jego bohaterką jest imigrantka wyróżnienia w dziedzinie sztuki współczesnej, z Maroka, która porzucona przez męża pracuzostał 18-osobowy kolektyw młodych archi- je jako sprzątaczka i wychowuje dwie nastotektów i projektantów Assemble. Jury nagro- letnie córki. Dziewczynki, w przeciwieństwie

STYCZEŃ 2016

Notatnik styczniowy THE METROPOLITAN OPERA metopera.org Lincoln Center Plaza, NY

2, 7 I Die Fledermaus (Zemsta nietoperza) Johanna Straussa jr.; dyryguje: James Levine; występują: Susan Graham, Paulo Szot, Susanna Phillips, Toby Spence i inni; godz. 1:00 ppoł. (sobota) i 7:300 wiecz. (czwartek) 29 I-20 II Maria Stuarda Gaetano Donizettiego; dyr. Riccardo Frizza; występują: Sondra Radvanovsky, Celso Albelo, Patrick Carfizzi, David Pershall iinni; godz.7:30 wiecz. i 8:00 wiecz. 5, 9 I Anna Bolena Gaetano Donizettiego; dyr.Marco Armiliato; występują: Sondra Radvanovsky, Stephen Costello, Ildar Abdrazakov i inni; godz. 7:30 wiecz. (wtorek) i 1:00 ppoł. (sobota)

NJPAC Newark, NJ njpac.org 1 Center St. Newark, NJ

koncert Royal Philharmonic Orchestra pod dyr. Pinchasa Zukermana; w programie: utwory Elgara, Mozarta, Brahmsa; godz. 8:00 wiecz. 17 I koncert New Jersey Symphony Orchestra poddyr. Jacques'a Lacombe'a; Lisa Pegher – perkusja; wprogramie utwory: Beethovena (symfonie 2 i 4) oraz Koncert na perkusję Danielpoura; godz. 3:00 ppoł. 22 I Winter Festival: Symfonia Fantastyczna Berlioza – New Jersey Symphony Orchestra pod dyr. Jacques'a Lacombe'a oraz Chór Symfoniczny Manhattan School of Music pod dyr. Kenta Tritle'a; godz. 8:00 wiecz. 29 I koncert Orchestre National de France pod dyr. Daniele'a Gattiego; Julian Rachlin – skrzypce; w programie utwory: Debussy'ego, Szostakowicza, Czajkowskiego; godz. 8:00 wiecz. 30 I Winter Festival: A Midsummer Night's Dream – New Jersey Symphony Orchestra pod dyr. Jacques'aLacombe'aoraz The Shakespeare Theatre of New Jersey i Montclair State University Chorale pod dyr. Heather Buhanan; godz. 8:00 wiecz. 8I

nowiły ważną część repertuaru Jerzego Maksymiuka. Obok dzieł Grażyny Bacewicz, Tadeusza Bairda i Adama Jarzębskiego znalazła się także kompozycja mistrza (Vers per archi).

do matki, szybko uczą się francuskiego i językowa separacja tworzy poważną barierę porozumienia. Fatima prowadzi dziennik w języku arabskim, a po wypadku w pracy zapisuje się na intensywny kurs francuskiego. W roli Fatimy wystąpiła Soria Zeroual.

WARHOL WYSZEDŁ Z UKRYCIA

W Muzeum Sztuki Współczesnej w Teheranie oglądać można po raz pierwszy 42 prace Andy’ego Warhola, Jacksona Pollocka, Francisa Bacona i Marka Rothko. Dom aukcyjny Christie’s wycenił płótno Pollocka Mural on Indian Red Ground na 250 milionów dolarów. Wystawione obrazy były częścią kolekcji szacha Iranu, który w 1979 roku w obliczu rewolucji islamskiej musiał uciekać z Iranu. Cenne prace leżały w muzealnym magazynie ponad 36 lat, gdyż konserwatywny rząd irański uznał je za typowy przykład zdegenerowanej sztuki Zachodu. Do 26 lutego podziwiać je można wraz ze 130 dziełami Farideh Lashai, wybitnej malarki, która zmarła w 2013 roku.

POLSKA SZTUKA ZA GRANICĄ

Główna nagroda Międzynarodowego Biennale Akwareli w Shenzhen (Chiny) przypadła Urszuli Wilk za pracę z serii Komety. Obraz Polki zakupiony został przez Muzeum Luohu w Shenzhen. Na biennale nadesłano prawie 4 tysiące prac z 73 krajów. Natomiast w wersalskiej Opéra Royal wystąpiła Capella Cracoviensis, której repertuar obejmuje kilka stuleci – od muzyki średniowiecznej po współczesną. Polscy muzycy zagrali dramat muzyczny Giovanniego Battisty Pergolesiego Adriano in Siria. Towarzyszyli im wybitni śpiewacy operowi: Franco Fagioli i Romina Basso. OPRACOWAŁA: MAŁGORZATA MARKOFF

LINCOLN CENTER

lincolncenter.org David H. Koch Theater 20 Lincoln Center Plaza, NY 14-17 I Shen Yun – występ teatru chińskiego prezentującego tradycyjną muzykę i taniec Państwa Środka; godz. 7:30 wiecz. (14-15-16 I), 2:30 ppoł (16 I), 1:30 ppoł. (17 I)

WHITNEY MUSEUM OF AMERICAN ART whitney.org Gansevoort St, NY

14 I Flatlands – wystawa prezentuje pięciu artystów (Nina Chanel Abney, Mathew Cerletty, Jamian Juliano-Villani, Caitlin Keogh, Orion Martin), z których każdy przedstawia na swych obrazach rzeczywiste przedmioty czy też miejsca, ale w formie przesadzonej, uproszczonej lub spłaszczonej (do 17 kwietnia 2016)

QUEENS MUSEUM

New York City Building Flushing Meadows Corona Park, Queens, NY

Panorama of the City of New York (wystawa stała) – miniatura Nowego Jorku, która została zbudowana przez stuosobowy zespół w ciągu trzech lat i pokazana po raz pierwszy w 1964 roku. Odnowiona, od 1994 jest prezentowana w muzeum na Queensie. Shade Garden: Floral Lamps from the Tiffany Studios (wystawa stała) – kolekcja lamp, witraży imetaloplastyki Tiffany'ego. MIESIĘCZNY DODATEK KULTURALNY

nowego dziennika

WWW.DZIENNIK.COM/PRZEGLAD-POLSKI REDAGUJE: JOLANTA WYSOCKA JW@DZIENNIK.COM


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.