Maryja tryumfuje w Kodniu – o. Leonard Głowacki OMI

Page 1


Maryja tryumfuje w Kodniu

Maryja tryumfuje w Kodniu

O. Leonard Głowacki OMI

Maryja tryumfuje w Kodniu

Opowieść historyczna z okazji 100. rocznicy powrotu cudownego Obrazu Matki Bożej do Kodnia

Słowo wstępne

Ksiądz Biskup Kazimierz Gurda

Wydanie III, poszerzone Kraków

© Copyright by Wydawnictwo AA, Kraków 2025

© Copyright by o. Leonard Głowacki OMI

ISBN 978-83-8340-185-0

Wydawnictwo AA s.c. 31-574 Kraków, ul. Ciepłownicza 29 tel. 12 345 42 00, tel. kom. 695 994 193 www.religijna.pl

Słowo Wstępne

do I wydania

Drodzy Czytelnicy,

Historia obrazu Matki Bożej Kodeńskiej, Królowej Podlasia, stale inspiruje do odkrywania nieznanych dotąd faktów lub do opisywania tych, które już są znane. Książka o. Leonarda Głowackiego OMI, zatytułowana: „Maryja tryumfuje w Kodniu”, opisuje historię obramowaną dwoma wydarzeniami; pierwsze jest bardzo bolesne, bo związane z decyzją cara Aleksandra II z 6 kwietnia 1875 roku o wywiezieniu kodeńskiego obrazu do Częstochowy, drugie natomiast jest radosne, pełne czci i chwały – powrót cudownego obrazu Matki Bożej z Częstochowy; od Siedlec w uroczystej procesji, zakończonej uroczystościami w Kodniu 3 i 4 września 1927 roku.

Te 52 lata nieobecności obrazu Matki Bożej Kodeńskiej w sanktuarium kodeńskim wpisują się w bardzo trudną historię Rzeczpospolitej i historię diecezji janowskiej czyli podlaskiej, obecnie diecezji siedleckiej, która w 2018 roku dziękowała Panu Bogu za 200 lat swego istnienia.

Autor książki językiem prostym, a zarazem bardzo barwnym i pięknym, po epicku opowiada wydarzenia związane z wywiezieniem obrazu z Kodnia i jego powrotem. A przypomina nie tylko same wydarzenia, ale także ludzi, którzy w nich brali udział i – co najważniejsze – przybliża duchowe, religijne przeżycia

uczestników tych wydarzeń. W tych duchowych, religijnych przeżyciach zawarta jest wiara wiernych diecezji podlaskiej, ich miłość do Matki Bożej, z którą od 1631 roku związali swe życie oraz przywiązanie do Kościoła, prosta i rzewna pobożność; przybliżenie tych postaw w naszej dobie staje się wielkim przesłaniem duchowym i apelem do naszych sumień.

Temat bogaty i ważny długo czekał na to opracowanie, a teraz jest ono szczególnie potrzebne i na czasie. Warto jest oczyma wiary zobaczyć i głębiej rozważyć te dzieje, gdy w diecezji siedleckiej, od dwóch lat prowadzone są misje ewangelizacyjne i do każdej z parafii przybywa w swym obrazie Matka Boża Kodeńska i Błogosławieni Męczennicy z Pratulina.

Dziękuję o. Leonardowi za podjęcie się tak wymagającego zadania, a Czytelnikom życzę, by ubogacili się duchowo, by umocnili się w wierze do Boga i w miłości do naszej Matki i Królowej Podlasia.

Z serca wszystkim błogosławię † Kazimierz Gurda biskup siedlecki

Siedlce, 2 stycznia 2020 roku

Od Autora (do I wydania)

Byłoby mi niezmiernie miło, gdybym zgodnie z zamierzeniem mógł tę książkę – ze szczególną cząstką chwalebnych, a zarazem tragicznych i bohaterskich dziejów naszej Ojczyzny – dać do ręki Czytelnikom w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Przeszkody wystąpiły ze strony najmniej oczekiwanej i tak się nie stało. Tym niemniej warto sobie uświadomić tę prawdę, że dzieje

Cudownego Obrazu Matki Bożej Kodeńskiej to cząstka naszych ojczystych dziejów; cząstka, w której wyraziście odbija się dusza i duch narodu. Ta cząstka obejmuje w szczególności ponad pół wieku w okresie rozbiorów i bez mała lat dziesięć w odrodzonej Polsce; graniczny jest rok 1927.

Właśnie w tym odcinku czasu toczy się przedziwna, pełna bólu i chwały historia, której nadałem tytuł: „Maryja tryumfuje w Kodniu”. Osnowę jej stanowią dzieje Cudownego Wizerunku, w 1875 roku wywiezionego na rozkaz cara do Częstochowy, natomiast losy ludzi, wielorako z nim powiązanych, stają się wątkami, które splatają się w wielobarwny i poruszający obraz autentycznej wiary, wierności Bogu i Ojczyźnie – heroicznego trwania przy swojej tożsamości narodowej i religijnej. Biskup Henryk Przeździecki, zbierając te wątki podczas uroczystości powitania w Kodniu wracającej Świętej Ikony – 4 września 1927 – mógł wołać w uniesieniu i mądrze dodawać otuchy:

Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej Królowej Podlasia – Matki Jedności w Kodniu

„Dzień dzisiejszy powrotu Cudownego Obrazu Matki Boskiej do Kodnia jest dniem wesela i tryumfu, jest nauką, że największe trudności przy Boskiej pomocy zawsze pokonane będą, że walka za sprawę Bożą zawsze zakończy się weselem, tryumfem. Dzień dzisiejszy jest nagrodą żywej i wytrwałej wiary, niezmożonej nadziei, niegasnącej miłości”.

Nie omieszkał też dopełnić swej myśli przydatnym wnioskiem teologicznym natury ogólnej:

„Dzień dzisiejszy jest zwycięstwem ducha nad brutalną siłą”.

Okazją do zajęcia się tym tematem było 90-lecie powrotu Obrazu (rok 2017), a bogactwo materiału archiwalnego, wielkiej ilości spraw zbyt mało znanych w stosunku do ich wartości, motywowało dodatkowo. Swoją relację snuję stylem zbeletryzowanym, aby nie nużyć suchymi faktami, ale raczej być dyskretnym przewodnikiem wśród faktów, ludzi, zdarzeń i nastrojów.

Zapewniam, że kreślony obraz tych przedziwnych dziejów wydobywam niejako z archiwalnych dokumentów, co też poświadczam odnośnikami i przypisami, które zainteresowanym pozwolą to zweryfikować. Korzystałem z zasobów Archiwum C.M.C. na Jasnej Górze, z Diecezjalnego Archiwum w Siedlcach, Archiwum Sanktuarium w Kodniu, jak również zasobów własnych i autopsji. Kustoszom archiwów składam wyrazy szczerej wdzięczności za uprzejme udostępnienie interesujących mnie archiwaliów i za wszystkie gesty okazywanej życzliwości.

Opowieść historyczną uzupełniam aneksem modlitewnym.

Intencja jest oczywista: aby głębiej zainteresowani tematyką, w miarę wzbogacania się na poziomie umysłowym, znaleźli także stosowną pomoc do wzrastania duchem w pobożności Maryjnej i kulcie Matki Bożej Kodeńskiej, a coraz ufniej powierzając się Jej orędownictwu, tym pewniej doznawali Jej macierzyńskiej opieki.

Życzę tego całym sercem i zachęcam do lektury.

o. Leonard Głowacki OMI

Św. Jan Paweł II

o Męczennikach Podlaskich

1. Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? (Rz 8, 35)

Drodzy Bracia i Siostry, jakże wymownie brzmią te słowa Apostoła Narodów na ziemi podlaskiej, która wydała nieustraszonych świadków Chrystusowej Ewangelii. Lud tej ziemi przez wieki dawał niezliczone dowody wiary w Chrystusa i przywiązania do Jego Kościoła, zwłaszcza w obliczu wielorakich doświadczeń i krwawych prześladowań oraz ciężkich prób dziejowych. (…)

Odżywają w tej chwili w moim sercu wspomnienia wcześniejszych spotkań z Kościołem siedleckim, zwłaszcza podczas obchodów Tysiąclecia Chrztu Polski w 1966 roku oraz jubileuszu 150-lecia diecezji, kiedy dane mi było sprawować Eucharystię w sapieżyńskim Kodniu, u stóp Matki Bożej Królowej Podlasia. Z radością dzisiaj staję wśród was i składam dzięki Bożej Opatrzności, że mogę oddać cześć czcigodnym relikwiom Męczenników Podlaskich. Na nich w szczególny sposób spełniły się słowa świętego Pawła z dzisiejszej liturgii: ani śmierć, ani życie (...), ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8, 38-39).

2. «Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno» (J 17, 11).

Te słowa wypowiedział Chrystus w przededniu swojej męki i śmierci. Są one poniekąd Jego testamentem. Od dwóch tysięcy lat Kościół idzie przez dzieje z tym testamentem, z tą modlitwą o jedność. (…) Stopniowo też dojrzewało zrozumienie potrzeby odbudowy jedności, zwłaszcza po Soborze Florenckim w XV wieku. Rok 1596 związany jest z historycznym wydarzeniem tak zwanej Unii Brzeskiej. Od tego czasu na ziemiach pierwszej Rzeczypospolitej, szczególnie na ziemiach wschodnich, powiększała się liczba diecezji i parafii Kościoła greckokatolickiego. Zachowując tradycję wschodnią w zakresie liturgii, dyscypliny i języka, równocześnie chrześcijanie ci pozostawali w jedności ze Stolicą Apostolską.

Diecezja siedlecka, w której się dziś znajdujemy – a zwłaszcza miejscowość Pratulin – pozostaje miejscem szczególnego świadectwa tego historycznego procesu. Tutaj bowiem ponieśli śmierć męczeńską wyznawcy Chrystusa należący do Kościoła greckokatolickiego, błogosławiony Wincenty Lewoniuk i jego dwunastu Towarzyszy.

Przed trzema laty, podczas ich beatyfikacji na placu Świętego

Piotra w Rzymie powiedziałem, że „dali świadectwo niezłomnej wierności Panu winnicy. (…) Potrafili wytrwać nawet za cenę najwyższej ofiary. Jako wierni «słudzy» Pana, pełni ufności w moc Jego łaski, dali świadectwo swej przynależności do Kościoła katolickiego w wierności własnej tradycji wschodniej. Nie szczędząc siebie, męczennicy z Pratulina bronili nie tylko świątyni, przed którą ponieśli śmierć, ale także Kościoła, który Chrystus zawierzył apostołowi Piotrowi. Tego Kościoła, którego czuli się częścią jako żywe kamienie” (6 X 1996).

(…) Dali świadectwo swej wierności Chrystusowi w Jego świętym Kościele. W świecie, w którym żyli, z odwagą starali się

prawdą i dobrem zwyciężać szerzące się zło, a miłością chcieli pokonywać szalejącą nienawiść. Tak jak Chrystus, który za nich w ofierze poświęcił samego siebie, by byli uświęceni w prawdzie – tak też oni za wierność prawdzie Chrystusowej i w obronie jedności Kościoła złożyli swoje życie. Ci prości ludzie, ojcowie rodzin, w krytycznym momencie woleli ponieść śmierć, aniżeli ulec naciskom niezgodnym z ich sumieniem. „Jak słodko jest umierać za wiarę” – były to ostatnie ich słowa.

Dziękujemy im za to świadectwo, które winno stać się dziedzictwem całego Kościoła w Polsce na zbliżające się trzecie tysiąclecie. Oni dali swój wielki wkład w budowę jedności. Chrystusowe wołanie do Boga Ojca: zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno, wypełnili do końca poprzez wielkoduszną ofiarę z własnego życia (…).

3. Jak Ty, Ojcze, Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem (por. J 17, 18).

Męczennicy z Pratulina dają wobec świata świadectwo swej wiary, przypominając nam, że Chrystus wezwał i posłał wszystkich swoich uczniów, aby poprzez wieki, aż do końca dni byli głosicielami i zwiastunami Jego królestwa. (…)

Niezliczona jest liczba tych, którzy na polskiej ziemi cierpieli dla Chrystusowego Krzyża i ponosili dla niego największe ofiary.

Niejednokrotnie w swojej historii nasz naród musiał bronić swojej wiary i znosić ucisk i prześladowanie za wierność Kościołowi. (…)

Nie zdołano jednak usunąć krzyża – tego znaku wiary i miłości –z życia osobistego i społecznego, bo głęboko wrósł on w glebę serc i sumień, stając się dla narodu i Kościoła źródłem siły i znakiem jedności między ludźmi (…).

Trzeba, aby tak jak w przeszłości, krzyż był nadal obecny w naszym życiu, jako wyraźny drogowskaz w działaniu i światło rozjaśniające całe nasze życie. Niech krzyż, który swoimi ramionami łączy niebo z ziemią i ludzi między sobą, rozrasta się na naszej ziemi w wielkie drzewo przynoszące owoce zbawienia (…).

(Z homilii w Siedlcach, 10 VI 1999)

Uroczystości 50. rocznicy powrotu cudownego Obrazu Matki Bożej do Kodnia. Na tle obrazu – Metropolita krakowski Karol kard. Wojtyła

Opowieść historyczna z

okazji 100. rocznicy powrotu cudownego Obrazu

Matki Bożej do Kodnia

W zadumie nad medalionem Matki Bożej Kodeńskiej

Zbliżająca się setna rocznica sprowadzenia – 3 września 1927

– Obrazu Matki Bożej Kodeńskiej do Kodnia, po 52 latach przymusowego, a otoczonego czcią pobytu w Częstochowie na Jasnej Górze, daje sposobność, aby przywołać niektóre fakty historyczne i pomyśleć o jego przedziwnych dziejach. Zacznijmy od przypomnienia pewnych ciekawych, a mało znanych epizodów z wcześniejszych jubileuszy.

Z okazji 350. rocznicy obecności Świętego Obrazu w Kodniu i peregrynacji jego kopii, podjętej przed 50. rocznicą powrotu Obrazu ze słynnej banicji, 9 października 1981 w Castel Gandolfo, z grupą kapłanów Diecezji Siedleckiej czyli Podlaskiej (tak się wówczas nazywała), wręczałem Ojcu Świętemu, Janowi Pawłowi II okolicznościowy medalion. Papież przyglądał się w skupieniu, a po dobrej chwili mówi: „Ale ja mam prawo do tego Obrazu. W końcu został ukradziony z mojej kaplicy!” To przejście od cichej kontemplacji wizerunku – i zapewne wspomnień – do żartu, dodało mi odwagi. „Wasza Świątobliwość, mówię, ale cztery lata temu Kard. Wojtyła wyjaśnił nam w Kodniu, że Sapieha Obrazu nie ukradł, tylko sama Matka Boska mu go darowała”. Twarz Papieża rozjaśniła się uśmiechem. Wtedy otwarłem Nowennę do Matki Bożej Kodeńskiej, pokazując historyczną fotografię z pięknym ujęciem Kardynała nieco z profilu, gdy podczas uroczystości klęczał obok Obrazu, uśmiechał się do zwartego tłumu i jego głowa z barkami została jakby wpisana w suknię Madonny. Z jaką radością wpatrywał się w to zdjęcie! Czy przyglądał się bardziej sobie jak ogarnia go płaszcz Pani Kodeńskiej, czy Jej? Tej, która – w zamian za siebie – posłała go do Rzymu?

A ze sprawą Obrazu było tak

W 1977 roku obchodziliśmy uroczyście 50-lecie powrotu Obrazu Matki Bożej Kodeńskiej, skazanego na wygnanie ukazem carskim w roku 1875. Kard. Stefan Wyszyński do końca rezerwował sobie ten termin w kalendarzu, ale ostatecznie choroba nie dawała szans i uroczystościom kodeńskim przewodniczył metropolita krakowski Kard. Karol Wojtyła.

Zanim udał się w procesji na Kalwarię, z klasztornego balkonu – „Kodeński Balkon Papieski!”– długo patrzył w kierunku wschodnim, w przestrzeń przedzieloną granicą, którą tutaj wyznacza rzeka Bug. Z balkonu dobrze widać słup graniczny. Nie ukrywał, o czym myśli: „Jak ten Wschód zdobyć?” Nakreślił szeroki znak krzyża. Niepodzielone granicami błogosławieństwo przyszłego papieża spoczęło na bezbrzeżnej przestrzeni, a on ze spokojem oddał się już cały świętowaniu jubileuszu.

W kazaniu podczas sumy na Kalwarii wziął w obronę Mikołaja Sapiehę:

„Kiedy dzisiaj gromadzimy się wobec Wizerunku Matki

Bożej Kodeńskiej (…), starajmy się jeszcze raz zrozumieć

ten przedziwny czyn, który stał u początków dziejów Matki

Bożej Kodeńskiej. Wedle zwyczajnych, ludzkich sposobów rozumienia, Mikołaj Sapieha, dziedzic Kodnia, zwany Pobożnym, dopuścił się bardzo niepobożnego czynu. Bez zezwolenia papieża Urbana VIII zabrał obraz z jego kaplicy. Można by powiedzieć: ukradł…

Wydaje się jednak, że aby zrozumieć tę «błogosławioną winę», trzeba uświadomić sobie, iż ten Obraz zanim został wzięty, był mu w jakiś sposób darowany. Nie przez papieża

Urbana VIII. Myślę, że darowała mu go sama Bogarodzica.

Kiedy znalazł się w Rzymie, kiedy zapatrzył się w Jej Wizerunek, umieszczony w kaplicy gregoriańskiej, kiedy mówił

w tym, co my języku, po wielekroć razy: łaskiś pełna, łaskiś pełna! – doznał szczególnej łaski. Nie tylko wrócił do zdrowia, ale jeszcze otrzymał wewnętrzne objawienie, wewnętrzną pewność, że ten Obraz, na który patrzy, w którym artysta wyraził podobiznę Matki Chrystusa, zostaje mu darowany nie tylko dla niego i jego rodziny, ale dla Ludu Bożego tej ziemi, z której przybył. Więc go zabrał bez zezwolenia Papieża. Potem został mu ten Obraz po raz drugi darowany. Kiedy Ojciec Święty przekonał się o jego pobożności, o jego szlachetnych zamiarach, odpuścił mu winę i Obraz, już za zgodą Stolicy Apostolskiej, został tutaj w Kodniu. Dwa razy więc został darowany”.

Matka zostająca wśród dzieci

Po tym wywodzie wolno już sobie darować zastanawianie się nad prehistorią obrazu Matki Bożej Kodeńskiej, ale ze wszech miar wypada przypomnieć nieco faktów z późniejszych jego dziejów. Są one niezwykle bogate.

„Przez wieki całe pokolenia za pokoleniami szły do Kodnia – napisze bp Henryk Przeździecki. – Za pokorną, szczerą, pełną ufności modlitwę, szczodrą zapłatę otrzymywały (…).

Polska cała zwracała się do Kodnia, gdzie Królowa nasza błogosławiła wszystkim”.1

Ale podobnie jak przez całą Rzeczpospolitą, tak i przez ten jej zakątek przetaczały się wojny, żołdactwo wszelkiej maści mordowało ludzi, paliło zabudowania, profanowało i dewastowało kościoły. Warto wspomnieć, że przed Kodeńską Madonną stanęli również królowie szwedzcy, Karol Gustaw i Karol XII. Pozwolili

1 List Pasterski z dnia 9 lipca 1927, Wiadomości Diecezjalne Podlaskie 7/1927, s. 233.

oni swoim żołnierzom plądrować świątynię, rąbać obrazy i portrety, ale żaden z nich nie ważył się zbezcześcić Cudownego Obrazu.

W 1680 r. w uroczystość Trójcy Przenajświętszej pożar strawił niemal całe miasto. 2 Płomienie przeniosły się na kościół Św. Anny; pośpiesznie wyniesiono jedynie Najświętszy Sakrament, a wobec szalejącego żywiołu już nie udało się albo w popłochu zgoła zapomniano o Obrazie. Chwilę później wiernych do głębi przejęła świadomość, że oto mogą utracić swój skarb – Obraz kochającej Matki. Tysiące ludzi pokotem padło na kolana, wznosząc żarliwą modlitwę, wśród łez i lamentu. Taka modlitwa nie mogła być daremna. Świątynia się wypaliła, że zostały tylko czarne mury. Spłonął dach i całe wyposażenie wnętrza, lecz Obraz pozostał nienaruszony. Nie tknął go nawet dym, nie przyprószył popiół. Za miłość, jakiej doznawała na tej ziemi, ta najlepsza Matka umiłowała lud podlaski i chciała wśród niego pozostawać, nie tylko ten jeden raz wychodząc zwycięsko z wojen, grabieży i pożarów.

„Nawracanie” na prawosławie

„Przez długie lata Podlasie jęczało szlochem mordowanych, katowanych, spływało krwią prześladowanych za Unię, za jedność” (bp Przeździecki). Ta niezłomność polskiego ludu, spędzała sen z powiek carowi i jego namiestnikom na ziemiach polskich. Nasilali prześladowania i – wypełniając „carską misję” – stosowali coraz drastyczniejsze metody „nawracania” unitów na prawosławie. Szczególną motywacją ku temu stało się Powstanie Styczniowe. Po jego stłumieniu wzmogli represje i – rzecz znamienna: dążąc do skasowania Unii i zmuszenia unitów (wyznawców obrządku

2 Ks. Franciszek B. Kowalski OMI, Kodeń Marji, 1927, s. 45.

bizantyńsko-słowiańskiego, czyli grekokatolików) do przejścia na schizmę, „zaczęto od kasowania różańca”3 oraz zakazu śpiewania w kościele, a „największych burzycieli i nieposłusznych” osadzano w więzieniu w Siedlcach na długie miesiące; następnie „wydarto organy z kościoła” i zakazano „używania języka polskiego w kościele”; wreszcie przyszła kolej na odbieranie kościołów katolikom i unitom, więzienie księży i „nawracanie” na prawosławie przez publiczne chłosty i „mrożenie”, a także strzelanie do obrońców swoich świątyń.

„Batożenie” i „mrożenie”, dwa straszne słowa, dwa obrazy rzeczywistości przeżywanej na Podlasiu podczas zaborów przez wiernych obrządku wschodniego, pozostających w jedności ze Stolicą Apostolską. Przyjrzymy się temu najpierw na przykładzie wioski Rudno w świetle autentycznych zeznań świadków. Niech to będzie ilustracja, ukazująca religijne i narodowe oblicze tego regionu, zwłaszcza w ostatnich dziesiątkach lat XIX wieku.

W początkach stycznia 1874 roku do wioski przybył radzyński naczelnik Wasilij Kotow z urzędnikami, w obstawie kilku setek Kozaków i rot piechoty.

Kazał spędzić wszystkich gospodarzy przed karczmę na gościńcu, dokąd zawczasu przywieziono dwie fury rózeg, tutaj ustawiono wszystkich w szeregi, i wtedy wyjaśnił cel swego przybycia: «Nie ma, co się upierać, trzeba dobrowolnie i bez rozlewu krwi przejść na prawosławie, bo inaczej, ot, co was

3 Sytuację unitów ukazuję na konkretnym przykładzie wioski Rudno; patrz: Ks. F. Dzięga, Proboszcz Rudniański, Prześladowania za wiarę unitów w Rudnie, Rudno 1926. Druk: Salez. Zakł. Graf. w Warszawie, od s. 9 nn. Wyjaśniam, że dla komfortu czytania, a równocześnie, żeby nie wprowadzać zamętu w zakresie ortografii i nie wzbudzać mimowolnych odruchów negatywnych w umysłach czytających, wprowadzam drobne korekty, zgodnie z obecnymi zasadami pisowni; w tytułach zostawiam pisownię niezmienioną, tak samo, gdy chodzi o skróty, zastosowane przez autorów; gdy wydaje się to pomocne, dopełniam je w nawiasach.

czeka», pokazał wozy z rózgami. Niebawem były one użyte. Zaczął każdego z osobna pytać, czy się zgadza: «ty sogłasien?».

Od razu słyszał głośne i stanowcze: «Nie! Nie!» Zaraz pierwszych z rzędu zaczęto siec. Sieczono mocno. Krew się polała”.4

Jednak naczelnik nic nie zyskał. Był zły, że będzie musiał przyjeżdżać więcej razy. Nie mógł przewidzieć, że nawet wieści o strzelaniu do wiernych i śmiertelnych ofiarach w Drelowie (17 stycznia 1874) i potem o heroicznych męczennikach w Pratulinie (26 stycznia 1874) nie tylko nie osłabią ducha unitów, ale wręcz przeciwnie, umocnią ich w wierze i jedności z Kościołem.

„Cóż to za swołocz w tym Rudnie, żebym ja miał tyle razy jeździć do nich” – pienił się Kotow. Zapewne też się domyślał, że niektórzy mężczyźni zdążyli uciec do lasu, gdy się rozeszła wiadomość, że nadciąga ze swoją armią, i to przyprawiało go o wściekłość.

W listopadzie stanął butnie na ganku plebanii z nahajem w ręku (a osłaniały go trzy sotnie Kozaków i sześć rot piechoty, nie licząc urzędników) i tak zaczął proceder „nawracania”:

„Bratcy! Czy wy wiecie – mówił po rosyjsku – że sam car dał taki rozkaz, abyście przeszli na prawosławie, sam car jest prawosławny i wy musicie być prawosławnymi, ot i ja prawosławny, a czy mnie z tym źle?! A czy wy wiecie, co to jest rozkaz cara!? Rozkaz to znaczy, czy ogień, czy woda, czy śmierć, to tak być musi”.

Mówił i sam się podniecał, zaczynał krzyczeć, kląć, grozić i wymachiwać nahajem.

„Wam upierać się nie wolno, tylko tak jak chce car, bo inaczej… (…). To ot nie ja już, ale ten knut do was, swołoczy,

4

Ks. F. Dzięga, Prześladowanie za wiarę unitów w Rudnie, 1926, s. 11.

mówić będzie. A u nas wszystkich i wola i ręce żelazne i do samej śmierci wam żadnego politowania nie będzie, sobaki wy jakieś!”.5

Dawał czas do namysłu, do jutra, a jego wojsko, rozlokowane w gospodarstwach, mogło swobodnie grabić, wyrzynać drób, bydło, świnie, bawić się i używać; co więcej, gospodynie musiały dawać im śniadania i kolacje, a ta sytuacja mogła się przedłużać na wiele dni. Kto indywidualnie pytany przez naczelnika zgodził się przejść na prawosławie, od razu zostawał zwolniony i wypisano to na frotowej ścianie jego domu, co oznaczało, że tutaj już grabić nie wolno. A kto był „oporny”? – „Dać takiemu 50 batów, ale takich spod ciemnej gwiazdy”.

„Wtedy w mgnieniu oka odprowadzano biedną ofiarę na bok, obnażano, obalano na ziemię, jeden żołnierz siadał na plecach, drugi na nogach, a dwaj Kozacy z nahajkami, pod komendę i rachunek wachmistrza, uderzali. Gdy tak niektóremu wyliczono już 30, 40 lub 50 batów, z groźną miną podchodzi naczelnik, pochyla się, chwyta całą garścią za włosy leżącego, i podnosząc nieco do góry głowę, zapytuje: «No! Cóż! Teraz pójdziesz na prawosławie, czy nie!?» Leżący prócz jęków, nic nie odpowiada, przeto, ze złością, popchnąwszy go jeszcze nosem w ziemię, woła do oprawców: «Bić go dalej!» Bili do 70 uderzeń i więcej. Po takim biciu nie tylko skóra ludzka, ale i bydlęca musiałaby popękać, więc też krew się lała obficie”.6

Aby wyrobić sobie pełniejsze wyobrażenie o metodach sławetnego „nawracania” na prawosławie w carskiej Rosji i kreatywności wykonawców tego procederu, zgodnie z temperamentem

5 Ks. F. Dzięga, jw. s. 15.

6 Jw., s. 17.

i nastrojem, jeszcze inny przykład, tym razem w relacji „świadka tamtych wydarzeń”, księdza kan. Józefa Pruszkowskiego. Urodzony w Białej Podlaskiej (1 lutego 1837 r.), historyk z zacięciem zbieracza-dokumentalisty, w interesującym nas okresie, pracował jako kapłan w dekanacie janowskim.7 Księża tamtejsi – łacińscy i uniccy – dobrze ze sobą zaprzyjaźnieni, „pomagali (mu) szczerze w zbieraniu z bliższych i dalszych stron wiadomości”, jak sam zaświadcza. Co więcej, miał on również zaufanego człowieka (Konrad Graczuk), który posiadając „katolicki paszport, przechodził bezpiecznie z miejsca na miejsce, jako człowiek szukający pracy i zarobku”. Kapłan zaopatrywał go w pieniądze, aby nie tylko miał „z czego żyć w czasie swoich trudów, ale niekiedy obdarzył biedniejszych od siebie, w obronie wiary świętej przyprowadzonych do ostatniej nędzy”. W roku 1875 i następnych posyłał go „do kolejno oznaczonych parafii i wiosek unickich w dekanatach Podlasia, w celu zebrania wiadomości o działaniach w tych stronach «misji carskiej», notowania nie tylko imion i nazwisk zamęczonych ludzi za świętą wiarę, ale do zapisania ich nieulęknionych tłumaczeń się i odpowiedzi na pytania i rozkazy schizmatyckich przywódców, zmuszających ich do przyjęcia carskiej wiary”.

Po tym wprowadzeniu zapewne będzie łatwiej stanąć duchem w prawdzie owej rzeczywistości, opisywanej przez ks. Pruszkowskiego. Chodzi tu o parafię unicką w Ortelu Książęcym, a obraz

7 Patrz: Martyrologium czyli męczeństwo Unji Świętej na Podlasiu z autentycznych źródeł zebrał i napisał (P.J.K. Podlasiak), Ks. Józef Pruszkowski, część 1-sza 1864-1882, wydanie drugie przejrzane i powiększone, Lublin 1921, s. 104 n. Autor już w 1882 roku wysłał rękopis do Krakowa, podpisując się pseudonimem, nie ujawniając też świadków i ludzi, którzy zebrali materiały. Skutkiem nagłej śmierci kapłana, który miał wydać książkę, i zawieruszenia się rękopisu, ukazała się ona dopiero w r. 1905 w Krakowie (pod pseudonimem), mając potem wiele wydań; bodaj ostatnie w Woodbridge, Nowy Jork 1983, cz. 1 i 2.

tego, co tam się działo, można po prostu jak kliszę nałożyć na inne parafie (wymieni je potem). Obraz to przejmujący: z jednej strony pełen perfidii, okrucieństwa i pogardy, a z drugiej – chwalebny i godzien podziwu, jako wzór cnoty męstwa i heroicznej wierności Chrystusowi.

Przytoczę dłuższy fragment tekstu, który dla piszącego nie był opisywaniem dziejów minionych, lecz przeżywanej, dziejącej się rzeczywistości. Oto on:

„Parafianie, lękając się wprowadzenia do ich kościoła schizmatyckich porządków, zamknęli cerkiew, klucze ukryli i otoczyli świątynię, stojąc we dnie i nocy na straży, aby nie wpuścić do niej prawosławnego popa na sprofanowanie jej świętości.

Na raport strażników, zjechał do Ortela naczelnik powiatu, pułkownik Dewel. Sądząc, że głównym sprawcą zebrania ludu przy cerkwi jest Konrad Kożuchowski, włościanin, i on zapewne ukrył klucze cerkiewne, pragnąc spokojnie rzecz załatwić, wezwał do siebie Kożuchowskiego.

Najprzód począł wychwalać jego rozum, poczciwość, sprawiedliwość, a potem, przystępując do rzeczy, poprosił go o oddanie kluczy cerkiewnych i wpłynięcie na parafian, aby zaniechali bezowocnego opierania się rządowi, a do popa i zarządu cerkwią nie wtrącali się. Gdy ta próba nie udała się i Kożuchowski oświadczył Dewelowi, że chociaż mu wiadomo jest, u kogo są klucze cerkiewne, to jednak braci swoich unitów nie zdradzi, tym więcej wpływać na nich nie będzie, aby zaprzestali strzec swojej wiary i sumienia. Naczelnik wówczas począł go kusić pieniędzmi i wtykając mu paczkę rubli, zapewniał mu łaskę i opiekę rządu nad nim i jego dziećmi, za spełnienie prostego obowiązku z jego strony – uspokojenia ludu. Po odrzuceniu tej pokusy przez Kożuchowskiego, Dewel wpadł w gniew, przyskoczył do oczu wiernego unity, groził

mu pięściami, zniszczeniem jego majątku, zabiciem go jak psa i jego dzieci. Lecz widząc, że Kożuchowski spuściwszy oczy ku ziemi, zdaje się zupełnie na wolę barbarzyńcy, ale bynajmniej nie myśli spełnić jego zadania, bił go pięściami w głowę i twarz, a potem zakrwawionego, otworzywszy drzwi, rękami i nogą pchnął go za próg na ziemię.

Rozgniewany do najwyższego stopnia, że mu na wstępie nie udała się religijna misja cesarska, powrócił do Białej.

Po upływie czterech tygodni od zamknięcia cerkwi, Dewel na rozkaz Gromeki przybył do Ortela z wojskiem i zażądał od parafian wydania sobie kluczy cerkiewnych i organów.

Rzekł do zgromadzonych unitów: «Jużeście się nacieszyli nimi przez cztery tygodnie, teraz oddajcie je, one do mnie należą».

Kazał przy tym zaaresztować Kożuchowskiego i Feliksę Marciniukową, zacną i we wsi szanowaną kobietę, a przywoławszy ich na plebanię, bić ich począł, szczególniej Kożuchowskiego.

Wybił mu zęby, zgruchotał szczękę, pokrwawił straszliwie i wypchnąwszy za drzwi, kazał strażnikom skrępować jego i Marciniukową i odwieźć ich do kryminału bialskiego.

Załatwiwszy się z Kożuchowskim, Dewel rozkazał wojsku pójść z bagnetami na unitów i od cerkwi ich odpędzić.

Następnie odbił drzwi kościelne, organy zniósł i pod konwojem strażników odesłał je do Białej, wśród płaczu i przekleństwa unitów. Następnie cerkiew oddał w opiekę popa, a wokoło niej postawił silną straż z kozaków. Wojsko rozkwaterował po domach unitów, na ich utrzymaniu i z zadowoleniem zwycięscy wrócił do domu.

W tym czasie przybył do Białej Popiel z Chełma w charakterze wizytatora uwięzionych unitów. W towarzystwie miejscowego popa Liwczaka zajechał do więzienia «nawrócić» unitów do przyjęcia zaprowadzających się w cerkwi zmian, oraz uszanowania przysłanego im popa. Pomiędzy więźniami za wiarę

był Kożuchowski z Ortela, którego Dewel wskazał Popielowi, jako nieprzejednanego unitę i Polaka.

«Moje dzieci – rzekł Popiel do więźniów – znam ja was i to mię pociesza, że jesteście dobrzy ludzie i religijni, chcecie Boga chwalić, jak i my wszyscy. Lecz my jesteśmy Rusini, po cóż więc my mamy, na przykład, nosić te polskie łatki (i tu wskazał na szkaplerz wyglądający z zanadrza stojącego unity), albo te łańcuchy (tu znowu zwrócił uwagę na koronki i różańce, które unici trzymali w rękach lub mieli zawieszone na szyi). Po co my mamy mówić, śpiewać i modlić się po polsku, kiedy my mamy piękniejszą od polskiego języka, ruską mowę, śpiew nasz i modlitwy nasze za cesarza, za ojczyznę naszą i za nas samych.

My chcemy być tylko sami w cerkwi naszej, bez Polaków i polskich dodatków, które już dawno powinniśmy wyrzucić. Proszę ja was, moje dzieci, upamiętajcie się, bądźcie posłuszni rządowi, który chce dobra i zbawienia waszego, bo inaczej nie poradzicie i w więzieniu zgnijecie».

Tu Konrad Kożuchowski, a z nim unici odpowiedzieli

Popielowi, przerywając mu jego oratorski zapał: «Proszę Wielmożnego Pana! Za prawdę i wiarę mamy już zęby wybite, w głowie od pobicia szum wielki, wyrwane włosy, pokrajane ciało batogami kozaków, a w więzieniu męczymy się ustawicznie dnie i noce, – ciężko to bardzo człowiekowi. Ale wolimy tak zgnić w kryminale i być wyznawcami Chrystusa, niż na wolności być Judaszami sumienia i zdrajcami religii».

Urażony Popiel tak śmiałą odpowiedzią unitów, zwrócił się do Dewela i rzekł: «Jeżeli tak wszyscy unici mówią i myślą, jak ci hardzi ludzie, to już duch polski zupełnie ich przejął, z nimi trudna sprawa. Niech sobie wracają do więzienia i tam czekają, aż koronki i różańce ich wybawią».

Na drugi dzień po tej wizycie Popiela kilkunastu unitów z Konradem Kożuchowskim wysłanych zostało z Białej do

siedleckiego więzienia. W kilka tygodni później do Ortela przybyło wojsko, pod wodzą znanego zwierza, kapitana Gubaniewa, aby dopełnić «nawrócenia» unitów na prawosławie. Obaj misjonarze schizmy i piekła razem, Aleszko naczelnik i Gubaniew, nie ustępowali jeden drugiemu w srogości dręczenia unitów. Zwołali wszystkich parafian przed plebanię, lecz każdego pojedynczo z listy przywoływali do siebie. Gdy unita odpowiedział na zapytanie, że prawosławia nie przyjmuje, Aleszko kopał go nogami, rzucał o ziemię, deptał obcasami, a Gubaniew pięściami tłukł szczęki i zęby wybijał. Następnie strażnicy wywlekali z plebanii zakrwawionego człowieka, a Kozacy, na rozkaz Aleszki, okładali go nahajkami przed zebraną gromadą.

W przeciągu dziesięciu tygodni każda wieś kolejno i każdy unita sześć razy przeszedł i egzamin ten, i tę barbarzyńską męczarnię. Po niej wszyscy wyglądali nie jak ranni po wojnie żołnierze, lecz jak niepodobne do ludzi straszydła z czarnymi policzkami, z sinymi i podbitymi oczami, z powyrywanymi włosami i zębami wybitymi, opuchli, owiązani, nie mogąc słowa przemówić. Wielu też zbitych leżało po domach, nie mogąc się ruszyć na swoich barłogach. Policja ich śledziła, czy nie udają choroby, a Gubaniew pulsy ich liczył i wyrokował jak medyk, czy chory może leżeć, lub powinien wstać i tego zaraz Kozacy podnosili na nogi.

W końcu nie zapytywali już naczelnicy, czy unici prawosławie przyjmą, lecz czy tylko chodzić będą do cerkwi i popa przeproszą. A kiedy i na to odbierali odmowną odpowiedź, naczelnicy oprócz postoju wojska na żołdzie i utrzymaniu parafian, okładali unitów kontrybucją coraz nową i dopełniali miary zniszczenia, aby z rąk ich ostatnią kruszynę chleba wydrzeć i ściągnąć z ich karków ostatnią siermięgę.

SPIS TREŚCI

ANEKS I

Litania

ANEKS II

PIEŚNI DO MATKI BOŻEJ KODEŃSKIEJ

1.

3.

5.

6.

7.

12. Zgrzebne ich koszule (Męczennicy Pratulińscy) ........................

13. Hymn do Matki Bożej Kodeńskiej na

Poruszająca opowieść

o wierze i miłości do Ojczyzny – zakorzeniona w niezwykłych losach

cudownego Obrazu Matki Bożej Kodeńskiej

Książka ukazuje dramatyczne dzieje wywiezienia wizerunku na rozkaz cara w 1875 roku oraz jego triumfalny powrót do Kodnia w wolnej Polsce w 1927 roku.

O. Leonard Głowacki OMI, korzystając z materiałów archiwalnych i świadectw epoki, z rozmachem kreśli żywy obraz duchowej siły polskiego narodu, który pomimo prześladowań i politycznych przeciwności nie wyrzekł się swojej tożsamości religijnej.

To pasjonująca lektura historyczna, ale przede wszystkim duchowa podróż do serca maryjnej pobożności Polaków. Całość wzbogaca modlitewny aneks – zaproszenie do osobistej re eksji i zawierzenia Matce Bożej Kodeńskiej.

Pełne mocy świadectwo niezłomnej wiary w trudnych czasach

ISBN 978-83-8340-185-0

ISBN 978-83-8340-185-0 Cena: 34,90 zł w tym 5% VAT 9 788383 401850

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.