pismo o kulturze Nr 5/2022 Radom ISSN 2545-0867
Na okładce:
Mural na skrzyżowaniu Lubomirskiego i Rakowickiej w Krakowie (17 maja 2022 r.) Fot. Stanisław Zbigniew Kamieński „Miastotwórczość”
Pismo o kulturze Nr 5/2022 Radom egzemplarz bezpłatny ISSN 2545-0867
Temat numeru: Z wojną w tle
Redakcja: Korekta: krysztalowakorekta.pl
Stanisław Zbigniew Kamieński – redaktor naczelny
Agata Morgan – sekretarz redakcji Mariusz A. Dański – redaktor graficzny
Marcin Kępa
Wydawca: Stowarzyszenie Zwykłe „Miastotwórczość” ul. A. Struga 1 26-600 Radom e-mail: miastotworczosc@gmail.com www.miastotworczosc.wixsite.com/index
Druk: Drukarnia Biały Kruk Milewscy Sp. J. e-mail: drukarnia@bialykruk.com
Redakcja zastrzega sobie prawo redagowania i skracania nadesłanych tekstów. Jednocześnie zapewniamy integralność treści i formy utworów literackich.
Drodzy Czytelnicy, mamy prośbę o wsparcie naszych działań. Chcemy, by nasze pismo było dostępne dla wszystkich zainteresowanych, bez względu na sytuację materialną, dlatego postanowiliśmy, że będzie bezpłatne. Prosimy o darowizny w formie dobrowolnych wpłat na konto: Stowarzyszenie Zwykłe „Miastotwórczość”, ING BANK ŚLĄSKI S.A. 53 1050 1793 1000 0090 3143 5861 Tytuł przelewu: darowizna na rzecz Stowarzyszenia Zwykłego „Miastotwórczość”. Bardzo dziękujemy!
Justyna Domagała
Michał Płoski
| Zbigniew Dmitroca | 48
Rysunki Andrzeja Bartnika | 49
Tajemnice wspólnej niepamięci | Jacek Bomba | 54
Portrety mieszkańców miasta | Jacek Bomba | 57
Sztuka jako inny rodzaj myślenia Kilka przykładów z przestrzeni publicznej czterech miast | Agata Morgan | 62
Wiersze | Monika Kostera | 67
Świat jest mały | Bartek Katana | 70
Wiersze | Marcin Kępa | 72
Odrzutowce nad karuzelą, czyli wszystko na sprzedaż | Marek Barański | 73 Ścieżka obok drogi | Tomasz Warmijak | 78 Artystka, z mężem artystą i rodziną, na skraju małego miasteczka, niemal na wsi Ewa Wrzosek | 88 Kryminał rzeczą gorszą? | Mc | 91 Marzenia i rzeczywistość | Ania Wojcieszek
1 wstęp Spis treści bez tytułu | Stanisław Zbigniew Kamieński | 2 Mój Kijów | Michał Płoski | 7 Z życia przedmiotów | Wojtek Kamieński za Adamem Zagajewskim | 12 Alfons Wicherek − radomianin z Bydgoszczy | Barbara Kopczyńska · Jacek Wicherek | 16 Kapelusze, szkoła i miłośnicy sztuki O radomskich wątkach rodziny Lorentzów | Marcin Kępa | 22 „Brewiarz miłości”. Zofia Romanowiczowa jako tłumaczka | Karol Alichnowicz | 26 O Leszku, jakiego znałem, a może raczej nie znałem? | Stanisław Zbigniew Kamieński | 29 Rysunki i obrazy Leszka Kwiatkowskiego | 31 O ojcu | Paulina Kondlewska | 31 Wiersze Tadeusza Rózewicza | Wybór i komentarz Julii Różewicz | 43 Andrzej
Moje
95 O pOLItYCE I RELIGII pOEZJA / OBRAZ wYBItNI RADOMIANIE GALERIA pOEZJA pROZA GALERIA O twÓRCZOŚCI pLAstYCZNEJ O MIAstACH pOEZJA pROZA pOEZJA O FILMIE O MUZYCE O CERAMICE RECENZJE MŁODZI AUtORZY pOŻEGNANIA
| 92
pożegnanie Profesora Krzysztofa Pendereckiego | Tomasz Warmijak |
stanisław Zbigniew Kamieński
Zastanawialiśmy się, jaki temat okaże się wiodący w kolejnym numerze „Miastotwórczości” u schyłku (mieliśmy nadzieję) pandemii. Co wysunie się przed inne tematy i wątki na pierwszy plan? Gdy 24 lutego Rosja napadła na Ukrainę, nie mieliśmy już wątpliwości. A więc wojna! Należę do pierwszego od niepamiętnych czasów pokolenia polaków, które zna wojnę jedynie z filmów, literatury i opowiadań rodziców, ale pamięć wojny była zawsze obecna w naszym domu. Moi rodzice, uchodźcy zza Buga, nie potrafili pogodzić się z myślą, że nigdy już nie wrócą do miejsca swojej młodości. Radom wybrali do osiedlenia dlatego, że wcześniej zamieszkali tu krewni mojego ojca, uciekinierzy z wołynia, którym udało się, dzięki ostrzeżeniu sąsiadów Ukraińców,zbiec w 1943 roku spod Krzemieńca przed ukraińskimi banderowcami. te straszne wydarzenia otrzymały nazwę Rzezi wołyńskiej.
Jak można przeczytać na stronie portalu cozadzien.pl z czerwca 2014 roku, osoby skupione wokół Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich oraz pracownicy naukowi UTH w Radomiu wybrali projekt pomnika upamiętniającego Polaków pomordowanych na Wołyniu przez banderowców (…) Prawda jest taka, że cały czas o tej zbrodni mówi się zbyt mało. My nie możemy zapomnieć o tej tragedii, dlatego uznaliśmy, że pomnik będzie odpowiednią formą oddania hołdu tysiącom bezbronnych rodaków,którzy zginęli wiele lat temu – powiedział Bogusław Stańczuk, prezes towarzystwa. Dobrze się stało, że owa inicjatywa nie miała dalszego ciągu, że pomnik Rzezi wołyńskiej nie stanął gdzieś w Radomiu. Nie chodzi o to, abyśmy wyrzucali z pamięci tragiczne wydarzenia naszej historii, jednak takie pomniki, jak mi się zdaje, czynią więcej złego niż dobrego, podsycają nienawiść do naszych wschodnich sąsiadów, o co właśnie dzisiaj chodzi putinowi.
Relacje polsko-ukraińskie były zawsze skomplikowane i trudne, nie mam zamiaru wdawać się tu w ich szczegóły, przede wszystkim ze względu na brak kompetencji, ale i miejsca na papierze. Zainteresowanych odsyłam do wikipedii, wspomnę tylko, sam się nią posiłkując, o Euromajdanie – manifestacjach i protestach Ukraińców na placu Niepodległości w Kijowie (listopad 2013 – luty 2014) wobec prorosyjskiej polityki ówczesnego prezydenta Janukowycza i jego partii Regionów i krwawym tłumieniu tych protestów przez jednostki specjalne „Berkut”. w lutym 2014 roku tzw. separatyści, wspierani militarnie przez Rosję (Federację Rosyjską), wywołali powstanie przeciwko nowym władzom w Kijowie (dążącym do podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską) i ogłosili suwerenność samozwańczych Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych. Rozpoczęła się aneksja Krymu i wojna (hybrydowa) w Donbasie. Ale działo się to stosunkowo daleko od naszego kraju, nie odczuwaliśmy jeszcze bezpośredniego zagrożenia, choć poczuliśmy się zaniepokojeni, stopniowo zapominaliśmy, my i Europa Zachodnia, o wydarzeniach na wschodzie Ukrainy.
teraz Rosja jawnie napadła na Ukrainę. putin, szukając pretekstu do wojny, posługuje się hasłami walki z ukraińskim faszyzmem, z banderowcami i z antysemityzmem. Zbrojna agresja Rosji wywołała wśród polaków reakcję na niespotykaną skalę. poczuliśmy solidarność z napadniętymi ludźmi, niezależnie od ich nacji, co (teoretycznie) nie musiało być tak oczywiste. przyjęliśmy uchodźców zza wschodniej granicy spontanicznie, ze współczuciem i serdecznością.trzeba także dodać, że od lat mieszka i pracuje w polsce wielu Ukraińców, kobiet i mężczyzn, ich liczba przed wybuchem wojny była szacowana na około 1,35 mln osób. Moi znajomi z Gdańska, spod tarnowa, z wyśmierzyc nad pilicą, z Gorzowa wielkopolskiego i z Radomia
2 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | WSTęp
zaprosili do swoich domów ukraińskie rodziny (córka w jednej z tych rodzin ma na imię Anhelina).
Zwróciłem się do Ewy, żeby opowiedziała, jak to się stało, że zamieszkała u nich młoda Ukrainka Katia z synkiem saszą. Okazało się, że Katia jest daleką kuzynką Ewy,przyjechała spod Żytomierza,skąd pochodzi rodzina Ewy ze strony jej mamy.Mama ewakuowała się do polski w 1947 roku, ale babcia i część rodziny tam pozostała. Ewa utrzymuje z nimi kontakt, w latach 70. nawet ich odwiedziła. w 1939 roku Rosjanie wywieźli, prawdopodobnie na syberię, dwóch braci babci Ewy i kuzyna; żaden z nich nie wrócił do domu. trzeci brat babci, który ocalał, sam wyjechał po wojnie do Murmańska; żyje tam do dziś, popiera imperialną politykę putinowską. Ewa pojechała po Katię do Lublina, nigdy wcześniej jej nie widziała, ale Katia przysłała jej ememesem swoje zdjęcie; rozpoznały się na dworcu, w tłumie uciekinierów. Katia z saszą mieszkali jeszcze do niedawna u Ewy. Katia, która ma wykształcenie pedagogiczne ze specjalnością wychowanie plastyczne,
pracowała przy zbiorze truskawek w Makowcu pod Radomiem. wrócili z końcem września do domu w Ukrainie,żeby Katia nie straciła zatrudnienia w przedszkolu, gdzie pracowała do wybuchu wojny. wielu uchodźców ze wschodniej części Ukrainy, gdzie toczą się teraz najcięższe walki z rosyjskim agresorem, poszukuje pracy na zachodzie kraju. Wszyscy płakaliśmy, kiedy Katia z synkiem odjeżdżali do siebie – powiedziała Ewa. przyjaciółka Ewy ze studiów, Rosjanka Natasza, mieszkająca od dawna w Barcelonie, poleciała kilkanaście lat temu (choć boi się lotów samolotem) do Moskwy wziąć udział w proteście wobec ówczesnych rozgrywek putina w walce o władzę. Ewie wydawało się to przesadą, ale Natasza już wówczas przeczuwała, do czego zmierza putinowska polityka.
U córki Ewy w warszawie sprząta Ukrainka Galina, jej brat studiował w elitarnej akademii morskiej w Leningradzie, a potem pływał jako oficer na okrętach wojennych. Zginął niedawno w wypadku samochodowym, gdyby nie to, nie wiadomo, czy dziś nie byłby
3 Wstęp | MIAstOtWÓRCZOŚĆ
Ukraińska flaga na żurawiu M3 w stoczni Gdańskiej, 04.07.2022 r.
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
zmuszony do ostrzeliwania swojej ojczyzny z Morza Czarnego. Z kolei jego syn, bratanek Galiny, studiujący medycynę w Rosji, nie bierze udziału w protestach przeciw toczącej się wojnie w obawie wyrzucenia ze studiów. Galina wcale się temu nie dziwi i nie ma mu tego za złe. Życie ma się tylko jedno.
Opisałem to wszystko, aby uświadomić sobie i czytelnikom naszego pisma (choć zapewne czytelnicy doskonale to rozumieją), jak skomplikowana jest sytuacja, w której znalazł się naród ukraiński i inne narody pod panowaniem rosyjskiego imperium, konsekwentnie realizującego starą, wypróbowaną jeszcze przez carów metodę władzy, streszczającą się w dwóch słowach: „Dziel i rządź”.
Odwiedziłem niedawno niewielki Lubaczów, leżący kilkanaście kilometrów od granicy z Ukrainą. pracownica tamtejszego Muzeum Kresów, która oprowadzała nas po mieście, gdzie pamięć trudnych i tragicznych relacji pomiędzy naszymi narodami jest bardziej żywa niż w innych rejonach kraju, mówiła, że zachowanie większości okolicznych mieszkańców wystawia nam, polakom, dobre świadectwo: solidarności z poszkodowanymi czy po prostu przyzwoitości. wspomniała przy okazji, że niektórzy uchodźcy mają ze sobą nie błękitno-żółte, ale czerwono-czarne flagi Bandery, jakby nie byli świadomi, z czym może się to nam kojarzyć.
w tym numerze pisma publikujemy tekst „Mój Kijów” Michała płoskiego, który w 2014 roku, niedługo po wydarzeniach Majdanu,uczestniczył w warsztatach malarzy ikon w Kijowie. Atmosferę niepokoju i zagrożenia związaną z rosyjską napaścią na Ukrainę wyczuwa się w eseju Marka Barańskiego, choć głównym motywem tego tekstu jest karuzela i nagła śmierć na tle filmu Andrzeja wajdy „wszystko na sprzedaż”.
Mamy różnorodne wątki radomskie. w poprzednim numerze przedstawiliśmy sylwetkę Karola Laskosia, wieloletniego (w niełatwym powojennym czasie) dyrektora Liceum im. Chałubińskiego. ten materiał spotkałsięz dużymzainteresowaniemczytelników,bierzemypoduwagęjegokontynuację,jeśliznajdąsięautorzy gotowi sięgnąć do zasobów własnej i społecznej pamięci i przypomnieć postaci swoich profesorów ze
szkół średnich, kształtujących osobowości młodych ludzi w tak ważnym czasie wchodzenia w dorosłość. w obecnym numerze przedstawiamy innego nauczyciela z tego samego liceum, postać niemal legendarną, słynnego profesora wicherka. piszą jego dzieci –Barbara i Jacek.
Jest oczywiście poezja – wiersze Moniki Kostery z cyklu „pandemoniada” i „Modlitwy miejskie”; pięć wierszy tadeusza Różewicza, wybranych przez jego wnuczkę Julię Różewicz, z jej komentarzem, stanowiących małą prywatną antologię utworów dotyczących rodziny. są dwa wiersze Marcina Kępy, naszego redakcyjnego kolegi, rzadko wypowiadającego się w takiej formie literackiej, który w tym numerze pisze również (prozą) o związkach rodziny stanisława Lorentza z naszym miastem. Karol Alichnowicz przypomina działalność/aktywność translatorską urodzonej w Radomiu pisarki Zofii Romanowiczowej.
Nasz stały autor Jacek Bomba pisze o ważnych wystawach krakowskich artystów Leszka sobockiego i Jacka waltosia,które w tym roku można było oglądać właśnie w Krakowie. Duże zestawy prac obu artystów (należących do grupy wprost) znajdują się w Radomiu w kolekcji nieistniejącego już dziś Muzeum sztuki współczesnej, oddziału Muzeum im. Jacka Malczewskiego. Ewa wrzosek, absolwentka studiów artystycznych w Radomiu, pisze z poczuciem humoru zabarwionym melancholią o swoich doświadczeniach dnia codziennego na wsi,gdzie godzi życie rodzinne,pracę zawodową nauczycielki i własną twórczość plastyczną. Bartek Katana, radomianin mieszkający od dawna w Londynie, opisuje niespodziewane spotkanie na trasie puławy – Kazimierz Dolny. Agata Morgan, która wymyśliła dla naszego pisma tytuł „Miastotwórczość”, odnosi się w swoim tekście do miejskiej przestrzeni publicznej, posługując się, w poszukiwaniu nowych znaczeń w tym obszarze, metodą Ars Based Research.
Galeria w tym numerze składa się z dwóch odrębnych prezentacji – pokazujemy prace rysunkowe i malarskie zmarłego w 2021 roku radomskiego artysty Leszka Kwiatkowskiego (jego notę z osobistymi wątkami przygotowała córka paulina Kondlewska) oraz kilka rysunków nieżyjącego od dawna Andrzeja
4 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | WSTęp
Brama Muzeum Narodowego w warszawie, 18.10.2022 r.
Bartnika z Zamościa, którego sylwetkę i koleje życia opisuje w lapidarnej formie Zbigniew Dmitroca. tekst pochodzi z niepublikowanego jeszcze tomu „Farciarze i pechowcy”,gdzie pisarz zachowuje anonimowość przedstawianych postaci; tu zgodził się na ujawnienie tożsamości bohatera miniopowiadania, Andrzeja.
Zapraszamy do naszego pisma autorów młodych, tym razem publikujemy teksty tomasza warmijaka, należącego do Chóru Filharmonii Narodowej w warszawie – o jego życiu związanym od najmłodszych lat z muzyką oraz drugi, żegnający Krzysztofa pendereckiego, z którym warmijak współpracował. O swojej nauce w eksperymentalnej Desing Academy Eindhoven w Holandii, na półmetku studiów, opowiada radomianka Ania wojcieszek, zaś wojtek Kamieński, student Asp w Krakowie a prywatnie mój wnuk, przedstawia swoją wizualną interpretację wiersza Adama Zagajewskiego w konwencji komiksowej. Nasz anonimowy autor, który próbuje
zatrzymać uwagę czytelników na swoich aktualnych lekturach, tym razem pisze o kryminałach.
Myślimy już o następnym numerze pisma, w którym znajdą się m.in. teksty o Leszku Kołakowskim autorstwa Bogusława Beka i o malarzu Janie Henryku Rosenie autorstwa naszej redakcyjnej koleżanki Justyny Domagały. Monumentalne realizacje Rosena znajdują się we Lwowie, w wiedniu, w Castel Gandolfo, ale także w okolicach Radomia. Opublikujemy dalszą część wspomnień tomasza warmijaka o jego drodze do Filharmonii Narodowej, zaś Justyna Krupińska przygotuje materiał o aktualnej twórczości Macieja Bieniasza, należącego również do grupy wprost, którego prace znajdują się w radomskich zbiorach gromadzonych przez Muzeum sztuki współczesnej. Liczymy na literacki debiut w "Miastotwórczości" radomianki Olgi Górskiej i na nowy tekst Joanny Kleiverdy, mieszkającej od wielu lat w Holandii historyczki sztuki.
5 Wstęp | MIAstOtWÓRCZOŚĆ
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Mamy nadzieję, że do czasu wydania następnego numeru ustanie wojna za naszą wschodnią granicą i wolna Ukraina powróci do normalnego życia, a nasi czytelnicy będą mogli bez obaw wybrać się do Lwowa Zagajewskiego (i tylu innych) i obejrzeć w katedrze ormiańskiej wspaniałe, malowane sto lat temu freski Rosena. Adam Zagajewski, w tomiku poezji „Jechać do Lwowa”, wydanym w 1985 roku (tytułowy utwór tego zbioru zadedykował rodzicom, sam zdążył urodzić się jeszcze we Lwowie), zamieścił wiersz pt. „Gdyby Rosja”, który tutaj w całości cytuję:
Gdyby Rosja została założona przez Annę Achmatową, gdyby Mandelsztam był prawodawcą a Stalin tylko marginesową postacią w zaginionym gruzińskim eposie, gdyby Rosja zdjęła swoje nastroszone niedźwiedzie futro, gdyby mogła żyć w słowie, a nie w pięści, gdyby Rosja, gdyby Rosja
sierpień–wrzesień 2022
Stanisław Zbigniew Kamieński kamienski@kamienski.eu Ur. w Radomiu, 1951 r. studia: Akademie sztuk pięknych w Krakowie i warszawie, 1970–1975. Zajmuje się rysunkiem, malarstwem, fotografią. ponad 30 wystaw indywidualnych w polsce, a także na węgrzech, w Niemczech, Holandii i UsA (wystawa fotografii). w latach 1975–1987 r. pracował jako asystent i adiunkt na wydziale Grafiki Asp w warszawie; w 1989 r. rozpoczął pracę w politechnice Radomskiej, obecnie Uniwersytet technologiczno-Humanistyczny; wykładał rysunek i malarstwo na wydziale sztuki do 2020 roku, profesor. Organizator wystaw polskiego rysunku współczesnego (1978–2007). publikuje teksty o kulturze i sztuce oraz fotografie („Arteria”, „Miesięcznik prowincjonalny”, „Zeszyty naukowo-artystyczne wydziału Malarstwa Asp w Krakowie”, „wiadomości Asp w Krakowie”, „Moja Garbatka”, „Zeszyty Literackie”, „podkowiański Magazyn Kulturalny”, „Konteksty”, „pokaz”, „Radomskie studia Humanistyczne”, a także w książkach i katalogach wystaw). fot. stanisław Zbigniew Kamieński
6 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | WSTęp
1
Mój Kijów
Michał płoski
To było w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jako uczeń oglądałem w poniedziałkowe wieczory spektakle telewizyjnego teatru. wiele rodzin, nie tylko moja, zasiadało wtedy przed telewizorami.to była podróż do świata kultury, w którym nie było miejsca na propagandowe kłamstwa. Nie byłem zadowolony, gdy zapowiedziano „Dni turbinów” nieznanego mi autora Bułhakowa1.„Jakaś ruska sztuka” –pomyślałem. Nie wyłączyliśmy jednak telewizora. I to było moje pierwsze spotkanie z Kijowem. Ciepły dom kochających się i zaprzyjaźnionych ze sobą ludzi, w którym stale słychać odległy huk dział. wtedy sięgnąłem po „Białą gwardię”, powieść, na której opierał się teatralny dramat, i stała się ona ulubioną książką czasów mojej młodości, a jej autor przełamał moją niechęć do tego, co „ruskie”. Jednym z bohaterów jest Kijów, jego dzielnice i ulice o rzeczywistych nazwach, w dole płynący Dniepr przecięty mostami, w górze kopuły cerkiewne i krzyż św. włodzimierza… Nie byłem wtedy zorientowany w skomplikowanej sytuacji politycznej Ukrainy w końcu 1918 roku, rozumiałem jednak, że bohaterowie książki są oficerami pokonanej armii, znów zamieszanymi w przegraną sprawę. Jeden z nich zostaje przy kulomiocie, osłaniając swoich młodych podkomendnych, którym rozkazuje, aby uciekali do domów. potem ocalały Nikołka szukać będzie jego ciała w stosie trupów. Ostatnią twierdzą pozostaje rodzinny dom, w którym znów spotykają się przyjaciele, już w cywilnych ubraniach. wojna ukazana jest w całym swym okrucieństwie i groteskowym bezsensie. wizja Bułhakowa w jakimś stopniu naznaczona pewnie była jego funkcją frontowego lekarza, którą w tamtym czasie pełnił. przywołajmy tu fragment książki, sen Aleksego turbina, który jest po trosze alter ego autora. Otóż pojawia się w tym śnie śmiertelnie ranny wachmistrz Żylin, którego turbin
opatrywał. Żylin opowiada, jak to znalazł się z całym szwadronem u pana Boga w niebiańskich koszarach. są tam także niewierzący, a nawet bolszewicy. wachmistrz się dziwi i Bóg mu tłumaczy: Jeden wierzy, drugi nie wierzy, a postępujecie wszyscy tak samo: jeden drugiemu skaczecie do gardła, a co się koszar dotyczy, Żylin, to należy to tak rozumieć, że dla mnie tam, Żylin, wszyscyście jednacy – polegli na polu chwały i tyle2 Ciepłe spojrzenie Bułhakowa, autentyzm tragicznych chwil, także humor i ironia niestety zniknęły w rosyjskiej ekranizacji z 2012 roku. serial telewizyjny zrobiono w duchu putinowskiej propagandy, wyolbrzymiając antyukraińskie akcenty. Rozbudzanie niechęci, nienawiści staje się z czasem zarzewiem wojny i ludobójstwa. Dziś to, co niedawno wydawało się nieprawdopodobne, staje się okrutną rzeczywistością. patrzymy na reportaże z Kijowa i innych miast Ukrainy i słychać huk eksplozji. Matki tulące dzieci w piwnicach, w podziemnych korytarzach metra lub w czasie podróży, w ucieczce przed grozą wojny – ikony tych dni, nasuwające skojarzenie ze świętymi „umileniami”, na których Maryja patrzy z troską na swego synka.
Kult Matki Bożej zespolony jest z historią dawnej Rusi,Rosji i Ukrainy.w XII w.książę Andrej Bogolubski powierzył swoją ojczyznę opiece Bogurodzicy.Ustanowiono wówczas liturgiczne święto o nazwie pokrow. słowo to, oznaczające opiekę, ochronę, zachowało się w języku polskim w wyrazie „pokrowiec”. Święto Opieki Matki Bożej związane jest z historią Konstantynopola, oblężonego w X w. przez saracenów. Modlono się wówczas o ocalenie w cerkwi na Balachernach, gdzie przechowywany był welon Matki Bożej. wówczas to św. Andrzej salos, szaleniec Boży, i jego uczeń Epifaniusz ujrzeli wznoszącą się nad modlącymi Maryję, która rozpostarła nad nimi swój welon. Miasto
2 M. Bułhakow, Biała gwardia, tłum. T. Lewandowska, W. Dąbrowski, Warszawa 1974, s. 61.
7 O POLITYCE I RELIGII | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Spektakl Teatru Telewizji w reżyserii Jerzego Antczaka, 1965.
ocalało. w kościołach prawosławnych wywodzących się z tradycji Rusi Kijowskiej pokrow obchodzona jest 1 października (14 wg starego stylu). Jest szczególnie ważnym świętem w Ukrainie i ma charakter cerkiewny i narodowy, podobny do naszych obchodów trzeciomajowych. Matka Boża była szczególnie przyzywana w czasach zagrożenia, wojen, a Jej ikony stanowiły święte palladia, że wspomnę najbardziej znane – smoleńską i włodzimierską. w czasie I wojny światowej zrodził się kult Matki Bożej Augustowskiej. warto przyjrzeć się nieco bliżej okolicznościom narodzin tego kultu, gdyż został niedawno przypomniany przez patriarchę Rosyjskiej Cerkwii prawosławnej Cyryla. Kampania armii rosyjskiej w prusach wschodnich w lecie 1914 roku zakończyła się klęską.tylko w ostatniej bitwie w okolicach Augustowa, która rozegrała się w dniach 8-14 września, straty rosyjskie szacowane są na około 100 tysięcy żołnierzy. Rozbite oddziały wycofywały się za Niemen. Grupa ocalałych kozaków twierdziła, że nocą, gdy byli zagubieni w lasach, ukazała się im Matka Boża i wskazała drogę. Opowieść tę postanowiono spożytkować propagandowo, aby przesłonić porażające wieści o klęsce. wydrukowano ogromną ilość obrazków przedstawiających Matkę Bożą i klęczących żołnierzy, które rozpowszechniano w wojsku. władze cerkiewne ustanowiły liturgiczne święto Matki Bożej Augustowskiej. wykonano odpowiednie ikony. Całe wydarzenie zostało zafałszowane. Żołnierze mieli się modlić nie po bitwie, ale przed nią. Matka Boża miała wskazywać im kierunek zachodni, w bitwie mieli odnieść zwycięstwo i żaden z nich nie zginął. Na ikonie widzimy modlących się przed Matką Bożą żołnierzy, w tle rozpięte namioty, a więc normalny biwak. Obszerniejszy opis okoliczności, które tu nakreśliłem, można znaleźć w książce Józefa Mackiewicza „sprawa pułkownika Miasojedowa”. Niestety ów niefortunny epizod propagandowego wykorzystania kultu maryjnego został obecnie ponowiony przez patriarchę Cyryla. polski teolog prawosławny Michał Klinger, komentując wydarzenia związane z obecną wojną w Ukrainie, pisze: Po kilkunastu dniach wojny i rosyjskich bestialstw patriarcha przekazał dowódcom błogosławieństwo
w formie ikony Matki Bożej Augustowskiej – mętnie nawiązując do rzekomego cudu z okresu I wojny światowej podczas walk Rosjan z Niemcami na terenach między Kownem a Augustowem. Bogurodzica miała z tej ikony wskazać Rosjanom kierunek „na zachód”. (…) Cyryl i generałowie wiedzą, że przesmyk augustowski (suwalski) stanowi najbardziej newralgiczny teren ewentualnej ofensywy Rosji przeciw NATO3
Do najczcigodniejszych zabytków Kijowa należy pochodzący z XI wieku sobór sofijski. Obecnie świątynia służy Ukraińskiej Cerkwii prawosławnej. w 2014 roku, gdy ją zwiedzałem, miała jeszcze status świeckiego muzeum. trudno jednak było jej odebrać sakralny charakter. Monumentalna bizantyńska architektura, freski, mimo upływu czasu wciąż zachowujące siłę świętych ikon, blask wielkiej mozaiki w absydzie. Na złotym tle postać Matki Bożej Orantki. wzniesione ku górze ręce, surowe oblicze z szeroko otwartymi oczami, pozłociste i szafirowe szaty. Czas nie zdołał przyćmić blasku tej wspaniałej ikony, która połyskuje ze szczególną intensywnością w świetle godziny południowej. to przedstawienie Bogurodzicy inspirowało wiktora wasniecowa, gdy tworzył wizerunek Maryi w absydzie soboru św. włodzimierza, który wzniesiono z okazji 1900 rocznicy chrztu Rusi. Drugą inspiracją był obraz Rafaela – Madonna sykstyńska. Rosyjski malarz połączył więc tu wpływy sztuki bizantyńskiej i zachodniej, co jest charakterystyczne dla kultury ukraińskiej. Gdy wszedłem do soboru św. włodzimierza w jesienny wieczór, panował w nim półmrok. Oświetlenie pochodziło tylko z niezliczonych świec przed ikonami. wielu modlących się ludzi, choć nie był to czas nabożeństwa. Jedni stali lub klęczeli nieruchomo, inni żegnali się wielokrotnie, skłaniali w głębokich pokłonach. to był już czas wojny. Opowiadano mi wtedy o tak zwanym Kotle Iłowajskim, gdzie zginęło wielu ukraińskich żołnierzy. wtedy, w 2014 roku uczestniczyłem w międzynarodowym plenerze. Mieliśmy malować ikony (pojęcie to rozumiano szeroko, aż po prace abstrakcyjne) dla szpitali ukraińskich i polskich, które przyjęły rannych. 3 „Tygodnik Powszechny” nr 15/2022, s. 34.
8 MIASTOTWÓRCZOŚĆ|O
I RELIGII
POLITYCE
Mieszkaliśmy w Monasterze Michajłowskim, który w czasie protestu na Majdanie stał się szpitalem polowym. prowadzący plener profesor Roman wasilik zajmował się wówczas transportem rannych. Jeden z kleryków, uczestnik wydarzeń, oprowadzał nas po Majdanie Niepodległości,pokazywał miejsca na ulicy uświęcone krwią Niebieskiej sotni. Były tam krzyże, kwiaty, fotografie. Ślady niedawnych wydarzeń wciąż widoczne były w mieście i na twarzach ludzi. poznawaliśmy historię miasta, począwszy od naszego monasteru, którego złotokopułowa cerkiew pochodząca z XII wieku została rozebrana w latach 30. Zachował się jedynie fragment mozaiki,eksponowanej w soborze sofijskim, stanowiącej unikalny w skali światowej zabytek. profesor Mykoła Makarenko, który sprzeciwił się barbarzyńskiej rozbiórce, zginął w łagrze. Cerkiew odbudowano, podobnie jak tę w Ławrze piaczerskiej, również zniszczoną. przed bramą naszego monasteru stał niewielki pomnik upamiętniający ofiary wielkiego Głodu. w drodze do Ławry piaczerskiej zatrzymaliśmy się przy pomniku w formie ogromnej świecy z wizerunkami żurawi, wzniesionym w tej samej intencji. przed tym monumentem stoi niewielka rzeźba przedstawiająca wychudzoną dziewczynkę. Jest tam też muzeum poświęcone tym strasznym wydarzeniom (zaplanowanemu sowieckiemu ludobójstwu). w dniu ich pamięci kijowianie zapalają niezliczone znicze i świece. w wielu księgach znajdujących się w muzeum może odnaleźć nazwiska krewnych i nazwy wymarłych miejscowości. Ksiądz sergiej, który opiekował się naszym plenerem, mówił, że jego kapłaństwo jest wynikiem zesłania jego rodziny w odległe strony, gdzie funkcjonowała jeszcze cerkiew, zakazana w Ukrainie.
Głód, wojna, łagry – ogrom strasznych doświadczeń. podłoże protestu na Majdanie Niepodległości było głębsze niż ostatni okres złych rządów,kłamstwa, bałaganu,korupcji.Nadszedł moment,kiedy Ukraina zapragnęła zrzucić dawne i nowe jarzmo. w rocznicę początku wydarzeń studenci zorganizowali nocne czuwanie. wybrałem się na Majdan i słuchałem pieśni, przemówień, okrzyków. Było zimno. Co jakiś czas wszyscy na komendę podskakiwali, żeby się rozgrzać.
Dzwoniłem zębami i zastanawiałem się, jak oni mogli tu trwać przez te długie dni i noce. wreszcie o świcie odezwały się dzwony naszego monasteru i ruszył pochód. Nieśli wielką niebiesko-żółtą flagę. Gdy weszliśmy do cerkwi, tłum napierał i w pewnej chwili znalazłem się mimowolnie w pobliżu prezydenta poroszenki. Zdziwiłem się, że stoi zwyczajnie wśród ludzi i pomyślałem wtedy, że jestem w wolnej Ukrainie wśród wolnych ludzi. Owszem, nadal narzekano, że się niewiele zmienia, że jest nierówność społeczna, korupcja, bieda. Już wtedy był problem uchodźców z Krymu i Donbasu. w metrze napotykałem żebrzących ludzi. Był to już jednak kraj po rewolucji godności, kraj ludzi wolnych. wybrałem się do filharmonii na koncert. sala wypełniona do ostatniego miejsca. w programie był sibelius i Dworzak. wielu ludzi dziękowało artystom kwiatami. w foyer miła niespodzianka – zdjęcie Jana pawła II z ekumenicznego spotkania, które miało miejsce w tym budynku. Miałem wrażenie, że ludzie w Kijowie są otwarci na różnorodność narodową, kulturową czy religijną. pamiętam wypowiedź prawosławnego księdza, komentującego fragment pisma Świętego, w którym wypędzona Hagar zostawia swego synka, by nie patrzeć na jego śmierć (Rdz 21,15-17). I Bóg usłyszał płacz Izmaela – mówił ksiądz – jakże my, chrześcijanie możemy nie słyszeć płaczu dzieci Islamu… Uderzyły mnie te słowa, bo w tym czasie w polsce odmawiano przyjmowania uchodźców, szczególnie tych z krajów muzułmańskich. Dzieje się zresztą tak do dzisiaj na granicy z Białorusią. Ukraina jest bogata nie tylko własną kulturą o tradycji sięgającej chrztu Rusi, ale także wkładem innych narodów,wspólnot.współistnienie,szacunek dla tych różnych elementów stanowi skarb Ukrainy i Europy. w Kijowie zwiedzałem muzeum wielkiej wojny Ojczyźnianej z ogromnym pomnikiem Matki Ojczyzny. Oglądałem ciąg zdjęć i elementów uzbrojenia z tamtej wojny, który przedłużono o podobne fotografie i elementy z Donbasu. Jeszcze wówczas byłem przekonany, że każdy konflikt można rozwiązać na drodze dialogu, szukając porozumienia, możliwych do przyjęcia kompromisów i że wojna w dzisiejszym świecie
9 O POLITYCE I RELIGII | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
jest rozwiązaniem niedopuszczalnym, anachronicznym, prowadzącym do tragedii, śmierci wielu ludzi, że wręcz należy zaprzestać używania terminu „wojna sprawiedliwa”, bo nigdy sprawiedliwa nie jest.
w końcu stało się jasne, że zbrodnicza agresja Federacji Rosyjskiej połączona jest z kłamstwem i zaprzeczaniem oczywistych faktów. taka postawa uniemożliwia rzeczywisty dialog, rozwiązanie spornych kwestii. Ukraińcy nie mają innego wyjścia jak obrona kraju. wiedziałem o ogromnej przewadze militarnej Rosji, sądziłem, że sytuacja jest beznadziejna. Żołnierz piechoty walczący przy pomocy granatnika z czołgiem lub opancerzonym transporterem kojarzył mi się z Dawidem występującym przeciw Goliatowi. Obudziła się we mnie nadzieja, gdy okazało się, że inwazja została zatrzymana. w chwili gdy robię tę notatkę, Kijów odetchnął. trwa nadal ostrzał Charkowa, odcięty i zrujnowany Mariupol broni się, rozpoczyna się batalia w Donbasie, której wynik jest nieznany. Celem najeźdźcy jest zabijanie cywilnej ludności, niszczenie miast, oderwanie choćby części Ukrainy. papież Franciszek zwlekał z jednoznaczną oceną sytuacji po 24 lutego, ale potem ucałował ukraińską flagę przywiezioną z Buczy. Bliski jego sercu jest każdy cierpiący w Ukrainie człowiek. wątpliwości budzi próba dialogu ojca świętego ze skompromitowanym patriarchą Cyrylem czy brak jednoznacznego wskazania Rosji jako agresora… Myślę, że papież pozostawia politykom i prawnikom wskazanie winnych inwazji i popełnianych zbrodni.Jednoznaczną moralną ocenę wojny wyraził w encyklice „Fratelli tutti” (s. 256-262). spojrzenie papieża biegnie ku Maryi. Znamienne jest wezwanie do modlitwy o pokój i ofiarowanie narodów rosyjskiego i ukraińskiego Niepokalanemu sercu Najświętszej Maryi panny w uroczystość Zwiastowania. w tym dniu (25 marca) we wszystkich katolickich kościołach na całym świecie odczytano akt zawierzenia. wernisaż naszej poplenerowej wystawy odbył się w galerii u stóp pięknej cerkwi św. Andrzeja. przybyli dostojni goście, wśród nich duchowni różnych wyznań. pod naszymi pracami ułożono przedmioty przywiezione z pola walki pod Iłowajskiem – zniszczone fragmenty wyposażenia wojskowego, przestrzelone
hełmy… Było też, znalezione przy poległym, nadpalone kieszonkowe wydanie Ewangelii. Na zewnętrznej ścianie galerii umieszczono długie rzędy fotografii – uśmiechnięte twarze tych, którzy już nie powrócą do domów. po wernisażu pozostało mi trochę czasu do odjazdu. wyszedłem przed cerkiew, która położona jest na wysokim wzgórzu. wedle apokryfu św. Andrzej Apostoł miał postawić tu krzyż. Cerkiew wzniesiono według projektu znanego włoskiego architekta Bartolomea Rastrellego w latach 1747-1753. Jej zielone kopuły górują nad miastem. przed moimi oczami rozciągał się wspaniały widok na dzielnicę zwaną padołem i płynący w dole szeroki Dniepr. Zszedłem stromą ulicą – Zjazdem św. Andrzeja – do domu nr 13. Jest to dom znany mi z „Białej gwardii”, dom turbinów, a właściwie rodzinny dom Michaiła Bułhakowa. wszystko tu jest tak, jak w powieści, nawet piec z inskrypcjami Nikołki i jego gitara. Jest też lekarski gabinet turbina, a właściwie samego pisarza. w pokoju Heleny nadal wisi ikona Matki Bożej. Oto ranny i chory na tyfus Aleksy turbin konał. Helena w żarliwej modlitwie prosiła o ratunek i została wysłuchana. Matka Boża szczególnie opiekuje się nami w trudnych chwilach. Choć ludzie czasem wszystko to psują, przekręcają. Ufam, że Ona nadal czuwa nad miastem, nad rodzinami, także nad tymi w piwnicach Mariupola, także nad tymi z dala od domów… w mieszkaniu turbinów przypomniał mi się mój rodzinny dom i moment pierwszego spotkania z Kijowem za sprawą czarno-białego telewizora, który dziś mógłby być zabytkowym eksponatem. tymczasem zbliżał się czas odjazdu i pożegnania z domem Bułhakowa i pięknym miastem odważnych ludzi, do którego pewnie już nie wrócę. Czarny kocur, który snuł się po pokojach muzeum, błysnął zielonymi ślepiami i wydawało mi się, że powiedział ludzkim głosem: – Nigdy nic nie wiadomo.
Myślę, że dziś turbinowie, choć Rosjanie, stanęliby w obronie swego domu i miasta, jak każdy porządny kijowianin. Chciałbym te notatki zakończyć słowami Bułhakowa, którymi przed wiekiem, w roku 1924, zakończył swą powieść: Nad Dnieprem z grzesznej i skrwawionej, i śnieżnej ziemi wspinał się w czarne,
10 MIASTOTWÓRCZOŚĆ|O
POLITYCE I RELIGII
mroczne wyżyny północny krzyż Włodzimierza. Z daleka wydawało się, że ramiona krzyża zniknęły – zlały się z pionem, krzyż przemienił się w ostry wzniesiony do ciosu miecz.
Ale miecz to nie straszny. Wszystko przeminie. Cierpienia, męki, krew, głód i mór. Sczeźnie miecz, ale gwiazdy pozostaną także i wtedy, kiedy nawet cień naszych ciał i spraw nie pozostanie już na ziemi. Nie ma człowieka, który by tego nie wiedział. Czemuż więc nie chcemy zwrócić ku nim naszych oczu? Czemu?4
Michał Płoski pisałem w wielkim tygodniu 2022 r.
4 M. Bułhakow, op. cit., s. 238.
Kostki brukowe, po ukraińsku brukiwki, były używane w obronie Majdanu Niepodległości. w czasie gdy jesienią 2014 r. pokazywano nam miejsca niedawnych walk, spytałem czy mógłbym sobie zabrać jedną brukiwkę. podarowano mi całe wiadro tych kostek. Malowałem na nich wizerunki „Zbawiciela nie ręką stworzonego”. wedle tradycji sięgającej wczesnych wieków jest to ikona w cudowny sposób uczyniona na tkaninie zwanej mandylionem przez samego pana Jezusa. ta pierwsza święta ikona uzdrowiła z trądu króla Edessy Abgara i była przechowywana w tym mieście. w VI w. gdy Edessę otoczyli persowie, Mandylion ukazał się na murze miasta, powodując ucieczkę szturmujących wojsk. w Konstantynopolu, dokąd przeniesiono tkaninę z wizerunkiem Chrystusa, Mandylion był otaczany wielką czcią. Zaginął na początku XIII w. w czasie najazdu krzyżowców. wizerunek ten jednak przetrwał utrwalony w bardzo licznych ikonach. także często możemy go widzieć na górnym ramieniu prawosławnych krzyży, ponad postacią martwego Jezusa –Chrystus umiera i jednocześnie przezwycięża śmierć, ocala. w czasie wernisażu naszej poplenerowej wystawy brukiwki ułożono na skrzynce po amunicji przywiezionej z iłowajskiego pobojowiska przez ludzi, którzy pojechali tam, aby pochować poległych.
Michał Płoski e-mail: michaljola1240@gmail.com Ur. w Kielcach, 1951 r. studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, dyplom w 1975 r. po studiach wrócił do Kielc. Nigdy nie wykonywał zawodu prawnika, pracował jako bibliotekarz, w stanie wojennym internowany. Od 1988 r. maluje ikony. Autor książek „Notatki z pustelni” (2002), „suche liście” (2005) i „Mała cisza” (2012, drugie wydanie 2013). Jego teksty publikował miesięcznik „więź” i „Miesięcznik prowincjonalny”. fot. stanisław
11 O POLITYCE I RELIGII | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Zbigniew Kamieński
fot. Maciej Kamieński
Od lat w przyjaźni z czarnym pieskiem Mufką. fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Wojtek Kamieński
Ur. w weimarze, w Niemczech, 2000 r. Mieszka w Krakowie. student III roku wydziału Grafiki krakowskiej Akademii sztuk pięknych im. Jana Matejki Instruktor ZHp.
fot. Marcin Kucewicz
Alfons Wicherek − radomianin z Bydgoszczy
Barbara Kopczyńska · Jacek wicherek
portret podporucznika Alfonsa wicherka wykonany w Brześciu, 1937 r.
Urodził się 11 września 1911 roku w Bydgoszczy. pochodził z mieszczańskiej rodziny; ojciec Antoni, pracownik Kolei państwowych, był żołnierzem wojny polsko-bolszewickiej, matka Anna z domu Malczewska zajmowała się gospodarstwem domowym. wychowali trzech synów: Edmunda (działacza sportowego w dziedzinie lekkoatletyki), Alfonsa i Zbigniewa (dziennikarza, pisarza i poetę). wszyscy synowie aktywnie działali w towarzystwie Gimnastycznym „sokół”, gdzie brat matki, Alojzy Malczewski, był prezesem. Alfons ukończył w Bydgoszczy Gimnazjum Humanistyczne, następnie szkołę podchorążych piechoty w Komorowie pod Bydgoszczą, w stopniu podporucznika. Ukończył także Centralny Instytut wychowania Fizycznego w warszawie.
Alfons wicherek na stadionie lekkoatletycznym Zawisza w Bydgoszczy, ok.1935 r.
Od najmłodszych lat Alfons wicherek interesował się sportem. Uprawiał jednocześnie wiele dyscyplin. Był zawodnikiem t.G. „sokół”, gdzie zajmował się lekkoatletyką, głównie biegami na krótkich dystansach, w sztafetach i biegami przez płotki. traktował uprawianie sportu jako dobrą zabawę, nie stronił od życia towarzyskiego w gronie kolegów i rodziny. w przedwojennej „Gazecie pomorskiej” ukazała jego się karykatura, biegnącego w sztafecie z pałeczką w ręku i podpisem: Podchorąży Wicherek najlepsze wyniki osiągał po całonocnej zabawie.
Uprawiał również wioślarstwo, pływanie, boks, tenis, pięciobój, a także koszykówkę. w 1935 roku został nagrodzony piękną statuetką siłacza dźwigającego kamień, z tabliczką: „Dla najwszechstronniejszego sportowca pomorza za boks, tenis, pływanie, lekkoatletykę i wioślarstwo”. Do dźwigania, czy choćby podniesienia tej statuetki, potrzeba rzeczywiście dużo siły. Był Alfons wicherek zawodnikiem uczestniczącym w przygotowaniach reprezentacji polski na Olimpiadę w Berlinie w 1936 roku.
16 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | WYBITNI RADOMIANIE
po ukończeniu wyższej szkoły wojskowej w Grudziądzu został przydzielony do 35 pułku piechoty stacjonującego w tym czasie w Brześciu nad Bugiem. tam poznał swoją przyszłą żonę Annę woroniecką.w marcu 1938 roku został awansowany do stopnia porucznika i objął dowództwo nad 8 kompanią 35 pp. przed wybuchem wojny cały pułk pod dowództwem pułkownika Maliszewskiego został odesłany w jego rodzinne strony – Bory tucholskie, w okolice Chojnic. 35 pp wszedł w skład 9 Dywizji Armii pomorze dowodzonej przez generała władysława Bortnowskiego. 9 Dywizją dowodził pułkownik J. worobiej. Armia pomorze, jak wskazywała jej nazwa, miała za zadanie obronę pomorza. w chwili wybuchu wojny, 1 września 1939 roku 9 Dywizja (broniąca terenów wokół Chojnic) została zaatakowana przez wojska 19 Korpusu pancernego pod dowództwem generała Heinza Guderiana. w związku ze znaczną przewagą Niemców wojsko polskie poniosło duże straty. 9 Dywizja, po wyrwaniu się z okrążenia, dołączyła do głównych sił Armii pomorze wycofującej się na południe i dalej walczącej z najeźdźcą.
8 września porucznik wicherek został ciężko ranny i znalazł się w niemieckim szpitalu polowym. Do końca wojny przebywał w niewoli w niemieckich oflagach w sandbostel, Lubece i Dossel. Dwukrotnie z nich uciekał, w czym pomagała mu znajomość języka niemieckiego. Raz udało mu się dotrzeć na pomorze w okolice torunia. podczas drugiej ucieczki znalazł się na gestapo w Łodzi. przesłuchujący go oficer okazał się przedwojennym sportowcem, spotykali się na zawodach. Być może dzięki temu porucznik wicherek uniknął rozstrzelania i został odesłany do oflagu. przez cały okres niewoli prowadził korespondencję ze swoją rodziną i narzeczoną, a 3 lipca 1943 roku, o umówionej porze, zawarli związek małżeński na odległość – on w oflagu X c w Dossel, ona w kościele katolickim w Brześciu nad Bugiem. w lipcu 1944 roku Anna, nosząca już wówczas nazwisko wicherek, wraz ze swoją matką opuściły dom w Brześciu i uciekły przed zbliżającą się Armią Czerwoną, wpierw do Jastrzębia, a potem do Radomia. Małżonkowie zobaczyli się dopiero 4 lata po ślubie.
17 WYBITNI RADOMIANIE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Oflag X c, Dossel, 1942 r., Alfons wicherek pierwszy z prawej
1 kwietnia 1945 roku oflag w Lubece, gdzie przebywał wówczas porucznik wicherek,został wyzwolony przez oddziały 3 Armii Amerykańskiej. Część oficerów i żołnierzy polskich nie zdecydowała się na powrót do kraju, gdzie trwały represje wobec wojskowych powracających z Zachodu. Dla nich utworzono Kompanie wartownicze zgrupowane w obozach rozlokowanych na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Dowódcą obozu „Kościuszko”, ulokowanego w byłym więzieniu w Rockenberg koło Butzbach, został por. Alfons wicherek, awansowany następnie do stopnia kapitana.w sierpniu obóz został przeniesiony do zamku w Mannheim-Kaefertal, gdzie utworzono, w ramach 3 Armii Amerykańskiej, szkołę samochodową prowadzącą kursy na kierowców i mechaników samochodowych. początkowo szkoła zdobywała we własnym zakresie sprzęt do nauki i naprawy, a później pojazdy do szkolenia, ciężarowe i osobowe, były dostarczane przez Amerykanów. podczas 32 kursów przeszkolono prawie 2500 żołnierzy, 1580 uzyskało cenne prawo jazdy do prowadzenia ciężkich pojazdów wojskowych, prawie 450 dyplomy mechaników i elektryków samochodowych. szkoła samochodowa cieszyła się jak najlepszą opinią w amerykańskiej strefie okupacyjnej, wizytujący obóz w Kaefertal dowódcy amerykańscy bardzo wysoko oceniali poziom szkolenia. w zasobach rodziny Alfonsa wicherka znajduje się wzruszająca pamiątka z tego okresu – ryngraf z napisem: „Kochanemu Dowódcy, kapitanowi wicherkowi Alfonsowi, w dniu imienin, Kadra Kompanii samochodowej”.
w październiku 1947 roku wobec faktu, że żołnierze albo wracali do kraju, albo układali sobie życie na Zachodzie, obóz zakończył działalność. Alfons wicherek wyruszył do polski, ale na granicy radzieckiej strefy okupacyjnej Niemiec zarekwirowano mu samochód wraz z bagażami. Na kilka dniu udał się do rodziny w Bydgoszczy, potem pojechał do Radomia, gdzie mieszkała jego żona. Na początku znalazł pracę jako inspektor ds. sportu w Urzędzie Miejskim w Radomiu, a w 1948 roku
Alfons wicherek w czasie służby w Kompanii samochodowej, Kaefertal, 1945 r.
Z psem wolfem przed pierwszą siedzibą Kompanii samochodowej w byłym klasztorze, Rockenberg, 1944 r.
18 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | WYBITNI RADOMIANIE
został nauczycielem wychowania fizycznego, a potem także przysposobienia wojskowego w IV Liceum Ogólnokształcącym im. dr. tytusa Chałubińskiego. Ze względu na swój pobyt w niewoli na Zachodzie i służbę wojskową po oswobodzeniu oflagu w wojsku polskim, ale w strukturach 3 Armii Amerykańskiej, był często nękany przez służbę Bezpieczeństwa. swojego kolegę skutecznie chronili kolejni dyrektorzy liceum, przede wszystkim Karol Laskoś, ale też jego następcy: Jan Zakrzewski i Marek Gawlik.
Od 1952 roku Alfons wicherek uczył wuefu także w technikum Budowlanym i technikum Mechanicznym, razem ze swoim kolegą z oflagu, porucznikiem Jerzym Korwinem-Kijuciem.
Był trenerem „Broni” Radom i „Zrywu” Radom w pływaniu, lekkoatletyce i tenisie. w 1958 roku współtworzył Międzyszkolny Klub sportowy „Orlęta” Radom, gdzie dominowały gry zespołowe i lekkoatletyka. w 1965 roku ukończył studia magisterskie na Akademii wychowania Fizycznego w warszawie.
w ramach swojej pracy w szkołach średnich skupił się na koszykówce. prowadzone przez niego zespoły klubowe (MKs „Orlęta”) oraz szkolne w IV LO („Chałubińszczak”) były przez lata bezkonkurencyjne w rozgrywkach koszykówki szkół średnich, miast i klubów w ówczesnym województwie kieleckim. szczególne więzi łączyły go z „Chałubińskim” – z tą szkołą związany był do końca życia, nawet będąc już na emeryturze, na którą przeszedł w 1979 roku. Jak wspominają byli zawodnicy, sala gimnastyczna była otwarta dla nich, ale także dla absolwentów i uczniów pobliskich szkół podstawowych, na każdej przerwie, a po południu, od poniedziałku do soboty, w godzinach 16-19. w czasie wakacji organizował obozy sportowo-rekreacyjne w Bukowinie tatrzańskiej w latach 60. i Jastrzębiej Górze w latach 70.
Dla uczniów i zawodników był nie tylko nauczycielem i trenerem, ale także wychowawcą i pedagogiem. Był wymagający i sprawiedliwy, uczył swoich podopiecznych solidności, uczciwości, odpowiedzialności. Zdarzyło się, że profesor wicherek postawił na koniec roku dwóm uczniom, lekceważącym wyraźnie zajęcia z wuefu, oceny niedostateczne. w ramach
siedziba Kompanii samochodowej, Mannheim-Kaefertal, 1945 r.
Mannheim-Kaefertal, 1946 r.
poprawki uczniowie ci malowali pod koniec wakacji pasy na boisku szkolnym, pod okiem profesora. Miał swoiste poczucie humoru, bardzo sytuacyjne, nieobrażające nikogo. U zawodników miał przydomek „Fonek”. Dla pokoleń uczniów stał się legendą, do historii przeszły jego powiedzonka, np. „w tym tempie możesz komunę budować” (podczas rozgrzewki), „rzeźnik na wczasach” (gdy uczeń pojawił się na zajęciach w podkoszulce w siatkę), do uczniów i uczennic mówił „ojcze”, do uczniów niezbyt chętnych do wysiłku na zajęciach – „capie”.
19 WYBITNI RADOMIANIE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
20 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |wybitni
radomianie
Żona Anna wicherek z córką Barbarą, w samochodzie synowie Krzysztof i Romuald, na rynku w Radomiu, 1960 r.
Z córką Barbarą, początek lat 70.
Z koszykarską reprezentacją klasy 11c (matura 1967), dziesię lat po maturze i tuż po wygranym meczu z aktualną reprezentacją szkoły, ok. 1977 r. Na zdjęciu od lewej: Leon Okupski, Zygmunt Arczewski, Kazimierz stachowicz, Jerzy Marian Jemioł, prof. Alfons Wicherek, Apoloniusz wręczycki, Janusz Jamrozik, Krzysztof Bujnowski, Andrzej persz, Artur Lachowicz
Z Grzegorzem Kurbielem (po lewej) i Mariuszem Foglem (po prawej), na zjeździe klasy 11c, ok. 1972 r.
Z synem Krzysztofem, 1977 r.
wspólnie z żoną Anną wychowali czworo dzieci: córkę Barbarę i synów Krzysztofa (zmarł w 2014), Romualda (zmarł w 2022) i Jacka, który razem z Barbarą napisał to wspomnienie o Ojcu. wszyscy byli absolwentami IV LO, wszyscy ukończyli wyższe studia.
Alfons wicherek zmarł 16 listopada 1981 roku, żył 70 lat. Został pochowany na cmentarzu przy ul. Limanowskiego. Znając jego stosunek do „swojego” liceum, rodzina umieściła na nagrobku napis: „Alfons wicherek, nauczyciel Lic. Chałubińskiego”. pomimo upływu ponad 40. lat od jego śmierci, byli uczniowie, zawodnicy koszykówki i innych dyscyplin sportu wspominają go z szacunkiem i uznaniem. Jego praca, wysiłek, poświęcenie przyczyniły się do kształtowania ich charakterów i postaw życiowych,
poglądów na świat, szacunku dla wszystkich ludzi, umiejętności współpracy z innymi.
Otrzymał wiele odznaczeń, oprócz tych za działalność i wyniki w sporcie, także medal za udział w wojnie obronnej w 1939 roku, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia polski, Złoty Krzyż Zasługi, dwukrotnie Medal Komisji Edukacji Narodowej. w 1995 roku ulica przy IV LO została nazwana jego imieniem, jest także patronem sali gimnastycznej w szkole.
Od 1987 roku z przerwami,rozgrywany jest Memoriał prof. Alfonsa wicherka w koszykówce, od początku organizowany przez jego zawodnika Ignacego suwałę. w 2021 roku odbyła się 29. edycja tego turnieju.
Barbara Kopczyńska ⋅ Jacek Wicherek wszystkie fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego, poza dwiema ostatnimi z archiwum Krzysztofa Bujnowskiego
Barbara Kopczyńska
Ur. w Radomiu, 1948 r. Najstarsza z czwórki dzieci Alfonsa wicherka. Absolwentka liceum Chałubińskiego. studia na wydziale Ekonomiki produkcji szkoły Głównej Handlowej w warszawie. pracowała w Radomskim przedsiębiorstwie Budowlanym, potem jako księgowa w Archiwum państwowym w Radomiu. po ukończeniu studiów podyplomowych na politechnice Radomskiej uzyskała kwalifikacje do prowadzenia ksiąg rachunkowych i pracowała w tym zawodzie w firmach prywatnych. prowadzi księgowość Fundacji Chałubińszczacy. Mężatka (mąż Józef, ekonomista), ma dwoje dzieci, Jacka i Dorotę, oraz czworo wnuków: Amelkę, Mikołaja, Antosia i Marcela. Lubi czytać książki, podróżować, pływać.
Jacek Wicherek
Ur. w Radomiu, 1954 r. Najmłodszy z czwórki dzieci Alfonsa wicherka. Absolwent liceum Chałubińskiego. Dyplom mgr inż. budownictwa otrzymał w 1981 r. na wydziale Inżynierii Lądowej politechniki warszawskiej. w stanie wojennym odbył roczną praktykę wojskową w ramach szkoły podchorążych Rezerwy. pracuje w zawodzie, najpierw w warszawie (1982-1986), do dziś w Radomiu. Żonaty (żona Zosia, ekonomistka), ma dwoje dzieci, Annę i Jacka. Interesuje się sportem (po ojcu) i sztuką (malarstwo marynistyczne, architektura).
21 wybitni radomianie | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
KAPELUSZE, SZKOŁA I MIŁOŚNICY SZTUKI
O radomskich wątkach rodziny Lorentzów
Marcin Kępa
wizyta prof. Lorentza w Muzeum Okręgowym w Radomiu, początek lat 80. XX w. Na dziedzińcu stoją: trzecia od lewej Barbara Koś (dziennikarka), czwarty – Adam Zieleziński (pracownik muzeum, późniejszy dyrektor), szósty –Jacek Kapusta (miejski konserwator zabytków), siódmy – stanisław Lorentz, dziewiąty – tomasz palacz (ówczesny dyrektor muzeum), jedenasty – Mieczysław szewczuk (późniejszy kierownik Muzeum sztuki współczesnej), dwunasty –Zdzisław Żygulski (profesor historii sztuki), trzynasty – Andrzej Michałowski (wojewódzki konserwator zabytków)
Pod koniec ubiegłego roku z inicjatywy grupy młodych prawników zawiązała się w naszym mieście nowa organizacja pozarządowa – Radomskie stowarzyszenie Miłośników sztuki im. prof. stanisława Lorentza. wybór tego znakomitego patrona – zasłużonego polskiego historyka sztuki, wieloletniego
dyrektora Muzeum Narodowego w warszawie – nie był przypadkowy. Niewielu wie, że profesor pochodził z Radomia, a familia Lorentzów związana była z naszym miastem przeszło pół wieku. Materialnym śladem ich tutejszej bytności jest okazały rodzinny grobowiec na cmentarzu ewangelickim przy ulicy
22 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |wybitni radomianie
Kieleckiej,gdziespoczywababkastanisławaLorentza–paulina z Zirkwitzów. przodkowie profesora zapisali się w historii Radomia jako fabrykanci, społecznicy i przede wszystkim – na przełomie XIX i XX stulecia –twórcy i budowniczowie polskiej szkoły. Lorentzowie byli z dziada pradziada ewangelikami, ale wbrew pozorom rodzina ta nie przybyła do polski (i Radomia) z Niemiec, jak większość tutejszych rzemieślników i fabrykantów (Karschów, schniersteinów, Fröhlichów czy wickenhagenów), którzy w połowie XIX wieku stawiali podwaliny pod lokalny przemysł. Korzenie tego rodu tkwią w szwecji, gdzie zresztą do dziś żyją dalecy krewni profesora Lorentza o tym samym nazwisku. Rodzina od pokoleń związana była z branżą kapeluszniczą – udokumentowane początki jej działalności sięgają połowy XVIII stulecia. wśród szwedzkich przodków znajduje się między innymi pieczętujący się masońskim herbem Karol Jan Lorentz, dostawca kapeluszy na dwór królewski w sztokholmie. polscy Lorentzowie swój rodzinny interes prowadzili przez wiele lat w warszawie, ciesząc się wielką estymą. Z bliżej nieznanych przyczyn, być może związanych z przejściowymi kłopotami finansowymi, dziadek stanisława Lorentza – Fryderyk (Friedrich) wilhelm – przeniósł się wraz ze swoją rodziną w połowie XIX wieku do Radomia. I tu, do śmierci w roku 1872, prowadził swoją fabrykę kapeluszy. w Archiwum państwowym w Radomiu jest dokument z 1864 roku, gdzie Fryderyk Lorentz figuruje – wśród 26 innych obywateli miasta – jako płatnik składki na utrzymanie szkoły ewangelickiej. Na tej liście jest także Robert Zirkwitz, wytwórca fortepianów, być może teść albo szwagier Fryderyka. Zarówno ojciec, jak i dziadek Fryderyka Lorentza – mistrzowie kapelusznicy – nosili takie same imiona.
Jego syn – Karol Ludwik, ojciec stanisława – jako dziecko zapamiętał na całe życie widok konnych wozów towarowych, wypełnionych pudłami pełnymi kapeluszy, które przez bramę fabryczną gdzieś wyjeżdżały. Ale Karol Lorentz nie kontynuował wiekowych rodzinnych tradycji. swoje zawodowe życie poświęcił edukacji i pedagogice. Był nauczycielem germanistą, który w 1896 roku założył w Radomiu – przy wydatnej
Grobowiec rodziny Lorentzów na cmentarzu protestanckim w Radomiu
pomocy finansowej magistratu i hrabiego Juliuszatarnowskiego – prywatną szkołę realizującą sześcioletni program gimnazjalny. początkowo placówka mieściła się w prywatnych domach, najpierw wirgina przy ulicy Lubelskiej (dziś Żeromskiego), potem wasiłkowskiego przy szerokiej (piłsudskiego). w roku 1900 szkoła przeniosła się do nowo wybudowanego przez rodzinę Lorentzów okazałego dwupiętrowego budynku przy ówczesnej ulicy Długiej 4 (traugutta 61). wzniesienie tego pięknego gmachu z bogato zdobioną fasadą i trzema balkonami (centralny, nad wejściem, wsparty na dwóch kolumnach) było możliwe dzięki majątkowi, jaki rodzina Lorentzów zgromadziła przez lata, na masową skalę produkując i sprzedając kapelusze. Od samego początku placówka Karola Lorentza cieszyła się dobrą opinią, na którą składały się przede
23 wybitni radomianie | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. Maciej Kamieński
|wybitni radomianie
wszystkim nowoczesne, jak na swój czas, metody nauczania, wysoki poziom oraz wychowanie w duchu patriotycznym. Od momentu przeprowadzki do nowej siedziby realizowano w niej program siedmioletniej szkoły handlowej, z nauką matematyki, historii, botaniki, rysunków i czterema językami – polskim, rosyjskim, francuskim i niemieckim. ponieważ w szkole Lorentza uczyło się wielu ziemiańskich synów (pamiętajmy, że w XIX wieku szkoły były praktycznie wyłącznie męskie), jej właściciel na zapleczu głównego gmachu wybudował dla nich internat, także dwupiętrowy.sam zresztą również w nim zamieszkał wraz z żoną Marią, nauczycielką geografii, i urodzonym w 1899 roku rocznym synem stanisławem. w budynku internatu znajdowały się także biblioteka, czytelnia oraz stołówka. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że guwernerem w internacie został Francuz, Carl Bacziolana, co było na owe czasy ewenementem (tę funkcję pełnili, niejako z urzędu, Rosjanie). Ewenementem było także wspomniane wcześniej kształcenie młodzieży w duchu patriotycznym, co zostało szybko zauważone przez carskie władze oświatowe. wizytacja inspektora z petersburga położyła kres niedługiej działalności szkoły. Z oburzeniem przyjęto fakt, że w szkolnej bibliotece przechowywane są polskie książki i czasopisma; część z nich zapewne była oficjalnie zakazana. Ale czarę goryczy u wizytatora przelało zapewne to, iż w zbiorach szkoły nie było… ani jednej książki i ani jednego czasopisma po rosyjsku. Natychmiast odebrano Karolowi Lorentzowi koncesję na prowadzenie szkoły. sprawa stała się głośna nie tylko w Radomiu. w 1901 roku, obchodząc carską cenzurę, były właściciel radomskiej szkoły zamieścił w „Kurierze warszawskim” nieco ironiczną w swej wymowie notkę „Zniknięcie szkoły” następującej treści:
Szanowny Redaktorze! Uprzejmie proszę o zamieszczenie wyjaśnienia następującego. Szkoła moja została otwarta we wrześniu 1900 roku na zasadzie ustawy zatwierdzonej przez Pana Ministra Finansów w kwietniu i ogłoszonej w numerze 55 Zbioru. W styczniu roku bieżącego zaproponowano mi zmianę kilku punktów tej ustawy. Ponieważ na żądanych warunkach nie mógłbym szkoły prowadzić, zmuszony
byłem zawiadomić Ministerium, że na zmianę ustawy zgodzić się nie mogę, skutkiem czego szkoła istnieć przestała. Racz przyjąć wyrazy mego szacunku – Karol Ludwik Lorentz.
Likwidacja placówki praktycznie położyła kres bytności Lorentzów w Radomiu (choć według źródeł wśród radomian w przededniu wybuchu II wojny światowej znajdowali się jeszcze obywatele o tym nazwisku). Niedługo potem właściciel prywatnego gimnazjum w stolicy, wojciech Górski, zaproponował Karolowi stanowisko inspektora (w praktyce wicedyrektora) w swojej szkole. Rodzina po półwiecznym „radomskim” okresie wróciła na stałe do warszawy. Natomiast wzniesiony przez nią budynek przy ulicy Długiej w Radomiu miał pozostać szkołą na długie lata. wkrótce zaczęła w nim funkcjonować Miejska szkoła Handlowa, w której uczniowie i wykwalifikowana kadra nauczycielska kontynuowali patriotyczne tradycje zlikwidowanej przez zaborcę szkoły Lorentza. Nadchodziły burzliwe czasy Rewolucji 1905 roku. warto pamiętać, że to właśnie radomska „handlówka” jako jedna z pierwszych szkół w guberni radomskiej wywalczyła sobie prawo do nauczania w języku polskim (dotąd wszystkie lekcje prowadzone były po rosyjsku). tradycje tej szkoły kontynuowało potem w tych samych murach IV Liceum Ogólnokształcące im. dr. tytusa Chałubińskiego. Funkcję inspektora w gimnazjum wojciecha Górskiego w warszawie Karol Lorentz sprawował do roku 1918. w tej szkole jego syn stanisław zdał egzamin maturalny. O tym, czego dokonał później przez swoje długie życie, można przeczytać w wielu książkach i opracowaniach, choćby w wydanym w 1981 roku wywiadzie rzece autorstwa Roberta Jarockiego.w skrócie tylko przypomnę, że profesor Lorentz był absolwentem i wykładowcą Uniwersytetu warszawskiego oraz najdłużej sprawującym tę funkcję dyrektorem stołecznego Muzeum Narodowego – w latach 1935-1982 (zapewne nikt już tego rekordu nigdy nie pobije). Jemu zawdzięczamy ocalenie wielu bezcennych dzieł sztuki w czasie hitlerowskiej okupacji. Był również autorem licznych publikacji z dziedziny historii sztuki i muzealnictwa, posłem na sejm, kawalerem Orderu
24 MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Virtuti Militari. Zmarł w 1991 roku. Jego córką była profesor Alina Kowalczykowa, wybitny historyk literatury polskiej, specjalizująca się w epoce Romantyzmu. to właśnie z nią kilka lat temu nawiązał kontakt prezes Radomskiego stowarzyszenia Miłośników sztuki sędzia Łukasz Lechowski. Z wielką radością zgodziła się być patronem radomskiej inicjatywy związanej z popularyzacją sztuki i twórczą edukacją został jej ojciec. profesor Alina Kowalczykowa zmarła niedawno, 13 sierpnia tego roku. Radomskie stowarzyszenie Miłośników sztuki planuje uhonorować swojego patrona i jego rodzinę pamiątkową tablicą na budynku dawnej szkoły Karola Lorentza przy ulicy traugutta 61.
Członkowie-założyciele Radomskiego stowarzyszenia Miłośników sztuki im. stanisława Lorentza. Od lewej: prezes Łukasz Lechowski, Marcin Kępa, wiceprezes paweł Łyś Marcin Kępa Ur. 1977 r. w Radomiu. pisarz, publicysta, animator kultury.Absolwent VI LO im. J. Kochanowskiego w Radomiu, polonistyki Uniwersytetu warszawskiego i podyplomowych studiów zarządzania kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim. współpracownik „Gazety wyborczej”, gdzie publikuje opowiadania z Radomiem w tle. współautor (z Ziemowitem szczerkiem) zbioru opowiadań „paczka Radomskich” oraz autor książek „twierdza Radom”, „Było nie było. powidoki radomskie”, „Balkony. siedem opowieści o żydowskim Radomiu”, „sekrety Radomia” i powieści sensacyjnej „trójkąt Niebezpieczeństwa”. Opowiadania i artykuły publikował w ukraińskim „Granosłowije”, „Gazecie wyborczej”, „Miesięczniku prowincjonalnym”, „Miastotwórczości” i „ha!art”. wieloletni pracownik Ośrodka Kultury i sztuki „Resursa Obywatelska”, gdzie kierował Działem Dziedzictwa Kulturowego. Obecnie adiunkt w Muzeum im. J. Malczewskiego w Radomiu, redaktor naczelny rocznika muzealnego „Arte Fakty”. w latach 2010-2019 r. prezes Radomskiego towarzystwa Naukowego. Laureat Radomskiej Nagrody Kulturalnej (2014) i Nagrody św. Kazimierza (2016). Nominowany do Nagrody Literackiej Miasta Radomia (2021).
25 wybitni radomianie | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. Maciej Kamieński
„Brewiarz miłości”.
Zofia Romanowiczowa jako tłumaczka
Karol Alichnowicz
(niekłamany zachwyt był uzasadniony i wynikał z innego źródła niż jedynie emocjonalne). Rzeczywiście, w roku 1975 autorka miała w swoim dorobku z reguły wysoko oceniane przez krytyków powieści: „Baśka i Barbara” (1956), „przejście przez Morze Czerwone” (1960), „słońce dziesięciu linii” (1963), „szklana kula” (1964), „Łagodne oko błękitu” (1968) i „Groby Napoleona” (1972). Do listy tych publikacji należałoby jeszcze dodać wydany w 1965 roku zbiór opowiadań „próby i zamiary”, również doceniony przez krytykę. później opublikowane zostały inne utwory: „sono felice” (1977), „skrytki” (1980), „Na wyspie” (1984), „Ruchome schody” (1995) i „trybulacje proboszcza p.” (2001).
1Józef wittlin, znakomity polski prozaik, poeta i tłumacz, tak pisał o urodzonej w 1922 roku w Radomiu, a zamieszkałej po wojnie we Francji, Zofii Romanowiczowej (właściwie Felicji Zofii Romanowicz z domu Górskiej): Romanowiczowa urosła nie tylko na wielką damę polskiej literatury, dziś można chyba nazwać ją pierwszą damą, first lady, naszej beletrystyki i nie tylko emigracyjnej1. w opinii tej nie było przesady, mimo że wygłosił ją admirator twórczości pisarki
1 Tekst wystąpienia Wittlina podczas wieczoru autorskiego Romanowiczowej w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku zatytułowany był Sono felice… i odnosił się do niewydanej jeszcze powieści pisarki pod takim tytułem; ukazał się na łamach zasłużonych dla rozwoju kultury na obczyźnie londyńskich „Wiadomości” w 1975 r., nr 22.
Recepcja twórczości Romanowiczowej, świadcząca o rosnącej z latami randze autorki „szklanej kuli” (nawiasem mówiąc powieści, której akcja toczy się w Radomiu, wznowionej nie tak dawno – po raz pierwszy w polsce – przez państwowy Instytut wydawniczy), potwierdzała opinię wittlina. Rezonans, jaki wywoływały utwory pisarki, nie ograniczał się jedynie do kręgu emigracyjnego. Na przykład dwie pierwsze powieści ukazały się w polsce stosunkowo niedługo po swej premierze na obczyźnie, a tłumaczenia na języki obce „przejścia przez Morze Czerwone” i „Łagodnego oka błękitu” zostały nad wyraz dobrze przyjęte przez zagranicznych krytyków2.w ich wypowiedziach pojawiały się chociażby takie określenia, jak małe arcydzieło (o „przejściu…”); pisano też o wielkiej lekcji szlachetności i pisarskiego kunsztu (o „Łagodnym oku…”). Oczywiście wysoka z reguły ocena twórczości pisarki niekiedy była tonowana głosami mniej przychylnymi,
2 Informacje te przytacza Arkadiusz Morawiec w książce Zofia Romanowiczowa. Pisarka nie tylko emigracyjna (Łódź 2016), przybliżającej biografię i recepcję twórczości pisarki.
26 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |wybitni radomianie
Zofia Romanowiczowa, Jours, Francja, sierpień 1987 r. https://en.wikipedia.org/wiki/Zofia_Romanowicz
ale trudno sobie wyobrazić, by jej dorobek literacki mógł być przyjmowany bez jakichkolwiek zastrzeżeń.
2Ocena wittlina dotyczyła dokonań powieściowych Romanowiczowej, jednak należy pamiętać, że mniej znane, a równie istotne są jej osiągnięcia translatorskie. Jak zauważa Arkadiusz Morawiec: Zofia Romanowiczowa ma w swoim dorobku pewną liczbę przekładów z języka polskiego oraz na język polski. Są wśród nich zarówno teksty drobne, jak i obszerne, zarówno literackie, jak i nieliterackie, takie, które powstały na zamówienie, i takie, które powstały z jej własnej inicjatywy. I jeszcze: są wśród przekładów takie, które wymagają od tłumacza oprócz kompetencji językowych również talentu literackiego3. pisarka była współautorką tłumaczenia na język francuski „Łagodnego oka błękitu” oraz fragmentu „skrytek”. Bez wątpienia specjalizowała się w przekładach z języków francuskiego, staroprowansalskiego oraz prowansalskiego, a najwcześniejsze przykłady jej działalności translatorskiej można odnaleźć na łamach paryskiej „Kultury” i londyńskiego „Życia. Katolickiego tygodnika religijnokulturalnego” (lata 1952–1954).
Do najważniejszych przedsięwzięć Zofii Romanowiczowej należy zaliczyć tłumaczone z języka francuskiego „Apokryfy Nowego testamentu”4 oraz wydane dwa lata później Dzieje duszy teresy od Dzieciątka Jezus. Niemniej poczesne miejsce w twórczości translatorskiej pisarki zajmuje „Brewiarz miłości. Antologia liryki staroprowansalskiej”5. Zainteresowanie poezją prowansalską sięgało okresu studiów romanistycznych na sorbonie, gdzie Zofia Romanowiczowa uzyskała w 1949 roku dyplom licenciée es lettres ze specjalnością prowansalistyka na podstawie pracy Les troubadours dans l’oeuvre des félibres, des origines (1850) a 1900. profesor Jean Boutiere (jego żona też była radomianką) wróżył przyszłej pisarce karierę akademicką i chciał ją zatrudnić na uniwersytecie, ale się
3 Tamże.
4 Apokryfy Nowego Testamentu, wybór i oprac. Daniel-Rops i François Amiot, 1955.
5 Brewiarz miłości. Antologia liryki staroprowansalskiej, Wrocław 1963, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Biblioteka Narodowa, seria 2, nr 137.
na to nie zdecydowała. Miłość do prowansalskiej poezji pozostała i pierwszy przekład Romanowiczowej, pieśń trubadura Guillaume’a IX „A że mnie naszła chęć do pienia…”, ukazał się na łamach wspomnianego „Życia” (1954, nr 43/383), opatrzony krótką notą o autorze. Rok później, w 9. numerze paryskiej „Kultury”, opublikowany został znacznie obszerniejszy blok tłumaczeń, poprzedzony komentarzem autorki. w liście skierowanym do Jerzego Giedroycia pisała: Zbieram się na odwagę, aby przesłać Panu mały wybór tłumaczonych przeze mnie wierszy staroprowansalskich. Po namyśle dokładam do nich mały wstęp. Chodziłoby mi o to, aby mogły ukazać się razem, gdyby o ukazaniu się była mowa6 . Arkadiusz Morawiec wspominał o połączeniu kompetencji językowych i talentu literackiego w odniesieniu do translatorskich umiejętności Romanowiczowej, co zaowocowało w tym przypadku i przyswojonymi polszczyźnie utworami, i napisanym ze swadą wstępem. przytoczę zaledwie fragment, chociaż dość obszerny, który wiele mówi o artystycznych walorach komentarza (w wydanej przez „Bibliotekę Narodową” antologii wstęp również utrzymany był w takiej literackiej konwencji, a dodatkowo pozbawiony został przypisów, które są z zasady nieodzownym elementem innych publikacji w tej serii):
Alfred Jeanroy, prowansalista, przyrównał tę poezję liryczną trubadurów do kwiatu, co rozkwitł niespodzianie, obywając się bez korzeni i łodygi. Istotnie, pierwszy z nich, Guillaume de Poitiers, stoi na wysuniętym cyplu średniowiecza samotnie, a pieśni jego, doskonałe w formie, nie znają precedensu w żadnym języku nowożytnym. Do dziś specjaliści trudzą się, by sfabrykować rodowód tym poetom – jedni wywodzą ich z łacińskiej poezji postklasycznej, z ludowych kantyczek i legend rymowanych i sylabicznych, a nie skandowanych. Drudzy dogrzebują się substratowych tradycji etnicznych, przytaczają pieśni na cześć maja i wiosennej ponowy życia. Inni widzą przyczynę wyklucia się tak pięknego kwiatu w wyjątkowych
6 Faksymilia listu dostępna jest na stronie kulturaparyska.com; zachowano pisownię oryginalną.
27 wybitni radomianie | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
warunkach klimatycznych, w pięknie ziemi Południa, we wczesnym złagodzeniu i wyrafinowaniu się życia na feudalnych dworach, nie nękanych wojnami, gdy tymczasem Rolandy z Północy szczerbiły miecze i uderzały w pierwsze tony rycerskiej epopei. Jeszcze inni chcą widzieć w niej dzieło jednego człowieka: owego Guillaume’a de Poitiers, który pasowany byłby w ten sposób na najpotężniejszego prekursora w historii literatury, co nader z jego birbanckim i rubasznym obliczem,znanym z historii,się kłóci.Najbardziej w modzie obecnie jest ostatnia hipoteza, arabska, która wiąże najstarszą strofę trubadurów z popularną pieśnią arabskiej Andaluzji. Tak więc, Ibn Guzman z Kordoby byłby dziadem Jaufre Rudela, a sylabiczny i rytmiczny Zajal prototypem prowansalskiej canzo (s. 69).
powstała później antologia, w której znalazły się również tłumaczenia publikowane na łamach prasy, uczyniła z Romanowiczowej prowansalistkę.Jej talent został wkrótce doceniony, o czym przekonywały pochlebne recenzje (wittlin w przywołanej na początku
wypowiedzi nazwał „Brewiarz…” przepiękną antologią).w jednej z nich znakomity romanista Mieczysław Brahmer, profesor Uniwersytetu warszawskiego, tak komplementował jakość przekładu: Od razu stwierdźmy, że próba powiodła się doskonale. Antologia Zofii Romanowiczowej ma te samy rozmiary, co florilegium jej poprzednika [mowa o Edwardzie porębowiczu – K.A.]. Wybór z obfitego materiału dokonany został trafnie, objął wszystkich najwybitniejszych poetów i wiele najbardziej głośnych ich pieśni. trudno o lepszą rekomendację.
3Jeśli wspominam skrótowo o dokonaniach translatorskich Zofii Romanowiczowej, czynię to dlatego, że są one wciąż zbyt mało znane. wypada żałować, bo jest to bez wątpienia ważny aspekt dorobku literackiego pisarki.
Karol Alichnowicz Ur. w wąbrzeźnie, 1974 r. pracę doktorską („Miejsce dla kpiarza”. Satyra w latach 1948-1955, Universitas, Kraków 2006) obronił w Instytucie Badań Literackich pAN w warszawie. publikował m.in. w „pamiętniku Literackim” i „tekstach Drugich”. Jako recenzent współpracuje z „Akcentem”, „Odrą”, „toposem” i „twórczością”. Ostatnio ukazała się jego książka „Nieosiągalne? Realizm – wyobraźnia –pamięć” (sopot 2020). Od trzech lat mieszka w Radomiu, pracuje w sieci Badawczej Łukasiewicz – Instytucie technologii Eksploatacji. fot. stanisław Zbigniew Kamieński
28 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |wybitni
radomianie
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Karol Alichnowicz
O Leszku, jakiego znałem, a może raczej nie znałem?
Teraz, kiedy Leszek Kwiatkowski nie żyje, od dawna czy od niedawna – to bardzo względne pojęcie (zmarł latem ubiegłego roku) – uświadamiam sobie, jak niewiele mam o Leszku do powiedzenia, jak mało wiem o nim od niego samego,choć znaliśmy się bez mała (bez mała – to jego ulubione powiedzenie) pół wieku.
pod koniec lat 70. założyliśmy spontanicznie Galerię 37,2 (stan podgorączkowy) przy klubie MpiK na traugutta, gdzie ma swoją siedzibę galeria „Łaźnia”. Do rady programowej weszło dwoje pracowników Muzeum Okręgowego: Aleksandra Kaczor (historyczka) i Mieczysław szewczuk (polonista), Hanna Bulska (kierowniczka klubu), Leszek Kwiatkowski (pracujący tam jako plastyk) i ja (wówczas asystent na Asp w warszawie). Chcieliśmy pokazywać ciekawe, naszym zdaniem, osobowości i zjawiska we współczesnej sztuce; możliwości mieliśmy bardzo ograniczone, jednak zorganizowaliśmy kilka czy nawet kilkanaście wystaw ze zgrzebnymi katalogami albo plakatami. Naszą działalność zainaugurowała wystawa rzeźby, grafiki i rysunku Jacka waltosia, potem pokazywaliśmy m.in.
graficzny cykl „Rowerzysta” Mieczysława wejmana czy obrazy i rysunki Zbyluta Grzywacza, który na otwarcie przyjechał z zaprzyjaźnionym Jerzym skolimowskim. Można powiedzieć, że w Galerii 37,2, czy poprzez galerię, zawarłem znajomość z Leszkiem Kwiatkowskim i od razu poczułem do niego sympatię, pomimo że Leszek nigdy nie wystąpił z własną propozycją wystawy; poznał przecież w czasie studiów poznańskie środowisko plastyczne, o którym reszta z nas wiedziała niewiele. wtedy nie dostrzegałem jeszcze, że wycofanie, raczej krok w tył niż do przodu, to być może główna cecha osobowości Leszka.
Były okresy, kiedy życie, poprzez okoliczności zewnętrzne, zbliżało nas do siebie. pod koniec lat 80. jeździliśmy na plenery organizowane dla środowiska plastycznego przez wydział Kultury i sztuki Urzędu Miejskiego w Radomiu (przypomina się Hanka Hartrampf, kierowniczka wydziału). pozostał mi w pamięci, choć pamięć mam bardzo zawodną, pałac i park w Zbożennej koło skrzynna jako magiczne miejsce w tamtych ponurych czasach. Bywał tam jeszcze z nami świetny malarz i dziwak Edward Kiełtyka.
stanisław Zbigniew Kamieński fot. stanisław Zbigniew Kamieński
w latach 90. pracowaliśmy z Leszkiem jako nauczyciele przedmiotu rysunek z malarstwem w nowo powstałym liceum plastycznym, które mieściło się wówczas w siedzibie technikum budowlanego przy Kościuszki (przypominają się z kolei inni nauczyciele, którzy już odeszli – Jurek Kutkowski i Zbyszek wieczorek). w czasie roku szkolnego nie było czasu na spotkania, ale jeździliśmy znów razem na plenery, teraz już ze swoimi uczniami, wpierw do wąchocka, potem do Nowego Miasta nad pilicą. w Leszka oszczędnych wynurzeniach przy piwie pojawiało się pojęcie karmy, wprowadzał nas, Jurka i mnie, w świat muzyki rockowej, której słuchał z kaset w walkmanie.
później okazje do spotkań zdarzały się rzadziej, zrezygnowałem z pracy w liceum, ale zapraszaliśmy Leszka Kwiatkowskiego (pisząc my, mam na myśli zlikwidowane już dziś Muzeum sztuki współczesnej i jego kierownika Mieczysława szewczuka) do udziału we wszystkich wystawach polskiego rysunku współczesnego, które organizowaliśmy przez kilkanaście lat w Radomiu i innych miastach w polsce.Raz pokazywaliśmy nawet wystawę „Mistrzowie rysunku” w Berlinie i wówczas udało się wyciągnąć nieskorego do podróżowania Leszka, na jej montaż i otwarcie. Mogę zapewne powiedzieć, że byłem z Leszkiem zaprzyjaźniony, choć gdybym musiał na potwierdzenie tych słów podać jakieś konkrety, fakty świadczące o naszej zażyłości, miałbym z tym kłopot. Leszek był powszechnie lubiany, pewnie dlatego, że nigdy o nikim nie mówił źle, ale w ogóle mówił niewiele, był wycofany, zamknięty w sobie. Znaliśmy jego pogodną twarz z lekkim uśmiechem, głos także pogodny, miły, spokojny; jednak była to maska introwertyka, za którą chował się Leszek nieznany. Nie chcę powiedzieć, że przywdziewał maskę wobec świata z premedytacją, a potem zdejmował, gdy nie była mu już potrzebna; domyślam się, że nosił ją zawsze na twarzy, także dla samego siebie czy przed samym sobą. Była dla niego czymś naturalnym, być może tym sposobem próbował obłaskawić świat, który go niepokoił, zjednać go sobie milczeniem,uśmiechem,czasem melancholijnym żartem. pamiętam, jak powiedział mi, kiedy zaczął mieć problemy z chodzeniem, że załatwił sobie lokalizację
przystanku autobusowego tuż przy galerii „Łaźnia” na traugutta, gdzie pracował; przystanek autobusowy miał też blisko swojego bloku na Ustroniu. wolał żart niż narzekanie.
Leszek Kwiatkowski zmarł niespodziewanie w Bieszczadach. Zadzwoniłem do niego dwa dni wcześniej, mówił, że jak zawsze po przyjeździe tam (ok. 700 m n.p.m.) odczuwa brak tlenu w powietrzu, że musi przywyknąć do nowych warunków zanim wyjdzie na pierwszy spacer. Umarł we śnie. Czy śniło mu się coś tej ostatniej nocy? Może we śnie zobaczył obraz nasycony głębokimi barwami, ze światłem przebijającym się przez warstwy tajemniczej materii powietrznej o różnej gęstości, obraz, do którego zmierzała cała Leszka twórczość. Czy jego fantasmagorie, maszyny biologiczne, mechanizmy, przedmioty codziennego użytku, pejzaże fantastyczne, w miarę upływu czasu coraz rzadziej tytułowane, miały u swojego początku inspiracje w snach, senne przebłyski? Czy na koniec snu, z którego już nie powrócił, dołączył do owych wszystkich, których widział?
Stanisław Zbigniew Kamieński 20 V, 10–13 VII 2022
30 MIASTOTWÓRCZOŚĆ
|wybitni radomianie
fot. Jerzy Kutkowski
Na plenerze dla uczniów liceum plastycznego, wąchock, 1993 r. Od lewej: stanisław Zbigniew Kamieński, Bartek Katana, paulina Kwiatkowska (obecnie Kondlewska) i Leszek Kwiatkowski
Rysunki i obrazy Leszka Kwiatkowskiego
O ojcu
Leszek Kwiatkowski urodził się 30 kwietnia 1949 roku w Radomiu. Zdolności plastyczne i zainteresowanie sztuką zaczął przejawiać już w szkole podstawowej, rysunek i malarstwo stały się jego pasją. Ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kochanowskiego, wówczas nie było jeszcze w Radomiu liceum plastycznego. przez krótki czas uczęszczał do Ogniska plastycznego przy ul. sienkiewicza. studiował w państwowej wyższej szkole sztuk plastycznych w poznaniu. Dyplom z malarstwa przygotował w pracowni profesora Eustachego wasilkowskiego, którego zawsze wspominał z sympatią i szacunkiem. Mówił, że dzięki swobodzie artystycznych poszukiwań, na jaką pozwalał mu profesor, wypracował własny język malarski. po ukończeniu studiów wrócił, razem z żoną Barbarą, poznanianką, do rodzinnego miasta. Jeszcze w tym samym roku (1974) rozpoczął pracę w radomskim Klubie Międzynarodowej prasy i Książki przy ul. traugutta na stanowisku plastyka. w instytucji tej, która na przestrzeni lat przechodziła kilka reorganizacji i zmieniała nazwy, pracował do emerytury. wraz z trzema radomskimi artystami – Krzysztofem Mańczyńskim, Aleksandrem Olszewskim i Longinem pinkowskim – utworzył w 1977 roku grupę M-5. w ciągu ponad 10 lat istnienia grupa prezentowała swoje prace na wielu wystawach, nie tylko w Radomiu. Należał do Związku polskich Artystów plastyków. w 1991 roku podjął pracę w nowo powstałym Liceum sztuk plastycznych. Był bardzo lubianym nauczycielem przedmiotu rysunek z malarstwem, dawał swoim uczniom możliwość swobodnych poszukiwań i rozwiązań plastycznych, pamiętając swobodę, z jakiej korzystał (rozsądnie) w pracowni profesora wasilkowskiego w pwssp w poznaniu.
twórczość taty wymyka się łatwym klasyfikacjom, można zapewne powiedzieć, że jest swoistą kontynuacją koloryzmu (kolorystą był jego profesor). Artystyczna droga taty przebiega pomiędzy abstrakcją, której na początku była bliższa, a figuracją, ku której zbliżała się niejednokrotnie w późniejszym okresie. sam podkreślał we własnej twórczości rolę wewnętrznej siły, odbieranej intuicyjnie, która prowadziła go przez artystyczne życie. w jego pracach znaleźć można niewątpliwie odwołania do surrealizmu czy realizmu magicznego oraz, szczególnie w pracach malowanych na papierze w ostatnim dziesięcioleciu, ekspresjonizmu.
Głównymi dziedzinami artystycznej wypowiedzi taty było malarstwo i rysunek, które przenikały się i uzupełniały. sztuka ta na przestrzeni lat ewoluowała od malarstwa metafizycznego, „wielowarstwowego”, pełnego świetlnych laserunków, po malarstwo swobodnego gestu, „szybkie”, bazujące na zestawianiu silnych plam barwnych. Od subtelnych rysunków ołówkiem w gamie szarości po pełne ekspresji i koloru pastele. Od cichego, kontemplacyjnego szeptu po rozdzierający krzyk.
Czuł się artystą spełnionym. Dla mnie, córki, wiele prac taty odkryło nowe znaczenia po Jego odejściu. tak jakby zostawił zaszyfrowaną wiadomość, która stała się zrozumiała dopiero, gdy Jego już tutaj nie było.
Był człowiekiem wyjątkowym – skromnym, wycofanym w głąb siebie, a jednocześnie emanował ciepłem i miał ogromne poczucie humoru, które do niego przyciągały. tata odszedł 26 lipca 2021 roku w Bieszczadach tak jak żył – po cichu,nie angażując nikogo; w zbudowanym przez siebie domku wśród drzew, z widokiem na góry.
Paulina Kondlewska
Paulina Kondlewska Ur. w Radomiu, 1984 r. Młodsza córka Leszka Kwiatkowskiego. Absolwentka radomskiego Liceum sztuk plastycznych oraz wydziału sztuki politechniki Radomskiej. Od 2015 r. pracuje w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu.
31 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
bez tytułu, 1974, ołówek na papierze, 30 x 21 cm
32 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
bez tytułu, 1981, olej na płótnie, 38 x 61,3 cm
bez tytułu, 1979, olej na płycie pilśniowej, 41 x 80,3 cm
33 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. Marcin Kucewicz
fot. Marcin Kucewicz
fot. Marcin Kucewicz
bez tytułu, 1987, tusz/pióro, pędzel na papierze, 40 x 50 cm
bez tytułu, wąchock 1994, ołówek na papierze, 29,7 x 42 cm
34 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
bez tytułu, 1992, ołówek na papierze, 23 x 31,9 cm
bez tytułu, 1992, ołówek na papierze, 25,1 x 18 cm
35 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
bez tytułu, wąchock, lipiec 1992, ołówek na papierze, 27,9 x 18,8 cm
bez tytułu, grudzień 1993, ołówek na papierze, 24,7 x 21 cm
36 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
bez tytułu, 1987, tusz/pióro, pędzel na papierze, 40 x 50 cm
bez tytułu, 1999, druk, cienkopis, długopis na papierze, 21 x 29,7 cm
37 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
bez tytułu, lipiec 2002, cienkopis, ekolina na papierze, 20,8 x 17,1 cm
bez tytułu, październik 1997, długopis na papierze, 16,7 x 13,2 cm
38 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
bez tytułu, wąchock 1993, ołówek na papierze, 42 x 29,7 cm
39 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
bez tytułu, Zamość, lipiec 2001, tusz/pióro na papierze, 14,8 x 21 cm
bez tytułu (popielniczka Carlsberg), maj 2000, cienkopis, ekolina na papierze, 25 x 17 cm
40 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
bez tytułu, styczeń 2006, ołówek na papierze, 10,5 x 29,7 cm
Słowa – bezustannie, 2006, akryl/pędzel, tusz/pióro na papierze, 59,6 x 35 cm
41 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. Marcin Kucewicz
bez tytułu, 2013, akryl, pastel na papierze, 69,7 x 49,7 cm fot. Marcin Kucewicz
42 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
Wiersze
Tadeusza Różewicza wybór Julii Różewicz
Julia Różewicz
Ur. we wrocławiu, 1982 r. Absolwentka bohemistyki we wrocławiu i pradze, wydawczyni i tłumaczka książek współczesnych autorów czeskich. Od 2010 r. prowadzi wydawnictwo Afera, specjalizujące się w najnowszej literaturze czeskiej, w ramach którego wprowadziła na rynek polski wielu autorów dotąd u nas niepublikowanych. tłumaczy beletrystykę, literaturę dziecięcą, literaturę faktu, ekonomiczną oraz scenariusze filmowe. Laureatka nagrody Literatury na Świecie 2014 za przekład książki petry Hůlovej „plastikowe M3, czyli czeska pornografia”.Jurorka czeskiej Nagrody państwowej w dziedzinie literatury, Nagrody Boya i wielu konkursów przekładowych.
Lubię rozpoznawać w poezji dziadka znajome twarze i czytać o członkach naszej rodziny, także tych, których nie zdążyłam poznać. spotykać tam swoje prababcie, pradziadka, tatę, babcię. Czasami siebie. Na pewno niełatwo pisać o najbliższych, to rodzaj odsłonięcia, którego dziadek unikał i w twórczości, i w życiu. tym cenniejsze wydają się utwory, w których potrzeba przelania uczucia na papier wygrała z chęcią zachowania go tylko dla siebie.
Różewicz
wszystkie fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego
43 poezja | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Julia
tadeusz Różewicz i Julia Różewicz, 2013 r.
Wiersz na cześć prababci Marianny, teściowej Tadeusza Różewicza
Dytyramb na cześć teściowej Morze atramentu wypisali poeci Opiewając miłość do dziewczęcia Które jest czasem jak gęś A czasem jak cielę majowe
Były spowijane jedwabiem słów Żony własne i żony cudze Lecz żaden rymopis nie wyśpiewał pochwały tej która jest matką dziewczyny teściowej
to ona zrodziła naszą jutrzenkę O synowie Apollina Ona strzegła jej jak źrenicy oka
Ona piastuje owoce Naszej miłości szalonej wstaje w nocy cierpliwa przewija przewija przewija
Ona kaczkę upiecze z jabłkami I zrobi faszerowanego karpia Ona kalesony upierze skarpetki wyceruje i guzik Utwierdzi przy koszuli Na wiosnę pilnuje malowania izb trzepie dywany wietrzy materace Rozliczne nieskończone są jej małe prace
Jesienią robi konfitury i kisi kapustę Kiedy spadnie śnieg zaskrzypi mróz Jabłuszko znajdzie dla wnuka w komodzie Czasem chmura groźna i mroczna
przemknie po jej twarzy Lecz i boskie niebo swe oblicze chmurzy spójrzcie na jej siwe włosy Każdy włos to jeden dzień jedna łza Jedna jesień jedna wiosna
Ona czujnie patrzy pilnuje by nie zgasł płomień domowego ogniska Kiedy trzeba miotłą odpędzi nocne ćmy Ona oko i ucho domu stoi na straży szlachetnych praw i obowiązków Kroi pieluszki dla nienarodzonego Jest wysłańcem praktycznego życia
Za wszystkie głupie żarciki Rzezańców z pisemek humorystycznych Za dowcipy zięciów Którzy piją („nasze kawalerskie”)
przeproście teściową starą kobietę która wyciąga ręce Aby się ogrzać przy ognisku domowym pokłońcie się do samej ziemi Głupie konie rżące na dźwięk tego szanownego imienia I powiedzcie ludzkim głosem „Chodź matko do nas”
(z tomu Uśmiechy, 1957)
44 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |poezja
Scenka odwiedzin pradziadka Władysława (ojca Tadeusza Różewicza) u syna i synowej, po narodzinach mojego taty, Janka
Odwiedziny dziadka przyjechał do nas ojciec Żono – mówię – wyciągnij kieliszki staruszek zmarzł na kość A cóż wart jest kościany dziadek?
Dziadek zaciera ręce coś tam zaczyna o pogodzie „nie trzeba moja duszko nie jestem głodny” na palcach podchodzi do łóżka w łóżku długa poduszka w długiej poduszce wnuk stuk stuk stuk stuk Janek szare oczki otwiera coś tam piszczy może wita
Na stole zaświeciła okowita „oko wita” mówi dziadek i do stołu siada Jeden drugi trzeci jakieś ciepło się rozchodzi jakaś lodu bryłka taje trzy po trzy się baje dziadek mówi „koń ma cztery nogi” potem mówi „cztery kąty a piec piąty”
po piątym piosenkę dziadek zaczyna „o tym gospodarzu co nie ma chałupy…” potem młodość wspomina wieś rodzinną różne kraje o tym że był w petersburgu na syberii w jurtach żył z Kirgizami kumys pił że miał zostać organistą o duchach pannach mężatkach o księżych gospodyniach co pulchne i białe jak gołąbki same leciały do gąbki
Dziadek siódmy krzyżyk dźwiga nie dźwiga ale wywija tym krzyżykiem jak laseczką mówi
„jakoś tę taczkę żywota powolutku człowiek pcha”
tadeusz i wiesława Różewiczowie z wnuczką Julią, 1985 r.
potem znów w łóżeczko stuka bierze na ręce wnuka coś tam mruczy coś tam kuka w szare oczka go całuje dym z komina pokazuje za oknem
potem zbiera się do drogi wszyscy dziadka całujemy i na święta zapraszamy Mówi żona
„Jaś dziadkowi już coś powie jakieś pierwsze ludzkie słówko”
Jaś w poduszce kiwa główką
(z tomu Uśmiechy, 1957)
Bolesne wspomnienie prababci Stefanii, ukochanej mamy Tadeusza Różewicza
krzyknąłem na Nią przed dziesięciu laty odeszła w pantoflach z czarnego błyszczącego papieru
„nie tłumacz się – powiedziała –nie trzeba”
krzyknąłem na Nią w pustym szpitalnym korytarzu
był lipiec upał łuszczyła się farba olejna na ścianach pachniały lipy w miejskim pokrytym kopciem parku
ja bezbożny chciałem dla niej wypłakać łąkę kiedy konając odpychała zdyszana puste i straszne zaświaty wróciła na mgnienie oka do siebie na wieś chciałem dla niej wyżebrać w ostatniej godzinie drzewo chmurę ptaka
widzę jej stopy drobne w dużych papierowych trumiennych pantoflach siedziałem między stołem i trumną bezbożny chciałem cudu w przemysłowym zdyszanym mieście w drugiej połowie XX wieku
ta rzecz płacze wyjęta ze mnie na światło
(z książki Matka odchodzi, 2000)
tadeusz i wiesława Różewiczowie z wnuczką Julią i prawnukiem Mikołajem. Ostatnie wspólne Boże Narodzenie, 2013 r.
46 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |poezja
***
Wiersz, w którym po raz pierwszy się pojawiam
Sukces
mój arabski przyjaciel Hatif al-Janabi po obejrzeniu Pułapki w teatrze studio przysłał mi list pełen zachwytu życzy mi „dalszych sukcesów”
wodzę długopisem po kartce papieru jak patykiem po piasku i myślę
Drogi przyjacielu Janabi właśnie próbuję się ukryć przed „sukcesem” między kuchnią i łazienką wszyscy rodacy w kraju i za granicą „odnieśli sukcesy”
moja wnuczka Julia została królową balu w przedszkolu „sukces” grozi wszystkim palcem w bucie o każdej porze (z tomu Płaskorzeźba, 1991)
Wiersz dla babci Wiesi (żony Tadeusza Różewicza), znaleziony przez nią po jego śmierci
Znalezisko
Zbliżam się do końca mojej „drogi” początek widzieli inni „inni” będą też widzieli koniec ja się zbliżam ale nie zobaczę po drodze spotykałem ludzi szukałem szukałem siebie znalazłem CIEBIE idziemy razem od tylu tylu lat (z tomu Ostatnia wolność, 2015)
47 poezja | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Andrzej
Zbigniew Dmitroca
Zpowodu przedwczesnej śmierci od początku znajdował się na liście osób, które chciałem upamiętnić w „Farciarzach i pechowcach”. Ilekroć jednak próbowałem wskrzesić go z pamięci, pojawiała się tylko smukła sylwetka i wspomnienie ostatniego spotkania po latach. Śpieszył się i zamieniliśmy dosłownie kilka słów. po paru nieudanych próbach spasowałem i pozostał na krótkiej liście tych, których mimo szczerych chęci nie potrafiłem sportretować. w pewnym momencie uznałem, że książkę trzeba zamknąć i rad nierad pogodziłem się z porażką. po przeszło roku przyszedł niespodziewany mejl od nieznajomego. pisał, że czytał moje miniatury w „twórczości”. Jedna z nich była o starszym koledze z plastyka. Domyśliłem się, że to ona naprowadziła go na mój trop. Okazało się, że w jego posiadaniu znajduje się kilka rysunków Andrzeja, wysłanych przed dwudziestu pięciu laty na wystawę. prosił o pomoc w dotarciu do rodziny, bo chciałby te prace zwrócić. Zapytał też, czy nie zechciałbym napisać o Andrzeju do lokalnego pisma. Obiecałem spróbować, z zastrzeżeniem, że nie ręczę za powodzenie, ponieważ wcześniejsze próby spaliły na panewce. Na szczęście kilka rozmów telefonicznych z dawnymi kolegami naświetliło całun pamięci i w końcu zamajaczyła postać Andrzeja.
tyczkowaty brunet o lekko pociągłej pogodnej twarzy, w dorosłym życiu okolonej pasemkiem krótko przystrzyżonej brody. Kolegował się z drugim tyczkowatym brunetem z jego klasy, też Andrzejem. poza rzucającym się w oczy wzrostem obaj niczym nie się wyróżniali. Jak większość chłopaków ze szkoły słuchał modnego w tamtych latach rocka.Nie znając go bliżej, można było odnieść wrażenie, że sztuka niespecjalnie go interesuje. Z jakiegoś powodu nie został dopuszczony do matury, co zaważyło na jego późniejszym życiu. w powtarzanej piątej klasie zauroczyła go jedna z nowych koleżanek. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby Andrzej był jedynym, którego zauroczyła.
Drugim był inny kolega z klasy. powstał budzący sensację trójkąt. wybranka serca była silną indywidualnością, ambitna i pewna siebie, i choć w końcu została żoną tego drugiego, prawdopodobnie ten dziwny związek sprawił, że Andrzej został artystą. po maturze na długo straciłem go z pola widzenia. Należałem do garstki szczęściarzy, którzy za pierwszym podejściem dostali się na studia. Andrzej się nie dostał i musiał jakoś załatwić sobie odroczenie od wojska. A czas był trudny, od trzynastego grudnia osiemdziesiątego pierwszego przez półtora roku w kraju panował stan wojenny. Kilka lat później dowiedziałem się, że cała trójka studiuje na pwssp w Łodzi. Dwojga z nich nigdy więcej nie zobaczyłem. Andrzeja spotkałem ponownie na zamojskim rynku na początku lat dziewięćdziesiątych, po moim powrocie w rodzinne strony. Okazało się, że on też wrócił na stare śmieci. Miał poznaną na studiach żonę i syna. pracował jako nauczyciel w naszej starej budzie, żona była projektantką w zakładach odzieżowych. wydawało się, że stanął mocno na nogach. Rysował, malował, wystawiał.
Kilkanaście lat później spotkany na zamojski rynku kolega malarz obwieścił mi smutną nowinę: Andrzej się powiesił.
Był już wtedy rozwiedziony, bez pracy i pieniędzy.
Zrobił to na balkonie. Jakby chciał, żeby ktoś go uratował.
Zbigniew
Dmitroca Ze zbioru „Farciarze i pechowcy”
48 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |PROZA
Rysunki Andrzeja Bartnika
Andrzej Bartnik
Ur. w Zamościu, 1961 r. Absolwent państwowego Liceum sztuk plastycznych w Zamościu, 1982. studia w państwowej wyższej szkole sztuk plastycznych w Łodzi na wydziale włókienniczym, dyplom w pracowni rysunku i malarstwa prof. J. Kudukisa i w pracowni druku na tkaninie prof. M. Zielińskiej, 1991. w latach 1994-1998 pracował w pLsp w Zamościu, prowadził zajęcia z tkaniny artystycznej, rysunku i malarstwa oraz rysunku zawodowego. twórczość w dziedzinach rysunku, malarstwa oraz tkaniny unikatowej i instalacji. pokazywane tu rysunki artysta nadesłał w 1997 r. na wystawę polskiego rysunku współczesnego, organizowaną przez nieistniejące już dziś Muzeum sztuki współczesnej, Oddział Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu. Obecnie znajdują się w kolekcji rysunku Muzeum Kresów w Lubaczowie. Zmarł w Zamościu w 2003 r.
Zbigniew Dmitroca
Ur. w Niewirkowie k. Zamościa, 1962 r. poeta, prozaik, tłumacz i satyryk. Autor pięciu tomików wierszy i około siedemdziesięciu książek dla dzieci. twórca Jednoosobowej Trupy Walizkowej Teatrzyk jak się patrzy. w ostatnich latach opublikował powieść „Ostatnia okazja” oraz autorskie tomy przekładów poezji Anny Achmatowej „Milczenie było moim domem” i władimira Britaniszskiego „Krzyk duszy”, a dla dzieci „wiersze o Lublinie”. w przygotowaniu książka dla dzieci „wiersze o Lubelszczyźnie” i autorski tom przekładów poezji Igora pomierancewa „KGB i inne wiersze”. Mieszka na wsi na Lubelszczyźnie.
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 29,5 x 21 cm
49 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. Magdalena Józefczuk-Dmitroca
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 29,7 x 21 cm
50 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 26,4 x 31,4 cm własność prywatna
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 20,9 x 29,6 cm
51 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 21 x 29,7 cm
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 29,6 x 20,9 cm
52 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | GALERIA
z cyklu „the Doors”, 1992, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 28,7 x 41,6 cm bez tytułu, niedatowany, tusz/rapidograf, linia; papier naklejony na większy papier, 15,6 x 23,2 cm
53 GALERIA | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Tajemnice wspólnej niepamięci
Jacek Bomba
Wspólna niepamięć to tytuł rzeźby Jacka waltosia, a zarazem tytuł równocześnie odbywających się w Krakowie trzech wystaw jego dzieł. ta rzeźba też jest wystawiana, a nawet reprodukowana na plakacie, na zaproszeniach i na okładce towarzyszącego wystawom katalogu. Zapytany wprost o znaczenie tego tytułu autor nie miał jasnej odpowiedzi. Ani dla takiego nazwania rzeźby, ani w sprawie wyboru tej pracy dla użyczenia tytułu wszystkim wystawom. posłużył się argumentem nieodpartej konieczności. Artysta może wyjaśniać znaczenia swoich prac. Może nawet nie powinien tego robić. Może być świadom inspiracji i dzielić się tą wiedzą z innymi. Może, a może nawet powinien, być świadom kompozycji i zastosowanych technik. Lecz, jak mniemam, wystawiając dzieło, oddaje je do interpretowania odbiorcom. to odwiedzający galerie i nabywcy w zaciszu domowym dociekają znaczeń, jakie zawarł w dziele artysta. A raczej odnajdują w nim znaczenia, które są w nich, a dzieło je wydobywa?
Rzeźba „wspólna niepamięć” jest w pracach waltosia wyjątkowa. Oto dwie postaci stoją obok siebie, bratersko trzymając ramiona na barkach jeden drugiego. są razem, zwróceni w jednym kierunku. Zgodni. Żadnego spazmu, żadnego dramatu. Bliskość, spokój, oparcie i bezpieczeństwo. Nie ma dojmującej tęsknoty. Nie ma pragnień niedopuszczalnych przez kulturę ani sumienie. Nie ma mijania się. Nie ma wyniszczającego zbliżenia.większość dzieł Jacka waltosia wydobywa z obcującego z nimi bolesne uczucia i trudne do zniesienia myśli o pragnieniu bliskości innego człowieka, pragnieniu, którego nie można zaspokoić.Równie trudne o utracie bliskich.Albo wiedzę o ludzkim okrucieństwie i jego ofiarach. Chociaż nie są to prace epatujące złem. wręcz przeciwnie, obrazują zwracanie się ku innym, szukanie wspólnoty, mimo że wydaje się niemożliwa. Kontemplując te dzieła sztuki, można przyjąć zasadne podążanie w kierunku uznanym za słuszny, nie dlatego, że cel jest osiągalny, ale mimo że nie można go osiągnąć.
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Umyśł ludzki domaga się jednoznaczności. Albo coś jest, albo tego nie ma. Albo się kocha, albo nie. Albo się jest z kimś, albo jest się samotnym. Jeśli się kocha z wzajemnością, to jest się szczęśliwym. Zawód miłosny to nieszczęście. Jeśli się ma przyjaciela, to jest on niezawodny. Nie jest przyjacielem ten, który zawiedzie.
Rzeczywistość ludzkich uczuć nie jest jednak jednoznaczna. Jednoznaczna jest obojętność. Z siłą uczuć wzrasta ich ambiwalencja. Im ktoś lub coś jest dla człowieka ważniejsze uczuciowo, tym silniejsze budzi emocje negatywne. Lęk przed utratą i złość, gdy się nie sprawdza w przypisanej mu wyjątkowości. w największej miłości jest miejsce na ból wyrządzony przez ukochaną osobę. Choćby tym, że nie jest taka, jaką byśmy ją chcieli widzieć w określonej chwili. pragnieniu bliskości towarzyszy obawa przed zbytnim zespoleniem się z ukochanym obiektem miłości. Człowiek dąży do wspólnoty, lecz nie chce tracić indywidualności.te lęki znajdują wyraz w,nieraz celowym, a częściej niezamierzonym, sprawianiu przykrości bliskiej osobie. przykrości doznane od najbliższej istoty jawią się jako nieuzasadnione i zostawiają żal. takiego rozgoryczenia żalem nie dostrzega się w pracach waltosia. tak jakby przekonująco przekazywał w nich prawdę o ludzkim bycie i jego właściwościach. skąd zatem wspólna niepamięć? Nie ma chyba jednoznacznej odpowiedzi. Jedna podpowiada, że jeśli bliskość, bezpieczna bliskość, ma trwać – o wzajemnych żalach trzeba wspólnie, wzajemnie zapomnieć. Druga napomina, że wspólnie nie pamiętamy o ontycznym charakterze niezaspokojenia potrzeb. Jest i trzecia. Jeśli pamięć jest właściwa życiu, to naszym wspólnym losem jest jej utrata.
Jacek Bomba
55 o Twórczości
| MiasToTwórczośĆ
plasTycznej
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Jacek waltoś „wspólna niepamięć”
Galeria Asp w Krakowie, Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, Galeria CENtRUM Nowohuckiego Centrum Kultury, 26 kwietnia – 22 maja 2022
Dziewiąta edycja prezentacji najwybitniejszych artystów i zarazem pedagogów z kręgu Akademii sztuk pięknych im. Jana Matejki w Krakowie „przestrzeń dla sztuki”
56 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O TWÓRCZOŚCI
plASTyCZnej
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Portrety mieszkańców miasta
Jacek Bomba
Ta wystawa już się odbyła i zapewne odwiedziło ją mniej osób niż na to zasługiwała. Urządzono ją w podziemiach pałacu potockich przy krakowskim Rynku. pałac jest tymczasową siedzibą przechodzącego gruntowny remont Bunkra sztuki. podziemia jak to podziemia – są trudno dostępne dla nie w pełni sprawnych ruchowo zainteresowanych ludzi. ponadto nie wszyscy potencjalnie zaciekawieni mogli sprawdzić swoją ruchową wydolność na schodach do pałacowej piwnicy, bo informacja o wystawie była nader skromna. Ograniczyła się do plakatów i wzmianki w audycji lokalnej tV. Od razu przyznam, że ekspozycji nie mogłem obejrzeć z powodu niepełnosprawności. Nie jest rzeczą chwalebną publiczne wypowiadanie się o wydarzeniach artystycznych, w których nie brało się udziału. Ani o nieprzeczytanych książkach, ani nieobejrzanych spektaklach teatralnych, ani o nieodwiedzonych wystawach. wystawa „portrety krakowian” wydaje mi się jednak tak znacząca, że pozwolę sobie podzielić się refleksjami, chociaż widziałem tylko
materiał telewizyjny z jej otwarcia. wysłuchałem też wrażeń tych, którzy o niej wiedzieli i mogli do niej dotrzeć.Obejrzałem zdjęcia z ekspozycji wykonane przez stanisława Zbigniewa Kamieńskiego. Kilka z pokazanych na tej wystawie obrazów widziałem wcześniej. „portrety krakowian” wystawił Leszek sobocki. tytuł wystawa wzięła od swojej głównej części. poza portretami krakowian znalazły na niej miejsce i autoportrety, i portrety niebędących krakowianami członków rodziny artysty. Kilka obrazów nie jest ani portretami, ani autoportretami w ścisłym sensie. tematem dwu są dzieła sztuki z kościoła w sobocie. płaskorzeźba rycerskiego nagrobka domniemanego antenata artysty oraz zasłonięta inkrustowaną srebrną koszulką ikona Matki Boskiej nazwana sobocką. wiąże je z autoportretami poszukiwanie odpowiedzi na podstawowe ludzkie pytanie: kim właściwie jestem?
Autoportrety sobockiego są chyba najlepiej znaną częścią jego twórczości. Nie są to autoportrety konwencjonalne. Używając określenia „konwencjonalne”,
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
odwołuję się do dwóch tradycyjnych funkcji autoportretu.Jedną z nich jest prezentowanie siebie i swojego warsztatu klientom, więc zachwalanie, czy – używając współczesnej polszczyzny – reklama lub autopromocja. Drugą funkcją jest badanie siebie. swojego wyglądu zewnętrznego i dostrzegalnego na twarzy życia wewnętrznego. Artyści używają przy tym, badawczym uprawianiu autoportretu,różnych metod poznawania. Świadomie, a czasem pozaświadomie rejestrują – jak Rembrandt – zmiany, jakie na ich twarzach poczynił czas i doświadczenia życiowe. Czasem, jak w preadolescencji, próbują zobaczyć siebie, a i pokazać światu, w różnych postaciach, nakładając kostiumy nie po to, żeby coś ukryć, ale w poszukiwaniu swojej autentyczności. tak postępowali Dürer i Malczewski. Z sobockim jest inaczej. wpierw malował swój wizerunek na rozmaitych płaskich obiektach. Na siedzisku krzesła, znaku drogowym, tak jakby były zwierciadłami, które mogą pokazać mu, jak wygląda. przypisywano mu inspirowanie się portretami trumiennymi. wydaje się jednak, że nawet jeśli tak było, to autoportrety sobockiego na przypadkowych przedmiotach mówią raczej o pozostawianiu śladu. I śladu nietrwałego, bo pozostawianego na nietrwałych obiektach. Używał potem własnej postaci, przebierając ją w kostium
lub zniekształcając ją, aby wyrazić swój stosunek do problemu uznanego za ważny. tak jest w „polaku 78”, obrazie zamówionym przez Marka Rostworowskiego na wystawę „polaków portret własny” w Muzeum Narodowym w Krakowie w 1979 roku.wystawa była masowo odwiedzana.A obraz sobockiego szeroko znany. to autoportret, ale z twarzą zasłoniętą dłońmi, sponad których papież patrzy wprost na widza. Na głowie ma białą piuskę, a między nagimi ramionami, w miejscu torsu, błękitną przestrzeń uniwersum. Nawiązanie do wyboru Karola wojtyły papieżem i związanych z tym, niejednoznacznych przecież, emocji, jest wyraźne. takie autoportrety sobocki maluje nadal. wykorzystanie własnej twarzy czy postaci jawi się jako sposób podkreślenia osobistego zdania w sprawie, w której Autor wypowiada się malowidłem. pierwszym znanym mi portretem sobockiego jest wizerunek hetmana stefana Czarnieckiego, namalowany na zamówienie szkoły, której ten był patronem. powstał w okresie, w którym sobocki wystawiał „trzy róże”, autoportret w zbroi rycerskiej zestawiony w dyptyku z martwą naturą tworzoną przez trzy blaszane puszki po jakimś płynie (ok. 1978). ten autoportret kwestionuje sensowność tworzenia tożsamości na szczątkach dawno minionej przeszłości. wspomniane wyżej dwa obrazy obiektów z soboty, obecne na „portretach”, świadczą o tym, że zakwestionowanie sensu nie musi prowadzić do zaprzestania aktywności. portrety pokazywane w piwnicach pałacu potockich to, zgodnie z tytułem wystawy, przedstawienia osób mieszkających w Krakowie. portretowani nie tworzą reprezentatywnej próby populacji miasta. Nie jest to też osobisty, dokonany przez artystę, wybór najznamienitszych osobistości Krakowa. Chociaż jest wśród nich portret prezydenta miasta profesora Jacka Majchrowskiego i portret dyrektorki galerii Anny Marii potockiej. wprowadzenie do wystawy określa ten wybór jako subiektywny. subiektywny, a więc własny artysty. Nikt poza nim nie ponosi odpowiedzialności za to, że na wystawie znalazły się portrety tych właśnie, a nie innych osób. Ani za to, że pokazał trzy portrety wisławy szymborskiej,dwa Jerzego Zadęckiego, a jeden Ryszarda Krynickiego. Można przypuszczać,
58 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O TWÓRCZOŚCI plASTyCZnej
że subiektywny wybór miał miejsce przed przystąpieniem do malowania, a większość portretowanych należy do kręgu bliskich znajomych sobockiego. Znaczna część tego kręgu to lekarze poznani wtedy, kiedy ratowali jego zdrowie. Jest w tym kręgu także właścicielka kiosku, u której kupuje gazety. są zaprzyjaźnieni z nim przez dziesięciolecia współuczestnik wystaw „wprost” Jacek waltoś i Adam Zagajewski, którego w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku łączyła z uczestnikami tych wystaw wspólnota myśli.
Jeśli ta interpretacja doboru portretowanych jest trafna, nie może dziwić, że zdecydowana większość obrazów przedstawia osoby w podeszłym wieku. tu ujawnia się, zdaniem jednego z moich rozmówców, który widział tę wystawę, emerytowanego krytyka sztuki stanisława primusa, kunszt sobockiego w malowaniu starych ludzi. primus podnosi technikę malowania, sposób kładzenia farb zdecydowanymi, szorstkimi ruchami. ten komentarz przywołuje wspomnienie całkiem inaczej malowanego, przechowywanego w weneckiej Gallerii dell’Accademia, portretu
„La Vecchia” Giorgiona.ten portret anonimowej starej kobiety namalowany jest na czarnym tle, jakim również posługuje się sobocki. „La Vecchia” jest studium starości. Giorgione namalował kobietę zaniedbaną, bezradną i podejrzliwie nieufną. Nie znajdzie się w niej idealizowanego spokoju starości, jaki emanuje z portretu matki Henryka Rodakowskiego, ani dostojnego wycofania się z życia, cechującego portret matki Rembrandta. w portretach sobockiego nie ma studium starości jako takiej jak u Giorgione, którego modelka jest anonimowa. Nie ma także zaprzeczania temu, co jest istotą starości, a co wywołuje poruszenie emocjonalne, jeśli obserwowane jest u bliskich jak matka osób. Do połowy ubiegłego wieku dostrzegano ją w utracie. Utracie urody, sił witalnych, a i rozumu. Myśl współczesna kwestionuje naturalną nieuchronność utrat związanych ze starzeniem się. traktuje starzenie się jako kolejny etap rozwoju i przypisuje mu swoiste dla tej fazy życia zadania rozwojowe. ta idea, jak każda idea, ma swoje popularne spłycenia. Ich wyrazem jest w medycynie koncepcja starości jako
59 o Twórczości plasTycznej | MiasToTwórczośĆ
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
choroby. w życiu społecznym – marzenie o zachowaniu najlepszej formy, jaką się w życiu miało, i działania na rzecz realizacji tego marzenia. Nie są to pragnienia świeżej daty. Zyskały perspektywę spełnienia dzięki technologiom medyczno-kosmetycznym. sobocki, malując portret, przedstawia człowieka w jego sytuacji egzystencjalnej. tak jakby przyjmował ideę starości jako etapu w rozwoju indywidualnym. I jakby ewidencjonował wykorzystanie tych późnych faz rozwoju. to przypuszczenie najlepiej ilustruje portret historyczki sztuki Anny Król. Jej wdzięk, można nawet rzec – zalotność,nie jawią się jako niestosowne. Bo nie czuje się, aby sobocki widział i namalował lęk modelki przed zniknięciem tych cech. w portrecie aktora Jana Güntnera ślady czasu nie przesłaniają jego temperamentu i wigoru. portret malarki Ewy Kierskiej wydobywa jej melancholijną urodę i skupienie. te wydają się niezależne od wieku portretowanej. Były, jak wigor Güntnera, i pozostały niezmienione. tak jakby dla tych osób nie były najważniejsze. Indywidualne cechy portretowanych przez sobockiego nie ograniczają się do rysów twarzy. Ich wizerunki oddają również różnice cech psychicznych. Cechy fizjognomii i psychiki są podstawą tożsamości. tego jej wymiaru, który mówi o ciągłości w czasie. wymiaru tożsamości, który zapewnia człowieka, że jest tą samą osobą przez całe dotychczasowe życie. spokój ludzi portretowanych zdaje się wiązać z siłą tak rozumianej tożsamości. spokój cechuje nie tylko portret Kierskiej, ale też portrety poetów Adama Zagajewskiego i Ryszarda Krynickiego. Może trafniej byłoby określić ich nastrój jako spokojny smutek wynikający z mądrej refleksji nad złożonością świata.
Nie ma spokoju w trzech portretach wisławy szymborskiej. we wszystkich sobocki odrzucił formę obecną w jej poezji. sportretował ją, przyjmując jakby perspektywę jej ponurej wizji rzeczywistości. Nie ma w tych portretach wdzięku kulturalnej pani ani liryki, ani nawet chowania się za purnonsensowne wyklejanki. wiek zdaje się służyć odsłanianiu tego, co ona sama skrzętnie, na co dzień, zasłaniała. wyrażała tylko wówczas, jeśli dopracowała stosowną do emocji
i myśli formę. starość portretowanej poetki pozwoliła sobockiemu odsłonić te uczucia.
Nie ma spokoju w dwóch, umieszczonych obok siebie, portretach psychiatry Jerzego Zadęckiego. Mocno są skontrastowane tym, że jeden z nich przedstawia starego człowieka, z nagim torsem, naznaczonym pooperacyjnymi bliznami. Mizeria udręczonego ciała wydaje się uzupełniać, a może nawet wyjaśniać udrękę ubranego modela. Ale równocześnie wskazuje na niemożność spokojnego dystansu do zmian, jakie w ciele powodują czas i choroby.
Zbliżony jest ekspozycyjny zabieg zestawienia autoportretu w akcie z autoportretem udrapowanym czerwienią. Autoportretów na wystawie było więcej. Jeden jest zredukowany do pomiętego arkusika w rzekomej dłoni kukły z odzienia i papierowej torebki w miejsce głowy. Dosadniej niż zestawienie aktu z draperią mówi o przemijaniu. także o tym, jak daremny jest trud samopoznawania.
Dwa portrety własne (jeden z nich reprodukowano na plakacie rozwieszonym w mieście) przedstawiają autora w świetle padającym przez kryształową szybę. Światło, załamujące się w jej szlifowanej krawędzi, przecina postać artysty tęczową linią miękko układającą się na bryle ciała. Do bogatego zbioru znaczeń tęczy w ostatnich dekadach dołączyło i to, że symbolizuje równouprawnienie nieheteronormatywnych mniejszości seksualnych. w polsce znak tęczy stał się – dla sprawujących władzę – symbolem zła. te dwa autoportrety uzupełnia portret dwóch anonimowych mężczyzn, obnażonych i obejmujących się. Nad nimi sobocki umieścił różowy równoramienny trójkąt zwrócony wierzchołkiem w dół i napis: tO NIE LUDZIE tO IDEOLOGIA. Napis przypomina kształtem ten znad bramy KL Auschwitz. Obraz jest interwencyjny. wyraża wprost stanowisko sobockiego. A trafność doboru środków wyrazu i lapidarność formy jest znamienną cechą jego twórczości.
Jacek Bomba czwartek, 24 marca 2022
60 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O TWÓRCZOŚCI
plASTyCZnej
Leszek sobocki „portrety krakowian”, Galeria sztuki współczesnej Bunkier sztuki 16 października 2021 – 30 stycznia 2022
Jacek Bomba
Ur. w skawinie, 1941 r. psychiatra i psychoterapeuta. prof. dr hab. n. med. Emerytowany profesor zwyczajny Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Były kierownik Katedry psychiatrii UJCM, Katedry psychoterapii UJCM, Kliniki psychiatrii Dzieci i Młodzieży Katedry psychiatrii UJCM. prócz prac naukowych publikuje teksty popularnonaukowe, a także felietony w miesięczniku „Charaktery” i kwartalniku „psychiatra”. fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Sztuka jako inny rodzaj myślenia.
Kilka przykładów z przestrzeni publicznej czterech miast
Agata Morgan
Przyglądam się miastom, piszę o nich. w moim odczuciu przestrzeń miasta jest zawsze ciekawa, choć rzadko bywa ciekawa w sposób, który budzi ożywczy entuzjazm, szczególnie w miastach, które dobrze znamy. Zwykle, a zwłaszcza w centrum miasta, wiemy, czego możemy się spodziewać – przestrzeń odzwierciedla dyskurs władzy. patrzymy na budowle i symbole, które ustalają i utrwalają hierarchię społeczną, wskazując, w jaki sposób mamy myśleć o świecie, o tym, co było i co jest ważne, co zasługuje na nasze zainteresowanie i pamięć. Okazałe gotyckie czy barokowe kościoły i klasztory w centrum mówią o dominującej roli Kościoła w historii, są świadectwem jego znacznie większej niż dziś władzy i zamożności. Dawne nazwy ulic, takie jak szewska czy Bednarska przypominają o minionym znaczeniu rzemieślników i ich zajęć, które odchodzą w przeszłość. w wielu przypadkach jest to wiedza/władza (parafrazując Michaela Foucaulta) przebrzmiała, zmumifikowana w formie pomników i nazw ulic, które w przytłaczającej większości upamiętniają zasługi mężczyzn. trochę nas to nudzi, wydaje się bardzo znajome i przewidywalne, zwłaszcza w miastach, w których mieszkamy. przestajemy patrzeć, a to, co w zamyśle miało być wizualne, staje się dla nas niewidzialne. Jednocześnie cały czas, na wpół świadomie, tworzymy własną mentalną mapę miasta, wybieramy miejsca, w których lubimy przebywać, spacerować, i omijamy strefy, które uznajemy za podejrzane czy groźne. poruszamy się po tych samych bezpiecznych i znajomych trasach. wyobrażenia ludzi o przestrzeni miejskiej i tworzone przez nich mapy mentalne tej przestrzeni stały się przedmiotem badań w latach 60. XX wieku. próbowano zrozumieć, jak budowane są te wyobrażenia i w jaki sposób stworzone
mapy wpływają na codzienne zachowania badanych. takie mapy, w formie szkiców lub spisanych wypowiedzi uczestników badania, mają też praktyczne zastosowanie – mają służyć do zarządzania miastem, do projektowania przestrzeni bardziej przyjaznych dla jego mieszkańców1 tworzymy takie mapy wszyscy, w większości nieświadomie, przy czym nasze mapy muszą być i są aktualizowane w codziennych doświadczeniach. Aktualizacja map zwykle przebiega poza granicami naszej świadomości. Zdarzają się jednak olśnienia, gdy ustalony porządek przestrzeni załamuje się i w pełni świadomie dostrzegamy inny, subwersywny przekaz, a to, co było niewidzialne czy niedostrzegalne nagle skupia całą naszą uwagę i zmienia sposób myślenia, czasem także trasę. Bardzo często ma to związek ze sztuką, w różnych jej postaciach. sztuka pomaga nam odczytać nieoczywiste przekazy, zarówno poprzez dzieła zaliczane do tak zwanej sztuki wysokiej, jak i poprzez sztukę użytkową, towarzyszącą nam w codziennych zajęciach. te praktyki poszukiwania innych, nowych znaczeń z pomocą sztuki stały się również przedmiotem zainteresowania naukowców, którzy określają je mianem Arts Based Research (ABR), czyli badań posługujących się sztuką.John Dewey, amerykański filozof z początku XX wieku, często przywoływany przez zwolenników ABR, uważał, że sztuka to inny rodzaj poznania/myślenia2. Arts Based Research są przede wszystkim źródłem empatii jako
1 Za: M. Murzyn-Kupisz, J. Działek, Artyści w przestrzeni miejskiej Krakowa i Katowic, Universitas, Kraków 2017, s. 461. 2 J. Dewey, Art as Experience [w:] Stephen David Ross (red.) Art and Its Significance: An Anthology of Aesthetic Theory, Albany, USA: State University of New York, 1934, s. 204-220.
62 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |o miastach
Łukasz surowiec, Tato nie płacz
https://sztukapubliczna.pl/pl/od-dziecka-chcialem-robic-rzeczy-wazne-lukasz-surowiec/czytaj/6
swoistej jakości rozumienia. poznanie poprzez sztukę to poznanie, którego źródłem jest empatia.
Niejeden raz doświadczyłam takiego nowego rozumienia, poznania poprzez sztukę, ale jednym z ważniejszych był moment, gdy po raz pierwszy zobaczyłam utrzymany w konwencji dziecięcego rysunku katowicki mural Tato nie płacz. Była to praca-mural Łukasza surowca (choć współautorką była sześcioletnia wówczas dziewczynka Zosia tabiś-Hubka), który powstał w 2015 roku w ramach Festiwalu sztuki Ulicznej w Katowicach w czasie fali strajków śląskich górników, spowodowanej decyzją rządu o zamknięciu w okresie roku czterech kopalń i zwolnieniu z pracy pięciu tysięcy osób3 (MIw, 2015). Mural przedstawiał trzy osoby
3 Rząd o górnictwie: cztery kopalnie do likwidacji, 5 tysięcy pracowników kopalń do zwolnienia, https:// dziennikzachodni.pl/rzad-o-gornictwie-cztery-kopalnie-do-
różnego wzrostu, ubrane w odświętne mundury i charakterystyczne górnicze czapki z pióropuszami. postacie te płaczą, stojąc przed szybem kopalnianym. Był to oryginalny rysunek dziecka – Zosi tabiś-Hubki – powiększony do rozmiarów tylnej ściany trzypiętrowego budynku komunalnego, znajdującego się w robotniczej dzielnicy Załęże, w której mieszka wiele górniczych rodzin. Jak wyjaśniała w wywiadzie Zosia, osoba w środku to jej ojciec, górnik, który pracuje w jednej z przeznaczonych do likwidacji kopalń, po lewej stronie stoi jej dziadek, który również jest górnikiem, zaś najmniejszą osobą przy szybie jest ona sama. Narysowała zapłakany autoportret w czapce górniczej, ponieważ nie chciała, podobnie jak pozostała dwójka, aby
likwidacji-5-tysiecy-pracownikow-kopaln-do-zwolnienia/ar/ 3706820 (dostęp 16.08.2022).
kopalnia została zamknięta4. Na swój naiwny, dziecięcy sposób przypomina nam, że ona również jest częścią społeczności górniczej, utożsamia się z ważną dla jej rodziny kulturą górniczą i chce, abyśmy wzięli pod uwagę jej uczucia. wybrana przez Łukasza surowca praca powstała w ramach zajęć przedszkolnych, na których kilkuletnie dzieci miały za zadanie wyrazić na papierze swoje emocje związane ze strajkami i ich sytuacją rodzinną. Rysunek w przejmujący sposób pokazuje coś, co zwykle ukrywamy w czterech ścianach naszych domów – rozpacz i strach przed utratą pracy i niemożnością zapewnienia bytu rodzinie, a co, jak się okazuje, nie zawsze potrafimy ukryć przed dziećmi. pisałam o tym muralu w 2018 roku, analizując znaczenie tej i innych prac surowca dla tworzenia solidarnych społeczności miejskich5 .
4 I. Sobczyk, Mural z górnikami robi furorę, a autorka komentuje: „Tata się uśmiecha, bo mi się pomyliło”, http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35063,18180057, Mural_z_gornikami_robi_furore__a_autorka_komentuje_. html (dostęp 16.08.20220).
5 A. Morgan, Dad, do not cry. Imagination and creativity on their own terms in inclusive cities and communities [w:] D. Ericsson, M. Kostera (red.) Organizing hope: Narratives for a Better Future, Cheltenham, UK; Northampton, USA: Edward Elgar Publishing, 2018, s. 153-165.
Czasem ktoś przypadkowy zwraca nam uwagę na niedostrzegany subwersywny przekaz, który znajduje się na dobrze nam znanej i niespecjalnie interesującej codziennej trasie – klasyczny przypadek, gdzie wizualne staje się dla nas niewidzialne. Doświadczyłam tego wiosną 2022 roku, gdy jechałam krakowskim tramwajem, stałą trasą, na kampus UJ. Na jednym z przystanków wsiadła grupa dzieci – cała klasa z podstawówki, może nawet dwie. Nagle obok mnie zrobiło się ciasno i głośno, więc poczułam narastającą złość. tramwaj jeszcze nie ruszył, gdy mała okularnica z różowym plecaczkiem (to nie jest złośliwość, mam słabość do osób noszących okulary i do różowego koloru), skomentowała duży plakat umieszczony na przystanku, mówiąc do koleżanki: Fajna jest ta reklama – czy dziewczynki chcą być tylko księżniczkami? I obie, chichocząc, wyskandowały: Nie, dziewczynki mogą wszystko! Cała irytacja minęła, pomyślałam przez chwilę, że te małe dziewczynki naprawdę mogą wszystko (dopóki świat w bolesny sposób nie pokaże im, że jednak nie). Ucieszyła mnie ta myśl, a później kolejna, że mogą też (że wszyscy możemy) zobaczyć ten manifest w przestrzeni publicznej. Miałam świadomość, że nie była to reklama społeczna, tylko komercyjna, której celem było zwiększenie sprzedaży określonej marki zabawek, a nie podważanie patriarchalnej wizji społeczeństwa.
64 MIASTOTWÓRCZOŚĆ
|o miastach
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Jednak przekaz zawarty w tej reklamie przekroczył wyznaczone jej zadanie i grupę docelową. wydał mi się ważny i wyzwalający, zwłaszcza dla małych dziewczynek w drodze do szkoły i dla starszych dziewczyn jadących na uczelnię. Niekiedy przekaz i jego aktualne odczytanie wynika z nowego kontekstu. tak było w przypadku zdjęcia, które zobaczyłam po napadzie Rosji na Ukrainę w marcu 2022 roku. Zdjęcie było wcześniejsze, zrobione w 2016 roku przez Z.Kamieńskiego podczas wizyty w Krzemieńcu na Ukrainie. przedstawia pomnik żołnierzy Armii Czerwonej walczących z faszyzmem w okresie drugiej wojny światowej. Jednak obecna narracja putinowskiej Rosji, według której Rosjanie znów walczą z faszyzmem na Ukrainie, nadała temu zdjęciu nowe przerażające znaczenie – żołnierze rosyjscy strzelają i rzucają granaty w spokojnym, niespodziewającym się napaści miasteczku. przychodzi mi na myśl, że nie był to pomnik zwycięstwa, nie ma na nim wieńców laurowych ani radości z wygranej wojny. ten pomnik jest znakiem imperialnego terroru, militarnej groźby najeźdźców w miejscach określanych krajami bloku sowieckiego.
Bywa też inaczej – przekaz dzieła sztuki nie jest ani trochę wyzwalający,a emocje,które wzbudza,łączą się z niedowierzaniem i irytacją, że w tak dziwaczny sposób można współcześnie przedstawiać świat. Nawet jeśli jest to reprezentacja przeszłości, to jednak mamy do czynienia ze współcześnie opracowaną formą tej reprezentacji i jest ona sposobem myślenia/poznania. takie refleksje budzi we mnie pomnik Dzielnej Radomianki, który stanął przy radomskim rynku w czerwcu 2022 roku obok tworzonego wówczas Muzeum Historii Radomia i ma upamiętniać anonimową radomiankę, broniącą się w czasie potopu szwedzkiego przed seksualną napaścią ze strony szwedzkiego wojaka. Radomski pomnik umieszczono na tle anachronicznego dziś cytatu autorstwa, żyjącego w XVII wieku, wespazjana Kochowskiego, którego krótki fragment wiele mówi o pozycji kobiety w barokowym społeczeństwie: Zaczepiona, bardziej dbając o zachowanie swojego wstydu niż o dogodzenie cudzej lubieżności, nie bacząc na gromadę wojskowych, a nawet na
obecność samego króla, rzuca się na tego, co uraził jej skromność, i wywijając chwacko drewnianym nosidłem, gęstymi razami okłada napastnika6. Nie wiem, co jest bardziej irytujące, czy narracja mediów przytaczająca bez krytycznej refleksji opinię, że zamiast kary spotkała ją nagroda ze strony króla Szwecji Karola X Gustawa7, czy umieszczenie w rynku seksistowskiego cytatu Kochowskiego, który zamienia napaść cielesną, molestowanie na dyskurs o wstydzie i skromności niewieściej. Do kogo ta mowa? Kto i za co powinien zostać ukarany? Kto powinien się wstydzić? Możemy tylko współczuć anonimowej radomiance, która, podobnie jak wiele innych kobiet przed i po potopie
6 W. Kochowski, Lata potopu 1655-1657. Tłum. Leszek Kukulski, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1966.
7 Dzielna radomianka przylała Szwedowi i obroniła honor. Teraz ma swój pomnik, https://www.mojradom.pl/dzielnaradomianka-przylala-szwedowi-i-obronila-honor-teraz-maswoj-pomnik/ (dostęp 18.08.2022).
65 o miastach | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
szwedzkim, musiała bronić się przed molestowaniem przez żołnierza. Była w publicznym miejscu, gdzie powinna być bezpieczna. Nie była. Dlatego nie można dzisiaj bezkrytycznie akceptować pojawienia się takiego przekazu w przestrzeni publicznej, po wielu, wydawać by się mogło, dyskusjach na temat przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i ich uprzedmiotowienia seksualnego.
Co taki pomnik, stanowiący pewną całość z cytatem, mówi dziś kobietom? według mnie mówi – jesteś sama wobec przemocy i okrucieństwa, być może obronisz się, jeśli jesteś silna i nie sparaliżuje cię wstyd, być może nawet unikniesz kary za próbę obrony nienaruszalności twojego ciała, ale pamiętaj, to tylko „być może”. O tym zdecyduje inny mężczyzna –pełniący symboliczną rolę króla. Mary Douglas8 uważa, że kiedy przyjrzymy się dokładniej konstruowaniu minionego czasu, odkryjemy, że proces ów ma bardzo niewiele wspólnego z przeszłością, za to mnóstwo –z teraźniejszością. Zarówno praktyki upamiętniania, jak i zapominania czy przemilczania określonych
8 M. Douglas, Jak myślą instytucje. Tłum. Olga Siara, WN PWN, Warszawa 2011, s. 75.
wątków i osób z przeszłości mają charakter społeczny, negocjacyjny i polityczny. Dlaczego więc nadal to mężczyźni interpretują dziedzictwo kobiet? wolałabym, by pomniki kobiet oddawały hołd ich pomysłom, talentom, ważnym dziełom, a nie upamiętniały to, że ze wszystkich sił próbowały przetrwać w świecie, który odmawiał im autonomii,prawa do decydowania o sobie, swoim życiu, ciele i pożądaniu. Napisałam, że wolałabym, ale lepszym słowem jest DOMAGAM sIę, nie tylko w swoim imieniu, ale także innych współczesnych kobiet.
Agata Morgan
Agata Morgan Ur. w Radomiu. Jej zainteresowania skupiają się wokół przestrzeni publicznej rozumianej zarówno w sposób materialny, jak i metaforyczny. w 2017 r. obroniła na Uniwersytecie Jagiellońskim pracę doktorską na temat przestrzeni publicznej Radomia i jej symboliki. w szczególności interesuje się przestrzenią, sztuką i obyczajowością miast postsocjalistycznych – jest autorką tekstów naukowych i publicystycznych oraz kuratorką wystaw dotyczących tej tematyki. pracuje jako adiunkt UJ na wydziale Zarządzania i Komunikacji społecznej w Instytucie spraw publicznych. Od 2018 r. jest sekretarzem redakcji pisma „Miastotwórczość”. e-mail: ad.morgan@data.pl fot. stanisław
66 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |o
miastach
Zbigniew Kamieński
Wiersze
Monika Kostera
Ogród
Archanioł wygnał z Raju Adama i Ewę ale zwierzęta zostały rośliny rosną, jabłka spadają, gniją, sad rośnie, i widzi sam, że jest dobry powoli zacierają się nazwy Co wieczór Bóg przechadza się po ogrodzie I wtedy pachną niewiadome kwiaty, spomiędzy traw wysiewają się ziarna nienazwanych dni (warszawa, 2022)
Źródło pod samym niebem jest źródło Z którego tryskają jaskółki. tam zaczynają się wszystkie wędrówki I spora część wierszy. tylko trafić tam nie jest łatwo Mnóstwo astronomicznych wydarzeń Jak wielki parasol nad nami. Dlatego Nie spadają Nam gwiazdy na głowę, ale I sami nie wiemy Dokąd idziemy. to prawda, że Człowiek człowiekowi Kainem Ale czasami człek człekowi Jaskółką, i stąd nasza pewność, że Latanie jest koniecznie możliwe.
(Viry-Châtillon, 2020)
Ostatni list od Ariadne przeklęty kto przetraci dobrze mu życzącą osobę Dla zysku lub chwały lub z pragnienia tryumfu. w chwili gdy opuszcza Naxos staje się Bogom podobny, jak oni pozbawiony sumienia. przędziemy nici nawzajem dla siebie to nas ogranicza, spowalnia, sprawia, że Nie możemy być kandydatami na królów. Kto je zerwie nie musi zaznawać poznawczego napięcia, Ale nikt już nigdy na niego nie czeka na nabrzeżu, w środku dnia, bez powodu
(Beziers, 2020)
67 poezja | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Żona Lota
Czy z żalu, czy ze zmęczenia –to niegościnne miejsce, przez tyle lat ogrzewała swoją troskliwością –więc nie z niedosytu. Zatrzymała się. wiatr wiał prosto w oczy więc nie widziała konturów, tylko ogień i drganie powietrza. Kiedy prawie pojęła że może już przestać się starać, lecz nie znalazła jeszcze innego powodu. Ci ludzie, którzy szli obok – i tamci, tam. wszyscy mieli swoje wytyczone drogi, tylko ona ześlizgnęła się pomiędzy. Błogosławieni, którzy się wahają. Jesteście solą Ziemi. (troyes, 2021)
Persefona
wychodzi na górę
Gdy wyszła, oślepiło ją słońce, nie wie, w którą stronę iść. przez wszystkie te lata, gdy droga wiodła w dół, widziała, jak dobrzy ludzie podleją, potwornieją, zdarzało się, że przychodziła jej myśl –jak to będzie, gdy zaczną się zmieniać, tylko w tę drugą stronę, czy tamto drugie zdziwienie naprawdę ma smak ambrozji i czy tej, która jadła granaty ambrozję się podaje. Zanim wyruszy dalej przez chwilę w świecie naprawdę zapanuje cisza.
(warszawa, 2021) bez tytułu Boczny przechył wieczoru a pod nogami głębia skuleni, wracamy do domów Metro – podziemna kometa wciąga nas z szarych peronów bucha w czeluści miasta A górą wzburzone spaliny A górą syczące szyny I rwie tysiąc rzek wielostronnie I drży tysiąc dróg tysiąckonnie Co wieczór strumienie miasta unoszą się a wraz z nimi płyniemy, płyniemy, płyniemy pasażerowie zwykłości
68 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |poezja
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Bezsenność tu jest wschód słońce wschodzi zanim sny zdążą przyjść
Budzę się, nie da się zasnąć trzeba wstać, rąbać drwa odpowiadać na maile słuchać wiadomości jak rozpada się świat
tu jest dzień na żywca słońce zachodzi zanim marzenia zdążą przyjść Noc jest długa i trzeźwa
Na takich jak my łyka się piguły, my jesteśmy bezsenność (warszawa, 2022)
Błoto na butach Niosę błoto na butach z pól, z lasów, z drogi nad rzeką. szło się prosto, po lewej stronie drzewa pełne wschodów i zachodów słońca. po prawej – rzeka, jak strzała. Zawsze dokądś się trafi kiedy się idzie przed siebie. Może to o to chodzi w powiedzeniu: być sobie sterem i okrętem. szczególnie kiedy idę nad rzeką bywam tym. A teraz, kiedy sama nie wiem gdzie jestem, niosę błoto na butach. (warszawa, 2020)
Monika Kostera Ur. w warszawie, 1963 r. socjolożka, etnografka organizacji. profesor tytularna w dziedzinie ekonomii (2004) i nauk humanistycznych (2017). Autorka 49 książek poświęconych tematyce organizacji i innych zagadnień społecznych oraz licznych artykułów naukowych. pracuje na Uniwersytecie warszawskim (1988-2013 i 2021-obecnie); pracowała także na uniwersytetach szwedzkich, brytyjskich i francuskim. pisze wiersze, opublikowała cztery tomiki poezji. Jest członkinią spółdzielni poetów Erbacce w Liverpoolu. fot.
69 poezja | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
stanisław Zbigniew Kamieński
Świat jest mały
Bartek Katana
Zpuławami czułem się emocjonalnie związany od dziecka.Często jeździłem tam do rodziny ze strony mamy. Mama wyrwała się ze swojej wsi na lewo, do Radomia, a jej brat podążył w prawo, do puław. Uwielbiałem tam przyjeżdżać. Było to w czasach, gdy ruch na moście przez wisłę między Górą puławską a puławami odbywał się wahadłowo, bo samochody ciężarowe nie mogły jednocześnie pokonać mostu w przeciwnych kierunkach. A samo miasto, pełne zieleni na nadwiślańskiej skarpie, było, w porównaniu z robotniczym szarym Radomiem, tajemnicze, romantyczne, bogate w pamiątki historyczne za sprawą rodziny Czartoryskich. wiosna bardziej pachniała tu jaśminem, a zimą leżał bielszy niż w Radomiu śnieg. serwowit i Visolvit smakowały tu jakoś bardziej. Niejednokrotnie zazdrościłem moim kuzynom, że to ich rodzice wybrali puławy na miejsce do życia, a nie moi. Moje pierwsze Gwiezdne wojny w kinie sybilla, pierwsze Igristoje w sylwestrową noc, nie pamiętam którego roku,to wszystko tam.Nie wiem,co mnie podkusiło kiedyś w puławach,ale,jako szkrab jeszcze, chciałem wynieść baton ze sklepu społem. Złapano mnie i zaprowadzono na zaplecze. Byłem wystraszony. Nie zadzwonili jednak po milicję. w Radomiu skończyłoby się na pewno gorzej. potem przejeżdżałem wielokrotnie przez puławy w drodze do Kazimierza Dolnego nad wisłą, mekki artystów, ja także chciałem poczuć się tam artystą. Nawet po wielu latach, gdy już przeniosłem się do stolicy, miasto z „Rejsu” Marka piwowskiego bywało miejscem docelowym moich wypadów. pracowałem w tym czasie w Belvedere, restauracji wówczas najlepszej i cholernie ekskluzywnej, gdzie poznałem niemało interesujących ludzi. Na białym fortepianie w samym centrum oranżerii grało wielu zawodowych świetnych muzyków, m.in. wojtek Kamiński, włodek pawlik (zdobywca nagrody Grammy) czy student Akademii Muzycznej Fabian Gradus, który poza tym, że grywał „do kotleta”, pracował wówczas przy spektaklu „poskromienie Złośnicy” Krzysztofa warlikowskiego, wystawianym w teatrze Dramatycznym. Kiedyś zabrał mnie na ten spektakl z muzyką pawła Mykietyna, którą tam wykonywał. przedstawienie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a muzyka do dziś dźwięczy mi w uszach, mimo iż przygłuchy stałem się odrobinę. pewnego wolnego od pracy dnia postanowiłem wybrać się do Kazimierza, aby naładować baterie i spędzić czas z dala od warszawskiego zgiełku. Żeby było taniej, postanowiłem jechać z puław autostopem i idąc wylotówką, dotarłem prawie do parchatki, gdy zatrzymało się bardzo stare czerwone Volvo prowadzone przez dość młodego człowieka.
70 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |PROZA
fot. Bartek Katana
– Lecisz do Kazimierza? – zapytał.
– tak – odpowiedziałem.
– to wskakuj. – Kiedy już jechaliśmy, ciągnął – Odpocząć?
– tak, naładować baterie.
– Czym się zajmujesz?
– Jestem kelnerem w restauracji w warszawie, ale mam trochę wykształcenia plastycznego, a z zamiłowania muzykuję. Gram na harmonijce ustnej w takim tam zespole – jazz i blues.
– to ciekawe! – odpowiedział. A ja kontynuowałem:
– wiesz co? Ostatnio kumpel zaprosił mnie do teatru na spektakl, gdzie gra na cyi muzykę. Muzyka na dwie cyje i trzy saksofony. skomponował ją niesamowity facet, paweł Mykietyn. Do tej pory jestem pod wrażeniem, wciąż kołacze mi się po łbie. Koniecznie powinieneś tego posłuchać. Uśmiechał się pod nosem, słuchając moich ochów i achów z zaciekawieniem. Gdy już dojeżdżaliśmy do Kazimierza, powiedział do mnie: – Lubisz dobrą kawę? Jeśli tak, to zapraszam. tu w rynku mam zaprzyjaźnioną kawiarenkę z rewelacyjną kawą. I podając mi dłoń, powiedział: – Jestem paweł Mykietyn. w ten oto sposób wypiłem świetną kawę w towarzystwie maestro. przydałby się tu na koniec jakiś morał. Może taki: nigdy nie mów złego słowa o kimś, bo nie wiesz, do kogo mówisz... Ale to chyba nie na tę okazję. więc może taki będzie bardziej trafny: Myśl raczej dobrze niż źle o ludziach i staraj się mówić o nich dobrze, a jednocześnie mówić prawdę, choć nie zawsze jest to możliwe. Może się zdarzyć, że ktoś zaprosi cię z tego powodu na kawę, ale na to nie licz.
Bartek Katana
Urodziłem się w Radomiu, w 1974 roku. Jako dziecko chciałem zostać śmieciarzem, potem pilotem, ale po ukończeniu podstawówki trafiłem do państwowego Liceum sztuk plastycznych, dopiero co utworzonego przy Zespole szkół Budowlanych na Kościuszki w Radomiu. Należałem do pierwszego rocznika uczniów tej szkoły, ale nie ukończyłem jej, zresztą na własne życzenie, z niewielką pomocą opiekuna roku (nauczyciela języka polskiego), który nie uwierzył w moje humanistyczne zdolności. Maturę zdałem już jako dorosły człowiek w liceum w warszawie. Ostatecznie większość dotychczasowego życia poświęciłem pracy w gastronomii, w warszawie, a potem w Londynie, gdzie mieszkam do dziś z rodziną – żona Joanna, dzieci: Matylda, Róża, Liwia i Jeremi. Mimo wszystko nie zerwałem ze sztuką, słucham muzyki i sam gram na harmonijce ustnej, rysuję, maluję, fotografuję; zaprojektowałem znak graficzny dla Carpe Diem, zaprzyjaźnionego zespołu. Ostatnio zacząłem pisać, są to krótkie formy prozatorskie, oparte na własnych wspomnieniach. fot. Bartek Katana
71 Proza | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
KAC (pamięci Czesława Miłosza)
Ciąży głowa nieświęta ku jałowej ziemi A duch skołowany w niej ledwo koleba Okopcony kadzidłem dawno zgasłych cieni Nie podniesie kruszyny w palcach w przestrzeń nieba
to niewielki kamyk grudka gliny z piachu Rozcierana ciepłem wstydu w czerni pięści Ciśnięta przed siebie w rozpaczy zamachu Rozpadnie się jak świadomość w niezliczone części tym kawałkom nie dane będzie wrócić w całość tyle lat wysiłku żeby poszły wniwecz Na zawsze zostanie ta marna niestałość I życie z pozoru jeszcze tylko żywe
Wiersze
Marcin Kępa
Widok z okna muzeum kiedy tęsknota zaprasza za okno gdzie wśród gałęzi tonie stary cheder i dach smołowy z kolbami kominów czuli świadkowie czasu który spłonął
bez wątpliwości – istnieje poezja i dusza się budzi choć to kalka tylko sztanca na bakier z zastaną epoką co na kawałki postrzępiła czułość
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Odrzutowce nad karuzelą, czyli wszystko na sprzedaż
Marek Barański
Zdarzyło się, że maszynista karuzeli łańcuchowej zostawił wirujących na niej ludzi i poszedł sobie
-
Wpaździerniku 1968 roku na okładce wyróżniającego się wtedy formą graficzną miesięcznika „ty i Ja” ukazał się anons: „Nowy film wajdy”. Nie pamiętam, jak pismo trafiło do mnie, ale pamiętam ekscytację, gdy znalazłem w nim reprodukcje scenopisu obrazkowego, jak to się teraz, za Amerykanami, mówi – storyboardu. skąd ekscytacja? Miałem siedemnaście lat. Chciałem zostać reżyserem.
By przenieść się do tamtej epoki, potrzebowałem wehikułu – oryginalnego egzemplarza „ty i Ja”. teraz, w maju 2022 roku, dzięki cyfrowej wypożyczalni Biblioteki Narodowej w warszawie, oglądam elektroniczną wersję miesięcznika. Na ekranie komputera kartka z kalendarza-notatnika Andrzeja wajdy z 9 marca 1968 roku. szkic (wiecznym piórem?) pierwszej sceny filmu, kadr z odjeżdżającym ostatnim wagonem. Odręczny zapisek reżysera: z dołu wybiega On, biegnie prawdziwy skacze. taki był zamysł reżysera: zrealizować film w filmie, którego bohaterem jest Aktor, bez imienia i nazwiska, choć w domyśle chodzi o uczczenie zmarłego tragicznie Zbyszka Cybulskiego.
trudno sobie dzisiaj wyobrazić lepszą promocję filmu niż tę w „ty i Ja” z 1968 roku. tytuł „wszystko na sprzedaż” na szerokość dwóch stron. Duże portrety aktorek: Beaty tyszkiewicz i Elżbiety Czyżewskiej, i mniejsze aktorów: Bogumiła Kobieli i Daniela Olbrychskiego.
Zbyszek. Zdrabnialiśmy jego imię, jakby był naszym koleżką ze szkolnej ławy. tak jak on w filmie „popiół i diament” nosiłem okulary z przyciemnionymi szkłami. w moim przypadku to była nie tylko moda,zasłaniałem nimi oczy,bo wstydziłem się szkieł krótkowidza. Okulary pewnie do tej pory leżą na dnie jeziora po tym, gdy któregoś lata mojej młodości zbyt gwałtownie zanurkowałem w jego ciemnej toni.
Jak ja zazdrościłem siostrze, że widziała Zbyszka na żywo! podczas wakacji na wybrzeżu przypadkowo natknęła się na niego na ulicy, gdy jadł kurczaka z rożna. Okładka pisma „ty i Ja”, nr 10/1968
73 O FILMIE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
w siną dal. Opis historii znalazł w gazecie Witold Sobociński. Ale to Elżbieta Czyżewska namówiła An
drzeja Wajdę, by umieścił tę scenę we „Wszystko na sprzedaż” (1969).
plakat Franciszka starowieyskiego do filmu „wszystko na sprzedaż”
Cybulski był najpopularniejszym w latach 60. aktorem w polsce. Zmarł 8 stycznia 1967 roku, ciężko poraniony, gdy wpadł między krawędź peronu a koła rozpędzającego się ekspresu „Odra”, do którego próbował wskoczyć na dworcu we wrocławiu. spieszył się do warszawy na próbę teatru telewizji.
„wszystko na sprzedaż” obejrzałem po raz pierwszy w pamiętnym dla mnie 1969 roku w moim rodzinnym Olsztynie, w prawdziwej świątyni X Muzy, otwartej w 1936 w ówczesnym Allenstein. to było solidne kino z kryształowym żyrandolem, noszące nazwę „Ut-Lichspiele”. po wojnie „Ut-Lichspiele” stało się „polonią”. Żyrandol dalej ją zdobił. „polonia”, jako
ofiara transformacji, przegrała z multikinem. przebudowana, stała się bankiem, a teraz, opatrzona szyldem „Do wynajęcia”, czeka na lepszy los. podobnie jak żyrandol, który leży zamknięty w magazynie.
Rok 1969 był pamiętnym rokiem, bo wtedy zdałem maturę i zostałem studentem.
Kibicowałem Jerzemu skolimowskiemu i francuskiej nowej fali. Andrzej wajda to była klasyka. Ekranizację „popiołów” obejrzałem na początku liceum. Musiałem dorosnąć, dokształcić się z malarstwa i literatury polskiej, co wciąż robię, by zrozumieć i docenić wajdę.
„wszystko na sprzedaż” było moim osobistym otwarciem na jego twórczość.
Co zapamiętałem z pierwszej projekcji filmu? Czołówkę z użyciem rastra, tę technikę znałem z okładek „ty i Ja”, wokalizę trubadurów, muzykę Andrzeja Korzyńskiego i zdjęcia witolda sobocińskiego. sobociński używał transfokatora, obiektywu o zmiennej ogniskowej. Oglądając film po latach, widzę, że zespolenie muzyki z obrazem jest idealne w sekwencji tańca Eli (Elżbiety Czyżewskiej) na bankiecie, po którym daje ona bolesną nauczkę niechętnemu jej towarzystwu. Ale o tym dalej. polecam Czytelnikom jako wstęp do tego filmu dokument Jerzego Ziarnika „Na planie” (1968). Jest dostępny w Internecie. Ziarnik towarzyszył z kamerą ekipie „wszystkiego na sprzedaż” i zapisał to, czego nie ma w gotowym filmie, na przykład reżysera wydającego dyspozycje aktorom. Możemy podejrzeć jego metodę pracy. I ówczesną modę – długie góralskie kożuchy, które noszą aktorzy i członkowie ekipy. styl „Księstwa warszawskiego”, jak Zbyszek trochę kpiąco nazywał „salon”, a w filmie jego słowa powtarza Daniel (Daniel Olbrychski). Z ubiorami „salonu” kontrastują niedbałe ubrania pracowników fizycznych z wytwórni filmowej na Chełmskiej. Na tym tle Elżbieta Czyżewska (Ela) prezentuje się najlepiej.Jest elegancka, szczupła.współczesna.Jakby oko kamery zdjęło ją dzisiaj, a nie ponad pół wieku temu.
Czyżewska w 1965 roku wyszła za mąż za Davida Halberstama, bardzo wpływowego amerykańskiego dziennikarza, korespondenta „the New York timesa”
74 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |O FILMIE
w warszawie. para była atrakcją towarzyską stolicy. po dwu latach władysław Gomułka odesłał Halberstama z polski jako persona non grata. Czyżewska musiała przerwać karierę filmową i wyjechać z mężem doAmeryki. wróciła w styczniu 1968 roku, by zagrać u wajdy. w październiku 2010 roku, kilka miesięcy po śmierci aktorki, w rozmowie z Izą Komendołowicz, autorką książki „Elka”, wajda powiedział, że Czyżewska znała tajemnicę tego, co najtrudniejsze. to ona podpowiedziała mu, by zrealizował epizod z karuzelą. sobociński sfilmował scenę o zmierzchu. Znudzeni uczestnicy bankietu, na którym przed chwilą samotnie tańczyła Ela, spacerują nad wisłą. Dostrzegają nieczynną karuzelę. sadowią się na krzesełkach. Znajdująca się w pobliżu Ela puszcza maszynerię w ruch. przyjmują to z aprobatą, ale chwilowa radość przechodzi w zniechęcenie, na koniec w cierpienie. Niektórym robi się niedobrze.wymiotują. Kolejny etap to złość zmieniająca się w agresję. wyzywają Elę. Rzucają w nią butami. Kolejna faza to otępienie. stan jakby przedagonalny.
Andrzej (Andrzej Łapicki, reżyser, alter ego wajdy) jak poeta w „weselu” wyspiańskiego obserwuje z dystansu całą sytuację. Ela podchodzi do Andrzeja: Mogę ci sprzedać prawa autorskie. Kupujesz? Andrzej próbuje ją przekonać, by zatrzymała maszynerię: Zemściłaś się. Już mają dość. Ela: Jeszcze nie. Oboje zostawiają wirujących na karuzeli. wątek pozostaje w zawieszeniu. Nieukończony.
Co robi wrażenie przy kolejnym oglądaniu filmu w 2022 roku? wciąż Bogumił Kobiela w scenie, gdy namawiany przez Andrzeja, by opowiedział o Aktorze, jest autentycznie zirytowany i wykrzykuje, mając na myśli swojego zmarłego przed rokiem przyjaciela Zbyszka Cybulskiego: Nie wiem, stał tu, był, rozpłynął się, nie ma go!
Gdy oglądam rysunki wajdy, trwają egzaminy maturalne. Na poziomie podstawowym tematy rozprawek dotyczą „pana tadeusza” Adama Mickiewicza oraz „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej. Ja w 1969 roku pisałem na maturze z polskiego o tym: „Jakie zadania stawiał inteligencji polskiej stanisław wyspiański, a jakie stefan Żeromski”.
profesor Kazimierz wyka, literaturoznawca, ale też znawca malarstwa, po obejrzeniu filmu „wszystko na sprzedaż” uznał, że sekwencja z karuzelą to przejaw owego „obłędnego wirowania” w sztuce polskiej, którego w malarstwie symbolami są „Błędne koło” i „Melancholia” Jacka Malczewskiego. sam Malczewski twierdził, że oba te obrazy były impulsem dla wyspiańskiego do napisania „wesela”.
Do motywu karuzeli wajda wrócił po latach w filmie „wielki tydzień” (1995), ekranizując opowiadanie Jerzego Andrzejewskiego pod tym samym tytułem. Niewielki epizod, ale rzecz dotyczy słynnej karuzeli z placu Krasińskich w warszawie, którą Czesław Miłosz uwiecznił w wierszu „Campo di Fiori”, a Jan Błoński przypomniał w eseju „Biedni polacy patrzą na getto” (1987).
Miłosz w niedzielę wielkanocną 1943 roku, gdy jechał tramwajem do Jerzego Andrzejewskiego, na własne oczy zobaczył karuzelę z „wzlatującymi” na niej parami, w czasie gdy Salwy za murem getta// głuszyła skoczna melodia („Campo di Fiori”). pomyślał o Giordano Bruno, który spłonął na stosie ustawionym na wypełnionym przekupniami Campo di Fiori w Rzymie. Chodziło mu o podkreślenie samotności ginących.
Miłosz, nim napisał wiersz, zdał relację z tego, co zobaczył na placu Krasińskich, Jerzemu Andrzejewskiemu. w opowiadaniu „wielki tydzień” Andrzejewski opisał dwie karuzele, ale jeszcze niegotowe do użycia. wajda w ekranizacji opowiadania Andrzejewskiego zmienił wymowę symbolu, który znamy z wiersza Miłosza. Głośna muzyka konkuruje z hukiem wystrzałów, wirują w większości dzieci, brat bohatera filmu, młody konspirator, razem z nimi, ale stojąc na krzesełku karuzeli, obserwuje przejście, którym można dostać się na drugą stronę muru, by wesprzeć walczących w getcie. I umawia się z młodszymi od siebie kolegami, właściwie dziećmi: Dziś wieczorem po tamtej stronie.
w maju 2022 roku słyszę głuchy huk lecącego wysoko odrzutowca. Z powodu agresji Rosji na Ukrainę monitoruje przestrzeń powietrzną w naszym północnym przygranicznym regionie.
75 O FILMIE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Asamblaż władysława Hasiora „Napad na Arkadię” https://pl.pinterest.com/pin/483714816197731299/
Odrzutowce na niebie są w polskiej sztuce XX wieku znakiem czasu, tak jak wcześniej karuzela. przykładem asamblaż władysława Hasiora „Napad na Arkadię” (1982), z lecącym odrzutowcem, czubkami czterech noży wystających z płótna i spadającymi odciętym głowami dwóch kobiet. Odrzutowce nadlatują w pierwszej scenie „Ostatniego dnia lata” (1958) tadeusza Konwickiego. w wywiadzie rzece „pół wieku czyśćca” (1986) tadeusz Konwicki tłumaczył stanisławowi Beresiowi, że gdy kręcił „Ostatni dzień lata”, obchodziła go wyłącznie katastrofa drugiej wojny światowej. Że wprowadził lejtmotyw odrzutowców jako zapowiedź i niepokój o przyszłość.
Ja, urodzony sześć lat po wojnie, rozumiałem symbolikę odrzutowców inaczej niż filmowcy z pokolenia Kolumbów. Gdy byłem dzieckiem, zachwycała mnie srebrna sylwetka maszyn. widziałem w nich znak nowoczesności. Ale teraz, gdy trwa wojna w Ukrainie, myśląc o odrzutowcach, po raz pierwszy czuję niepokój. pierwszego dnia wojny przyczepiło się do mnie słowo „schron”. we „wszystko na sprzedaż” odrzutowiec jest równie hałaśliwy, jak w „Ostatnim dniu lata”. Jedną z najważniejszych sekwencji tego filmu jest ta, podczas której Andrzej (Andrzej Łapicki) ogląda obrazy Andrzeja wróblewskiego, przyjaciela wajdy ze studiów w krakowskiej Asp. to słynny cykl „Rozstrzelania”,
szkic Andrzeja wajdy do sceny z karuzelą https://wajdaarchiwum.pl/baza-obiektow/notatki-i-szkicerobocze/73-05
76 MIASTOTWÓRCZOŚĆ |O FILMIE
eksponowany wtedy w Galerii ZpAp przy ulicy Mazowieckiej w warszawie. płótna wróblewskiego montowane są przemiennie z widokiem na wiślaną skarpę, na której majaczy kawałek ściany z pustym oknem, jedyną pozostałością po zburzonym Zamku Królewskim.
wajda uważał, że śmierć, zapominając o nim podczas wojny, nałożyła na niego obowiązek pamięci o tych, którzy zginęli. („Moje notatki z historii”, Kwartalnik Filmowy nr 15/16, 1996/1997).
Zagraniczni krytycy zwracają uwagę na fascynację reżysera wizjami gwałtownej śmierci.
Jednak „wszystko na sprzedaż”, wychodząc od rekonstrukcji zdarzenia, w którym ginie bohater, wajda kończy sceną,która jest apoteozą życia: Daniel (Daniel Olbrychski) biegnie za stadem koni. Ściga się z nimi. Radosny i szczęśliwy. Nie daje się osiodłać.Jest wolny. w listopadowej „Kulturze” (paryskiej) z 1969 roku ukazała się niewielka notka w rubryce „wydarzenia miesiąca” o „tygodniu Filmu polskiego” w paryżu.
w dzielnicowym kinie „Bonaparte” wyświetlano „wszystko na sprzedaż”, „Żywot Mateusza”, „pana wołodyjowskiego”, „westerplatte”, „Jowitę” i „Ruchome piaski”. według „Kultury” w recenzjach w prasie francuskiej podkreślano upadek i prowincjonalność polskiego kina. Dziś oceniamy te filmy zdecydowanie wyżej niż francuscy recenzenci.
w maju 2019 roku zwiedziłem wielką wystawę w Muzeum Narodowym w Krakowie, poświęconą twórcy filmu „wszystko na sprzedaż”. widziałem szablę zamordowanego w podziemiach charkowskiego NKwD Jakuba wajdy i złotą statuetkę Oscara, którą jego syn, reżyser Andrzej wajda, otrzymał w 2000 roku za całokształt twórczości. przy wyjściu z muzeum mały chłopiec, wyraźnie zmęczony ekspozycją, patrząc na kolejny portret reżysera, spytał cichutko: „Umarł ze starości, czy ktoś go zabił?”.
Barański maj-czerwiec 2022 r. Olsztyn
Marek Barański Ur. w Olsztynie, 1951 r. Z wykształcenia prawnik, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w toruniu. Olsztyński dziennikarz i redaktor. Autor sześciu książek poetyckich. Najnowszą „Kameruję podróżuję i inne wiersze wybrane” opublikował w tym roku. w ubiegłym został laureatem Nagrody Marszałka województwa warmińsko-mazurskiego w dziedzinie kultury.
Autor obok obrazu tadeusza Burniewicza na jego wystawie w BwA w Olsztynie. Obraz został wykorzystany na okładce najnowszego tomu poezji Marka Barańskiego.
77 O FILMIE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Marek
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Ścieżka obok drogi
tomasz warmijak
Na wstępie, choć przyszło mi to do głowy dopiero po napisaniu tego tekstu, kilka słów wyjaśnienia. własna edukacja muzyczna przywodzi mi na myśl wędrówkę, górską wspinaczkę, stąd w tym wspomnieniu pojawiają się takie określenia, jak droga, ścieżka, szlak, zdobywanie szczytu. Jednak w rzeczywistości nie jestem najlepszym piechurem. Zauważyłem także, że w swojej relacji wpadam niekiedy w ton podniosły czy egzaltowany, niech będzie mi to wybaczone.
Kiedy przed ośmiu laty maestro Jacek Kaspszyk zaproponował mi zaśpiewanie partii solowej w koncertowej wersji baletu Harnasie Karola szymanowskiego, z towarzyszeniem Orkiestry i Chóru Filharmonii Narodowej, poczułem się przeszczęśliwy. Oto bowiem, po trwającej ćwierć wieku, niełatwej, pełnej momentów zwątpienia i rezygnacji wędrówce przez wszystkie stopnie edukacji, doszedłem do wyjątkowego miejsca na polskiej mapie muzycznej. Nigdy nie wytyczałem sobie takiego celu i nie było moim dążeniem osiągnięcie tego akurat szczytu. Napawało mnie więc zdumieniem, że pomimo przeróżnych doświadczeń, wielokrotnych zmian szlaków, po których kroczyłem, doszedłem aż tak wysoko. stała przede mną, jeśli można tak powiedzieć, otwarta świątynia sztuki, która przez ponad sto lat istnienia przyjmowała na swej gościnnej estradzie niemal wszystkich największych artystów świata i była świadkiem najznakomitszych wydarzeń muzycznych w tej części Europy. salę Koncertową Filharmonii Narodowej znałem już od wielu lat, ale tym razem miałem po raz pierwszy wystąpić tu jako jeden z dwojga głównych solistów. Rangę wydarzenia podnosił fakt, iż koncert kończył bogaty sezon artystyczny, wieńcząc jednocześnie pierwszy rok pracy maestro Jacka Kaspszyka na stanowisku dyrektora artystycznego Filharmonii. solistką pierwszej części
była prawdziwa gwiazda, laureatka Konkursu Chopinowskiego, rozwijająca swą międzynarodową karierę pianistka Yulianna Avdeeva, która wykonała III Koncert fortepianowy C-dur op. 26 sergiusza prokofiewa, po przerwie natomiast zaplanowano Harnasie op.55 –balet-pantomimę w 3 obrazach na tenor solo, chór mieszany i orkiestrę z moim udziałem. Nie mogłem sobie wymarzyć bardziej nobilitującego zestawienia ani lepszej okazji do debiutu przed warszawską publicznością. Do tego śpiewałem cudowny utwór, tak bardzo natchniony podhalańskim duchem, pełen barwnych muzycznych ilustracji i głęboko wnikający w charakter ludzi gór.
Z miejsca zabrałem się za przygotowanie swojej partii. Jej trudność w przypadku Harnasiów nie leży jedynie w samej warstwie technicznej, ale w dużo większym stopniu zawiera się w warstwie wyrazowej. Kompozytor, poprzez ograniczenie do minimum ilości nut i fraz, jakie śpiewak ma do zaprezentowania słuchaczowi, wymusza na wykonawcy konieczność wspięcia się na najwyższy poziom kunsztu. Dążeniem moim było oddanie śpiewem istoty góralskiej duszy, w której surowość i trud życia kontrastują z głęboką wrażliwością mającą źródło w obcowaniu z niewysłowionym pięknem przyrody. Zależało mi więc, aby w możliwie najpełniejszy sposób nasycić każdą nutę oraz każde wyśpiewane słowo odpowiednią głęboką emocją. Na szczęście z pomocą przyszedł sam szymanowski, który owe kontrasty uwydatnił w swym dziele nad wyraz mocno. Muzyczna narracja niezwykle sugestywnie oddaje zarówno wybuchowy, pełen ognia
78 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O MUZYCE
Pamięci mojego wspaniałego Taty
wyprawa w tatry, 1992 r.
i namiętności temperament podhalan, jak też maluje w wyobraźni odbiorcy pełne liryzmu i delikatności barwne obrazy górskiego pejzażu. Jeśli tylko solista potrafi poddać się wpływowi muzyki, stać się jednocześnie jej wykonawcą i słuchaczem, wówczas odnalezienie w sobie właściwego nastroju i emocji staje się dużo prostsze. stosując wypracowaną latami technikę, musiałem, poprzez dobór odpowiednich środków wyrazu i mieszcząc się w wyraźnie określonych przez kompozytora ramach, zrealizować własną ideę. ten proces wymaga czasu i licznych prób. setki powtórzeń – najpierw poszczególnych fraz, potem większych fragmentów, a w końcu całej partii – pozwalają przyzwyczaić struny głosowe i mięśnie oddechowe do wysiłku. w tym czasie należy znaleźć techniczne sposoby na pokonanie trudności, jakie niesie za sobą dane dzieło, zaplanować wymianę oddechu i dopasować połączenia legatowe do sensów zawartych w tekście.w celu odpowiedniego
rozłożenia sił cały przebieg utworu musi zostać niejako „zapamiętany” przez ciało. wbrew powszechnie panującej opinii śpiew nie jest wcale łatwym zajęciem. w rzeczywistości jest to praca fizyczna, obarczona dodatkowo sporym ryzykiem, a utrzymanie odpowiedniej kondycji wokalnej wymaga dyscypliny. Codzienny trud wokalisty bardzo przypomina pracę sportowca, który poprzez trening poprawia każdy swój ruch i odpowiednio dobiera siły do dystansu lub ciężaru, aby w sposób optymalny przełożyć wysiłek na efekty. podobieństwo dotyczy także aspektu ryzyka – czym dla sportowca są kontuzje, tym dla śpiewaka choroby. Musimy być nie tylko świetnie przygotowani do swoich zadań,ale też w sposób szczególny dbać o zdrowie i żyć na co dzień w stanie podwyższonej ostrożności. wiele razy doświadczyłem dramatu własnej choroby lub przeżywałem trudną do zniesienia konieczność odizolowania się od domowników dotkniętych nawet zwykłym przeziębieniem, byle tylko nie zarazić się od nich w przeddzień solowego występu. Nie ma bowiem nic gorszego niż to, kiedy dopadająca śpiewaka infekcja uniemożliwia mu zaprezentowanie efektu ciężkiej, często kilkumiesięcznej, a bywa że i wieloletniej pracy. Aby radzić sobie z trudami zawodowymi, z ograniczeniami ciała, z obciążeniem psychicznym, stresem, a na końcu z towarzyszącą występom tremą, potrzeba nie tylko treningu fizycznego i dbałości o stan zdrowia, ale także psychicznej koncentracji i wielkiej siły duchowej. Kiedy ich brakuje, nawet najlepiej przygotowany od strony fizycznej śpiewak nie jest w stanie udźwignąć ciężaru swojego zawodu. Osobiste doświadczenia pozwalają mi wskazać dwa pewne i niezawodne źródła owej siły – oparcie w bliskich oraz widzenie własnej pracy twórczej w perspektywie Absolutu.
Kiedy wreszcie udaje się zebrać w całość wszelkie elementy formalne, techniczne i wyrazowe, nadać kształt każdej frazie, a słowom właściwą treść, powstaje dzieło. Za każdym razem z największą tęsknotą czekam na ów wieńczący cały wcześniejszy wysiłek etap przygotowań. Jest to bowiem najpiękniejszy, a zarazem najbardziej intymny moment, w którym rzemieślnicza praca zyskuje znamiona sztuki, kiedy powstaje
79 O MUZYCE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Afisz koncertowy Filharmonii Narodowej, zakończenie sezonu, 2013–2014
dzieło o osobistym, niepowtarzalnym i niezwykle ulotnym wyrazie. w moim przekonaniu wkraczam wówczas w przestrzeń samego stwórcy, wypełniam swoje powołanie, stając się artystą. taka świadomość prawdziwie uskrzydla, nadaje sens całej pracy, a wreszcie sprawia, że czuję się wolny. w tamtych dniach przed koncertem w Filharmonii również to czułem, wbrew swojej zachowawczej i wątpiącej naturze. poczułem, że mogę nareszcie zaufać własnym możliwościom, przezwyciężyć słabość i ograniczenia. Cały mój dotychczasowy trud i wiążące się z nim doświadczenia doczekały się mocnego przekonania, że jestem gotowy. Zostawiałem za sobą dwadzieścia pięć lat poświęconych na zebranie niezbędnego ekwipunku, teraz nadszedł nareszcie właściwy czas – moment osobistego, samodzielnego ataku na szczyt. Od pierwszych miesięcy życia cechowała mnie ogromna wrażliwość na muzykę. Dość szybko moi najbliżsi zorientowali się, że dotyka ona nie tylko moich uszu, ale wnika bardzo głęboko w sferę świadomości i uczuć. Na niczym innym nie potrafiłem się tak doskonale skupić i nic innego nie miało na mnie tak wielkiego wpływu. Rodzina, w której przyszedłem na świat, jest w sporym stopniu umuzykalniona. Mama przez lata studiów matematycznych na Uw była członkiem Zespołu pieśni i tańca politechnikiwarszawskiej. pobyt w stolicy pozwalał jej na częste kontakty z żywą muzyką – była słuchaczką koncertów w Filharmonii Narodowej i miłośniczką festiwalu Jazz Jamboree.
Śpiewała i śpiewa do dziś pięknie i czysto, z bardzo dobrą emisją, a ja szczególnie lubiłem nucone przez nią kołysanki. Rozśpiewanie mamy przenosiło się na całą rodzinę. pamiętam wiele świąt, spotkań ze znajomymi, wycieczek, ognisk czy majówek, które kończyły się wspólnym śpiewaniem. pierwszym instrumentem w domu była gitara. Z początku grywał na niej tylko tata, który niestety nie rozwinął swoich umiejętności ponad poziom kilku podstawowych akordów, ale kiedy już grał, dawał upust swojemu doskonałemu poczuciu humoru i wprawiał słuchaczy w wyśmienity nastrój. podstawy gry na gitarze zdobyli natomiast moi trzej starsi bracia, których rodzice posłali do ogniska muzycznego. w domu właściwie nieustannie słychać było muzykę z radia, kaset magnetofonowych i gramofonu. Chłonąłem więc otaczające mnie dźwięki od zawsze i czyniłem to całym sobą. Czasami przynosiło to niestety przykry skutek, ponieważ dobry słuch powodował, iż wszelkie niedoskonałości intonacyjne wykonawców sprawiały mi dotkliwe cierpienie, ale za to im wykonanie było doskonalsze, tym większy wprowadzało spokój i dawało radość. Nie powinno więc dziwić, że to właśnie z muzyką wiąże się moje najwcześniejsze wspomnienie. wryło się ono w pamięć na stałe i do dziś wywołuje dreszcze.
80 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O MUZYCE
Moi dziadkowie, Barbara i Jan Kurbielowie, przełom lat 50. i 60.
Moi rodzice, Elżbieta i Marek warmijakowie
Był początek lat 80., mieszkaliśmy w sopocie, do którego rodzice przenieśli się z Radomia. w mieście nad Mleczną została cała rodzina: dziadkowie z obu stron, stryj i wujkowie. Nie było więc łatwo – tata pracował na statku, a mama pod jego nieobecność cały swój czas przeznaczała na obowiązki domowe i opiekę nade mną i moimi trzema starszymi braćmi. Miałem dwa lata i trzy miesiące, gdy urodziła się moja siostra. Aby trochę ulżyć rodzicom, babcia zaproponowała, że zabierze mnie na jakiś czas do siebie, dzięki czemu mama trochę odetchnie w ciągu dnia, gdy starsi chłopcy będą w szkole. po długiej podróży pociągiem znalazłem się więc pewnego czerwcowego dnia w mieszkaniu szanowanych i cenionych radomskich nauczycieli, a prywatnie moich kochanych dziadków ze strony mamy, Barbary i Jana Kurbielów.
Nie skończył się jeszcze rok szkolny, więc przez kilka kolejnych upalnych dni chodziłem z babcią do położonej nieopodal szkoły nr 28, w której uczyła. pewnego jednak dnia babcia poszła do pracy sama i zostałem w domu pod opieką dziadka, wybitnego matematyka, który był nauczycielem w technikum Drogowym i technikum samochodowym w Radomiu. Jan Kurbiel był eleganckim i szarmanckim panem, który w wolnym czasie chętnie wychodził, aby zaczerpnąć świeżego powietrza podczas przechadzki po radomskich plantach. Niezależnie od okazji nosił się zawsze elegancko: nienagannie wyprasowana koszula z odpowiednio dobranym krawatem, doskonale skrojony garnitur, szyte na miarę buty, a do tego w porach chłodniejszych jesionka lub gruby płaszcz oraz obowiązkowy kapelusz i dopełniająca szyku laseczka w ręku. Dotykając ronda kapelusza, kłaniał się na prawo i lewo mijanym przechodniom i siedzącym na ławkach znajomym i sąsiadom. Gdy wracał do domu, oddawał się ochoczo dwóm wielkim pasjom. pierwszą z nich była ukochana dziedzina nauki, a drugą – muzyka klasyczna. Był melomanem, potrafił grać na kilku instrumentach, czytał nuty, a przed wojną założył i prowadził w skaryszewie chór. w chórze tym śpiewała wówczas jego późniejsza żona, a moja babcia. ten właśnie wytworny mężczyzna z głową wypełnioną w jednej części skomplikowanymi zagadnieniami
matematycznymi, a w drugiej dźwiękami ulubionych tematów, fraz muzycznych i operowych arii, miał się zaopiekować niespełna 2,5-letnim berbeciem. Nie myśląc długo, zaprowadził mnie do pokoju, w którym stał gramofon. poszperał chwilę wśród stosu płyt i wreszcie wybrał jedną z nich.wyjąwszy z okładki i celofanowego pokrowca czarny krążek z czerwoną etykietą, zdmuchnął z niego drobinki kurzu, odczytał na głos tytuł: Bolero Ravela, a następnie ułożył go na talerzu, nastawił ramię i włączył napęd. po chwili rozległy się pierwsze dźwięki utworu, a dziadek Jan, spostrzegłszy moje natychmiastowe zainteresowanie muzyką,uznał,że może zostawić mnie z nią sam na sam i wyszedł z pokoju.
Bolero zaczęło się bardzo łagodnie. Z początku miarowy rytm werbla i grany przez flecistę temat bardzo mi się spodobały. Niezwykła melodia, przejęta później przez klarnet, z miejsca wyrwała mnie z czterech ścian pokoju i poczęła przenosić do jakiejś innej tajemniczej krainy. słuchałem z rosnącą uwagą kolejnych dołączających się instrumentów, których pojawianie się potęgowało moje nieznane dotąd doznania. Muzyka otaczała mnie coraz mocniej i mocniej, a ja czułem, że tracę grunt pod nogami. Ostinato werbla i powtarzający się w nieskończoność temat grany w nieznanej wcześniej, obcej mym dziecięcym uszom skali, hipnotyzowały i zniewalały. początkowa fascynacja przerodziła się w lęk – ciemny, rosnący z każdym taktem, ściskający gardło. Gęstniejąca masa dźwięków zaczęła mnie dosłownie przytłaczać. pamiętam, że zastygłem w zupełnym bezruchu, a rzeczywistość wokół mnie wirowała. Ogarnęła mnie panika, chciałem zawołać, żeby ktoś przyszedł mi na ratunek, ale nie byłem w stanie wydobyć słowa. wpatrywałem się tylko w kręcącą się przed oczami czarną płytę, która w tamtym momencie była jedyną realną rzeczą. Bolero w całości trwa nieco ponad kwadrans, ale wtedy zdawało się ciągnąć w nieskończoność. wreszcie jednak ramię gramofonu dotarło do czerwonego środka płyty i głośnik zamilkł. Nie umilkły niestety echa w mojej głowie. Melodia i rytm utworu Ravela jeszcze długo tłoczyły się w niej zwielokrotnione, nie chcąc ustąpić miejsca kojącemu działaniu ciszy. Nie wiem, jak długo tkwiłem przed gramofonem w takim stanie,
81 O MUZYCE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
ale dopiero powrót babci i jej wejście do pokoju wyrwały mnie z hipnotycznego transu. widok bladego, potwornie spiętego i znieruchomiałego malucha, który okrągłymi ze strachu oczami wpatrywał się w swoją wybawicielkę, musiał być dla niej szokujący, bo z miejsca porwała mnie w ramiona i mocno przytuliła. troskliwa opieka babci pozwoliła szybko uporać się ze złymi przeżyciami, ale wspomnienie tamtego wydarzenia nigdy nie uległo zatarciu. Z pobytu u dziadków wróciłem do domu odmieniony – z radosnego, otwartego chłopca przeobraziłem się w zamkniętego, zamyślonego i płaczliwego milczka. Rodzice i dziadkowie zachodzili w głowę, jak to możliwe, żeby u 2,5-letniego malca muzyka wywołała tak ogromne i skrajne emocje. Dzisiaj myślę, że przyczyna tkwiła głęboko we mnie. Ów szczególny pierwiastek, tak silnie naznaczający całe moje jestestwo, był składnikiem esencji duszy, z którą przyszedłem na świat. w żaden inny sposób nie potrafię wytłumaczyć ujawnienia się wówczas owej energii mającej fundamentalny wpływ na całe moje życie. Myślę, że podczas tamtego zdarzenia sprzed niemal 40 lat nastąpiła jej aktywacja – pierwsza erupcja lawy, która już na zawsze pozostanie we mnie rozpalona, będąc źródłem ciągłego niepokoju. Co jednak najdziwniejsze, pomimo owego traumatycznego przeżycia pozostałem otwarty na muzykę i coraz mocniej pragnąłem jej doznawać.
Czas upływał. Z niewielkiego mieszkanka na sopockim Brodwinie przenieśliśmy się do nowo wybudowanego bloku w Rumi, dzięki czemu nasze warunki lokalowe uległy znacznej poprawie. Niestety ku zmartwieniu najbliższych ani przeprowadzka, ani rozpoczęcie przeze mnie nauki w zerówce nie wywarły żadnego pozytywnego wpływu na moją zamkniętą naturę. Nowe środowisko i nowe zajęcia i obowiązki były mi niemalże obojętne. Jednocześnie stale rosło moje zainteresowanie światem dźwięków, a słuch nabierał coraz większej ostrości. Muzyczne upodobania w dalszym ciągu kształtowane były równolegle przez środowiska dwóch domów, w których naprzemiennie spędzałem czas. Mimo bardzo młodego wieku zdążyłem już mocno nasiąknąć klasyką słuchaną u dziadków
z nagrań pochodzących z ich bogatej płytoteki, a także z anteny programu Drugiego polskiego Radia i audycji telewizyjnych. w domu rodzinnym chłonąłem natomiast pełne wolności i improwizacji frazy soulu, bluesa i jazzu. Dobrze już wówczas znałem Gershwina i ulubionego przez tatę satchmo, lubiłem brzmienie saksofonu parkera oraz głosy Arethy, Cola czy sinatry. Nie brakowało również w domu nagrań wiodących polskich muzyków z moim ulubionym staszkiem sojką na czele, u którego już wówczas zauważyłem specyficzne, charakterystyczne płaskie ułożenie ręki na klawiaturze fortepianu. Zgodne i pełne harmonii przenikanie się tych dwóch wielkich muzycznych światów było dla małego zasłuchanego w dźwięki chłopca czymś zupełnie naturalnym. Nie miałem wówczas pojęcia, że owe dwa światy będą się w przyszłości tak mocno ze sobą ścierały, kształtując moją muzyczną tożsamość. Bardzo ceniony w naszej rodzinie publicysta, pisarz, kompozytor i krytyk muzyczny stefan Kisielewski w odniesieniu do muzyki klasycznej i jazzu wypowiedział się kiedyś w następujących słowach: Wydaje mi się, że jazz można by określić wobec muzyki, tak zwanej poważnej, jako ścieżkę obok drogi. Co prawda ścieżka jest bardziej wydeptana,niż sama droga… Dzisiaj bardzo wyraźnie widzę i na podstawie własnych doświadczeń czuję, jak trafne było owo porównanie. Obserwując rosnącą we mnie pasję, wspierani przez dziadków i posłuszni zaleceniom psychologa rodzice doszli do przekonania, że najlepszą kuracją na rany zadane niegdyś przez muzykę będzie… ona sama. Dobrą okazją do rozpoczęcia owej kuracji było zaangażowanie się naszej rodziny w życie powstającej na osiedlu parafii. Mając 6 lat, zacząłem regularnie śpiewać na mszach dziecięcych w budowanej wspólnymi siłami mieszkańców kaplicy. towarzyszył mi, grając na gitarze i dośpiewując drugi głos, znajomy rodziców, pan Czesław Heimowski, wykształcony muzyk multiinstrumentalista, z którym, na potrzeby posługi w parafii, przez kilka lat tworzyliśmy duet nazwany przez mojego tatę na wzór słynnych wówczas pianistów Marka i wacka: Czesław&tomek.współpraca z wujkiem Cześkiem zaowocowała po roku nagraniem pełnowymiarowego „albumu” – wypełniliśmy
82 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O
MUZYCE
muzyką dwie strony 60-minutowej kasety magnetofonowej. powielany chałupniczo na dwukasetowcu marki sharp zbiór dziecięcych piosenek religijnych w naszym wykonaniu cieszył się wśród parafian dużym powodzeniem. widząc moje szczere zaangażowanie i otwarcie na sferę muzyki, najbliżsi postanowili kuć żelazo, póki gorące. Rozpoczęły się usilne namowy, negocjacje i przekonywania. Dziadek Jan obiecał, że jeśli zgodzę się pójść do szkoły muzycznej,kupi mi elektryczną gitarę –taką samą, jaką widziałem, oglądając koncert w telewizji. Dziadek Józef (ojciec taty) usilnie namawiał mnie do zostania organistą, przekonując, że to najlepszy zawód na świecie. Niestety – źle trafił, bo akurat minione wakacje spędzaliśmy całą rodziną w Świętej Lipce, gdzie po wysłuchaniu brawurowego recitalu organowego (z obowiązkową Toccatą i Fugą d-moll Bacha) tata zabrał mnie na chór, abym mógł z bliska poznać tamtejszy niezwykły instrument.wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie moment, w którym organista, chcąc zaprezentować mi brzmienia poszczególnych rejestrów, zasiadł za klawiaturą i uruchomił potężną dmuchawę zasilającą instrument w powietrze tłoczone do piszczałek. Urządzenie zahuczało tak groźnie, że uciekłem stamtąd jak oparzony i więcej o organach piszczałkowych nie chciałem słyszeć.
pozostałem głuchy na namowy rodziców i dziadków. Najbliżsi dali mi co prawda trochę spokoju, ale nie złożyli broni. tata, który w międzyczasie przerwał pracę na statkach i objął posadę wykładowcy akademickiego w Katedrze Nawigacji wyższej szkoły Morskiej w Gdyni, zaczął mnie z podejrzanie dużą częstotliwością zabierać do sklepów muzycznych, abym mógł na własne oczy zobaczyć i podotykać różnych instrumentów. Bardzo lubiłem te wizyty, ale ani przewieszona przez ramię czerwona elektryczna gitara,ani dotyk klawiatury wymarzonej Yamahy DX7 w sklepie muzycznym nie były w stanie złamać mojego oporu. Rodzina nie dawała za wygraną. Któregoś popołudnia, nieco później niż o zwykłej godzinie powrotu taty z pracy, rozległy się na klatce schodowej odgłosy wnoszenia czegoś ciężkiego. w bloku, do którego jeszcze cały czas poszczególni lokatorzy zwozili wystane w kolejkach sprzęty, nie było to niczym nadzwyczajnym. tym razem dźwigano rzecz dużo cięższą niż pralka czy lodówka, bo głosy na klatce przemieszczały się znacznie wolniej i jakby z dużo większym wysiłkiem. Minęło sporo czasu zanim tragarze dotarli do poziomu pierwszego piętra. w tym momencie drzwi się otworzyły i pojawił się w nich ciężko oddychający tata, który z pomocą kolegi i dwóch sąsiadów wnosił właśnie do naszego mieszkania najprawdziwsze pianino marki Calisia! Nie było nowe, ale całkiem ładnie brzmiało. Ufundowali je dziadkowie z nadzieją, że prezent pomoże przekonać mnie do wejścia na muzyczną drogę. presja otoczenia narastała, ale nawet wobec bólu pleców taty, który po wniesieniu pianina przez kilka dni nie mógł się ruszyć,pozostawałem nieugięty – nie chciałem słyszeć o żadnej nowej szkole. wołami by mnie do niej nie zaciągnęli! wobec takiej postawy nie było argumentów – pozostał ostatni możliwy sposób – podstęp.
Zawsze uśmiecham się, wspominając ten dzień, kiedy pod pozorem zrobienia sprawunków tata zabrał mnie do oddalonego o kilkanaście kilometrów wejherowa. Miasto to, znajdujące się na przeciwległym do Gdańska krańcu linii szybkiej Kolei Miejskiej, było dla Rumi centrum administracyjnym, a także wygodnym ośrodkiem zaopatrzeniowym. położone
83 O MUZYCE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Moja własna pierwsza komunia św. w parafii w Rumi
MUZYCE
na uboczu aglomeracji trójmiasta, konsekwentnie pomijanego w systemie dostaw podstawowych artykułów przez komunistyczne władze, oferowało lepsze zaopatrzenie w przeróżne towary niż portowa Gdynia czy wielki Gdańsk. propozycja wyjazdu z tatą po większe zakupy nie wzbudziła więc żadnych moich podejrzeń. wysiedliśmy z kolejki i ruszyliśmy w kierunku centrum ulicą Dworcową. Na jej końcu rzucił mi się od razu w oczy szpetny budynek wejherowskiego Centrum Kultury – miejsce, które zdążyłem już kilka razy wcześniej odwiedzić przy okazji odbywających się tam koncertów. Mniej więcej w połowie długości ulicy tata niespodziewanie skręcił w lewo, pociągając mnie za sobą. „Mamy tu pewną sprawę do załatwienia” – powiedział, przeprowadzając mnie przez drzwi wejściowe budynku z numerem 6. Fortel był zaplanowany przez wytrawnego mistrza, a wszystko zostało wcześniej uzgodnione i przygotowane, bo budynek był pusty i cichy, jak gdyby nikogo w nim nie było. Nie spotkawszy żywej duszy, od razu po wejściu przeszliśmy przez krótki korytarz i skierowaliśmy się ku otwartym drzwiom mieszczącej się po lewej stronie obszernej sali, w której czekała już na nas uśmiechnięta pani. sprawy przebiegały tak błyskawicznie, że nie miałem czasu, aby w jakikolwiek sposób zareagować. Miła kobieta przywitała nas i z miejsca poprosiła mnie o zaśpiewanie ulubionej piosenki. Nie pamiętam, co śpiewałem, ale pani się spodobało, a kiedy skończyłem, szczerze mnie pochwaliła i zaprosiła do stojącego w końcu sali pianina. tam przeprowadziła już klasyczne badanie słuchu i poczucia rytmu, po czym pięknie podziękowała nam za spotkanie. pożegnawszy się, wyszliśmy z tatą z budynku i ruszyliśmy na zaplanowane zakupy. wszystko trwało może 10 minut i przebiegło w bardzo przyjemnej atmosferze. po niedługim czasie dowiedziałem się, że budynkiem, który wówczas odwiedziliśmy, była szkoła muzyczna. Zostałem przyjęty i po wakacjach miałem rozpocząć naukę w klasie fortepianu.
Nie muszę chyba opisywać, jak wielki był mój gniew. tak dać się podejść! Byłem wściekły, ale musiałem przyznać, że tym razem tata wygrał. Klamka zapadła, a ja z uczuciem porażki zacząłem rok nauki
równolegle w dwóch szkołach: w klasie drugiej w podstawówce i pierwszej w muzycznej. Dojeżdżaliśmy do wejherowa dwa razy w tygodniu na zajęcia z rytmiki i umuzykalnienia oraz na lekcje fortepianu. te pierwsze prowadziła pani Aleksandra Figas, wybitny pedagog ze świetnym podejściem do dzieci. Jej mąż Józef był tenorem – solistą państwowej Opery i Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku, natomiast ich syn Maciej ukończył studia muzyczne jako organista i dyrygent i został na początku lat 90. dyrektorem Opery Nova w Bydgoszczy, którą to funkcję pełni do dzisiaj. podstaw gry na fortepianie miała uczyć mnie pani Maria szydłowska, która nie miała łatwego zadania, ponieważ od pierwszej lekcji postanowiłem ostentacyjnie wyrażać swoje niezadowolenie i zupełnie ignorowałem jej zalecenia i uwagi. Ciężki to był dla wszystkich rok, ale myliłem się, sądząc, że wobec mojego buntu rodzice dadzą za wygraną. Jedyną osobą, która miała dosyć, była biedna pani szydłowska; stwierdziła, że wobec braku z mojej strony najmniejszego zainteresowania nauką nie zamierza kontynuować pracy ze mną. wewnętrznie było mi wstyd, ale tak bardzo nie chciałem chodzić do tej szkoły, że na zewnątrz
r.
84 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O
Z panią Aleksandrą Figas, wejherowo, 1993
trwałem niezmiennie w swojej postawie totalnego oporu. wszyscy wokół, włącznie z dyrekcją, byli zdania, że taki talent, jak mój, nie może się zmarnować. Osobą, która zgodziła się podjąć próbę przekonania mnie do kontynuowania nauki, była kochana pani Figas. Zdążyliśmy się polubić podczas pierwszego roku zajęć z rytmiki, a że uczyła także gry na fortepianie, zgodziłem się zostać na kolejny rok pod warunkiem, że trafię do jej klasy. to był strzał w dziesiątkę – ciepły, niemal matczyny stosunek pani Oli do mnie przyniósł wreszcie oczekiwany przez wszystkich pozytywny skutek. Kropla zaczęła drążyć skałę i mój upór stopniowo malał. w tym samym roku naukę w szkole muzycznej rozpoczęła moja siostra, która również trafiła po skrzydła pani Figas. Od teraz nasze mieszkanie w bloku wypełniło się dźwiękami pianina. Zrodziła się też między rodzeństwem konkurencja. Doświadczona nauczycielka dobrze odgadła, że obudzi moją ambicję porównanie z osiągnięciami młodszej pracowitej siostry, a ponieważ zmarnowany przeze mnie pierwszy rok nauki skutkował tym,że niemal deptała mi po piętach,starałem się bardzo, aby ćwiczone przeze mnie utwory były grane z większą brawurą, w szybszych tempach, co podwyższało skalę trudności i zmuszało do większego zaangażowania. Nasze współzawodnictwo trwało do końca nauki w wejherowskiej szkole, przybierając niekiedy formę walki. Każda pochwała skierowana przez panią Figas w stronę siostry budziła moją zazdrość. Byłem starszy i nie mogłem pozwolić się wyprzedzić. Instrument w domu był jeden, więc często ścigaliśmy się, kto pierwszy będzie ćwiczył. Kiedy udawało mi się dopaść jako pierwszemu do pianina, przedłużałem swoje ćwiczenia w nieskończoność, aby siostra miała mniej czasu dla siebie i gorzej wypadła na następnej lekcji. ta zasada działała też w drugą stronę, co najczęściej kończyło się kłótnią i koniecznością interwencji rodziców. Mechanizm konkurencji jednak działał i przyniósł skutek, jakim było ukończenie szkoły I-go stopnia nie tylko przez nas dwoje, ale też przez jednego ze starszych braci, który zachęcony przykładem młodszego rodzeństwa postanowił uczyć się gry na saksofonie.
w okresie tych kilku lat atmosfera naszego domu była zdominowana przez muzykę. w każdej wolnej chwili ktoś ćwiczył. Brat z saksofonem zamykał się w wytłumionej ubraniami garderobie, a my z siostrą na zmianę wprawialiśmy się w gamach, pasażach i etiudach. Na całe szczęście mieliśmy wspaniałych i wyrozumiałych sąsiadów, którzy cierpliwie znosili niosące się po całym pionie dźwięki codziennych wielogodzinnych ćwiczeń trojga instrumentalistów. Był to czas kroczenia drogą muzyki klasycznej. program szkolnictwa muzycznego w polsce był wówczas (i raczej nadal jest) nastawiony na ten tylko nurt,siłą rzeczy zajmowały mnie więc utwory największych twórców, począwszy od Bacha, poprzez klasyków wiedeńskich i romantyków, po kompozytorów współczesnych. Dzięki odpowiedniej motywacji pani Figas, która skutecznie zachęciła mnie do pracy, w chwili ukończenia drugiej klasy szkoły muzycznej potrafiłem już na tyle dobrze radzić sobie z grą na instrumentach klawiszowych, że wujek Czesław uznał, że mogę sam, bez jego pomocy,posługiwać na dziecięcych mszach.Czyniłem to jeszcze przez pięć kolejnych lat – do końca nauki w wejherowskiej szkole muzycznej.w tamtym też czasie korzystałem z każdej okazji do słuchania muzyki na żywo. Zaczęły się wspólne z rodzicami wyjścia do opery, na koncerty baletowe i orkiestrowe, słuchałem recitali solistów i występów zespołów kameralnych. Oprócz śledzenia tych typowych dla muzyki poważnej wydarzeń miałem okazje do częstego bywania na spektaklach teatru Muzycznego w Gdyni, gdzie odkrywałem fascynujący świat musicalu. stamtąd łatwo już było przeskoczyć (zgodnie ze słowami Kisiela) z „drogi” na biegnącą równolegle do niej „ścieżkę”. to ku niej spoglądałem coraz częściej. w klasyce brakowało mi jazzowej swobody, najczystszej, najnaturalniejszej frazy i wreszcie nieograniczonej niczym wyobraźni. wielkie wrażenie wywarł na mnie recital solowy genialnego Adama Makowicza, którego wirtuozowską grę dane mi było podziwiać na scenie wspomnianego wcześniej teatru Muzycznego. Odkryłem wtedy, że od muzyki klasycznej do jazzu jest dużo bliżej, niż mi się wydawało. Dzięki bratu saksofoniście, który od początku ukierunkowany był na jazz,
85 O MUZYCE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
zacząłem sięgać po nagrania nowych, nieznanych wcześniej twórców. Brat i jego znajomi znosili do domu przeróżne płyty. Najwięcej nowości dostarczała nam w tamtym czasie nieżyjąca już Hania Kurowska (siostra znanej, pochodzącej z Rumi aktorki Joanny), zaprzyjaźniona z naszą rodziną.
Zasoby płytoteki powiększały się również dzięki temu, że pod koniec lat 80. tata wrócił do pracy na morzu. Utrzymanie pięciorga dzieci z pensji zaangażowanego w działalność opozycyjną wykładowcy akademickiego było niemożliwe. Okazało się, że moi rodzice od lat toną w stale rosnących długach, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja, by wyjechać na pierwszy w życiu zagraniczny kontrakt, tata niezwłocznie z niej skorzystał. Dzięki zarobionym wówczas dewizom stanęliśmy na nogi, ale jednocześnie rozpoczął się trudny dla całej rodziny okres długich, wielomiesięcznych rozłąk z ojcem. Jednym z pozytywnych następstw wypraw taty do przeróżnych zakątków świata była możliwość przywożenia przez niego nagrań muzycznych. Były to głównie kasety miejscowych zespołów, ale też niewielkich rozmiarów egzotyczne instrumenty. Najcenniejszą jednak zdobyczą były materiały nutowe. Ze swojego najdłuższego, niemal rocznego pobytu na statku, podczas którego załoga zawijała do kilku portów w stanach Zjednoczonych, w tym do Nowego Orleanu, tata przywiózł prawdziwy skarb. Było nim kilka opasłych tomów z zapisem nutowym i akordowym ponad tysiąca utworów jazzowych, a także dołączone do nich kasety z nagranymi podkładami sekcji rytmicznej. Mogliśmy, nie wychodząc z domu, ćwiczyć ze świetnym jazzowym trio. Była to niesamowita, jak na tamte czasy, pomoc dydaktyczna i kopalnia nowych utworów. Niektóre tytuły zawierały nawet zapis nutowy sporych fragmentów improwizacji granych przez najlepszych jazzmanów świata. próbowaliśmy się na nich wzorować.większość była oczywiście zbyt trudna dla początkujących muzyków, ale posiane ziarno kiełkowało i wschodziło. w tym czasie, dzięki zarobkowym wyjazdom taty, moje instrumentarium powiększyło się o dwie elektroniczne klawiatury znanej japońskiej firmy. pod wpływem nowych brzmień
zaczęła się moja niezbyt długa, ale bardzo intensywna fascynacja muzyką elektroniczną, której echa pobrzmiewają w mym sercu do dzisiaj. po ukończeniu przeze mnie nauki w szkole muzycznej I-go stopnia zgodziliśmy się z rodzicami, że przyda mi się nieco oddechu i kolejny rok przeznaczę wyłącznie na naukę w ósmej klasie szkoły podstawowej. po wakacjach okazało się, że czasu wolnego mam aż nadto, wobec czego, za namową pani Figas i samej pani dyrektor, wróciłem w progi wejherowskiej placówki, aby przygotować się do egzaminów do średniej szkoły muzycznej. Aby spróbować czegoś nowego, zapisałem się na półroczny kurs gry na trąbce. szybko jednak zatęskniłem za klawiaturą fortepianu. w przygotowaniach do egzaminów pomogła mi bardzo serdeczna młoda nauczycielka, wychowanka pani Figas, Beata Felczykowska. Mieszkała w Rumi, więc często razem dojeżdżaliśmy do wejherowa, a czasem nawet wpadała na lekcję do naszego mieszkania. pod jej czujnym okiem przygotowałem interesujący program i stanąłem do przesłuchań. skutek był taki, że po wakacjach wróciłem do nauki równolegle w dwóch pierwszych klasach: salezjańskiego Liceum Ogólnokształcącego w Rumi i szkoły Muzycznej II-go stopnia w Gdańsku wrzeszczu.
Rozpoczął się najbardziej intensywny okres w moim młodym życiu. Nauka w dwóch szkołach nie była łatwa. sprawę utrudniały codzienne dojazdy trwające ponad godzinę w jedną stronę. Brakowało czasu na wszystko, a wymagania stawiane przez nauczycieli w obu placówkach były bardzo wysokie, choć trafiłem pod opiekę wyrozumiałej nauczycielki fortepianu pani Małgorzaty stożyńskiej. Dość szybko zacząłem odstawać od prymusów i pomimo świetnych wyników z przedmiotów teoretycznych i kształcenia słuchu, na fortepianie ciężko mi było osiągać oceny bardzo dobre. Z semestru na semestr moje noty powoli, ale jednak nieubłaganie spadały. Bezsilność spowodowana takim stanem rzeczy poczęła rodzić zniechęcenie. Zaczynałem mieć dosyć nauki ograniczonej do muzyki klasycznej. Ćwiczenie utworów, które w ogóle mnie nie interesowały, było trudnym do zniesienia obowiązkiem. Coraz śmielej marzyłem
86 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O
MUZYCE
o wyzwoleniu i zajęciu się tym, co rzeczywiście mnie pochłaniało.wydeptana obok „drogi” „ścieżka” pociągała mnie z rosnącą siłą i z ochotą zacząłem korzystać z okazji, aby choć przez chwilę się na niej znaleźć.
Zaczęło się od cotygodniowych koncertów w sax Clubie prowadzonym przy teatrze Miejskim w Gdyni przez znanego trójmiejskiego saksofonistę, pomysłodawcę oraz animatora licznych projektów i wydarzeń muzycznych, człowieka instytucję, chodzącą encyklopedię jazzu, a wreszcie dziennikarza muzycznego Radia Gdańsk, przemka Dyakowskiego. w gdyńskim klubie spędziłem pod opieką brata wiele niezapomnianych wieczorów, poznając niemal wszystkie polskie i kilka zagranicznych gwiazd. po jakimś czasie zacząłem już sam uczestniczyć w bogatym jazzowym życiu trójmiasta. Okazji było wiele – koncerty w klubach i na festiwalach, jam sessions, Żak, zaduszki jazzowe, Jazz w Lesie w kaszubskim sulęczynie. Każde z trzech miast nadmorskiej aglomeracji miało przecież, na czele z sopotem, swoją bogatą jazzową tradycję. Na wybrzeżu mieszkali i działali świetni muzycy, chętnie zapraszano też i grywano z gośćmi z pozostałych krajowych ośrodków, a odbywające się w trójmieście festiwale przyciągały znane światowe nazwiska.
Im mocniej nasiąkałem swobodną atmosferą muzyki rozrywkowej, tym mniejszą miałem ochotę na kontynuowanie klasycznej edukacji. po trzech latach działania na najwyższych obrotach odczuwałem silną potrzebę odpoczynku. Musiałem też poświęcić większą uwagę nauce w liceum i przygotować się do matury. Na koniec trzeciej klasy podjąłem pierwszą poważną i w pełni samodzielną decyzję o porzuceniu gdańskiej szkoły. Kilka miesięcy wcześniej osiągnąłem pełnoletność i uznałem, że ten trudny krok zrobię sam, na własną odpowiedzialność. Mama obserwowała moje zmagania i przeczuwała, co się święci, za to tata dowiedział się o mojej decyzji dopiero po powrocie z rejsu. Ciężko było po tylu latach wyrzeczeń i wysiłków zaakceptować mój samodzielny wybór, ale w końcu rodzice uznali, że wchodzę w dorosłość i powinienem nauczyć się samemu kierować swoim życiem. Nic nie zapowiadało, że zwykłe letnie wakacje pomiędzy trzecią a czwartą klasą liceum przyniosą
największy życiowy przełom. Nie miałem pojęcia, że w sercu wypełnionym dotąd jedną pasją w ciągu zaledwie kilku dni znajdzie się miejsce na drugą, równie silną i determinującą wszystko, co składało się na moje ówczesne i przyszłe losy. to miejsce zajęło największe z uczuć – miłość.
Tomasz Warmijak
Dalsza część w kolejnym numerze pisma wszystkie fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego autora
fot. Andrzej Marusiak
Tomasz Warmijak Ur. w Gdańsku, 1979 r. Absolwent wydziału wokalno-Aktorskiego gdańskiej Akademii Muzycznej, gdzie studiował pod kierunkiem stanisława Daniela Kotlińskiego. Umiejętności wokalne i wyrazowe doskonalił podczas kursów mistrzowskich prowadzonych przez wybitnych śpiewaków i pedagogów. Od 2006 r. śpiewa w Chórze Filharmonii Narodowej. Jako solista wykonuje partie operowe, oratoryjne i pieśni. Koncertował w kraju i za granicą, współpracując z wieloma wybitnymi dyrygentami, a także zespołami. Brał udział w wykonaniu Credo Krzysztofa pendereckiego pod batutą kompozytora podczas Festivalu Gaude Mater w Częstochowie. w 2013 roku został uhonorowany odznaką Zasłużony dla Kultury polskiej.
87 O MUZYCE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Artystka, z mężem artystą i rodziną, na skraju małego miasteczka, niemal na wsi
Ewa wrzosek
Od małego chciałam zamieszkać na wsi, hodować zwierzęta, mieć drewniany dom i lepić garnki. I tak się stało,wyprowadziłam się z warszawy pod Białobrzegi. Dom z dziewczęcych marzeń, rzeczywiście drewniany, przewiewny, został w końcu ocieplony, bo ileż można marznąć. Kozy i kury to także już przeszłość. Kiedyś napsułam dużo nerwów rodzicom swoimi pomysłami na życie – córka artystka, ceramik, bioenergoterapeutka, to tylko część niespodzianek, którymi ich zaskakiwałam. Została glina.
Kształtowaniu gliny towarzyszy ogrom ciężkiej pracy, odczuwany szczególnie przez niewielką kobietę. Kiedyś ciężarówka przywiozła na podwórko 4 tony tego wspaniałego materiału. po wyładunku powstała niezła górka. trzeba było wziąć się do roboty – noszenie wiader, namaczanie, wyrabianie, odsączanie – ręce muszą być silne, materiał jest oporny, a woda zimna. Glina prześlizguje się między palcami, stawia opór, trzeba ją mocno ugniatać, palce kostnieją, czasami mam już tego dość, ale przecież to moja kochana glina. potem pakowanie do plastikowych toreb i jeszcze to wszystko trzeba schować w takie miejsce, żeby nie przeszkadzało. sporo tego leży za komórką do tej pory, ale muszę dodać, że zapas jest systematycznie uszczuplany. sam proces lepienia jest dla mnie niesamowity, dodawanie materiału, odejmowanie go, wygładzanie, wyciąganie, uklepywanie, podcinanie i tak dalej –można zrobić prawie wszystko, każdy kształt. Inaczej się pracuje,gdy glina jest wilgotna,inaczej,gdy trochę podeschnie. wilgotności trzeba pilnować, to niezwykle ważne. Mam różne narzędzia specjalnie do rzeźbienia, ale rzadko ich używam. Najczęściej korzystam
z nożyka do skrobania włoszczyzny czy starej łyżki plus jeszcze narzędzia stomatologiczne.
Ceramika to znów inna historia, tutaj dochodzi koło garncarskie i jego obsługa, wałkowanie, krojenie, nadawanie powierzchni różnych faktur, odciskanie, rzec by można – dużo zabawy. Jak by tego nie było dosyć, pojawia się osobne zagadnienie – szkliwo. Jak je nakładać i jak potem dobrze wypalić? Umiejętne szkliwienie wymaga nie lada doświadczenia.
Mam piec elektryczny, w nim wypalam glinę. Najpierw jest wypał na biskwit. potem można szkliwić i jeszcze raz do pieca. Kiedyś wymarzyłam sobie piec z cegły, który od dawna stoi już na podwórku, niestety nie trzymał temperatury, ma jakiś błąd technologiczny. Zarasta mchem, cegły kruszeją.
Od lat prowadzę zajęcia z ceramiki w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury w Białobrzegach, współpracuję również z bibliotekami w Radzanowie i wyśmierzycach, gdzie regularnie organizuję warsztaty związane ze sztuką.praca w glinie daje dzieciom dużo satysfakcji, kształtuje ich wyobraźnię przestrzenną, a ręce robią się bardziej sprawne. w głowach kiełkują coraz to nowe pomysły. Dzieci uczą się formować z większego kawałka gliny różne kształty, potem dopiero coś dolepiają. Najchętniej lepią zwierzęta, realne i fantastyczne, przeróżne smoki, stwory z bajek, syreny. Jeden chłopiec, pamiętam, bo to mnie zaskoczyło, ulepił cmentarz. Kontakt ze sztuką może mieć właściwości terapeutyczne. Dzieci przygotowują prezenty na różne okazje, np. na Dzień Babci – dla zmarłej babci też. w szarej glinie ujawniają się ich wyobrażenia o świecie, nieuświadomione marzenia i tęsknoty. Jedne dzieci po jakimś czasie zniechęcają
88 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O CERAMICE
się, przestają uczestniczyć w zajęciach, inne przychodzą przez wiele lat, wtedy zaczynają tworzyć własne oryginalne formy rzeźbiarskie.
Od niedawna zapraszam też kilkoro dzieci do mojej pracowni, dołączają do nich moje wnuczki, i tak wspólnymi siłami zmagamy się z oporną materią. Z jednej strony uczymy się pokory, cierpliwości i porządku, z drugiej – przełamywania myślowych schematów, psychicznych barier; no i nie ma to jak się porządnie ubabrać. Dziecięca fantazja nie zna granic, trzeba tylko umożliwić dzieciakom rozwijanie plastycznych zdolności, które w nich drzemią.
w dni powszednie pracuję w Zespole szkół specjalnych w Grójcu, jestem nauczycielką od plastyki. Codziennie jadę 30 kilometrów w jedną i tyle samo w drugą stronę. Żeby pracować w szkole specjalnej, musiałam skończyć dodatkowo studia podyplomowe z oligofrenopedagogiki. Jednocześnie uczę i pokazuję podopiecznym, jak sobie radzić w codziennych sytuacjach, jak funkcjonować w społeczeństwie, jak okiełznać emocje. Doskonale sprawdza się tutaj terapia
poprzez sztukę, manualne zaangażowanie poprawia i koordynację ruchową, i koncentrację umysłu. Dzieci z autyzmem przeważnie trudno jest zachęcić do zabawy z gliną. Natomiast dzieci z zespołem Downa czy z lekką niepełnosprawnością naprawdę lubią te zajęcia. wycinają z foremek różne kształty, wałkują, ugniatają, lepią; oczywiście są wyjątki. praca nie jest łatwa, niejednokrotnie jest żmudna i frustrująca, lecz z pewnością daje mi w rezultacie satysfakcję.traktuję to jako kuźnię mojego charakteru. studiowałam w Katedrze sztuki wydziału Nauczycielskiego politechniki Radomskiej (obecnie to wydział sztuki Uniwersytetu technologiczno-Humanistycznego). Dyplom magisterski uzyskałam z malarstwa sztalugowego. w programie studiów miałam zajęcia w pracowni rzeźby, ale nie była to pracownia dyplomująca. Lubiłam i nadal lubię malować, tworzyć barwne kompozycje, mieszać kolory, aby współgrały ze sobą; ale same wartości estetyczne to jakby za mało – artyzm musi łączyć się z duchowością, to co widoczne i realne, wynikające z obserwacji, z tym co
warsztaty dla dzieci w pracowni przy domu Ewy wrzosek; siedzą od lewej Ania, Rita i Marysia fot. Ewa wrzosek
CERAMICE
nieoczywiste, niejasne, trudne do wyrażenia, a jednak prawdziwe.Bezpośrednio po studiach dużo czasu poświęcałam malarstwu, teraz, z powodu braku czasu, rzadziej sięgam po pędzle. Jednak na przestrzeni lat, na wystawach indywidualnych i wspólnych z mężem, prezentowałam i prace malarskie, i ceramiczne. Mój mąż Krzysztof (chociaż mówię na niego wrzos, tak jak wszyscy) od młodych lat rysuje i robi to systematycznie i konsekwentnie. swoje misterne prace wykonuje malutkimi kropeczkami, z niesamowitą cierpliwością. Oprócz rysowania, malowania, filmów, książek, teraz może bardziej audiobooków, mogłoby dla niego nic nie istnieć. Jedynie wnuczki łapią go za serce i im potrafi poświęcić naprawdę dłuższą chwilę. wrzosa nie interesuje materialny świat. Za to mnie musi interesować, czy tego chcę, czy nie chcę. proszę
nie odczytywać tego jako narzekania, cierpkich słów. takie są fakty.
Jak wspomniałam, jestem babcią, mam cztery wnuczki, małe czarowniczki. Moje dzieci już dorosły, kiedyś one stanowiły dla mnie siłę napędową. teraz widzę, że te małe dziewczynki sprawiają, iż motor odpalił po raz kolejny; powróciły zwierzaki, choć dziś po podwórku biegają tylko dwie kaczki oraz dwa dorosłe króliki. Natomiast w domu są świnki morskie, papugi, ryba i koty.
Żyję w moim zaczarowanym świecie. Jestem jednocześnie żoną, mamą, babcią, artystką, nauczycielką, choć do każdej z tych ról podchodzę, jak mi się wydaje, niekonwencjonalnie i nie zawsze w tej samej kolejności. w każdym razie – nie ma miejsca na nudę.
Ewa Wrzosek
Ewa Wrzosek
Ur. w warszawie, 1965 r. studia w Katedrze sztuki wydziału Nauczycielskiego politechniki Radomskiej na kierunku Edukacja Artystyczna w zakresie sztuk plastycznych, dyplom z malarstwa sztalugowego w 2007 r. Mieszka w wyśmierzycach niedaleko Białobrzegów. pracuje w Zespole szkół specjalnych w Grójcu jako nauczycielka plastyki oraz w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury w Białobrzegach, gdzie prowadzi zajęcia ceramiczne dla dzieci. Uprawia ceramikę i malarstwo. Miała kilka wystaw indywidualnych (Radzanów, wyśmierzyce 2011, Radom 2005, 2015) oraz z mężem Krzysztofem (Białobrzegi 2004, 2008, warszawa 2018). fot.
90 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | O
stanisław Zbigniew Kamieński
Kryminał rzeczą gorszą
Wgrudniu zeszłego roku dopadł mnie w końcu najbardziej znany wirus ostatnich lat. Niestety objawy okazały się uciążliwe i ponad tydzień przeleżałem w łóżku. Żeby nie spędzić tego czasu zupełnie bezproduktywnie, czytałem, może nawet więcej niż zwykle, ale głowa nie miała ochoty na poważniejszą lekturę. padło więc na kryminały.
Z powieściami kryminalnymi, od kiedy pamiętam, miałem problem. Zawsze traktowałem je jako lekturę niższych lotów, kiedy po nie sięgam, uwiera mnie to, czytelnicze sumienie podpowiada, że powinienem wybrać coś ambitniejszego. w końcu czytanie kryminałów niespecjalnie mnie rozwinie, nie pobudzi wyobraźni (nie biorę pod uwagę prostych przemyśleń o potencjalnym zabójcy).
Na rynku wydawniczym mamy zalew kryminałów, to chyba najpopularniejszy obecnie rodzaj powieści. Lubię, będąc nad morzem, zaglądać do namiotów z książkami; są chyba w każdej miejscowości. większość miejsca zajmują właśnie kryminały, thrillery, powieści sensacyjne albo horrory. Książki mają zazwyczaj podobne okładki, mroczne, z czymś na kształt twarzy, gdzieś ścieka czerwona, gęsta ciecz. Niestety przytłaczająca ich część to zwykła grafomania, aż żal drzew, które zostały ścięte i skończyły jako papier zadrukowany tak słabym tekstem. Jakiś czas temu miałem okazję się w tym przekonaniu utwierdzić, gdy pożyczyłem dwa kryminały od znajomego. po pierwszych stronach obu książek wiedziałem, że są zwyczajnie marne literacko i szkoda na nie czasu.
Jednak dobrze napisany kryminał wciąga, trudno się od niego oderwać i najczęściej jego lektura trwa do późnych godzin nocnych, kiedy wreszcie poznam rozwiązanie zagadki. Lubię po nie sięgać właśnie w czasie choroby, wolnych dni okołoświątecznych czy podczas letnich upałów. Moje pierwsze spotkania z kryminałem to książki Marka Krajewskiego i jego cykl o Eberhardzie Mocku, funkcjonariuszu wydziału kryminalnego policji w Breslau. Byłem pod wrażeniem pracy, jaką musiał wykonać pisarz, odtwarzając realia tamtych czasów czy wygląd miasta. potem były serie kryminałów tygodnika „polityka”, wydawane przez kilka lat w czasie dwóch wakacyjnych miesięcy, książek z różnych krajów. wybór był staranny, kolejne tomy serii trzymały niezły poziom. Będąc fanem literatury czeskiej, a także wydawnictwa Afera, które się nią zajmuje, sięgam po kolejne pozycje z serii „Czeskie krymi” i do tej pory się nie zawiodłem. warto wspomnieć o literackim, radomskim przypadku kryminalnym, choć pewnie czytelnikom „Miastotwórczości” ani autora, ani tej pozycji książkowej przedstawiać nie trzeba.Marcin Kępa postanowił mieć w swoim dorobku, tak modny dzisiaj, kryminał. Historia śledztwa aspiranta Ludwika Kindta to naprawdę udana próba tego gatunku literackiego. Marcin Kępa, mający rozległą wiedzę o Radomiu i jego losach, ciekawie kreśli obraz miasta tuż przed drugą wojną światową. Czekam na zapowiadaną kontynuację.
91 RECENZJE | MIASTOTWÓRCZOŚĆ
Mc
Marzenia i rzeczywistość
Ania wojcieszek
Holandia nigdy nie była na mojej liście krajów, gdzie chciałabym studiować, prawdę mówiąc, nie znajdowała się nawet na liście miejsc, które koniecznie powinnam odwiedzić. wybuch pandemii, niepowodzenie w staraniach o stypendium do Japonii zmusiły mnie do aplikowania na uczelnie znajdujące się bliżej polski. Zainteresowała mnie figurująca wysoko w rankingach tego rodzaju placówek Design Academy Eindhoven, i tak rozpoczęła się moja przygoda z Holandią. Obecnie jestem na półmetku moich studiów. Co prawa planowałam studiować wzornictwo, więc decydując się na studia w Eindhoven, musiałam odłożyć swoje plany na bok, przynajmniej na początku, gdyż proces nauczania na mojej uczelni jest eksperymentalny. to powinno tłumaczyć niepokój tamtejszych studentów pytanych: co właściwie studiujesz? Jest to największa zagadka czy tajemnica naszej szkoły. studenci różnych roczników mogą mieć trudności z wyjaśnieniem sobie nawzajem programu semestru, który realizują, a wytłumaczenie tego osobom z zewnątrz wydaje się prawie niewykonalne. Ja także, przyjeżdżając do polski, mam trudność opisania, czym właściwie się zajmuję, skoro nie ma u nas podziału na poszczególne dyscypliny – grafikę, wzornictwo, modę, rzeźbę czy co tam jeszcze. Ale to właśnie jest gwoździem programu tej wyjątkowej szkoły. Rok pierwszy jest tak naprawdę rokiem zerowym, na którym student zajmuje się wszystkim, a zarazem niczym na dłuższą metę. Na pierwszym roku miałam kontakt z trzydziestoma nauczycielami, jak policzyłam, reprezentantami różnych dyscyplin zawodowych. w większości są to projektanci, ale miałam też styczność z twórcami filmów, dziennikarzami, DJ-ami, programistami, animatorami, filozofami; lista specjalistów mogłaby być jeszcze dużo dłuższa. Generalnie celem pierwszego roku jest odnalezienie siebie, choć z taką ilością różnorodnych zajęć łatwiej chyba pogubić się niż odnaleźć. Niepisana zasada, przekazywana
młodszym przez starszych studentów mówi: jeśli przeżyjesz pierwszy rok, będziesz w stanie wytrwać do końca. Na owym pierwszym roku pobiłam na pewno rekord wypitych napojów energetycznych i bezsennych nocy. Zdarzało się, że kończyłam pracę przy projekcie nad ranem, czułam potrzebę zrobienia świeżego makijażu i dopiero kładłam się na godzinną drzemkę, żeby być na czas gotową do rozpoczęcia kolejnego intensywnego dnia. presja podołania wszystkiemu jest duża, tak ze strony nauczycieli, jak i wewnętrzna, stawiana samej sobie. Każdy z nas tak naprawdę znajdzie zawsze czas na życie towarzyskie i imprezy, czyli przyjemności, ale też prawie wszyscy pracują ciężko i bez przerwy; to nasz wybór. Kontakt z pracami innych dostarcza nieustannych inspiracji i dodaje energii, żeby pracować więcej, lepiej i efektywniej. Można by pomyśleć, że panuje tu wyścig szczurów. Otóż nie. szkoła jest międzynarodowa, zajęcia odbywają się w języku angielskim i prawie każdy ma swoich bliskich daleko. przyczynia się to do tworzenia atmosfery rodzinnej, gdzie wszyscy są dla siebie niezwykle mili, pomocni i uczynni. Nie chcę jednak idealizować; zgromadzenie kilkuset młodych artystów w niewielkiej przestrzeni szkoły musi powodować różne napięcia, od czasu do czasu mamy siebie dość, ale w gruncie rzeczy jest tak, jak obiecano mi na początku, czyli każdy stara się być otwarty, gotów pomóc i odpowiedzieć na zadane pytanie. powracam do terminu „projektant”, którego użyłam wcześniej, pisząc o naszych wykładowcach. właśnie – projektant czy designer, bez rozróżnienia na węższe specjalizacje – wzornik czy grafik. tu wychodzi się z założenia, że nie powinno się ograniczać pola aktywności, że najlepiej eksperymentować w wielu dziedzinach i współpracować z osobami różnych specjalności i zagadnieniami, których designer sam nie jest w stanie ogarnąć.Idea naszej szkoły jest taka,żeby nie przyklejać nam etykietek, abyśmy kończyli naukę jako
92 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | MłOdZI AuTORZy
designerzy o jak najszerszych możliwościach i horyzontach. po pierwszym roku mogłam wybrać tzw. studio, do którego chciałabym uczęszczać, mając prawo zmiany na inne po każdym semestrze. trudno opisać odrębność każdego studia, niektórzy próbują je kategoryzować: moda, grafika, wzornictwo itd., ale tak naprawdę swoją wizję można przedstawić i realizować w każdym z nich. pracowałam w studiu koncentrującym się bardziej na projektowaniu produktu, choć zajmowałam się głównie renderami w programach 3D i edytowaniem filmów. Co prawda tematy prac są nam przydzielane, ale poziom poprzeczki, jaki chcemy pokonać, wyznaczamy sobie sami. Zajęcia w większości studiów polegają na konsultacjach w wyznaczone dni, grupowych i indywidualnych. Oprócz tego w pozostałe dni mamy dodatkowe przedmioty, które sami sobie wybieramy i zmieniamy co parę miesięcy. Różnorodność wyborów jest ogromna, od trudnych do opisania Queer practice i Fictional religion po zajęcia z robotyki w Experimental zoo; to tylko niektóre z przykładów. Nie ma wykładów w Design Academy, jedyne tego typu zajęcia są organizowane przez uczelnię dla wszystkich studentów i prowadzone przez zaproszone gościnnie osoby. Rygor testu czy egzaminu tu nie istnieje. w Eindhoven mamy zapewniony dostęp do wszelakiego rodzaju warsztatów i możliwość korzystania z różnych materiałów, jak metal drewno, plastik, ceramika i inne. A także do laboratorium 3D, wyposażonego między innymi w drukarki 3D, z których sama korzystam regularnie. Instruktorzy obsługujący warsztaty dysponują, jak się zdaje, nieograniczoną cierpliwością, gotowi wszystko spokojnie wytłumaczyć, abyśmy nauczyli się pracować z wybranym materiałem. Z powodu liczby chętnych nie zawsze udaje się dostać do wybranego warsztatu -klasy czy otrzymać materiał, który początkowo sobie zaplanowaliśmy. tak było w moim przypadku. Z konieczności pracowałam z drewnem, musiałam zbudować swoje własne krzesło. Ale przecież Holandia jest znana w świecie projektantów i w historii sztuki ze słynnego fotela Roodblauwe Gerrita thomasa Rietvielda, może więc przypadkiem poszłam jego śladem? Muszę przyznać, że parokrotnie czułam się załamana, nie wierzyłam, że podołam wyzwaniu, prawie płakałam, a teraz z dumą używam w domu mojego bujanego krzesła i dochodzę do wniosku, że wybór, do którego zostałam przymuszona, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Rozpoczynając studia, myślałam, że będę zajmować się projektowaniem produktów, chciałam też iść w ślady mojego taty – artysty plastyka, grafika, projektanta wnętrz. stopniowo okazuje się, że nie przynosi
93 Młodzi autorzy | MiaStotWÓrCzoŚĆ
Gerrit thomas Rietvield Fotel Roodblauwe 1917-1918 Moje krzesło Moje krzesło
mi to radości, że grafika to nie moja bajka, wnętrza także przestały mnie interesować. Odbiegłam daleko od wzornictwa przemysłowego i moje obecne plany na przyszłość łączą się z tworzeniem teledysków i kampanii poruszających problemy społeczne. w Design Academy nie ma dnia, żebyśmy nie omawiali tego, co dzieje się na świecie i nie zastanawiali się, jak różnorodne problemy rozwiązywać. Nieustannie prowadzimy dyskusje na temat równości płci, głodu na świecie, jakości edukacji, klimatu czy pokoju i sprawiedliwości. Otworzyło mi to oczy na wiele rzeczy, które dzieją się dookoła mnie. Zdarza się, że będąc wewnątrz wszystkich tych spraw, będąc w nie zaangażowana, choćby teoretycznie, przestaję doceniać, jakie spotkało mnie wyróżnienie, czy po prostu szczęście, że mogłam się tutaj znaleźć. Mam na myśli nie tylko sam proces zdobywania wiedzy. przez ostatnie miesiące mieszkałam z dziewczyną, pół Filipinką, pół Niemką,z którą odkryłyśmy w sobie bratnie dusze. Moja druga współlokatorka pochodzi z Gwadelupy, teraz wprowadza się do nas Koreanka. wcześniejsze moje współlokatorki pochodziły z Gruzji, Dani i Francji, wenezueli, włoch, sri Lanki, zresztą pochodzenie nie zawsze idzie w parze z miejscem dotychczasowego życia, wychowywania się. tylu wyjątkowych ludzi, tyle
różnych kultur, z którymi mam szanse mieć styczność każdego dnia.trudno zapamiętać, ile niezwykłych rzeczy mnie spotkało i spotyka, uświadamiam to sobie, gdy wracam do polski i mogę spojrzeć na moje życie z innej perspektywy.
Zawsze chciałam studiować w Azji i niemożność realizacji tych planów traktowałam jako osobistą porażkę; teraz czuję, że nie było dla mnie bardziej odpowiedniego miejsca niż Design Academy w Eindhoven.Nie planuję zostać w Holandii na stałe,ale jestem wdzięczna losowi za wszystkie osoby, które poznałam i wszystko, czego tu doświadczyłam. Życie układa różne scenariusze i nie zawsze bywamy zadowoleni, ale wiele też zależy od nas, od naszego podejścia. Możemy obrazić się na cały świat albo przywołać uśmiech na twarzy i czerpać jak najwięcej z zaistniałej sytuacji. studia nauczyły mnie, jak być silną, jak wiele może znaczyć moje zdanie, jeśli zostanie poparte i udowodnione własną ciężką pracą. Z pomocą innych nauczyłam się nareszcie doceniać, kochać samą siebie. Gdy jest się dla siebie przyjacielem, od razu łatwiej żyć, można wtedy dzielić się miłością i siłą z innymi, realizować to, co może wydawać się niewykonalne.
Ania Wojcieszek
Ania Wojcieszek
Ur. w Radomiu, 2000 r. Obecnie mieszka w Eindhoven w Holandii, studiuje w Design Academy Eindhoven. Zakochana w kulturze Japonii i Korei południowej – z tymi miejscami na ziemi wiąże swoją przyszłość. większość czasu poświęca pracy z oprogramowaniami do grafiki 3D.
94 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | MłOdZI AuTORZy
fot. paweł wojcieszek, inspiracja: Agata Czarnecka-Chałupka
Moje pożegnanie Profesora Krzysztofa Pendereckiego
tomasz warmijak
próba koncertu jubileuszowego z okazji 80. urodzin prof. pendereckiego, Częstochowa, 2013 r., z lewej strony autor artykułu
Dość specyficznie przeżywa się uroczystość pogrzebową, będąc jej uczestnikiem z wewnętrznej potrzeby i jednocześnie z zawodowego obowiązku. Jako zespół chóralny musieliśmy skoncentrować się przede wszystkim na sprawach technicznych wykonywanej muzyki, zaś możliwość obserwowania przebiegu uroczystości mieliśmy ograniczoną – posadzono nas w prawej nawie, za orkiestrą, bokiem do ołtarza głównego, którego z mojego miejsca nawet nie widziałem. telebimy przekazujące bezpośredni obraz znajdowały się na zewnątrz świątyni, natomiast wewnątrz mieliśmy jedynie ekrany, na których wyświetlany był portret Zmarłego. w moim polu widzenia mieścił się tylko wąski wycinek kościoła, w którym wyznaczono strefę dla fotoreporterów. Oprócz nich widziałem jeszcze funkcjonariuszy sOp i kilka rzędów gości. Ale główną niedogodność stanowiło przenikliwe zimno, z którym koncertowo ubrani artyści musieli
sobie jakoś poradzić. Ze względów bezpieczeństwa do kościoła św. Apostołów piotra i pawła w Krakowie weszliśmy już około dwóch godzin przed rozpoczęciem uroczystości. Długie oczekiwanie w tych warunkach nie sprzyjało skupieniu i należytemu nastrojowi. wielu z nas myślało podczas mszy św. głównie o tym, jak przetrwać ów przenikliwy chłód… trudno było zziębniętym śpiewakom wykonywać poszczególne części skomponowanej przez Krzysztofa pendereckiego Missa Brevis, stanowiącej oprawę muzyczną nabożeństwa. staraliśmy się oczywiście mobilizować i śpiewać jak najlepiej, ale szczęki i brody drżały nam z zimna. pierwszy prawdziwie podniosły moment przeżyłemdopieropodczaskazania,a potempokomuniiśw., kiedy słynna skrzypaczka Anne sophie Mutter, zaprzyjaźniona od lat z Kompozytorem i wykonująca jego muzykę, zagrała w sposób niezwykle rzewny Ave Maria Gounoda. Nie było to wykonanie wzorowe pod
względemstylistycznym,aleartystkazagrałaówznany wszystkim utwór w sposób prawdziwie przejmujący. w tym momencie odczułem, że dźwięki ukochanego przez profesora instrumentu przeniosły uroczystość w inny wymiar, symbolizując moment przejścia duszy do wieczności. Było to bardzo wzruszające i przygotowało zgromadzonych w kościele żałobników do wysłuchania mów pogrzebowych. Rozpoczął prezydent Andrzej Duda, który nawiązał do wystawionego w kościele portretu Kompozytora, wspaniale oddającego osobowość Zmarłego. Na mnie największe wrażenie zrobiło bardzo ciepłe i osobiste pożegnanie wygłoszone przez waldemara Dąbrowskiego, dyrektora Opery Narodowej.
wsłuchując się w przemówienia, miałem okazję zastanowić się nad własnymi odczuciami i przypomnieć sobie chwile spotkań z Krzysztofem pendereckim: przesłuchanie, propozycja współpracy, próby do koncertu i wspólne wykonanie Credo pod batutą profesora, rozmowa z nim podczas bankietu po koncercie, nagranie Magnificatu i późniejsze nagrania wielu utworów chóralnych jego autorstwa. Chór Filharmonii Narodowej ma w swoim repertuarze wszystkie oratoryjne dzieła Kompozytora, toteż i ja przez szesnaście lat pracy w tym zespole miałem okazję wielokrotnie je wykonywać. Obcowanie z twórczością Krzysztofa pendereckiego, zagłębianie się w nią we współpracy z różnymi artystami, dyrygentami, w tym także z wieloletnim asystentem profesora, dyrygentem Maciejem tworkiem, pozwoliło mi zrozumieć wielkość tych dzieł, docenić ich kunszt i zamysł, poznać rozmach kompozytorskich idei, których wcześniej nie byłem świadom. potrzeba czasu, aby rzeczywiście dostrzec wyjątkowość muzyki pendereckiego, która kiedyś wydawała mi się odległa, trudna, mało atrakcyjna. Dzisiaj widzę, że wraz z osiąganiem dojrzałości muzycznej wiele jego dzieł włączyłem do kanonu moich ulubionych utworów. podziwiam determinację, z jaką kroczył przez kolejne lata i etapy twórczości obraną przez siebie drogą.
Muszę wreszcie wyrazić swój podziw dla profesora jako człowieka; przy całej aurze wielkości, jaka go otaczała, pozostał pogodny, żartobliwie usposobiony,
pełen dystansu do siebie i otaczającej go rzeczywistości. Zawsze odnosiłem wrażenie, że atmosfera sławy wręcz go przytłacza, starał się od niej uwalniać na różne sposoby. Kiedy spóźniony wszedłem na bankiet, jaki na cześć Kompozytora zorganizowano po naszym wspólnym koncercie z okazji jego 80. urodzin, rozpoczynały się właśnie oficjalne przemowy. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, skierowałem się do baru z boku sali. Okazało się, że stał tam już profesor i zamawiał piwo, aby zaraz potem, razem ze mną i drugim z solistów, wyjść na zewnątrz, usiąść przy stoliku i odpocząć po kilkugodzinnym trudzie próby generalnej i następującego bezpośrednio po niej koncertu, którymi dyrygował. poklepał mnie wtedy po ramieniu i powiedział: No świetnie – jeszcze sobie razem pośpiewamy. to zdarzyło się, kiedy po raz pierwszy występowałem jako solista w utworze Krzysztofa pendereckiego. teraz, 29 marca śpiewałem wraz z artystami Chóru Filharmonii Narodowej, żegnając profesora i składając hołd wielkiemu Artyście. prawdziwym przywilejem było dla mnie spotkać tego Człowieka, obcować z nim i być współwykonawcą jego utworów.
Tomasz Warmijak
96 MIASTOTWÓRCZOŚĆ | POŻEGNANIA
Nagrobek Krzysztofa pendereckiego autorstwa Krzysztofa M. Bednarskiego, kościół Świętych Apostołów piotra i pawła w Krakowie, panteon Narodowy
fot. stanisław Zbigniew Kamieński
Dziękujemy wszystkim, którzy wpłacili pieniądze na konto Stowarzyszenia „Miastotwórczość” po publikacji czwartego numeru naszego pisma o kulturze. Dzięki Państwa hojności, życzliwości i zainteresowaniu, możemy wydać kolejny, piąty numer „Miastotwórczości”. Podajemy nazwiska darczyńców, głównie, ale nie tylko, absolwentów Liceum im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Radomiu, pamiętających profesora Alfonsa Wicherka – słynnego nauczyciela tej szkoły.
• FUNDACJA CHAŁUBIŃSZCZAKÓW Agnieszka HRYNIEWIECKA-JACHOWICZ • Janusz Stanisław JAMROZIK • Jacek JAŹWIEC • Marian Jerzy JEMIOŁ Celina i Janusz KĘPOWIE • KLASA 11c (rocznik 1967) • Michał KONWICKI • Piotr KORCZAK Monika KOSTERA-KOCIATKIEWICZ • Anna KOŚCIELNIAK • Grzegorz KURBIEL • Wojciech KURBIEL Artur LACHOWICZ • Jan MARCINIAK • Krzysztof Andrzej MICHAŁKIEWICZ • Czesław PIASTA Andrzej PISAREK • Małgorzata i Jerzy PROHACZKOWIE • Michał Aleksander PUCHALSKI • Jan REJCZAK Kazimierz STACHOWICZ • Tomasz STANISZEWSKI • STOCZNIA JACHTOWA CEZARY DUCHNIK ANTILA JACHT Elżbieta SZAŁAS-ERBEL • Ewa i Lesław ŚWIERCZYŃSCY • Bogusław WARCHOŁ • Zofia i Jacek WICHERKOWIE Robert Edward WYDRA • Halina i Waldemar ŻEBROWSCY Mamy nadzieję, że pozostaną Państwo czytelnikami „Miastotwórczości” i zechcą wspierać wydawanie kolejnych numerów pisma.
Jan Jarosław BANASIK • Piotr Hugon BORTNIK • Teresa i Jan BUJNOWSCY • Krzysztof BUJNOWSKI Wojciech DĄBROWSKI • Grzegorz DOBROWOLSKI • Mariusz FOGIEL
Portret prof. Wicherka, który pojawiał się na wielu szkolnych tableau
fot. Stanisław Zbigniew Kamieński Mieczysław Wejman „Tańczący” IX, 1944 r., grafika (akwaforta, akwatinta na papierze) 15 x 18,1 cm (wymiar w odcisku płyty) Praca pokazywana na wystawie „Tańczący. 1944 Mieczysław Wejman” w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie 27.05–13.10.2022 r.