
STEVE CRAWSHAW
![]()

STEVE CRAWSHAW
Zbrodnie wojenne i walka o sprawiedliwość
Przełożył Krzysztof Kowalczyk
Wydawnictwo Znak Kraków 2025
Tytuł oryginału
Prosecuting the Powerful: War Crimes and the Battle for Justice
First published in Great Britain in 2025 by The Bridge Street Press, an imprint of Little, Brown Book Group Ltd, an Hachette UK company
Copyright © Steve Crawshaw 2025
Projekt okładki
Michał Jakubik
Fotografie na okładce domena publiczna, CC BY 4.0
Redaktorka nabywająca i prowadząca
Katarzyna Węglarczyk
Promocja
Monika Frankiewicz
Adiustacja
Katarzyna Węglarczyk
Korekta
Barbara Gąsiorowska Marta Tyczyńska-Lewicka
Łamanie
Dariusz Ziach
Copyright © for the translation by Krzysztof Kowalczyk
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-423-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, 2025. Printed in EU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Jest w tym jakaś skrajna niekonsekwencja”
Genewa, Lwów, Norymberga, Paryż (1863–1948)
Kiedy Henry Dunant1 przybył wieczorem 24 czerwca 1859 roku do położonego blisko pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Werony miasteczka Castiglione, bynajmniej nie w głowie mu było zmieniać świat. Znalazł się tam, bo bardzo zależało mu na audiencji u Napoleona III. Ten trzydziestojednoletni szwajcarski przedsiębiorca prowadził w będącej wówczas pod francuskim panowaniem Algierii gospodarstwo rolne, które podupadało z powodu braku dostępu do wody. Nie udało mu się zyskać posłuchu u władz w Paryżu, wobec czego postanowił się udać do najwyższej instancji.
Dunant – który przyszedł na świat jako Henri, ale zamienił „i” na „y”, bo chciał, żeby jego imię brzmiało z angielska – liczył, że uda mu się zastać francuskiego cesarza w regionie Lombardii, gdzie od dwóch miesięcy francusko-piemonckie wojska toczyły boje z Austriakami. Ze względu na to, jak się nosił, w Castiglione szybko przylgnął do niego przydomek „dżentelmen w bieli”. Żeby zwiększyć swoje szanse na spotkanie, przywiózł ze sobą wydany własnym sumptem, stanowiący hołd dla cesarza tekst
zatytułowany L’Empire de Charlemagne rétabli ou le Saint-Empire romain reconstitué par sa majesté l’empereur Napoléon III. (Imperium Karola Wielkiego przywrócone lub Święte Cesarstwo Rzymskie odtworzone przez Jego Wysokość Cesarza Napoleona III).
Nic jednak nie układało się po jego myśli.
W dniu jego przyjazdu trzysta tysięcy żołnierzy starło się w bitwie pod Solferino, miejscowości położonej zaledwie kilka kilometrów od Castiglione. Na pobojowisku, pośród plątaniny krzewów morw i winorośli, leżało teraz trzydzieści tysięcy trupów, a drugie trzydzieści tysięcy mężczyzn było rannych.
Dunant, mimowolny świadek skutków tej jatki, był zdjęty przerażeniem. „[R]ozdzierające wołania o pomoc – pisał we Wspomnieniu Solferino. – Pole bitwy pokryte zwłokami ludzi i koni; drogi, rowy, wąwozy, zarośla łąki zasypane ciałami poległych”. Trwogą napawał go nie tylko odór zwłok, ale i cierpienie żywych. „Twarze poczerniałe od much, które przylepiły się do ran, błądzą wokół zagubionym wzrokiem, nie otrzymując znikąd odpowiedzi. U innych kapota, koszula, żywe mięso i krew utworzyły straszliwą i do niczego niepodobną mieszaninę, w której zalęgły się robaki”2. Dunant zebrał naprędce grupę wolontariuszy, którzy zajęli się niesieniem pomocy rannym. Wśród jego pomocników byli angielscy turyści, francuski dziennikarz i szwajcarski producent czekolady Philippe Suchard, który opatrywał rany i spisywał ostatnie słowa umierających. Do spotkania Dunanta z Napoleonem III nie doszło, nie pozwolono mu zadedykować książki cesarzowi, a jego interesy w Algierii upadły. Człowiek ten znalazł już jednak inny cel w życiu. Podjął się misji, której efekty po dziś dzień kształtują reguły dotyczące prowadzenia wojny i ochrony cywilów podczas konfliktów zbrojnych. Dunant zaproponował przyjęcie nowego
zbioru międzynarodowych zasad i zakładanie na ich podstawie krajowych stowarzyszeń, które miałyby „nieść pomoc rannym w różnych krajach Europy”. Zyskał uznanie wśród koronowanych głów i cesarzy, a bracia Goncourt orzekli, że zawarte we Wspomnieniu z Solferino opisy pola bitwy są „po tysiąckroć lepsze od Homerowskich”.
W 1863 roku delegaci z szesnastu krajów zjechali do Genewy na spotkanie zorganizowane przez niewielką grupę osób, do której należeli między innymi Dunant oraz prawnik i filantrop
Gustave Moynier. Uzgodnili oni powołanie do życia neutralnego korpusu medycznego, którego zadaniem byłoby ratowanie rannych na polu bitwy. Emblematem pozwalającym rozpoznać jego sanitariuszy i lazarety w rejonie walk miała się stać flaga
Szwajcarii o odwróconych barwach: zamiast białego krzyża na czerwonym tle – czerwony krzyż na białym tle. W ten sposób powstała organizacja, której nadano nazwę Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża, pod którą funkcjonuje do dziś. Pierwszą konwencję genewską podpisano w 1864 roku. Dunant (ku irytacji Moyniera3) został w 1901 roku pierwszym laureatem
Pokojowej Nagrody Nobla. „Konwencje genewskie” są zaś dziś synonimem ogólnoświatowego prawa konfliktów zbrojnych –wszystko dlatego, że z Genewy właśnie pochodził ten uparty przedsiębiorca, niezdolny przejść obojętnie obok cierpienia ofiar krwawej bitwy, w której, jak stwierdził, „odłożono na bok wszelką fałszywą miłość własną, a równocześnie wszelki ludzki szacunek”.
Pomysł, żeby nawet najbardziej gwałtowny konflikt regulowały pewne podstawowe zasady, nie był – przynajmniej w teorii –niczym nowym: reguły obowiązywały już w starożytnej
Grecji, a nawet wcześniej. Wymordowanie przez Ateńczyków na wyspie Melos wszystkich mężczyzn zdolnych do walki bulwersowało już współczesnych podczas wojny peloponeskiej. W VII wieku pierwszy kalif, Abu Bakr, zwrócił się do swoich dowódców tymi słowami: „Nie zabijajcie kobiet, dzieci ani starców (…). Nie zabijajcie stad zwierząt wroga, chyba żeby się wyżywić”. W 1410 roku Krystyna de Pizan, córka medyka i astrologa z Bolonii, wydała Księgę uczynków wojennych i rycerstwa, zawierającą wytyczne dotyczące traktowania jeńców wojennych i ochrony ludności nieuczestniczącej w walkach: „Ci, którzy ścierają się w boju, narażają się na rany z własnej woli, trzeba nam wszak chronić przed ich niszczycielską siłą ludzi pokory i pokoju”4. Wśród poleceń wydanych przez Henryka V przed bitwą pod Azincourt znalazły się zakazy palenia dobytku „bez specjalnego rozkazu króla” oraz „toczenia walki w sposób zagrażający kobiecie i jej dziecku”. Monarcha wydawał rozkazy na piśmie, bo chciał, żeby dowódcy „mieli jasność co do obowiązujących ich nakazów i norm oraz mogli je komunikować swoim podkomendnym”. Upewniał się też w ten sposób, że „żaden poddany nie będzie mógł wymawiać się niewiedzą”. Trafniej jednak zapewne oddaje ówczesne realia przedstawiony przez Szekspira w Henryku V opis żołnierzy o „sumieniu, w którym zmieści się i Piekło”, oraz „zaraźliwej chmury / Morderstwa, rabunku, zniszczenia i zbrodni”. Mimo wszystko dochodziło do wczesnych prób wymierzania sprawiedliwości. W 1474 roku, w przeprowadzonym w miejscowości Breisach na południe od Strasburga procesie, na który pięć wieków później powoływano się w Norymberdze, dwudziestu ośmiu sędziów skazało Petera von Hagenbacha za „podeptanie praw boskich i ludzkich”5. Rycerz ów zapłacił głową za gwałty i mordy popełnione przez jego
podkomendnych, uznano bowiem, że jego obowiązkiem było tym zbrodniom zapobiec.
W miarę upływu czasu postępował proces kodyfikacji uzgadnianych zasad. W 1625 roku holenderski prawnik Hugo Grocjusz, zwany „praojcem prawa międzynarodowego”, opublikował dzieło pod tytułem O prawie wojny i pokoju. Pisał w nim tak: „(…) skoro już rozpoczęto walkę, nie okazuje się żadnego szacunku ani dla prawa boskiego, ani dla prawa ludzkiego, jak gdyby wprost postanowiono odtąd popełniać wszelkie zbrodnie bez jakichkolwiek hamulców”6. Grocjusz postanowił ten stan rzeczy zmienić. Sposobem na to miało być przyjęcie zbioru reguł nakazujących określone postępowanie podczas wojennych zmagań – od „umiaru w plądrowaniu kraju wroga” po humanitarne traktowanie jeńców wojennych. Obecnie na głównym placu rodzinnego miasta Grocjusza, Delft, stoi jego pomnik. Za życia ten niezależnie myślący prawnik nie cieszył się jednak zbytnią przychylnością holenderskich władz. Zbiegł z kraju, i to w dosyć osobliwy sposób. Żona i służąca pomogły mu uciec z zamku, w którym był więziony, w skrzyni na książki. Książka O prawie wojny i pokoju szybko zyskała rozgłos. Podczas wojny trzydziestoletniej, która pochłonęła miliony ofiar, król Szwecji Gustaw II Adolf spał ponoć z nią pod poduszką – po śmierci monarchy egzemplarz znaleziono w jego namiocie.
Nie było to tylko działanie na pokaz. W tej okrutnej wojnie Gustaw Adolf rzeczywiście zniechęcał swoich żołnierzy do nadużywania przemocy. Dzieło Grocjusza cieszyło się uznaniem jeszcze długo po śmierci autora: wspaniale się prezentujący, oprawiony w skórę egzemplarz angielskiego wydania z 1715 roku (dostępny, gdy piszę tę książkę, za – bagatela – 1250 dolarów)
opatrzony jest dedykacją dla „Jego Królewskiej Wysokości Księcia Walii”, przyszłego króla Jerzego II, który rok wcześniej przybył wraz z ojcem statkiem do Wielkiej Brytanii z Hanoweru, po drodze zatrzymał się zaś w haskim porcie. A jednak pomimo żywego zainteresowania Grocjuszem i jego postulatami potrzebę egzekwowania prawa wojennego zaczęto traktować poważnie dopiero dwa wieki po jego śmierci.
W 1863 roku, w tym samym, w którym powstał w Genewie Czerwony Krzyż, prezydent Abraham Lincoln poprosił urodzonego w Berlinie profesora prawa Francisa Liebera o opracowanie zbioru zasad dla walczących w szalejącej wojnie secesyjnej sił Unii. Dla Liebera tematyka ta nie była bynajmniej prawniczą abstrakcją. W wieku szesnastu lat sam został ciężko ranny i pozostawiony na pewną śmierć pod Waterloo. Jego syn Oskar, geolog, który walczył po stronie konfederatów, zginął w bitwie pod Williamsburgiem w 1862 roku. Młodszy syn, Hamilton, stracił rękę, bijąc się z kolei po stronie Unii. Tak zwany kodeks Liebera, którego pełna nazwa brzmi: Instrukcja dla dowódców Armii Stanów Zjednoczonych w polu. Zarządzenie Prezydenta Lincolna nr 100, zaczął prędko zyskiwać na znaczeniu. Broszura, jak mawiał sam Lieber: „niepozorna, ale urodzajna i dorodna niczym spodziewająca się bliźniąt przysadzista Holenderka”7, została przetłumaczona i przyjęta przez Francję, Prusy, Wielką Brytanię oraz inne państwa.
Potrzebę ustanowienia pewnych podstawowych zasad zaczęto dostrzegać w najwyższych kręgach władz. W 1898 roku car Mikołaj II zaproponował zwołanie „w najlepiej pojętym interesie ludzkości” konferencji w celu ograniczenia lub zakazu stosowania nowych, niebezpiecznych rodzajów broni („straszliwych machin zagłady”) oraz skodyfikowania „wojennych praw
i obyczajów”. Car zaproponował, żeby zamiast w Petersburgu, Berlinie, Paryżu czy Londynie konferencja, która miała być „pogodnym zwiastunem nadchodzącego stulecia”8, odbyła się w budzącej mniejsze kontrowersje Holandii. Miejscem, w którym spotkali się w 1899 roku delegaci w cylindrach, był pałac Huis ten Bosch, letnia rezydencja holenderskiej rodziny królewskiej w Hadze. 4 lipca ambasador USA Andrew White złożył przy grobie Grocjusza w pobliskim Delfcie wykonany ze srebra wieniec, który do dziś znajduje się w XVI-wiecznym Nowym Kościele. W swoim przemówieniu dyplomata przekonywał o konieczności „wzmocnienia pokoju i humanizacji wojny”. Nie mógł się też nachwalić roli Grocjusza: „W świecie międzynarodowego prawa Grocjusz rzekł: »Niech stanie się światłość« –i światłość się stała”. Czerpiąc ze spuścizny Grocjusza, konferencja w Hadze miała szansę – sugerował White – dać światu „co najmniej zalążek skutecznego i praktycznego mechanizmu rozjemczego”.
Dzięki tej konferencji, wskutek rosyjskiej propozycji, a także w uznaniu zasług Grocjusza Haga – nazywana dziś „miastem pokoju i sprawiedliwości” – stała się siedzibą instancji, przed którą można egzekwować międzynarodowe prawo. Za namową rosyjskiego delegata na konferencję ambasador White skłonił magnata stalowego i filantropa Andrew Carnegiego do sfinansowania budowy „świątyni pokoju”, w której – po jej otwarciu w 1913 roku – znalazł swoją siedzibę Stały Trybunał Arbitrażowy. Obecnie w Pałacu Pokoju przy ulicy Carnegieplein mieści się Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, przed którym w ostatnich latach zapadały między innymi orzeczenia dotyczące Ukrainy i Strefy Gazy.
Od samego początku w nowo proponowanych instrumentach prawnych próbowano umożliwiać rozliczanie sprawców. Już w 1872 roku ówczesny prezes Czerwonego Krzyża Gustave Moynier zaproponował powołanie do życia instytucji, której zadaniem byłoby zapobieganie łamaniu przyjętej osiem lat wcześniej konwencji genewskiej i karanie sprawców naruszeń. Moynier twierdził, że wobec spustoszeń, jakie uczyniła wojna francusko-pruska, „czysto moralna sankcja”9 straciła moc „ujarzmiania nieposkromionych namiętności” na polu bitwy.
Jednak jego pomysł powołania niezależnego trybunału nie wypalił. Wówczas, tak jak dziś, rządy chętnie podpisywały się pod różnymi zobowiązaniami, ale nie były już tak skore, żeby się z nich rozliczać. Konwencje haskie z 1899 i 1907 roku zabraniały używania „gazów duszących lub trujących”10 i brania na cel obiektów cywilnych. „Skuteczne, praktyczne” egzekwowanie prawa, na które liczył ambasador White, pozostawało jednak mrzonką, co dobitnie pokazała wybuchła jedenaście miesięcy po otwarciu Pałacu Pokoju I wojna światowa.
Pomiędzy wzniosłymi deklaracjami a ponurymi realiami ziała przepaść, czego przejawem było choćby powszechne podczas
Wielkiej Wojny używanie gazów bojowych. Po roku 1918 na różne sposoby starano się temu zaradzić. Zgodnie z postanowieniami traktatu wersalskiego niemieccy żołnierze oskarżani o zbrodnie wojenne stanęli przed sądem11. Co jednak znamienne, w procesach lipskich na tysiąc siedemset spraw wydano zaledwie sześć wyroków skazujących.
Podejmowano również próby ścigania Wilhelma II. W traktacie wersalskim oskarżono cesarza Niemiec o „najwyższą obrazę moralności międzynarodowej i świętej powagi traktatów”. Zaproponowano też ustanowienie w celu jego osądzenia
trybunału, w którym zasiedliby sędziowie z Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Japonii i Stanów Zjednoczonych. Francja, powołując się na zasadę nazwaną później „sprawstwem dowódczym”, zarzucała cesarzowi, że na „wszystkie te okrucieństwa, nieprawości i okropności (…) przyzwalał i w żaden sposób do ich popełniania nie zniechęcał”. W Wielkiej Brytanii popularnym hasłem było „Powiesić kajzera!”. Premier David Lloyd George ogłosił, że rozprawa odbędzie się w Londynie. Król Jerzy V był zaskoczony i oburzony pomysłem sądzenia jego kuzyna, najstarszego wnuka królowej Wiktorii (obecnego przy jej łożu śmierci), w budynku znajdującym się tuż obok Pałacu Buckingham. Wszystkie wysiłki spełzły jednak na niczym. Inna kuzynka, królowa Holandii Wilhelmina, zaoferowała Wilhelmowi II – choć niechętnie – azyl. Wcześniej cesarz był jednak zmuszony wyczekiwać dwanaście godzin na peronie w Eijsden na granicy holendersko-belgijskiej, aż Holendrzy zechcą podjąć decyzję. „Zapewne mnie pan poznaje! Jestem cesarzem Niemiec” – oznajmił wówczas Wilhelm strażnikowi granicznemu. „Wiem, z kim mam do czynienia – padła odpowiedź – ale mam rozkaz nikogo nie przepuszczać”.
Francja i jej sojusznicy daremnie żądali od Holandii wydania kajzera, powołując się na „niepodważalne podstawy”. Również cudaczna próba jego uprowadzenia spaliła na panewce. „Wpadłem na pomysł, żeby pojechać do Holandii samochodem i porwać kajzera”12 – rzucił wydawca prasowy i były senator USA Luke Lea do swojego znajomego w Boże Narodzenie 1918 roku. Eskapadę udaremniła holenderska policja, a usiłujący dotrzeć do cesarza w jego rezydencji Amerykanie uciekli z pustymi rękoma – nie licząc cesarskiej popielniczki, którą ukradli. Kajzer Wilhelm spędził kolejne dwadzieścia lat życia w Huis Doorn,
wiejskiej posiadłości, która stanowiła wcześniej scenerię dzieciństwa wywodzącej się z holenderskiej arystokracji matki
Audrey Hepburn. Zmarł na wygnaniu w 1941 roku, rok po niemieckiej inwazji na Holandię (królowa Wilhelmina zdążyła już uciec do Londynu). Na pogrzebie dawnego władcy imperium grała niemiecka orkiestra wojskowa, a Hitler przysłał ogromny wieniec. Jak zauważa Geoffrey Robertson w swojej książce
The Trial of Vladimir Putin (Proces Władimira Putina), gdzie rozpatruje hipotetyczne scenariusze: „[t]o jedno z najbardziej intrygujących pytań w historii, czy [wytoczenie kajzerowi procesu] za napaść dałoby do myślenia Hitlerowi”13. Były też inne nieudane próby rozliczeń. Doniesienia o masakrach Ormian, których podczas I wojny światowej dopuściło się Imperium Osmańskie, trafiły na czołówki zachodnich gazet. W 1915 roku „New York Times” donosił w artykule zatytułowanym Extinction menaces Armenia (Armenii grozi zagłada) o setkach tysięcy zabitych. Sugerowano, używając języka, który miał wybrzmieć w pełni dopiero po latach, że tureckim władzom zależało „ni mniej, ni więcej, tylko na unicestwieniu całego narodu” 14. Gdy ambasador USA Henry Morgenthau wyraził w rozmowie z ministrem spraw wewnętrznych Turcji Mehmetem Talaatem oburzenie, w odpowiedzi usłyszał: „Skąd w ogóle to pańskie zainteresowanie Ormianami? Pan jest Żydem, a oni są chrześcijanami (…). Dlaczego nie pozwala nam pan zrobić z nimi, co nam się podoba?”15. Masakry spotkały się z potępieniem Wielkiej Brytanii, Francji i Rosji. W projekcie jednej z not protestacyjnych oskarżano osmańską armię o dopuszczenie się „zbrodni przeciwko chrześcijaństwu i cywilizacji” 16. Po namyśle „zbrodnie przeciwko chrześcijaństwu” zastąpiono mniej tendencyjnym
sformułowaniem „zbrodnie przeciwko ludzkości”. Tak oto w prawie pojawiło się nowe pojęcie. Powołane w 1919 roku w Konstantynopolu w celu osądzenia tureckich zbrodni sądy wojenne przeprowadziły serię procesów o „zbrodnie na ogromną skalę”, w tym deportacje i masakry ludności. Postępowania te okazały się jednak kompletną porażką i farsą – tak widzieli je ówcześni dyplomaci. Za kraty nie trafił nikt, kto ponosił zasadniczą odpowiedzialność za masakry. Procesy konstantynopolitańskie stały się – jak ujął to historyk Gary Bass w książce Stay the Hand of Vengeance (Powstrzymać ramię zemsty) – „nieudaną Norymbergą”17.
Ze wszystkich tych bezładnych inicjatyw płynęła jednak pewna nauka: choć przez pół wieku uzgodniono tyle konwencji i zasad, w system nadal wpisana była bezkarność.
Sam Hitler dostrzegł w 1939 roku związek między bezkarnością w przeszłości i teraźniejszości. Przed inwazją na Polskę zachęcał swoich generałów, aby ignorowali wszelkie reguły, bo i tak nie będzie żadnych konsekwencji. Pytał przy tym retorycznie: „W końcu kto dziś jeszcze pamięta o zagładzie Ormian?”18. Po 1918 roku o niewypowiedzianych zbrodniach na narodzie ormiańskim szybko zapomniano. Hitler był przekonany, że ten sam schemat może się powtórzyć i teraz. Jego chłodną logikę –„Im się upiekło, mnie też się uda” – nadal można usłyszeć z ust co bardziej pewnych siebie zbrodniarzy wojennych w strefach konfliktu na całym świecie.
Wbrew przekonaniu Hitlera o losie Ormian nie zapomniano tak zupełnie. Pewien mieszkający we Lwowie polski prawnik żydowskiego pochodzenia już od lat głowił się nad tym, dlaczego nie udało się rozliczyć tamtych okrutnych zbrodni i jak ukrócić
bezkarność w przyszłości. Upór Rafała Lemkina dał początek nowym mechanizmom karania najgorszych okrucieństw, które miały dojrzeć i oddziaływać najsilniej dopiero po wielu latach od jego śmierci.
Zainteresowanie Lemkina tym, co spotkało Ormian, a przede wszystkim tym, co nie spotkało ludzi odpowiedzialnych za planowe masowe mordy, sięga roku 1921. Młody prawnik śledził wówczas relacje prasowe dotyczące procesu Soghomona Tehliriana oskarżonego o zastrzelenie Mehmeta Talaata, znanego szerzej jako Talaat Pasza, przed jego domem w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg. Zamach był zemstą za odegraną kilka lat wcześniej przez Talaata rolę głównego architekta masakr Ormian. Tehlirian sam stracił dziesiątki krewnych. Odtąd – jak wyznał przed sądem – żył „wyłącznie po to, żeby pomścić nie tylko śmierć matki i ojca, ale również prześladowania i masakry narodu ormiańskiego, którego Talaat Pasza jest masowym mordercą”19. Sąd uniewinnił Tehliriana ze względu na niepoczytalność w czasie, gdy dopuścił się czynu. Uznał też jego argument: „Zabiłem człowieka. Ale nie jestem zabójcą”.
Jeszcze jako student we Lwowie Lemkin nie mógł się pogodzić z pewnym paradoksem: jak to możliwe, że zabicie jednego człowieka jest zbrodnią, „ale zgładzenie przez tego samego oprawcę ponad miliona ludzi już nią nie jest?”. Czy też, jak podsumował ten absurd mniej więcej w tym samym czasie niemiecki publicysta Kurt Tucholsky: „Śmierć jednego człowieka to tragedia. Sto tysięcy zabitych to statystyka”20. Lemkina oświecił jeden z jego profesorów prawa. Wyjaśnił, że ustanowiona traktatem westfalskim, obowiązująca od zakończenia trzy wieki wcześniej wojny trzydziestoletniej zasada suwerenności państwa oznacza, iż w obrębie swoich granic rządy mogą robić, co
tylko zechcą. Profesor zobrazował los Ormian porównaniem do chłopa zarzynającego swoje kury: „Zabija je. Czemu miałby tego nie robić? To nie twoja sprawa. Jeśli interweniujesz, naruszasz suwerenność”. Dla Lemkina dysonans wynikający ze ścigania pojedynczego przestępstwa i niemożności ścigania masowej zbrodni był nie do przyjęcia. Jak to ujął: „Jest w tym jakaś skrajna niekonsekwencja”21. Suwerenności, twierdził, „nie można postrzegać jako prawa do zabijania milionów niewinnych ludzi”. To przekonanie o „skrajnej niekonsekwencji” miało się stać motorem działań Lemkina na wiele lat. Jego niepokój spotęgowały narodziny faszyzmu w Europie. Dziewięć miesięcy po przejęciu w 1933 roku władzy przez Hitlera Lemkin – wówczas zastępca prokuratora w sądzie okręgowym w Warszawie – przygotował na konferencję dotyczącą prawa międzynarodowego w Madrycie dokumenty, w których postulował wprowadzenie do międzynarodowego porządku prawnego dwóch nowych przestępstw: „barbarzyństwa” i „wandalizmu”. Barbarzyństwo definiował jako niszczenie grupy narodowej lub religijnej, zaś wandalizm – jako niszczenie dóbr kultury „stanowiących o szczególnym duchu grup narodowych lub religijnych”.
Koncepcje Lemkina spotkały się z nienawistną reakcją Moskwy. W odpowiedzi na sugestie, że świat powinien reagować, gdy jakiś kraj popełnia przestępstwa na własnym terytorium, specjalizujący się w atakach prawniczych „buldog” Stalina Andriej Wyszynski nazwał Lemkina zbrodniczym interwencjonistą i przedstawicielem „kontrrewolucyjnej burżuazji”. Kreml całkiem słusznie obawiał się logiki Lemkina ze względu na własne czyny: w tym samym roku, w którym odbyła się konferencja w Madrycie, miliony Ukraińców zmarły wskutek wywołanego przez Sowietów głodu, zwanego dziś Hołodomorem – Wielkim
Głodem. Powieściopisarzowi Michaiłowi Szołochowowi, który wyraził zaniepokojenie w związku z masowym głodem, Stalin odpowiedział w liście tak: „Ci ludzie z rozmysłem próbowali obalić państwo radzieckie. To walka na śmierć i życie!”22. W Czerwonym głodzie Anne Applebaum cytuje relację z tamtych strasznych czasów jednego z ocalałych: „powietrze wypełniał wszechobecny fetor rozkładających się ciał. Wiatr roznosił smród szeroko, po całej Ukrainie”23. Po II wojnie światowej, w przemówieniu wygłoszonym w dwudziestą rocznicę Wielkiego Głodu, Lemkin miał stwierdzić, że sposób potraktowania Ukrainy przez Moskwę to „podręcznikowy przykład sowieckiego ludobójstwa (…) niszczenia narodu ukraińskiego”.
Jednak w 1933 roku zgryzot Lemkinowi przysparzały głównie postępujący w Europie faszyzm i myśl o jego możliwych konsekwencjach. Później ujął to tak: „Swoją strategię zniszczenia Hitler nakreślił już wcześniej (…). Świat zachowywał się tak, jakby był skłonny ugiąć się wobec jego planów”. Sześć lat po madryckiej konferencji Führer zaczął wcielać swoją zabójczą koncepcję w życie. Napaść niemieckich wojsk na Polskę zmusiła Lemkina do ucieczki z Warszawy. Drogę na dworzec kolejowy oświetlały domy „płonące jak świece”. W jednym z opisów, który nasunąłby oczywiste skojarzenia telewidzom oglądającym osiemdziesiąt lat później sceny ze Lwowa i innych miast Ukrainy, Lemkin pisze, że na stacji zastał „ocean ludzkich głów – nie sposób było dostrzec ciał, taki był ścisk”. Wreszcie Lemkin został „uniesiony przez napierające tłumy do góry” i „wrzucony niczym ciężki pakunek między innych pasażerów” do pociągu, który później Niemcy zbombardowali. Po tygodniach podróży uciekinier dotarł do rodziny we wschodniej Polsce. Rodzice nalegali, żeby wyjechał. Oni postanowili zostać. Lemkin stwierdził,
że czuł się tak, „jakby szedł na ich pogrzeb, podczas gdy wciąż jeszcze żyli”.
Lemkin dotarł na Litwę, a następnie do Szwecji. W 1941 roku, przyjąwszy ofertę pracy wykładowcy na Duke University w Karolinie Północnej, przybył do Stanów Zjednoczonych. Pokonał niemal dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów pociągiem i statkiem, zatrzymując się po drodze w Moskwie, we Władywostoku, w Jokohamie i Vancouver. Matka informowała go w liście: „Wszyscy jesteśmy zdrowi i mamy wszystko, czego nam potrzeba do życia. Nie martw się o nas!”. Niedługo potem Niemcy doszczętnie spalili jego rodzinny dom. Oboje rodzice zginęli w nazistowskim obozie zagłady w Treblince.
Choć Lemkin nie mógł jeszcze wiedzieć, jaki los ich spotka, lepiej niż ktokolwiek inny pojmował ogrom nadchodzącej apokalipsy. Jeszcze w Sztokholmie zaczął gromadzić wydawane w okupowanej przez nazistów Europie dekrety, które potem zabrał ze sobą do Ameryki. Ci, którzy chcieli poznać prawdę, mieli dość informacji. W 1942 roku polski dyplomata Jan Karski podjął się straceńczej misji. Przedostał się do warszawskiego getta oraz obozu przejściowego w pobliżu obozu zagłady w Bełżcu („to było jak przebijanie się przez zwartą masę śmierci i rozkładu”). Jego celem było zebranie, a następnie przekazanie przywódcom politycznym w Londynie i Waszyngtonie naocznego świadectwa o zagładzie. Został całkowicie zignorowany. „Może nie wierzyli – powiedział później – może myśleli, że przesadzam”24. Również Lemkin zmagał się z brakiem zainteresowania problemem nazistowskich zbrodni. Odnosił wrażenie, że ludzie postrzegali te kwestie „jako czystą teorię, żeby nie powiedzieć: fantazję”. Stwierdził też, że „w owym dniu pod koniec 1942 roku, w którym do Londynu dotarły z Warszawy pierwsze
doniesienia o masowych egzekucjach [czyli po karkołomnej misji Karskiego], nad zbrodniami tymi zapadła cisza. Panowała ona przez niemal dwa lata – do grudnia 1944 roku”.
Przynajmniej w teorii politycy zgadzali się, że zbrodnie nazistów są bezprecedensowe. Dostrzegając skalę tej „metodycznej, bezlitosnej rzezi”25, już w 1941 roku Winston Churchill oświadczył: „Mamy do czynienia z nienazwaną jeszcze zbrodnią”. (W praktyce alianci mieli inne priorytety. Nawet gdy w 1944 roku amerykańskie samoloty zrzucały bomby na obiekty przemysłowe w pobliżu Auschwitz, zaniechano – mimo próśb organizacji żydowskich i nie tylko – bombardowania prowadzącej do Auschwitz linii kolejowej i komór gazowych w samym obozie, ponieważ skupiano wysiłki na „decydujących operacjach gdzie indziej”26).
Człowiekiem, który miał nazwać owe niewyobrażalne zbrodnie, był właśnie Lemkin. Setki dekretów nazistowskich i innych dokumentów, które zgromadził, wraz z jego własnymi analizami i zaleceniami zgodziła się opublikować Fundacja Carnegie Endowment for International Peace. Książka zatytułowana Rządy państw Osi w okupowanej Europie ukazała się w 1944 roku. Lemkinowi zależało na jej jak najszerszym upowszechnieniu. Wewnątrz leżącego przede mną egzemplarza, wypożyczonego z London Library i należącego pierwotnie do ambasady USA na Grosvenor Square, widnieje dedykacja: „Z wyrazami uszanowania od autora”.
Kwintesencją tego 670-stronicowego woluminu jest jego dziewiąty rozdział zatytułowany Ludobójstwo – nowe pojęcie i nowa koncepcja unicestwiania narodów. Lemkin odnosi się w nim do istniejących już wcześniej słów, jak tyranobójstwo, zabójstwo i dzieciobójstwo. Proponuje na zasadzie analogii nowy
termin łączący w sobie greckie słowo genos, oznaczające rasę lub plemię, i łacińskie cidium, oznaczające zabijanie. W nawiązaniu do propozycji, które jedenaście lat wcześniej przygotował na konferencję madrycką, Lemkin definiuje „ludobójstwo” jako: „[s]koordynowany plan różnorodnych działań prowadzących do zniszczenia fundamentów funkcjonowania konkretnej grupy etnicznej w celu unicestwienia grupy samej w sobie”27.
Nie tylko Lemkin zastanawiał się nad tym, jak mogłoby w przyszłości wyglądać rozliczenie nazistowskich zbrodniarzy. Z dzisiejszej perspektywy klęska Hitlera może się wydawać nieunikniona. Dla nas to oczywiste, że krzywa historii musiała przebiegać tak, a nie inaczej: od niekończących się zwycięstw
Niemiec w latach 1939–1942, poprzez klęskę pod Stalingradem w 1943 roku, aż po odwrót i ostateczny upadek „tysiącletniej
Rzeszy” po zaledwie dwunastu latach jej istnienia. Jednak na początku 1942 roku zwycięstwo aliantów wciąż pozostawało w sferze marzeń. Niemal cała kontynentalna Europa była okupowana przez nazistów lub sprzymierzona z Hitlerem. Nagłówek niemieckiej gazety, którą wypatrzyłem osiemdziesiąt lat po wojnie na lwowskim pchlim targu, donosi triumfalistycznie o rzekomo niemożliwym do zatrzymania postępie Hitlera: „Carskie pałace pod Leningradem w niemieckich rękach”.
Niemcy były tak pewne zwycięstwa, że rządzący okupowaną przez nazistów Polską – „Generalną Gubernią” – Hans Frank, „rzeźnik Polaków”, powieszony później w Norymberdze, zlecił wydanie przewodnika po podbitych ziemiach. Zadanie opisania zabytków architektury i dzieł sztuki, które mogliby podziwiać niemieccy podróżnicy, zlecił Karlowi Baedekerowi. Wspaniale się prezentujący, liczący dwieście pięćdziesiąt stron Baedekers
Generalgouvernement, którego egzemplarz również mam na biurku, ukazał się w 1943 roku. Znalazły się w nim głównie miejsca i obiekty o walorach turystycznych. Przemysłowe miasto Auschwitz jest tu punktem na trasie kolejowej numer 2a Wiedeń–Kraków jako „dawna stolica piastowskich księstw Oświęcimia i Zatora”. Bełżec, miejsce obozu śmierci, do którego rok wcześniej przywieziono pół miliona Żydów, by ich tam zgładzić, wymieniany jest jako jedno z miejsc do odwiedzenia na trasie kolejowej numer 18a z Lublina do Lwowa. W pobliskim „pięknym lesistym regionie” warto zwiedzić między innymi XVII-wieczny klasztor dominikanów, „odbudowany w stylu barokowym po pożarze”. Obok stricte turystycznych opisów w baedekerze znalazły się też fragmenty wychwalające efekty wypędzeń i mordów. O Kazimierzu, który był przez cztery wieki historyczną, żydowską dzielnicą Krakowa, przewodnik wspomina w nawiasie: jetzt judenfrei” – „obecnie wolny od Żydów”.
A mimo to w tych skrajnie ponurych realiach triumfalnego panowania nazistowskich okupantów i najwyraźniej odległej perspektywy zwycięstwa aliantów rządy emigracyjne Polski, Czechosłowacji i siedmiu innych okupowanych krajów uzgodniły pewne oświadczenie. Ogłoszono je 13 stycznia 1942 roku w Pałacu św. Jakuba w Londynie (będącego do czasu wyprowadzki królowej Wiktorii do Pałacu Buckingham siedzibą królewską). W dokumencie zatytułowanym Kara za zbrodnie wojenne, zwanym też deklaracją z Pałacu św. Jakuba, pada między innymi stwierdzenie, że niemieccy okupanci „za nic mają ograniczenia praw wojny i praw narodów”. Jednym z głównych celów wojennego wysiłku miało być „ukaranie przez wymiar sprawiedliwości ludzi winnych tych zbrodni, niezależnie od tego, czy wydawali rozkazy, sami popełniali przestępstwa, czy
Rozdział 1. „Jest w tym jakaś skrajna niekonsekwencja” 29
Rozdział 2. „Musimy grzeszyć po cichu” 73
Rozdział 3. „Wszystko idzie zgodnie z planem” 109
Rozdział 4. „Idea, której czas nadszedł” 143
Rozdział 5. „Zasady gry się zmieniają”
Rozdział 6. „Sam siebie oszukuję rad” 233
Rozdział 7. „Jeśli nie teraz, to kiedy?” 273
Rozdział 8. „Pomnij na Amaleka” 323
Rozdział 9. „Zapachniało sprawiedliwością” 385
Rozdział 10. Wyważanie szali 409
Epilog. „To będzie ich prześladować” 415
