
3 minute read
podziękowania
by SIW Znak
pierwszy rozdział, ta książka bowiem, parafrazując Hitchcocka, zaczyna się od śmierci, a potem napięcie już tylko rośnie – negacja śmierci przebiega wedle schematu zupełnie innego niż pół wieku temu. Niegdyś po prostu o niej milczano i skrywano ją za szpitalnymi parawanami. Dzisiaj – w pozornym geście ponownego zaproszenia na salony – usiłuje się z niej zrobić kolejną fantastyczną szansę na osobisty rozwój, wzmocnienie i „ubogacenie” życia tu i teraz. Ponieważ współczesny człowiek nie umiera, a jeśli już umiera, jest to dlań doświadczenie ekscytujące i rozwojowe, nie zaś przerażające i nieodwracalne – kultura nie przewiduje także zbyt wiele miejsca na doświadczenie żałoby. No, chyba że – jak stanowi opublikowana w 2013 roku piąta edycja klasyfikacji DSM1, przygotowana przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne – trwa ono nie dłużej niż… dwa tygodnie. Po upływie dwóch tygodni żałobę (czy raczej towarzyszące temu procesowi dyskomfort i trudności) można już bowiem uznać za jednostkę chorobową. O żałobie właśnie traktuje rozdział drugi. Brak miejsca na przeżywanie żałoby wiąże się ze zjawiskiem o szerszym zasięgu, a mianowicie z deprecjonowaniem i patologizowaniem smutku. To uczucie – jak staram się pokazać w rozdziale trzecim – jest dla współczesnego kapitalizmu bez mała tym, czym acedia (specyficzna mieszanina smutku
wstęp | 19
i nudy) była dla teologów katolickich w pierwszych wiekach chrześcijaństwa: grzechem ciężkim. Acedia neguje bowiem wspaniałość świata stworzonego przez bóstwo, podobnie jak smutek neguje dziś wspaniałość późnego kapitalizmu. Pod znakiem zapytania stawia sensowność wszelkich naszych zaangażowań i inwestycji. Czyni nas bezproduktywnymi. A to w świecie zdominowanym przez rynek jest bodaj największą możliwą zbrodnią.
Nad tym rynkiem unosi się widmo. Widmo kowala własnego losu. Słyszymy zewsząd, że wszystko jest w naszych rękach i wyłącznie od nas zależy. Zarówno sukces, jak i porażka, a ostatnio także los planety. Trudno się dziwić, że doświadczamy przeciążenia skrajnym indywidualizmem. I poszukujemy jakichś alternatywnych narracji, opowieści, które uwolniłyby nas od tego nieznośnego ciężaru. Jedną z takich opowieści – a zarazem jednym z powracających triumfalnie po latach mitów – jest astrologia. Starożytna sztuka czytania z gwiazd, która jednostkowe życie i kosmos widzi jako integralną, przenikającą się, dynamiczną całość. Czwarty rozdział jest właśnie próbą opisania przyczyn, dla których coraz liczniejsze rzesze ludzi szukają dziś ukojenia w astrologii – a więc w micie.
We współczesnym świecie czujemy się samotni i niezrozumiani. Tracimy poczucie kontroli nad
20
własnym życiem, nie rozumiemy ani siebie, ani świata dookoła. Media społecznościowe parcelują rzeczywistość na drobne kawałki, czy raczej drobne bańki, żerując w ten sposób na naszej potrzebie wspólnoty i bliskości. I podsuwają kolejne narracje, za których sprawą chaos staje się kosmosem, a przypadek i bezwład zostają wprzęgnięte w doskonale naoliwioną logiczną maszynę pojęciową. Rozdział piąty opowiada o rosnącej popularności teorii spiskowych, nowych wielkich narracji, przepastnych światopoglądów, dzięki którym na nowo czujemy się częścią większej całości.
Uzyskiwane takimi metodami poczucie wspólnoty ma jednak – jak wskazuję w rozdziale szóstym – wysoką cenę. Jest kruche, trzyma się na glinianych nogach, łatwo je rozproszyć. Istnieje ryzyko, że się ulotni, kiedy tylko dopuścimy do siebie jakąś inną perspektywę, inny punkt widzenia, inne argumenty. Stąd właśnie z taką intensywnością kultywujemy dziś przekonanie, że tylko my – oraz ci, którzy myślą to samo i tak samo – jesteśmy dobrzy i uczciwi, a wszyscy, którzy nie podzielają naszych przekonań, są źli i zdeprawowani. My jesteśmy urodzonymi aniołami, a tamci to urodzeni mordercy. Tymczasem skłonność do przemocy – pisał o tym między innymi francuski antropolog René Girard – jest powszechna, a strony konfliktu z czasem nieuchronnie się
wstęp | 21
do siebie upodabniają. O tym właśnie nie chcemy wiedzieć – że jesteśmy do naszych wrogów podobni.
W tym wszystkim – w niezgodzie na śmierć, żałobę i smutek, w pragnieniu wspólnoty, ślepocie na własną przemoc i potrzebie mitu, który nada naszemu doświadczeniu jakiś sens – odzywa się jednak coś jeszcze bardziej pierwotnego. Fundamentalnego. A mianowicie – lęk przed bezradnością. Ucieczka przed bezradnością. Przed tym, że przemijamy, starzejemy się, umieramy, że nie potrafimy uratować tych, których kochamy, że nieustannie tracimy to, co pragnęlibyśmy na zawsze zachować. O bezradności wobec bezradności, a także o różnych fantazjach jej przezwyciężenia – między innymi modnym dziś transhumanizmie – opowiada rozdział siódmy. I ostatni.
A tak naprawdę opowiada o niej cała książka.