Rzeczy pierwsze

Page 1



HUBERT

KLIMKO-DOBRZANIECKI RZECZY PIERWSZE

Wydawnictwo Znak Krak贸w 2009



Victory

I

Prom z Hoek van Holland przycumował do nabrzeża w Harwich. Kiedy urzędnik imigracyjny zobaczył mój polski paszport, zaraz zapytał, po co, do kogo, na jak długo i ile mam pieniędzy. Kłamałem, kłamałem, jak potrafiłem najpiękniej. Z sali odpraw wyszedłem wprost na dworzec kolejowy. W kasie poprosiłem o bilet do najbliższej stacji. Na peronie siedział tylko jeden człowiek. Niski i szczupły, małego nosa z trudem trzymały się druciane oprawki. Miał widoczną wadę zgryzu. Jego czupryna była wprost nie do opisania. Co jakiś czas sięgał dłonią do plastikowej torebki, z której wyjmował coś, co wyglądało jak zdechłe ślimaki pozbawione skorupek. Te zdechłe ślimaki wydzielały ohydną woń podobną do tej, która w lipcowe upały umyka z sąsiadującej z naszym blokiem kostnicy. Patrzyłem na niego z wielkim obrzydzeniem, lecz nie mogłem oderwać wzroku. Kiedy tylko przełknął jednego ślimaka, zaraz wpychał sobie następnego. Czułem, jak wszystko we mnie rośnie i zaczyna zahaczać o migdałki. Przełknąłem ślinę tak głośno, że tamten przestał i odwrócił głowę w moją stronę. Jego skośne oczy zaokrągliły się na moment. 59


– Are you hungry? – Jeszcze raz powtórzył to samo pytanie i wyciągnął przyjaźnie dłoń pełną paskudztwa. – No, thank you – odpowiedziałem zdecydowanie. Zostawiłem go i odszedłem na bok, bo podstawiali pociąg. Ktoś zapukał do przeszklonych drzwi. Odwróciłem głowę. To był człowiek od wichury na głowie, króliczych zębów, zdechłych ślimaków i genetycznie zwężonych punktów widzenia. Zapytał, czy wolne. Zaczęliśmy rozmawiać. Też jechał do Colchesteru. – A to, co jadłeś na peronie, to były zdechłe ślimaki? Roześmiał się szczerze. – To jest kiszone mango w soli morskiej. Chciałbyś spróbować? – Znowu się roześmiał. – Kiszone mango... To takie proste i genialne zarazem, ale bez tego spotkania nigdy w życiu nie znalazłbym logicznego porównania. Przecież te lipcowe trupy z naszej kostnicy pachniały jak kiszone mango w soli morskiej. Dojechaliśmy do Colchesteru. Dwaj ludzie, którzy mają bardzo mało pieniędzy, nie powinni się rozstawać, bo we dwóch mają więcej pieniędzy i nie są samotni. Tak mówi japońskie przysłowie. Hiroshi był przygotowany, bo z kieszeni wyjął kartkę, na której widniał adres noclegowni dla bezdomnych. Meldująca nas kobieta nie ukrywała zdziwienia, mówiąc, iż nie może pojąć, dlaczego Japończyk udaje się do przytułku. Mnie takich pytań nie zadawała. Alkoholicy śpią teraz w parkach. Tak powiedziała, wskazując drzwi. Hiroshi usiadł na brzegu łóżka i westchnął. – Polska... bardzo depresyjny kraj. Był pierwszym Japończykiem, jakiego w życiu spotkałem. Ujął mnie swoją naturalnością, choć wyglądał jak postać z kreskówki. Hiroshi pochodził z małego miasteczka. O jego ojcu dowiedziałem się tylko tyle, że kiedyś ukradł mu skarbonkę, w któ60


rej przez lata oszczędzał pieniądze na jakieś dziwne urządzenie mechaniczne, ale zasad jego działania oraz ewentualnej przydatności nie potrafił mi jasno wytłumaczyć. Ojciec wydał potem te pieniądze na śnięte płaszczki. Owe płaszczki miały cipki do złudzenia przypominające kobiece. Nie wierzyłem Hiroshiemu, że można odbyć stosunek z rybą. Uważałem to za największe kłamstwo świata, ale po latach zamieszkałem w Islandii i podobną historię opowiedziała mi pewna góralka z Bukowiny. Pracowała kiedyś na islandzkim statku rybackim w kuchni. Nikt z załogi jej nie chciał. Wszyscy woleli te ryby z cipami. Tak powiedziała. Góralka dobrze wyszła za mąż, a potem jeszcze lepiej się rozwiodła i słuch po niej zaginął. Tak więc ojciec Hiroshiego wydał wszystkie oszczędności dziecka na płaszczki, a potem umarł na raka. Matka Hiroshiego całe życie przesiedziała w domu. O mamie mówił ciepło, ale miał do niej żal. Kiedy dowiedziała się, że mąż ją zdradza z rybami, przestała gotować w domu i zaczęła kupować gotowe posiłki. Z tego powodu Hiroshi i jego młodsza siostra zaczęli cierpieć na rozwolnienie oraz miewać koszmary. Hiroshi miał jeszcze babcię, żonę żołnierza, który przepadł w buszu. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, a babcię uznano za wdowę. Z zeznań towarzyszy broni wynikało, że był dziwakiem. Nie chciał walczyć, gubił karabiny, na akcje chodził z zaostrzonym kijem bambusowym. Potem zniknął. Kiedyś babcia pojechała do Sapporo na targi rękodzieła. Utrzymywała całą rodzinę z ręcznego wyrobu kimon. Podczas targów zobaczyła mężczyznę, który łudząco przypominał jej męża. Ba, nawet uwierzyła przez moment, że to jest jej mąż, ale tamten twardo utrzymywał, że jest Ajnukiem i śpiewakiem. Kiedy zaśpiewał, przekonał babcię. Zakochała się i zabrała go ze sobą na południe. Ajnuk przecudnie zaśpiewał na pogrzebie ojca Hiroshiego, tak pięknie, że Hiroshi przez chwilę skłonny był wybaczyć ojcu świństwo ze skarbonką. Hiroshi skończył 61


szkołę średnią i wyjechał do Tokio w poszukiwaniu pracy. Najpierw pracował jako pomywacz w knajpie, a że sam od lat uczył się angielskiego, szybko zmienił pracę i zahaczył się w biurze turystycznym, które specjalizowało się w wycieczkach do Australii. Dzięki tej pracy kilka razy odwiedził ten kontynent. Podczas jednego z wyjazdów poznał Anglików, którzy wydali mu się bardzo przyjaźni, choć nazywali go Czajnamen. Jeden z nich pochodził z Colchesteru i pracował w ubezpieczalni państwowej. Kiedy pili piwo, powiedział Hiroshiemu, że pomoże mu, jeśli się kiedykolwiek znajdzie w jego mieście. Hiroshi dość już miał poukładanej Japonii i wstydu za ojca. Spakował się i oznajmił, że wyjeżdża. Gdy babcia zobaczyła plecak, przyniosła mu kimono ślubne. Pozwoliła je sprzedać w razie potrzeby. Hiroshi jednak wyczytał z jej oczu, że najchętniej widziałaby go w nim na ślubnym kobiercu. Matka zapakowała do plecaka trzy kilo kiszonego mango w soli morskiej. Nie poleciał samolotem, chciał zwiedzić świat. Do Chin dopłynął promem, a w Pekinie kupił bilet na pociąg do Moskwy. Prawie dwa tygodnie spędził w pociągu i nauczył się pić wódkę oraz przeklinać po rosyjsku. Wysiadł w Moskwie i kupił bilet na pociąg do Polski. W dniu kiedy dotarł do Warszawy, obchodził urodziny. Wyszedł z dworca i skierował się w stronę Wisły, a kiedy już był nad rzeką i usiadł na ławce, zobaczył, jak facet rzuca się z mostu. Tak. Polska... bardzo depresyjne miejsce.

II

Człowiek, którego poznał w Australii, miał na imię Ash. Przesiadywał w pubie Royal. Tak wynikało z kartki, którą wyjął z kieszeni. Bar stał naprzeciwko sex-shopu i miał dwa wejścia. To z przodu było dla robotników, którzy wpadali na piwo za62


raz po pracy. Po ich stronie nie było dywanów, tylko deski, w które nagminnie wdeptywano niedopałki. Drugie drzwi prowadziły do innego Royalu, to tam mieliśmy spotkać Asha, ale Ash nie przychodził. Rudowłosy barman zaniepokojony naszą trzygodzinną nasiadówką nad dwoma kuflami piwa zapytał, czy wszystko w porządku. Hiroshi zagadnął o Asha. – Nie przyjdzie, bo leży od trzech miesięcy na cmentarzu, ale przychodzi tu wdowa po nim, prawie każdego wieczoru – powiedział i uśmiechnął się po nosem. Po godzinie do baru wszedł bardzo szczupły człowiek. Rudy kiwnął w naszą stronę. Złożyliśmy wdowie kondolencje. Partner Asha też pracował w ubezpieczalni i bardzo szybko zrozumiał, o czym Hiroshi plecie. Na rogu serwetki napisał jakieś cyferki i powiedział, że to są tymczasowe numery ubezpieczeniowe, że możemy na nie pracować, ale tylko do pierwszego listu z urzędu podatkowego.

III

Ciągle było bardzo ciepło i żaden z pijaków nie miał ochoty spać pod dachem, więc kobieta z noclegowni przedłużyła nam pobyt o tydzień. Postanowiliśmy spróbować w biurze pracy i sprawdzić, czy te numery rzeczywiście działają. Wpadłem na pomysł i powiedziałem Hiroshiemu, że przedstawimy się jako Duńczycy. Przecież jest ich tak mało i nikt po duńsku oprócz nich samych nie mówi, więc nie będą zadawać podejrzanych pytań. Hiroshi skrzywił się. W urzędzie pracy przy High Street było więcej urzędników niż ofert pracy, ale znaleźliśmy coś dla siebie. Pewien hotel z restauracją na wsi pod Colchesterem potrzebował dwóch do pomocy w kuchni. Spisaliśmy na kartce numer oferty i podeszliśmy do pierwszego z brzegu urzędnika 63


siedzącego za biurkiem. Zapytał, skąd jesteśmy, i kazał podać numery ubezpieczeniowe. Wszystko zadziałało, numery okazały się prawdziwe. Urzędnik wykręcił numer restauracji. Gdy czekał na połączenie, rzucił cicho w naszą stronę: – To macie, panowie, szczęście, bo szef kuchni jest chyba Duńczykiem. Nazywa się Hinrik Inversen. Zamarliśmy. – Halo, tutaj job centre przy High Street w Colchesterze, czy mówię z panem Inversenem? Tak? To świetnie. Mam tu przed sobą dwóch młodych panów z Danii. – Cisza. – Tak, z Danii, oczywiście że mówią po duńsku, jak są z Danii. Mężczyzna podał mi słuchawkę. Usłyszałem w niej kuriozalne dźwięki, a potem nastała cisza. Hiroshi zbladł, a twarz urzędnika zastygła w etatowym uśmiechu. Mocno odchrząknąłem i odezwałem się po angielsku. – Tak, ja jestem Duńczykiem, ale po ojcu, bo matka jest Niemką, i słabo mówię po duńsku, ponieważ wychowałem się w NRD, a ten drugi to Eskimos, on mówi dużo lepiej po duńsku, ale się wstydzi, czy moglibyśmy przyjechać do pana i porozmawiać o pracy? Kazał oddać urzędnikowi słuchawkę. Tamten z niesłabnącym uśmiechem wypisywał coś na małej karteczce, a Hiroshi zsiniał. Spociłem się i chciałem uciekać, bo już widziałem, jak nas deportują i nie mamy co jeść, a Hiroshi wyciąga z plecaka te swoje ślimaki. Mężczyzna odłożył słuchawkę. – No tak, panowie – ciągnął dalej uśmiechnięty i podsunął w moją stronę karteczkę. – Tu macie numery autobusów, którymi możecie dojechać do wsi. Pan Hinrik będzie czekał na was jutro o dziesiątej rano. Powodzenia. Hotel leżał w przepięknej dolinie. Słodkie angielskie domeczki były połączone w jeden kompleks. Nad restauracją wznosił się stary wiadukt kolejowy, a pod nim płynęła rzeka. 64


Przystrzyżone trawniki, czysto i schludnie. W biurze siedział otyły mężczyzna w ubraniu kucharza. Zauważył nas natychmiast przez oszklone drzwi i zaprosił do środka. Nie było sensu kłamać. – Ja jestem z Polski, a on z Japonii – powiedziałem. – No to nie możecie pracować. – Ale mamy numery ubezpieczeniowe – szybko dorzucił Hiroshi. – Numery macie... to napiszcie je na kartce. – Hinrik wziął kartkę i wyszedł. Po kilku minutach wrócił. – Rozmawiałem z księgowym, możemy was zatrudnić do pierwszego listu podatkowego. Wdowa po Ashu nie kłamała. Hiroshi znał się na kuchni i machał nożem jak zawodowy kucharz. Tylko tydzień pracował na zmywaku i trafił do mięs. Po miesiącu też awansowałem i przejąłem stanowisko warzywne. Hinrik załatwił nam pokój w hotelu za drobną opłatą. Pieniądze same się odkładały. Mieszkanie w Polsce, na które miałem odłożyć, stawało się coraz bardziej realne. Czy Hiroshi potrzebował na coś odkładać? Nie wiem, nigdy o tym nie mówił. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem przyszedł list z urzędu podatkowego i Hinrik musiał nas zwolnić. Bardzo żałował. Dał nam po trzysta funtów ekstra i wizytówkę. – To nie jest dobra praca, ale da wam dach nad głową i wypłatę na czarno. – powiedział. – Już tam dzwoniłem. Skubaliście kiedyś indyki? – zapytał.

IV

Powietrze w Great Bromley przesiąknięte było smrodem zgniłego pierza. Po nosie i na słuch trafiliśmy do celu. Ian, człowiek w zielonych gumowcach, brązowych sztruksach i marynarce 65


z naszywanymi łatami na łokciach, przyglądał się nam z ciekawością dobrze widoczną na rumianej twarzy. Zaraz po oględzinach zaprowadził nas do hali, w której krzątali się jacyś Azjaci. Spojrzał na Hiroshiego i powiedział: – To są studenci z Chin, twoi bracia, będziesz sobie mógł porozmawiać we własnym języku. – I uśmiechnął się szczerze, obnażając brudne zęby. Hala, gdzie skubano indyki, była jakby żywcem przeniesiona z amerykańskich filmów i przypominała salę tortur. Nad krzesłami wisiały metalowe haki. Chińczycy zerkali na nas z wyrzutem i zazdrością. Ian z Bobem łapali na zewnątrz spanikowane ptaszyska, potem wieszali je za nogi. Bob zakładał na szyję ptaka gumową pętlę, a potem szybko pociągał za zwisający kawałek rzemienia. Chrupnięcie. Nerwy jeszcze chodziły, ptak trzepotał, udawał, że żyje. Trzeba było skubać i to jak najszybciej. Chińczycy byli wprawieni, a nam szło opornie. Tamtego dnia z wielkim trudem oskubaliśmy po osiem ptaków. Po tygodniu katorgi, przezwyciężania bólu opuszków palców i dochodzenia do własnej techniki przekroczyliśmy magiczne dwadzieścia sztuk. Dzień przed Wigilią Chińczycy wyjechali, a Hiroshi pojechał do Colchesteru po butelkę sake. Wigilia na indyczej fermie w towarzystwie Japończyka była jedną z najpiękniejszych w moim życiu. Hiroshi przyrządził indyczą pierś w orzeszkach ziemnych. Po kolacji pożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy z butelką sake do Clacton on Sea. Angielskie Pobierowo było opustoszałe. Hiroshi otworzył sake, wypił tęgi łyk i podał mi butelkę. – Hiroshi, Hiroshi – mówił sam do siebie. – Hiroshi to ocean. Jestem oceanem, jestem wszędzie, a tak naprawdę nigdzie mnie nie ma i nie wiem, gdzie będę. To taka klątwa to imię, wiesz? A czy Hubert coś znaczy? Oddałem mu butelkę. 66


– Nie wiem, pewnie coś znaczy. Wypiliśmy do końca. Hiroshi zamachnął się, chciał wyrzucić pustą flaszkę do morza. – Zostaw – krzyknąłem. Napełniłem butelkę do pełna piaskiem i zakorkowałem. – Będę ją zabierał wszędzie, gdzie mnie los rzuci, będzie tam, gdzie będę ja, nawet na końcu świata, to tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstali, panie Oceanie. Hiroshi wzruszył się i rzucił kamieniem, jak najdalej potrafił.

V

Po świętach na fermie niewiele się działo. Ian wynajdywał nam różne dziwne zajęcia, ot tak, aby nas utrzymać do Wielkanocy, ale myśmy postanowili, że znajdziemy sobie inną pracę. Ruszyliśmy na rowerach w poszukiwaniu czegoś, co nie trzepotało. W Maningtree nasz wzrok przykuła gigantycznych rozmiarów plastikowa truskawka. Zwisała z nieba jak obwieszczenie o końcu świata. Obok reklamy stał dom. Zapukaliśmy. Drzwi otworzyła bardzo wysoka kobieta, a za chwilę stanął przy niej brodaty mężczyzna o głowę niższy. – Dzień dobry, szukamy pracy, do tej pory skubaliśmy indyki, ale już nie chcemy – powiedział Hiroshi i okazał, jak najpiękniej potrafił, swoje królicze zęby. Para jakby się ucieszyła, zaraz zapytała, skąd jesteśmy. – To świetnie, świetnie, nigdy nie mieliśmy u siebie ludzi z Polski ani Japonii. Podobacie mi się – powiedział brodacz. – Może coś dla was znajdziemy. Kiedy Ian zobaczył, że się pakujemy, zaraz przyszedł z mięsem i próbował nam na odchodne sprzedać po cenie zniżkowej pałki indycze, ale myśmy już nie mogli na nie patrzeć. 67


– Jak zmienicie zdanie, chłopaki, to wiedzcie, że przed Wielkanocą będę miał dla was robotę i podniosę wam o pięć pensów na ptaku. Tak powiedział na pożegnanie.

VI

W szklarniach wisiały półki, a na tych półkach leżały długie płaskie worki wypełnione ziemią. Z worków wystawały uschnięte krzaczki. David powiedział, że za miesiąc znowu zaczynają, a do tej pory coś nam znajdzie. Sprzątaliśmy, malowaliśmy, a wieczorami Hiroshi dawał popisy kulinarne i opowiadał o Japonii. Butelkę z piaskiem postawiłem na honorowym miejscu. Pewnego wieczora Hiroshi powiedział, że powróży mi z kurzych wątróbek. Dzień wcześniej kupił dwa kilo. Usmażył je ze szczypiorkiem i skropił octem ryżowym, wypowiadając przy tym jakieś tajemnicze słowa. Wyglądało to na małą modlitwę albo zaklęcie. Kazał mi usiąść naprzeciw i patrzeć, jak je. Pożerał wątróbki najszybciej, jak potrafił, aż zjadł całe dwa kilo. Z trudem wstał z krzesła i wyszedł przed karawan. Obok traktora stała skrzynia z piaskiem. Wysypał kilka szufli piachu na ziemię, w taki sposób, że powstał z niego spory okrąg. Tyłem łopaty wygładził piasek, odłożył narzędzie i stanął w centrum. Pochylił się i wpakował sobie palce do ust. Momentalnie zwymiotował. Potem jeszcze dwa razy, aż nim zarzuciło. Wpatrywał się w wyrzygane wątróbki i coś gadał pod nosem po japońsku. Na koniec wyprostował się i oznajmił mi bardzo uroczystym głosem, że zostanę pisarzem.

68


VII

Na fermie pojawili się brodaty Steve i wąsaty Russel. Ten pierwszy był zarządcą, a ten drugi jedynym stałym robotnikiem. Wyrzucaliśmy z nim stare worki, zrywaliśmy setki metrów białej ceraty z klepiska, a po pracy Russ wpadał do naszego karawanu, aby wypalić w spokoju petardę z haszu. Pewnego dnia przyniósł ze sobą zepsuty radioodbiornik i postawił go przed Hiroshim. Był przekonany, że każdy Japończyk potrafi zbudować i naprawić radio, a kiedy Hiroshi odpowiedział, że nie ma o tym pojęcia, Russel powiedział, że teraz rozumie, dlaczego nie ma dla niego miejsca w Japonii. Gdy wyrzuciliśmy wszystkie stare worki i wsadziliśmy nowe, przyszedł czas na sadzonki, a z sadzonkami przybyło ludzi. Pojawiła się Pani Świnia, przyszedł Eddie, na którego mówili Idiota, bo zaczynał dzień pracy od idiotycznych kawałów. Kiedyś opowiedział taki: – Leży Niemiec z żoną i kotem w łóżku. Żona się pyta: Gdzie go masz? A Niemiec mówi, że w tyłku. Na to żona: Chyba nie w moim? A kot z bólu: miau, miau, miau! Pojawili się też jacyś emeryci i... Sandy. Hiroshi od chwili kiedy ją zobaczył, zaczął nie nadążać z wpychaniem sadzonek, bo nie mógł od niej oderwać wzroku. W karawanie mówił tylko o niej i wykrzykiwał przez sen jej imię. Sandy mogła być jego matką. Niska, bardzo zgrabna, dwadzieścia lat starsza. Wyjątkowo uprzejma, mówiła do niego Hajroszi. Hiroshi zakochał się w Sandy, a kiedy sadzonki wzrosły i zaczęły opuszczać swe długie łodyżki, wspólnie naciągali linki po obu stronach worków i podnosili opadające roślinki. Gdy pojawiły się kwiaty, oddzielali splątane gałązki. Wyglądali przy tym jak para elfów. Ginęli w bieli. Russ przywiózł na wózku widłowym kartonowe ule pełne trzmieli, a Sandy i Hiroshi brali je 69


w dłonie i rozkładali po przeciwnych stronach alejek jak dary do świątyń, i otwierali ich drzwiczki. Kiedy jeden z trzmieli wleciał pod koszulkę Sandy, Hiroshi był natychmiast przy niej i pod pretekstem pomocy obmacał jej piersi. Sandy szeptała cicho: – Hajroszi, Hajroszi, bo ludzie zobaczą. Sandy z Hiroshim wieczorami ubierali się w plastikowe kombinezony. Chodzili po szklarni i spryskiwali roślinki, zupełnie zapominając o bożym świecie. Hiroshi po nocach wołał „Sandy, Sandy” i coś jeszcze po japońsku, przypominało to jakieś głębokie wyznania. Wstawał rano nieprzytomny z podkrążonymi oczami. Potem pojawili się Bułgarzy. Spiro, Miro i Kalinka. Spiro był otyłym dwudziestolatkiem i ciągle krzyczał. Miro usprawiedliwiał go, mówiąc, że krzyczy, bo kiedyś wyskoczył z samolotu i mu się spadochron nie otworzył. Cudem przeżył. Lecąc w dół, bardzo się darł i tak mu zostało. Kalinka żyła z papierosem w ustach i nie rozumiała, dlaczego w szklarniach się jej czepiają. Płatki opadły, szyszeczki urosły i spąsowiały. Zaczęły się zbiory. Sandy odbierała pełne wózeczki i kontrolowała wagę pudełek. Hiroshi pracował jak szatan, stał się najlepszym zbieraczem i wyciągał po siedemdziesiąt funtów dziennie. Ubzdurał sobie, że po zakończeniu zbiorów ożeni się z Sandy. Niedziele od godziny dwunastej były wolne, więc jeździliśmy z Hiroshim na targi, gdzie ludzie sprzedawali za grosze najprzeróżniejsze rzeczy bezpośrednio z bagażników swoich samochodów. Hiroshi przeważnie kupował stare aparaty fotograficzne do pięciu funtów za sztukę, robił potem paczkę i wysyłał do Japonii, mówiąc, że sprzeda to kiedyś za kupę forsy. A pewnego dnia nabył starą maszynę do pisania marki Victory, ale jej nie wysłał. 70


VIII

Truskawki rosły, pęczniały, nabierały rumieńców. Russel mówił, że kiedy jest cicho, słychać, jak rozpychają liście, jak proszą, żeby je zrywać. Tamtej nocy Hiroshi nie zameldował się w karawanie, nie przyszedł też wczesnym rankiem. Byłem przekonany, że jest z Sandy, że spełnia swoje sny. Ale kiedy przyszedłem do szklarni, zobaczyłem Sandy rozstawiającą wagi. Gdy mnie zauważyła, zapytała o Hiroshiego. Wiedziałem tyle samo co ona. W południe, kiedy wszyscy siedzieliśmy z kanapkami, drzwi szklarni rozsunęły się. Pani Świni wypadł kubek z kawą. W drzwiach stał Hiroshi. Chyba pierwszy raz w życiu się uczesał. Do tyłu, na brylantynę, i przez to jeszcze bardziej zmalał. Zaciskał wargi, aby nie ukazywać swoich króliczych zębów. Hiroshi był ubrany w ślubne kimono, właśnie to, które na czarną godzinę dała mu jego babcia. W tym egzotycznym ubraniu, wśród tysięcy dojrzałych truskawek, pobrzękiwania trzmieli i zastygłych w bezruchu zbieraczy, wyglądał jak zjawa z filmu Kurosawy. Był teraz samurajem i zbliżał się do Sandy. Stanął przed nią w odległości dwóch kroków. Ukłonił się, japońskim zwyczajem składając dłonie, a kiedy się wyprostował, powiedział takim samym tonem jak wtedy, kiedy mi wywróżył z kurzych wątróbek: – Sandy, kocham cię! Czy zostaniesz moją żoną? W szklarni zapanowała jeszcze większa cisza, zdawało się, że truskawki przestały rosnąć, a trzmiele nie potrafią już latać. Hiroshi stał i patrzył na nią błagalnie, ale Sandy wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać, zanosiła się, a po niej zaczęli inni i szklarnia zamieniła się w gabinet krzywych luster. Śmiali się głośniej i głośniej do granic ludzkich możliwości. Hiroshi jak gdyby nigdy nic ukłonił się ponownie, odwrócił się i wyszedł dystyngowanym krokiem, nie zamykając za sobą drzwi. Kiedy wróciłem do karawanu, nie było po nim śladu. Na stole stała maszyna do pisania marki Victory.


Jak wyglÈda rzeczywistoĂÊ z perspektywy pisarza o absurdalnym poczuciu humoru? To przydomowy cmentarzyk pod pïodnÈ jabïonkÈ. Ciemna Islandia. Freudowski Wiedeñ, gdzie psychoterapeuta zmienia siÚ w ïabÚdzia. ZajadajÈcy galaretkÚ wujek Lutek, który wie, ĝe najlepszy garnitur moĝna znaleěÊ tylko w kostnicy. Wreszcie Japoñczyk Hiroshi i jego znaki szczególne: maszyna do pisania, Ălubne kimono i kiszone w soli morskiej mango – ludzie i miejsca, na pozór zwyczajni, a jednak owiani tajemnicÈ, magiÈ, która sprawia, ĝe nie moĝna oderwaÊ siÚ od ich losów. Hubert Klimko-Dobrzaniecki bawi czytelników przygodami nietuzinkowych postaci, by w najmniej spodziewanym momencie wróciÊ do tego, co najistotniejsze. Jego proza nÚci i zachwyca plastycznoĂciÈ jÚzyka. ByÊ moĝe wszystkie opisane zdarzenia sÈ jedynie wytworem wyobraěni autora, ale czy na pewno?

Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967) to czïowiek zwielokrotniony – ğlozof, pisarz, ğlmowiec. Uwodzi inteligencjÈ, ciÚtym piórem i niezwykïym poczuciem humoru. Opublikowaï m.in. zbiór opowiadañ Wariat, dyptyk Dom Róĝy. Krýsuvík, powieĂci Koïysanka dla wisielca i Raz. Dwa. Trzy. Nominowany m.in. do prestiĝowej Nagrody Literackiej Nike, do Literackiej Nagrody Europy ¥rodkowej Angelus oraz do Nagrody Mediów Publicznych Cogito. W 2007 roku znalazï siÚ na liĂcie kandydatów do Paszportów „Polityki”.

ISBN 978-83-240-1248-0

9 788324 012480


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.