Milosc mordercow

Page 1



DARIUSZ

ŻUKOWSKI MIŁOŚĆ MORDERCÓW

Wydawnictwo Znak Kraków 2009



Blask

Devair cicho mamrocze. – Co takiego? Co pan mówi? – Hernan Briseiro podchodzi do łóżka i nachyla się nieco. W dłoni trzyma magnetofon, ale nawet go nie włącza. Ochronna folia medycznego baldachimu napina się pod naciskiem jego czoła. Devair porusza lekko rękami, podrzuca samymi przedramionami, jakby łokcie miał przyśrubowane do łóżka. Tylko z jego oczu emanuje blask, cała reszta jest już poza kategorią ciała i zmienia się w coś makabrycznego. Cieknie. Prześcieradło jest różowe, podobnie jak spowijająca go gaza. Słów już rozróżnić nie sposób. Hernan prostuje się i daje znak ręką. Lucinda z głębi pokoju wpatruje się w pacjenta. Wszystko tonie w żółtawym półmroku i tylko Devair leży w miękkim błękitnawym świetle. Otoczony ścianami z przejrzystej folii, wygląda tak, jakby spoczywał pod wodą. Briseiro przychodzi do głowy dziwna myśl, że ten plastikowy baldachim chroni przed śniegiem albo płatkami pyłu. Hernan chrząka znacząco. Lucinda spogląda na niego, potem znów na pacjenta. Wbrew pozorom, wcale nie wygląda tu 47


dziwnie, w tej pogrążonej w półmroku izolatce, w swojej srebrzystoczarnej sukience, ze sztucznymi rzęsami i ułożoną fryzurą. Zaczyna śpiewać, najpierw cicho, stopniowo coraz głośniej. Hernan stoi przez minutę, przyglądając się kobiecie wraz z Devairem, po czym robi krok w tył i siada na krześle. Człowiek na łóżku ma szeroko otwarte oczy, jego ręce się uspokajają, teraz tylko dyszy z łapczywie otwartymi ustami, z których cieknie strużka śliny. Wygląda, jakby chciał wszystko połknąć, pochłonąć. Hernan Briseiro wolałby być gdzieś indziej. Patrzy na Devaira i ma przeczucie, że nie rozumie wielu rzeczy. To wszystko jest beznadziejne, strata czasu. Pokój wypełnia melodyjny śpiew, w którym brzmią drżące, fałszywe nuty lęku.

– Ciężki będzie skurwysyn… – odzywa się Wagner. – Daj tego wynalazku. Roberto wyciąga do niego plastikową butelkę. Siadają obaj w pyle na starej drewnianej palecie, stawiają stopy pomiędzy rozbitymi cegłami, płatami tynku, kawałkami szmat. Pachnie słońcem i kurzem. Z betonowych pęknięć wyrasta trawa. Roberto marszczy czoło, spogląda w górę na sufit, wierzchem dłoni przeciera nos. – Żeby nie jebło, jak ruszymy – mówi. – Tam, kurwa… – odpowiada Wagner lekceważąco. Pije różową lemoniadę, strzyka śliną. Obaj zwracają oczy na urządzenie. Stoi przy brudnej ścianie wspawane w prostą żelazną ramę. Gruby, wysoko umieszczony pysk nachyla się skośnie nad podłogą, ciężki korpus pokrywają białozielone łaty pleśni. W cieniu pod podstawą maszyny, i tylko tam, leżą spękane białe kafelki, resztki podłogi. 48


– Bierzemy. Siedzą jednak dalej, jakby czekali, który pierwszy wstanie. Mija kilka chwil. Przez pozbawione szyb i framug jamy okien wpadają chłodny wiatr i blask dnia. Na sekundę robi się bardzo cicho. Wagner podrywa się i robi krok w stronę maszyny, ale zaraz staje. Za szybko wstał i krew nie zdążyła dopłynąć do mózgu. Wszystko ciemnieje znienacka i odpływa, obraz gaśnie przed oczami. Wagner opiera się na ślepo ręką o ścianę i wtedy słyszy szum w uszach, jakby nagle znalazł się pod ziemią, w chłodnej jaskini, w której tętni odległe źródło. Pochyla się, bierze kilka oddechów i potrząsa głową. Pulsowanie cichnie. Wraca wzrok: ziemia, beton, gruz pod butami. – Coś ty, no coś ty? – mamrocze Roberto i śmieje się niepewnie. Wagner, nie prostując się, wskazuje okolony nadkruszonymi zębami cegieł otwór wejścia. – Idź, weź taczkę i narzędzia. Roberto natychmiast się podnosi i wychodzi szybkim krokiem. W taczce jest już trochę drobnicy, jakieś stępione skalpele, żyletki, rurki, nożyczki o dziwnym kształcie, pojemnik sterylizacyjny, zabrudzony tynkiem kabel wyrwany ze ścian. Mają już dość, choć nie więcej niż zwykle. Nagle Roberto zaczyna przeklinać cicho pod nosem i hałaśliwie kopie taczki. Sam nie wie, dlaczego ogarnia go wściekłość na Wagnera, jakby to wszystko była jego wina – ale co? Co on takiego zrobił? Roberto sięga do kieszeni flanelowej koszuli i zapala papierosa. Przysiada na murku, patrzy na bitą drogę zrytą starymi wyschniętymi koleinami. Słońce razi. Na horyzoncie wieżowce Goiânii tkwią w zielonych kulach roślinności.

49


Javier Silado stoi w drzwiach gabinetu. Popatruje na wydruki, maszynopisy i odręczne notatki z laboratorium. Podnosi oczy, spogląda w korytarz, znów patrzy na papiery. Przesuwa wzrokiem po skrótach nazw badań, oznaczeniach i cyfrach. Usiłuje sobie przypomnieć niektóre łacińskie słowa. Zdaje sobie sprawę, że to nie ma większego znaczenia, liczby i tak są oderwane od znanej mu rzeczywistości, przekraczają wszelkie zakresy. Są jak gra, jak szarada z tygodnika. Kwiaty wykresów zapełniają ramki układów współrzędnych. Silado nie wiedział, że człowiek może mieć takie wyniki, a tym bardziej nie ma pojęcia, co z kimś takim zrobić. Przechodzi mu przez głowę myśl, że może ktoś z niego kpi i że to tylko głupi żart, ale odsuwa ją. Niedawno skończył trzydzieści lat. Od rana zadzwonił już do kilku instytucji zajmujących się podobnymi przypadkami. Przeczuwa, że w jakimś momencie ktoś lepiej zorientowany przejmie tę sprawę, a on będzie mógł pójść do domu. Na razie uważa się go za bohatera. Do tej pory rozmawiał z jednym dziennikarzem, któremu opowiedział o foliowym worku i o tym, jak się zaczął wszystkiego domyślać. To była jego pierwsza taka rozmowa i przez kilka godzin, które od tamtego momentu upłynęły, często do niej wracał myślami. Przygotował sobie już znacznie lepsze zdania i dużo spójniejszą historię. Wie, że dziennikarze jeszcze wrócą, kiedy tylko NUCLEBRAS trochę odpuści. – Mais! – woła rozkazująco Javier Silado, kiedy widzi fartuch pielęgniarki między żółtymi kurtkami chodzących po korytarzu mężczyzn. Woła ją, chociaż dziewczyna i tak idzie w jego kierunku. – Byłem u niego dziesięć minut temu – mówi, gdy pielęgniarka się zbliża. Nie zamierza dopuścić jej pierwszej do głosu. Niech wiedzą, że doktor Silado, chociaż siedzi zamknięty w gabinecie przy telefonie, nad wszystkim panuje. – Czemu nie ma kroplówki? Kazałem podawać sól fizjologiczną bez przerwy. 50


Mais patrzy na niego przez chwilę szacującym spojrzeniem. – Ciężko się wkłuć, doktorze – odpowiada powoli. Nie jest zakłopotana. Mówi pewnie, spogląda spod oka, jak szef brygady robotników zdający raport ze stanu budowy. To dla niej jedna z wielu spraw, problem do rozwiązania na dzisiaj, jutro będą następne. Twarz ma kościstą, jakby skandynawską, myśli Silado. Teraz po raz pierwszy przychodzi mu to do głowy, chociaż widuje ją tu od dwóch lat. – Nie że nie próbowałyśmy. Tam już nie ma w co. Żyła się pruje jak papier albo igła idzie na wylot. Wenflon wypada. Plaster nie trzyma się skóry, bo z niej ciągle cieknie, nie chce się kleić do mokrego. Przywiązałyśmy tasiemką. Silado nie podoba się rzeczowość Mais, jakaś ironia w jej głosie. Czuje falę gniewu. – Proszę… niech… Nagle wydaje mu się to śmieszne, że tak stoi w drzwiach gabinetu, a pielęgniarka patrzy na niego, jakby to on składał jej wyjaśnienia. Potrząsa lekko papierami i analizami z laboratorium, podkreślając gestem ich wagę. Ma ochotę usiąść w fotelu albo żeby ona usiadła, rozkazywać jej, jakoś tę sytuację wyprostować i uformować kilkoma rzeczowymi poleceniami. – Macie mu podawać metadon, dwadzieścia miligramów doustnie, a jak nie będzie przyjmował, piętnaście w czopkach. – Jasne, doktorze, tylko że to chyba niepotrzebne. – Jak to? – On się po prostu nie skarży na ból – wyjaśnia, jak nauczycielka dziecku. Silado jeszcze raz potrząsa papierami. Wolną ręką wykonuje nieokreślony ruch, cofa się o krok w głąb gabinetu i zamyka drzwi przed nosem pielęgniarki. Mais czeka jeszcze chwilę i wśród znudzonych mężczyzn w żółtych kurtkach, którzy 51


siedzą na krzesłach z kawą w ręku, taksując ją spojrzeniem, wraca korytarzem na OIOM, wydaje kilka poleceń, zakłada w przedsionku okulary i rękawiczki i wchodzi do izolatki, gdzie panuje cisza.

Ivo Ferreira stoi na betonowej rampie przy metalowym ogrodzeniu i obiema dłońmi trzyma się kurczowo jego poziomej rurki jak człowiek, który obserwuje pożar własnego domu. Krok od niego po prawej stoi młody Carlos: dyszy z wysiłku, ręce ma opuszczone, w półmroku rampy, w czerwonej koszuli, z czerwoną gumową wyściółką rękawic wygląda jak schlapany krwią. Pół metra niżej, na betonowym prostokącie wyłożonej słomą wielkiej przestrzeni hodowlanej, trzej ludzie w farmerskich ubraniach pochylają się nad obłymi ciałami małych świń. Na ścianach pobłyskują rzędami pionowe kreski upaćkanych odchodami rurek poideł. Pochrumkiwania i mlaski wypełniają pomieszczenie hangaru wszechobecną sferą cichych dźwięków. Miękki blask z przeszklonego sufitu opada na zwierzęta, beton, ludzi i świnie jak drobny pył. Ivo spogląda to przed siebie, to w górę, jakby się spodziewał, że coś strasznego stamtąd nadejdzie. – Ta – odzywa się człowiek w chlewni, wskazując świnię stojącą w przerażonej zbitej gromadzie. Dwóch pozostałych porusza się niespiesznie, ale fachowo. Jeden trzyma w ręku obszerną siatkę na drucianej oprawie i długim grubym stylisku. Drugi wchodzi między zwierzęta i rozpędza je, kopiąc słomę pod butami. Wskazana świnia biegnie pod wysoką rampę, spostrzega, że nie ma dokąd uciekać, i odwraca się, by wbiec prosto w siatkę. Uniesiona, zastyga w bezruchu. – Trzymaj. 52


Chłopak w czerwonej koszuli przykuca, sięga w dół i przez metalową obręcz wyciąga zwierzę z siatki za nogi. Podnosi i ogląda je krytycznie. – Nie wyrywa się – stwierdza i spogląda na Ivo. Ten krótko kiwa głową. Świnia z łomotem wpada do stojącego na rampie wielkiego plastikowego kontenera. Wewnątrz są inne. Trzy się nie poruszają. Jedna dygocze w nagłych atakach drgawek i tłucze zesztywniałymi racicami o dno pojemnika. – Ósma dzisiaj – mówi człowiek z siatką. Wspiera się na stylisku, spoglądając na Ivo spod rampy. – Chyba trzeba zadzwonić. – Przeciera czoło rękawem, odsuwając zlepione strączki szarzejących z wiekiem włosów. Wszyscy wiedzą, co to oznacza: zamknięcie farmy do czasu przeprowadzenia badań, łapówki, bezsenne noce. Jeśli źle pójdzie – likwidacja, po której już nigdy nie dadzą rady odbudować hodowli. Koniec zamówień. Mięso będzie podejrzane. Ivo zaopatruje dwie szkoły. Ten drugi zapala papierosa, chociaż nie robi się tego w chlewni. – Wiesz, co to jest, Ivo? Może Glässer. Szczepiliśmy je prawie na wszystko. Teraz oczy ludzi, tych u dołu i chłopaka przy kontenerze, patrzą na Ivo Ferreirę, właściciela farmy. Ivo dobrze wie, że nikt tak naprawdę nie podejrzewa Glässera, ale po świeżym transporcie Glässer to dobre wyjaśnienie, zaklęcie. Świnie nie mają jednak opuchniętych stawów. Są za to wybroczyny i reakcje z systemu nerwowego. Pomór, Pestis, zwalcza się obligatoryjnie z urzędu. – Poczekamy do jutra. Raul i Luis, zajdźcie tu jeszcze koło dziesiątej wieczór i znowu je obejrzyjcie. Jak coś, do kontenera. Te z kontenera rano do bicia i spalarnia. I, kurwa, na razie ani słowa. Jak będzie trzeba, ja zadzwonię. 53


Mężczyźni kiwają głowami, wychodzą z chlewni na rampę i przez drzwi z wielkiej hali na dwór. Rozchodzą się. Ivo idzie przez obszerne podwórze, mija dwa wraki samochodów leżące w wysokiej trawie i starą betoniarkę. Powietrze pachnie ziemią i czymś nowym, jakby rdzą. Ivo zatrzymuje się z ręką na klamce i odwraca głowę, spogląda w niebo, węszy. Stoi tak przez chwilę, jakby wypatrywał czegoś w górze. Wreszcie wchodzi do domu. W przedsionku zostawia kalosze i idąc w skarpetkach przez pokój, zdejmuje kurtkę i rozpina guziki koszuli. W łazience wisząca krzywo neonówka w plastikowej oprawie buczy nierówno i mruga. Ivo z pochyloną głową wpatruje się w brudne zacieki w zlewie. Po długiej chwili prostuje się i patrzy na siebie w lustrze, na którym od wielokrotnych zaparowań osadził się matowy nalot. W błyskach białego światła ma wrażenie nierealności, jakby oglądał film z efektami specjalnymi. Znowu zbiera mu się na wymioty, chyba piąty raz od rana. W żołądku ma już tylko żółć i pianę. Na bladej skórze, od gardła po pępek i w poprzek, przez piersi, odcina się czernią nierówny krzyż. – Ja nie chciałem nic złego – mówi szeptem. Zbliża się do lustra i opuszkami bada chropowate krawędzie oparzeliny. Na brzegach jest brązowa, ku wnętrzu czernieje, a w paru miejscach prześwituje wilgotnym mięsem. Jest jeszcze gorzej, niż było rano. Ivo wchodzi pod prysznic i odkręca wodę. Chwyta gąbkę, zaczyna ją namydlać, najpierw powolnymi ruchami, potem coraz szybszymi. – Ale co ja zrobiłem? – powtarza cicho raz za razem wysokim, łamiącym się głosem. – Ale co ja zrobiłem? Szumi woda. Ivo Ferreira szoruje czarny krzyż na piersiach, od góry do dołu. Na razie nie zwraca uwagi na ból.

54


Devair znad masywnych skrzyżowanych ramion patrzy do wnętrza taczki. – Co to za szajs? Wagner, to on z nich dwóch zwykle gadał i wykłócał się o ceny, teraz nic nie mówi. Stoi krok za Robertem. – Z jakiegoś szpitala, tego tam, co za nim hotel budują. Szlachetna stal. – Roberto nachyla się nad taczką i grzebie patykiem wśród znalezisk. Na ściankach taczki matowieją zaschnięte grudki betonu. Nożyczki, igły i metalowe pojemniki grzechoczą i błyskają w promieniach słońca. – Miedź. – Pokazuje zwój kabla. – A to, szefie, coś wyjątkowego. Devair nie pochyla się jeszcze, patrzy na zbieraczy zmrużonymi oczami. Zadzwonili do bramki i czekali tu, na betonowym podwórku, dobre pięć minut. Wreszcie wyszedł do nich ze swojego blaszanego biura. Nigdy ich nie wpuszcza do środka. Najpierw starannie zamknął drzwi na klucz, potem przeszedł parę metrów rozkołysanym krokiem grubasa i odwrócił się, żeby popatrzeć na miniaturowy krajobraz złożony z czterech wielkich hałd rdzewiejącego złomu, jakby chciał skontrolować, czy w jego królestwie wszystko w porządku. Znowu podjął marsz ku czekającym zbieraczom. Teraz stoi nad nimi i nad ich taczką, którą co drugi, trzeci dzień przywożą wypełnioną metalem. Za plecami ma swój świat. Jest tu szefem i wszystko od niego zależy. Z ulicy dobiega warkot aut i ciężarówek jadących do hurtowni. – To było w jednej dużej maszynie, szefie. Jak byśmy dali radę ją całą wymontować, to, kurwa, dobre dwieście kilo byśmy przynieśli, ba, trzysta, ale nie ma jak. – Roberto spogląda na Wagnera, potem znowu na Ferreirę. – Gdyby się dało pożyczyć palnik… – Nie ma mowy. Devair sięga do taczki po przedmiot, próbuje go podnieść, ale okazuje się dużo cięższy, niż sądził. Napina mocniej mięśnie 55


i unosi cylinder. Przysuwa go do twarzy i przygląda mu się, obracając w dłoniach. Metal jest zimny, gładki, a cylinder bardzo precyzyjnie wykonany. Zauważa, że walec składa się z dwóch części połączonych tak ściśle, że ledwie widać cieniutką kreseczkę w miejscu, gdzie do siebie przylegają. Wygląda to tak, jakby dokładnie przez jego środek niczym oś przebiegał drugi walec o mniejszej średnicy. Na podstawie bryły widać okrężną linię łączenia obu elementów. Na boku, w połowie, jest prostokątne okienko, szybka z ciemnofioletowego szkła. Nic przez nią nie widać. Devair odwraca się i rusza w głąb placu. Za blaszanym biurem, w cieniu hałdy, stoi kilka dużych stołów, na których wycina się cenne kawałki ze złomu. Narzędzia leżą w skrzyni, wiele zardzewiałych, brązowych, zniszczonych przez czas i kurz, niektóre nowsze, ogumowane, kolorowe. Złomiarze idą za nim. Wokół żelaznych nóg stołów rośnie trawa. Wszędzie panuje duszący zapach betonu, rozgrzanego w słońcu smaru i czegoś jeszcze, może gumy. Ferreira stawia cylinder na stole i bierze krótki łom. Porusza się gwałtownie, nie jest człowiekiem, który potrafi działać precyzyjnie. Zostawia karby na idealnie gładkiej powierzchni, metaliczny dźwięk rozlega się jak odgłos z kuźni przerywany czasem płaskim trzaskiem, gdy ostrze łomu trafia w okienko. Szybka nie chce się wyłamać. Po chwili Ferreira jest już spocony i rozdrażniony, klnie pod nosem. Strąk zaczesanych do tyłu na żel czarnych włosów opada mu na twarz. Tłucze już od niechcenia, ze złości. I nagle szybka pęka z głośnym pustym trzaskiem i rozpada się na części. – Nic tam nie ma – mówi, nachylając się nad walcem. Chwyta go i skierowuje otwór pod słońce. – Nic tam nie ma – powtarza głośniej. Za szybką biegnie kanał zakończony gładką wypukłą powierzchnią ściany wewnętrznego walca. Devair rzuca cylinder 56


na brudny blat, przedmiot upada z ciężkim stukiem, toczy się powoli i nieruchomieje. Mężczyzna oddycha ciężko i wpatruje się wściekle w metaliczny kształt. Nagle Wagner bez słowa przeciska się między Robertem i Ferreirą. Chwyta walec, podnosi go z trudem, przesuwa palcami po powierzchni podstawy. Słychać metaliczny szczęk. Złomiarz obraca dłońmi, jakby odkręcał słoik, i stawia energicznie cylinder na stole. Na dobrą chwilę cała trójka zastyga w bezruchu. Pierwszy pochyla się Ferreira, wspiera dłonie na kolanach i nie dotykając rzeczy, zagląda w okienko. Milczy. – I co, szefie, coś tam jest? – mówi Roberto. Do tej chwili uśmiechał się tylko, jakby chciał powiedzieć: „To nie moja sprawa”. Teraz wyciąga szyję, pyta z zainteresowaniem. Devair mruczy coś pod nosem, przekrzywia głowę, wreszcie bez słowa chwyta walec i szybkim krokiem niesie do stołu kawałek dalej, pod hałdą złomu. Tam niecierpliwymi ruchami mocuje go w przytwierdzonym do żelaznego blatu imadle, szlachetna stal wśród starych chropawych blach. Wciąż klnie cicho pod nosem, gdy rozgorączkowanym krokiem chodzi wokół, kopie kawałki karoserii, wiadra, puszki po farbach i olejach. Szuka pilarki. Podnosi ją wreszcie z ziemi, czarny kabel ciągnie się wśród traw do szpuli przedłużacza i dalej, do baraku biura. Devair nachyla się, tarcza pilarki rusza, metalowy jęk zygzakiem bije w pomiażdżone burty samochodów. Pomarańczowe iskry sypią się w pył placu. Wagner i Roberto tylko popatrują na siebie, rozmowa jest niemożliwa. Postawą wyrażają gotowość do pomocy, ale Devair nie spogląda na nich w ogóle, jakby nagle całkiem zapomniał, że są na jego terenie. Części walca pod wpływem cięcia zaczynają się poruszać, przesuwać względem siebie. Już nie stanowią spójnej, ściśle dopasowanej całości. Devair wyłącza pilarkę i odkłada ją na 57


ziemię, po czym zaczyna przyglądać się nierówno pociętym częściom. – Devair, zapłać nam – mówi Roberto proszącym tonem. Właściciel złomowiska odwraca się ku nim i sięga do kieszeni, jakby w ogóle nic się nie stało. Odlicza pieniądze i wręcza Robertowi. Wtedy na nich spogląda. Ma szkliste, szeroko otwarte oczy. – Bez ważenia? – mówi Roberto niepewnym głosem. – Mało? – pyta Devair. – Tu ekstra. – Dodaje dwa banknoty. Roberto bierze pieniądze, ale nie odchodzą. Nastaje milczenie. – Co jest w środku? – pyta wreszcie Wagner. – Coś ładnego. Ale wam się nie przyda. Spierdalajcie i nikomu ani słowa. Mężczyźni odchodzą z ociąganiem.

W pokoju Leide Ferreiry panuje cisza. Dom pogrążony jest w gorącym blasku popołudnia. W smugach światła powoli opadają drobiny kurzu. Marii w głowie wciąż dźwięczy stateczny, uspokajający głos policjanta, jak z innego świata. Powiedział, żeby poszukać w pokoju Leide pamiętnika albo listu, albo czegokolwiek, więc poszła tam od razu, kiedy tylko zamknęła za nim drzwi. Siedzi teraz na łóżku na wprost telewizora i zaciska palce obu dłoni na żółtej kartce z notesu, na której policjant napisał numer telefonu. W magnetowidzie jest wysunięta do połowy kaseta. Prostokąt naklejki, na której flamastrem napisano „XVII”, świeci bielą na tle czarnego odtwarzacza i telewizora. Maria widzi siebie w wypukłości ekranu. Na pierwszym planie w zaciśniętych dłoniach nieproporcjonalnie wielka kartka. W tle twarz 58


obramowana czarnym kręgiem włosów. Wcale nie jestem silna, myśli. Jest bardzo cicho. Magnetowid przyjmuje kasetę z plastikowym chrobotem mechanizmów, na wyświetlaczach pojawiają się uproszczone napisy. Maria włącza telewizor i przewija taśmę do początku. Wciska PLAY. Przez dłuższą chwilę ekran wypełniają szumy i nagle pojawia się obraz. Kamera przesuwa się powoli wzdłuż fasad budynków – między dwa zwyczajne bloki wciśnięty jest neogotycki kościół. Prosto w kamerę świeci słońce i błyszczą świetliste flary na szkle obiektywu, jakby upał i blask Goiânii jakoś przedostał się tam, na taśmę. Chwilę później metro. Ładna młoda kobieta w niebieskiej sukience wjeżdża po ruchomych schodach stacji, w tle przyspiesza żółty pociąg. Gdy kobieta jest już na górze, zbliża się do kamery i wchodzi w światło neonówki jakiegoś długiego podziemnego korytarza. Widać, że patrzy przed siebie pustym wzrokiem jak ogarnięta szaleństwem, ma taki wyraz twarzy, jakby coś w niej dojrzewało do uwolnienia. Idzie przed siebie pogrążonymi w półmroku korytarzami metra. Wybucha śmiechem, najpierw jakby na próbę, a później zanosi się nim szaleńczo i coraz głośniej. Rzuca się na kafelkowaną ścianę, truchta, przystaje. Jej śmiech stopniowo zmienia się w nieartykułowane skowyty i wrzaski. W transie tłucze z rozmachem trzymaną w ręku siatką o ścianę, rozsypują się jakieś owoce, pęka butelka mleka i nagle wszystko jest pokryte białym płynem, a kobieta wrzeszczy, jakby to była krew. Maria w ścieżce dźwiękowej wyróżnia spokojny, nostalgiczny utwór fortepianowy, którego nie zna. Później w pustym korytarzu, wśród echa własnych krzyków, kobieta na ekranie miota się spazmatycznie, rzuca ramionami, dyszy, tarza się w mleku, wreszcie klęka na mokrej podłodze, jakby stężała w epileptycznym ataku. Ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w górze, na 59


zmianę wrzeszczy, dławi się i wymiotuje białym płynem, a z jej uszu po sukience leje się gęsta, śluzowata krew. Nagle scena się urywa i ekran znów wypełniają szumy. Syk telewizora brzmi kojąco w porównaniu z wrzaskami kobiety. Po chwili robi się całkiem czarno i Maria myśli z ulgą, że to koniec nagrania. Ale czerń pełga błękitami i po chwili Maria pojmuje, że widzi początek kolejnego filmu. Z ciemności wyłania się beżowy jasny krąg – to chyba morskie dno poniżej zwalistej kolumny czerni. Drobne nierówności i fałdki przesuwają się pod okiem obiektywu. „Jedenaście kilometrów pod powierzchnią wody”, odzywa się nagle miękki głos lektora, „w krainie, do której nigdy nie dociera światło słoneczne, panuje ciśnienie przekraczające tysiąc atmosfer”. Obraz przesuwa się nieznacznie w prawo i w lewo, jakby kamera była na mechanicznym wysięgniku. Wszędzie w kręgu światła jest jednakowa płaska powierzchnia. „Nie ma tu żadnego życia. Na dno stale opadają drobne organiczne resztki, lecz się nie rozkładają. Ten nieustający powolny opad martwych organizmów naukowcy nazywają morskim śniegiem”. Maria wpatruje się w oceaniczne dno. Nagle zdaje sobie sprawę, że od dłuższej chwili siedzi nachylona ku telewizorowi, jakby chciała dostrzec coś istotnego w kręgu podmorskiego reflektora. Niczego jednak nie dostrzega. Panuje cisza. Na ekranie jeszcze przez długą minutę przesuwa się monotonny pejzaż. Potem obraz znika i jego miejsce zajmują chaotyczne kropki szumu. Na wyświetlaczu magnetowidu 6 minut i 24 sekundy. Maria przewija trochę do przodu, ale na taśmie niczego więcej nie ma. Wstaje z łóżka, ocierając łzy, i podnosi różową słuchawkę telefonu, który Leide trzyma na nocnej szafce oklejonej nalepkami z bananów. Wykręcając numer z kartki, Maria patrzy w ekran, w który Leide patrzyła każdego dnia. Kiedy był wyłączony, w jego szarozielonkawej powierzchni widziała 60


niewyraźne, zniekształcone odbicie samej siebie. Czasem pilotem włączała nagrywanie. Jeśli fragment jej się nie spodobał albo był za długi, cofała taśmę i kasowała, ile uznała za konieczne. Była skrupulatna. Nigdy nie puszczała kaset koleżankom ani rodzicom. Stoją ponumerowane na półce. Zanim wybrzmiewa pierwszy sygnał, Maria odkłada słuchawkę. Pamięta ciążę, wózek spacerowy, naukę chodzenia, rower, operację kolana, to, jak Leide bardzo lubiła chodzić na stację, żeby oglądać pociągi, pamięta klocki, niańkę, ale cały ten ciepły, znany, drżący realnością i zapachami świat gwałtownie blaknie jak stara gazeta i Maria czuje się przez krótką chwilę tak, jakby stała wysoko w zaśnieżonych górach i uświadomiła sobie, że ma niewłaściwą mapę. Nic nie wiem o Leide, myśli. Zupełnie przeoczyłam to, co najważniejsze. W mieszkaniu cząstki kurzu opadają w ukośnych promieniach słońca.

– Pańska córka przestała przychodzić do szkoły, panie Ferreira. Czy może pan to jakoś wyjaśnić? Devair trzyma przy uchu czarną słuchawkę i patrzy w szklane drzwi wychodzące na trawnik z tyłu domu. Od rana oczy ma szeroko otwarte. Nie chce niczego pominąć. – Panie Ferreira, jest pan tam? – O, tak. – Więc… – Mamy tu rodzinną… zjazd rodzinny. Bardzo ważny. Leide nie może chodzić teraz do szkoły. – Tak? – w głosie nauczyciela brzmi zaskoczenie. Milczy przez chwilę. – Czy… czy dobrze się pan czuje? Devair rozgląda się po pokoju. W rogu świeci się ekran telewizora, ale nie słychać słów. Niebieskie lśnienie emanuje 61


od dołu na święte obrazki na telewizorze, sączy się na dywan, obrus, poręcz fotela. Nasz dom jest dość ciemny, myśli. – Panie Ferreira, Leide będzie musiała nadrobić ten cały materiał. Devair uświadamia sobie, że niedawno kupili telefony bezprzewodowe. Nie musi już stać tu, przy stoliku, na długość kabla. Ciągle nie może się przyzwyczaić. Uśmiecha się i rusza przed siebie, oddycha głęboko. – Teraz to nieistotne – mówi. Granatowa zasłona z połyskliwego materiału poddaje się za drugim szarpnięciem i opada ciężko, łamiąc się w nieforemne pagóry. Hałasują metalowe klamerki. – Nieistotne? Ale… – Wyjaśniłem już panu, co i jak. Dużo się u nas zmieniło. – Firanki rwą się, nie chcą puścić. Przy karniszu zostają białe strzępy jak resztki pajęczyn. Devair rusza na drugą stronę salonu do dwóch kolejnych okien. Przestępuje leżącego psa z kałużą wymiocin wokół pyska, która wsiąkła żółtą plamą w nowe flokati, mija stół, mija regał z lepszą zastawą, chwyta wolną ręką zasłony. – Leide za dwa lata chce iść do koledżu. – W słuchawce chrząknięcie. – Teraz jest szczególny okres. Nie może się opuszczać w nauce i państwo powinni, jeśli mogę sobie pozwolić na taką… Devair nie słucha. Miękka chłodna biel światła pochmurnego dnia wpada teraz całą powierzchnią okien. Oblewa meble i ściany, kładzie się na suficie. Devair jest zaskoczony, jak jasno może być. Rusza do tylnego wyjścia na trawnik za domem. Popycha szklane drzwi i czuje żwir pod kapciami. Patrzy w niebo. Idzie przed siebie. – Jestem zajęty. Rozłącza się. Telefon rzuca na trawę.

62


Hernan siedzi dwa kroki od łóżka. Wyobrażał to sobie inaczej. Nie sądził, że ciało człowieka może samo stać się niebezpieczne. Kojarzy mu się to z wierzeniami ludowymi, majaczą w pamięci teorie o rodzajach magii działającej na odległość, o których uczył się na studiach. Człowiek o ziemistej cerze czekający pod drzwiami poinformował go wcześniej cichym głosem, ile czasu może spędzić w tym pokoju i jakie środki bezpieczeństwa zachować. Nie pić, nie palić, nie dotykać chorego, nie przyjmować od niego żadnych przedmiotów. W rogu salki stoi wysoka pielęgniarka w fartuchu i plastikowych okularach. Takich używa się w prosektorium albo przy epidemii eboli, myśli Hernan. Nie może oprzeć się wrażeniu, że to widzenie więzienne, pierwsze z wielu. Stracił całą pewność siebie, z którą wchodził do kliniki. Przy drzwiach stoi jego kamerzysta, w rogu pokoju dźwiękowiec. Czekają na sygnał. Pokój jest prawie całkiem pusty, wyjąwszy łóżko, parę krzeseł i sprzęt medyczny, ale panuje w nim przyjemny ciepły półmrok, niekojarzący się z niebieskawą bielą aseptycznych korytarzy kliniki. Hernan spodziewał się, że najgorszy będzie Ferreira, ale tak nie jest. Spoczywa spokojnie pod prostopadłościennym baldachimem z grubej folii, przykryty prześcieradłem. Różowe i szare plamy gdzieniegdzie przesączają się przez materiał i chyba bardzo powoli się powiększają. Oczy ma otwarte i rozgorączkowane. Pół leży, pół siedzi na łóżku. Pod czarnym wąsem pełga dziwny w tej sytuacji, może nawet kpiarski uśmiech. Chory przenosi spojrzenie na Hernana i dziennikarz ma wrażenie, że Ferreira chce mu coś przekazać, jakąś tajemnicę, przyjacielskie porozumienie dwóch facetów wśród tych sterylnych obcych. Teraz piłka jest po stronie Briseiro. Zapada cisza. Powinien zaczynać. Chrząka i daje znak kamerze. Spogląda w dół, jakby nagle sobie przypomniał, że w dłoni ściska mikrofon, i przysuwa go do ust. 63


– Panie Ferreira, dziękuję, że zgodził się pan na wyłączny wywiad dla Rede Globo. – Gramy w jednej drużynie, człowieku – odzywa się Ferreira takim tonem, jakby rozmawiali już od pół godziny. Mówi powoli, głos ma niski i schrypnięty, trochę niewyraźny, ale można rozróżnić słowa. – Chyba wiem, o co będziesz pytał. Muszę ci powiedzieć, że w sumie to wszystko wyszło na dobre. Briseiro mruga oczami. Nie jest pewny, czy powinien coś odpowiedzieć, czy pozwolić mówić Ferreirze. – Tylko popatrz na mnie – ciągnie chory i rozkłada ramiona, jakby prezentował szykowny garnitur. Uśmiecha się, oczy szklą mu łzy wzruszenia. – Już niedługo i do widzenia. O czym on mówi, zastanawia się Briseiro, że umrze czy że go wypiszą zdrowego? A może o czymś jeszcze innym? – Nie przejmuje się pan córką albo żoną? – pyta spontanicznie. Ferreira spogląda na niego czujnie i po chwili odpowiada cicho: – Leide wie jeszcze lepiej niż ty i ja, o co w tym wszystkim chodzi. Tylko na nią popatrz… – Spojrzenie chorego ucieka w górę, jakby coś tam ujrzał. – Jak ona… aach, człowieku. Nic się nie bój, to inna liga. Fakty, człowieku, fakty, wystarczy patrzeć i wyciągać wnioski. – Ferreira zniża głos, zaczyna chrapliwie dyszeć. Przewraca oczami. – Tu jest ciemno i jestem głodny – mówi zdecydowanie, z pretensją w głosie. – Ale nie będę się awanturował, bo to już zaraz nie będzie miało znaczenia. Nagle wyciąga rękę, żeby chwycić Hernana za ramię, lecz trafia w naprężoną folię medycznego baldachimu. – Wiesz, co to jest hormeza? Briseiro patrzy w dół, na obracające się szpulki taśmy za półprzezroczystą szybką z plastiku. Jego plan stracił sens, 64


ale postanawia trzymać się pytań, które przygotował, bo są w tej chwili równie dobre jak każde inne. Mówi cicho, od niechcenia: – Czy czuje się pan odpowiedzialny za tragedię tylu osób? Ferreira otwiera usta, ich jama powiększa się i czernieje w jego zdeformowanej bąblami twarzy, jakby chciał połknąć wielki kawałek jedzenia. Dyszy. Trwa tak dłuższą chwilę. – Patrz, zmienia się wszystko. Hernan wyłącza magnetofon. Nie czuje złości, raczej zawodowe rozczarowanie. Czuje, że kadr z Ferreirą z oczami w słup i otwartą gębą będzie niezły, dramatyczny. Hernan wie, że jeszcze wróci do tego pokoju. Jego szefowie będą czekać na sensacyjny materiał na wyłączność, a on sam będzie siedział na krześle przygarbiony, z umysłem dryfującym wśród zupełnie innych spraw. – Dyrekcja postanowiła, że spełnimy pana prośbę. Lucinda Melez przyjdzie dla pana zaśpiewać. – Ja wiem, ja wiem – chrypi Ferreira. – Milion dolarów. Nic mnie nie zatrzyma. Już jestem w ruchu, człowieku. Sprawy są w ruchu. Gdy Hernan Briseiro opuszcza izolatkę i oddaje fartuch człowiekowi z NUCLEBRAS, który przyjmuje go w rękawiczkach jak cenną kruchą wazę, odprowadzają go urywane jęki i niewyraźne słowa chorego.

Mimo że włączyli klimatyzację, której zwykle nie włączają, bo buczy, cieknie i nabija rachunki, jest gorąco. Gorąco i ciemno, świecą się tylko dwie punktowe lampy stojące w rogach pokoju. Devair tak to wszystko ustawił, żeby było widać lśnienie. Na stole metalowy cylinder góruje nad butelkami piwa, puszkami, szklankami, talerzami z sałatką rybną i paterami 65


z ciastem. Jego chirurgicznie precyzyjny kształt i matowy połysk nie pasują do otoczenia. Znad skośnie odpiłowanej górnej części sączy się delikatny ultramarynowy blask. Odbija się w twarzach ludzi i krawędziach filiżanek, miękko osiada na przedramionach i ubraniach. Devair siedzi za stołem na sofie, rozparty, zadowolony. Je i pije, palce, którymi gestykuluje, są ubrudzone majonezem. Dookoła na fotelach z różnych kompletów, krzesłach i pufach siedzą ludzie, trwają rozmowy, czasem brzmi śmiech. Brzęczy szkło, ktoś nalewa piwo. Z hi-fi stojącego na meblościance po drugiej, ciemnej stronie pokoju leci muzyka, kończą The Bangles, zaczyna Madonna, w mroku jarzą się żółte cyfry wyświetlacza. W holu, za drzwiami salonu, rozlega się szczekanie psa, trzaskają zamki, rozlegają się entuzjastyczne powitania i chwilę później pas żółtego światła atakuje mrok salonu. W wejściu staje uśmiechnięty Ivo, brat Devaira. Wokół jego nóg kręci się pies i liże go po rękach. – No, gdzie masz to cudo? – mówi Ivo, ale już od pierwszej sekundy jego wzrok przyciąga niebieskie lśnienie pośrodku stołu. Najpierw myśli, że to jakiś elektryczny oświetleniowy gadżet do salonu, ale nie, to coś całkiem innego. – No, no. Nie wita się z nikim, tylko od razu powoli podchodzi do stołu i nachyla się nad pojemnikiem. Devair wpatruje się w niego z półuśmiechem zastygłym na ustach i drinkiem w lekko uniesionej ręce. Na twarz Ivo pada blask, a kiedy nachyla się głębiej, róg jego koszuli brudzi się o brzeg talerza z sałatką. Całą twarz ma jakby zanurzoną w morskiej toni. Dopiero teraz widać, jak mocne światło płynie z metalowego cylindra. Rozmowy powoli cichną. W magnetofonie z trzaskiem kończy się kaseta. Słychać sapanie psa i grzechot przejeżdżającej za oknem furgonetki. W oczach Ivo jarzą się dwa niebieskie punkty. 66


Chryste Panie, to straszne, chce powiedzieć, ale chrząka, bierze oddech i mówi: – Piękne, Devair. – A po chwili: – Co to właściwie jest? – Sunie spojrzeniem po twarzach ciekawych jego reakcji. – Cholera wie. – Devair pochyla się, odstawia drinka i grubą owłosioną ręką poklepuje bok cylindra. W drugą rękę bierze wielką kanapkę. – Ale ja w tym widzę, kochany, pieniądze, i nawet dużo więcej. – Jak to? Devair prycha kpiąco, jakby usłyszał oczywiste pytanie. – Jest tysiąc sposobów, trzeba uruchomić mózgownicę – mówi z ustami pełnymi jedzenia. – Siadaj, znasz wszystkich? Ivo rozgląda się znowu. Część osób zna, sąsiedzi, innych widzi po raz pierwszy. W zasadzie nic takiego nie zaszło, lecz trudno mu sobie wyobrazić, że teraz miałby się z kimś witać, poznawać. Jest trochę oszołomiony, kiwa głową ogólnie do zebranych i siada na wolnej pufie. Znowu słychać rozmowy. Przy magnetofonie pojawia się Leide, wysoka i koścista. Zmienia kasetę. Ivo patrzy przez chwilę na jej nagie uda widoczne w półmroku i obcisłe różowe szorty i nagle przeczuwa, że dziewczyna go obserwuje tak samo jak przed chwilą Devair, jak gdyby od jego reakcji wiele zależało. W dodatku nie ma Marii, która zwykle kręci się z pokornym uśmiechem w pobliżu Devaira jak mała rybka przy kaszalocie, a teraz pewnie krząta się gdzieś w kuchni albo rozstawia stoliki na trawniku za domem, jakby nie chciała tu być i specjalnie wymyślała sobie zajęcia. Z hi-fi zaczyna płynąć melancholijny śpiew Lucindy Melez, ulubionej serialowej gwiazdy Devaira. Devair wydaje z siebie gromki okrzyk aprobaty i klaszcze kilka razy. Leide wychodzi z cienia, z twarzą bez wyrazu rzuca mu krótkie spojrzenie i rusza do drzwi. Przechodzi obok wielkiego plakatu w szklanej antyramie, który przedstawia 67


grafikę kolorowego przyczajonego tygrysa o lśniących błękitnych oczach, i podobny błysk Ivo dostrzega w spoglądających z ukosa oczach Leide. Przez chwilę widzi cztery płonące źrenice, jej i tygrysa. Jest w salonie dopiero dziesięć minut i już ma wrażenie, jakby ci ludzie wylecieli na jakąś niedosiężną orbitę. Kiedy to się stało, myśli, czemu dopiero teraz zwróciłem na to uwagę? – W porządku, Ivo? – pyta Devair mocnym, lekko schrypniętym głosem. Ivo uśmiecha się, kiwa głową i nalewa sobie wódki. Kilka godzin później wszyscy są już pijani. Ivo, oparty o zimny zlew, całuje się w ubikacji z jakąś nieznajomą kobietą, chyba sąsiadką Ferreirów, która rozpina mu guziki koszuli. Obok gruby facet z komisu samochodowego wymiotuje do muszli. Zza uchylonych drzwi dochodzą tubalne okrzyki Devaira, który w przerwach między pijackimi przyśpiewkami wciąż je, jakby cały czas dręczył go głód, i rozpowiada wszystkim, że się za miesiąc wyprowadza do nowego domu w Senador Canedo, już go sobie upatrzył, idą duże zmiany, koniec oczekiwania. Ivo odrywa się od kobiety i wchodzi do salonu. W półmroku wysokie szklanki obwiedzione są fosforyzującymi kręgami. Na fornirowanych drzwiczkach meblościanek jarzą się delikatnie ultramarynowe kwiaty, ekran telewizora i święte obrazki obwiedzione są falistą linią świecącego błękitu, a warujący obok szafki pies ma w poprzek grzbietu lśniące pręgi jak magiczne zwierzę z kreskówki: ktoś wszędzie rozsmarował pył z cylindra. Koścista dziewczyna w ubraniu hippiski ze śmiechem szybko porusza rękami, jej zanurzone w świecącym pyle opuszki palców zostawiają ulotne niebieskie linie i kręgi powidoków. Jakaś kobieta głośno wymiotuje na trawnik za przeszklonymi drzwiami. To Maria. Na granatowym niebie widać punkty niektórych jasnych gwiazd. 68


Ivo chce coś powiedzieć, ale nie potrafi sformułować słów, chwieje się nad stołem. Patrzy na Devaira, jednak brat nie zwraca na niego uwagi, mówi coś z pełnymi ustami. Ivo opiera się ciężko o blat, dźwięczą szklanki i butelki. Nachyla się, w skupieniu wysuwa rękę, prostuje palec i chwiejnym ruchem wkłada go do stalowego cylindra. Niesłabnąca błękitna emanacja omywa jego dłoń jak woda. Pył jest bardzo delikatny, metaliczny, przypomina opiłki żelaza. Odchyla się i przygląda dłoni. Teraz wszyscy patrzą na niego w milczeniu. Przykłada palec do piersi, wysoko nad mostkiem, i przesuwa w dół, do pępka, a potem w poziomie, od sutka do sutka, i wybucha szorstkim, gwałtownym śmiechem, jak dziecko, które bało się wspiąć na drzewo, ale wreszcie pokonało strach. Rozlegają się śmiechy i brawa, ktoś wciska mu w rękę szklankę z wódką, ale rozlewa się alkohol, cieknie po ręce, lśniące krople spadają na dywan i gasną. Ivo chwieje się, ma wrażenie, że płonący krzyż na jego piersi jest jak przepustka do innego świata i że wszystko nagle robi się inne. Wreszcie stawia kilka splątanych kroków i pada ciężko na fotel. – To jest prawo dżungli! – krzyczy mu nad uchem Devair, kierując słowa do kogoś w pokoju. – Prawo dżungli, nie jesteś gotowy, idziesz na dno. Ktoś odpowiada niewyraźnie i Devair mówi z jedzeniem w ustach: – Nie, nie, ja jestem gotowy, ruszam dalej, teraz muszę mieć tylko trochę, rozumiesz, przestrzeni i niech się wszyscy odpierdolą, bo nic nie rozumieją, jeszcze zobaczą. Ivo zapada w sen.

Leide klęczy na łóżku i wsparta na łokciach, sypie ścieżkę kokainy. Ma zdrętwiałe palce, jak zwykle, kiedy wypali za dużo sortu i przepije wódką. Przykłada pustą lufkę po marihuanie 69


do nosa, nachyla się nad usypaną koślawo na okładce zeszytu ścieżką i wciąga mocno. Ostra szpica uderza w zatoki, łagodnieje i rozpływa się ciepłem gdzieś w głębi głowy. Obraz przed oczami się rozdwaja, ponoć Leide robi śmiesznego zeza po każdym strzale. Kiedy wreszcie dochodzi trochę do siebie, czuje dłonie na pośladkach i czubek twardego ciepłego penisa ocierający się o udo. Prostuje się, niedbałym ruchem odpycha chłopaka, obciąga mini i chwiejnie wychodzi z pokoju. Natychmiast zalewa ją czerń i łomot dyskotekowych basów. Tłum faluje w transowym rytmie Blue Monday, strzelają stroboskopowe błyskawice. Słyszy swoje imię, ktoś ją woła. Idzie do wyjścia, przeciska się między pulsującymi ciałami, ponad muzyką słyszy oddechy, tupanie setek stóp na podłodze sali. Czuje kokainę we krwi i cieknie jej z nosa. – Hej, Leide! Popycha drzwi wejściowe, wychodzi wraz z falą dźwięku. Przed knajpą jest grupa ludzi i obszar wrześniowego świeżego powietrza. Czuć nadchodzące lato i aromat ciepłego betonu. Twarze, śmiechy, ubrania. Ktoś ją chwyta za rękę, wyrywa się, uderza na oślep pięścią. Na ulicy kałuże światła, jakby padał deszcz, albo tak jej się tylko wydaje. Nagle ogarnia ją wściekłość, bo spodziewa się, że w rzędach samochodów na parkingu nie będzie mogła znaleźć swojej pumy, ale trafia na nią prawie od razu. Gdy już jest w środku i wsuwa kluczyk do stacyjki, w oknie pasażera pojawia się twarz. Chłopak tłucze otwartą dłonią w szybę. – Leide, czekaj, chciałem z tobą pogadać! Dziewczyna przechyla się, otwiera drzwi z prawej strony, przygazowuje na luzie i kiedy chłopak wskakuje na siedzenie, wrzuca jedynkę i rusza gwałtownie. Drzwi same się zamykają siłą pędu. Czerwona puma krótkim slalomem wypada 70


z parkingu na szosę. Z boku nagle słychać klakson, który potem cichnie w oddali. Neony, reklamy, światła samochodów i lśniące wodniste plamy asfaltu rozmywają się na tle mroku nocy i Leide zaczyna się kołysać w przód i w tył. Sportowy silnik ryczy jednostajnie. Szosa jest szeroka i prosta, w elipsach świateł auta migają białe pasy oznaczeń. Po kilku minutach jazdy neony i reklamy rozsuwają się na boki, zajmują miejsca z dala od szosy jak dzikie zwierzęta w obawie przed ogniem. Warsztaty. Motele. Złomowiska. Za nimi ciemność cerrado. Chłopak coś mówi, ale Leide słyszy tylko pojedyncze słowa. Szumi jej w uszach, resztę zagłusza wysokoobrotowy motor. Wskazuje ręką klapę schowka. Chłopak milknie i po chwili ją otwiera. Leide sięga do środka i wyjmuje srebrną kulkę, zawiniątko z folii aluminiowej. Ze schowka, grzechocząc, wysypują się kasety magnetofonowe i monety. Auto przez chwilę tańczy na pustej szosie, potem Leide je uspokaja. Chłopak rozwija folię. Delikatny fioletowoniebieski blask opada miękko na jego białą bluzę. – Co to za stuff, Leide? – pyta niepewnym głosem, ale dziewczyna go nie słyszy. – Co to jest?! – woła głośno ponad rykiem silnika. Leide, zwalniając tylko nieznacznie, wjeżdża na pobocze, a potem na szorstką powierzchnię cerrado. Zmieniają się odgłosy, pod kołami chrzęszczą kamienie, kule jałowca wpadają z trzaskiem na maskę pumy. W oddali widać porośnięte niskimi kulistymi krzaczkami wzgórza. Igły skał z wapiennymi łatami na tle nocnego nieba błyszczą w świetle księżyca. Samochód toczy się jeszcze przez chwilę z wyłączonym silnikiem i staje. Czuć zapach pyłu i suchej roślinności. – Syp. To nie dla ciebie. Ale skoro jesteś, dostaniesz. – Ale co to jest? – pyta chłopak. 71


Bierze kasetę i ostrożnie wysypuje na nią metaliczny drobny proszek. Zawija folię i drugą kasetą układa cztery równe ścieżki. – To jest ewolucja – odpowiada Leide.

Briseiro stoi w rogu holu szpitala, pod oknem, przy ostatnim z rzędu wiszących na ścianie telefonów. Wsparty o aparat, osłania słuchawkę dłonią i stara się mówić cicho, chociaż wszystko tonie w hałasie: za jego plecami kręcą się ludzie z NUCLEBRAS w żółtych ubraniach ochronnych, policjanci i lekarze. Jego kamerzysta i dźwiękowiec oraz adwokat Ferreiry stoją pięć metrów od niego i spoglądają po sobie niepewnie, między rzędami plastikowych krzeseł i poustawianymi wzdłuż ściany łóżkami, na których leżą zdezorientowani pacjenci oczekujący na ewakuację. Przez szklane drzwi wejściowe wlewa się pulsowanie ostrzegawczych świateł karetek, wykrzykiwane przez megafon polecenia i ryk mocnych silników różnych pojazdów specjalnych. Hernan Briseiro wsłuchuje się w kolejne bipnięcia w słuchawce i czekając, patrzy w wodniste oczy leżącego na łóżku tuż obok niego przezroczystego staruszka z wężykiem kroplówki w białym ramieniu. Wreszcie ktoś odbiera. – Hernan – przedstawia się krótko. – Z gościem ciężko się rozmawia. Zrobiliśmy minutę trzydzieści bez tekstu, można z tego wyjąć jakieś ujęcia do serwisu. Wywiad będzie, ale nie za darmo. Co? Jasne, ale pieniądze to jedna sprawa. On poza tym chce, żeby zrobić mu w pokoju koncert. Tak, w izolatce. Mamy mu ściągnąć Lucindę Melez. Kurwa, jasne, że to jest niebezpieczne, żebyś ty widział, jak tu są ludzie poubierani… Że jak? A skąd ja mam wiedzieć, jak ją przekonać, pogadaj z Siwym. Jak tego nie załatwimy, ten jego skurwielowaty prawnik pójdzie do innej stacji. Tak, wiem, że nikt poza nami 72


jej nie załatwi, ale on to zrobi z przekory. Nie, skoro już pytasz, to ja nie potrafię sobie wyobrazić, jak ona śpiewa w tej izolatce, ale najwyraźniej zobaczę to na własne oczy. Dzwoń za dziesięć minut. Briseiro odwiesza słuchawkę i podchodzi do swoich ludzi. – Załatwił pan, co trzeba? – pyta adwokat. – Dowiemy się za dziesięć minut. Człowiek spogląda znacząco na zegarek i Briseiro ma ochotę dla zabawy walnąć go w twarz. – Daj mi magnetofon – mówi do dźwiękowca. – Możecie iść na kawę albo coś. Przynieście mi żarcie. Zastanawia się, jak to będzie tam, w środku. Ponoć człowiek przekroczył wszystkie możliwe dawki. Żona w strasznym stanie. Córki nie znaleźli. Współpracownikowi trzeba było uciąć rękę, pies rozłożył się na dywanie. Mnóstwo znajomych w szpitalu, myśleli, że mają AIDS, idioci. Tymczasem on gwiazduje, jakby trafił główną wygraną na loterii. Trochę później dzwoni telefon. Briseiro z ustami pełnymi cuy potakuje i notuje w pamięci nazwiska ludzi, z którymi warto zrobić materiał. Sanitariusze wywożą z korytarza łóżka jedno po drugim. Jeszcze tego samego dnia siedzi w obskurnym pokoiku przy odrapanym okrągłym stole razem z doktorem Silado i szeryfem Silvą. W odbitym od blendy miękkim świetle kamery wszyscy trzej mężczyźni przyglądają się sobie i mimo że sytuacja jest oficjalna, Briseiro czuje do nich sympatię.

– Chłopak prawie wyrzygał żołądek – mówi sierżant Neves do Silvy, który prowadzi policyjne auto szutrową drogą przez rozgrzane wrześniowym słońcem cerrado. – Całkiem odwodniony. Coś tylko bełkotał. Założę się, że przywlókł to z dżungli. 73


To jeden z tych cwaniaków, co to chcą się sprawdzić i jadą do plemion. Przypinają się do drzew albo chcą zrobić wielką karierę w fotografii. – Szeryf Silva jedzie powoli, rozgląda się uważnie dookoła. Teren jest raczej płaski, w oddali rozciągają się wzgórza. Wszędzie, jak rozsypane na żółtym stole ziarna zielonego pieprzu, rosną suche kuliste krzaczki. Niebo ma spłowiały kolor. – Chcą żyć z Indianami, zgodnie z tradycją, odciąć się. Wracają z takimi chorobami, że nie sposób wymówić ich nazw, albo z tym całym AIDS-em. Do końca życia nie da się ich doleczyć. Ha, ha, jak przychodzi co do czego, to się nagle okazuje, że te nasze śmierdzące miasta mają coś dobrego, nie? Szpitale, lekarzy… – Nie wyglądał na gościa, który wyszedł z dżungli, raczej z imprezy. – Pewnie zdążył się przebrać i w ogóle. Może to była feta z okazji powrotu do domu i trafił go jakiś atak. To jest właśnie problem, przywożą francę z lasu, sami nie wiedzą, że ją mają, i wloką do miast. Potem tylko czytasz w gazetach, ilu ludzi się zaraziło. – Przez chwilę milczą. – Ponoć Kayapo z dochodzeniówki rozmawia z żoną w nheengatu. Skąd on ją wytrzasnął? – Czytałeś, co się stało w Anglii? – pyta Silva. – Parę dni temu facet wyszedł z domu obładowany spluwami. – Tam, tam na pierwszej, tam chyba coś jest. – Neves wskazuje ręką. Wśród roślin i głazów, między pagórkami, widać ciemniejszy kształt. Silva skręca z drogi w prawo i znacznie zwalnia. Policyjny wóz toczy się, z chrzęstem miażdżąc suche krzewy. – Kobieta siedziała na trawie. Dostała trzynaście kul w plecy. Nie jedną czy dwie, ale trzynaście. Potem wrócił do domu i załatwił własną matkę. Rozumiesz? Matkę. Najpierw zajebał psa. Wyobraź sobie, że wchodzisz do własnego domu, masz dookoła swoje ściany, ubrania na wieszaku, wykładzinę, zapachy, 74


każdy dom pachnie, nie? Podchodzi twój pies, cieszy się, że wróciłeś, a ty wyciągasz klamkę i bach mu w łeb. Przybiega matka, nie wie, co się stało, widzi syna, może się uspokaja na moment, a on znowu bach! Ciekawe, czy w ogóle zrozumiała, co się dzieje. Może przedtem rozmawiali? – Silva nachyla się odruchowo, żeby lepiej widzieć nierówną drogę przed autem. – Raczej nie, no bo co można powiedzieć własnej matce, kiedy ma się w ręku spluwę. Teraz widać, że regularny kształt wśród krzaków to czerwony sportowy samochód. Policyjny volkswagen podskakuje ostro, konstrukcja jęczy. – Stoi blisko autostrady. Zrobiliśmy niezłe koło. – Neves sięga do kabury, ale nie wyciąga broni, tylko upewnia się, że rewolwer tam jest. – Ile razy do niej strzelił? – Nie pamiętam. Później poszedł na miasto, bodaj szesnaście trupów. Zaszedł też do swojej byłej szkoły. Sentymentalny typ, nie? Potem strzelił sobie w łeb. Na szczęście dzieci były jeszcze na wakacjach, nikogo w tej szkole nie było. – Silva unosi ręce nad kierownicą w bezradnym geście i kręci głową. – Takimi przypadkami nie powinni się zajmować kryminolodzy ani psycholodzy, tylko ci goście, którzy badają bakterie w wulkanie albo aminokwasy w meteorytach. To zupełnie inna materia. Zupełnie inna. Silva zatrzymuje samochód dwadzieścia metrów od czerwonej Pumy GTB. Policjanci wychodzą jednocześnie, poprawiają bluzy i powoli ruszają. Wewnątrz widać ludzką sylwetkę, jakby ktoś spał z głową odrzuconą na zagłówek. Nad karoserią lekko faluje powietrze. Z oddali, zza wzgórza, dobiega niewyraźny szum przejeżdżających autostradą samochodów i miesza się z szelestami poruszanych wiatrem liści. – Proszę pani! Proszę wyjść z samochodu – woła głośno Silva, kiedy są kilka kroków od drzwi kierowcy. 75


Dziewczyna w środku nie reaguje i obaj zaczynają rozumieć, że coś jest nie w porządku. Neves pociąga za klamkę i otwiera drzwi pumy. Ze środka uderza dziwny metaliczny zapach zmieszany z jakąś organiczną nutą. Dziewczyna jest bardzo szczupła. Czarne włosy zwisają po obu stronach zagłówka, na którym opiera głowę. Zmatowiałe niebieskie oczy patrzą w sufit. Pod odchyloną górną wargą widać drobne ostre zęby. Wokół nosa brązowieją strupy. Ciemna krew, śluz i piana zaschły grubą skorupą na brodzie, szyi i podkoszulku. – Kurwa mać… – mówi cicho Neves. – Co tu się stało? Chyba się przećpała. Silva wsuwa głowę do wnętrza auta i rozgląda się. Ogarnia wzrokiem biały proszek w zmiętym kawałku folii, rozsypane kasety magnetofonowe, chusteczki, mapy i maskotki w otwartym schowku, okruszki, papiery, kasety wideo i jakieś ubrania skotłowane na wąskiej tylnej kanapie. W fotel kierowcy wsiąkła ciemnobordowa plama, którą widać między nagimi udami dziewczyny. Policjanci odchodzą kilka kroków. Silva zapala papierosa. – A zdawało mi się, że ten chłopak ześwirował i tak naprawdę nie ma żadnej dziewczyny w aucie na sawannie – mówi Neves, gestykulując nerwowo. – Był w takim stanie, że ciężko było go brać na serio, coś niezbornie bełkotał. Co oni wzięli? Są chorzy na coś? – Nie wiem. – Silva prostuje się, wspiera ręce na biodrach. Wiatr niesie zapach suchej trawy i pyłu z głębi cerrado. – Dziewczyna jest poparzona. To nie tylko krew, z oskrzeli ciekła jej piana. To jakieś chemikalia. Poza tym musiała to sobie wsadzić między nogi. Niekiedy dzieciaki tak robią z koką w dyskotekach. Może ktoś ich oszukał przy transakcji i kupili gówno. Udusiła się rzygami. – Kurwa… 76


Silva sunie wzrokiem przez sawannę. Wokół samochodu jest trochę śladów sportowych butów i drobne, gęste tropy drapieżników. Pewnie w nocy węszyły wokół auta. – Wiesz, co on powiedział na sam koniec? – Mówi cicho. Neves podchodzi i spogląda na niego. – Szkoda, że nie zostałem w łóżku. Tak powiedział na koniec: szkoda, że nie zostałem w łóżku. Milczą przez chwilę. Silva rzuca niedopałek na ziemię i powoli ruszają do radiowozu.

Marię budzi ostry, powtarzający się łomot. Może zresztą zbudziła się z innego powodu, a dopiero teraz ten łomot do niej dociera. Na pościeli jest siatka lśniących pasków, zza niebieskich żaluzji wpadają promienie słońca. Maria siada na łóżku. Ma w głowie senny chaos, który powoli odpływa i blaknie, pozostawiając niejasne przeczucia i pojedyncze sceny. Powoli, niezgrabnie wstaje, wsuwa stopy w kapcie i idzie do łazienki. Kiedy otwiera drzwi sypialni, łomot uderza z pełną mocą, a powietrze przesycone jest białą gorzkokwaśną zawiesiną z tynku i gipsu. Devair w głębi mieszkania wali ciężkim młotem w ściankę działową między kuchnią i salonem. Kawałki zaprawy i białe płachty kurzu pokrywają dywan, meble, telewizor, psa, który od wielu dni leży w jednym miejscu na flokati, garnki, parapety i szafki. Zęby drzazg drewnianego stelażu ścianki działowej, który trzaska przy każdym uderzeniu młota, wystają z postrzępionych gipsowych powierzchni. Od uderzeń z telewizora pospadały święte obrazki, leżą na podłodze wśród okruchów gruzu. Maria sunie dłonią po ścianie i dociera do łazienki. Staje przed lustrem. Z drobnej kościstej twarzy patrzą na nią zgaszone, podkrążone oczy, ma skórę jak z papieru 77


i rozczochrane kruche włosy, których coraz więcej każdego ranka zostawia na poduszce. Jest bardzo zmęczona, ciągle wymiotuje. Wygląda jak wiedźma, a nie ma jeszcze czterdziestu lat. Siada na sedesie i w tej chwili czuje, jak fragmenty snu wracają do niej niczym kawały drewna, które kiedyś porwał ocean, a teraz wyrzuca je z powrotem na brzeg wylizane i ciężkie od wody. We śnie znowu była w ciąży. Rodziła Leide bez żadnego bólu, tylko z poczuciem niejasnego onirycznego zadziwienia i niepokoju. Było mnóstwo krwi, jej ciało otworzyło się prawie do mostka. Pamięta też, że potem widziała przed sobą Leide, już zupełnie dorosłą, taką jaka jest teraz, całą pokrytą lśniącymi wodami płodowymi. Miała mokre włosy, które lekko się kołysały, kiedy stała pochylona nad leżącą na szpitalnym łóżku Marią i patrzyła jej w oczy z wyrazem zaciekawienia, może nawet pogardy. To trwało dość długo, po czym Leide odwróciła się i odeszła. Maria chciała ją zawołać, przytulić, ale nie umiała znaleźć słów, czuła, jakby wata zapchała jej gardło, a w dodatku skądś wiedziała, że dziewczyna nie zrozumie języka, jakim ona mówi. Później Maria siedzi przez chwilę na podłodze brodzika pod prysznicem i dygocze w strugach chłodnej wody. Ubiera się. Devair mamrocze do siebie, gdy Maria wchodzi do salonu; dostrzega ją kątem oka, odwraca się i patrzy zaskoczony, jakby przyszła z niezapowiedzianą wizytą. Potem znowu chwyta za młot. Nie widzi, jak jego żona bierze mocny biały foliowy worek i niezgrabnie zamyka w nim stojący na stole, pokryty budowlanym pyłem cylinder ze szlachetnej stali. Maria sądzi, że gdyby nawet Devair wszystko zobaczył, i tak by nie zareagował, bo jemu już ta rzecz przestała być potrzebna. Wychodzi. Trzyma worek oburącz: cylinder jest bardzo ciężki, a wiosenne powietrze na dworze ją dekoncentruje. 78


W autobusie jedzie niewiele osób i jest dużo wolnych miejsc, ale Maria nie siada. Prawą ręką chwyta się mocno poręczy, w lewej ściska worek. Nie stawia go na podłodze, chociaż jest bardzo słaba. Kiedy mięśnie jej rąk i nóg miękną ze zmęczenia, przymyka oczy i wyobraża sobie, że zamienia się w maszynę, taką jak na wysypisku Devaira. Zamiast łokci ma hydrauliczne przeguby, zamiast mięśni sploty stalowych lin, a w miejsce dłoni żelazne chwytaki, które gdy raz się zacisną, będą trzymać, choćby umarła na stojąco. Wtedy ból wrzynającego się w ciało worka na jakiś czas staje się mrowieniem i Maria czuje rozlewające się w palcach ciepło, nowe porcje siły. Wyobraża też sobie, że fale gorąca i zimna, które ją zalewają na przemian, to nie gorączka, tylko jakaś energia, może elektryczność albo ciepło słońca. Ta energia przepływa przez jej ciało i je zasila. Tak to sobie wyobraża. Zaciska dłonie i napręża wszystkie mięśnie. Wzdłuż kręgosłupa wiążą się ciężkie supły bólu. Z wysiłku w jelitach znowu zaczyna bulgotać i robi jej się niedobrze. Próbuje wrócić do myśli o smukłej stalowej maszynie, ale przez ten obraz przeziera inny: organiczne masy rozlane pod rozłażącą się, porowatą substancją skóry, drgające mięśnie zzieleniałe od gnicia, kości skruszałe w czarnej chorej krwi jak wilgotne próchno. Nie jestem żadną maszyną, myśli, tylko zlepkiem przypadkowych skurczy w ciele, które odmawia posłuszeństwa. Uświadamia sobie, że ze wszystkich obrazów pojawiających się w jej wyobraźni tylko ten jest prawdziwy. I że nawet jeśli tak nie jest, już nigdy nie będzie umiała myśleć inaczej. Każda dobra, dająca siłę myśl w końcu rozpłynie się i rozejdzie jak przepalona klisza, a pod nią będzie zawsze mroczna, krwawa substancja, pulsująca i chłodna jak podziemna rzeka. Nagle czuje, że musi wysiąść z autobusu i uciekać jak najdalej, wzbić się jak ptak, pędzić gdzieś w sawannę. Otwiera oczy. 79


Drzwi otwierają się z pneumatycznym sykiem, Maria jednak nie wysiada. Ma wrażenie, że wszyscy na nią patrzą, ale tak nie jest. Otacza ją atonalny hurgot starego silnika. A więc jeszcze tu jestem, myśli. Wreszcie powoli idzie chodnikiem z nierównych betonowych płytek, a wokół niej rozciąga się pięknie utrzymany ogród z rzędami cyprysów i tui, dywanami białych stokrotek, falującą na lekkim wietrze trawą. W zalanym słońcem przeszklonym wejściu do szpitala błyszczy chrom klamek. W głębi, za drzwiami, powoli przesuwają się białe postacie pielęgniarek i lekarzy i Maria się uśmiecha. Drzwi rozsuwają się automatycznie i kilka spojrzeń kieruje się w jej stronę. Oburącz podnosi nieco plastikowy worek i kręci głową, ale nie umie nic powiedzieć, więc rusza przed siebie, mija recepcję, wchodzi w jasno oświetlony korytarz. Mężczyzna z założonym palcem egzemplarzem „Revista Planeta” i plakietką z napisem „SILADO, J.” wychodzi jej naprzeciw z jakichś bocznych drzwi i gdy ją widzi, na jego twarzy odbija się zdumienie, zaraz potem strach. – To… To… – odzywa się wreszcie Maria. – To zabija moich bliskich. Worek wyślizguje się jej z rąk, korytarz stopniowo gaśnie, a ona sama czuje łzy pod powiekami i wie, że poniosła klęskę i zarazem zwyciężyła, że wszystko zrozumiała i wciąż niczego nie wie, i że teraz, kiedy głosy i twarze wokół niej gęstnieją, może położyć się i powoli, powoli niknąć.

Devair słyszy głos Lucindy Melez, która śpiewa tylko dla niego jego ulubione piosenki, i czuje, że się oddala, zsuwa coraz szybciej w inne miejsce. Wszystkie płyny schną jak wody płodowe, narządy krzepną w nowych formach. Jeszcze czuje 80


pieczenie na skórze i w kościach na zmianę z falami zimna i dalekie echa bulgotania w brzuchu, ale nie poświęca już temu uwagi. Jest prawie gotowy. Zdaje sobie sprawę, że wszystkich zaskoczy, i to go wprawia w radosny nastrój. Bierze jeszcze ostatni wdech i przymyka oczy. Nagle robi się jasno. Koniec oczekiwania. Bez ostrzeżenia siada na łóżku. Mocnym ruchem ręki zrywa foliową zasłonę. Uśmiecha się, wstaje i odsuwa na bok pielęgniarkę. Ogarnia spojrzeniem izolatkę i tych wszystkich ludzi, którzy teraz stoją w bezruchu jak woskowe figury, po czym rusza na korytarz. Drzwi jedne po drugich stają przed nim otworem. Najpierw idzie powoli, potem coraz szybciej, zaczyna biec, wypada w blask dnia. Jest syty, niczego nie potrzebuje, czuje gorąco i drżenie gdzieś w środku, jakby uruchomił się tam wielki zapas energii. Teraz już wszystko rozumie. Patrzy w dół, na swoje nowe, smukłe ciało lśniące od wydzielin, i ono jest takie piękne, takie piękne.

W roku 1987 w brazylijskim mieście Goiânia handlarze złomem wydobyli z opuszczonej kliniki fragment urządzenia medycznego zawierający izotop cezu. Przez wiele dni świecący na niebiesko radioaktywny materiał oddziaływał na ludzi i był rozprzestrzeniany w promieniu wielu kilometrów. W rezultacie co najmniej cztery osoby zmarły, a kilkadziesiąt otrzymało wysokie dawki promieniowania. Opowiadanie zostało zainspirowane tymi wydarzeniami. Wiele faktów, okoliczności, postaci i relacji między nimi zostało jednak znacznie zmienionych. Tekst ten nie ma w żadnym razie charakteru dokumentalnego i należy go rozumieć wyłącznie jako fikcję literacką.



Spis treści

Miłość morderców . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gasnąc . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Blask . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ślepcy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Koczownicy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Duplikaty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

5 29 47 83 115 139



W serii PROZA ukazały się m.in.:

Wilhelm Dichter, Koń Pana Boga Antoni Libera, Madame J.M. Coetzee, Hańba Paweł Huelle, Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala Michał Olszewski, Do Amsterdamu Joyce Carol Oates, Amerykańskie apetyty Gene Brewer, K-Pax Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób Zadie Smith, Białe zęby Bohumil Hrabal, Auteczko Zadie Smith, Łowca autografów Tatiana Tołstoj, Kyś Zbigniew Mentzel, Wszystkie języki świata Zadie Smith (red.), Poparzone dzieci Ameryki Paweł Huelle, Weiser Dawidek Ismail Kadare, Pałac snów Mikołaj Łoziński, Reisefieber Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski, Widnokrąg Wiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu Zadie Smith, O pięknie John Banville, Morze Judy Budnitz, Gdybym ci kiedyś powiedziała Kiran Desai, Brzemię rzeczy utraconych Kiran Desai, Zadyma w dzikim sadzie Santiago Roncagliolo, Wstyd Margaret Atwood, Moralny nieład John Banville, Mefisto Santiago Roncagliolo, Czerwony kwiecień Judy Budnitz, Ładne duże amerykańskie dziecko

177


Zadie Smith (red.), Księga innych ludzi Wilhelm Dichter, Szkoła bezbożników Junot Díaz, Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao Junot Díaz, Topiel Mohammed Hanif, Wybuchowe mango

W najbliższym czasie ukażą się: Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Rzeczy pierwsze Margaret Atwood, Rok potopu



Czy szybko się pan aklimatyzuje do nowego otoczenia? Czy sądzi pan, że działania stabilizacyjne są słuszne? Czy zabił pan kiedyś człowieka? Hilt odpowiadał spokojnie, oparty łokciami o blat, uświadamiając sobie, że nigdy w zasadzie nie myślał w taki sposób o tych sprawach. Zadawanie pytań własnemu życiu, wykreślenie siebie na jakimś układzie współrzędnych, tak – nie – tak – tak – nie, jak w zabawie w połącz kropki… Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej zastanawiał się nad znaczeniem tego, co mówi, i coraz mocniejsze stawało się wrażenie, że to wszystko to jakiś teatr, w którym jest jednocześnie widzem i aktorem. Co pan czuł, kiedy pierwszy raz zobaczył pan zabitego człowieka? Bohaterowie Miłości morderców mają wiele twarzy, imion, tożsamości. Płatny morderca, umierający aktor, prorok, skażony radioaktywną materią zbieracz złomu, zwykły turysta. Każdy z nich ma swoją historię, która zaczyna się i kończy w tym samym punkcie, newralgicznym punkcie świata – ludzkiej samotności. Każdy z nich, bez względu na miejsce i czas, musi sam zmierzyć się z otaczającą go rzeczywistością i z tym, co jest największym zagrożeniem – z samym sobą. Dojrzałość tej prozy jest zdumiewająca. To warsztat doświadczonego pisarza i wrażliwość debiutanta. Dariusz Żukowski, urodzony w 1978 roku w Opolu, ale związany z Krakowem, jest niedoszłym filologiem i antropologiem kultury. Pracuje jako tłumacz i redaktor. Współtworzy czasopismo antropologiczne „Barbarzyńca”. Pod adresem najpiekniejszyreaktor. blogspot.com prowadzi bloga, w którym zamieszcza swoje felietony i zdjęcia.

Cenaa deta Cen detal.l. 29 29,9 ,900 zł ISBN 978-83-240-1229-9

9 788324 012299


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.