Marek Maruszczak - Sally (opowiadanie dodatkowe)

Page 1


Wynalazek Sally

– Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł, Sally.

– Cicho. Daj mi się skupić, to delikatna operacja.

– Wiem, że delikatna, to w końcu moja szyja. Jeżeli nie będziesz uważała, to…

Ostatnie słowo przerwał nieprzyjemny odgłos, z którym ostrze skalpela zagłębiło się w ciało Bogdana.

– O cholera – skwitowała Sally, patrząc na jego szyję, z której wystawała rogowa rączka.

– Wiesz, gdybym żył, to mógłby być problem – stwierdził siedzący na taborecie Bogdan, zezując w kierunku rany.

Skalpel wszedł w ciało głęboko Tylko ledwo widoczna linia rany i sama końcówka narzędzia wskazywała na to, że ciągłość skóry została przerwana. Poza tym szyja była zupełnie zwyczajną, pokrytą wczorajszym porostem częścią ciała nieumarłego. Bogdan, do którego należała, identyfikował się jako zombie, chociaż wolał określenie obywatel długodojrzewający.

– To nie był najlepszy pomysł – westchnął mężczyzna, wstając z taboretu, po czym skierował się w stronę lustra zawieszonego nad niewielką toaletką w rogu sypialni. W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze zaskakująco duże łóżko z baldachimem, ciężka okuta skrzynia w jego nogach oraz siedzący na niej biały kot.

– Może gdybyś spróbowała z dłuższym ostrzem… – zaproponował zwierzak.

– Myślisz, że to by pomogło? – Mała wiedźma poskrobała w zamyśleniu po rondzie stanowczo za dużego na nią kapelusza.

Na pewno nie zaszkodzi sprawdzić – odparł kot i kiwnął zachęcająco głową w stronę łóżka, gdzie leżał rozwinięty rulon z grubej brązowej skóry, a na nim w rzędach błyszczały ostrza różnej wielkości i kształtów. Było tam nawet coś, co wyglądało jak bardzo ostra łyżka do lodów z główką wielkości ludzkiego oka.

– Żadnych dłuższych ostrzy – odpowiedział zombie, usiłując uchwycić nie do końca kompletnymi palcami wąską rączkę skalpela. – Nie dam rady, ty spróbuj – powiedział w końcu z rezygnacją, odwracając się do wiedźmy.

– Z dłuższym ostrzem nie byłoby takiego problemu – zauważył kot.

Zombie rzucił mu z ukosa spojrzenie i syknął, kiedy skalpel z cichym mlaśnięciem opuścił jego szyję.

z krzykiem, a z innych wcale. To tutaj swoje stragany mieli najbardziej czarni z czarnych handlarzy Ozenbergu. Tutejsze bary odpowiadały za szczególnie malownicze przypadki zatruć pokarmowych, a lokalne zbiry za rekord złamań na centymetr kwadratowy kości2 . Wreszcie, w Smudze znajdowało się laboratorium Ygreka, gnomiego inżyniera z dobrze udokumentowaną słabością do nekromancji i oper mydlanych.

Sally wystukała knykciem złożoną sekwencję na wykonanych z ciemnego drewna drzwiach, które szczęknęły zamkiem i uchyliły się zapraszająco

– Och, to ty – przywitał ją niski łysy mężczyzna, nie podnosząc głowy znad stołu, na którym leżały stosy powyginanych rurek, sprężyn, kół zębatych oraz dorodny pomidor. Sally nie mogła się oprzeć wrażeniu, że warzywo patrzyło na nią błagalnie. – Jeżeli przyszłaś po to co ostatnio, to niestety, ale skończyły mi się kapsułki drzemiące, musisz oszczędniej ich używać3 – Gnom podniósł głowę znad torturowanego pomidora i utkwił w małej wiedźmie spojrzenie dwóch lustrzanych szkieł zamocowanych na ściśle przylegających do twarzy goglach

– Dzisiaj przychodzę z inną sprawą. Potrzebuję najlepszych ostrzy sekcyjnych, jakie może załatwić ktoś z twoją reputacją.

– Aż tak dobrych? – zdziwił się Ygrek. – Wiesz, zmarłym i tak jest już wszystko jedno.

– To krzywdząca opinia – mruknęła wiedźma, a głośniej dodała: – Możesz mi pomóc?

Może coś z tej stali, która podobno spadła ci z nieba?

– A wcześniej komuś z powozu – mruknął Alfred, wsuwając się za Sally do sklepu. Wiedźma rzuciła mu krótkie spojrzenie. Kot zawieruszył się po drodze gdzieś na wysokości

Targu Rybnego, a teraz nieznośnie zalatywał makrelą.

– Ha, chyba muszę podwyższyć ceny. Jesteś już drugą osobą dzisiaj, która przychodzi do mnie w tej sprawie.

– Gdybyś jeszcze je podwyższył, to zaczęłyby giglać mewy po... lotkach. Poza tym jestem twoją stałą klientką. Nie mógłbyś mi tego zrobić – odpowiedziała Sally, odwzajemniając spojrzenie Ygreka.

2 Rekord wynosił czterdzieści cztery i został ustanowiony na pewnym bardzo nieuprzejmym krasnoludzie przez Fiołka, prawdopodobnie najmniejszego olbrzyma w całym Cesarstwie. Fiołek urodził się jako wróżka kwiatowa, ale nie zamierzał pozwolić, żeby przeszkodziło mu to w spełnieniu marzeń. Ozenberg jest miejscem, gdzie wszystko staje się możliwe, jeżeli wystarczająco długo tłuc czyjąś twarzą o chodnik. Po wszystkim Fiołek podzielił się nagrodą ze znacznie bardziej tolerancyjnym krasnoludem.

3 Kapsułki drzemiące to wykonane z biodegradowalnych materiałów malutkie pozytywki z kołysankami do użycia wewnętrznego. Sally faktycznie zużywała ich całkiem sporo tylko, że zwykle nie na sobie.

Oboje mierzyli się przez chwilę wzorkiem, jakby rozważali, czy warto powiedzieć wszystkim przy stole, że ktoś tutaj gra znaczonymi kartami, a poza tym śmierdzi mu z ust i prawdopodobnie zabił własnego brata. W końcu pojedynek przerwał Ygrek. Miał przed sobą cały dzień pracy, zresztą ile można wpatrywać się komuś w czubek kapelusza, a dokładnie tyle widział. Nie miał pojęcia, jakim cudem mała wiedźma nie wpada co chwilę na stołki. – I tak nie mogę ci pomóc. Sprzedałem wszystko jakiemuś kapłanowi. Nie zdążyłem nawet dorobić rączek, a wymyśliłem świetną wegańską alternatywę dla okładziny ze zwierzęcej skóry. Ostrza z rękojeściami wykładanymi skalpami pomidorów gruboskórnych.

Z jednej strony niosą śmierć, z drugiej przynajmniej zadławienie! – rozmarzył się gnom, po czym wetchnął. – Poprosili mnie żebym zrobił z nich rozdrabniarkę do skał Podobno potrzebują dużo piasku. Takie marnotrastwo...

– Czyli zupełnie nic ci nie zostało? – zapytała jękliwie Sally.

– Niestety nie – odpowiedział z Ygrek.

– Nawet… – czarownica zawahała się na moment – w normalnej cenie? – Słowa z trudem przeszły jej przez gardło.

– Ha! Tego jeszcze nie grali. Sally Kowalski przychodzi w moje skromne gnomie progi i w dniu ślubu mojej córki prosi mnie, żebym sprzedawał w normalnej cenie!

– Masz córkę? – zdziwiła się Sally.

– I ktoś chciał się z nią ożenić? – dodał powątpiewającym tonem Alfred.

– To przybrana córka. W zasadzie jest ode mnie nieco starsza. Wiecie, kwestie podatkowe. Ale tak, wychodzi za mąż, a za pieniądze, które otrzymałem ze sprzedaży, wymieniłem wszystkie zamki w domu, więc mam pewność, że nie wróci – zakończył z satysfakcją.

Sally pokiwała z roztargnieniem głową. Niektórym ptakom trzeba pomagać w opuszczeniu gniazda.

– No dobrze, a możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę tych amatorów gwiezdnych ostrzy? – zapytała, siląc się na obojętność.

– W normalnej cenie? – Gnom błysnął zębami.

– Tak – westchnęła Sally. – Ale spieszy mi się, więc miejmy to już za sobą. Ygrek zatarł ręce, zeskoczył ze stołka i zniknął na zapleczu. Kiedy wrócił, niósł ze sobą wielki szklany słój, który na pierwszy rzut oka był całkowicie wypełniony plątaniną mchów i zielonych pnączy. Gnom ostrożnie postawił naczynie na stole i spojrzał wyczekująco na wiedźmę. Sally ponownie westchnęła i podeszła do stołu, po czym położyła na szklanym słoju drobne dłonie. Przez chwilę stała w miejscu, garbiąc się coraz bardziej, jakby dotykanie naczynia sprawiało jej dyskomfort. W końcu z wyraźną ulgą oderwała dłonie od szkła i potrząsnęła głową, jakby strzepywała z siebie resztki wody po kąpieli.

religijno-politycznych w Ozenbergu, której główna siedziba znajdowała się tuż obok

Nieskończonej Akademii4

– Po co duchowcom kosiarka z gwiezdnymi ostrzami? – zastanawiała się na głos.

Nie była ekspertką od ozenberskiej sceny religijnej. Uważała, że ma jeszcze czas na życie wieczne. W przedstawicielach Kościoła, którzy kupują ostre przedmioty od gnomów na czarnym rynku, jest jednak coś, co budzi w wiedźmach pierwotny niepokój. Nawet w tych mających o sobie tak wysokie mniemanie jak Sally.

– Pewnie najlepiej będzie po prostu zapytać – mruknęła bez przekonania.

Zresztą było już za późno na wątpliwości. Nogi same zaniosły ją pod drzwi Świątyni

Ducha, która jak na ironię nie mogłaby być bardziej namacalna. Potężne żelazne wrota z okuciami, które starczyłyby dla pułku kawaleryjskiego, robiły potężne wrażenie. Robiłyby zresztą jeszcze większe gdyby nie to, że tuż obok wznosiły się iglice Nieskończonej Akademii, rzucające migotliwe cienie na bogato zdobiony gmach świątyni. W całym Ozenbergu nie było wyższego budynku niż akademia. Świątynia Ducha ze swoimi kapiącymi od złota kopułami nie sięgała nawet w jednej dziesiątej tak wysoko. Krążyły jednak plotki, że tam, gdzie brakowało jej pięter, nadrabiała lochami. Sally, która nagle zorientowała się, że powinna częściej pić wodę, przełknęła ślinę i z grymasem niechęci złapała za zaskakująco okrągłą i gładką kołatkę. Żadnych wymyślnych wzorów, smoczych szczęk ani aureoli. Po prostu pierścień z żelaza. Zupełnie jak kolczyk – pomyślała, stukając żelazem kołatki o żelazo drzwi wejściowych. Później spojrzała w górę. Prosto w oczy, blisko trzymetrowej płaskorzeźby Alfonsa XIV, jednego z legendarnych ojców Kościoła Ducha5

– On ma kolczyk w… – zaczęła Sally.

– Tak – potwierdził Alfred.

– Ale to głowa Kościoła.

– Nie, to pępek. Głowa jest wyżej – odpowiedział kot, liżąc sobie łapkę.

– Ale… Po co? I dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? – chciała wiedzieć wiedźma.

– Słyszałem, że niektórzy przypinają do nich klucze od domu – odpowiedział Alfred, ponownie zerkając na kołatko-kolczyk zwisający z pępka mężczyzny utrwalonego na płaskorzeźbie.

– Słucham?

4 Nieskończona Akademia w Ozenbergu jest największym i najstarszym ośrodkiem kształcenia wiedźm w całym Cesarstwie. Jest tak stara, że nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy dokładnie rozpoczęto jej budowę, a jeszcze mniej osób może przewidzieć, kiedy zostanie ona ukończona.

5 Jego legenda polegała głównie na tym, że był trzynastym potomkiem w rodzie hierarchów Kościoła, w którym obowiązywał celibat.

– No wiesz, żeby ich nie zgubić. Pamiętasz, jak kiedyś zgubiłaś klucze od kufra i musieliśmy „pożyczyć” zaklęcie czarnej dziury z wychodka Nadwiedźmy? A co do tego, że wcześniej go nie widziałaś, to ten jest pewnie nowy.

– Co? – Sally czuła się coraz bardziej zagubiona.

– Kolczyk. Wymieniają je w zależności od święta kościelnego. Wczoraj był chyba wyżej. A może niżej? – zastanawiał się Alfred.

Sally otworzyła szerzej oczy.

– Nie pamiętam. Zresztą chyba słyszę kroki – zakończył kot.

Faktycznie po drugiej stronie drzwi ktoś się zbliżał, pobrzękując przy tym zupełnie, jakby nie dbał o dobra doczesne i dlatego nosił ich tyle na wierzchu6

Sally nie miała wyjścia i otrząsnęła się z niepokojąco anatomicznej wizji kościelnego dostatku.

– Szczęść Duchu! Słucham? – warknął niezbyt pobożnie głos zza drzwi świątyni.

– Dzień dobry, mamy wspólnego… znajomego w Smudze. Chciałabym porozmawiać o czymś, co Kościół od niego kupił – Sally, postanowiła spróbować szczerości.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.

– Kościół Ducha nie ma przyjaciół w Smudze – warknął głos – to znaczy ma wszędzie, w sensie metaforycznym – doprecyzował.

– A w dosłownym nie ma nigdzie? – zapytał uprzejmie Alfred.

– Dokładnie tak – kolejne warknięcie brzmiało jak zakończenie rozmowy.

– Chwileczkę, czyli nie potrzebujecie tych dwóch ostrzy, które wypadły kapłanowi Gabrielowi na progu laboratorium Mistrza Ygreka? – Tym razem Sally postawiła na sprawdzone rozwiązania i również zaczęła kłamać.

Cisza. W końcu, powoli, drzwi się uchyliły, na tyle, że można było przez nie wyjrzeć, ale na pewno nie wystarczająco, aby dostać się do środka. Chyba że było się kotem. Alfred nie czekał na zaproszenie i przemknął pomiędzy nogami zaskoczonego kapłana.

– Chwila! To twoje zwierzę? – zapytał, zerkając nerwowo to na Sally, to na Alfreda, który szukał czegoś na środku elegancko zagrabionego piaskowego ogródka ZEN7

– Och, tak, przepraszam, już go zabieram! – zawołała Sally głośno, chociaż nieszczególnie wiarygodnie, i dała nura do środka w ślad za kotem.

– Chwila! – zaprotestował kapłan, ale równie dobrze mógłby próbować krzykiem zawrócić bieg strumienia. Sally biegała zaskakująco szybko jak na kogoś z tak krótkimi

6 Filozofia, która stoi za ostentacyjnym bogactwem strojów przedstawicieli Kościoła Ducha, jest taka, że „przecież gdyby nam zależało, to trzymalibyśmy je w skarbcu, co nie?”.

7 Ugrupowanie religijne, które stało za marką ZEN, dawno odeszło w niepamięć, ale same ogródki okazały się bardziej odporne na upływ czasu i wtrącanie do lochów, co prędzej czy później spotyka hierarchów większości ruchów religijnych. A przynajmniej powinno

nogami. Alfred również zrobił, co do niego należy, i zaczął uciekać w kierunku głównego budynku świątynnego.

– Tylko go złapię i wracam! – krzyknęła dziewczyna przez ramię. Wolała uniknąć pogoni. Nie dlatego, że bała się, że obwieszony złotem i innymi bardziej naturalnymi oznakami dobrobytu kapłan zdoła ją dogonić. Mężczyzna nie wyglądał jednak, jakby pościg miał mu wyjść na zdrowie.

Jeżeli nawet jakaś pogoń miała miejsce, to niezbyt pośpieszna. Sally dobiegła do głównego budynku nieniepokojona przez żadnego pobrzękującego kapłana. Alfred czekał już na nią przed drzwiami, zajęty tym, co koty lubią najbardziej, czyli sobą. Czarownica przyjrzała się uważnie wejściu do świątyni. Tym razem drzwi były mniejsze i nie tak bogato zdobione. Były również otwarte.

– A więc to są te słynne drzwi do boga, które zawsze stoją przed nami otworem? –zapytała z przekąsem mała wiedźma.

– Tak – odpowiedział cichy głos za jej plecami. – Chyba nie sądziłaś, że pozostawimy je niepilnowane?

Szczupły mężczyzna w powłóczystej, białej szacie i wysokiej, przypominającej pieroga czapce tego samego koloru patrzył na Sally jasnoniebieskimi, prawie przezroczystymi oczami. Jego spojrzenie było łagodne, w sposób, na który mogą sobie pozwolić ludzie, których inni wyręczają w okrucieństwie. Na przykład ktoś, kto nadbiegał właśnie zdyszany od strony głównego wejścia, pobrzękując złotymi ozdobami i okutymi w stal strażnikami, którzy posłusznie, choć nie bez pewnych trudności zachowywali odstęp niemal dokładnie dwóch metrów od kapłana.

– Michale, zaprowadź proszę naszych gości do sali przyjęć.

– Z przyjemnością, Gabrielu – warknął mężczyzna, wbijając wzrok w małą wiedźmę. Sally wiedziała, że tym razem nie kłamał.

Sala przyjęć była zdecydowanie mniejsza, niż Sally się spodziewała. Była też znacznie bardziej pełna narzędzi tortur. Albo bardzo wymyślnych przyrządów kuchennych. Nigdy nie należy wykluczać tej drugiej możliwości. Szczególnie jeżeli ma to pozwolić zachować zdrowe zmysły. W dodatku Alfred znowu gdzieś zniknął. Kapłan Michał, jak najwyraźniej miał na imię korpulentny jegomość rzucający jej mordercze spojrzenia, nie wydawał się tym jednak przejmować. Widocznie uznał, że Alfred był zwykłym kotem i pogodził się już z perspektywą przesiewania piasków ogródka ZEN.

stopień spiczastości uszu! Wspólnie położyliśmy kres gatunkizmowi, zróbmy to samo z vitalizmem! Nieumarli to wasi krewni i sąsiedzi, wy również możecie nimi zostać. Do pani mówię, pani Gronkiewicz, ta noga nie wygląda zbyt zdrowo! Jeżeli poprzecie moją kandydaturę, obiecuję, że nie spocznę, dopóki nie zagwarantuję wszystkim prawa głosu! To znaczy, nie spocznę tak czy inaczej, w końcu jestem nieumarłym, ale wiecie, o co mi chodzi!

Przez tłum przetoczył się pomruk poparcia.

– Obrzydliwe. – Łagodne oblicze kapłana Gabriela wykrzywił grymas odrazy. Sally zauważyła, że wyglądał z nim znacznie bardziej naturalnie niż z uśmiechem. – Ten nieumarły chce zostać rajcą miejskim. A później – kapłanem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia – planuje walczyć o prawa wyborcze dla martwych!

Jeden ze strażników pilnujących Sally przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Nie był przyzwyczajony do wybuchów kapłana Gabriela. Michał to co innego, denerwował się co chwilę. Z powodu jego gniewu nikt jednak nie został jeszcze usmażony we własnej zbroi. Nadal czasami wspominali w koszarach Henryka. A głównie lekko słodkawy i przerażająco apetyczny zapach, jaki po nim pozostał.

Szary kapłan zdążył już jednak nad sobą zapanować. Jego twarz znowu wyrażała jedynie spokój. Ręce natomiast zaczęły rozwiązywać worek, który podał mu jeden ze zbrojnych.

– Bo widzisz, moja droga – zaczął mężczyzna, majstrując przy rzemiennym zamknięciu – demokracja bezpośrednia ma to do siebie – włożył ręce do worka – że jest bezpośrednia – zakończył, wyjmując z materiału stalowy sześcian pomalowany na cesarski błękit i złoto.

– To urna wyborcza – wyrwało się Sally.

– Bardzo dobrze. Cieszę się, że młodzież interesuje się życiem politycznym miasta. No właśnie, życiem. – Kapłan zaakcentował ostatnie słowo, naciskając jakieś niewidoczne elementy na boku urny, która zrobiła „KLIK” i zaczęła szumieć. Dźwięk był cichy, ale jakby znajomy. Kapłan wstał z kolan i wyprostował się z pewnym wysiłkiem. Jego szare spodnie i rękawy były teraz poczerniałe od kurzu i smaru. Wydawał się jednak tym nie przejmować. –Kiedy ktoś już zostanie nieumarłym – ostatnie słowo opuściło usta kapłana z wyraźną niechęcią – jego ciało nabywa pewnych irytujących własności. Można je kroić – mężczyzna zacisnął pięści – kłuć – zgrzytnął zębami – a nawet palić – w oczach kapłana zalśniło wspomnienie. – A ono i tak z czasem wraca do stanu pierwotnego. No, przynajmniej z grubsza. Duch mi świadkiem, że sprawdzałem. Okazuje się jednak, że są sposoby, żeby temu zaradzić. Wiara jest niepowstrzymana. To właśnie ona8 zaprowadziła mnie do pewnego gnoma, który skonstruował bardzo pomysłową maszynę. Nie znam wszystkich szczegółów

8 Wiara w chciwość to nadal wiara.

technicznych, ale w środku jest coś, co potrafi zranić zombie. I to na stałe. – Szeroki uśmiech wrócił na oblicze kapłana Gabriela, jak wyrzucone na brzeg zwłoki.

– A wiesz, co jest najlepsze, dziewucho? – Z tyłu rozległ się pełen złośliwej satysfakcji głos kapłana Michała. – To ustrojstwo jest ciągle głodne! Zrobiliśmy test i nakarmiliśmy je nieumarłą świnką morską9 . Draństwo prawie wyrwało się z urny, usiłując znaleźć dokładkę!

Wiesz, co się stanie, kiedy postawimy to na pełnym martwiaków placu wyborczym?!

– Starczy, Michale Pozwólmy przemówić obrazom – powiedział Gabriel i pchnął nogą urnę wyborczą, która okazała się mieć u podstawy malutkie kółka.

Sally łudziła się przez chwilę, że konstrukcja wywróci się na nierównym bruku, ale urna podskoczyła tylko kilka razy i wjechała między ludzi. Mała wiedźma patrzyła z przerażeniem, jak jeden z nieumarłych dostrzega konstrukcję, łapie ją i zaczyna pchać w kierunku platformy, na której przemawiał Bogdan.

– Po moim trupie – warknęła, otrząsając się z chwilowego paraliżu, po czym uwolniła energię magiczną, którą zbierała przez całą drogę ze świątyni.

Kolejny raz przyduża szata okazała się przydatna. Zwykle jej rękawy pozwalały ukryć pomoce naukowe podczas sprawdzianów oraz drobne przekąski przy każdej innej okazji. Tym razem zmieściły zaklęcie kuli ognistej. I wtedy jeden ze zbrojnych potrącił Sally w łokieć. Sferyczny płomień, zamiast wystrzelić z różdżki, napęczniał, a następnie zawisł na jej końcu jak przerośnięta kula pomarańczowego wosku. Dopóki się nie oderwał.

– W nogi! – krzyknął strażnik do pustej przestrzeni wokół wiedźmy.

Jego koledzy byli nieco szybsi i znacznie mniej altruistyczni. Po kapłanach nie było nawet śladu, co Sally dostrzegła w jednej z tych dłużących się w nieskończoność chwil, kiedy całe życie powinno człowiekowi przelecieć przed oczami, ale w związku z tym, że było krótkie, to ma się jeszcze czas, żeby rozejrzeć się dookoła. Czas małej wiedźmy dobiegał jednak końca, a kula, czy raczej bąbel ognia, był już prawie na ziemi. Jeszcze centymetr… Sally naciągnęła kapelusz na oczy, licząc na to, że zachowa twarz i przynajmniej jej głowa odpocznie sobie w jakimś przytulnym słoju z formaliną. Niemal w tym samym momencie poczuła podmuch gorąca, głośny huk i silne uderzenie w klatkę piersiową.

– Niech diabli wezmą twoje krótkie nogi, gnomie! – krzyknął właściciel jeszcze krótszych, ale znacznie szybciej odbijających się od podłoża kończyn. Alfred pędził, ile sił w kocie przez bruki ulicy Senatorskiej, okazjonalnie lądując na czyjejś budce z warzywami lub głowie. Za nim

9 Uznanie nieumarłych za część społeczności sprawiło, że handel nieumarłymi pupilami był jedną z najprężniej rozwijających się gałęzi branży nekrozoologicznej.

– Ty cholerna dziewucho!

Kapłan Gabriel szarpał się z niedużą, ubraną w ciemnozieloną szatę czarownicą, której kapelusz był w tej chwili naciągnięty aż po szyję, zasłaniając prawdopodobnie nie tylko twarz, ale i gigantycznego guza. Nigdzie nie było jednak trollowego chleba, a właściwie… Ze środka maszyny ponownie dało się słyszeć trzaski, tym razem jednak podejrzanie podobne do mlaskania. Urna zaczęła wibrować. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu wystrzeliła w kierunku wschodniego skraju placu jak gokart tego jednego dzieciaka, którego ojciec jest woźnym w siedzibie Anonimowych Alchemików. Urna pędziła przed siebie, roztrącając zgromadzonych gapiów bez rozróżnienia na płeć, rasę czy akt zgonu. Kiedy dotarła do drzwi budynku, nie zatrzymała się nawet na chwilę. Alfred uniósł wzrok w samą porę żeby zobaczyć koślawy szyld kiwający się nad roztrzaskanym wejściem: „Piekarnia Trolska”. Potem widok przesłoniły mu nogi uciekających ludzi.

Kiedy tłum nieco się przerzedził, po kapłanach nie było ani śladu. Mała czarownica natomiast leżała na bruku przykryta skalnymi okruchami i próbnymi pakietami wyborczymi.

Serce Alfreda, na którym na ogół można było polegać, zgubiło na chwilę rytm.

– Auaaa! – rozległ się prawdopodobnie najpiękniejszy jęk bólu, jaki Alfred usłyszał w ciągu swoich licznych kocich żywotów. Sally żyła. A przynajmniej wydawała z siebie odgłosy, co zważywszy na okoliczności, wcale nie musiało oznaczać tego samego Stanowiło jednak zmianę na lepsze w porównaniu do zalegania nieruchomo na ziemi – Co to było? –jęknęła, siłując się z kapeluszem, którego rondo nadal znajdowało się na wysokości jej brody. W końcu, z odgłosem zarezerwowanym zwykle dla wielkich butelek szampana, nakrycie głowy odskoczyło do góry, a czarownica mogła się rozejrzeć. – Oberwałam trollowym chlebem. I żyję – stwierdziła, obmacując się po kapeluszu, jakby nie do końca pewna prawdziwości swoich słów.

– Miałaś więcej szczęścia niż rozumu – fuknął Alfred. Nie zdołał jednak ukryć ulgi w głosie. – Bochenek musiał trafić cię dokładnie w momencie, kiedy ściągałaś kapelusz.

I wbił ci go z powrotem na ten zarozumiały kudłaty łeb – zakończył z dość marnie udawaną złością.

– To nie szczęście, tylko podwójnie zbrojona fortyfikacja z gałęzi krwawej tarniny

I krasnoludzka blacha od Ygreka – Sally pstryknęła palcami w kapelusz, który odpowiedział głośnym „PING”.

Sam nigdy bym tego nie dokonał – odpowiedział skromnie Bogdan. – Gdyby nie to, że wrzuciłaś bochenek do urny, pewnie byśmy teraz nie rozmawiali. – Bogdan spojrzał z wdzięcznością na Sally, która w odpowiedzi albo na jego słowa, albo kolejny już kufel ozenberskiego drożdżowego zarumieniła się od szyi aż po rondo kapelusza. – Wam również dziękuję – zombie zwrócił się w stronę Alfreda i Ygreka. – Zdążyliście w ostatniej chwili. Gnom poruszył się niespokojnie na krześle. Od czasu, kiedy przeszedł wewnętrzną przemianę napędzaną prosionkami, pozbył się większości niewygodnych uczuć. Ciągle było mu jednak trochę wstyd

– To miała być glebo, a nie zombiegryzarka – mruknął znad miski z suszonym krylem, a Bogdan odruchowo poluzował kołnierzyk koszuli. Naprawdę mało brakowało.

– O właśnie – wtrącił się Alfred – jako rajca chyba bez problemu będziesz mógł sobie pozwolić na cotygodniową wizytę u alchemika. Świeżo upieczony rajca złapał się za podbródek, a potem podrapał w zamyśleniu po orlim nosie.

– Wiesz, kocie, chyba zapuszczę brodę. Mam dość gardłowych sytuacji jak na jeden sezon wyborczy. I może sprawię sobie jeden z tych wzmacnianych kapeluszy. – Bogdan spojrzał ponownie na Sally. – Robią je w innych fasonach? Myślę, że do brody pasowałby mi cylinder.

Mała czarownica kiwnęła głową i zanurzyła nos w piwnej pianie. Wiedźmi kapelusz ma bardzo określony kształt, ale istniały inne sposoby na uzyskanie ponadprzeciętnie wytrzymałego nakrycia głowy. Na przykład wełna kozic wulkanicznych. Oczy Sally zaświeciły się na myśl o wyprawie w góry. Z marzeń wytrąciło ją dopiero basowe chrząknięcie, do złudzenia przypominające początek lawiny skalnej – Ja też chciałem wam wszystkim podziękować Bo ten. Wiecie – zakończył niezręcznie, ale szczerze Troll Trolski, bo faktycznie wiedzieli.

Gdyby nie wynalazek Ygreka, który na właściwe tory sprowadziła szybka reakcja Sally, piekarnię Trolską czekałby upadek. Poza tym w ostatnich tygodniach trollowy przedsiębiorca bardzo zaangażował się w kampanię Bogdana i w ruch walki o prawa wyborcze dla obywateli długodojrzewających. Widać było, że czerpie z tego niemal tyle samo satysfakcji, co sztab wyborczy Bogdana z przyjmowania kolejnych hojnych datków pochodzących ze sprzedaży skalnych kanapek.

– Wiem! – Odezwała się nagle Sally. – Nazwiemy to lobbowaniem!

– Lob co? – zapytał zdezorientowany zombie.

– Lobbowaniem. Od toru lotu, jakim doleciałam do twojej platformy, zanim oberwałam bochenkiem. No wiesz, lobem.

– Nie bardzo znam się na wypiekach, Sally – odpowiedział Bogdan.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.