Sezon na cuda

Page 1



Magdalena

KORDEL

SEZON NA CUDA

Wydawnictwo Znak

Krakรณw 2017



N

ie ma niczego smutniejszego niż grudzień, który wygląda jak listopad. Może dlatego, że sam listopad wystarcza, by człowieka przygnębić na amen. Dawniej grudnie bywały bardziej przyzwoite. Zaczynały się przymrozkami, szronem i niewielkimi opadami śniegu, który przykrywał przemielone z błotem liście i otulał świat wyciszającą warstwą. Leontyna przepadała za pierwszym śniegiem i ciszą, którą ze sobą przynosił. Dawniej, bo w ostatnich latach świat zwariował, a wraz z nim i pogoda straciła na przyzwoitości. Nie można było polegać na miesiącach ani na porach roku. Wszystko się mieszało i Leontynę, lubiącą porządek, wyprowadzało to z równowagi. Dzięki Bogu, że miała pracę, która nie była uzależniona od zwariowanej huśtawki pogodowej. Tak, tak, za nic nie zamieniłaby sklepu z antykami, starociami i rękodziełem na sad czy na pensjonat, chociaż kiedyś marzyło jej się i jedno, i drugie. Lecz w marzeniach sad wzbogacał się co roku o nowe odmiany czereśni i jabłek i przynosił wspaniałe plony, natomiast w rzeczywistości coraz trudniej było nie tylko uzyskać przyzwoitą cenę za owoce, ale też doprowadzić

•9•


do zbiorów. Podobno zmieniał się klimat  – przynajmniej tak twierdził jakiś mądrala w telewizji, który zdawał się zupełnie tym nie przejmować. Ba, wyglądał na wręcz zadowolonego. Widać nie musiał utrzymywać się z tego, co udałoby mu się mimo ocieplenia klimatu zebrać z własnej uprawy. Co do pensjonatu, to właśnie spotkała właścicielkę jednego, świeżo założonego, która stwierdziła, że jak tak dalej pójdzie, kapryśna grudniowa pogoda ją wykończy.  – Co też, pani Maju, pani opowiada, wprawdzie taka zgnilizna nie jest zdrowa, ale w końcu jest pani młodą, silną kobietą, byle deszcz i chlapa pani nie złamie!  – powiedziała, otulając się szczelniej szalikiem.  – Chyba że nadal będzie pani biegać bez nakrycia głowy, wtedy to i młodość nie pomoże. Właśnie, może pani mi przy okazji powie, o co chodzi z tymi czapkami i szalikami? Dlaczego młodzi ludzie bronią się przed nimi jak przed zarazą? Wprawdzie ja też podobno byłam kiedyś młoda i niby powinnam pamiętać takie szczegóły, ale to było tak dawno temu, że zastanawiam się, czy sobie tej młodości zwyczajnie nie wymyśliłam.  – Ledwo widoczny figlarny uśmiech przemknął po jej twarzy.  – Niestety, w tym pani nie pomogę  – odparła ze śmiechem właścicielka pensjonatu.  – Trzeba by było zapytać moją córkę Marysię. Ona jest w tej właściwej fazie młodości.  – Właściwej fazie młodości?  – Pani Leontyna zdziwiona uniosła siwe brwi.  – A jest jakaś niewłaściwa?  – No, jest jeszcze ta faza, którą Magda Umer nazwała młodością stabilną. I my, pani Leontyno, się do niej właśnie zaliczamy.  – Majka prychnęła śmiechem.

• 10 •


– Straszna z pani trzpiotka! Niby pani i ja razem? Przecież pani ledwo od ziemi odrosła! Ale o czym to mówiłyśmy? A, o czapkach! Niech się pani cieplej ubiera, pani Maju, wtedy nie trzeba się martwić pogodą!  – To nie takie proste. Gdyby tylko chodziło o strój  – westchnęła właścicielka pensjonatu i z zatroskaniem pokręciła głową.  – Myślałam, że w grudniu w Uroczysku będę miała komplet gości. Na święta i na narty. A tu nic a nic. Przeglądałam prognozę długoterminową w internecie i nie zanosi się ani na śnieżną, ani na mroźną zimę. To jakaś złośliwość losu, przez którą pójdę z torbami!  – Może nie będzie aż tak źle  – wyraziła nieśmiałe przypuszczenie pani Leontyna.  – A prognozie pogody nie ma co ufać! Tak samo jak horoskopom, moim zdaniem to czysta loteria. Co tam komu przyjdzie do głowy, to napisze. Miałam kiedyś znajomą, która redagowała rubrykę z horoskopami. Często wpadała do mnie tuż przed zamknięciem numeru i pytała: „Masz jakiegoś znajomego Raka? Bo ja nie i zupełnie nie wiem, czy w tym miesiącu ma się mu poszczęścić, czy wręcz przeciwnie”. I w zależności od naszej sympatii lub antypatii dostawał zapowiedź sukcesów albo widmo upadków i nieszczęść. Sama pani widzi, że nie ma sensu zawracać sobie głowy wróżbami i prognozami. Będzie dobrze, na pewno!  – Oby miała pani rację. A teraz lecę, bo zaraz zaczynam zajęcia w szkole. Chwała i za to, bo z samego pensjonatu bym nie wyżyła.  – Maja pomachała Leontynie na pożegnanie, po czym zniknęła za zakrętem krętej, pnącej się pod górę uliczki. A za chwilę dopędziła staruszkę z powrotem.

• 11 •


– Pani Leontyno, jeżeli chodzi o czapki, szaliki i młodość, to chyba jest taki zimowy konflikt pokoleń, który był, jest i będzie  – wysapała, odgarniając z twarzy kosmyki włosów.  – Ha, ma pani niewątpliwie rację, sezonowy konflikt pokoleń, bardzo trafna diagnoza.  – Pani Leontyna pokiwała głową.  – Niech pani po pracy wpadnie do mnie do sklepu. Mam tam taki jeden mały konflikcik, który będzie pasował jak ulał.  – Przyjdę na pewno  – obiecała sympatyczna właścicielka pensjonatu i już jej nie było. Ot i młodość…  – zadumała się pani Leontyna. I pomyśleć, w jej wieku byłam przekonana, że właśnie się starzeję. Ciekawe, skąd człowiekowi przychodzą do głowy takie głupie myśli. Westchnęła, poprawiając zsuwającą się brązową rękawiczkę. Rozmowa z Majką utwierdziła ją w przekonaniu, że powinna uważać się za szczęściarę, bo jej sklep nie był uzależniony od warunków pogodowych. Sprzedawać wiekowe przedmioty mogła bez względu na to, czy klimat właśnie postanowił się oziębić, czy ocieplić. Mogła mieć pretensje tylko o reumatyzm, który przy takiej zgniłej pogodzie jej dokuczał, ale ostatecznie to, w porównaniu z zagrożeniem pójścia z torbami, było zaledwie niewartą wspominania niedogodnością. Tak czy inaczej, po południu zamierzała udać się na cmentarz i powiedzieć ojcu, że doprawdy wiedział, co czyni, gdy zamiast uprawiania sadu czy prowadzenia pensjonatu otworzył całkowicie klimatoodporny mały sklepik z antykami.


P

o powrocie z cmentarza poczuła, że coś jej doskwiera. Zirytowana wyjrzała przez okno i zabębniła palcami o parapet.  – To wszystko przez ten grudzień  – powiedziała do rudego kocura, który rozsiadł się przed nią na parapecie.  – Mówię ci, Barnabo, odkąd zostaliśmy sami, grudzień mnie przygnębia! Ja wiem, ty masz to w nosie, jesteś zdrowym kocim egoistą i zupełnie się nie przejmujesz faktem, że spędzisz kolejne święta tylko i wyłącznie ze mną. Najważniejsze, że będzie ci towarzyszyła pełna miska. Tak, tak, Barnabo, nie masz co udawać i robić obrażonej miny. Ja i tak wiem, że dopiero brak jedzenia mógłby nieco zepsuć ci humor. Westchnęła i zapatrzyła się w zapadający zmrok. Kto by pomyślał, że nadejdzie czas, że jej jedynym towarzystwem będzie rudy kocur. Oczywiście miała świadomość, że bycie samotną starszą panią ma sporo plusów. Chociażby to, że mogła sobie pozwolić na przyzwyczajenia i dziwactwa. Mogła być po prostu sobą, co, jak zauważyła, jest luksusem dostępnym nielicznym. Ale to było takie oczywiste, dopóki żyła jej siostra. Pewnego

• 13 •


wiosennego poranka po długiej chorobie powiedziała po prostu, że na nią już czas, i na drugi dzień umarła, zostawiając Leontynę w zupełnej samotności i w smutku. Starsza pani długo nie mogła wybaczyć jej tego spokojnego: „Czas na mnie”. Była przekonana, że gdyby tylko Anna nie wypowiedziała tego głośno, żyłaby do dziś. A tak nie miała już z kim usiąść do śniadania i nikt nie irytował jej wiecznie dobrym humorem.  – Skoro zdecydowałaś się zabrać pierwsza, powinnaś założyć rodzinę  – mruknęła Leontyna w kierunku stojącej na kredensie fotografii siostry.  – Przynajmniej zostałyby mi jakieś siostrzenice i siostrzeńcy, a tak jestem w kropce. Samotne święta mnie wykończą! Przypomniała sobie właścicielkę Uroczyska, która użyła tego samego sformułowania, tyle że co do pogody. I w głowie zaświtał jej pewien pomysł. Im dłużej o nim myślała, tym bardziej jej się podobał.


N

astępnego dnia czekała na Majkę przed szkołą. Porządnie zmarzła, bo nie wiedziała, o której właścicielka pensjonatu i nauczycielka w jednym zaczyna pracę, i postanowiła być na miejscu przed ósmą, a Majka pojawiła się dopiero po dziewiątej.  – Nareszcie pani jest!  – ucieszyła się Leontyna na jej widok. Już miała zgrabiałe ręce i stopy.  – Bałam się, że w ogóle pani dziś nie przyjdzie.  – Pani Leontyna? A co pani tu robi? Miałam dzisiaj zajrzeć do pani sklepu. Wczoraj przedłużyły mi się zajęcia i nie zdążyłam. Stało się coś?  – Nie, nic takiego. Po prostu wpadłam na pewien pomysł i muszę o tym z panią porozmawiać.  – Teraz? O, za chwilę zaczynają się lekcje, a ja jak zwykle jestem na ostatni moment. Nie wiem, jak to robię, ale z niczym nie mogę zdążyć. Spóźniam się, zasypiam, po prostu koszmar. Miewa tak pani?  – Owszem  – skłamała gładko Leontyna, która zawsze wszędzie docierała przed czasem.  – Nie będę pani teraz zawracała

• 15 •


głowy, tym bardziej że nie jest to sprawa na pięć minut. Proszę przyjść do mnie do sklepu. O której pani kończy pracę?  – O piętnastej, ale niech chociaż krótko pani powie, o co chodzi, bo zjada mnie ciekawość.  – Majka ze zniecierpliwieniem zatupała w miejscu.  – O pogodę, święta i pójście z torbami  – wyjaśniła Leontyna, uśmiechając się zagadkowo. Ruszyła do pracy. Dziś miała w planach nową aranżację wystawy. Będzie zimowa, ale przywodząca na myśl ciepło, jak ogień tlący się w kominku w mroźne wieczory. I trochę świąteczna, ale nie za bardzo. Tak żeby samotni, patrząc na nią, nie smutnieli. Taka w sam raz, akurat. Ale zanim się do tego zabiorę, muszę jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Ewy, postanowiła Leontyna, chowając twarz w szeroki brązowy szalik. Swoją drogą nie wiedziała, co ją opętało. Ta lawina pomysłów i postanowień, które wczoraj poczyniła, wprawiała ją w przerażenie, ale czuła, że teraz już nie może się wycofać. Przynajmniej nie jestem bierna, myślała, pociągając nosem. I chyba złapałam katar. To dziwne, ale wcale się tym nie martwię. Wprost przeciwnie, czuję się jakby ciut młodsza. Zdziwiona pokręciła głową i z brązowej torby wyjęła duży mosiężny klucz, bo właśnie dotarła do swojego sklepu. Od razu po wejściu zadzwoniła do Ewy, ale podobnie jak wczoraj telefon pozostał głuchy. Cóż, może Ewa zmieniła numer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu minęło tyle lat… Leontyna zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie starego fotela uszaka. W takim razie będzie trzeba przejść do planu B, pomyślała. Ale do tego

• 16 •


potrzebna jej była Majka, o ile oczywiście zgodzi się pomóc. A o tym mogła się przekonać dopiero po piętnastej, więc rozsądnie zajęła się aranżacją ciepłej zimowej wystawy z minimalnymi akcentami świątecznymi. Gdy skończyła, do głowy przyszedł jej jeszcze jeden pomysł. Przykleiła do szyby kartkę, która natychmiast wzbudziła duże zainteresowanie przechodniów. Widniał na niej napis: „Duży wybór zimowych konfliktów pokoleń, w dobrej cenie. Zapraszamy!”. Nareszcie znalazła powód, by wystawić pracowicie dziergane przez cały rok komplety czapek i szalików. Jakoś do tej pory nie miała serca się z nimi rozstać, a poza tym obawiała się, że w sklepiku z meblami, serwetkami i starą porcelaną nie wzbudzą zainteresowania. Ku swojemu zdziwieniu do przyjścia Majki sprzedała siedem kompletów szalików i czapek, a ósmy postanowiła sprezentować właścicielce Uroczyska. Po pierwsze, należał jej się za poddanie tak dobrego pomysłu, po drugie, istniała szansa, że Leontyna przestanie ją widywać z przeraźliwie gołą szyją, na której widok zawsze dostawała dreszczy i czuła ku swojemu zdziwieniu, że chętnie wdałaby się czynnie w każdy konflikt, niekoniecznie pokoleniowy, byleby tylko oszczędzono jej takich widoków. I miała szczerą nadzieję, że podstępnym prezentem rozwiąże ten problem raz na zawsze. *** Gdy po zajęciach dotarłam do sklepu pani Leontyny, na dworze było już zupełnie ciemno i zerwał się silny wiatr pachnący

• 17 •


przymrozkiem. Jego lodowate podmuchy bez trudu wnikały pod płaszcz i smagały mnie po twarzy. W pewnym momencie, gdy po raz kolejny zimny wiatr posmyrał mnie po plecach, zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie transformuję się w sopel lodu. Czułam się fatalnie, i to nie tylko z powodu pogody. Cały dzisiejszy dzień był z tych, które można śmiało podciągnąć pod kategorię szkolnego koszmaru. Tuż po wejściu do szkoły dopadła mnie pani dyrektor, domagając się natychmiastowego dostarczenia pracy mojej klasy na doroczny konkurs szopek, co aktualnie było awykonalne, bo szopka pozostawała w fazie produkcji. Oczywiście nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że dyrektorka nie tylko nie była tym zachwycona, ale wręcz zagotowała się ze złości.  – Pani Maju, nie wiem, może pani umknęło, że dziś jest trzeci grudnia, a szóstego otwieramy wystawę, będzie lokalna prasa, goście, nawet burmistrz się zapowiedział. Nie może być tak, że zabraknie jednej pracy! Wszyscy poza panią dotrzymali terminu. To pani pierwsza zima w tej szkole i rozumiem, że nie wszystko jest dla pani jasne, ale to jest nasza doroczna tradycja! Jeżeli szopka nie będzie gotowa, ta pierwsza zima może być dla pani ostatnią!  – zagroziła, czerwieniejąc na twarzy.  – Rozumiem, że istnieje jakaś szopkowa klątwa dotykająca spóźnialskich?  – zapytałam ze śmiertelną powagą.  – Pani zbyt lekceważąco traktuje ważne sprawy, w tym sprawę czasu  – warknęła pani dyrektor, znacząco patrząc na zegarek.  – Nie tylko z szopką się pani spóźnia. Jeśli dobrze widzę, pani klasa koczuje pod drzwiami sali, bo nie ma ich kto wpuścić!

• 18 •


– Trudno mi otwierać klasę i jednocześnie rozmawiać z panią  – nie wytrzymałam, bo co mi będzie jędza jedna zarzucać spóźnienie, skoro osobiście zajęła mi czas po dzwonku.  – W przyszłości proszę przychodzić trochę wcześniej. Praca nauczyciela wymaga elastyczności  – bez namysłu odparowała dyrektorka i z niesmakiem popatrzyła na Filipa Krawca, który owinięty w różowo-biały szal przesyłał w naszym kierunku całusy.  – I niech pani zrobi coś z tym przebierańcem! Co ma znaczyć takie spoufalanie?  – Nic szczególnego, po prostu w tym miesiącu postanowiliśmy z okazji nadchodzących świąt przekazywać sobie gesty przyjaźni i braterskiej miłości. Dziś przypada dzień buziaków  – zełgałam gładko, obiecując sobie w duchu, że uduszę Filipka jego własnym szalem od razu po wejściu do klasy.  – A szopka będzie dostarczona na czas, niech się pani nie martwi  – dodałam, chcąc odwrócić jej uwagę od poczynań klasy, która oczywiście z miejsca podłapała pomysł Filipa i rechocząc, rozsyłała całusy na wszystkie strony, ze szczególnym uwzględnieniem osoby dyrektorki.  – Trzymam panią za słowo. A pamięta pani o jasełkach? Próby w toku?  – zapytała z błyskiem w oczach jasno mówiącym, że mamy dziś dzień pod hasłem „Dobij swego pracownika”.  – Wszystko pod kontrolą, a teraz, jeżeli pani pozwoli, wpuszczę w końcu dzieciaki do klasy  – stwierdziłam, widząc, że z sąsiedniej sali wyjrzała zaniepokojona hałasem Helenka, nauczycielka geografii, i widząc mnie w szponach dyrektorki, ze współczującą miną na powrót zniknęła w sali.

• 19 •


– „W końcu” to bardzo trafne określenie.  – Dyrektorka jeszcze raz omiotła niechętnym wzrokiem rozbawioną młodzież i drobnym kroczkiem ruszyła w kierunku gabinetu. Z ulgą otworzyłam drzwi do klasy i w tym momencie rozdzwoniła się moja komórka. Dzieciaki dopiero zajmowały miejsca, więc odebrałam. Na nieszczęście. Gdybym tego nie zrobiła, jeszcze przez jakiś czas mogłabym cieszyć się względnym spokojem, a tak dowiedziałam się od uszczęśliwionej Marysi, że ukochany tatuś zabiera ją na całe święta na Słowację. Oczywiście ja o wyjazdowo-świątecznych planach Igora nie miałam bladego pojęcia i gdy o nich usłyszałam od Mańki, trafił mnie nagły szlag. Bo jak to tak, za moimi plecami decydować o świętach naszego dziecka?! Oczywiście moja córka była cała w skowronkach i świadomość, że będę musiała jej oznajmić, że taki wyjazd nie wchodzi w grę, wcale nie poprawiała mi humoru. Ja mu dam Słowację, niech no tylko zadzwoni dzwonek na przerwę!  – obiecałam sobie w duchu i popatrzyłam na chichoczące dzieciaki. Początkowo miałam zamiar wygłosić im umoralniającą pogawędkę o niestosowności denerwowania bezpośrednich przełożonych swojej wychowawczyni, ale patrząc na ich rozbawione twarze, zrezygnowałam z tego pomysłu. Szkoda było psuć im humor, niech przynajmniej oni mają dobry dzień, a w dodatku uczciwie przyznałam przed samą sobą, że w obecnym stanie ducha umoralnianie kogokolwiek przekracza moje możliwości. Jedyne, na co miałam ochotę, to mord ze szczególnym okrucieństwem na moim byłym mężu. W związku z tym pominęłam milczeniem całuśny incydent i po pobieżnym sprawdzeniu listy

• 20 •


zleciłam rozwiązywanie ćwiczeń, a sama w myślach zajęłam się układaniem mowy, którą miałam zamiar uraczyć Igora. D ­ opiero rozbawione spojrzenia moich uczniów i stłumione chichoty uświadomiły mi, że mamroczę pod nosem. Zadziwiające, że były facet, niby nieobecny w życiu, nadal może powodować, że człowiek czasami zachowuje się jak kretyn. Albo jak zdziecinniały staruszek mruczący do siebie niezrozumiałe inwektywy. Oczywiście, gdy zadzwoniłam, Igor stwierdził, że zupełnie nie rozumie, o co mi chodzi. Zwykle tracił na inteligencji, gdy zachowywał się nie fair. Swoją drogą bardzo przydatna umiejętność, godna zapamiętania i wykorzystania w praktyce. Powiedział, że mnie nigdy nie można dogodzić i rzucił słuchawką. Tak więc przygotowana mowa wzięła w łeb, a ja poczułam się jeszcze bardziej sfrustrowana. I biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było odwiedzanie starszych pań w ich sklepach. Ale nie miałam serca wystawić pani Leontyny do wiatru. I naprawdę byłam ciekawa, co też wymyśliła. A gdy zobaczyłam wystawę jej sklepu, moja ciekawość gwałtownie wzrosła. Ktoś, kto na wielkiej kartce zachęca przechodniów do kupowania konfliktów pokoleń, po prostu musi mieć intrygujące pomysły. I łeb do interesów. Może powinnam ją zatrudnić do wypromowania Uroczyska? Znając życie, wyszłoby jej to z pewnością lepiej niż mnie, pomyślałam, naciskając klamkę i wchodząc do środka.  – Pani Leontyno, widzę, że sprzedaje pani konflikty pokoleń. Świetny pomysł, powinna pani pracować w reklamie  – pochwaliłam ją na wstępie.

• 21 •



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.