

Wydawnictwo Znak Kraków 2025
Projekt okładki
Adam Gutkowski
Zdjęcie na okładce
Wrzesień 1942, Teheran, Iran. Obóz Cywilny nr 1 dla ludności polskiej ewakuowanej z ZSRR wraz z żołnierzami II Korpusu Polskiego, przyjazd nowej grupy uchodźców. fot. Zygmunt Klemensiewicz, Zbiory Ośrodka KARTA
Weryfikacja merytoryczna
prof. dr hab. Anna Krasnowolska
Redaktorka inicjująca
Dorota Gruszka
Redaktorka prowadząca
Marlena Miśkowiec
Opieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Redakcja
Daniel Lis
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Łamanie
CreoLibro
© Copyright by Katarzyna Rodacka
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-240-6443-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU
Podobno zostało mu oryginalne zdjęcie z mamą. Musi tylko przeszukać szuflady w swoim londyńskim domu. Henryk przy okazji wspomina, że książka o polskich szkołach w Wielkiej Brytanii byłaby szalenie ciekawa. Sam też kończył jedną z takich szkół po ewakuacji z Iranu do Tanganiki, skąd następnie dotarł do Anglii. Mimo upływu ponad siedmiu dekad wciąż ma kontakt z kolegami z tamtego okresu. Czasem dla żartu rzucają do siebie różne słowa w suahili, których nauczyli się w Afryce jako dzieci. Skoro jednak ma to być opowieść o Iranie, poszuka tego zdjęcia z Teheranu.
– Znalazłem. Miałem wtedy cztery lata. Obok moja mama Magdalena.
– Napisali z tyłu nazwę zakładu fotograficznego, gdzie było zrobione?
– Nie, ale to w Teheranie. Nie byłem w Isfahanie. Z Teheranu od razu pojechaliśmy do Afryki Wschodniej.
To zdjęcie jest z 1943 roku. Tak jest napisane na odwrocie.
Mały Henryk stoi na podwyższeniu, obok siedzi Magdalena w ciemnej eleganckiej szmizjerce. Henio obejmuje ją jedną ręką.
– Z jakiej okazji zrobiliście sobie to zdjęcie, wujku?
– Nie wiem, naprawdę niewiele pamiętam z Iranu, byłem za mały. Mama pewnie chciała takie na pamiątkę.
Na plaży w Krasnowodzku* piętrzą się piramidy – z książek, walizek i pościeli. Porzucone kołdry i rondle walają się pod portowymi murami. Są i łyżwy, które nie zmieściły się w bagażu Stelli. Teraz ich ostrza wrzynają się w piasek. Do rosnącej na nabrzeżu sterty tobołków dziewczyna dorzuca jeszcze ubrania mamy i taty, które obiecała im oddać, gdy spotkają się ponownie.
Niektórzy remanent skromnych majątków przeprowadzają jeszcze w drodze do Krasnowodzka. Podczas postojów z kolejowych wagonów do przydrożnych rowów lecą tłumoki z futrami i srebrnymi sztućcami, a za nimi wyskakują ci, którzy wietrzą w tym okazję. Na pokład statku rzeczy nie wezmą, ale może po drodze do portu uda im się
* Obecnie Turkmenbaszy.
je sprzedać? Jeden srebrny widelec, jeśli pójdzie po dobrej cenie, może uratować życie. Tymczasem jednak pociąg rusza, a oni zostają w rowie ze swoim nowym srebrem stołowym.
Za pluszowym zającem nikt nie wyskakuje. Siedmioletnia Alina Dębska nie protestuje, gdy wuj Jaś wyrywa go jej z rąk. Chorąży Brachaniec pomaga mamie Aliny w upilnowaniu dziewczynki i jej starszego o dwa lata brata Leszka. Podchodzi do swojej roli poważnie. Po co Alinie zając? Dziewczynka powinna mieć wolne ręce, gdyby pociąg ruszył znienacka i musiała szybko wskoczyć do środka.
Na pokład statku można wziąć ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, choć przy wejściu okazuje się, że jest ich i tak za dużo. Osiemnastoletnia Krystyna Chyży w porcie zostawia wiaderko i wrzucony do niego suchy makaron, starą podartą teczkę, szczotkę do butów. Z takim balastem nie dałaby rady wejść na statek, bo trap prowadzący na pokład tonie w piachu, w którym grzęzną nogi.
Niektórzy za wszelką cenę chcą ocalić swój dobytek.
Jedna z dziewczynek wkłada na siebie kolejne warstwy ubrań, jej postać pęcznieje pod grubą powłoką starych szmat. Na czole dziecka pojawiają się pierwsze kropelki potu. Na wierzch mała narzuca jeszcze kożuch.
Upał w krasnowodzkim porcie tężeje, ale woda morska nie zachęca do kąpieli. Mieni się od oleistych plam.
Z portowej głębiny wynurza się ciało dziecka, a podpływający właśnie statek holuje je do brzegu. Na lądzie rosyjski żołnierz łapie je za nogę i rzuca daleko na piasek. Nikt nie reaguje. Przyszłych pasażerów męczą nudności, bo powietrze gęstnieje od smrodu z rafinerii. Ktoś zapamięta, że nawet fale cuchnęły naftą.
Ludzie, którzy czekają w sowieckim porcie, mają odzyskać wolność. Statek zawiezie ich do portu w Iranie. Nie wszyscy dożyją tej chwili. Komuś dyzenteria odbiera siły do życia i nadzieję na wejście na pokład. Ktoś inny jeszcze w porcie umrze z wycieńczenia. Ktoś nie przeżyje kolejnego tygodnia, bo zachoruje na tyfus.
W porcie brakuje wody pitnej. Pod kotłami nieustannie pali się ogień, ale kucharze pilnują wrzątku i dokładnie go wydzielają: na jednego żołnierza przypada pół menażki. Czy ktoś ma na sprzedaż chociażby kubek wody?
Mimo że handel wymienny jest zabroniony, koncepcja waluty, za którą można kupić coś do picia, nie ma ograniczeń. Mąka, makaron, kasza z przydziału – tym wszystkim można płacić. Kto w otrzymanym wojskowym prowiancie ma jeszcze czekoladę, też próbuje wymienić ją na wodę. Komu została puszka konserw – przez płot stara się kupić za nią od Rosjan butelkę wody. Jeśli teraz się nie uda, jest jeszcze szansa, że ktoś połasi się na konserwę już na statku. Niektórzy próbują kupić wodę konwencjonalnie, za pieniądze, ale ta jest droga. Już taniej wychodzi młode, kwaśne wino. W mocnym nadmorskim słońcu
trunek upaja szybciej niż zwykle, a podpici podróżni rozpoczynają przepychanki. Na statku będzie z nimi niemały kłopot, podepczą tych leżących na pokładzie i słabszych.
Nie wiadomo, ile trzeba będzie jeszcze czekać, by wejść na statek, więc kto ma jeszcze siłę, idzie szukać cegieł i wiórów na opał. Na takich prowizorycznych kuchenkach skwierczą w upale placki.
Gdy wieczorem zrywa się burza, piach wchodzi we wszystkie zakamarki ciała, chrzęści w zębach, zakleja oczy.
Nad ranem pokryte nim są też wszystkie bagaże. Trzeba przetrzeć z pyłu cegły i worki z mąką, ale nie ma czym przepłukać naczyń.
Zaplanowano dwie tury ewakuacji – w kwietniu i sierpniu 1942 roku. Krasnowodzk staje się wtedy tak punktem startu, jak też metą. Ścieżki w tajdze i po stepach zwykle kluczą nieprzewidywalnie. Polacy, którym udało się tu dotrzeć – nieważne, czy w kwietniu, czy w sierpniu – mają za sobą wielomiesięczną wędrówkę z Syberii.
Gdy w czerwcu 1941 roku Trzecia Rzesza atakuje Związek
Sowiecki, zmienia się układ sił na mapie drugiej wojny światowej. Zawarte pięć tygodni później porozumienie Sikorski–Majski między rządem polskim na uchodźctwie a Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich ma gwarantować
przywrócenie stosunków dyplomatycznych między krajami. W Związku Sowieckim zostaje utworzona polska armia, a Polacy przebywający w więzieniach NKWD* i w łagrach odzyskują wolność. Choć oficjalnie amnestia zaczyna obowiązywać 12 sierpnia, wielu Polaków, którzy kończą wyręby w syberyjskich lasach, dowiaduje się o niej z opóźnieniem.
Janka Wojtecka ma szczęście. Do jej obozu wiadomość dociera jeszcze latem 1941 roku. Może to dlatego że komendant obozu Czuprianowski (z pochodzenia chyba Polak) jest dobrym i sprawiedliwym człowiekiem? Wolni zesłańcy mogą iść, dokąd chcą. Ale czy jakimś cudem da się wydostać z Rosji i wrócić do domu? Czy zatem jechać w stronę granicy i zarazem frontu? Najlepiej odnaleźć bliskich, ale jak? Czy rodzina, która kiedyś wysłała paczkę, nadal mieszka w mieście jej nadania? Skoro Polacy są wolni, może zatem jechać do Kujbyszewa, do polskiej ambasady? Podobno gdzieś formuje się polska armia, ale gdzie dokładnie i co to oznacza? By próbować do niej dołączyć, trzeba odnaleźć punkt werbunkowy. Pomóc w tym mogą porozrzucani po wielkiej sowieckiej planszy pojedynczy polscy żołnierze, oddziały, polskie zgrupowania. Jednak nic nie jest pewne. Na Daleką Północ informacje docierają w strzępach. Jedyną wskazówką w tej wielkiej grze
* Narodnyj komissariat wnutriennich dieł, Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ władz bezpieczeństwa w sowieckiej Rosji (od 1917) i ZSRR (do 1946), potocznie policja polityczna (za Encyklopedią PWN).
jest to, że trzeba kierować się na południe. Najważniejsze jednak, by jak najszybciej wydostać się z łagru.
Zgodnie z ustaleniami uwolnieni mogą wybrać dowolne miejsce zamieszkania, z wyłączeniem stref przygranicznych, większych miast i kilku tak zwanych regionów zamkniętych. Mają dostać tymczasowe dokumenty, które potem będą mogli wymienić w ambasadzie na polskie paszporty. Syberię mogą opuścić jakimkolwiek pociągiem za darmo i jechać bez biletu, dokąd tylko zechcą. W dodatku każdego dnia podroży mają dostawać po pięć rubli na wyżywienie. Ostatecznie tylko nieliczni dostają podobną pomoc, większość zesłańców ukrywa się przed strażą kolejową, która wymaga od nich biletu. Przeważnie jadą głodni, bez żadnych środków, za które mogliby kupić jedzenie.
Suchy chleb, który Janka Wojtecka pakuje na drogę, też nie wystarczy jej na długą podróż. Podczas postojów na stacjach próbuje znaleźć odpadki nadające się do jedzenia. Na dworcu w Taszkiencie, w wyniku takich poszukiwań, spóźnia się na odjazd.
Pociągi wciąż zatrzymują się i ruszają bez rozkładu, bez zapowiedzi i bez gwizdków. Kto nie dobiegnie i nie wskoczy w biegu, albo zostaje na miejscu na zawsze – zwłaszcza gdy postój wypada pośrodku stepu – albo wsiada w inny pociąg i w ten sposób, jadąc czasem okrężną drogą, próbuje dogonić swój skład. Albo przynajmniej stara się jechać dalej w tym samym kierunku, mając nadzieję, że rodzina, która właśnie odjechała, nie przepadła na zawsze.
Janka dociera do Buzułuku, po którym włóczą się bezrobotni Polacy. Wiele osób jedzie jeszcze dalej, w stronę Taszkientu i Samarkandy. Janka także zmierza w kierunku Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Sowieckie władze chcą wykorzystać ich ręce do pracy, umieszczają ich więc w kołchozach na stepie, u uzbeckich rodzin. W końcu mogą pracować, a jak jest praca, to jest i jedzenie.
Janka pomaga stawiać lepianki, gdy wybucha epidemia tyfusu. Umierają głównie dzieci. Uzbecy boją się, że Polacy ich zarażą. Znów trzeba wyjeżdżać. Janka też jest już chora, kiedy razem z innymi wsiada na osiołki. Po dwóch dniach ledwo przytomna dociera do Karkin-Batasz, zwanego także Doliną Śmierci. Znajduje się tu obóz polskich junaczek*. Gdy w końcu udaje jej się wyzdrowieć, zostaje stąd przetransportowana do Krasnowodzka.
O wyjeździe z łagru często decyduje przypadek. Sikorskij, potomek dawnych zesłańców polskich, wyrywa stronę z gazety. Piszą o nim! Chce się pochwalić mamie Danusi Pniewskiej i innym kobietom, które spotkał przy sianokosach. Ta, która umie czytać po rosyjsku, * Szkoła Junaczek w Karkin-Batasz została założona 12 kwietnia 1942 roku, siedem miesięcy po oficjalnym rozkazie gen. Andersa o formowaniu Szkół Junaków. Szkoła Junaczek pozostawała pod opieką Pomocniczej Służby Kobiet. (https://ipn.gov.pl/pl/historia-z-ipn/201009,Anna-Marcinkiewicz-Kaczmarczyk-Szkoly-MlodszychOchotniczek-19421948.html)
bierze do ręki zadrukowany papier i czyta pozostałym.
Sikorski z artykułu zapowiada wolność, pozwala rzucić wszystkie narzędzia i biec natychmiast do kołchozu.
Okazuje się, że nawet zarządca obozu nic nie wie o światowych ustaleniach – musi pojechać do większej miejscowości, żeby je potwierdzić.
Gdy Janka Wojtecka podróżuje już koleją po Rosji, Emilia Stelmach i jej dziesięcioletnia córka Helena pracują jeszcze w łagrach. Wieść o amnestii dociera do nich jesienią. Żeby wydostać się z obozu, muszą przekroczyć rzekę.
Wartkie wody Pinegi szlifują brzegi, drążą koryto, niosą konary. Zesłańcy zbudowali już pięć tratw. Jest listopad, coraz zimniej, wiele osób czekających na przeprawę choruje. Helena z mamą wsiadają na czwartą tratwę. Do rąk dostają latarnie, jak wszyscy pasażerowie. Na rzece jest jeszcze zimniej, w dodatku deszcz zacina coraz mocniej. Nurt staje się coraz bardziej rwący, pojawiają się fale. W zapadającej ciemności rośnie strach. Jedna z tratw się przewraca. Ludzie, którzy wpadają do wody, nie dotrą już na żaden ląd. Pozostali płyną dalej. Nie wiedzą dokładnie, ile godzin czy dni trwa ich podróż, czas zlewa się z biegiem rzeki. Gdy dobijają w końcu do brzegu, ktoś mówi, że to chyba Władywostok. Niedaleko miejsca, do którego przypłynęli, znajduje się mały, drewniany domek. Początkowo gospodarze są nieufni, w końcu jednak pozwalają Emilii z córką się u siebie zatrzymać. Helena po raz pierwszy od dwóch lat je ciepły posiłek.
Irena Juchniewicz o amnestii dowiaduje się po pół roku jej obowiązywania. Ona i jej rodzina wciąż pracują na północy przy wyrębie drzew, bo informacji o amnestii nie przekazał im komendant ich pasiołka. Dowiadują się o niej, bo mieszkająca z nimi kobieta, wykształcona w Leningradzie i dobrze znająca rosyjski, zajmuje się kancelarią komendanta. Wiadomość czyta w gazecie, którą znajduje w śmietniku podczas sprzątania biura. Gdy przekazuje wieści pozostałym, tłum rusza do naczelnika, by wyegzekwować wolność.
Kiedy Emilia z Heleną są w drodze przez Związek Sowiecki, na kolejną zimę w łagrze przygotowuje się Leokadia Stańczak z rodziną. Opuszczają obóz dopiero w 1942 roku. Na drewnianej platformie doczepionej do wynajętego traktora siadają dzieci. Jest luty, a większość z nich jest w łachmanach, niektóre są prawie bose.
W końcu docierają do stacji kolejowej – nie wiadomo gdzie, nikt tego nie pamięta, takich miejsc są tysiące – i wsiadają do pociągu. Leokadia i jej bliscy zaczynają trzymiesięczną tułaczkę. Na kolejnych stacjach są coraz bardziej głodni. A żeby się najeść, trzeba kraść. Żeby się ogrzać, też trzeba kraść. Żeby nie odłączyć się od rodziny, trzeba uważać na postojach. Nie wiadomo, dokąd powinni jechać. Kolejnymi przystankami na ich drodze są więc: Ałma-Ata w Kazachstanie, Frunze w Kirgistanie, Taszkient w Uzbekistanie. Niezależnie od tego, gdzie akurat się zatrzymują, wszędzie panuje głód. W Kirgistanie Polacy chodzą od
domu do domu i próbują wprosić się na obiad do Kirgizów. Tym, którym się to nie uda, pozostaje szukanie żółwich jaj w gniazdach pod skałami. Szczęśliwcy, którzy je znajdą, pieką je potem na ognisku lub gotują.
Nadzieję Stańczakom przez chwilę daje obóz w Kermine. Chociaż panuje w nim epidemia i władze obozu nie przyjmują nowych mieszkańców, można dostać tam coś do jedzenia i picia. Można też przewegetować pod murem obozu. Rodzina Leokadii spędza tam dwa tygodnie, ale dziewczyna nie może już tego znieść. Zapisuje się do junaczek, dzięki czemu może zamieszkać w obozie w Karkin-Batasz. Stamtąd z junaczkami pojedzie do irańskiego Pahlawi*. Jej bracia też wstępują do junaków. Mama Leokadii dostaje pracę w uzbeckim kołchozie. Uzbeckie i kazachskie kołchozy dają chociaż namiastkę stabilizacji. Wciąż nie wiadomo, co stanie się z polskimi cywilami ani jak sroga będzie kolejna zima. Coś trzeba ze sobą zrobić, gdzieś poczekać na kolejne polityczne decyzje. Ludzie wędrują od miejsca do miejsca, wsiadają do kolejnych pociągów. Pogłoski na temat formującej się armii prowadzą ich dalej i dalej – do Kujbyszewa, do Buzułuku, do Taszkientu, do Samarkandy.
W drodze jest też Anastazja Kumoter, która z łagru została zwolniona dopiero zimą. Dzień przed wigilią Bożego Narodzenia razem ze współpasażerami dociera
* Obecnie Bandare Anzali.
do stacji końcowej. Wita ich miasto Kagan, gdzie nie mogą nawet wejść do budynku dworca. Dopiero pod wieczór zostają wpuszczeni. A w środku nędzarze w potarganych ubraniach, zarośnięci i słabi mówią, że są polskimi oficerami. Opowiadają o tym Anastazji i innym przyjezdnym, bo nie ma nikogo, komu mogliby się zameldować, nikt nie przyjechał, żeby ich wcielić do nowych oddziałów, nikt ich nie przydziela do stanowisk bojowych ani nie wydaje im mundurów. Do błąkającej się po budynku zapomnianej armii dołączają przybyli zesłańcy.
Wigilię spędzają na dworcu. Każdy dorzuca do wspólnej kolacji co tylko ma, na wspólnym stole lądują nawet wino i opłatek. Kolędy odbijają się echem po całym pomieszczeniu.
Na drugi dzień muszą opuścić dworzec. Nie wiadomo, co zrobić z taką grupą przyjezdnych. Kolejnych transportów na razie nie ma w planach. Zesłańcy będą zakwaterowani w miejscowych domostwach. Jeśli komuś się poszczęści – w małym mieszkaniu czy pokoiku w mieście. Jeśli nie – w lepiance bez drzwi, nad którą unosi się dym z paleniska.
Oprócz lokum dostaje się w pakiecie też kartki na chleb.
Po latach Anastazja będzie wspominała: „Za chlebem na zmianę stałyśmy w kolejkach przez całe noce. Nie zawsze też było zaopatrzenie. Często mimo wystania
wracałyśmy z niczym. Pod naszym adresem w kolejkach padały też różne wyzwiska i przekleństwa, których na szczęście nie rozumiałyśmy”. Ona sama czuje, że wrogie nastawienie do nich wynika z obawy, że nie wystarczy chleba dla wszystkich.
Więcej towaru jest na bazarze. Przede wszystkim kupuje się tu owoce, warzywa, pyszną cebulę. Pewnego dnia nad jednym ze straganów pochylają się kobiety w polskich mundurach. W Kaganie szukają kwater dla polskiego wojska, które podobno wkrótce tu przyjedzie. Z dnia na dzień widać zresztą coraz więcej żołnierzy na ulicach miasta, Anastazja Kumoter przypatruje się każdemu z nich. Ma nadzieję, że może spotka tutaj swojego męża Stefana.
O tym, że już dawno zginął, dowie się dopiero po pół wieku.
Żeby nie czekać bezczynnie, Anastazja i jej koleżanki znajdują pracę w wojsku. Sprzątają, cerują i służą pomocą.
I mimo że wciąż nie wiedzą, kiedy stąd wyjadą w dalszą podróż, mimo że jedną z nich okradziono na bazarze z prawie wszystkich pieniędzy, czuć w powietrzu nadzieję i ekscytację ewakuacją. W końcu, kiedy mają się spakować i stawić na zbiórkę przed wyjazdem, wciąż nie wiedzą, jaki jest cel ich podróży.
Jeszcze w pociągach, tuż przed metą, po wagonach roznosi się strach, że tylko zdrowi wsiądą na statek. A tu choruje prawie każdy. Kto nie jest w stanie ukryć dolegliwości, nie zostanie wpuszczony na pokład.
Z czasem Janka Wojtecka, Danusia Pniewska z mamą, Emilia Stelmach z córką Helenką, Leokadia Stańczak i Anastazja Kumoter docierają w końcu do celu: stacji w Krasnowodzku, skąd podobno odchodzą statki do raju. Krążą pogłoski, że trzeba się spieszyć, bo nie wiadomo, kiedy odcumuje ostatni z nich.
Irena Lamprycht czeka z mamą na stacji na dalsze instrukcje. W końcu ktoś ogłasza, że statek ewakuacyjny wyruszy nad ranem. Trzeba jeszcze tylko dotrzeć do portu. Te dziewięć kilometrów do przejścia to jak ostatnia prosta długiego biegu. Irena ma problemy ze wzrokiem. Jej mama z kolei nie może chodzić. Na pokonanie dystansu dzielącego je od statku mają tylko tę jedną noc. Niewidząca Irena bierze więc mamę na plecy, a ta wskazuje jej drogę. Nasłuchuje nie tylko głosu mamy, zwłaszcza że ta co pewien czas traci przytomność. Nad ranem wciąż idą, jako jedne z ostatnich. Gdy docierają do portu, przed statkiem czekają już tłumy.
Irena wyobraża sobie, że tak musiała wyglądać arka Noego.
3
Do portu w Pahlawi zesłańców odprowadzają sowieckie legendy: statki Mołotow, Żdanow, Beria, Cziczerin, Ordżonikidze, w podróży towarzyszy im nawet sam Marks.
Polacy odpływają z Rosji pod patronatem sowieckich polityków.
Janina Studzińska nie wie, kim jest człowiek, który przemawia po polsku do zgromadzonych w porcie tłumów czekających na wejście na pokład.
– Pamiętajcie, zostaje tu tyle milionów Polaków. Nie możecie mówić, coście tu przeżyli przez te dwa lata, bo nikt z nich nie wróci. Nie wolno wam mówić za granicą źle o Rosji, ale proszę wszystkie pieniądze, wszystkie rosyjskie papiery, jakiekolwiek macie… to wszystko proszę rzucać na ten stół.
Syrena zwiastuje wejście na pokład. Wszyscy rwą się do biegu, niektórzy wieszają się na łańcuchach okrętu.
Helena Podkopacz podbiega do swojej grupki. Chciałaby z całą mocą krzyknąć: „Hurra!”, ale wie, że musi się powstrzymać – jeszcze nie wyjechała z Rosji. Szepcze więc tylko: – Idziemy! Wreszcie pękną niewolnicze łańcuchy, oby raz na zawsze.
Nie wszystkim udaje się dostać na statek. Wejść na pokład mogą tylko żołnierze oraz ci, którzy mają w wojsku rodzinę. Czasem, jeśli brat, tata lub mąż umarli, kobiety dogadują się z samotnymi żołnierzami i dopisują się na liście pasażerów jako ciotki, żony czy kuzynki. Jeśli kogoś na tej liście nie ma, musi zostać w Krasnowodzku. Przy schodkach prowadzących na pokład pilnują tego urzędnicy NKWD.