Dom Sophii

Page 1

POW IEŚĆ Z DUSZ Ą

Michael D. O’Brien Dom Sophii



Michael D. O’Brien Dom Sophii

przekład Anna Sak

W Y D AW N I C T W O Z N A K • K R A K Ó W 2 0 0 9



Niosę, niosę, Biedna matko, ze stosu ciało ojcowskie; Ciężar niemały, bo ból go powiększa. Wszystko, co moje, zawarłem w tak małym naczyniu! (…) Bez dzieci ty już, bez dzieci, A ja sierota bez biednego ojca! Osierocony, pusty dom wziąłem; Nie w ramionach już mego rodzica! (…) Nie ma ich już, oímoi, ojcze, Nie ma ich już! Eurypides, Błagalnice*

* Eurypides, Tragedie, t. 1, przeł. Jerzy Łanowski, Warszawa 2005.



Tym, których ofiara ukryta jest w sercu Boga, i których „małe” wybory zmieniają równowagę świata



SCHRONIENIE



1 Warszawa, wrzesień 1942

Z

walącym sercem, niczym ścigany królik, przecisnął się przez druty bramy i wydostał na zewnątrz. Strażnicy oczywiście go zauważyli, nie miał wątpliwości, że tak będzie, ale dał nura w tłum płynący chodnikiem, z nadzieją, że zawahają się chwilę przed oddaniem strzału. Chociaż był zbyt wycieńczony, by biec szybko, zdołał przemknąć między pieszymi i pod konnym wozem, a następnie – nim strzały odbiły się echem od ścian kamienic – zniknąć za rogiem. Tłum rozproszył się; rozległy się wrzaski, szaleńcze rżenie konia, tupot biegnących wojskowych butów i kolejne strzały. Goje gapili się na niego w zdumieniu, rozstępując się na boki, gdy wypadł na jedną z głównych arterii miasta. Zdarł z ramienia opaskę i rzucił ją dalekim łukiem w tłum. Gwiazda pofrunęła w dal i spadła na ziemię jak coś wstydliwego. Czyjeś ręce próbowały chwycić go w biegu, ale on był jak Mojżesz uchodzący z kraju niewoli. Fale ludzkiego tłumu za nim zstępowały się na powrót i pochłaniały rydwany faraona. Serce tłukło mu się w piersi, bolało go w boku; nabierał powietrza bolesnymi, urywanymi haustami. Po swojej stronie miał własną młodość i adrenalinę – wiedział bowiem, że to ucieczka jego życia. Ponadto ścigali go nie zwinni esesmani, tylko starsi i bardziej ociężali wartownicy z Wehrmachtu. Padał zimny deszcz, od którego chodniki robiły się śliskie. Kula trafiła w beton pod jego stopami. Żołnierze przedzierali się przez tłum, wrzeszcząc swoją gardłową niemczyzną: „Halt! Halt!”. - 17 -


Kolejna kula zbryzgała mu płaszcz odpryskami kamienia, gdy skręcał w boczną alejkę. Podążał teraz na wschód, w stronę Starego Miasta, średniowiecznego serca metropolii przycupniętego nad brzegami Wisły. Biegł na oślep, mijając przecznicę za przecznicą, zbombardowane i jeszcze stojące budynki, rozmyte ludzkie postacie na chodnikach, stragany blacharzy i handlarzy starzyzną. Wpierw tędy, potem tamtędy, na wschód, na północ i znowu na wschód. Wreszcie, ledwo dysząc, skręcił w wąską boczną uliczkę zabudowaną starymi, trzypiętrowymi kamienicami w różnych stadiach ruiny. Dotarłszy do końca, zorientował się, że zamyka ją wysoki mur. Zrozpaczony, wydusił z siebie wysokim, przerażonym głosem: – Szema Israel, Adonai Elohejnu, Adonai Echad… Drzwi jednego ze sklepów były bardziej cofnięte w głąb budynku niż pozostałe, i to właśnie w ich cieniu się schronił. Zerknął ostrożnie na ulicę i zobaczył u jej wylotu żołnierzy potrząsających starą kobietą. Wskazała gestem, w którym kierunku pobiegł. – Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Panem jedynym – wykrztusił, gotując się na ich przybycie. Niespodziewanie drzwi za jego plecami otwarły się. Zatoczył się i runął jak długi do środka. Nad głową mężczyzny, który obserwował go z tonącego w półmroku wnętrza sklepu, zadzwonił dzwoneczek. W mgnieniu oka mężczyzna pojął, o co chodzi, usłyszał tupot żołnierskich butów na bruku ulicy i wciągnął uciekiniera dalej, w głąb sklepu. – Po schodach, szybko – powiedział, wskazując na tyły pokoju. Chłopiec przebiegł przez labirynt sięgających sufitu półek z książkami, odnalazł schody i ruszył gorączkowo na górę, zostawiając za sobą trop w postaci mokrych śladów. Sklepikarz obserwował przez przykurzone szyby witryny zbliżających się żołnierzy, dobijających się do drzwi, wyważających te, które były zamknięte, i wchodzących do kolejnych budynków. Za kilka minut staną u jego drzwi. Nie tracąc czasu, wytarł podłogę szmatą i gdy trop został wymazany, usadowił się za ladą przy wejściu. Kiedy żołnierze z hukiem otworzyli drzwi, podniósł wzrok znad książki, spojrzał na nich ponad oprawkami okularów i odezwał się uprzejmie: – Ja, mein Herr? - 18 -


– Księgarzu – warknął jeden z nich – nie widziałeś, czy przebiegał tędy młody Żyd? – Nein, mein Herr. – Da ist keiner hier! – krzyknął drugi z żołnierzy. – Wir haben gesehen. – Komm, wir gehen! Kiedy rzucili się galopem w dalszy pościg, księgarz pozwolił swoim dłoniom lekko zadrżeć, a następnie głośno wypuścił powietrze z płuc. Rozejrzał się po sklepie i podziękował Bogu, że nie było w nim klientów, kiedy wpadł ten chłopiec. Dlaczego to zrobiłem? – zapytał sam siebie. Skąd taka decyzja, podjęta bez uprzedniego rozważenia wszystkich za i przeciw? Podniósł się i wbił niewidzące spojrzenie w podłogę. Popadł w chwilowy stan roztargnienia, czy też wycofania, który jego rodzina określała mianem „momentów”, a który był w istocie jego azylem, ucieczką od absurdu życia. Gdy sylwetki powracających tą samą drogą żołnierzy przemknęły przed witryną, ocknął się z letargu. Idźcie, idźcie, pomyślał z goryczą, idźcie i odegrajcie swoją rolę w tym Wagnerfeście! Paweł Tarnowski nie był starym człowiekiem, ale chodził lekko zgarbiony, jakby wskutek siedzenia przez parę dziesięcioleci nad zapisanymi drobnym maczkiem woluminami. Był dość krzepkim mężczyzną po trzydziestce, o piwnych oczach i niesłowiańskich, intensywnie czarnych włosach, które jego ojciec nazwał kiedyś „skutkiem drobnego incydentu z udziałem Tatarów”. Był wysoki i barczysty, ale ruszał się inaczej, niż można się było spodziewać po osobie o takiej budowie ciała. Powłóczył nogami jak człowiek dwadzieścia czy trzydzieści lat starszy. – Kłopoty – wymruczał na głos. – Zanosi się na kłopoty. Podszedł do swojego prywatnego biurka stojącego we wnęce na tyłach sklepu i usiadł. Na sąsiednim stole – obok słoiczków z klejem, skórzanych pasków, owiniętych w bibułkę paczuszek z listkami złota, przedwojennych magazynów literackich, niepublikowanych maszynopisów i zapomnianych, jak las starych nagrobków, pustych filiżanek po herbacie – piętrzyły się stosy przygotowanych do oprawienia tomów o pękniętych grzbietach. Na biurku przed nim stał wiklinowy koszyk wypełniony po brzegi - 19 -


korespondencją, listami opatrzonymi stemplami z Paryża, Berlina, Krakowa, Nowego Jorku, Florencji. Księgarz niespecjalnie delektował się zawartością tych listów; jego namiętność wzbudzały przede wszystkim koperty, wysłannicy z dalekiego, bardziej kulturalnego świata – wielobarwne znaczki, bladofioletowy, kremowy bądź błękitny papier, prążkowane krawędzie. W przeważającej części zawierały pytania od mało zdolnych pisarzy o założoną przez niego oficynę wydawniczą Wydawnictwo Dom Sophii. Przed okupacją udało mu się opublikować trzy tytuły. Utkwił spojrzenie w drzwiach wejściowych i pomyślał: Kiedyś odejdą. Kiedyś papier i prawda nie będą stanowić problemu. Tak; wtedy znów będzie można wydawać piękne książki, spacerować nad Wisłą w cieniu kwitnących drzew i rozmyślać o Czechowie, przesiadywać w kawiarnianych ogródkach, pić kawę po turecku, palić te okropne francuskie papierosy i dyskutować o Kafce albo Dantem z ciekawymi ludźmi. Tego dnia odpisze na wszystkie listy. I dostanie odpowiedzi od tych, którzy przeżyli. Na razie muszą wystarczyć koperty niosące ze sobą obietnicę lepszych czasów. Właśnie przepisywał list do Kalii, kiedy do sklepu wpadł ten chłopiec z przerażeniem w oczach i otwartymi ustami, niezdolny wykrztusić choćby słowa wyjaśnienia. Żyd. Teraz ich kłopoty przenikały do jego życia, jakby nie miał dosyć własnych. – Co ja zrobię? – szepnął. Czas, pomyślał. Czas koi rozdygotane serce, osusza pot, wymywa toksyny strachu. By oderwać się od tych myśli, wbił wzrok w kartkę leżącego przed nim papieru welinowego. Koncentrując się na siłę, wziął do ręki długie zielone pióro, swoje ulubione, i zanurzył stalówkę w fioletowym atramencie. Zatrzymał na nim spojrzenie na dłuższą chwilę. Uniósł stalówkę nad kałamarzem i obserwował, jak kropla wolno stacza się w kierunku czubka. Wszystkie ludzkie czyny są pochodną myśli, zadumał się, a ta kropla atramentu to suplement do dramatu rozgrywanego przez siły, które puściłem w ruch. Kropelka przybrała kształt elipsy, zatrzymując się na koniuszku stalówki, jakby zawahała się przez ułamek sekundy, wreszcie spadła, rozbryzgując się, na welin. Gwiazda, fioletowa supernowa, jak wiadomości, którym aniołowie pozwalają spaść na ziemię z niebios. - 20 -


Zamrugał oczami i otrząsnął się. Pisz! – rozkazał sobie. Pisz! Niech twarz tej, którą kochasz, wyprze śmierć z twoich myśli. 12 WRZEŚNIA 1942, WARSZAWA Moja Kalio, nie wiem, gdzie teraz jesteś. Nie mogę też wiedzieć, czy któregoś dnia, kiedy skończy się wojna, wrócisz do mnie ze wspaniałą nowiną, że nie wyszłaś za jakiegoś szlachcica albo profesora. Oczywiście nie mogłaś poznać moich uczuć, bo nigdy nie rozmawialiśmy. A jednak tak wiele zostało powiedziane wtedy, gdy przy naszym pierwszym spotkaniu powiodłaś spojrzeniem przez salę koncertową wydziału muzycznego i nasze oczy się spotkały. Dostrzegłem, że na krótką chwilę zatrzymałaś na mnie wzrok, a potem, jak gdyby nigdy nic, przeniosłaś go z powrotem na partyturę. Mimo to wiedziałem, że zatrzymałaś w sobie mój obraz. Poszedłem dziś na uczelnię i przypiąłem jeszcze jedną wiadomość do drzwi pokoju, w którym urzędował niegdyś twój ojciec. Później udałem się korytarzem do sali koncertowej. Ukradli fortepian, a w ścianach ciągle widnieją dziury po kulach. Pamiętasz, jak Wariacje Goldbergowskie zespoliły nasze dusze podczas naszego pierwszego i ostatniego wieczornego spotkania, tuż przed zmrokiem? Nigdy nie słyszałem, żeby muzyk grał z tak niezwykłą delikatnością. Zrozumiałem wówczas, że naszym przeznaczeniem jest stać się jedną duszą. Gdyby losy świata potoczyły się inaczej, zostalibyśmy sobie przedstawieni, zaprzyjaźnili się i nigdy nie dopuścili do rozstania. Być może adagio zmąciło moje poczucie rzeczywistości, bo przyszłość, jaką sobie dla nas wyobraziłem, pozostaje niezrealizowana. Kiedy aresztowali profesorów, miałem nadzieję, że jakoś wymknęłaś się z tej nagonki. Nie wierzę, że zostałaś pojmana. Z pewnością to tylko kwestia czasu, gdy wrócisz. Do tej chwili będę rozpaczliwie niepokoił się o Twój los. Napiszę niebawem, Paweł

- 21 -


Zamknął drzwi na klucz, spuścił rolety we wszystkich oknach, wyłączył lampkę na biurku i kuliste lampy pod sufitem, a potem poszedł do magazynu. Po podłodze przed nim przebiegła mysz. Otworzył drzwi na klatkę schodową i ciężkim krokiem ruszył na górę po schodach. Na półpiętrze wyminął piramidę drewnianych skrzynek, mieszczących jeszcze więcej książek, pozostałości po wyprzedaży majątku, których przeglądaniem postanowił nie zawracać sobie głowy. Drażniły go, ponieważ zainwestował w nie duże pieniądze, tylko po to żeby się przekonać po otwarciu kilku z nich, iż są zupełnie bezwartościowe. Zamierzał przenieść je na strych – przynajmniej przydadzą się jako izolacja cieplna. Przetransportował tam już większość skrzynek, ale nie znalazł w sobie energii koniecznej do ukończenia tej pracy. Westchnął i wszedł do mieszkania. Było posępne jak zawsze. Żarówka w kuchni się przepaliła, więc zaświecił lampę naftową, a następnie podszedł do kuchenki elektrycznej i postawił wodę na herbatę. Czekając na gwizd czajnika, wyjrzał przez okno wychodzące na ulicę. Daleko, nad dachami, widać było brudny dym unoszący się nad gettem. Co jakiś czas dobiegały stamtąd odgłosy wystrzałów. Mieszkanie, znajdujące się na drugim piętrze, miało te same wymiary co sklep na parterze, było wąskim prostokątem o szerokości około pięciu i długości ośmiu metrów. Na tym poziomie było podzielone na kuchnię, salonik, ubikację, łazienkę z wanną cynkową i, na tyłach, sypialnię. Sufity, znajdujące się na wysokości czterech metrów, ozdabiały gipsowe sztukaterie, mocno pożółkłe i kruszące się tu i ówdzie. Niegdyś elegancka tapeta w kolorze kości słoniowej – ozdobiona tłoczonym motywem lilii – była poplamiona i w wielu miejscach naderwana. Nieliczne stojące w mieszkaniu meble były jednak bardzo dobrej jakości, na ścianach wisiało też kilka obrazów olejnych. Większość stanowiły ckliwe krajobrazy namalowane przez drugorzędnych polskich malarzy z ubiegłego wieku. Pokryły się posępną patyną przeszłości i sadzy, a ich powierzchnia była mocno spękana. Do pogorszenia się ich stanu przyczyniał się też brak regularnego ogrzewania zimą, od 1939 roku. Nie przejmował się nimi specjalnie; martwił się jedynie o mały obrazek z kwiatami kupiony w Paryżu, gdy przez krótki czas próbował zostać artystą. By móc dokonać - 22 -


tego kosztowanego zakupu, zrezygnował na trzy tygodnie z normalnych posiłków i żywił się ochłapami, lecz romantyzmem swego poświęcenia dla sztuki napawał się tylko przez pierwsze dwa dni. Obrazek był dziełem włoskiego malarza, mało znanego przedstawiciela jednego z odgałęzień impresjonizmu, i w porównaniu z dziełami Moneta czy Picassa był tani. Uważał go za najlepszą rzecz w tym pokoju, choć możliwe, że się mylił – obrazek był po prostu ładny i banalny. Obok wisiała grecka ikona świętego Michała Archanioła, namalowana intensywną czerwienią i błękitem indygowym; złoto na niej było tak postarzałe, że wyglądało jak bursztyn zalany płynnym palisandrem. Ucałował ją, przeżegnał się z rozmysłem, a potem pokłonił się w stronę sypialni, w której kącie wisiała niewielka ścienna kapliczka z innymi ikonami. Migotała przed nimi czerwona świeca wotywna. Herbata się parzyła, tymczasem on ukroił razowego chleba, sera i parę plasterków kaszanki, która już zaczynała pokrywać się pleśnią. Kuzynka Marysia – Masza, jak na nią wołali – przywiozła mu ją z gospodarstwa na Mazowszu pod koniec lata. Miał wtedy ochotę pochłonąć ją w całości od razu, ale się zreflektował. Teraz był wdzięczny za ten odruch samokontroli. – Jedz – powiedziała mu wówczas Masza, kładąc kaszankę na worku z cebulą, kartoflami, burakami i letnimi kabaczkami. Kuchenny stół uginał się pod ciężarem tych darów. Do kuchni wszedł jej syn, z ogromną rzepą w rękach. – Zostawię mięso na później – powiedział Paweł. – Zbliża się zima. – Zjedz je od razu. Popsuje się i pójdzie na zmarnowanie. Ukroił po małym plasterku dla całej trójki, a kiedy młody Adam poprosił o jeszcze, matka uderzyła go po ręce. – To jedzenie będzie potrzebne wujkowi Pawłowi – upomniała go. Nazywała go wujkiem, choć w rzeczywistości był synem brata jej matki. Ojciec Maszy pochodził z białoruskiego chłopstwa, zaś rodzina Pawła z podkarpackiego ziemiaństwa. – Mamuś, przecież mamy dużo jedzenia – jęknął chłopiec. Kobieta wzruszyła ramionami i spojrzała na Pawła przepraszającym wzrokiem. - 23 -


– Nam na gospodarstwie starcza jedzenia, chociaż sporo z niego zabierają nam Niemcy. Wiesz, on jest za mały, żeby to zrozumieć. Tam – skinęła w stronę getta – żyją o paru kilogramach chleba i warzyw na miesiąc. Słyszałam, że wielu umiera. Jest tyle porzuconych dzieci, tyle głoduje, żebrze. Poza tym strzelają do ludzi. Nie pozwalają dawać im jedzenia. Westchnęła. – Kiedy niosę warzywa na targ, na Starówkę, przechodzę wzdłuż murów getta i rzucam na drugą stronę parę jarzyn. Wiesz, skrobia dostarcza dużo energii. Masza, Masza Dobrotliwa, swojska jak jej ziemniaki. – Teraz już nie będzie mi tak łatwo przynosić ci jedzenie. Od lipca, kiedy zaczęły się te wszystkie wywózki, strasznie nas pilnują. Na rogatkach jest bardzo niebezpiecznie. – Dlaczego tak się dla mnie narażasz, Masza? Bardzo jestem ci wdzięczny za pomoc, ale… dlaczego właściwie to robisz? – Bo jesteś moją rodziną. – Nie robisz tego samego dla Bronka i Janka. – Oni mają żony. – I więcej gąb do wyżywienia. Spuściła wzrok, a potem spojrzała na niego z „poważną” miną – uroczym wyrzutem. – Paweł, dlaczego ty się nie ożenisz? W Warszawie są setki wspaniałych dziewcząt, które chętnie by wyszły za takiego jak ty. Pamiętasz, jak byłeś mały i z braćmi przyjeżdżaliście do nas na wakacje? Wszystkie kuzynki się w tobie kochały. Nasz Piękny Paweł. Słodki Pawełek. Mały Pawełek. Teraz jesteś już Dużym Pawłem. Oczy nabiegły jej łzami. – Taki dobry człowiek z ciebie! Pocałowała go w oba policzki, a potem, po krótkim wahaniu, także w usta i wyszła z chłopcem w pośpiechu. Nie widział ich od tego czasu. Położył na tacy srebrny imbryczek z herbatą, porcelanowe filiżanki, lniane serwetki, plasterki pozieleniałego mięsa, kromki razowego chleba i miseczkę z purée z rzepy. Przeszedł z tacą sypialnię. Na tyłach wnęki, - 24 -


za zasłoną, były nieoświetlone schody prowadzące na strych. Wszedł po nich na górę, powoli i ostrożnie, starając się nie rozlać herbaty. Strych miał te same wymiary, co niższe piętra, ale nie podzielono go na osobne pomieszczenia. Był wyłożony boazerią i pachniał starym lakierem. Paweł rzadko tutaj bywał. Nie stało tu nic poza kilkoma kuframi i skrzyniami z bezwartościowymi książkami. Po drugiej stronie wznosił się ceglany komin, tuż za nim znajdowało się wbudowane w ukośną ścianę okno umożliwiające dostęp do krytego dachówką dachu. To właśnie tam, skulony między dwiema skrzynkami, siedział uciekinier – młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Powłócząc nogami i narzekając pod nosem na kurz, Paweł przeszedł surową, drewnianą podłogę. Gość popatrzył na niego uważnie i podniósł się pomału. – Chcesz coś zjeść? – zapytał Paweł. Nieufność była wypisana na twarzy uciekiniera, i to wielkimi literami. W istocie w jego oczach czaił się lęk, jakiego Paweł nie widział nigdy przedtem. Sam był dobrze zaznajomiony z wieloma odmianami trwogi – była to zresztą jego główna przypadłość – ale nigdy jeszcze nie miał do czynienia ze strachem, który odczuwały zaszczute zwierzęta. Paweł usiadł na podniszczonym kufrze i gestem zachęcił gościa, by zrobił to samo. Położył tacę między nimi. – Jedz – powiedział nieśmiało, jakby to, co się właśnie wydarzyło, nie miało większego znaczenia. – Dziękuję – odparł chłopiec potulnie. Drżał, a jego ubranie było przesiąknięte wonią przepoconego, niemytego ciała, co gorsza jednak, przede wszystkim śmierdziało ściekami. Dłoń, którą sięgnął po jedzenie, była bladosina. Z rozmysłem unikał kaszanki, ale łapczywie pochłaniał resztę jedzenia. Po każdym gryzie ukradkiem podnosił wzrok na swego dobroczyńcę. Paweł przyglądał się mu ze zmarszczonymi brwiami. – Czy to też dla pana? – wymamrotał po chwili chłopiec i oblał się rumieńcem. – Nie, nie, wszystko jest dla ciebie – szybko odrzekł Paweł, chociaż z głodu ściskało go w żołądku. - 25 -


– Nie mogę tego zjeść – oświadczył chłopiec, wskazując na kaszankę. Paweł sięgnął po nią, trochę nazbyt pośpiesznie, i odgryzł gruby kawałek. – Jak się nazywasz? – zapytał między kęsami. – Dawid Schäfer. A pan? – Paweł Tarnowski. – Miło mi pana poznać, panie Tarnowski. – Witam. – Chciałbym podziękować, że mnie pan uratował przed… nimi. Paweł wzruszył ramionami. – Każdy by tak zrobił na moim miejscu. Mina chłopca wyrażała powątpiewanie. – Oni są wcieleniem zła! – nie wytrzymał i dodał chropawym szeptem: – Oni są z sitra achra! – Co to jest sitra achra? – Druga strona, królestwo ciemności. – Królestwo ciemności? Co masz na myśli? – Siły zła w sferze duchowej. – Niemcy to ludzie, nie diabły. Oni tylko znaleźli się pod wpływem zła. Przez kilka chwil przypatrywali się sobie, jakby z przeciwnych stron ogromnej pustki. – Dlaczego mi pan pomaga? – zapytał cicho chłopiec. – Jestem Żydem. – Widzę – odparł Paweł, wskazując na frędzle szala modlitewnego wyglądające spod filcowej kurtki. Chłopiec wyciągnął z kieszeni myckę i założył ją sobie na głowę. Jego ciemna czupryna nie była zbyt bujna. – Nie mogłem jej mieć na głowie, gdy biegłem. – Musiałeś przebiec długą drogę. Muranów jest wiele przecznic stąd. – Wymknąłem się przez bramę przy ulicy Nalewki, od północnego wschodu. Wóz przejeżdżał akurat obok stanowiska wartowniczego. Przecisnąłem się drugą stroną. – Podjąłeś ogromne ryzyko. Niewielu udaje się uciec przed Niemcami. – Gdybym został w getcie, na pewno bym zginął. - 26 -


– Nie masz żydowskiego akcentu – stwierdził Paweł. Przełykając ostatni kęs, uciekinier spuścił wzrok i wymamrotał coś, czego Paweł nie dosłyszał. – Co mówiłeś? – spytał. – Powiedziałem, że język to dar. – Dar? – Bez niego nie możemy myśleć. – Słusznie – potwierdził Paweł, przyglądając się chłopcu z ciekawością. – Jakie inne znasz języki? – Oczywiście jidysz. Czytam też po hebrajsku i niemiecku, i po angielsku, przy odrobinie wysiłku. A pan jakimi językami mówi? – Polskim, francuskim, niemieckim… i rosyjskim, przy odrobinie wysiłku. Chłopiec spojrzał na Pawła z błyskiem w oku, ale zaraz odwrócił wzrok. – Herbaty? – zaproponował Paweł. Napełnił filiżankę i podał ją gościowi. Chłopiec wypił napar jednym haustem. Paweł nalał mu następną filiżankę. I następną. – Ile masz lat? – zapytał go. – Siedemnaście. Znienacka chłopiec zaczął dygotać. Pochylił się do przodu i ukrył głowę w ramionach. Paweł zorientował się, że zupełnie nie ma pojęcia, co robić. Wymruczał parę nonsensownych dźwięków, którymi uspokajano go w dzieciństwie i które nagle mu się przypomniały. Już-już miał dotknąć ramienia chłopca i delikatnie je poklepać, ale ukradkiem cofnął rękę. Niedługo potem było po wszystkim i gość był teraz podwójnie zażenowany. – Muszę uciekać – wydyszał, ocierając łzy rękawem. – Dokąd? Masz jakąś rodzinę? – Wszyscy Żydzi są w gettach. Albo w obozach. Moi rodzice, bracia i siostry prawie na pewno nie żyją. – Moi rodzice… też nie żyją – wymamrotał Paweł słabo i dopiero po tych słowach zdał sobie sprawę, że w demokratycznym królestwie śmierci istnieją hierarchie żalu. - 27 -


Chłopiec milczał. – Może powinieneś wrócić do getta – zasugerował niepewnie Paweł. Wyraz twarzy chłopca powiedział mu, że coś takiego było niemożliwe, a w zasadzie nawet nie do pomyślenia. Zdumiony, że jego gospodarz nie rozumie takiej prostej prawdy, uciekinier powiedział ostrożnie: – Getto to powolna śmierć. Obóz to szybka śmierć. – Co zrobisz? – Pójdę na południe i przejdę Karpaty. – Do gór jest stąd ponad trzysta kilometrów, a jak je przekroczysz, po drugiej stronie będą już czekać Niemcy. Opanowali całą Europę, wkroczyli do Azji i Afryki. Nie masz dokąd pójść. Słysząc te słowa, chłopiec odwrócił się i utkwił wzrok w oknie. – Wygrali. Pochłoną wszystko. – Nie wierzę, że wygrają wojnę. W którymś momencie się złamią. – Jak długo jeszcze? – Nie mam pojęcia. – Muszę spróbować pomyśleć. Czy ukryłby mnie pan na kilka dni, żebym mógł się zastanowić? Paweł przyjrzał się mu uważnie, a potem skinął potakująco.


Spis treści

Przedmowa Prolog Schronienie Andriej Rublow W ogniu próby Epilog

9 11 15 173 243 457


Gdy jeden dobry uczynek nadaje sens całemu życiu... Paweł Tarnowski od zawsze szukał swojego miejsca na świecie. Wyjechał do Francji, chciał zostać malarzem, niestety w pogoni za marzeniami stracił nadzieję i wszystkie pieniądze. Po powrocie do kraju odziedziczył Dom Sophii, małą niepozorną księgarnię w sercu warszawskiej Starówki. Magiczna rzeczywistość ukryta pomiędzy rzędami książek bardzo szybko stała się dla niego bezpiecznym azylem. Kiedy świat pogrążył się w chaosie wojny, w życiu Pawła nastąpiła rewolucja. Pomógł Dawidowi Schäferowi, młodemu Żydowi zbiegłemu z getta. Jeden dobry uczynek nadał sens bezcelowemu dotychczas życiu mężczyzny, a Dom Sophii, okazał się nie tylko kryjówką dla uciekającego przed śmiercią Żyda – był schronieniem dla takich wartości, jak dobro, człowieczeństwo i poświęcenie. O’Brien w piękny sposób pisze o różnych rodzajach miłości, poszukiwaniu swojego miejsca na świecie, niespełnieniu i samotności, ale także o bohaterstwie i odwadze.

O’Brien z wirtuozerią opisuje architekturę ludzkiej duszy, pokazując, że potrafi ona przetrwać największe zawieruchy i ocalić to, co najważniejsze. Jan Grzegorczyk

Cena detal. 39,90 zł ISBN 978-83-240-1216-9

9 788324 012169


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.