

jerzy jarniewicz bunt wizjonerów
wydawnictwo znak
kraków 2019
Projekt okładki
Witold Siemaszkiewicz
Fotografie na pierwszej stronie okładki
TCD / Prod.DB / Alamy Stock Photo
PictureLux / The Hollywood Archive / Alamy Stock Photo
Fotografia autora na skrzydełku
Krzysztof Dubiel
Opieka redakcyjna
Jerzy Illg
Marta Anna Zabłocka
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Jadwiga Grell
Łamanie
Dariusz Ziach
Redakcja indeksu
Artur Czesak
Copyright © by Jerzy Jarniewicz
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2019
ISBN 978-83-240-5547-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, 2019. Printed in EU
Wstęp. Przerwany rejs na Utopię
Część I. Magia obłoków
Studenci mówią Nie! Ruch Wolności Słowa
Monterey. Rzeczpospolita nowej muzyki
Świat kalejdoskopowych oczu. Fantazja psychodeliczna
Kapsle jak gwiazdy, czyli życie komun
Hippisi z Doliny Krzemowej
Epoka przyzwolenia. Od słowa do ciała
Awangarda a kontrkultura. Punkty styczne
Część II. Korowód
Yoko Ono. Spacer po cienkiej tafli lodu
Diane di Prima. Diana z Greenwich Village
Joni Mitchell. Królowa bez króla
Pauline Boty. Ostry dyżur w krainie pop-artu
Joe Orton. Goryle w pąkach róży
Joan Baez i Bob Dylan. Diamenty i rdza
Brian Patten. Wiersze młodsze od bomb
Część III. Droga za widnokres
Służyć, słuchać, rozumieć. Wizje i rewizje antypsychiatrii
Terapią jest wolność, czyli utopia za rogiem
Czerwcowa tęcza nad Stonewall
Część I. Magia obłoków

Świat wokół ciebie się zmienia, zmieniają się pory roku, stopy twe więzi ziemia, a oczy – magia obłoków Ryszard Krynicki

Studenci mówią Nie!
Ruch Wolności Słowa
1. Koniec lata w Berkeley
Przychodzi chwila, kiedy obsługiwanie machiny zaczyna was napawać takim wstrętem, doprowadza was do takiej rozpaczy, że nie możecie dłużej brać w tym udziału. Nie możecie nawet na nią patrzeć1.
O takich przemówieniach mówi się „płomienne”. To, które 2 grudnia 1964 roku w Berkeley wygłosił Mario Savio, dwudziestodwuletni wówczas student filozofii, podczas trwającej ponad dwa miesiące akcji protestacyjnej, może nie jest aż tak znane jak „Miałem sen” Martina Luthera Kinga, ale w historii ruchów studenckich lat sześćdziesiątych odgrywa podobną rolę. Wystąpienie Savia porównującego uniwersytet do bezdusznej maszyny, której działanie staje się nie do przyjęcia i wymaga zdecydowanego sprzeciwu, rzucenia się na jej tryby i własnym ciałem uniemożliwienia jej dalszego funkcjonowania, wyznacza punkt kulminacyjny wydarzeń, które jedni gotowi są nazwać rewolucją studencką, drudzy – powstaniem w Berkeley. Stupięćdziesięcioletni, rozłożony na pięciuset hektarach Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, stał się areną największego konfliktu między domagającymi się respektowania swoich konstytucyjnych praw studentami a uczelnianą administracją reprezentującą coś więcej niż ludzi zarządzających uczelnią – władzę. Konflikt ten ma niesławny prymat w kilku kategoriach: była to największa konfrontacja studentów z władzami uczelni, w której wyniku zmobilizowano najliczniejsze siły policyjne do interwencji na terenie uniwersytetu. Rekordowe były
1 Robert Cohen, Freedom’s Orator. Mario Savio and the Radical Legacy of the 1960s, Oxford 2009, s. 327. Przełożył Marek Jedliński.
Mario Savio, jeden z liderów Ruchu Wolności Słowa na uniwersytecie w Berkeley, 1964
też aresztowania: nigdy wcześniej nie aresztowano tylu studentów, ba, nigdy wcześniej nie doszło w Kalifornii do tak masowych zatrzymań2.
A wszystko to na obszarze przypominającym przy odrobinie dobrej woli wyobrażenia mitycznego raju skąpanego przez większą część roku w promieniach słońca, porosłego bujną roślinnością, w tym gajami wysokich, wiecznie zielonych eukaliptusów. W ten sielski krajobraz, przez który płynie, miejscami pod ziemią, Truskawkowy Potok, wpisują się harmonijnie okazałe budynki uniwersyteckie, w bogatej stylistycznej gamie dziewiętnastowiecznej architektury czerpiącej zachłannie z historii sztuki, od klasycyzmu przez pseudogotyk po neorenesans. Przestrzenne place, pasaże i promenady, grecki albo „grecki” amfiteatr z początku XX wieku, na prawie dziesięć tysięcy widzów, naśladujący podobną budowlę w peloponeskim Epidaurosie, a także dzwonnica z dwunastoma dzwonami przywodząca na myśl wenecką Campanile z placu Świętego
Marka, po której dostała popularną wśród studentów nazwę.
Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych. Kontrkulturowa rewolta jeszcze przed nami, a w kampusie w Berkeley wrze. Zniecierpliwienie, gniew, niepokój, potrzeba działania. Wzburzenie studentów Berkeley nie wzięło się z ich sprzeciwu wobec jakiejś wewnętrznej decyzji uczelnianej administracji – nie chodziło o koedukacyjne akademiki czy o obniżenie czesnego. Studenci zaczęli się burzyć, bo burzyła się Ameryka. Były to lata akcji na rzecz praw obywatelskich dla czarnej społeczności południowych Stanów. W przerwie wakacyjnej studenci, oburzeni panującą na Południu w majestacie prawa segregacją rasową, jeździli do Missisipi, Alabamy czy Georgii, rozmawiali z czarnymi współobywatelami, spierali się z obrońcami segregacji, uczestniczyli w marszach, wiecach i demonstracjach.
W 1964 roku akcja przybrała na sile, a wakacyjne miesiące, kiedy dziesiątki ochotników gotowych do pracy na rzecz zniesienia segregacji zjechało na Południe, nazwano Latem Wolności (Freedom Summer).
W czerwcu jednak rozeszła się wieść o zaginięciu w Missisipi trzech działaczy, wiadomość tę początkowo bagatelizowano, sugerując, że mężczyźni, by wywołać zainteresowanie mediów, najpewniej się ukrywają. Po interwencji działaczy antyrasistowskich u prezydenta Johnsona
2 Hal Draper, Berkeley. The New Student Revolt, Alameda 2009 (reprint wydania z 1965 roku).
Wolności
Słowa
i prokuratora generalnego Roberta Kennedy’ego sprawą zajęło się FBI, które po siedmiu tygodniach znalazło ciała zaginionych – okazało się, że zostali zamordowani. Z rąk zbrodniarzy z Ku Klux Klanu śmierć ponieśli Andrew Goodman, lat dwadzieścia jeden, student antropologii z nowojorskiej Queens College, Michael Schwerner, lat dwadzieścia pięć, absolwent socjologii, działacz Kongresu Równości Rasowej, oraz James Chaney, dwudziestojednoletni Afroamerykanin, aktywista tego ruchu.
Nic dziwnego, że studenci żyli tymi wydarzeniami, w których uczestniczyli albo oni sami, albo ich koledzy i znajomi. Że do tego, co się dzieje na Południu, nie można odwrócić się plecami, rozumiała zdecydowana większość wchodzących w dorosłe życie studentów – nie tylko dlatego, że tak nakazywała przyzwoitość, niewypaczony konformizmem zmysł moralny, ale też z powodu świadomości, że zło, którego są świadkami na Południu, jest złem także ich świata. „To, co ciemięży czarną społeczność Ameryki, to tylko spotęgowana, groteskowa odmiana tego, co ciemięży pozostałą część kraju” – mówił Mario Savio3. Studenci Berkeley zakładają więc stowarzyszenia, wstępują do istniejących już ogólnokrajowych organizacji, takich jak Kongres Równości Rasowej (Congress of Racial Equality, CORE) czy Studencki Pokojowy Komitet Koordynacyjny (Student Nonviolent Coordinating Committee, SNCC). Debatują na wiecach, słuchają wykładów zaproszonych aktywistów. Biorą udział w marszach i demonstracjach. Czytają broszury, ulotki, plakaty. Zbierają fundusze na działalność organizacji. Uczelnia upolitycznia się nie z racji wewnętrznych konfliktów, ale z powodu niedającego się zlekceważyć nacisku (pozornie) zewnętrznej rzeczywistości. To jednak, co wydarzy się w kampusie w Berkeley, przesunie ich zainteresowanie z polityki ogólnoamerykańskiej na obszar im bliższy, w świat bezpośrednio ich dotykający. Gdy zrozumieją, że to, co oburza ich w Missisipi, sięga także do nich, do Berkeley.
Na placach i na ulicach kampusu, także przed bramą wejściową i na graniczącej z uczelnią alei Bancroft Way, stoją stoliki z literaturą polityczną i skarbonkami. Stowarzyszenia studenckie mają tu swoje punkty informacyjne, są tu także przedstawiciele pozauniwersyteckich
3 Tamże, s. 1.
organizacji politycznych, do których należy wielu studentów. Organizacje praw obywatelskich, organizacje antywojenne, organizacje wspierające ruch związkowy. Berkeley żyje polityką, polityka żyje w Berkeley. Do czasu.
14 września 1964 roku wychodzi bowiem rozporządzenie kanclerza uczelni Edwarda Stronga, zakazujące wystawiania stolików i prowadzenia działalności politycznej na Bancroft Way. To ogólnie, a konkretnie kanclerz zakazuje zbierania funduszy, rekrutowania nowych członków i wygłaszania przemówień – z tej racji, a jakże, że taka aktywność powoduje utrudnienia w ruchu. Dekretem kanclerza berkeleyowski hyde park zostaje zamknięty. Zakaz prowadzenia działalności politycznej na terenie kampusu obejmuje także wszystkich spoza uczelni, włączając w to świeżych jej absolwentów. Miejscem politycznych spotkań, za uprzednią zgodą władz, mogą od tego dnia być jedynie schody przed budynkiem Sproul Hall.
Takie rozporządzenie, podjęte bez próby konsultacji z reprezentantami społeczności studenckiej, wzbudziło gniew. Studenci, choć w swoich poglądach politycznych dalecy od jednomyślności, zmobilizowali się, doprowadzając do porozumienia dwudziestu stowarzyszeń i klubów, od socjalistycznych i demokratycznych po republikańskie i religijne, które utworzyły 17 września Front Jedności. Tym, co szczególnie zaniepokoiło studentów, była wiadomość, że administracja wprowadziła nowe przepisy pod naciskiem zewnętrznym i że celem było zdławienie politycznej aktywności w kampusie w czasie, gdy w kraju szerzył się ruch praw obywatelskich. W geście sprzeciwu studenci wystawili stoliki, prowadząc dalej zakazaną działalność. Kilka dni później na schodach Sproul Hall odbyło się całonocne czuwanie pod hasłem wolności słowa. Na polecenie rektora urzędnicy zaczęli spisywać nazwiska studentów łamiących nowe przepisy, by w ostatni dzień września wezwać pięcioro. Dlaczego spośród kilkuset protestujących studentów urzędnicy wybrali piątkę, i akurat tę piątkę, do dyscyplinarki, nikt nie umiał odpowiedzieć inaczej, niż widząc w wytypowanych kolegach zakładników, którzy poniosą konsekwencje za działania podjęte także przez innych studentów. To, co nastąpiło później – reakcja studentów – jest do dzisiaj znakomitym przykładem solidarności w działaniu. Wielu z nich pamiętało zapewne, tak jak ja pamiętam, końcową scenę ze Spartakusa (1960) Stanleya
Wolności
Słowa
Kubricka – gdy Rzymianie stłumili powstanie, pojmali niewolników, a ich dowódcy, którego nie znali, kazali się ujawnić, bo w przeciwnym razie będą zabijać kolejnych jeńców. I tu właśnie zaczyna się wspomniana scena. Spartakus, grany przez Kirka Douglasa, wstaje i mówi: „Ja jestem Spartakus”. Po chwili podnosi się inny niewolnik, ogłasza: „Ja jestem Spartakus”. Po nim wstaje następny i oświadcza to samo, a za nimi kolejni, wstają i powtarzają: „Ja jestem Spartakus”. Cudowne rozmnożenie Spartakusów nie ocaliło jeńców – Rzymianie ich ukrzyżowali – ale trwa do dziś jako przykład grupowej solidarności i moralnego zwycięstwa przegranych. I tylko Rzymianie się zmieniają. W liście skierowanym do dziekana studenci podważyli zasadność karania dla przykładu wybranych uczestników protestu. Czterystu sygnatariuszy, jak w przytoczonej scenie ze Spartakusa, oświadczyło, że w ostatnich dniach dopuszczało się takich samych wykroczeń. Wczesnym popołudniem pod siedzibą dziekana zebrało się pół tysiąca studentów, w ich imieniu wystąpił Mario Savio: jeśli ta piątka ma być zawieszona w prawach studenckich, żądamy takiej samej kary dla nas wszystkich tu obecnych. Reakcja władz była prosta jak konstrukcja, nie szukajmy dalej, cepa: do piątki dziekan dopisał kolejne trzy nazwiska, w tym Maria Savia. Grożąca im wyjątkowo surowa kara za wykroczenie, jakim był udział w nielegalnym zgromadzeniu, to zawieszenie w prawach studenta na czas nieokreślony. Władze uczelni nie uświadamiały sobie, że dają studentom poglądową lekcję łamania praw obywatelskich, mobilizując ich do solidarnego działania w obronie tych praw. W większości studentów, którym brakowało doświadczenia z pracy na Południu, rozbudziły wrażliwość obywatelską. Jak pisze Hal Draper, siedemdziesiąt procent studentów nie należało do żadnej organizacji, a połowa nigdy wcześniej nie brała udziału w żadnych manifestacjach4. Berkeley, w trybie przyspieszonym, wychowało sobie rozbudzonych politycznie, zaangażowanych młodych ludzi. Wielu z nich po raz pierwszy zaczęło rozmawiać o konstytucji, prawach obywatelskich i obywatelskim nieposłuszeństwie. Stawiało pytania o formę i granice oporu wobec naruszającej konstytucyjne prawa władzy. Wtedy też zdało sobie sprawę z tego, że – jak ujął to Savio – „irracjonalność społeczeństwa, które odmawiało
4 Tamże, s. 64.
czarnej społeczności godnych warunków życia, jest tą samą irracjonalnością, która odmawia autonomii i wolności studentom, doprowadzając ich do protestów”5.
W umysłach tych młodych ludzi optyka skutecznego działania nie rozchodziła się z wrażliwością etyczną; przeciwnie – etyka wyznaczała parametry skuteczności. Nie mówię, że taka postawa, napędzana czystym idealizmem, z definicji charakteryzuje wszystkich młodych ludzi i tylko młodych ludzi, ale młodość doskonale ją wspiera. Działanie według wartości, a od wartości zaczęli swój manifest studenci z Port Huron, napędza tych, którzy niemal całe życie mają wciąż przed sobą i wierzą, że można je zgodnie ze swoimi wyobrażeniami kształtować. Z wiekiem zaś wzmaga się tendencja przeciwna – do dostrzegania ograniczeń i doceniania kompromisów, a tym samym do rozszczepiania sfery idei i kwestii efektywności działania, aż na polu bitwy pozostaje jedynie efektywność. Draper, ówczesny uczestnik protestów, cytuje słowa jednego z kalifornijskich studentów: „Prawo dwudziestu tysięcy obywateli do swobodnego wyrażania swoich przekonań warte jest tego, bym poświęcił mu własną karierę akademicką”6. Powtarzam te słowa nie po to, by pokazać gotowość do poświęceń pokolenia wchodzącego w dorosłe życie. Ciekawe są z innego powodu: nie ważą interesu wspólnoty przeciw interesowi jednostki. Słychać w nich poczucie, że interes wspólnoty jest jednocześnie moim interesem, prawo do swobodnego wyrażania przekonań jest moim prawem, które dzielę z kilkudziesięcioma tysiącami walczących o nie współobywateli. W tych słowach odzywa się młodość rzucająca wyzwanie pokoleniu, które wybrało tę drugą opcję, bliższą, konkretną i pozbawioną iluzji: działanie skuteczne, przynoszące wymierne i możliwie najszybsze zyski. Nie można zapomnieć, że cytowane słowa wyrastają z doświadczenia wspólnej studenckiej akcji, nie są wynikiem intelektualnych spekulacji, jakich nigdy na uniwersytetach nie brakowało. Bunt studentów w Berkeley to, tak jak ja go czytam, bunt pokolenia przeciw pokoleniu, bunt młodych przeciw dorosłym, bunt przyszłości przeciw czasom uporczywie przeszłym.
5 Wini Breines, Community and Organization in the New Left, 1962–1968. The Great Refusal, New Brunswick 1989, s. 25.
6 Hal Draper, Berkeley, dz. cyt., s. 43.
Wolności
Słowa
To sprzeciw wobec porządku zaordynowanego przez starszych, wyzwanie rzucone ich prawu do sprawowania autorytarnej władzy i niezgoda na to, że jest się traktowanym jak ubezwłasnowolnione dziecko. Mamy głos, będziemy mówić, będziecie nas słuchać. Koniec historii – mówili studentom, jeszcze zanim termin ten rozpropagował Fukuyama, ludzie z pokolenia ich rodziców: zarządzający uczelnią, prowadzący politykę lokalną, sprawujący władzę w kraju, kontrolujący gospodarkę, dowodzący armią, przekuwający kulturę w przemysł rozrywkowy. Koniec historii znaczy, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, a światem tym jest neoliberalna Ameryka i jej społeczny porządek, który urządziło sobie pokolenie drugiej wojny światowej, oczekując, że przyszłe pokolenia mogą być tylko za niego wdzięczne. Nie były.
2. W starciu z maszyną
W kampusie tymczasem rozgrywają się sceny, których obraz, utrwalony w zbiorowej pamięci, na filmie czy fotografii, nadaje im uniwersalne, symboliczne znaczenie: oporu wobec stanu rzeczy, który jest nie do przyjęcia, tworzenia się doraźnej, połączonej jednym celem wspólnoty, poczucia porozumienia wykraczającego poza możliwości słów. Moment transgresji historii, w którym dzięki sile wolnościowego żywiołu przekracza ona dziejową konieczność i samowolnie przyśpiesza. W pierwszym dniu października studenci wystawiają stoliki, agitują, zbierają fundusze, tworzą listy poparcia. Do jednego ze stolików podchodzą uniwersyteccy strażnicy, legitymują obecnego tam dwudziestotrzyletniego działacza CORE. To Jack Weinberg, który nie jest już studentem, studia ukończył rok wcześniej, pada więc ofiarą uczelnianych przepisów. Jako osoba obca, nienależąca do społeczności akademickiej, zostaje aresztowany przez przybyłych na miejsce policjantów, którzy prowadzą go do samochodu, każą mu wejść i zamykają za nim drzwiczki. Podobno do tego, co się potem wydarzyło, nikt nie wzywał. Podobno nikt tego nie uzgadniał: zebrani wokół wozu studenci jak na znak zaczęli siadać. Kilkuset studentów, którzy byli świadkami aresztowania kolegi, nie
szturmuje wozu, nie obrzuca go butelkami ani kamieniami, ale tworzy wokół niego żywy krąg. Siadają i siedzą tak przez ponad trzydzieści godzin, nie pozwalając policji wyjechać z kampusu z aresztowanym Weinbergiem. Jesteśmy tu u siebie, tworzymy zwartą wspólnotę, nie możecie nas zlekceważyć. Nie możecie działać, tak jakby nas nie było. Jesteśmy.
Obraz drugi z tego samego wydarzenia jeszcze głębiej zapada w pamięć i tkwi w niej, jakby pochodził z innego porządku: oto bowiem kędzierzawy dwudziestodwulatek Mario Savio podchodzi do otoczonego przez studentów wozu, pochyla się, rozwiązuje sznurowadła i zdejmuje buty. Najpierw lewy, potem prawy. A gdy jest już, nie, nie całkiem bosy, ale w samych skarpetkach, wchodzi na dach wozu. Będzie przemawiał do zbuntowanych studentów w skarpetkach. Bunt i buty, buty i bunt, osobliwy tandem. Powaga buntu nie unieważnia znaczenia pary zwykłych butów, para zwykłych butów nie unieważnia powagi buntu, wpisuje się w jego historię. Gdzie je zostawił? Może podał je któremuś z policjantów, by ich przypilnowali? Czy raczej stoją przy kołach, puste buty studenta, zdjęte, by nie zarysowały dachu? Buntownik bez butów, wchodząc na dach, przejmuje policyjną własność, zamienia wóz mający posłużyć do uwięzienia jednego z demonstrantów w zdobyczne trofeum, w podium, z którego będzie zagrzewał demonstrantów do wytrwania w solidarnej akcji. Co mu kazało przejmować się dachem policyjnego wozu, gdy wokół zgromadziło się tysiące studentów, a w samochodzie policja przetrzymywała jednego z uczestników protestu? Co mu kazało zdjąć buty, kiedy policja przybyła na teren kampusu z pałkami i gazem łzawiącym, by siłą rozproszyć demonstrujących? Nie wiem. Religijna podniosłość chwili, jakby wchodził do meczetu? A może silniejsza od doraźnej wyjątkowości zasada, że nie powinno się niczego niszczyć, nawet sprzętu przeciwnika. Może poczucie przyzwoitości, zmysł porządku, dobrych manier. Może niezgoda na wprowadzony najazdem policji stan wyjątkowy, który zawiesza nasze dotychczasowe normy i przyzwyczajenia. Buty byłyby świadectwem, że nie wszystko uda się władzy zawiesić. Stojąc w samych skarpetkach na dachu radiowozu, Savio wzywa policjantów: „Uwolnijcie tego człowieka i zaprzestańcie nękania ludzi przy stolikach, a wszyscy, jak tu siedzimy, rozejdziemy się w spokoju”.
Chciałem go zobaczyć. Chciałem zobaczyć, jak wyglądał ten studencki trybun. Jest na filmikach dostępnych w necie, na czarno-białych
Wolności
Słowa
fotografiach. Szczupły, wysoki chłopak o zmierzwionej, gęstej czuprynie, szerokich ustach, głęboko osadzonych oczach i bujnych brwiach. Na zdjęciach zazwyczaj w za dużej marynarce i zwisających spodniach, nie wzbudza wrażenia osoby, która mogłaby cieszyć się autorytetem. Jego śródziemnomorska uroda to przejaw włoskiego pochodzenia, ojciec był Sycylijczykiem. W sposobie, w jaki mówi i formułuje myśli, słychać szczerość, widać piętno idealisty. W książce, którą ze sobą podczas protestów nosił, zapisał słowa Calderona de la Barca: „Śnię i chcę czynić dobro. Bo dobro, które czynimy, nigdy nie ginie. Nawet w snach”7. Przez całe życie zmaga się z depresją. Z natury nieśmiały, a nieśmiałość tę, widoczną w niepewnym uśmiechu, ale i w chłopięcym, jakby zbłąkanym spojrzeniu, pogłębia jego jąkanie. Bo ten orator, jeden z charyzmatycznych mówców nowej Ameryki, ma wadę wymowy. Kiedy zaczyna przemawiać, a przemawia bez kartek, jąkanie znika, choć słychać czasem, że walczy z niektórymi słowami, niektóre przychodzą do niego z trudem, ale mówi głośno, dobitnie i precyzyjnie, z narastającą powoli emocją, z udzielającym się słuchaczom żarem, pobudzeniem, akcentując niemal każde słowo, choć nigdy nie przekracza granicy krzyku. Ożywia się wtedy jego mimika, brwi unoszą się i schodzą nad nasadą nosa, przez co spojrzenie wydaje się przenikliwsze, głębsze; usta układają się w wyraziste kontury. On nie mówi o proteście, on zamienia się w protest, w bunt wcielony, za którym stoi najsilniejsza, bo moralna racja. To, że Savio uosabia ich protest, staje się dla zebranych wokół wozu studentów oczywiste, to w nim skupia się ich gniew, ich sposób myślenia i ich system wartości. Oni mówią przez niego. To nie są słowa do nich kierowane, to są ich słowa, choć wypowiadane przez kogoś innego. Słowa sprawcze, które natychmiast zamieniają się w czyn, przejmują słuchaczy, przechwytują ich, biorą ich pod ramiona, unoszą.
Na dach wchodzą kolejni studenci, jak Savio zdejmują buty. Wygłaszają mowy. Czy chodzi tylko o Weinberga? Jeśli go wypuszczą wolno, czy mamy się rozejść? A co z pozostałymi, którym grozi dyscyplinarka i usunięcie z uczelni? Co z ósemką wybraną przez dziekana do przykładowego ukarania? Atmosfera robi się gorąca. Następni studenci wchodzą na dach, już nie ściągają butów. Do tłumu dołączają wykładowcy,
7 Robert Cohen, Freedom’s Orator, dz. cyt., s. VII.
próbują mediować między studentami a władzami uczelni i policją. Gdy na placu pojawiają się studenci z konserwatywnych stowarzyszeń, wrogo nastawieni do protestu, a schodzi się ich około setki, nad akcją zawisa niebezpieczeństwo, że protest, dotychczas spokojny i pokojowy, przerodzi się w bijatykę. Kontrmanifestanci rzucają w mówców jajkami, jabłkami, niedopałkami, domagają się poszanowania prawa, ale w ich okrzykach słychać też nutę zawiści: „Oddajcie nam ten wóz!”. Savio, dostrzegając powagę sytuacji, nie chce antagonizować obu grup. Choć musi uchylić się przed lecącym w jego stronę zaimprowizowanym pociskiem, podejmuje z konserwatystami rozmowę, przypomina postać Henry’ego Davida Thoreau i ideę obywatelskiego nieposłuszeństwa, zadając im pytanie: „Bądźcie przez moment cicho i zastanówcie się nad tą ideą. Czy zgodzicie się, że są czasy, kiedy względy sumienia stają się ważniejsze niż obowiązek poszanowania prawa?”8. Pytanie nie jest oczywiste, choć odpowiedzi innej niż „tak” sobie nie wyobrażam.
Mija wieczór, potem noc. Nastaje drugi dzień października. Nad ranem słońce wydobywa z szarości sylwetki dwustu studentów siedzących, lub leżących, wokół policyjnego wozu. Są po całonocnym czuwaniu – dla nich cykl dnia i nocy został zawieszony, znaleźli się w innym czasowo wymiarze, w który wprowadziło ich poczucie tworzącej się spontanicznie wspólnoty. Dochodzą do nich następni. Wznawia się wiecowanie, przemowy, dyskusje. Na dachu wozu kolejni oratorzy, dziś już mówią przez głośnik. Mikrofon wędruje z ręki do ręki. Wolność słowa jest tematem wystąpień, ale też zasadą działania: na dach wchodzą nie tylko studenci uczestniczący w proteście lub go popierający, jest czas i miejsce także dla tych, którzy kwestionują legalność czy sensowność zgromadzenia. Z dachu samochodu, w którym policja chciała zamknąć aktywistę, głośniej brzmią wolne słowa i słowa o wolności. Berkeley tonie w słońcu, dzień jest wyjątkowo jak na październik gorący.
Im aktywniejsi stają się studenci, tym bardziej nieprzejednana staje się administracja uczelni. Widać, że dąży do zwarcia, obca jest jej instytucja dialogu, a co najmniej dla niej kłopotliwa. Prowadzący negocjacje studenci siedzą w jednym pokoju, przedstawiciele władz – w drugim. Komunikują się przez mediatorów, którą to funkcję pełnią młodsi
8 Tamże. s. 109.
Wolności
Słowa
wykładowcy. Władza ogłasza ultimatum dla studentów: do szóstej wieczór wszyscy zebrani muszą się rozejść. „Pod naciskiem tłumu żadne regulacje nie zostaną zmienione – oświadcza rektor Clark Kerr, jakby bez nacisku gotów był przemyśleć swoje decyzje. – Nie będzie kompromisu”. Nie ugniemy się – mówi szef uczelni, decydując się wraz z kanclerzem Strongiem wezwać do kampusu siły policji: tysiąc funkcjonariuszy uzbrojonych w pistolety, pałki, gaz łzawiący. Mogłoby się wydawać, że przeciwnikiem studentów jest uczelniana administracja. Błąd. Przeciwnik jest także poza uczelnią. Wydarzenia w Berkeley są w centrum zainteresowania polityków: gubernator Edmund „Pat” Brown, demokrata, popiera decyzję bezterminowego zawieszenia w prawach studenckich ósemki działaczy.
Studenci przygotowują się do ataku policji. O piątej trzydzieści wokół radiowozu siedzi ich trzystu, godzinę później pół tysiąca. Doświadczeni w akcjach na Południu aktywiści ruchu praw obywatelskich instruują mniej doświadczonych kolegów, jak powinni się zachować w konfrontacji z siłami porządkowymi. Niespodziewanie w półtorej godziny po godzinie policyjnej dochodzi do ugody, podpisany zostaje pakt 2 października. Studenci zobowiązują się do zaprzestania nielegalnych form protestu, w zamian obie strony postanawiają postawić sprawę działalności politycznej na uniwersytecie przed specjalną komisją złożoną ze studentów, wykładowców i władz uczelni. Weinberg zostanie zwolniony, a uczelnia nie wystąpi przeciw niemu z oskarżeniem. Sprawa zawieszenia ośmiu studentów stanie się przedmiotem obrad komisji dyscyplinarnej powołanej przez Senat9. Wygraliśmy – dało się słyszeć wśród zebranych przed Sproul Hall studentów. Savio i studenccy negocjatorzy wiedzą jednak, że podpisali ten pakt pod presją – próbując zapobiec konfrontacji z policją. Poszli na ustępstwa, zgadzając się na zakaz podejmowania działalności mogącej uchodzić za nielegalną, co oznacza, że nie mogą brać udziału także w akcjach obywatelskiego nieposłuszeństwa. Joan Baez, która przyjechała wesprzeć protestujących studentów, swój wieczorny koncert rozpoczęła słowami: „Cieszę się z waszego zwycięstwa”. Ale do zwycięstwa było jeszcze daleko. Zaraz po podpisaniu porozumienia zaczęła się bowiem propagandowa nagonka na studentów. Protestujący przeciwko ograniczaniu swoich
9 Hal Draper, Berkeley, dz. cyt., s. 66.
praw młodzi ludzie mogli przeczytać o sobie, że są komunistami reprezentującymi obce interesy. Oskarżenia brzmią jak absurd, bo nurt krystalizującej się Nowej Lewicy powstawał w opozycji do ruchu komunistycznego, Marks, choć był czytany i przywoływany, nie był ideologiem ruchu. Mario Savio wywodził się z katolickiej rodziny. Zanim wystąpił z Kościoła, szykowany był nawet na księdza. Jak pisał w jednym ze szkiców, to niechęć do dogmatyzmu katolickiego nie pozwoliła mu przyjąć marksizmu jako politycznej doktryny. W 1965 roku wyznał w wywiadzie: „Nie jestem osobą polityczną. Mój udział w studenckich protestach ma wymiar religijny i moralny”10. Tom Hayden wspominał, że działacze studenckiej Nowej Lewicy bardziej przejmowali się słowami Boba Dylana niż Marksa, a postacią, która wpłynęła na ich postawy i poglądy, był Albert Camus. Kilka tysięcy protestujących w kampusie w Berkeley studentów reprezentowało najrozmaitsze stanowiska polityczne. Próby dyskredytacji ich działalności poprzez straszenie, że są piątą kolumną wroga, bywały skuteczne, ale mijały się z prawdą. W reakcji na niepokojący rozwój wydarzeń studenci powołali Ruch Wolności Słowa (Free Speech Movement, FSM) – cel tej organizacji, w której zarządzie znalazł się Savio, był konkretny i doraźny: chodziło o koordynację działań protestacyjnych w kampusie. Nie minęło kilka dni, a Savio wezwany został na przesłuchanie, znajdując wśród studentów solidarne wsparcie: „Albo zamkną nas wszystkich, albo nikogo”. Nie było wątpliwości, że porozumienie z 2 października władze mają za nic. A i protestujący nie są z niego zadowoleni. Przedstawiciele studentów prowadzą więc z władzami uczelni dalsze rozmowy. Rektor próbuje pozyskać co bardziej umiarkowanych, podpisać z nimi ugodę, doprowadzić do rozłamu w stowarzyszeniu. Rada nadzorcza uczelni, złożona z biznesmenów i polityków, odmawia rozmów z protestującymi. 23 listopada zarząd Ruchu Wolności Słowa podejmuje, niejednogłośnie, decyzję o rozpoczęciu akcji sit-in, strajku okupacyjnego w Sproul Hall, choć akcja nie znajduje poparcia większości studentów. Na schodach Jack Weinberg wygłasza przemówienie:
To prośba, to egzystencjalne wołanie: Posłuchajcie mojego głosu. Nie wysłuchaliście mnie wcześniej, lekceważycie mnie. Przyszedłem tu w liczbie
10 Robert Cohen, Freedom’s Orator, dz. cyt., s. 6.
Wolności
Słowa
pięciu tysięcy i nie poznaliście mnie. Nawet nie wymieniliście mojego imienia. Wysyłałem petycje, nie czytaliście ich. Przedstawiałem stanowiska, nie przyglądaliście się im. Ale już dłużej nie możecie mnie lekceważyć, zajmę miejsce, w którym nie będzie można mnie lekceważyć, bo będziecie musieli na mnie spojrzeć. Będziecie musieli na mnie patrzeć, kiedy będziecie zajmować się swoją robotą, i będziecie musieli wziąć mnie pod uwagę. Taka jest decyzja naszej większości11.
Akcja nie znajduje poparcia większości studentów, prawne zawiłości porozumień z administracją, o które toczą boje przedstawiciele Ruchu Wolności Słowa, nie przemawiają do wszystkich, a władza uczelni grozi sankcjami, jeśli studenci nie zaprzestaną działań do wieczora. Akcja kończy się po kilku godzinach, załamany Savio wychodzi do strajkujących i wzywa ich do rozejścia się.
Władzę, która uznała się już za zwycięzcę i przygotowała kolejne uderzenie, gubi jednak arogancja. 28 listopada Mario Savio wraz z trójką innych studentów dowiadują się o relegowaniu z uczelni, mimo że ich działanie podczas blokady wozu doprowadziło do podpisania porozumienia z jej władzami, więc zostało niejako zalegalizowane. Każdy z nich usłyszał też zarzut utrudniania pracy policji poprzez organizację blokady wozu, Savio jest dodatkowo oskarżony o to, że ugryzł policjanta w nogę. Dopowiem, że noga ta, objęta szczególną ochroną, bo policyjna, zanim została ugryziona, znalazła się na twarzy Savia, nieobjętej ochroną, gdy policjant próbował obezwładnić studenta. To, że Savio dopuścił się takiego czynu, świadczy o jednym: że ten opanowany zazwyczaj lider studenckiego buntu, dbający o to, by protest przebiegał bez przemocy, znalazł się na skraju załamania. Savio nie składa broni, sonduje nastroje na uczelni, decyzja o relegowaniu ich przedstawicieli oburzyła studentów bardziej niż nieprzejednana postawa władz podczas negocjacji zapisów regulaminu dotyczących aktywności politycznej w kampusie.
2 grudnia Ruch Wolności Słowa czuje się na tyle silny, że ogłasza gotowość strajkową i przedstawia własne ultimatum: wycofanie zarzutów wobec studenckich działaczy, gwarancje bezpieczeństwa dla wszystkich
11 Hal Draper, Berkeley, dz. cyt., s. 106, 107.
uczestników protestu, natychmiastowa zmiana przepisów uczelnianych dotyczących aktywności politycznej studentów.
Przed rozpoczęciem strajku, podczas wiecu, Savio wygłasza historyczną mowę. Z dwóch powodów ludzie sięgają po taktykę obywatelskiego nieposłuszeństwa. Czasem prawo jest złe, należy je wtedy zmienić. Bywa jednak i tak, że sprzeciw wzbudza w nas sposób sprawowania władzy. Władze uniwersytetu to autokraci, którzy zarządzają nim jak fabryką. Jeśli rektor jest menedżerem, to wykładowcy są pracownikami, a my surowcem do obróbki: „nie zgadzamy się na to, by zamienić się w produkt, który kupi klient uniwersytetu, bez względu na to, czy jest nim rząd, przemysł czy związki zawodowe. Jesteśmy ludźmi”. Żarliwość tego przemówienia osiąga kulminację w najbardziej znanym fragmencie przyrównującym system do nieludzkiej maszyny, na której działanie nie można wyrazić zgody. Savio buduje metaforę, która wyjaśnia konieczność okupacji uniwersyteckiego budynku, a tym samym naruszenia prawa i gotowości zaryzykowania własnego życia.
Przychodzi chwila, kiedy obsługiwanie machiny zaczyna was napawać takim wstrętem, doprowadza was do takiej rozpaczy, że nie możecie dłużej brać w tym udziału. Nie możecie nawet na nią patrzeć! Wtedy własnymi ciałami musicie zablokować tryby, koła i dźwignie tej machiny, aż się zatrzyma. I powiedzcie ludziom, którzy nią zawiadują, powiedzcie jej właścicielom, że dopóki nie będziecie wolni, ta machina nie będzie pracować12.
Po przemówieniu Savio oddaje mikrofon Joan Baez, która pozdrawia studentów, przypominając im, że kierować powinni się miłością: „przywołajcie tak dużo miłości, jak tylko możecie, i jak najmniej nienawiści, jak najmniej przemocy, jak najmniej złości. Im większą czujecie miłość, tym większa szansa, że odniesiecie zwycięstwo”13. Przed sześciotysięczną widownią śpiewa Blowin’ in the Wind Boba Dylana (inni historycy mówią o The Times They Are a-Changin’)14. Jej występ kończy się
12 Robert Cohen, Freedom’s Orator, dz. cyt., s. 327. Fragmenty przemówienia Savia cytuję w przekładzie Marka Jedlińskiego.
13 Tamże, s. 193.
14 Zob. William J. Rorabaugh, Berkeley at War. The 1960s, Oxford 1989.
Wolności
Słowa
