Alan Hlad, Długi lot do domu

Page 1



ALAN HLAD

DŁUGI LOT DO DOMU przełożyła Joanna Dziubińska

Quello



Rozdział 1 Epping, Ang­lia − 7 września 1940 roku

W dniu, w którym zdarzyła się ta straszna rzecz, Susan Shepherd pracowała w gołębniku i sypała karmę − mieszankę sorga, pszenicy i grochu pol­nego − do długiego metalowego karmidła. Kilka śpią­ cych gołębiątek wyciąg­nęło główki spod skrzydeł, ale nie chciało im się wyjść z gniazd. Stado było w większości na zewnątrz i krąży­ ło nad zielonymi pastwiskami dla owiec lub siedziało na giętkich brzozach lasu w Epping. − Pomożecie nam uratować Wielką Brytanię − szepnęła. Za gołębnik służyła drewniana szopa, w której znajdowały się przegródki takie jak w przedszkolnej szatni. Z tą różnicą, że było tam miejsce nie na kalosze, czapki czy mokre rękawiczki, a właś­ nie dla ponad sześćdziesięciu gołębi. Gołębnik ten zbudował dzia­ dek Susan – Bertie – zanim jeszcze przyszła ona na świat. W ciągu ostatniego roku powstał tuzin nowych, skonstruowanych napręd­ ce gołębników. Jeśli pominąć zwiększenie liczby gołębi, farma dziadka nie zmieniła się od czasów, kiedy Susan wyjechała stu­ diować orni­tologię na Uniwersytecie Londyńskim. Ten sam za­ pach stęchlizny − mieszanka puchu, ptasich odchodów i ziarna. Nie spodzie­wała się, że tak szybko wróci do domu. Jednak jej pra­ ca społeczna na rzecz Narodowej Służby Gołębiej była ważniejsza niż studia, które musiały ustąpić bardziej istotnemu zadaniu − ho­ dowaniu gołębi na wojnę.

5


Susan strzepywała drobinki paszy ze swojej sfatygowanej spódni­ cy, wielokrotnie cerowanej i pokrytej łatami, gdy jej wzrok przyciąg­ nęły spłowiałe ślady ołówka na ścianie. W ten sposób Bertie zazna­ czał, jak szybko rosła, gdy była małą dziewczynką. Docis­kała wtedy plecy do ściany i wyciągała szyję jak żyrafa. Tak bardzo chciała być wyższa, że raz wpadła na pomysł wypchania sobie butów chustecz­ kami. Pół roku później Bertie serdecznie się roześmiał, kiedy jego wnuczka, która zapomniała o chusteczkach, skurczyła się nagle o dwa i pół centymetra. W dzieciństwie bardzo lubiła cały ten ry­ tuał: wsparcie ołówka o czubek jej głowy, dźwięk szurającego rysika i moment odwrócenia się, żeby sprawdzić swój wynik przed publicz­ nością złożoną z zaciekawionych gołębi. Susan przyklękła i dotknę­ ła pierwszej kreski, zrobionej, gdy była brzdącem, niedługo po tym, jak zamieszkała z Bertiem. Znam pewnego pana. Nazywa się Demia. Czasem przychodzi do nas pan Demia. Susan wybiła sobie z głowy dziecięcy wierszyk, recytowany daw­ no temu podczas zabaw ze skakanką, po czym wzięła do ręki drew­ nianą łyżkę i zaczęła stukać nią w pustą puszkę po farbie, której warstwy łuszczyły się teraz na fasadzie domku. Gołębie zleciały się przez otwór pod stropem. Jeden po drugim wlatywały do gołębnika i lądowały na ziemi. Ptaki dreptały dookoła, wyciągając główki i przebierając nóżkami, podczas gdy ich korpusy pozostawały dystyngowane i nieruchome. Wyglądały tak, jak gdyby potrafiły utrzymać żołędzie na swych ogonach. Ostatni gołąb, który wleciał do środka, usiad­ł na beczce z ziarnem i przechylił głowę na bok. − Witaj, Księżno − powiedziała Susan. Ptak wyróżniający się lśniącym, fioletowo­‑zielonym upierzeniem wokół karku, które bardziej pasowało do pawia niż gołębia, sfrunął na podłogę i podreptał w stronę Susan. 6


− Wygląda na to, że cię rozpuściłam. − Susan nasypała sobie kar­ my do ręki i przyklękła. Księżna zaczęła dziobać ziarna. Dotyk jej dzióbka łaskotał Susan w rękę. Wiedziała, że nie po­ winna karmić jej w ten sposób − było to wbrew protokołowi Służby Gołębiej i wbrew zasadom dziadka − i że z pewnością nastręczyło­ by to problemów, gdyby Księżna miała zostać wcielona do służby. Ale ten ptak był inny. Wszystko z powodu dzikiego kota, który zdo­ łał przekopać się pod drzwiami i pozbawić życia dwa najcenniejsze gołębie pocztowe Bertiego − Skye i Islay. Trzy lata temu Susan i Bertie znaleźli za beczką z ziarnem to, co zostało ze Skye. Islay siedziała w gnieździe z poważnie uszkodzo­ nym skrzydłem, wysiadując jajo, które złożyła przed napaścią. Pró­ bowali wyleczyć skrzydło Islay za pomocą taśmy i cienkich listewek, ale gołębica była zbyt słaba, by jeść, i niezbyt dobrze wysiadywa­ ła jajo. Trwało to pięć dni, zanim zmarła. Pochowali ją obok Skye, w lesie Epping, w jednym z pudełek po tytoniu, który kupował Bertie. Kiedy żadna inna gołębica nie chciała dokończyć wysiadywania jaja naznaczonego tragedią, Susan postanowiła, że spróbuje je wy­ hodować, mimo że dziadek zapewniał ją o małych szansach na wy­ lęgnięcie się pisklaka. Zwłaszcza bez odpowiedniego inkubatora, na który nie było ich stać. Susan, równie uparta jak dziadek, wzię­ ła niebieską ceramiczną miskę, z której dawniej jej babcia jadała owsiankę. Ogrzała ją wodą z czajnika, aby otrzymać odpowiednią temperaturę wyjściową, owinęła jajo delikatnie zwilżoną ścierecz­ ką i umieściła je w środku. Ustawiła miskę pod lampką należącą do Bertiego. Następnie dopasowała odległość tak, by osiąg­nąć ideal­ ną temperaturę, którą udało się jej ustalić, wtykając termometr pod wysiadującego jajo gołębia. 7


Przez dwa tygodnie i dwa dni Susan obracała jajo co osiem go­ dzin i zwilżała ręcznik wodą, by utrzymać odpowiednią wilgot­ ność. I choć szykowali się na to, że jajo trzeba będzie pochować obok jego rodziców, ono w pewien wczes­ny niedzielny ranek lekko zadrżało. Ostatecznie nie poszli do kościoła, przyciąg­nęli krzesła i przez trzy godziny obserwowali, jak skorupka rozłupuje się po­ woli od środka. Kiedy nad Epping zabiły kościelne dzwony wiesz­ czące koniec nabożeństwa, spomiędzy łupin wyjrzało na świat po­ marszczone pisklę. − Rodzice i babcia byliby z ciebie bardzo dumni − powiedział Bertie do wnuczki. Susan, czując ucis­k w piersi, uśmiechnęła się i delikatnie pogła­ dziła pisklę. Choć zdarzył się cud, Susan wiedziała, że ten mały ptaszek wciąż ma małe szanse na przetrwanie bez ptasiego mleka swoich rodzi­ ców. Niezrażona wzięła się za mielenie ziaren na pastę i karmienie pisklęcia z ręki. Po kilku dniach ptaszyna była w stanie się podnieść, rozprostować skrzydła i dziobać. Tydzień później jadła karmę wraz z innymi ptakami w gołębniku. Susan nazwała ją „Księżna”, wbrew skłonności dziadka do nadawania ptakom imion nawiązujących do nazw odległych szkockich wysp, których nigdy nie odwiedzi­ ło żadne z nich. Księżna wyrosła na niezwykłego ptaka. Nie chodziło tylko o jej wygląd, chociaż jej upierzenie na karku migotało niczym masa perłowa. To swoją inteligencją − lub jak uważał dziadek, dziwnym zachowaniem − wyróżniała się ze stada gołębi. Te pocztowe tre­ nuje się poprzez nagradzanie ich jedzeniem, ale Księżną zdawała się motywować potrzeba zrozumienia otaczającego świata i nie­ spotykana ciekawość ukryta w jej złotych oczach. Zamiast dołą­ czyć do grupy, wolała obserwować swoich współtowarzyszy przy 8


posiłku, podczas gdy sama siedziała na ramieniu Susan i grucha­ ła w odpowiedzi na jej słowa, jak gdyby sztuka konwersacji spra­ wiała jej szczególną przyjemność. A jeszcze większe wrażenie ro­ biła jej sprawność fizyczna − zazwyczaj jako pierwsza wracała do domu, gdy w ramach treningu Susan i Bertie wypuszczali gołębie daleko od Epping. Dziadek twierdził, że Księżna wraca najszybciej tylko po to, by przez kilka minut mieć całkowitą uwagę Susan wy­ łącznie dla siebie. Ona reagowała na to śmiechem, wiedziała jed­ nak, że w jego słowach jest ziarno prawdy. Susan gładziła właś­nie grzbiet Księżnej, kiedy rozległy się syre­ ny. Zamarła. Alarm z początku przypominał niski warkot, po czym przerodził się w przeszywający uszy ryk, który po chwili przycichł. A później znów się powtórzył. Kobieta poczuła na rękach gęsią skór­ kę. Gołębie niespokojnie zatrzepotały skrzydłami. Ścianami szopy zatelepało, a ziarno w karmidle zaczęło drżeć. Drzwi gołębnika gwałtownie się otworzyły. Dziadek, mężczyzna o szpotawych nogach, ze zniszczonym, blaszanym hełmem na gło­ wie, krzyknął: − Luftwaffe! − Chwycił Susan za rękę i pociąg­nął za sobą. Susan zobaczyła zamykające się za nią drzwi gołębnika i Księżną, która stała spokojnie na ziemi, podczas gdy pozostałe gołębie roz­ pierzchły się w różne strony. − Księżno! − Wyrwała dłoń z uścis­ku dziadka, otworzyła drzwi i podnios­ła ptaka. Z gołębicą pod pachą pobiegła za dziadkiem w stronę schronu przeciwlotniczego, jak to wielokrotnie ćwiczyli, za każdym razem się modląc, by nigdy nie musieli tak naprawdę z niego korzystać. Mieli jednak świadomość, że to tylko kwestia czasu. Kiedy biegli przez pa­ stwisko, mijając po drodze kilka innych gołębników, na pobliskim lotnisku wojskowym North Weald rozdarły się syreny. 9


Bertie przystanął, z trudem łapiąc oddech. Podciąg­nął kask, któ­ ry co chwilę osuwał się mu na oczy. − Szybko! − zawołał. Zanim dotarli do schronu, wycie syren umilkło i zastąpił je od­ głos mechanicznych owadów. Susan spojrzała do góry, przełknęła ślinę i unios­ła brzeg hełmu Bertiego. Setki bombowców wroga i nie­ mal dwa razy tyle myśliwców zasnuło późnopopołudniowe niebo niczym rój czarnych much. W ruch poszły działa przeciwlotnicze. Pod powietrzną eskadrą wybuchały czarne kłęby dymu. Za schron służyła im szeroka ziemianka znajdująca się pod bal­ dachimem gałęzi rozłożystego buku. Nasyp pokrywała zielona tra­ wa, która sprawiała, że kryjówka zlewała się z okolicznymi pastwi­ skami. Z wyjątkiem frontowych drzwi, które nadawały schronowi wygląd domku hobbita, miejsce to było niemal całkiem zamasko­ wane. Susan pomogła dziadkowi je zbudować, zwożąc taczki pias­ ku i mieszając w wiadrach cement, którym wzmocnili wewnętrz­ ne ściany. Wykorzystywali przy tym cegły i kawałki stali pozostałe po zniszczonej fabryce konserw. W wejściu wstawili drzwi stare­ go wychodka. Brzuchy bombowców otworzyły się w chwili, gdy dobiegli do schronu. Zamiast przykucnąć w ziemiance, patrzyli niczym zahip­ notyzowani, jak myśliwce Hurricane należące do Królewskich Sił Po­ wietrznych wzbijają się nad drzewami i ostro wznoszą w górę. Eska­ dra hurricane’ów była w przytłaczającej mniejszości, co z łat­wością dało się zauważyć, gdy otoczyły ją samoloty oznaczone żelaznymi krzyżami. Królewskie Siły Powietrzne walczyły krótko, lecz dziel­ nie. Jeden z hurricane’ów eksplodował po tym, jak salwa pocis­ków wroga przedziurawiła mu zbiornik z paliwem, a jego części rozsypa­ ły się po lesie Epping. Kolejnemu odstrzelono ogon, przez co myśli­ wiec zaczął lecieć spiralą w dół i rozbił się na pastwisku, nim pilot 10


zdążył się katapultować. Myśliwce RAF były zestrzeliwane jeden po drugim, a kilka samolotów, które szczęśliwie odnios­ły tylko drob­ ne uszkodzenia, oddaliło się, kreś­ląc za sobą ślad dymu wydostają­ cego się z silników. Susan i Bertie obserwowali, jak najeźdźcy odlatują w stronę Lon­ dynu oddalonego o zaledwie trzydzieści dwa kilometry, czemu pró­ bował zapobiec niewspółmiernie mały ostrzał z dział przeciwlotni­ czych. Z brzuchów bombowców wypadało nasienie zniszczenia i ze świstem uderzało w ziemię. − Mój Boże. − Wraz z wybuchem pierwszych bomb po twarzy Su­ san zaczęły płynąć łzy. O zmierzchu nad Londynem widocznym na horyzoncie pojawiła się łuna kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset pożarów. Wraz z na­ staniem całkowitej ciemności nadleciała kolejna grupa bombow­ ców, które zrzucały ładunki przez całą noc, wykorzystując świat­ ło pożogi do zidentyfikowania swoich celów. Tu i ówdzie błys­kały rozpalone do białości bomby zapalające. W powietrzu nios­ły się echa wybuchów. O wpół do piątej nad ranem bombardowania ustały. Susan pode­ szła do siedzącego na ziemi Bertiego i pomogła mu się podnieść. Sta­ ruszek podreptał na odrętwiałych nogach do schronu, powłócząc stopami, po czym zsunął hełm na twarz i skulił się na pryczy. Susan czuła, że nie zaśnie, została więc na zewnątrz, trzymając Księżną na rękach i obserwując łunę na horyzoncie. Nad jej głową przele­ ciała hałaśliwa eskadra niemieckich samolotów, zasłaniając gwiaz­ dy i sierp księżyca. Susan zamknęła oczy, modląc się w duchu, by więcej nie wrócili. Ale wrócili już następnego wieczoru. I kolejne­ go dnia również.



Rozdział 2 Buxton, Maine − 8 września 1940 roku

Ollie Evans, zwabiony skrzypieniem huśtawki na ganku i orzecho­ wym aromatem kawy z cykorii, otworzył siatkowe drzwi domu. Jego rodzice bujali się delikatnie, przykryci wełnianym kocem, popija­ jąc kawę ze wspólnego kubka, i obserwowali słońce wznoszące się nad połyskującymi od rosy polami ziemniaków. Zauważył, że kubek trzymany w dłoni przez jego matkę był nie­ kształtnym naczyniem w kolorze zgniłej zieleni − ulepił go na lek­ cji techniki w siódmej klasie. Zaśmiał się pod nosem. − Gdzie go znalazłaś? Matka wzruszyła ramionami, na których leżały jej posiwiałe brą­ zowe włosy. Upiła łyk. Smużka pary wiła się nad kubkiem w zim­ nym powietrzu. Ollie nie był już małym chłopcem. Mierzył nieco ponad metr osiemdziesiąt. Miał gęste ciemnobrązowe włosy i odziedziczone po matce karmelowe oczy oraz dołeczek w podbródku, identyczny jak u ojca. Kiedy usiad­ł na stopniach ganku, poczuł w żołądku dziwny niepokój, jakby powinien być gdzie indziej. Nie było nic nadzwy­ czajnego w tym, że przebywał w domu jesienią. W większości szkół wkrótce miała się zacząć przerwa na wykopki. Niestety jego prze­ rwa była permanentna. − Jestem z ciebie dumny − powiedział ojciec. − Z jakiego powodu? − zapytał Ollie.

13


− Z tego, że stawiasz rodzinę na pierwszym miejscu. − Wziął ku­ bek, który podała mu żona, i upił łyk. − Przykro mi, że wciąż jesteś w domu. − Lekko szturchnął laskę zahaczoną o oparcie huśtawki. − To nie w porządku, że musiałeś zostać. − Nie szkodzi. Farma jest ważna. Tak jak i wy. Trzy lata temu ojcu prowadzącemu traktor w ubłoconych butach noga ześlizgnęła się ze sprzęgła, gdy próbował wyrwać pień drzewa z ziemi. Maszyna przewróciła się do tyłu, przygniatając ojcu prawą nogę, miażdżąc mu biodro i łamiąc kość udową w dwóch miejscach. Ollie, nie będąc w stanie podnieść traktora, odkopał tatę za pomocą rydla, który mieli w szopie. Matka wezwała karetkę i pomogła uwol­ nić męża, odgarniając ziemię gołymi rękami, przez co zerwała so­ bie trzy paznokcie. Proces powrotu do zdrowia był trudny, wymagał dwóch operacji oraz długiej i męczącej fizjoterapii. Teraz ojciec Ollie­ go, złożony w całość za pomocą śrubek i drutów, znów był w stanie wykonywać na farmie wiele prac, z wyjątkiem orania ziemi i opyla­ nia upraw z samolotu. Nie mógł operować pedałami, bo był to zbyt duży wysiłek dla jego słabej nogi. Zdawało się, że nie przeszkadza mu to, jak wolno się porusza, że nieustannie czuje ból w ścięgnach albo że podczas chodzenia wyraźnie kuleje. To niezdolność do la­ tania naprawdę go przytłoczyła, a jego niegdyś ciemne włosy robiły się bardziej siwe z każdym dniem przeżytym bez wzbicia się w po­ wietrze, jak gdyby przebywanie na niskich wysokościach przyspie­ szało proces starzenia. Matka Olliego poprawiła mężowi koc na nogach, wzięła od niego kubek i podała mu zwiniętą w rulon gazetę. Ojciec Olliego ściąg­nął z niej gumkę, zahaczył ją o palec wskazu­ jący i strzelił w stronę syna. Ollie zrobił unik, mimo że gumka przeleciała dobre pół metra nad jego głową. 14


Uśmiech znikł z ust ojca, kiedy rozłożył gazetę. − Dobry Boże. Matka szeroko otworzyła oczy. − Zbombardowali Londyn − oznajmił, pokazując jej gazetę. − Biedni ludzie − westchnęła. Ollie podszedł do rodziców i wlepił wzrok w nagłówek: Naziści atakują! Niemiecki nalot na Londyn! Wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. − Naziści zajęli Francję niecały miesiąc temu − powiedział ojciec. − Bez naszej interwencji w rok zajmą Wielką Brytanię. I zanim zdąży­ my się zorientować, będą mieć całą flotę u­‑bootów w zatoce Casco. Ollie skrzyżował ramiona. Wojna zdominowała kolejną ich roz­ mowę. Zwykle zaczynało się od gazety, a kończyło na manifesta­ cjach ojca co do ich brytyjskich korzeni. − Roosevelt mówi, że pozostaniemy neutralni − powiedziała matka. − Ostatecznie i tak weźmiemy udział w tej wojnie. − Ojciec pokle­ pał się po udzie. − Gdyby nie moja noga, poszedłbym piechotą do Montrealu i dołączył do marynarki handlowej. Przynajmniej Kana­ dyjczycy mają na tyle odwagi, by wesprzeć Brytyjczyków. − Opuścił gazetę. − Może i nasza rodzina straciła akcent… − Ale mamy w sobie brytyjską krew i to się nigdy nie zmieni − do­ kończył za ojca Ollie. − Już to słyszeliśmy. Na ganku zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć skrzypienia huśtawki i skrzeczenia kruka na polu ziemniaków. − Lepiej, żebyś nigdy o tym nie zapomniał. − Ojciec odłożył gaze­ tę. Sięg­nął po swoją laskę i wstał. − Tato, nie chciałem… Ojciec uniósł dłoń. − Mamy z matką kilka spraw do załat­wienia. − Odwrócił się i wszedł do domu, z hukiem zatrzaskując siatkowe drzwi. 15


Matka westchnęła i spojrzała na Olliego. − Zapomniałeś o tym, jak twój ojciec stracił brata? − Przepraszam − odpowiedział, przypominając sobie o wujku, któ­ rego nigdy nie poznał. Henry zginął podczas pierwszej wojny świa­ towej, czyli dwa lata przed przyjściem Olliego na świat. Co roku w urodziny Henry’ego ojciec oddawał cześć pamięci brata, jadąc na połów łososi, co w dzieciństwie, gdy mieszkali na północy Anglii, było ich ulubionym zajęciem. Ollie często mu wtedy towarzyszył i razem zarzucali wędki, stojąc w wartkich wodach rzeki Saco. Choć nie wdawał się w szczegóły, ze skrawków informacji udało się mu ustalić, że kiedy chmura duszącego gazu zalała okopy, Henry wy­ skoczył z nich prosto pod ostrzał wroga. Zmarł na francuskiej ziemi, gdzieś na froncie zachodnim, a wraz z nim jakaś cząstka jego brata. − Powinieneś bardziej szanować jego odczucia co do wojny. Moje też. − Matka na moment zamilkła. − Chcesz coś zjeść? Ollie pokręcił głową, czując się tak, jakby nagle jego żołądek wy­ pełnił się gliną. − Wrócicie do rozmowy, kiedy przyjedziemy z miasta. − Matka wstała. − Liczę na to, że go przeprosisz. − Przeproszę. Wsparła dłonie na biodrach. − Obiecuję. − Ollie podniósł gumkę od gazety i nasunął ją sobie na nadgarstek. − Lepiej wezmę się do opryskiwania pól. − Uważaj na siebie − powiedziała matka, wchodząc do domu. Za stodołą Ollie zobaczył ich wysłużony dwupłatowiec w kanar­ kowym kolorze. Wyglądał jak prehistoryczny ptak wygrzewający stare kości w porannym słońcu. Samolot był zatankowany do peł­ na i załadowany środkiem owadobójczym, który jego ojciec żarto­ bliwie nazywał gwiezdnym pyłem. Sprawdził naprężenie linek po­ między górnymi i dolnymi skrzydłami, wszedł do kokpitu i włożył 16


skórzaną pilotkę. Włączył pstryczek zapłonu, na co silnik zaczął się krztusić, a śmigło obróciło się, przeszywając ciało młodego pilota wibrującym brzęczeniem. Dodał mocy, kierując samolot po wybo­ istym pasie startowym z ubitej ziemi dzielącym pole ziemniaków na pół. Maszyna przyspieszyła, a ogon zaczął odrywać się od podłoża. Wyczuwając, że osiąg­nął odpowiednią prędkość, choć nie wiedział tego na pewno, bo urządzenia na desce rozdzielczej nie działały, pociąg­nął do siebie drążek sterowy. Maszyna unios­ła się w powie­ trze. Zakreś­lił kółko nad ich domem, zastanawiając się, w jaki spo­ sób załagodzi sprawę z ojcem. Lecąc na zachód od pól uprawnych, zastąpił myśli o wojnie tęsknotą za tym, by kiedyś pojechać na studia. Wykopki w Maine miały się wkrótce skończyć, a wraz z nimi ko­ lejny sezon na opryski i jego trzeci rok w domu, poświęcony na pracę na farmie. Zakładając, że jesienne zbiory będą obfite, a ceny ziem­ niaków drastycznie nie spadną, może wystarczy im pieniędzy, by w przyszłym roku mógł pójść na studia. Został już przyjęty na poli­ technikę w Worcester. Jednak zanim pozwoli sobie na wyjazd, zdro­ wie jego ojca będzie musiało się poprawić. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, za pięć lub sześć lat będzie miał dyplom z inżynierii lotniczej, który stanie się jego przepustką na wyjazd z Buxton. Samo miasteczko nie było takie złe. Spędził tu wspaniałe dzieciń­ stwo i nie żałował tego, że został w domu, aby pomóc ojcu. Jednak większość jego przyjaciół już dawno stąd wyjechała − wielu ścinało drzewa dla fabryk papieru lub wyciągało klatki z homarami na po­ kład łodzi rybackich. Ci mający więcej szczęścia poszli na studia − w tym jego dziewczyna Caroline, która dostała się do Bow­doin College i przysyłała listy coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestała pisać. Nawet jego kumple z liceum, Stan i James, wyjechali, by studiować na Uniwersytecie Stanu Maine, i rzadko odwiedzali rodzinne stro­ ny. Prowadzili życie wypełnione nauką i prywatkami, podczas gdy 17


Ollie nadal mieszkał z rodzicami. Wybrali inne drogi i nie mógł mieć pretensji o to, że urwał im się kontakt. Caroline była pierwszą dziewczyną Olliego. Zostali parą w ostat­ niej klasie liceum. Była śliczna, lubiana, a jej rodzina posiadała jeden z największych tartaków w hrabstwie York − według standardów Buxton byli bogaci. Olliemu wydawało się, że Caroline imponu­ je to jego latanie włas­nym samolotem, co dodawało mu wartości w porównaniu z chłopcami, którzy prowadzili samochody swoich rodziców. Początkowo uważał, że Caroline może być dziewczyną, z którą spędzi resztę życia. Wszystko się jednak zmieniło po wy­ padku jego ojca. Twierdząc, że niezbyt dobrze znosi szpitale, Ca­ roline niechętnie zgodziła się dołączyć do Olliego i jego matki, gdy jechali odwiedzić ojca na oddziale pooperacyjnym. Zrobiła się też milcząca, kiedy Ollie podjął temat odłożenia pójścia na studia, aby zająć się rodzinną farmą. Ostatecznie został w domu, a ona wy­ jechała i oddaliła się od niego, wymigując się od spotkań nawet w wakacje. Był tym rozczarowany. Nie chce ryzykować, że ugrzęźnie ze mną na farmie. Jednak z upływem czasu uświadomił sobie, iż dobrze się stało, że poszli w różne strony. A co ważniejsze, teraz wiedział, że prag­nie zbudować związek taki, jaki mieli jego rodzi­ ce. Oni zawsze się wspierali, bez względu na jakiekolwiek niespo­ dziewane okoliczności. Pewnego dnia pokocham kogoś tak samo mocno, jak tata kocha mamę. Mimo że spędził całe życie w miasteczku, w którym znał z imienia i nazwiska wszystkich mieszkańców, teraz czuł się tu obco. W Buxton wszyscy albo uprawiali ziemię, albo łowili ryby, co niezbyt pasowa­ ło komuś, kto wolał prędkość samolotu od powolnego tempa trak­ tora. A poza tym od zawsze był uczulony na skorupiaki i nie mógł zjeść ani kawałeczka homara, żeby nie obsypała go wysypka i nie musiał szybko biec do łazienki. 18


Gdyby miał dyplom ukończenia studiów, na pewno mógłby sta­ rać się o pracę przy projektowaniu lub budowaniu samolotów, dzię­ ki czemu podróżowałby po innych częściach kraju, może nawet do Kalifornii. Ale tym, czego tak naprawdę prag­nął, było latanie. Po­ łknął bakcyla, gdy ojciec po raz pierwszy zabrał go do samolotu na opryskiwanie pól. Posadził go na kolanach, naciąg­nął na głowę skórzaną pilotkę, która była na niego sporo za duża, i wystartowali w przestworza. Uśmiechniętemu od ucha do ucha chłopcu bardzo podobało się to, jak samolot wzbija się do chmur, gdy tata przycią­ ga do siebie drążek. Czuł na plecach, jak ojcu od śmiechu trzęsie się brzuch. Następnie ojciec wyprostował drążek, żeby nie zrobić pętli, która byłaby ryzykownym manewrem, biorąc pod uwagę, że w dwupłatowcu brakowało pasów bezpieczeństwa. Gdy Ollie skoń­ czył czternaście lat i urósł na tyle, by swobodnie dosięg­nąć peda­ łów, ojciec zaczął przyjmować rolę drugiego pilota, stopniowo ogra­ niczając wydawane synowi komendy. Po roku chłopak latał już sam, choć jego matka obawiała się, że zrobi sobie krzywdę, nawet kiedy grał w piłkę pod domem. Aby trochę ją uspokoić, ojciec zamonto­ wał w samolocie pasy bezpieczeństwa, jednak przy nieustraszonych podniebnych akrobacjach, które wyczyniał Ollie, były one tak samo przydatne jak parasolka w dłoni linoskoczka. Zbliżając się do dużej farmy, Ollie pchnął drążek do przodu. Po­ czuł, jak jego ciało się unosi, a dziób samolotu kieruje się w dół. Sil­ nik zawarczał. Twarz smagał mu silny wiatr. Zbliżając się do ziemi, poprawił pozycję drążka, czując, jak siła grawitacji wbija go w fotel. Samolot wyrównał pozycję. Lecąc półtora metra nad kartofliskiem, Ollie pociąg­nął za wajchę zbiornika. Za ogonem samolotu pojawiła się smuga pyłu, który zaczął spadać na ziemię jak śnieg. Na końcu pola Ollie mocno szarpnął za drążek i wzbił się nad czubki wysokich so­ sen. Skręcił w lewo, a następnie nawrócił, aby zrobić to samo od nowa. 19


Opylanie wszystkich pól zajęło Olliemu cały poranek. Kiedy skoń­ czył pracę nad ostatnią farmą, zerknął na licznik paliwa − jedyny przyrząd, który jakoś działał − i przechylił skrzydła na północ. Roz­ siane pola zniknęły, a w oddali zobaczył swoje ulubione miejsce, je­ zioro Sebago. W tym rejonie było niewielu rolników i żaden z nich nie był klientem firmy opryskowej jego ojca, co sprawiało, że praw­ dopodobieństwo, iż ktoś przekaże jego matce, jakie akrobacje Ollie tu wyczyniał, były niewielkie. W innym wypadku zostałby żywcem obdarty ze skóry. Nad jeziorem wykonał szybką beczkę, obracając samolotem, jak gdyby kadłub nabito na rożen. Podciąg­nął dziób maszyny i pole­ ciał do chmur, aż śmigło przegrało walkę z siłami grawitacji. Wte­ dy, na ułamek sekundy przed zatrzymaniem silnika, przechylił sa­ molot i zanurkował. Leciał prosto na jezioro, po czym podciąg­nął samolot i zaczął sunąć nad nieruchomą wodą, czując chęć, by mu­ snąć taflę kołami. Dziewczynka z włosami uczesanymi w dwa kucyki wybiegła z domu − jedynego budynku na północnym brzegu jeziora − i sta­ nęła na przystani. Pomachała do niego, podskakując. Ollie przechy­ lił skrzydła, przeleciał z rykiem nad brzegiem wody i wykonał swój zwyczajowy pokaz dla jednoosobowej publiczności. Dziewczynka, którą Ollie widywał tylko z powietrza, zapewne chodziła do szkoły podstawowej. Przywoływana rykiem silnika samolotu, często wy­ chodziła na zewnątrz, by na niego popatrzeć. Usiad­ła na przystani, a Ollie poderwał samolot wysoko w niebo, wykonując beczkę, po czym wycentrował maszyną, wykonał wywrót i pętlę oraz serię obrotów. Na finał postanowił zaprezentować mniej przećwiczony i bardziej wymagający manewr zwany ślizgiem na ogon. Zrobił ćwierć pętli i skierował samolot pionowo w górę, na pełnej mocy. Wiatr świsz­ czał. Poczuł przypływ adrenaliny. Maszyna wciąż unosiła się w górę, 20


aż straciła pęd. Przez chwilę wisiała w powietrzu, po czym zaczę­ ła spadać tyłem. Kiedy dziób przekroczył linię horyzontu, Ollie po­ pchnął drążek do przodu i przeszedł w nurkowanie. Mocno ściąg­nął na siebie drążek. Odzyskał poziom zaledwie kilka metrów nad ta­ flą jeziora, zdecydowanie zbyt nisko, by zachować zimną krew. Czuł pulsowanie w uszach. Po chwili dostrzegł, że dziewczynka nad je­ ziorem klaszcze w dłonie. Przelatując nad domkiem, wyciąg­nął z kieszeni kurtki liścik przy­ wiązany do drewienka. Wyrzucił wiadomość, która upadła na trawę kilka metrów od brzegu. Dziewczynka pobiegła po przesyłkę, rozwiązała sznurek i odczy­ tała wiadomość. Dzięki, że mam dla kogo występować. Ollie. Dziewczynka zamachała obiema rękami. Wtedy młody pilot od­ leciał. Ollie zwolnił przepustnicę i kierując się w stronę domu, kreś­lił po drodze zygzaki, maksymalnie wydłużając swój czas w powietrzu, nim będzie musiał zacząć codzienną pracę na farmie. W pobliżu Buxton gęsty sosnowy las przechodził w pola kukurydzy, ziemnia­ ków i w ścierniska. Kiedy na horyzoncie pojawiła się rodzinna far­ ma, Ollie zauważył, że starej ciężarówki ojca wciąż nie było, a na jej miejscu stał błyszczący nowością samochód. Obniżył lot i dostrzegł stojącego na ganku mężczyznę w ciemnym ubraniu. Ostro zawrócił w stronę pasa startowego i wylądował. Wyłączył silnik, wyskoczył z kokpitu i poszedł w stronę domu. Po drodze zerknął na plymoutha rocznik ‘39 z białym dachem i zielonymi bokami, którego nie dało się pomylić z żadnym innym autem. To był radiowóz. Funkcjona­ riusz policji w Portland zszedł z ganku i ściąg­nął kapelusz, ukazu­ jąc łysinę i szorstkie, siwe bokobrody. − Oliver Evans? − zapytał policjant. 21


Ollie poczuł, jak zacis­ka mu się żołądek. − Tak. − Niestety doszło do wypadku. Ollie otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. − Brali w nim udział pana rodzice. − Nic im nie jest? Funkcjonariusz otarł twarz chusteczką wyciąg­niętą z kieszeni. − Bardzo mi przykro. Olliego przeszył nagły prąd. Nachylił się, jak gdyby ktoś uderzył go w brzuch. − Nie − jęknął z niedowierzaniem. Nawał myśli i emocji sprawił, iż wydało mu się, że ziemia wiruje mu pod stopami. Otumaniony, led­ wie mogąc się ruszyć, skorzystał z pomocy funkcjonariusza i wsiad­ł do radiowozu. Zapach papierosowego dymu, którym przesiąknięte było wnętrze auta, sprawił, że poczuł mdłości. − Kierowca był pijany − powiedział funkcjonariusz, zacis­kając dłonie na kierownicy. − Zignorował czerwone świat­ło, zjechał na chodnik i staranował twoich rodziców, kiedy wychodzili ze skle­ pu z narzędziami. − Musiała zajść jakaś pomyłka. − Olliemu pulsowały skronie, a w ser­ cu szalały wściek­łość i rozpacz. Funkcjonariusz odchrząknął. − Chciałbym, żeby tak było. Ollie osunął się na siedzeniu jak marionetka, której podcięto sznurki. To się nie dzieje naprawdę! W jednej chwili poczuł chęć, by otworzyć drzwi, wyskoczyć z auta i uciec od tego koszmaru. Jego oczy wypełniły się łzami. Schował twarz w dłoniach i przygryzł war­ gi, aż poczuł w ustach posmak miedzi. Dwadzieścia minut później był już w kostnicy hrabstwa Cumber­ land. W powietrzu unosił się zapach spirytusu salicylowego. Patolog, 22


spokojny mężczyzna, który właś­nie mył ręce nad umywalką, zakrę­ cił wodę i zaprowadził Olliego pod ścianę pełną szuflad chłodni­ czych w kolorze niklu. Wytarł dłonie w fartuch, pociąg­nął za dwa uchwyty i wysunął ciała. Ollie stracił wszelką nadzieję. Jego oczy zaszły łzami. Przez głowę przemknęło mu wspomnienie, jak ojciec zbierał dla żony jastruny, jej ulubione kwiaty. Zobaczył, jak mama wkłada do torby na lunch napisany do ojca liścik. Drobne podarunki były dla nich symbolami wzajemnego uczucia. Ale nie będzie już więcej kwiatów dla mamy stawianych na stole w kuchni. Nie będzie już liścików dodawanych do kolekcji wcześ­niejszych i przechowywanych w szufladzie szaf­ ki przy łóżku. Policjant stojący w drzwiach odwrócił głowę. Patolog dokończył wycieranie rąk w rąbek fartucha. − Czy to pana rodzice? Mama zgubiła but, a stopy miały bladosiny kolor. Pierś ojca była zapadnięta, a lewa ręka poważnie złamana. Ollie nie mógł się zdo­ być na to, by spojrzeć na ich twarze. Dotknął ich zimnych, sztyw­ nych dłoni. Gdy z oczu popłynęły mu łzy, skinął głową do patologa. Rozległ się szum stalowych rolek. Jego rodzice zniknęli w szufla­ dach kostnicy.



Tytuł oryginału: The Long Flight Home Copyright © 2019 by Alan Hlad Copyright © for the Polish translation by Joanna Dziubińska 2019 Copyright © for this edition by Wydawnictwo Quello 2019 All rights reserved Na okładce: © Elisabeth Ansley / Trevillion Images Redakcja: Angelika Ogrocka Korekta: Monika Nowecka Skład i łamanie: Karolina Korbut ISBN 978-83-953511-3-6 Wydanie I, Wieliczka 2019 Druk i oprawa: Abedik Wydawnictwo Quello ul. Zbożowa 20 T  /2 32-020 Wieliczka www.quello.com.pl


Niezwykła opowieść o poświęceniu, nadziei i miłości Wrzesień 1940 roku. Niemieckie bomby spadają na Wielką Brytanię. Samoloty Luftwaffe krążą nad domem Susan Shepherd i jej dziadka Bertiego, hodowcy gołębi pocztowych. Jeden ptak jest wyjątkowo inteligentny i piękny: Księżna. Susan jest do niej szczególnie przywiązana. Tysiące kilometrów dalej młody pilot Ollie Evans, Amerykanin o brytyjskich korzeniach, postanawia wyruszyć do Anglii. Chce wstąpić do RAF. Los jednak rzuca go w sam środek tajnej misji, w której udział biorą także Susan, jej dziadek oraz… gołębie. Między Susan a Oliverem rodzi się wyjątkowa więź. Czy bezwzględna wojna musi ją zniszczyć? Czy uda im się ocalić uczucie?

Jeśli polubiłeś Światło, którego nie widać, ta historia pozostanie z tobą na zawsze. Alan Hlad – pracę w korporacji zamienił na pisanie. Długi lot do domu to jego pierwsza powieść. Jest członkiem Historical Novel Society, Literary Cleveland oraz Akron Writer’s Group. Mieszka w Ohio z rodziną oraz psem i bardzo przebiegłym kotem.

ISBN 978-83-953511-3-6

9

788395 351136

39,90 zł (5% VAT) quello.com.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.