9 minute read

TAM GDZIE WIATR MÓWI SZEPTEM

TAM GDZIE WIATR MÓWI SZEPTEM

Szuka go nie tylko na wodach, w porannym oddechu, ale i w codzienności. O elegancji życia, sile prostoty i poczuciu wolności z Mateuszem Kusznierewiczem, mistrzem olimpijskim, sportowcem, przedsiębiorcą i biznesmenem, rozmawia Malwina Kowszewicz.

MALWINA KOWSZEWICZ: Jak wygląda cisza nocą na oceanie?

MATEUSZ KUSZNIEREWICZ: Wyobraź sobie, że jesteś w lesie i na środku znajduje się łąka z bardzo miłą w dotyku trawą – kładziesz się na niej, patrzysz w gwiazdy i czujesz połączenie. Ten spokój i jedność z naturą czuć nocą na oceanie. Lubię być blisko natury. Chodzić boso po ziemi. Uziemiać się.

M.K.: Jaki zapach ma ocean?

M.K.: Najpiękniejszy, jaki jest. Zapach soli morskiej. Jest taki spray oceaniczny. Gdy wiatr ociera się o taflę wody, miesza się z oceanem, słoną wodą, to jest nie tylko zdrowe, ale także piękne. Uwielbiam wiatr i jego zapach. Widzę go kolorami. Jestem wzrokowcem, dużo potrafię przeczytać z tego, co widzę w ludziach, zdarzeniach, miejscach i warunkach atmosferycznych. To moja siła.

M.K.: Walka z żywiołem czy z rywalem?

M.K.: Walka z żywiołem mnie tak bardzo nie interesuje jak walka z rywalem. Uwielbiam rywalizację. Ściganie się w regatach u wybrzeży Francji czy mistrzostwa świata w Brytanii, w Miami i oczywiście w Sopocie, gdzie mieszkam, są piękne

Siła spokoju – tego nauczył mnie sport

M.K. Czy sport przygotował Cię do rywalizacji w biznesie?

M.K.: Lubię zdrową rywalizację. Na wodzie taka jest. Nawet gdy ktoś próbuje coś ugrać, nie trzymając się zasad, szybko zostanie zdyskwalifikowany. Na wodzie nie można udawać. Wszystko szybko wychodzi – emocje, charakter – i to jest piękne. Mnie nie interesują interesy i interesiki, przepychanki, polityka. Nie ma mnie tam, gdzie nie ma klarownej i równej gry.

M.K.: Są jakieś drzwi, które skutecznie zamknąłeś?

M.K.: Kiedyś byłem w zarządzie Polskiego Związku Żeglarskiego, ale po słabych doświadczeniach zostawiłem ten temat. Nie chcę wchodzić do organizacji miejskich, fundacji, to nie dla mnie, więc te drzwi zamknąłem. Jestem przedsiębiorcą, sportowcem, w tym się odnajduję najlepiej, lubię działać na zasadach wolnorynkowych i tych zasadach, które są czyste.

M.K.: Do tego zdrowy dystans?

M.K.: Zawsze. Gdy wracam z zagranicy, widzę, jaka jest różnica, jaki ma się dystans do pewnych rzeczy. Myślimy, że jesteśmy pępkiem świata, najmocniejsi, ale nie. Cieszę się, że jako Polak mogłem zagrać na nosie Anglikom, Francuzom, Hiszpanom, Amerykanom czy Australijczykom i wygrać mistrzostwa świata, zdobyć złoty medal olimpijski. To jest fantastyczna lekcja.

M.K.: Który medal przypomina Ci o osobie, bez której byś go nie zdobył?

M.K.: Poza moimi rodzicami są trzy takie osoby. Tomasz Holc, olimpijczyk i wtedy wiceprezes Polskiego Związku Żeglarskiego, człowiek, który duże sukcesy odniósł w biznesie. Potrafił dobrze ukierunkować sposób myślenia. Drugi to Karol Jabłoński, jeden z najlepszych żeglarzy na świecie – był z nami w Atlancie i pomógł bardzo nie tylko mnie, ale też innym. Trzecia osoba to Andy Zawieja, który jest legendą polskiego żeglarstwa. Wtedy pracował z Amerykanami, ale był blisko mnie. Jest Polakiem, wspierał mnie.

Wprowadzam sport do biznesu 

M.K.: Zdobycie medalu olimpijskiego zmieniło Cię jako człowieka czy tylko zmienił się świat wokół Ciebie?

M.K.: Jedno i drugie. Taki sukces otwiera wiele drzwi, wprowadza na salony. Poznałem fantastycznych ludzi i wszedłem w tak zwany wielki świat. Wytworzyły się relacje, były wspólne wakacje z osobami znanymi. Pamiętam ten moment, gdy wracam z igrzysk olimpijskich i jestem zapraszany wszędzie – do prezydenta, do premiera, na wizyty w zakładach pracy, w szkołach –dostaję nagrody. Może uderzyć sodówka. Ale potem pojawiają się pytania: czy tego właśnie chcę, czy tego potrzebuję, jak się w tym odnajduję…

M.K.: Odnalazłeś się w tym?

M.K.: Całkiem nieźle, ale zauważyłem, że im więcej byłem w tym świecie, który nie był moim światem, tym bardziej mnie brakowało. Gubiłem siebie. Brakowało mi tego, co jest moim DNA, czyli żeglarstwa, sportu, podróży, bliskości natury. Życia w ciągu dnia, a nie nocnego. Te kolacje, które przeciągają się do pierwszej w nocy, alkohol… Nie można tak żyć. W pewnym momencie zaczynało brakować mi energii, odporności, zacząłem chorować. Bez sensu.

M.K.: Mówiło się o Tobie, że jesteś dzieckiem fali. Pielęgnujesz tego małego Mateusza w sobie?

M.K.: Nieświadomie tak. Myślę, że to jest ważne. Żyję tu i teraz. Lubię prostotę, minimalizm. Jestem zwolennikiem robienia ciekawych rzeczy z ludźmi, przy tym jestem bacznym obserwatorem. Zwracam uwagę na zdrowe nawyki, a nie na młodzieńcze ja.

M.K.: Jaka jest najważniejsza nagroda, której nie da się powiesić na ścianie?

M.K.: Jest kilka fajnych sukcesów sportowych. Jeden był 30 lat temu, ale ten najważniejszy – 2 miesiące temu. Wygraliśmy razem z Bruno Pradą, Brazylijczykiem, 98. edycję legendarnych regat Bacardi Cup – i to po raz szósty z rzędu. Medal olimpijski jest fajny, ale ta nagroda pokazuje mi, że cały czas potrafię osiągnąć cel. Tamten sukces był 30 lat temu. Miałem wtedy 20 lat i byłem innym człowiekiem, szybciej się regenerowałem, miałem więcej siły, mniej doświadczenia.

Z Dominikiem Życkim w finale regat SSL na Bahamach

M.K.: Jesteś mężczyzną, który ma wszystko – piękną rodzinę, żonę, biznes, karierę, sportowe osiągnięcia. Masz jeszcze o czym marzyć?

M.K.: Jestem szczęśliwy ze wszystkiego, co mam, i to doceniam. To jest codzienna praca, troska. Pamiętam, jak mój tato powiedział kiedyś, gdy wróciłem ze złotym medalem olimpijskim z Atlanty: „Synku, całkiem nieźle, ale w czwartym wyścigu mogłeś troszeczkę bardziej poluzować żagiel, jeszcze szybciej i ostrzej byś płynął”, po czym dodał: „Mateusz, ten twój sukces to jest tylko dowód na to, jaki drzemie w tobie potencjał”. Ja często to powtarzam. Dzisiaj wszystko, co mam, pięknie wygląda na zewnątrz i takie jest, ale jest to nieustanna praca i dbanie o to, by było dobrze.

M.K.: Robisz sobie godzinę sam dla siebie w tygodniu. Co sobie mówisz – karzesz siebie czy potrafisz też pochwalić?

M.K.: To bardzo ważny moment. Szczerze ze sobą rozmawiam – co jest dobre, co złe. O tempie życia, o zdrowiu, o moich rodzicach, o propozycjach. Ostatnio dostałem świetną propozycję biznesową za granicą. Taką propozycję, o której marzyłem zawsze. I na spotkaniu sam ze sobą zatrzymałem się na chwilę i pomyślałem, że odmówię.

M.K.: Odrzucisz marzenie, na które czekałeś całe życie?

M.K.: Tak, ale tylko dlatego, że nie chcę popełnić błędów. Gdybym to wziął, wiele innych rzeczy by na tym ucierpiało. Nie mogę tego zrobić. Wiele osób mi zaufało. Mamy wspólne projekty. Jakbym zniknął – to co z nimi? Jestem szczęśliwy w związku z decyzją, którą podjąłem.

M.K.: To najtrudniejsza decyzja – między sercem a rozsądkiem?

M.K.: Szukam równowagi. Gdybym kierował się tylko sercem, byłbym egoistą, mógłbym popełnić więcej błędów i skrzywdziłbym kilka osób. Jestem marzycielem, bardzo wysoko mierzę, aspiruję do wielkich rzeczy, więc to serce u mnie działa niesamowicie mocno, ale trzeba w tym wszystkim zachować zdrowy rozsądek i odpowiedzialność. Założyłem rodzinę, mam duży projekt żeglarski, sporo przedsięwzięć biznesowych i muszę uważać na decyzje podejmowane względem innych osób. Co nie znaczy, że jestem niewolnikiem takiej sytuacji.

Podczas power speech dla firmy Oracle

M.K.: Jaką najcenniejszą lekcję dostałeś od życia?

M.K.: Lekcję pokory. Wcześniej myślałem, że wszystko można zrobić, a jeżeli popełni się jakiś błąd, to kara nie będzie bardzo dotkliwa. Nikt mnie nie nauczył, że trzeba uważać, jak się poręcza kredyt, że trzeba uważać, jak się podpisuje umowę, w której jest deklaracja wiążąca się z wyłącznością. Spróbowałem zrobić jakiś projekt z ludźmi albo z organizacjami mocno powiązanymi politycznie –gdy coś się nie udaje, politycy nigdy nie przyznają się do winy, tylko znajdują kozła ofiarnego. To są cenne lekcje. Ja, kiedy przegrywam, nie nazywam tego porażką, tylko lekcją, którą trzeba przepracować.

M.K.: Gdybyś dziś musiał oddać wszystkie nagrody i zachować tylko jedną, która by to była?

M.K.: Bardzo cenne jest dla mnie mistrzostwo świata, które zdobyłem z Dominikiem Życkim w 2008 roku. To nie było moje pierwsze mistrzostwo świata, ale takie, w którym startowaliśmy w rekordowej stawce 117 załóg. Cała zatoka w Miami na Florydzie była wypełniona po brzegi żaglami – to był rok olimpijski, wszyscy cisnęli, nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. To były bardzo trudne regaty. To był pierwszy tytuł zdobyty razem z Dominikiem i pierwszy w historii polskiego żeglarstwa w klasie Star, dodatkowo w takiej stawce. Tam byli wszyscy najlepsi żeglarze na świecie i pomimo tego, że tego samego roku nie zdobyliśmy medalu na igrzyskach w Pekinie, bo byliśmy czwarci, to mistrzostwo świata było niesamowite. Gdy płynie się jako pierwszy i ma się za sobą 116 jachtów, jest to po prostu coś obłędnego.

M.K.: Bałeś się kiedyś? Boisz się dziś czegoś?

M.K.: Nie. Niczego.

M.K.: Co znaczy dla Ciebie bycie liderem dwudziestego pierwszego wieku?

M.K.: To przede wszystkim wspieranie zespołu oraz dawanie dobrego przykładu. Jako lider myślę, że wygrywam wtedy, kiedy nie wzrastają wyniki, lecz wzrastają umiejętności mojego zespołu. Gdy widzę, jak oni się rozwijają. Dla mnie lider to osoba, która wspiera, dobrze się komunikuje, poświęca uwagę, czas, daje świeże pomysły, przestrzeń do działania. Lider jest też dobrym przykładem. Ja jako lider swoich zespołów nie spóźniam się. Jestem dobrze przygotowany, pełen energii. Jestem wzorem dla innych i przez to pozostaję autentyczny. Cieszę się sukcesami innych. Kiedy jedziemy z zespołem odebrać nagrodę, na podium nigdy nie idę pierwszy, lecz ostatni. Wiem, że bez nich nigdy bym tego nie osiągnął, a oni by nie osiągnęli tego beze mnie, ale jako lidera.

M.K.: Sukces może przytłoczyć?

M.K.: Nie, ale kosztuje wiele zaangażowania i energii. Jeżeli mierzymy wysoko i poprzeczkę mamy zawieszoną wysoko, trzeba faktycznie zaangażować siły – i to dosyć duże. Codziennie chodzę na spacer o 6.15, stworzyłem projekt Power Walk. To pomaga mi w zachowaniu równowagi. Zapewnia energię, endorfiny, dobry sen. Zapraszam, najtrudniej zrobić ten pierwszy krok.

M.K.: Z czego jesteś najbardziej dumny?

M.K.: Że potrafię wygrywać nie raz, a wiele razy.

M.K.: Gdyby Twój jacht potrafił mówić, co by o Tobie powiedział?

M.K.: Że o niego dbam. Codziennie rano, gdy przechodzę do portu, daję dużo miłości swojej łódce. Uwielbiam ją polerować, głaskać. Jestem jedyny taki. To jest też trochę gra psychologiczna względem rywali, ale ja zawsze znajdę jakąś ryskę, jakieś miejsce, które mogę wypolerować. Wierzę, że jak dam miłość swojej łódce, ona odda mi to na wodzie. To jest też takie wyciszenie, trening uważności.

M.K.: Gdyby życie było rejsem, dokąd dziś płyniesz?

M.K.: Dookoła świata.

M.K.: Gdybyś w taki rejs mógł wziąć tylko dwie osoby, kto by to był?

M.K.: Myślę, że popłynąłbym sam. Jestem samotnikiem. Oczywiście mam rodzinę, trójkę przyjaciół, wielu znajomych, ale myślę, że w taką podróż lepiej, żebym nikogo nie zabierał. Jestem bardzo wymagający i dla dobra innych korzystniej, abym popłynął w taki rejs sam.

This article is from: