Dzierżący życie, niosący śmierć

Page 1

VII - Dzierżący życie - niosący śmierć Autor: Piotr Grochowski


„Trwaj więc młody Vendaryjczyku, wykuwaj swój Los, poprzez czyny, odwagę, poprzez słowa wybierane rozważnie i z czystym sercem. Bacz jednak na Stary Świat, on zapragnie cię powstrzymać, będzie chciał zniszczyć twe Marzenia. Idź w przód, lecz rozglądaj się na boki. Patrz mijanym ludziom w oczy. Zwłaszcza starcom. Po szaleństwie ich poznasz. Niechaj starcy nie zdołają wciągnąć cię w swe obłędy”.

– Z przemoó wienia Rudigarda F. Hexhama, podczas zaprzysięzż enia na urząd prezydenta.


/ Vendaria. Późna wiosna roku 64./ Trudno byłoby znalezó có rzeczy bardziej przeciwstawne nizż przemysó lenia Ebena Lynchee i krajobraz widziany przez wąsko odsunięte drzwi drewnianego towarowego wagonu. Gdy chłopak opuszczał powieki, miał przed oczyma duszy czernó só mierci, symbole wyrazż ające niemoc sprawiedliwosó ci i nieodgadnioną zapowiedzó przyszłych dni. Gdy owe powieki unosił, widział spokoó j i zż ycie – zielenó poó l w roó zż nych odcieniach, bezgłosó nie szemrzące rzeki, kanały nawadniające i małe pojedyncze skupiska kolorowych farmerskich domkoó w. Pociąg jechał na południe, parł przez trawiastą roó wninę ze stukotem i sapaniem, zostawiając za sobą warkocz dymu. Od czasu do czasu Ebena budził gwizd dobiegający z lokomotywy. Godziny zlewały się ze sobą, dni przechodziły jeden w drugi. Eben nigdy wczesó niej nie znajdował się tak daleko od Memorii; własó ciwie jedyny krajobraz jaki znał i z ktoó rym się utozż samiał był miejską plątaniną uliczek, trotuaroó w, schodoó w i wysokich, drapiezż nie sięgających chmur budynkoó w. Szarosó có i czernó – te barwy kojarzył najsilniej, no i jeszcze czerwienó krwi, tak wszechobecnej wsó roó d miejskiej biedoty. Vendaria od zawsze była dla Ebena miejskim piekłem, bo tymzż e własó nie była Memoria. Ze zdziwieniem i nieskrywanym zachwytem chłonął zielenó i złoto poó l uprawnych, błękit woó d i nieba, biel obłokoó w – nad miastem zawsze wisiała zasłona ciemnych, przygnębiających chmur. Vendaria posiadała inne oblicze; Eben, po raz pierwszy od kiedy pamiętał, usó miechał się, ot tak, patrząc. Jednak, gdy ogarniał go sen, pojawiały się wspomnienia, a z nimi powracała niepewnosó có i boó l.

*** / Dystrykt Północny, wieś Logenberk, na południe od Memorii. Zima 63./ Gdy wyciągnęli ich z wody, wyglądali jak trupy – twarze męzż czyzn zsiniały, dłonie nabrały prawie niebieskiego koloru. Woda była lodowata, zresztą cudem ich znaleziono, Gregga Broomell i jego syn wydobyli nieszczęsó nikoó w przez przerębel... Co robili na zamarzniętym jeziorze? Nikogo to nie ciekawiło, bo Svena i Polliego nikt nie zż ałował. Znani byli w okolicy z drobnych kradziezż y;


czasami posuwali się nawet do groó zó b, wymachiwali nozż ami. Z całą pewnosó cią niektoó rzy mieszkanó cy Logenberk odetchnęli z ulgą. Rupert Pock orzekł, zż e "juzż po nich". Kazż dy z zebranych przyjął to za pewnik – Rupert wyuczył się leczenia ran na polach Derry, w czterdziestym drugim. Eben nie mysó lał, nie szacował, wpatrywał się w ich przerazż ające, wytrzeszczone oczy. Nikt nie fatygował się, by przymknącó topielcom powieki. Teren wokoó ł ciał opustoszał, bo gruchnęła wiesó có, zż e w jeziorze jest ktosó jeszcze... Wszyscy rzucili się w stronę poó łnocnego brzegu, jednak Ebenowi cosó nakazało pozostacó przy ciałach... Lezż eli na só niegu, z rękami rozrzuconymi na boki; w mrozó nym powietrzu proó zż no było szukacó ich oddechoó w. "Zimne trupy, jak mawiają". Chłopak sięgnął do plecaka, wymacał szorstki materiał sztandaru – wyjął go mimowolnie, jakby jakasó nieznana siła kierowała jego rękoma. Nakrył twarze zmarłych i poprawił marszczący się materiał, wygładził go delikatnymi ruchami... Od razu wyczuł zmianę: ciała zadrzż ały, głęboko wewnątrz piersi Polliego cosó zadudniło. Ebena przeszył dreszcz, odskoczył. Sven delikatnie poruszył palcami lewej ręki – na dłonó zaczęła powracacó naturalna roó zż owawa barwa. Chłopak zamarł w bezruchu, wykonał trzy głębokie wdechy, zimne powietrze wdarło mu się do płuc, zakłuło. Szybko schylił się i szarpnął za materiał, odwracając wzrok od twarzy lezż ących. Pognał co sił w nogach, prosto na farmę Bernarda. W oddali, za plecami słyszał okrzyki, więc zatrzymał się na moment, wcisnął sztandar do plecaka i zakrył uszy dłonó mi. Nikt go nie só cigał.

*** /Dystrykt Południowy. Veppen. Budzące się lato 64./ „Veppen? To kontynentalna nazwa…”. Eben zastanowił się. „Po vendaryjsku, jak moó wił Bernard, to będzie… Cosó , jak ZŻ mijowiec?”. Chłopak nie pragnął się dowiedziecó , skąd mogła pochodzicó nazwa miasteczka, ale wygląd osady od początku nastrajał negatywnie. Stare drewniane domy, z rzadka podmurowane, wyglądały na pochodzące z


czasoó w Czarnej Wojny. Proó zż no było szukacó jakichkolwiek proó b restaurowania lub chociazż by odsó wiezż ania tych domostw. SŚ rodkiem głoó wnej ulicy biegła jedyna asfaltowa droga, takzż e nie pierwszej juzż nowosó ci. „Co za licho wymysó liło, zż e taki mieszczuch jak ja…” – Przejazdem? Eben odwroó cił głowę gwałtownym ruchem. Trzech starcoó w, kazż dy wyglądający podobnie, w zielonkawych uniformowych koszulach i potarganych drelichowych spodniach, okupowało jedną z werand. Ten z najbujniejszą brodą wychrypiał ponownie: – Przejazdem, co? Eben kiwnął głową. – Czego szuka, he? Chłopak westchnął. Szczęsó cie lub cholerny pech, a mozż e jedno i drugie. Postanowił zaryzykowacó . – Mieszka tutaj profesor, wykładowca z uczelni. Mam adres. – Eben za wszelką cenę starał się uniknącó podania nazwiska. Wyciągnął só wistek papieru z kieszeni i pomachał nim. – Nie mieszka – burknął drugi ze starcoó w, na głowie miał zawiązaną wsó ciekle czerwoną chustę. – Nie tutaj. Naukowiec ma majątek za miastem. Na bagnach. Chłopak zmarszczył czoło. – Mozż e… – Karl mądrze gada – włączył się trzeci starzec. – Więcej naukowcoó w, profesoroó w i pisarzy nie mamy w okolicy. Nijak się nie da pomylicó . Ziemia nalezż y do Hagenoó w od dawna, będzie jeszcze przed wojną, tą prawdziwą, ma się rozumiecó … „Bez pudła”, szepnął w duchu Eben. „Wszystko się zgadza. Tylko, czymzż e zasłuzż yłem sobie na tę pomoc?”. Chłopak sięgnął do kieszeni. Wyciągnął dłonó i starał się przeliczycó srebrne i brązowe monety. Trzeci ze staruszkoó w, chudzielec ze sportową czapeczką nasadzoną na łysą czaszkę, rozesó miał się. – Schowaj pieniądze, młodzienó cze. Pomagamy ci dla zabicia nudy i z przyzwoitosó ci... Nasze rachunki płacą prezydent i senat. – Starzec popukał knykciem w swoje udo, dał się słyszecó głuchy, drewniany dzó więk. – W podzięce za zabijanie Hildenó czykoó w. A wiesz, zż e Veppen to hildenó ska nazwa? Paradoks, nieprawdazż ...


– Bardzo panom dziękuję – rzucił szybko Eben, zdając sobie sprawę ze swojego nieobycia. – Nie przedstawiłem się, za co przepraszam. Nazywam się Den Gaalz, Kaspar Den Gaalz. – Chłopak zmysó lił to w pociągu; nazwisko było jednym z najpopularniejszych w Poó łnocnym Dystrykcie, a imię nosił jeden z jego dawnych kumpli. Eben nie sądził, zż eby poszukiwano go, azż tak daleko na południu, jednakzż e postanowił bycó czujny. Sztandar spoczywający w skoó rzanej torbie przewieszonej przez ramię posiadał ogromną wartosó có; zapewne dla wszystkich zainteresowanych. Starcy pozdrowili chłopaka skinieniem głoó w i sami podali swoje imiona: „bujna broda”– zwał się Bo, „fan sportu” – Januz, o tym w czerwonej chusó cie, było wiadomo, zż e uzż ywał imienia Karl... – A ile własó ciwie masz tam tych vendarionoó w? – zapytał starzec w czapeczce. – Nie bądzó zże wsó cibski, Januz – upomniał go Karl. – To nie tak, przeciezż Hagenowie mieszkają na bagnach… – Ano, fakt... To ile ma tych pieniędzy? – Karl zwroó cił się do Ebena. – Dziesięcó vendarionoó w… i trochę drobiazgoó w... – Wystarczy – zawyrokował Bo. – Najlepiej by było poprosicó Guriona. Karl pokiwał głową i wyjasó nił: – Potrzebuje łodzi… Moó j wnuk ma odpowiednią. – Staruszek wskazał dłonią kierunek. – Niech idzie asfaltem, a kiedy minie bar, niech szuka drogi w lewo, nad jezioro. Nie da się nie traficó . W zakładzie niech spyta o Guriona… i wspomni o nas. Eben podziękował, poprawił torbę na ramieniu i zrobił pierwszy krok. – No i nie daj się orzż nącó . – Bo rozesó miał się.– Dziesięcó vendarionoó w to duzż o, spokojnie zejdziesz do pięciu, no mozż e szesó ciu… – Wezmę to pod uwagę, proszę pana – odparł chłopak. – A co do Hagena, to nie roó b sobie nadziei. – Staruszek pogładził brodę. – Nie wiem jaką masz do niego sprawę, ale mozż esz nie miecó okazji do rozmowy. Nie wiadomo, kto tam teraz mieszka... Hagenowie wysyłają tutaj swoich Negroó w po jedzenie i potrzebne rzeczy, ale zż adnego z własó cicieli majątku nie widziano w Veppen od dobrych pięciu lat, od czasu zarazy... „Zarazy? Na Otchłanó ! " Eben poczuł ucisk w zż ołądku. Spojrzał na asfalt, na odrapane fasady domoó w, w konó cu przenioó sł wzrok na staruszkoó w. Kiwnął głową i rzekł: – Jeszcze raz serdecznie dziękuję. Sproó buję szczęsó cia...


*** /Wieś Logenberk. Wczesna Wiosna 64./ Choroba przyszła zaraz po ustąpieniu pierwszych mrozoó w. Ludzie zastanawiali się, zgadywali, skąd mogła pochodzicó . Ponocó przywlekli ją wędrowni sprzedawcy, podroó zż ujący całymi rodzinami przez só rodek kraju. Wiadomo było tylko, zż e przenosiła się bardzo szybko, zabijała w męczarniach; gorączka była wyniszczająca, krew ciemniała i wytaczała się na zewnątrz nosem i ustami. Zachorował stary Larsen z Czerwonego Pagoó rka i jego dzieci. Ich farma znajdowała się naprawdę blisko. Szkoła została zamknięta sioó dmego dnia. Jak miało się okazacó , zbyt poó zó no...

*** / Nieopodal Veppen. Budzące się lato 64./ Płaskodenna łoó dzó Guriona Baho uderzyła o korzenie wystające z brzegu, szyper sprawnie przeskoczył na suchy ląd i uwiązał linę. Momentalnie unioó sł dłonie w poddanó czym gesó cie. Eben poszedł w só lad za nim. Kilka metroó w dalej, na só ciezż ce wykarczowanej w dzż unglowej gęstwinie, stał czarnoskoó ry męzż czyzna – w dłoniach trzymał dwururkę. Pot perlił mu się na twarzy, skapywał na jasną koszulę. Bronó wyglądała grozó nie, a człowiek oó w wyglądał na takiego, ktoó ry nie zawahałby się jej uzż ycó . – Spokojnie, negro-tio – odezwał się Gurion, cedząc słowa przez zacisó nięte zęby. – Tylko przewozż ę gosó cia do twojego pana. Opusó có bronó … Palce szypra powędrowały w okolice pasa z rewolwerem. – Ta… tak jest – wydukał Eben. – Przybywam z polecenia. Nie mam broni. – Moó wiąc to zdał sobie sprawę z kłamstwa, przypominając sobie automatyczny pistolet Bernarda, stalowego „Orła” schowanego w torbie. – Więcej nie poproszę, czarnuchu. – Gurion splunął w wodę. – Nienawidzę, gdy ktosó we mnie celuje, a tym bardziej, gdy robi to jakisó … – Panie Baho – przerwał mu Eben. – Pan pozwoli, zż e ja to załatwię. Nie chciałbym kłopotoó w… Negr wyszczerzył zęby w dziwnym grymasie, bycó mozż e miał to bycó jakisó rodzaj usó miechu.


– Chłopak niech zejdzie – odezwał się, a moó wił płynnie, z nienagannym, poó łnocnym akcentem, takim jakiego uczyli w szkołach. – Ty płynó precz. – Wykonał gest lufą, zwracając się do Guriona. Eben przeskoczył, odwiązał linę i rzucił ją szyprowi. Ten wpatrywał się w Negra wsó ciekle, w jego wzroku czucó było pogardę, wyzż szosó có, nienawisó có… Odbił od brzegu, uzż ywając wiosła. – Chłopcze – krzyknął. Eben nadstawił ucha. – Wroó cę jutro, o tej samej porze, to pogadamy… Chętnie się dowiem, co sądzisz o tej plugawej ziemi, jej własó cicielach i ich czarnych psach… – Gurion splunął po raz kolejny. Chłopak pokiwał głową i unioó sł dłonó na pozż egnanie. Miał nadzieję, zż e u Hagena znajdzie odpowiedzi, ktoó rych poszukiwał. Nie był zasó pewien, ile potrzebuje na to czasu i czy odpłynie stąd tak szybko, jak zakładał… Negr celował w łoó dzó tak długo, azż nie zniknęła wsó roó d bujnej bagiennej zieleni. Potem zwroó cił się do Ebena: – Chodzó my do majątku, proszę pana, prosto za só ciezż ką. Słonó ce juzż nisko nad ziemią. – Usó miechnął się, tym razem szeroko i chyba zupełnie szczerze. – Nazywam się Moz-Makai i… będę niezwykle kontent, jesó li poó jdzie pan przodem.

*** Marsz był kroó tki, ale Moz-Makai okazał się gawędziarzem. Juzż po kroó tkiej chwili Eben wiedział, zż e dom rodziny Brann-Hagenoó w zwie się Cruann i wybudowany został dobre dwiesó cie lat wczesó niej, gdy pierwsi biali osadnicy dotarli na te tereny. Obecnym własó cicielem przybytku był niejaki Sigmund Brann-Hagen, co ucieszyło chłopaka, bo zgadzało się z informacjami od Bernarda. Zabudowania były zaniedbane, przynajmniej ich większa częsó có. Całosó có otaczał prawdziwy, isó cie kontynentalny mur wzniesiony z kamieni. Sporo czasu i zachodu musiało wymagacó dostarczenie takiej ilosó ci budulca na bagienne tereny – Cruann lezż ało na wyspie. Wewnątrz muroó w usytuowana była potęzż na dwupiętrowa willa. Oproó cz domu, Eben dojrzał takzż e duzż ą stajnię, rozległy ogroó d i kilka drewnianych magazynoó w. Dziedziniec był brukowany, posó rodku tkwiła cembrowina.


Na werandzie, w podcieniu, siedział męzż czyzna o siwych, praktycznie białych włosach. Gdy zblizż yli się do niego, chłopak spostrzegł kolorowy koc okrywający mu nogi – wieczoó r zaczął się na dobre i wysoka przez cały dzienó temperatura spadła znacząco – i zdał sobie sprawę z faktu, izż męzż czyzna spoczywa nie na krzesó le, lecz na inwalidzkim woó zku. Moz-Makai ukłonił się i odszedł. Siwy męzż czyzna unioó sł dłonó i przywołał Ebena gestem. Weranda zaskrzypiała, chłopak zasiadł na wskazanym krzesó le. W ciszy słychacó było dobiegające zza muroó w odgłosy nocnych zwierząt, w oddali ktosó só piewał w nieznanym języku, zawodząc wysokim, melodyjnym głosem, jakasó uparta có ma tłukła się o klosz nałozż ony na podsufitową lampę… Eben nie był pewien, ale w chybotliwym niewyrazó nym só wietle zdawało się, zż e po ustach nieznajomego męzż czyzny błąka się usó miech. – Napij się wody, młody człowieku. Eben wzdrygnął się. Spojrzał na stolik, tacę, karafkę i dwa kubki z grubego kryształu. – Tak. Oczywisó cie. – Kiwnął głową i sięgnął po naczynia, niezdarnie dzwoniąc szkłem o szkło. – Dla pana? Męzż czyzna unioó sł dłonó w odmownym gesó cie. Poczekał azż chłopak oproó zż ni szklankę i odezwał się: – Co cię sprowadza, młodzienó cze, z azż tak daleka? Jego głos hipnotyzował, od razu przywodził na mysó l nauczyciela… albo Remgarda Kriela. „Na Otchłanó ”, szepnął w duchu Eben. „To brzmienie…”. Wciągnął powietrze do płuc. – Jesó li dobrze rozumiem, pan to Sigmund Hagen. Brann-Hagen. – A jakzż e. Rozumiem, zż e moó j drogi Moz opowiedział ci wszystko… – Nie wszystko… To znaczy, fakt, moó wił co nieco o pana rodzinie… Ale ja nie dopytywałem, chciałem jedynie… Eben zamilkł. – Moó wzż e – szepnął Brann-Hagen. – Zzż era mnie ciekawosó có. – Nie obawia się pan obcych – wypalił chłopak. – Wpusó cił mnie pan… – Przerwał, bo wtedy własó nie zrozumiał, izż Moz-Malakai nawet nie spytał o szczegoó ły, a trudno było uwierzycó , izż negryjski słuzż ący sam podjąłby decyzję… Eben só widrował rozmoó wcę wzrokiem.


– Pan wiedział… W jakisó sposoó b spodziewał się pan mojej wizyty. Jak to mozż liwe? Kim pan jest? Brann-Hagen odchylił się, oparcie lekko zatrzeszczało. – Nieee – stwierdził przeciągle. – Ja nie jestem nikim istotnym. Podstawowe pytanie powinno brzmiecó : „kim jestesó ty?”.

*** „Jestem prostym ulicznikiem, miejskim chłopakiem, ktoó ry pomysó lał, zż e odnalazł swoje powołanie. Byłem bandytą, złodziejem, złym człowiekiem. Uwierzyłem, zż e zmiana jest mozż liwa, zż e otrzymałem cel, drogę przed sobą… Ale wychodzi na to, zż e się myliłem. Albo cosó , jakasó siła, zakpiła sobie ze mnie, raniąc przy tym otaczających mnie ludzi. Moó j los, chocó bardzo chciałem wierzycó , zż e jest inaczej, nie zalezż y ode mnie”. – Wysłał mnie Bernard Ber Heuven, z małej wsi pod Memorią. Jego dziadek – Max i syn Maxa, Kurt – znali pana rodzinę, pana krewnych. Bernard opowiedział mi o Kręgu Vendariona, o zż ołnierzach-czarodziejach. Powiedział, zż e jestem cenny i muszę uciekacó , i zż e tylko Sigmund z rodu Brann-Hagenoó w jest w stanie odegnacó ciemne chmury zbierające się nade mną. Bernard był dobrym człowiekiem, ktoó ry przeze mnie stracił wszystko. – Czy aby na pewno? Dlaczego tak sądzisz? – ZŚ le się wyraziłem, nieprecyzyjnie. Bernard stracił wszystko, bo ja zawiodłem, nie byłem w stanie mu pomoó c…

*** /Wieś Logenberk. Wiosna 64./ ZŻ ar bijący od płonącego gospodarstwa był straszliwy. Eben obserwował ogienó pozż erający dom, płomienie zdołały juzż doszczętnie opanowacó stodołę i resztę zabudowanó gospodarczych. Bernard Ber Heuven stał obok, jego wzrok miał w sobie pustkę, przerazż ającą obojętnosó có. – Przepraszam – rzekł Eben, przełykając só linę. – Bardzo chciałbym... Bernard połozż ył mu dłonó na ramieniu, zacisnął ją mocno.


– Nie... Nic nie moó w. To było poza nimi, mną i tobą, poza naszym wyborem. Eben przetarł twarz wierzchem dłoni, dopiero teraz, trochę ze zdziwieniem, poczuł łzy. Stary farmer zgarbił się, zakasłał. Ogienó huczał, ogłuszał, kradł oddech. – Musisz odejsó có. – Głos Bernarda przedarł się przez szum płomieni. – Nie jestem juzż w stanie cię chronicó . Nie jestem... – Co zrobisz? – Nie kłopocz się mną. To juzż skonó czone. Eben skrzywił się, płonące drobinki zawirowały mu przed twarzą. – Co z Bassem? Twoó j syn... – Bass zrobi to, co nalezż y – przerwał mu Bernard. – To dobry chłopak, posłuszny. Zrobi to, co mu nakazałem. Nie wroó ci do Logenberk, nigdy juzż ... Nie ma tu nic… Eben zacisnął powieki. W ciemnosó ci dostrzegł twarze blizó niaczek. Greta só miała się, Camilla, jak zwykle, zdawała się bardziej powazż na. „Przepraszam, Bernardzie, nie zdołałem”. Farmer mamrotał cosó pod nosem. Eben otworzył oczy i dostrzegł skoó rzaną torbę, trzymaną przez Bernarda. Chłopak odegnał mysó li mącące mu w głowie i skupił się. Usłyszał: – W só rodku masz prowiant, bronó , notes z adresem. Zapisałem ci, jak dotrzecó na miejsce. Odnajdzó tego człowieka – Brann-Hagena. To mędrzec, o ktoó rym ci opowiadałem. Eben otworzył usta, ale Bernard gestem nakazał mu ciszę. Dodał: – Spiesz się, przed poó łnocą złapiesz pociąg na południe, zwalnia na Diablim Zakręcie, jak wszystkie. Spiesz się i, na Otchłanó , nie oglądaj się za siebie. Eben tak własó nie uczynił.

*** /Cruann. Budzące się lato 64./ – Bylisó my jak bracia. – Sigmund Brann-Hagen zadumał się. Następnie dodał, szybko wypuszczając z siebie słowa pełne pasji: – Chociazż , tak naprawdę, moc, ktoó ra nas połączyła, dawała nam chyba nawet więcej... Więcej nizż wspoó lna krew. Dzielilisó my marzenie, Magię, nadzieję... Wielu, tę


nadzieję pokładało w naszych gestach, krokach, celnych oczach, silnych pięsó ciach... Dla kilku z nas stało się to brzemieniem, jednak mnie dawało siłę do działania. Chyba, w tamtym okresie, moó głbym okresó licó siebie jako "patriotę". Tak. Chciałem walczycó za Vendarię, za jej ludzi... Bylisó my młodzi, niedosó wiadczeni, ale niewyobrazż alnie potęzż ni. Brann-Hagen przerwał na moment, by złapacó oddech. Eben odezwał się: – Staruszek... znaczy się pan Kriel... nie wspominał o panu... Na usta Brann-Hagena przybłąkał się delikatny usó miech. – Coó zż , to akurat moja wina – wyjasó nił. – Zawiodłem go i to po dwakrocó . Kazałem mu odpusó cicó , pozbawiłem go marzenó , zmusiłem, by podkulił ogon. Przybrał fałszywa tozż samosó có, ukrył się i stał się cieniem dawnego siebie... Naprawdę nazywał się Gorion Solberg i był z nas najodwazż niejszy. Szedł przodem, wraz ze sztandarem nioó sł ZŻ ycie, ja wspierałem go, stałem u jego boku, dzierzż ąc Ostrze. Vendarion i Szermierz – tak nas zwali. Brann-Hagen zakasłał i dodał, a w jego słowach zabrzmiała gorycz: – Znienawidził mnie. Eben otworzył usta, ale nie wypowiedział zż adnego słowa. Chwila ciszy zawisła pomiędzy młodzienó cem i starcem. – Cosó się jednak zmieniło – wyszeptał w konó cu Brann-Hagen. – Słyszę to w powiewach wiatru, czuję, gdy przykładam ucho do skał w podziemiach, widzę to w płomieniach… Eben skrzywił się, a w duszy zaczął przeczuwacó kiełkującą obawę. „Po szalenó stwie ich poznasz”, przypomniał sobie znane wszystkim słowa. „Niechaj starcy nie zdołają wciągnącó cię w swe obłędy”. Sęk tkwił w tym, zż e jeden starzec juzż wpłynął na zż ycie Ebena, ukazał mu pozornie nieprawdopodobne zdarzenia, pusó cił w ruch szalenó stwo. Ten obłęd chwycił chłopaka za kark i pchnął go na szlak. – Zmiana jest nieunikniona. – Sigmund Brann-Hagen kiwał głową i wskazywał Ebena palcem. – A ty jestesó jej heroldem. To pewne.

*** Drogi Sebastianie (skresó liłem, bo zabrzmiało zż ałosó nie). Tak, czy inaczej, wiadomo, do kogo kieruję moje słowa; teraz zapewne to czytasz i zastanawiasz się, po jakie licho, ten tępak Lynchee bazgrał te


bzdury ... Coó zż , só wiat się zmienia, ludzie tezż - nie jestem juzż tym chłopakiem, ktoó rego znałesó . A na pewno nie do konó ca. Ten list otrzymałesó bezpieczną drogą; ludzie, ktoó rzy go dostarczyli, są moimi kompanami, pomagają mi i zapewniają schronienie. Seb - wpadłem w bagno, po uszy, ale szczęsó cie usó miechnęło się do mnie i juzż jestem bezpieczny. Tak mysó lę. Ten list skierowany jest tylko do Ciebie. Nie wazż się pokazywacó go komukolwiek. Nie ma w Memorii ludzi godnych zaufania. Co do listu, to tak naprawdę, to nie jest list i nie do konó ca jest skierowany do Ciebie. To pamiętnik, rodzaj mojego dziennika, napisałem go chyba dla siebie, ale przesyłam go Tobie. Strasznie to zagmatwane, a przeciezż zawsze prosto stawiałem sprawy. Zmieniło się u mnie. I jeszcze o pisaniu. Przypominam sobie, jak uciekalisó my z lekcji Pani Vonn. Alezż bylisó my głąbami, moó wię Ci. Cud, zż e nauczylisó my się liter. Teraz bardzo mi się przydają. Moó j nauczyciel Sigmund wymusił na mnie uczenie się wymowy i zapisu, pokazał mi wiele słoó w. To on nakłonił mnie do zapisania tych zdanó , tego listu-pamiętnika. Moó wi, zż e gdy w głowie panuje zamęt i chaos – tylko przelanie mysó li na papier daje ulgę. Wiesz co? To prawda. Pomaga. --(…) Pewnie będziesz się só miał, ale przeciezż zawsze lubiłesó te opowiesó ci o potworach i ludziach z nimi walczących; te małe historyjki z ostatnich stron gazet. Seb, one okazują się prawdą. Wiem, bo dane mi było poznacó tajemnice. Ukryłem się w majątku zbudowanym na skalnej wyspie posó rodku mokradeł. Nie mogę Ci napisacó , gdzie jestem, ale uwierz, to miejsce jest niezwykłe; budzi strach, ale i podziw. Bardzo bym chciał, zż ebysó moó gł na to popatrzecó - niestety to niemozż liwe. Pan tego miejsca – Sigmund – pochodzi ze starego kontynentalnego rodu, ale cała jego słuzż ba to Negrowie; pięknie só piewające kobiety oraz cisi, silni i dumni męzż czyzó ni. Nie znajdziesz tutaj ani jednej zmarnowanej chwili, ani jednej kłoó tni – to tak bardzo inne od naszego miejskiego zż ycia. Niebywałe. I jeszcze o Sigmundzie. Kiedysó , dobre dwa tygodnie po przybyciu, jeden ze słuzż ących Malhik-Jelle pokazał mi hol z płoó ciennymi obrazami. Na jednym był męzż czyzna ubrany jak wojownik, z mieczem przy pasie.


Najdziwniejsza była jego tunika czy mozż e oponó cza – wyglądała jak suknia, taka jaką noszą kobiety; czarna w grube pomaranó czowe pasy, idące z goó ry do dołu. Malhik pouczył mnie: "Panie, wzbraniaj się przed zż artami na temat ich odzienia, w rodzie Sigmunda moó wią na nie – kilt. To pradawny stroó j". --(…) CŚ wiczę się, Seb, uczę się i szkolę, po roó wno w pisaniu i czytaniu (biblioteka w podziemiach jest niewielka, ale wypełniona ksiązż kami i zwojami), jak i w walce. W takiej prawdziwej. Najpierw pokazali mi pięsó ci; Pan Maduu zna specjalną sztukę walki (kiedysó na tych terenach zmuszano Negroó w do walki na arenach) i powiem ci, zż e ciosy ma mocne, wcale mnie tezż nie oszczędzał. Potem przyszła kolej na pałki i nozż e, ale wyszło na to, zż e raczej się nie nadaję... Tak sobie mysó lę, zż e to mozż e jednak na szczęsó cie... I wreszcie, có wiczylisó my strzelanie. Wiesz, zż e rewolwery mi nie obce, więc lepiej się sprawiłem. Strzelby, takie mysó liwskie i nawet wojskowe – mają tu wszystko, trzymane w prawdziwej zbrojowni. Coó zż to za miejsce... Jutro mam có wiczycó jazdę konną... --(…) Pod majątkiem, głęboko w skale, ciągną się korytarze, z ktoó rych tylko częsó có wykuli przodkowie Sigmunda. Bardzo dawno temu wyspę zamieszkiwały plemiona Lumitoó w; tak jak i ty, dotąd wiedziałem o nich tyle, co ze słuchowisk braci Mellville. Po tubylcach pozostały malowidła na só cianach podziemnych sal i korytarzy. Ktoó zż wie, co kryje się w głębinach? Sigmund zabrał mnie tam kilka razy, skrzypiącą windą dostalisó my się kilka poziomoó w w głąb. Pokazał mi miejsca zakazane, gdzie czaiły się nieznane Siły. Czułem je, gdziesó pod skoó rą, szeptały do mnie... Nie Seb, nie zwariowałem, chocó tak mozż esz sobie pomysó lecó , czytając moje słowa. Nasz só wiat składa się z tego, co widzialne, dostępne wszystkim, i z tego, czego nie dostrzezż esz od razu, co przemawia tylko do nielicznych. Ci wybranó cy są po roó wni szczęsó ciarzami, jak i przeklętymi. Oto moje zż ycie...


--(…) Minęło szesó códziesiąt dni, a ja spoglądam na wszystko inaczej, jakbym zbudził się ze snu. To fascynuje, przerazż a, rodzi nowe domysły. Nie mogę napisacó Ci więcej. Nie wolno mi zdradzicó Ci tajemnic vogatoó w, nie powinienem pisacó słoó w wyjasó nienia o Dzierzż ących, o zdradliwym Burzomysó le, o Zmianach zapowiadanych przez znaki: szepty wiatru, odległe grzmoty poza horyzontem czy só piew czarno-só wierszczy. Nie wolno mi. --(…) To, jak pisałem na początku, pamiętnik, ale i list do Ciebie. Słowa kresó lone w tym miejscu, przez ten długi czas, ze só wiadomosó cią, zż e kiedysó je odczytasz, bardzo mi pomogły. Dziękuję. --- Eben *** /Cruann. Latem 64./ Eben pokręcił głową, co samo w sobie zdawało się bezsensowne, bo w kamiennym kręgu có wiczebnym stał samotnie. Jedyne towarzystwo stanowiły cienie pełzające po só cianach dzięki migotliwemu blaskowi pochodni. Pan Maduu nie zwykł się spoó zó niacó , przez ostatnie trzydziesó ci dni zawsze przybywał punktualnie. Azż do dzisó . Na zewnątrz szalała wieczorna wichura, do rozleglej piwnicznej izby docierały stłumione odgłosy zblizż ającej się nawałnicy. Cały dzienó cosó wisiało w powietrzu, Eben praktycznie wyczuwał nadchodzącą Zmianę, a Sigmund miał całkowitą rację. Przestrzenó pachniała Magią... W otworze wejsó ciowym pojawił się jeden ze słuzż ących, skinął na Ebena i szybko zniknął w mroku. Chłopak pobiegł; czuł, zż e powinien sie spieszycó . Przedostał się do pogrązż onego w ciemnosó ci ogrodu, silny wiatr targał mu czupryną. Słuzż ący powioó dł Ebena na dziedziniec, poó zó niej skręcił w


stronę stajni. Tam czekał Pan Maduu, dzierzż ąc w dłoni pochodnię. W jej blasku bardzo wyrazó nie widacó było umięsó nioną sylwetkę negryjskiego pięsó ciarza. Chłopak otworzył usta, ale od razu je zamknął. Zastygł, obserwując postacó wyłaniającą się z pomiędzy boksoó w dla wierzchowcoó w. W pierwszej chwili, chocó wiedział, zż e to zbyt szalone, by okazało się prawdą, pomysó lał, zż e ktoó rysó z przodkoó w Sigmunda zszedł z jednego z obrazoó w zawieszonych w holu. Eben rozpoznawał zdobiony napiersó nik, koszulę z długimi, szerokimi rękawami i, nade wszystko, kilt w kolorach rodu. Przy pasie nieznajomego wojownika wisiało długie, masywne ostrze – bezdyskusyjnie morlandzkie; podczas zajęcó szermierczych chłopak napatrzył się na ten rodzaj mieczy. Wtedy wojownik, czy mozż e rycerz, odezwał się, a Eben zadrzż ał. Głos nalezż ał do Sigmunda Brann-Hagena, sędziwego siwego staruszka, na co dzienó poruszającego się na inwalidzkim woó zku. – Czas na nas, musimy jechacó ... Eben zrozumiał słowa, ale nie pojął ich sensu, głowę wypełniał mu mętlik. "Na wszystkie Otchłanie... Jak?". – Nasza pomoc jest potrzebna. Maduu ma twoó j vogat… Chłopak otrząsnął się i zamrugał. Sztandar, jak sądził, spoczywał w sejfie, wedle porady Sigmunda, a klucze posiadał ponocó tylko Eben. „Więc?”. Pan Maduu wyciągnął przed siebie lewą dłonó ; pakunek owinięty w brezent emanował niezwykłą energią. Chłopak spojrzał na Sigmunda, nadal nie mogąc uwierzycó w to, co widzi. Teraz twarz przyozdobiona pomaranó czowymi malowidłami na brodzie wydała się Ebenowi znajoma – starzec wyglądał niezwykle młodo, jakby odzyskał dobre dwadziesó cia, mozż e nawet trzydziesó ci wiosen. – Wybacz, nie było czasu. – Wiatr targał siwymi włosami moó wiącego. – Nawet moje tłumaczenia powodują straty. Chodzó … Eben pochwycił vogat, Pan Maduu skinął mu głową. Jeden ze słuzż ących wyprowadził ze stajni wierzchowca, konó parskał i rzucał grzywą; w chybotliwym só wietle pochodni trudno było ocenicó jego masó có – niejednolitą, łaciatą, charakterystyczną dla dzikich zwierząt. Sigmund Brann-Hagen chwycił wierzchowca za grzywę i leciutko, bez cienia wysiłku wskoczył na grzbiet, dał znak i Eben poszedł w jego só lady.


Mieli jechacó razem, konó był nieosiodłany – chłopak zdał sobie sprawę, zż e takiej jazdy się nie uczył. Pan Maduu podał im sakwę, ktoó rą Eben przerzucił przez konó ski grzbiet przed sobą; schował do niej sztandar, z zaskoczeniem odnajdując w só rodku swoó j pistolet i amunicję oraz trzy pochodnie, z ostro zakonó czonymi drzewcami. Sigmund nachylił się nad szyją wierzchowca i wypowiedział kilka słoó w w nieznanym języku, poó zó niej odwroó cił głowę i krzyknął, głosó no, bo wichura wzmagała się: – Przywitaj się z Shoho, Ebenie. To będzie długa przejazż dzż ka, trzymaj się i cokolwiek się stanie, nie zwątp… Chłopak nie miał pojęcia, co moó głby odpowiedziecó , zresztą starzec uderzył boki konia piętami i Shoho zerwał się do biegu. Eben chwycił Sigmunda za pas i, starając się nie spasó có, bił się z mysó lami: „To lumickie imię, jestem pewien. Tak jak i tego, zż e przejazż dzż ka po wyspie nie mozż e bycó długą… Wokoó ł tylko bagna, więc?”. Brama stała otworem; w pełnym galopie wypadli przed mury, a tam, w nieprzeniknionej ciemnosó ci, drgała Magia, kłębiła się i… zapraszała. Wjechali więc. Eben postradał zmysły…

*** Obudziło go bujanie, rytmiczne podrygiwanie. Zdał sobie sprawę, zż e nadal siedzi na konó skim grzbiecie; powieki miał cięzż kie jak z ołowiu. Zdawało mu się, zż e mruga, lecz nie był w stanie przebicó wzrokiem otaczających ciemnosó ci. Powyzż ej szalała wichura, gdziesó w oddali mruczała burza. Wiatr trzymał się z daleka, więc musieli znajdowacó się w jakimsó zagłębieniu. Sigmund szedł obok wierzchowca, Eben bardziej wyczuwał obecnosó có towarzysza, nizż go widział. Zatrzymali się. Po chwili do chłopaka dotarło, zż e Sigmund przegląda sakwę. Moment poó zó niej w ciemnosó ci dały się słyszecó tajemnicze dzó więki – metaliczne trzaski i chrobot. Błysnął płomyczek, zasyczało; Sigmund unioó sł dłonó z


pochodnią, ktoó ra momentalnie zajęła się dziwacznym zielonkawym płomieniem… Z początku ogienó pełgał zwyczajnie, by za chwilę zwariowacó : tanó czył na wszystkie strony, chocó wokoó ł proó zż no było szukacó silniejszego ruchu powietrza. Moment poó zó niej uspokoił się i wyrazó nie wygiął w jedną stronę, nienaturalnie, jakby wskazywał kierunek. Sigmund pokiwał głową, w zielonkawej posó wiacie jego twarz wyglądała upiornie. Łagodnie połozż ył palce na konó skich nozdrzach. Wierzchowiec parsknął i ruszył przed siebie. Wspinali się na wzgoó rze. Im wyzż ej się znajdowali, tym bardziej wiatr roó sł w siłę. Zielony płomienó nie poddawał się i uparcie wyginał w jedną stronę. Błysk zalał całą okolicę só wiatłem, uderzenie serca poó zó niej nadszedł huk grzmotu i pierwsze, ogromne krople pojawiły się w przestrzeni. W następnej chwili deszcz stał się nawałnicą, a kolejne zygzaki piorunoó w zaczęły zlewacó się w jeden, przeciągły só wietlny sygnał. Następujące po sobie grzmoty zagłuszały walące serce Ebena – nigdy wczesó niej nie dane mu było przezż ywacó tak niezwykłej burzy. Gigantyczna siła kumulowała się ponad szczytem wyniosłosó ci, jakby wierzchołek stanowił cel, pioruny trzaskały wenó raz za razem. Kolejna fala jasnosó ci potwierdziła podejrzenia chłopaka – w strugach deszczu, tuzż pod szczytem wzgoó rza, dostrzegli ciało; męzż czyzna lezż ał w mokrej trawie, z piersią przycisó niętą do gruntu, z szeroko rozłozż onymi rękami; miał na sobie czarną poszarpaną koszulę. Sigmund przyklęknął, osó wietlił ciało trzymając pochodnię lewą ręką i musnął palcami prawej dłoni twarz lezż ącego. Pochodnia nie dała się pokonacó takzż e só cianie deszczu - płonęła jasno i wyrazó nie, ku goó rze. Eben zeskoczył z grzbietu wierzchowca i rozejrzał się. Kolejny piorun rozdarł niebo, z hukiem trafił w ziemię nieopodal. Chłopak mimowolnie zadrzż ał. Nie só miał odezwacó się, nie proó bował nawet nazwacó istoty zagrozż enia, ktoó rego tak blisko się znajdowali. Czekał, odgarniając mokre włosy lepiące mu się do twarzy. Sigmund Brann-Hagen wyprostował się i przywołał Ebena skinieniem. Przekrzykując nawałnicę oznajmił: – Uzż yj sztandaru, ocal konającego... Musisz przeniesó có go na sam szczyt. Tam będziecie bezpieczni. Zapewne dostrzegł wątpliwosó có w twarzy Ebena, bowiem wyjasó nił:


– Tego człeka zrodziła Burza, będzie go strzegła. Jego i jego towarzyszy. Będziecie bezpieczni, gdy... Sigmund urwał w poó ł zdania. Płomienó pochodni szarpnął się i w jednej chwili zielonkawy blask przemienił się w czerwienó . – Będziecie bezpieczni. – Sigmund wbił pochodnię w trawę i wolno wysunął miecz z pochwy. – A gdyby to, co podązż a só ladem naszego człeka niezbyt obawiało się burzy, zadbam aby zostało powstrzymane poprzez zż elazo. Eben otworzył usta, wykrzywił się, ale nie zdołał wykrztusicó ani słowa. Potaknął. Morlandzki szlachcic przechylił głowę to w jedną, to w drugą stronę. Deszcz całkiem przemoczył mu koszulę i kilt, dudnił o napiersó nik. Eben ruszył do lezż ącego, wytęzż ył wszystkie siły i chwyciwszy męzż czyznę pod ramiona zaczął wlec go w goó rę, w kierunku szczytu. Poruszał się tyłem, więc doskonale widział jak Sigmund przytyka swoją głowę do łba wierzchowca. Shoho szarpnął się, by w następnym momencie pusó cicó się pędem w doó ł. Tętent kopyt i rzż enie zostały momentalnie zagłuszone przez burzę. Ani jeden piorun nie sięgnął juzż wierzchołka od momentu, gdy tam dotarli. Eben oddychał głęboko i szybko - ciągnięty męzż czyzna nie nalezż ał do najlzż ejszych. Teraz stało się jasne, zż e nogi miał połamane, wiele kosó ci zmiazż dzż onych, a krew mieszająca się z deszczem wypływała z licznych, głębokich ran na całym ciele. To, zż e nadal zż ył, było cudem. Eben wyciągnął sztandar, przy okazji dotykając rękojesó ci pistoletu. Bez namysłu wsunął bronó za pasek spodni, płoó tno rozciągnął na piersi lezż ącego i zamknął oczy. "Czymkolwiek jestesó i z jakiegokolwiek powodu to własó nie na mnie trafiłesó , okazż mi przychylnosó có. Błagam cię. Ten człowiek jest wazż ny, czuję to, chocó nie potrafię tego wyjasó nicó . Okazż mi przychylnosó có, daj mu zż ycó . Błagam. Uratowałesó ... ocaliłesó szubrawcoó w i złodziei, pozwoliłesó mi przezż ycó , chocó daleko mi było, przez całe zż ycie, do bycia dobrym..." Eben poczuł łzy. "I pozwoliłesó odejsó có niewinnym... Dałesó mi pustkę, só miercó , gdy najbardziej potrzebowałem zż ycia. Gdy potrzebny był cud. Mozż e juzż czas... Błagam. Niech stanie się tak, jak..." Chłopak otarł twarz, załkał. A poó zó niej uderzył pięsó cią w ziemię. Przeklął i zawył, unosząc twarz w goó rę. Ulewa uderzyła go, smagnęła po policzkach orzezó wiającą, niewidzialną siłą.


Usó miechnął się. "Nie. Zapomnij o tym. Zapomnij, do cholery, zż e kiedykolwiek o cosó poprosiłem. I uwazż nie posłuchaj - jakkolwiek to działa - po prostu daj mi moc uzdrawiania ran. Rozkazuję ci!".

*** Ebena obudziło zawodzenie, jakisó odległy krzyk, przeciągły, wywołujący dreszcze. "Skowyt". Nie miał pojęcia dlaczego stracił przytomnosó có, ale dotykając nosa czuł lepką mazó . Deszcz ani mysó lał zelzż ecó . Chłopak lezż ał na boku, z głową przytkniętą do ziemi, tuzż obok ciała przykrytego sztandarem. Kolejny skowyt przebił się spomiędzy rykoó w burzy. Eben gwałtownie unioó sł się na kolana, widział jak przez mgłę, głowa pękała mu z boó lu. Na zboczu wzgoó rza, w silnej czerwonawej posó wiacie, raz po raz rozjasó nianej przez rozbłyski, trwał krwisty taniec. Czarne, zwinne kształty, przynajmniej w połowie przypominające istoty ludzkie, otaczały Sigmunda, co chwilę przypuszczając ataki. Morlandzkie ostrze spijało só wiatło z piorunoó w sprowadzanych na ziemię, wirowało, trudne do só ledzenia wzrokiem. Kąsało. Odrąbywało konó czyny zakonó czone szponami. Napastnicy proó bowali obalicó wojownika, atakowali naprzemiennie, czasami w kilku na raz - ale wydawało się, zż e nie mieli szans. Eben usó miechnął się. "Niebywałe". Przed oczyma stanął chłopakowi Staruszek Brann-Hagen wylegujący się na ganku, w swoim inwalidzkim fotelu. "Ty stary draniu..." Gwałtowny ruch lekko z boku, po prawej, starł usó miech z twarzy Ebena. Błysnęło. Postacó pędziła prosto do szczytu, biegła, wspomagając się rękoma; wyglądała pokracznie, jak poó ł-pies odziany w czarne szmaty, tyle zż e ogromnych rozmiaroó w. Chłopak szarpnął za kolbę i wycelował cięzż ki srebrny pistolet, ujmując go obiema dłonó mi, tak jak uczył go Kahela-Kweli. Błysnęło. "Pewny chwyt, szybka decyzja i spokoó j w duszy".


Nacisnął spust, przytrzymał. Wojskowy "Orzeł" Bernarda wypluwał z siebie naboó j za nabojem, łuski zawirowały pomiędzy kroplami, z sykiem przecinając powietrze. Grzbiet, ramię, błysk, grzbiet, pudło, błysk, pudło i jeszcze raz pudło. Poó ł-pies warczał i pluł, sapiąc znalazł się trzy kroki przed Ebenem. Głowa bestii przypominała ludzką, ale była przerazż ająco zdeformowana, posó rodku kłapały zębiska. Chłopak wciągnął powietrze, poprawił palce zacisó nięte na kolbie i ze zdumiewającym spokojem, dokładnie wtedy, gdy jasnosó có zalała okolicę, nacisnął spust po raz kolejny. Poó ł-pies dostał w tors, w szyję i w głowę duzż y kaliber spowolnił bestię, ale tylko nieznacznie. Rozpędzone, só mierdzące monstrum wpadło na Ebena, só cięło go z noó g i wydusiło oddech z płuc. Wzgoó rze pokryte było trawą, praktycznie pozbawione kamieni. Bezwładna głowa chłopaka trzasnęła w jedną z nielicznych, kamiennych powierzchni.

*** Zbudził go chłoó d poranka, szare chmury pędziły po niebie, gdziesó spomiędzy nich wylewało się pierwsze só wiatło dnia. Eben siedział, pod ręką miał lezż ące ciało nakryte sztandarem. Szybko obroó cił głowę – plecami opierał się o plecy Sigmunda. Chłopak wstał, delikatnie przytrzymując starca za ramię i starając się go nie przewroó cicó . Wyrazó nie było widacó , zż e Sigmund powroó cił do swojej zwykłej formy – twarz miał niezwykle bladą, zmęczoną, wychudzoną, powieki opuszczone. Eben nie dostrzegł u towarzysza zż adnej widocznej rany, chocó jego koszula przesiąknięta była posoką. Napiersó nik spoczywał w trawie, między bezwładnie rozrzuconymi nogami Sigmunda, w lewej dłoni starzec só ciskał miecz w odpiętej pochwie. Oddychał spokojnie, powoli. – Udało ci się, młodzienó cze. Nie dałesó mu umrzecó i sam nie postradałesó zż ywota. Dokładnie tak, jak miało bycó ... Eben szarpnął za cięzż ki mokry materiał, odsłonił twarz uratowanego. Męzż czyzna był nieprzytomny, powieki drgały mu nerwowo, kąciki warg poruszały się, marszczyły, jakby lezż ący miał zamiar zaczącó warczecó . Bladosó có powoli ustępowała.


– Jak? - Eben dotknął tyłu głowy, poczuł krew i syknął z boó lu. – Co się własó ciwie wydarzyło? Starzec nadal nie otworzył oczu. Zacharczał i odparł: – Chyba potrzebujemy więcej czasu, zż eby ubracó to w słowa. Tym, co powinno cię najbardziej interesowacó , jest fakt, zż e nie zawiedlisó my. Eben podejrzliwie powioó dł wzrokiem po okolicy. Wokoó ł wzgoó rza kłębiły się opary mgły, niewiele mozż na było dostrzec. Sigmund musiał bycó só wiadom niepokoju trawiącego chłopaka. – Juzż po wszystkim - wyjasó nił kojącym głosem. – Powstrzymałem ich na zboczu; jedynego, ktoó ry mi umknął dopadłesó sam... Wstaje dzienó , a te bestie obawiają się só wiatła. Jestesó my bezpieczni. – Co z nim? Jak zdołałem... – Dosycó . – Starzec syknął stanowczo, jakby wkładał w tę czynnosó có ostatnie siły. – Mozż e braknącó nam czasu. Musisz ruszacó ... Eben unioó sł brwi. – Sięgnij do mieszka, mam go pod koszulą. – Sigmund gestykulował tylko prawą dłonią. Chłopak przypomniał sobie, zż e lewa ręka i nogi starca pozostawały niesprawne. Nocna walka morlandzkim mieczem zatarła w pamięci Ebena ten oczywisty fakt. – Zabierz pieniądze i notes. Znajdzó telefon. Sprowadzó pomoc. Chłopak zacisnął dłonó na zawiniątku zabezpieczonym przed wilgocią. Nie pytał juzż o nic więcej. Rozmysó lał o wybraniu kierunku, kiedy naszło go olsó nienie. – No niech mnie... Przeciezż moó głbym... – Kucnął przy uratowanym męzż czyzó nie i dotknął sztandaru. Przenioó sł wzrok na twarz starca. – Nic z tego. – Sigmund otworzył oczy i posłał Ebenowi smutny usó miech. – Nie zdołasz... Magia, bogowie i wszystkie inne licha nie posiadają władzy nad mym ciałem. Nic z tego. Eben zagryzł wargi, Sigmund opusó cił powieki. – Tylko ten cholerny vogat, tylko ten jeden, konkretny przeklęty vogat. Trzyma mnie przy zż yciu, wpędza ogienó w zniszczone zż yły, daje mi siły do pomsty, do zabijania... Ale jest zaborczy; zż adna inna moc nie mozż e mnie tknącó . Jest potęzż ny, ale wczoraj mocno się napracowalisó my. Sprowadzó pomoc, a my odsapniemy, nabierzemy sił. Eben pokiwał głową. Poó łsó wiadomie zaczął składacó sztandar, zaginał materiał wyuczonymi ruchami.


– Bardzo dobrze. – Głos Sigmunda brzmiał, jakby docierał z Otchłani. – Trzymaj swoó j vogat blisko, nigdy go nie zostawiaj... A co do kierunku, ja poszedłbym na wschoó d.

*** Nim opusó cił wzgoó rza, zrobiło się juzż całkiem jasno, a mgła zniknęła. Na horyzoncie, lekko na południe, Eben dostrzegł smuzż kę dymu. Teren stał się płaski, posó roó d traw pojawiły się pierwsze krzewy i drzewa, zrazu karłowate, poó zó niej juzż zwyczajne – wiele z nich powaliła nocna nawałnica. ZŻ ywioł musiał dacó się okolicy niezó le we znaki, po jakimsó czasie chłopak zaczął napotykacó só lady zniszczenó – kawałki dachoó wek, blachy, jakiesó drewniane elementy; w korzeniach powalonego dębacza tkwiły drzwi od jakiegosó budynku. Wokoó ł walały się roó zż norakie só mieci i odpadki. Słonó ce wspięło się juzż dosycó wysoko, gdy Eben, wiedziony przez dym, dotarł do farmy. Trzy budynki usytuowane były posó rodku kukurydzianych poó l, teraz prawie w całosó ci zmiazż dzż onych przez burzę. Dachy dwoó ch domoó w zostały zerwane; na podwoó rzu kręciła się grupka ludzi, z daleka słychacó było warkot silnikoó w dwoó ch poó łcięzż aroó wek. – Dobrzy ludzie! – krzyknął Eben, uprzednio porzuciwszy mysó l, by zaczącó konwersację od "dzienó dobry". Farmerzy nie mieli przy sobie widocznej broni, ale zapewne ich samopoczucie było bardzo dalekie od "dobrego". To, czemu posó więcili tak wiele, zostało w kroó tkim czasie zniszczone przez zż ywioł, ich nerwy musiały bycó bardzo słabe. – Potrzebuję pomocy... Miny połowy z tuzina pracujących przy odgruzowaniu podwoó rza usó wiadomiły chłopakowi, zż e słowa, ktoó re wypowiedział zabrzmiały bezsensownie. Reszta nawet nie przerwała pracy. Eben zblizż ył się i unioó sł w dłoni kilka banknotoó w. – Musze zadzwonicó . To pilne... Postawny brodacz z czerwoną czapeczką z daszkiem nasadzoną na czubek łysej głowy łypnął okiem, dał znak ręką swoim towarzyszom i ruszył w kierunku chłopaka. Obejrzał go od stoó p do głowy. – Telefon – ponaglił Eben. – Musze wezwacó pomoc. Brodacz rozłozż ył ręce i wyjasó nił:


– Nie mamy telefonu, zresztą wszystkie słupy w okolicy szlag trafił, a kable pozrywało. Od czterdziestu lat nie było tu tornada, azż do wczoraj. Eben skrzywił się i mruzż ąc oczy spytał: – Gdzie jestesó my? Mozż e jakiesó większe miasto, gdzie moó głbym... – To Carrander – przerwał mu brodacz. – Tutaj zaczyna się dolina, jakiesó dwie staje na poó łnoc płynie Carra i tam jest droga do Edelltorn. W miasteczku mają wysokie budynki, to mozż e i telefony będą działacó ... – Jak daleko do miasta? Brodacz wydął wargi, Eben miął banknoty w prawej dłoni. – Hmm. Gdybysó miał samochoó d... to po południu moó głbysó poszukacó tego telefonu... Chłopak przymknął oczy i przytknął palce lewej dłoni do czoła, następnie sięgnął drugą ręką do kieszeni spodni i wymacał pieniądze. Kiwnął głową i zaproponował: – Na zachoó d stąd są wysokie wzgoó rza, zabierz mnie tam swoją cięzż aroó wką. Jesó li pojedziemy od razu, sami i z pustą paką, zapłacę ci wystarczająco duzż o, bysó przestał przeklinacó tornado...

*** Miejscowi nazywali wzniesienia "Kurhanami", chociazż proó zż no było szukacó pod nimi zmarłych. Dalton Morinn okazał się zaroó wno dobrym i sprawnym kierowcą, jak i gawędziarzem. Eben wiedział, ze suma, jaką zaoferował farmerowi była znacząca, więc powody wylewnosó ci Daltona były azż nader oczywiste. Ocalony męzż czyzna nadal był nieprzytomny, ale wyglądał o niebo lepiej nizż rankiem – pogrązż ony był w zdrowym só nie. Takzż e Sigmund wydawał się silniejszy. Dalton nie zadawał pytanó , co było częsó cią umowy, pomoó gł Ebenowi w załadowaniu nieprzytomnego i starca do samochodu, wręczył im pakunek zawierający ubrania na zmianę, po czym ruszył – prosto do miasta. Wieczorem dotarli do Edelltorn, gdzie Eben skorzystał z telefonu w miejscowym banku. W całym miesó cie ocalały tylko dwie linie; chłopak ucieszył się, zż e nie musiał dzwonicó z posterunku Strazż y. Patrząc na mapę wyciągniętą ze schowka w poó łcięzż aroó wce Daltona, ze zdumieniem usó wiadomił sobie jak blisko Memorii się znajdowali – Dolina Carrander


ciągnęła się przez centralną częsó có Dystryktu Zachodniego Wybrzezż a. Od miasta, w ktoó rym się urodził i spędził prawie całe zż ycie, dzieliło ich nieco ponad trzysta staj, cztery razy mniej nizż od Cruann. To ostatnie szokowało Ebena jeszcze bardziej – oznaczało bowiem, zż e w kilka chwil z bagnistych okolic Veppen w Południowym Dystrykcie, Shoho przenioó sł swych jezó dzó coó w na druga stronę kontynentu. To nie miał bycó kres niespodzianek. Eben zadzwonił pod zapisany numer i rzucił do słuchawki hasło w pradawnej mowie – po shaeidanó sku – ktoó rej uczył się w przerwach między treningami. Wymowę miał nadal kosó lawą, jak sądził, ale rozmoó wca uznał najwidoczniej, zż e wszystko gra, bo poprosił o podanie lokalizacji. Chwilę poó zó niej wskazał punkt – w poblizż u niedalekiego jeziora, dwie staje na zachoó d – i czas – só wit. Eben nie znał tego głosu, nie ufał mu, ale powtoó rzył Sigmundowi wszystko, co usłyszał. Noc spędzili w samochodzie; Eben w kabinie, czuwając obok chrapiącego Daltona, staruszek i ocalony męzż czyzna lezż eli na pace, przykryci kocami. Ranny nadal nie odzyskał przytomnosó ci, chocó chłopak przez kilka godzin, po raz kolejny, okrywał go sztandarem. Farmer zaparkował samochoó d na obrzezż ach miasteczka, na zarosó niętym placu, pomiędzy niszczejącymi przyczepami kempingowymi. Tuzż przed só witem Sigmund zastukał w kabinę, Dalton odpalił silnik i pojechali w umoó wione miejsce. Tam, nad jeziorem, obok pnia starego zniszczonego drzewa, Eben wręczył farmerowi resztę obiecanych pieniędzy i podziękował mu za pomoc. Dalton omioó tł wzrokiem starca i nieprzytomnego męzż czyznę ulokowanych obok wystających korzeni, usó cisnął dłonó Ebena, zż yczył powodzenia i zdrowia; usó miechał się pod nosem i kręcił głową z niedowierzaniem. Odjechał; po jakimsó czasie warkot silnika ucichł, pochłonięty przez szum wiatru. Wtedy Sigmund odezwał się: – Rozgryzłesó to... – Co ma pan na mysó li? – Wiesz kim jest. Eben spojrzał na nieprzytomnego, na skatowaną twarz okoloną czarnymi włosami, na ktoó rej pomimo wszelakich nieszczęsó có malował się spokoó j. Męzż czyzna oddychał, zż ył, wracał do zdrowia.


– Przed poznaniem pana Kriela gardziłem wiedzą o dawnych dniach, ale to się zmieniło. Teraz kazż dą informację wazż ę, doceniam, szanuję, łączę z innymi, wyciągam wnioski... Muszę panu podziękowacó . Otwarlisó cie mi umysł, zdjęlisó cie zasłonę z oczu. Eben usiadł obok starca. Przez moment milczał, poó zó niej zamknął oczy i zadarłszy głowę oparł ją o pienó . – Szalała burza, ale zż aden z piorunoó w nam nie zagrazż ał, siły natury strzegły uciekiniera. Dobrał pan takie słowa… Gdy uzż ywałem na nim mocy sztandaru, wyczuwałem inny vogat. Przynajmniej, tak mi się wydawało. Sigmund milczał. – To następca, jak ja. Tyle, zż e przejął moc od kobiety. Prawda? Eben skierował wzrok na starca, ten usó miechnął się delikatnie. – Jednej z najwspanialszych na só wiecie – przyznał – bodaj najdzielniejszej. – Burzowładna – szepnął chłopak, ponownie opuszczając powieki. Zdawało mu się, zż e wyczuwa i słyszy dzó więki zblizż ającej się nawałnicy. Gdziesó w oddali, za mgłą szumiała ulewa, bycó mozż e grzmiało. Zmarszczył brwi. – Ale przeciezż ona zginęła... Sigmund przerwał mu: – Duch nigdy nie daje się pokonacó , moc przetrwa, vogat mozż e usnącó na długi czas, ale zawsze odszukuje nowego... Szum nie był wytworem wyobrazó ni Ebena. Kurtyna mgły rozstąpiła się gnana silnym podmuchem. Spomiędzy szarych kłęboó w wyłonił się potęzż ny kształt. Kilka metroó w w goó rze zawisł sterowiec, a juzż moment poó zó niej z jego gondoli opuszczono specjalny transportowy kosz.

*** /Cruann. Lato 64/ Eben Lynchee zamknął oczy i wystawił twarz na słonó ce, pozwalając ciepłu rozlewacó się po policzkach; ogroó d Sigmunda pachniał, roje pszczoó ł brzęczały w gęstwinie, gdziesó szemrał potok, zż wir chrzęsó cił pod butami. Spacerowali i rozmawiali, a czasem pozwalali zatriumfowacó ciszy – wtedy mysó li, te czyste i pełne nadziei, ale i te mroczne, wypełnione niepokojem, wysuwały się na pierwszy plan.


„Siedem dni. Ledwie siedem dni, od naszego powrotu, a czuję jakby minęły miesiące. A on wciązż nie odezwał się ani słowem, patrzy tylko przed siebie, pozwala się karmicó i poicó . Jego rany zasklepiły się, só lad nie pozostał po bliznach, ale dusza tego nieszczęsnego człowieka… Mozż e Sigmund ma rację, zż e ciało goi się szybciej, duch potrzebuje czasu…”. – Troskasz się… Eben otworzył oczy i spojrzał na starca, mocniej zacisnął dłonie na oparciach fotela i pchnął woó zek nieco energiczniej. – Zastanawiam się, co będzie… – odparł. – Co teraz? Sigmund poruszył głową na boki. – Zatrzymajmy się tutaj – zdecydował – pod krzewem jest idealne miejsce; niby zacienione, ale ciepłe. Lato przyszło nam dobre, łagodne, bo widzisz, w tych stronach, na Południu, upał potrafi zabijacó … Chłopak wypełnił prosó bę towarzysza, sam usiadł na skraju zż wirowej só ciezż ki i spojrzał starcowi w oczy. – Wiemy kim jest… Mam na mysó li, zż e w pewien sposoó b rozumiem moc, ktoó rą włada. Ale kim byli jego przesó ladowcy? Kto zadał mu te straszne rany? Poó ł-psy? Sigmund wykrzywił usta. – To tylko ogary, posó cig puszczony za zbiegiem… Miałem juzż wczesó niej do czynienia z takimi bestiami. Wysyłali je za linię frontu, by siały strach, by rozszarpywały gardła só piącym wartownikom. Słuzż yły Legionowi, słuchały rozkazoó w Czarnych Magoó w. Byłem pewien, no prawie pewien, zż e zostały zniszczone… Jakosó je przywołano. To daje do mysó lenia. – Czyli istnieją ich… – Psiarze – dokonó czył starzec. – Bestie nie ruszają w posó cig samoistnie, wyglądają prawie jak ludzie, ale ludzó mi nie są, chocó mozż e kiedysó , w jakiejsó częsó ci, byli… Muszą istniecó Psiarze, a ci, z kolei słuzż ą komusó powyzż ej… Obawiałem się tego… – Więc kim są jego – Eben wciągnął powietrze – nasi wrogowie? Sigmund zasępił się, odpowiedział chwile poó zó niej: – To nasó ladowcy, słudzy Cienia, bycó mozż e tylko spaczeni szalenó cy, ale władają mocami, Magią, przywołaniami; nie wolno nam ich zlekcewazż ycó . Legenda Legionu pozostała w wielu głowach, Cranios został unicestwiony, jego ciało obroó ciło się w proch, sam dopilnowałem, by oó w proch rozwiało Siedem Wiatroó w… Niemniej jednak, pamięcó bywa silną bronią, motywuje do


czynoó w. Nie wolno nam zlekcewazż ycó nasó ladowcoó w, zwłaszcza tak potęzż nych. Musimy bycó przygotowani, mocni… Starzec usó miechnął się. – A skoro o tym, to cosó obiło mi się o uszy, jakoby Pan Maduu nie zdołał zblokowacó kilku twoich ciosoó w… Jest w tym chocó trochę prawdy? Eben rozłozż ył ręce i odparł: – Uczyłesó mnie, by nie przechwalacó się drobnostkami, ale notowacó je skrzętnie w pamięci. Lekko podciągnąłem się w pięsó ciach… – Miło słuchacó o twoim rozwoju, patrzecó na twoją zmianę. Po ustach chłopaka błąkał się usó miech. – Dziękuję, pana słowa wiele dla mnie znaczą. Znoó w zapadła cisza, tym razem przyjemna, wywołana pochlebstwami. Eben na moment zapomniał o troskach, ale Cienie nie dały mu wiele czasu na radosó có. Przypomniał sobie, o czym chciał powiedziecó : – Zastanawiałem się, jak bardzo nami rządzą? Mam na mysó li vogaty, rzecz jasna… Wiem, zż e nie ma zż adnej reguły, ale jednak… od wiekoó w istniały te połączenia, więzi… Jak bardzo? Sigmund spochmurniał i odpowiedział: – Wszystko kręci się wokoó ł posłuszenó stwa, uległosó ci, oddania się im… Istotna jest siła, i ta człowiecza i ta nalezż ąca do vogatu. Nie istnieje jednoznaczna odpowiedzó , nie ma prostej drogi, tak na prawdę nie wiemy przeciezż skąd pochodzą przedmioty, z jakim só wiatem łączą nas swoją mocą, z jaką obcą rzeczywistosó cią, czy mozż e z ktoó rąsó częsó cią Otchłani… Nie znamy ich motywacji, wiemy tylko, zż e zostalisó my wybrani, a to, czym obdarzają nas vogaty, jest niezwykle cenne – mozż e zmienicó só wiat, zmienia losy ludzi. Tak po prostu się dzieje… Wiesz, zż e chciałbym moó c, potraficó , dacó ci wszystkie odpowiedzi, ale zwyczajnie, nie posiadam takowych… Eben milczał, obracał w palcach kamyczek, wreszcie cisnął nim w só rodek só ciezż ki i powiedział: – Vogat zsyła mi złe sny, ale słucha rozkazoó w. Starzec rozciągnął usta w usó miechu i opusó cił powieki, teraz od cieszył się ciepłem promieni słonó ca na twarzy. Kręcąc głową odparł: – To dobry układ moó j chłopcze. Niech mnie, to cholernie dobry układ… Zza krzewoó w wychylił się Moz-Makai, skinął głową Ebenowi, a chłopak dotknął palcami ramienia Sigmunda. Staruszek otworzył oczy i odszukał wzrokiem słuzż ącego. Ich spojrzenia spotkały się na moment.


– Nareszcie – szepnął siwowłosy dziedzic Cruann. – Mamy wiele pytanó , a nasz gosó có zaczął nawiązywacó kontakt z otoczeniem. Pospieszmy się. Eben zacisnął dłonie na oparciach fotela i odetchnął. Jego umysł i serce przepełniały niepewnosó có i nadzieja. Nie moó gł się zdecydowacó , co miało przewagę, przygotowania do wewnętrznej batalii trwały, zbierały się zbrojne hufce. Niepewnosó có dzierzż yła czarny sztandar, na ktoó rym widniały liczne słowa w jakisó sposoó b powiązane ze só miercią, strachem, niemocą. Nadzieja walczyła pod zielono granatowym, pod starym zż ołnierskim symbolem Vendarii, na tym wypisano tylko dwa hasła: „zż ycie” oraz „przygoda”. Eben Lynchee miał niejasne przesó wiadczenie, zż e prawdziwa wojna własó nie się rozpoczynała.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.