Skra - pismiono ò kùlturze 2/2015 (5)

Page 1

WIERDELNIK Ò KÙLTURZE M A J E W I 2 O 1 5 dwa oblicza estonii - - - - - - - - - - - - - - - - - str. 4 FORDON - POŁUDNIOWA GRANICA POMORZA - str. 8 Baskijsczé dzecë ùczą sã ò Kaszëbach - str. 12 PRUSOWIE - DUCH MAZURSKIEJ ZIEMI - - - - - - - str. 14


---------------------------- - - - - - - - - - - ÒD R EDACHTO R A - - - - - - - - - - -

Mòjn mòjn, WIERDELNIK Ò KÙLTURZE

ADRESA skra.redakcejo@gmail.com JINTERNETA issuu.com/skra.redakcejo facebook.com/skra.redakcejo www.pismiono.com REDACHTORZË Macéj Bańdur Gracjana Pòtrëkùs Dôwid Miklosz Adóm Hébel Pioter Szatkòwsczi Jan Jablonsczi GRAFICZNY PROJECHT Gracjana Pòtrëkùs Macéj Bańdur WËDÔWCA Kaszëbsczi Jinstitut Rozwiju sz. R. Traugutta 7 83-400 Kòscérzna Publikacje objęte są prawem autorskim. fot. Gracjana Pòtrëkùs òbklôdka: fot. Marta Sucherska

Skra sã stôwô wiedno przëstãpniészô! Robimë nad nowim projechtã, jinternetowim pórtalã Skrë - pismiono.com. Bądzëta baczlëwi a zazérôjta pòd nã adresã. Piąti numer Skrë je òsoblëwie repòrtażewi, mómë nôdzejã, że rôd nawiedzyta z namë Estońską, Fòrdón ë drëdżé cekawé miastka. Zachãcômë do pisaniô nóm kòmantér ë Wajich ùdbów na naszim facebookòwim profilu abò mailã. Lubiéńcë klasyczné wersëje niech ni mają strach, dërch bądze szlo nas czëtac téż na stôrim, dobrim papierze. Niech sã Wama dobrze czëtô. Macéj Bańdur ----------------------------


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - S P IS - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Òd redachtora - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 DWA OBLICZA ESTONII - Paùel Pògòrzelsczi - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 4 FORDON - POŁUDNIOWA GRANICA POMORZA - Patryk Wierzchoń - - - - - - - - - - - 8 DRACH, CZYLI DOBRY PAN BÓG Z BŁOTA - Dôwid Miklosz - - - - - - - - - - - 1 O NOWINË - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 1 Baskijsczé dzecë ùczą sã ò Kaszëbach - Artur Jablonsczi - - - - - - - - - 1 2 z żëcégò mazursczégò emigranta - Pioter Szatkòwsczi - - - - - - - - - - - - 1 3 PRUSOWIE - STŁUMIONY DUCH MAZURSKIEJ ZIEMI - Pioter Szatkòwsczi - - - - - - 1 4 pomoraniaball adwenczers - jarosław Kociuba - - - - - - - - - - - - - - - 1 5 Kaszëbsczi szprétk - Paùel Pògòrzelsczi - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 6 PÒEZËJÔ - Pòtrëkùs - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 7 GALERËJÔ - ÒRIENT - Łukôsz Bańdur - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 8 Kaszëbsczi nié do pòczãtników nr 5 - Macéj Bańdur - - - - - - - - - - - - - 2 2 Tu będzie kaszubski tytuł - Jan Jablonsczi - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 3 JAK ZARABIAĆ NA KULTURZE KASZUBSKIEJ - Jan Jablonsczi - - - - - - - - - - - 2 4 pomoraniaball adwenczers - jarosław Kociuba - - - - - - - - - - - - - - - - 2 5 Klucz òd dôdomù 3. dzél - Artur Jablonsczi - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 6 POMORZANIN TEŻ POTRAFI: POMÓŻ WYDAĆ LEGENDY - Macéj Bańdur - - - - - - 2 8 proza - Operacja Nowy Świat - Michał Pienschke, Michał Kozłowski - - - - - 3 O


4 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

DWA OBLICZA ESTONII PAÙEL PÒGÒRZELSCZI Kraj bliski nam geograficznie, a mimo to bardzo słabo znany. Po rozpadzie Związku Radzieckiego gospodarczo najlepiej odnalazł się w nowych realiach i najszybciej zbliżał gospodarczo do krajów zachodnich. Jednocześnie wspomnienie czasów sowieckich jest tu bodaj najwyraźniejsze spośród krajów byłego bloku wschodniego. Jaka naprawdę jest Estonia ćwierć wieku po odzyskaniu niepodległości? Po raz pierwszy Estonia zaistniała jako niepodległy kraj w 1918 roku. Wcześniej przez setki lat była integralną częścią lub strefą wpływów Danii, Szwecji, Polski, wreszcie Rosji. Podczas II wojny światowej na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow została wcielona do Związku Radzieckiego, co doprowadziło do utraty jednej czwartej przedwojennej ludności, zesłanej w głąb Rosji i przesiedlenia na ich miejsce obywateli z innych krańców ZSRR. W okresie zimnej wojny była stosunkowo najlepiej gospodarczo rozwiniętą republiką radziecką. 23 sierpnia 1989 roku, w 50 rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, około dwa miliony trzymających się za ręce mieszkańców republik bałtyckich utworzyły tzw. bałtycki łańcuch o długości 600 km, ciągnący się od Wilna przez Rygę do Tallinna. Po rozpadzie Związku Radzieckiego naturalnym kierunkiem dla Estonii były kraje nordyckie (Duńczycy założyli w XIII wieku Tallinn, Szwedzi w XVII wieku Uniwersytet w Tartu, język fiński jest na tyle zbliżony do estońskiego, że często są w stanie porozumieć się bez tłumacza). Były to próby określenia swojej tożsamości na zasadzie negacji – z jednej strony Estonia zdawała się mówić „Jesteśmy Zachodem”, a z drugiej, wraz z Litwą i Łotwą, które równie szybko włą-

czyły się we współpracę w ramach obszaru Morza Bałtyckiego, „Przede wszystkim nie jesteśmy Rosjanami. A kim tak właściwie jesteśmy, to się zobaczy.” Po semestrze słuchania wykładów o Estonii w ramach przemiotu „Polityka w regionie bałtyckim”, postanowiłem wybrać się w podróż i przekonać z innego punktu widzenia, niż hasła głoszone przez polityków i ekonomistów, jak wygląda „zachodniość” Estonii. Po drodze zahaczyłem o Rygę – przymusowe pół godziny na zmianę autokaru. Kiedy na dworcu autobusowym mijałem taksówkarza, z daleka zawołał „Zachadzicie, pażałsta!”. Nie zakładał nawet, że mogę być Łotyszem lub przynajmniej znać język łotewski. Nie znałem zresztą, więc zapytałem czy zna angielski. Potwierdził niepewnie, więc zadałem kolejne pytanie: czy wie, gdzie znajdę stanowisko 17 (wszelkie tabliczki informacyjne były pokryte śniegiem, który spadł kwadrans wcześniej, a po którym kwadrans później nie było już śladu). Po dłuższej chwili, którą taksówkarz poświęcił na szukanie słów, wydusił, pokazując kierunek: This way. Tuż przed zachodem słońca dotarłem do Tallinna. Do hostelu miałem około dwa kilometry, torbę lekką, więc przeszedłem się na piechotę (Tallinn jako pierwsze miasto na świecie wprowadził darmową komunikację miejską, jednak tylko dla mieszkańców). Po drodze mijam nowoczesne wieżowce, drapacze chmur (jak później powie mi mapka stworzona przez „tubylców”, jest ich sześć i żaden z nich nie może przekraczać wysokością katedry świętego Olafa, najwyższej budowli w mieście). Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdują się bramy starego miasta, gdzie większość budynków w zupełnie dobrym


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 5

stanie pochodzi z XV-XVI wieku (w tym mój hostel). Po drodze postój w Hesburgerze – fiński fast-food, który w Finlandii oraz republikach bałtyckich ma kilkakrotnie więcej restauracji niż McDonalds (przynajmniej na podstawie moich obserwacji). Lokal oczywiście oferuje bezpłatne Wi-Fi – podobnie jak praktycznie wszystkie inne w Estonii, która szczyci się czołowymi miejscami w rankingach dostępu obywateli do internetu. Za zestaw płacę 1-1,5 euro więcej, niż kilka dni później za taki sam w Wilnie, co na swój sposób też może świadczyć o bliskości Estonii i krajów nordyckich, w których życie, obok Szwajcarii, jest bezspornie najdroższe. We are West! Na drugi dzień, wyposażony we wspomnianą mapkę z zaznaczonymi kilkudziesięcioma najciekawszymi punktami miasta, wybieram się na spacer. Stare miasto jest przeurocze. Gdyby nie samochody i turyści z aparatami, można odnieść wrażenie, że Vanlinn (est. stare miasto) zatrzymał się w czasie. Szczęśliwie działania wojenne nie dotknęły zabudowy Tallinna zbyt boleśnie. W wielu zaułkach można trafić na staruszki oferujące swetry czy szaliki robione na drutach. Na razie udaję się jednak do części względnie współczesnej. Nad zatoką uwagę przykuwa wielka betonowa platforma – według mapki miejsce, z którego Związek Radziecki miał „w razie czego” ostrzelać leżącą na drugim brzegu Finlandię. Na szczęście służy tylko do strzelania sylwestrowymi fajerwerkami – pozostałości leżą jeszcze w połowie lutego. Po drodze mijam Balti Jaam – dzielnicę ponurych straganów, w całości rosyjskojęzyczną. Nieufnie przemieszczam się między budkami. Część wygląda na zamkniętą od dawna (choć wewnątrz pełną towaru), części pilnują właściciele odpowiadający mi równie nieufnym spojrzeniem. Można tam znaleźć wszystko, szczególnie pamiątki po minionym (choć dzielnica wydaje się być tego zaprzeczeniem) ustroju – popiersia Lenina, dzieła Lenina, inne książki pisane cyrylicą, radzieckie mundury, odznaczenia... Mapka dodaje, że jeśli wczoraj ukradli Ci w Tallinnie rower, możesz go dzisiaj szukać właśnie na Balti Jaam. Robię tylko jedną niewyraźną fotografię odosobnionej budki, korzystając z braku kogokolwiek w zasięgu wzroku. Dalej nie próbuję, mając przed oczami wizję skończenia z radzieckim bagnetem w karku. Opuszczam dzielnicę, ale po chwili wracam z myślą, że jednak coś muszę kupić. Cokolwiek. Na

popiersie Lenina nie mam miejsca ani w torbie, ani w pokoju. Rosyjskiego zresztą nie znam, więc bałbym się zacząć rozmowę ze sprzedawcą. Wybieram najbardziej neutralnie wyglądającą budkę – staruszka sprzedaje pieczywo. Językiem z pogranicza koślawego rosyjskiego wyuczonego przez osłuchanie z piosenkami ludowymi i utworami Okudżawy oraz polskiego z rosyjskim akcentem, kupuję chleb. 56 centów za duży bochenek – w supermarkecie dostałbym w tej cenie najwyżej małą bułkę. Z powrotem w bezpieczniejszej części miasta, podziwiając widoki z murów jakiegoś zamku. W pobliżu dwumetrowy facet z torbą i discmanem zawieszonymi na szyi. Czasem mam wrażenie, że przyciągam żebraków czy akwizytorów. Chociaż obok mnie było kilka grupek turystów, byłem pewien, że wybierze właśnie mnie. Nie pomyliłem się. Podbiega, krzycząc coś po estońsku. Z góry wiem, że kilkanaście zdań wyuczonych dzień przed wyjazdem nie zda się tu na nic, więc proszę, żeby przeszedł na angielski. Przechodzi. Dowiedziawszy się skąd jestem, wyrzuca z siebie wszystko, co wie o Polsce, po czym otwiera torbę pełną płyt (oryginalnych, legalnych) i zaczyna opowiadać o każdej z nich. Przynajmniej z dziesięć minut, z szybkością jakichś trzystu słów na minutę. Kiedy w końcu potrzebuje przerwy na oddech, udaje mi się dojść do głosu. - OK, but what is your point? You are trying to sell me these CDs, right? - Yes, but of course you don’t need to buy them – tu następuje kolejny monolog o wspieraniu lokalnych artystów. - OK, OK. How much do you want? - 10 euros. - That’s too much. I may not look like, but I’m just a poor student. (wcześniej stwierdzał, że wyglądam jak wykładowca uniwersytecki) Are you open for negotiations? - Sorry, what is “negotiations”? My English is not very good… - It means that you say „10”, I say, for example, „7” and we try to get a compromise. - Ah! No, we don’t practice it. You know, we are not India or Bangladesh, or Morocco. We are WEST. Po czym sugeruje, żebym zachował pieniądze na dalszą podróż albo na piwo, życzymy sobie powodzenia i żegnamy się, a biedny student idzie zjeść najdroższy obiad w życiu. Restauracja Olde Hansa. Nawiązuje swoją nazwą do średniowiecznej Hanzy, czyli związku miast bałtyckich, na który często powołują się orędownicy


6 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

współpracy w regionie Morza Bałtyckiego i z tego powodu została wymieniona na którymś z wykładów o Estonii. Wnętrze bardzo klimatyczne, zdobione mapą oryginalnej Hanzy. Wrażenie psuje nieco tabliczka „Est. XXV”, ale mimo to cały wystrój, stroje kelnerów (albo raczej: karczmarzy) i widok za oknem sprawiają, że można się poczuć jak w oryginalnym lokalu sprzed połowy tysiąclecia. Menu oferuje nawet potrawę z niedźwiedzia („jeśli naszym myśliwym uda się upolować”). Brązowy Żołnierz Dzień trzeci i ostatni. Tak ciepło i tak słonecznie, że wybieram się na skraj mapki. Na początku cmentarz wojskowy i stojący na nim pomnik wyzwolicieli Tallinna, zwany częściej Brązowym Żołnierzem. Odsłonięty w 1947 roku pomnik upamiętniający żołnierzy Armii Czerwonej przez 60 lat stał w centrum Tallinna. W 2007 roku został przeniesiony na cmentarz wojskowy, co wywołało protesty mniejszości rosyjskiej i doprowadziło do ochłodzenia stosunków z Rosją. Po opuszczeniu Vanlinn i minięciu dzielnicy biznesowej, reszta Tallinna wygląda jak typowe polskie miasto, z wieżowcami z wielkiej płyty. Docieram na cmentarz. Zapomniany, zaniedbany, nawet współczesne groby wyglądają jak kilkudziesięcioletnie. Włócząc się po oblodzonych

(w Estonii, tak jak i krajach nordyckich, w zimie ulice i chodniki zamiast solą, posypuje się żwirkiem, który na wiosnę jest zamiatany – na cmentarzu jednak go nie było) alejkach, mijam całe dwie osoby. Ani pomnika, ani grobów wojennych nie widzę. Dopiero później okazuje się, że w tym miejscu są dwa cmentarze, między którymi nie ma żadnej bramy. Wychodzę więc z cywilnego i wchodzę na wojskowy. Na nim nie spotykam już żadnego innego przechodnia Najstarsze groby pochodzą z czasów pierwszej wojny światowej. Po drugiej wojnie chowano tu radzieckich oficerów oraz ich rodziny. Estońskie groby są w miare zadbane, choć uschnięte kwiaty albo dawno wypalone znicze stoją tylko przy kilku. Z radzieckich tabliczek natomiast nie da się już odczytać prawie niczego. Nie bez trudu odnajduję Brązowego Żołnierza, zasłoniętego z jednej strony murem. Napis na murze głosi „Poległym w drugiej wojnie światowej”. Nie dodaje, o jakie armie chodzi. Z cmentarza długi spacer na przeciwległy kraniec mapy kilka kilometrów wzdłuż zatoki. Wspomniałem już, że określone grupy ludzi przeważnie spośród wszystkich przechodniów wybierają właśnie mnie. Do tych grup należą również świadkowie Jehowy i w Tallinnie nie było wyjątku. Staruszek, który


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 7

później przedstawi się jako Władimir, od początku mówi po rosyjsku, nie wiedząc skąd pochodzę. Nie wyglądam zresztą nawet na turystę. Przez chwilę próbuję rozmawiać z nim po angielsku, ale radzi sobie bardzo słabo, więc powraca do rosyjskiego, ja natomiast przechodzę na ten pokraczny język, w którym rozmawiałem już z Rosjanką z Balti Jaam. Opowiada o ich organizacji, o swoich wizytach w Polsce na międzynarodowych kongresach świadków Jehowy, o tym jak kiedyś próbował rozmawiać po polsku. Pomimo, że nie byłem w stanie się płynnie wypowiadać, Władimira cieszyło każde moje koślawe rosyjskie zdanie – jak widać, niezależnie od szerokości geograficznej, uprzejmość świadków Jehowy jest wartością stałą. Nie próbował nawet przekonać mnie, że Królestwo jest blisko, ale na pocieszenie przyjąłem pisaną cyrylicą „Strażnicę”. Za to bezstresowa rozmowa w języku, z którym nigdy nie miałem czynnego kontaktu, pozostaje jednym z przyjemniejszych wspomnień tej wyprawy. Spośród 1,3 miliona mieszkańców Estonii, co czwarty to Rosjanin. W samym Tallinnie stanowią ponad jedną trzecią. Przynajmniej tak mówią statystyki, bo przez te może dwadzieścia godzin, które w ciągu trzech dni poświęciłem na spacery, język rosyjski słyszałem o wiele, wiele częściej niż estoński. Menu w restauracjach podaje rosyj-

skie tłumaczenia przed angielskimi, w kioskach gazety pisane cyrylicą także nie są rzadkością. Dlaczego więc na arenie międzynarodowej Estonia wymieniana jest jako kraj zachodni/nordycki? Nie bez znaczenia jest z pewnością fakt, że większość estońskich elit politycznych ostatniego ćwierćwiecza, z prezydentem Ilvesem na czele, to repatrianci, którzy opuścili kraj w czasach ucisku sowieckiego, kształcili się na najlepszych zagranicznych uczelniach i kiedy powrócili do Estonii, uparcie chcieli wprowadzać zachodnie zwyczaje, choćby siłą. Nordyckość Estonii próbowano demonstrować choćby pomysłem zmiany flagi z poziomych pasów na krzyż nordycki czy anglojęzycznej nazwy państwa z Estonia na Estland, żeby kojarzyło się z England czy Finland. O rozdźwięku między „zachodnimi” elitami i „wschodnimi” obywatelami może świadczyć negatywny wynik referendum, po którym pomysły porzucono. Zapewne jeszcze przez długie lata w Tallinnie łatwiej będzie się dogadać po rosyjsku niż po estońsku. Kiedy więc Estonia w pełni odetnie się od radzieckich korzeni i stanie się krajem zachodnim/ nordyckim? Pokuszę się o stwierdzenie, że w momencie, w którym na Balti Jaam sprzedane zostanie ostatnie popiersie Lenina. -----------------------------


8 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

FORDON - POŁUDNIOWA GRANICA POMORZA PATRYK WIERZCHOŃ

O Fordonie i pomorskości tego ciekawego, acz mało znanego miejsca nie mogę pisać inaczej jak osobiście, z racji bycia „Fodóniôkém” z dziada pradziada. Trochę z dziejów Wszystko zaczęło się prawdopodobnie od przeniesienia grodu w Strzelcach Dolnych kawałek na południe, w bardziej strategiczne miejsce, z którego widać dokładnie zakole Wisły i ujście Brdy. Osada w Strzelcach Dolnych, istniejąca od VII wieku, była ważnym miejscem na szlaku handlowym na Pomorze, o czym świadczą znalezione monety arabskie, będące największym takim odnalezionym dotychczas zbiorem na obecnych terenach Rzeczypospolitej. W związku z ekspansją państwa

Piastów, założono kolejną osadę, która pozwalała na lepszą obserwację pogranicza pomorsko-polskiego, wraz ze strategicznym dla Pomorza odcinkiem dolnej Wisły. Osada ta o nazwie Wyszogród wchodziła razem z Nakłem w skład grodów granicznych na linii Noteci. Wyszogród, z racji swojego położenia, ciągle zmieniał przynależność między księstwami pomorskim, kujawskim i wielkopolskim. O ważności grodu świadczy wzmianka Galla Anonima z czasów kampanii Krzywoustego przeciwko Pomorzanom: „Przybywszy na pogranicze Pomorza, gdzie niejeden inny książę nawet z dużym wojskiem by się zawahał, Bolesław pospieszył naprzód z wybranym rycerstwem, pozostawiając resztę wojska, gdyż powziął zamiar, by nagłym napadem zająć gród Wyszegrad”


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 9

Kolejnym dowodem na istotną rangę grodu w tamtych czasach jest zjazd kujawsko-pomorski w 1280 r., na którym książę Mestwin II tytułował się księciem pomorskim i wyszogrodzkim. Kres istnienia grodu przyniósł najazd Krzyżaków w 1330r., którzy doszczętnie spalili Wyszogród, a mieszkańców przesiedlono 5 km na północny-wschód, gdzie obecnie znajduje się Stary Rynek w Fordonie. Od tego czasu strategiczna rola w regionie przypadła Bydgoszczy. Miejscowość przez jakiś czas nosiła dalej nazwę Wyszogród, lecz coraz bardziej przyjmowała się nazwa pochodząca od cła, tzw. fordan, pobieranego w mieście za żeglugę przez ostatni odcinek Wisły. Fordon przez wszystkie wieki swojego istnienia stawał się domem dla ludzi wielu kultur i języków, o czym świadczą stojące po dziś dzień synagoga, kościół i zbór protestancki. To tutaj podczas zaboru pruskiego znajdował się najdłuższy w Niemczech most. Fordon nie uniknął również w swojej historii tragedii, takich jak doszczętne spalenie podczas potopu szwedzkiego czy ludobójstwa w 1939 r. i wywózki ludzi do obozów koncentracyjnych. W 1974 r. Fordon stał się dzielnicą sąsiedniej Bydgoszczy i po dziś dzień stanowi największą i najbardziej zaludnioną jej część. Z Fordonu wywodził się również związany z pomorską działalnością regionalną ksiądz Hieronim Gołębiewski, znany z licznych artykułów nt. życia Kaszubów helskich. Trochę mniej historii Chociaż oficjalnie Bydgoszcz i Fordon to jedno miasto, dalej można dostrzec sporą odrębność pomiędzy nimi. Układ zabudowy Starego Fordonu świadczy o dawnej administracyjnej odrębności, słabo zagospodarowane tereny między Bydgoszczą a Fordonem tylko podkreślają dystans dzielący dwa niegdyś osobne miasta. W mentalności mieszkańców zarówno Fordonu jak i Bydgoszczy istnieje mniej lub bardziej wyraźne rozgraniczenie między Fordonem a resztą miasta, co przybiera różne odcienie. Niejednokrotnie dawano mi do zrozumienia, że jestem „Bydgoszczaninem drugiej kategorii” lub czymś podobnym. Jednak niezbyt mi to przeszkadzało, bo zawsze czułem się bardziej związany z Fordonem niż z Bydgoszczą jako taką. Dużą zasługę w tym miała moja rodzina, mieszkająca wiele pokoleń w Fordonie i na Pomorzu, które jest szalenie ważne dla fordońskiej tożsamości. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to Fordon stanowi południową granicę Pomorza, będąc bezpośrednim spadkobiercą pomorskiego Wy-

szogrodu. W świadomości mieszkańców Fordon zawsze był „pomorskim miastem”, chociaż kolejne fale przyjezdnych próbują mu przypisać wielkopolską bądź kujawską tożsamość regionalną, co niestety skutkuje powolnym rozmywaniem się tożsamości Fordonu. W opinii mojego dziadka i dużej liczby starszych mieszkańców Fordonu, których spotkałem całkiem wielu w swoim życiu, wyjazdem „za granicę” było przekroczenie Wisły, która oddziela Pomorze od Ziemi Chełmińskiej (związanej z Pomorzem jednak dość mocno). Fordon z Pomorzem, oprócz deklaracji przynależności do niego mieszkańców, łączą też miejscowe legendy, w których pojawia się książę Świętopełk II Wielki wizytujący Wyszogród czy nadający imię Bartodzieje wsi leżącej nieopodal (obecnie bydgoskie osiedle o tej samej nazwie). Specyficzny jest także język Fordoniaków, już praktycznie zapomniany, czasem pobrzmiewający pojedynczymi wyrazami w polszczyźnie starszych ludzi. Język mojego dzieciństwa, który pozwolił mi przeczytać ze zrozumieniem „Żëcé i przigòdë Remùsa” bez wcześniejszej znajomości kaszubskiego. O Fordonie jako południowej granicy ziemi kaszubskiej możemy przecież też przeczytać w tym wiekopomnym dziele Majkowskiego! Obok licznych germanizmów i jidyszyzmów w dawnej mowie mieszkańców Fordonu, występowały też mniej lub bardziej zaskakujące ciekawostki językowe. Fonetyka tej mowy jest też o tyle interesująca, że gdy chcę zapisać w niej zdanie, używam klawiatury kaszubskiej. Toteż owoce podebrane z ogródka sąsiada były „brzôdami z pachtë” a wędrowanie „wanożënim”. Niestety rozbudowa Fordonu i zamiana go z nadwiślańskiego miasteczka portowego w „bydgoską sypialnię” spowodowała wzrost ludności napływowej, a mowa, ze względu na liczne germanizmy, w czasach słusznie minionych była przez nauczycieli w fordońskiej podstawówce wybijana dzieciom linijką. W ten sposób pokolenie moich rodziców nie potrafi, poza kilkoma słowami, posługiwać się takim językiem jak ich rodzice. Dlatego ciężko spotkać już ludzi posługujących się płynnie i czysto mową, którą pamiętam z rozmów mojego dziadka z kuzynostwem, wujem Maksem - żyjącym 99 lat bratem mojego pradziadka - czy z kolegami dziadka ze szkolnych i młodzieńczych lat. Mową, której ubywało wraz z każdym pogrzebem kolejnego starego Fordoniaka, a która była żywym dowodem na wiekowy związek tego miasta z Pomorzem i pomorskością.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


1 O - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - r e c e n z ËJ Ô - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

DRACH, CZYLI DOBRY PAN BÓG Z BŁOTA Dôwid Miklosz

Jestem fanem pisarstwa Szczepana Twardocha. Mówiąc dokładniej, jestem tak naprawdę wielkim fanem jego doskonałej na wielu polach powieści Wieczny Grunwald (recenzja M. T. Meyera w Skrze nr 2/2014). Późniejsza Morfina oczywiście też była świetną powieścią i Twardoch jedynie potwierdził nią swoją już ze wszech miar zasłużoną mocną pozycję Pisarza, ale to Wieczny Grunwald jest dla mnie punktem centralnym mojego poznawania jego twórczości. Twardoch, choć śląski na przestrzał, w głównym nurcie swojej twórczości (arbitralnie - być może krzywdząco - z głównego nurtu usuwam publicystykę) tej śląskości unikał lub przemycał ją niezwykle delikatnie, „napomknieniowo”. Aż pojawił się Drach. Drach to narrator. Drach to prabóg. Drach to obojętny potwór. Drach to chtoniczność uświadomiona. To obserwujący nas uważnie bezkształtny

mrok ziemskich trzewi. „Człowiek, drzewo, sarna, kamień, ja. Wszystko to samo.” - tak Drach mówi o sobie i chyba nie sposób scharakteryzować go lepiej. Drach opowiada historię - historię ludzi, drzew, saren i kamieni. Opowiada historię Śląska, a w zasadzie historie śląskie. Od czasów pradawnych do czasów dzisiejszych – choć sam jest poza czasem, wszystko dla niego dzieje się jednocześnie. Dla nas doświadczanie czasu jest jak kroczenie ścieżką, pokolenie za pokoleniem, w tym układzie Drach z pagórka obserwuje tę drogę całościowo, od horyzontu do horyzontu, z perspektywy dla nas niedostępnej. I taka jest jego opowieść, „jednoczesna”; losy wszystkich bohaterów wydarzają się wspólnie, w tym samym miejscu, bo takimi je widzi Drach. Jakie to są historie? Śląskie. Tak po prostu. Wojna, praca, świniobicie, prokreacja, cudzołóstwo, więcej pracy i jeszcze trochę wojny. I Śląsk. Jego smaki, dźwięki i charakter. W tym konglomeracie losów splatają się dzieje kilku rodzin, kilkunastu czy kilkudziesięciu postaci. Narracja zapisana jest po polsku, ale dialogi są już polskie, niemieckie i śląskie. Bez tłumaczeń. Tym samym bardziej doświadczamy tego wielowiekowego, wieloetnicznego i wielowymiarowego Śląska. Jego złożoności. Nieoczywistości. Drach jest narratorem monotonnym, ale czegóż można się spodziewać po jaźni, która widziała już wszystko i istnieje od zawsze. Jest kilka zdań, które powtarzają się jak refreny, powtarzają się jak wszystko – jak narodziny i śmierć, jak pory roku. W taki sposób Drach daje nam odczuć po ludzku pojmowaną cykliczność w całej jej sile i banalności zarazem.

Trudno o tej powieści pisać zwyczajną recenzję, bo Drach jest niezwyczajny. Chętnie opisałbym go jako z natury swej pogański traktat eschatologiczny (podobnie zresztą jak i Wieczny Grunwald). Wszystko jest Drachem. Przez Dracha, z Drachem i w Drachu, w Tobie mroczny Ojcze wszechwidzący, wszelkie życie i śmierć... Nie czyta się Dracha łatwo, ale lektura daje wielką satysfakcję, jest bowiem Twardoch świetnym rzemieślnikiem słowa. Drach sprawia wrażenie bardzo przemyślanej konstrukcji, ale takiej, która z założenia nie jest łatwa w odbiorze. Być może niektórych ta książka odrzuci, być może nie każdy zdoła przebrnąć przez zawiłą i skomplikowaną historię ze Śląskiem w tle. Z perspektywy Pomorza jednak Drach nie jest tak straszny jak go maluję. Losy naszych pomorskich rodów, w których nie brakuje rodzin, gdzie część jest Niemcami, część Polakami, a część uparcie pozostaje Kaszubami, gdzie połowa rodziny to katolicy, a druga połowa to protestanci, w czasie wojen od wieków walczący po różnych stronach konfliktów itd. – pozwolą nam z większym zrozumieniem wczuć się w niejednoznaczną opowieść Dracha. Książka jest oczywiście, mimo dominującego tematu Śląska i śląskości, powieścią o wiele bardziej uniwersalną, a rozpatrywać ją jedynie pod regionalnym kątem byłoby wielkim i nieuprawnionym uproszczeniem. Sam Twardoch odniósł się do tego słowami: „A co do Śląska - podobało mi się to, co powiedział o tej książce Wit Szostak w Newsweeku: że Drach jest w tym samym stopniu powieścią o Śląsku, w jakim Czarodziejska góra o sanatorium.


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 1

Wie pan, rzeczywistość sanatoryjna w Czarodziejskiej górze jest potraktowana starannie, ale nie mamy wątpliwości, że jest to powieść o czymś innym.” Wkrótce po lekturze Dracha, sięgnąłem po powieść Janoscha (Horsta Eckerta) Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny. Powieść ta w głównym swoim zrębie jest groteską kumulującą śląskie poczucie humoru, rubaszne, niekiedy wulgarne, dosadne, które można

traktować jako sposób radzenia sobie z trudem egzystencji oraz z dziejowymi katastrofami. Kazimierz Kutz napisał o tej książce: „to diabelsko zabawna książka o krainie dzieciństwa słynnego dziś w świecie Ślązaka, który wyjechał do Niemiec w 1945 roku. Wydana w Polsce nieomal czterdzieści lat temu, jest cichą biblią humorystów. Opisuje życie śląskiego lumpenproletariatu w latach 30., w małej robotniczej osadzie nieopodal ówczesnej granicy pol-

sko-niemieckiej - tak, że można ze śmiechu spaść z krzesła.” Po lekturze Dracha, wydał mi się jednak Cholonek... równie mroczny, potworny i przytłaczający. Dzięki temu wiem, że Drach pozostawił we mnie coś... coś, co jednak trudno mi nazwać. Najlepiej mój nastrój oddaje cytat z Fryderyka Nietzschego: „Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie.” Tego rodzaju mentalny osad pozostawiają w nas zazwyczaj książki istotne.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - n o w i n ë - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Kaszëbsczi a szląsczi Facebook Glosno sã stalo czej firma Samsung wprowadzëla do swich nônowszëch móbilk òficjalną szląską jãzëkòwą wersëjã. Pòdskôcony nym Szlązôcë przëszlë nazôd do ùdbë ò zbieranim wniósków do administracëje pórtalu ò wprowadzenié szląszczëznë do Facebooka - ë pòsebrelë jich czilenôsce tësyńców! Przëcygnãlë tim ùwôgã pórtalu ë dostalë pòzytiwną òdpòwiesc. Tlomacze ju rëchtëją jinterfejs na szląsczi. Ùdbã chùtkò pòdchwacëlë Kaszëbi ë wëstartowalë z taką samą akcëją. Dozérô ji przédnik ferejnu Kaszëbskô Jednota Mateùsz Meyer. Donëchczas ùzdarzëlo sã pòsebrac przez 3 000 wniosków. Donąd nieòficjalny dólny jich limit, z jaczim Kòrsykanóm ùdalo sã wëbiôtkòwac swòjã jãzëkòwą wersëją, to 7 tësyńców. Facebook jidze przezerac w cziledzesąt mòwach, mizë drëdżimë pò katalońskù, baskijskù, frizyjskù ë farerskù. Wicé ò kaszëbsczim fejsu òdowieta sã tu: facebook.com/kaszebsczijinternet. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Kaszëbi w krôj! Pòmarénk Dënëszka, tradicyjny kaszëbsczi żeglowi bôt z zalogą z Jastarnie, dôl sã na dwaniedzelny rejs wkól calégò Pòmòrzô pò pòlsczi stôrnie grańcë. Jadącë rzéką ë mòrzã, Jastarnicë nawiedzają wiele wôżnëch w kaszëbsczi historëji gardów, m.jin. Dërszewò, Nakel, Szczecëno, Wòlëno a Kòlobrzég. Kapténa Jan Gwardzëk z zalogą mają przińc nazôd do Jastarnie 28. maja. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Maturë, maturë... Latos maturã z kaszëbsczégò jãzëka zdôwô 23 sztëk lëdzy. To, mimò zwikszającé sã lëczbë szkół ùczącëch kaszëbsczégò, jesz mnié jak lońsczégò rokù. Co jednak cekawé, mómë w tim rokù deklaracëje z Krakòwa, Warszawë ë Łodzë. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - z ô c h ã c b a - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


1 2 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Baskijsczé dzecë ùczą sã ò Kaszëbach Artur Jablonsczi, skaszëbil ë przeredagòwôl Macéj Bańdur Baskòwie ë Kaszëbi dzelëlë sã swòją swiadomòscą w rozkòscyrzanim rodny kùlturë, jãzëka ë przede wszëtczim - nôrodnégò pòczëcô.

baskijskù, dostôwôl piestrzéń, jaczi miôl nosëc òb cali tidzéń jakò céch gańbë. Czejbë tidzéń minąl, tejbë ùczeń dostôl bicé. Miôl jednak szansã zrobic sã rëchlé wòlnym - ë ùdac jinégò Ferejn Kaszëbskô Jednota przëjąn zaprosënë òd ùcznia, chtëren òdezwôl sã pò baskijskù. A tej szkólnëch, absolewentów ë starszich ùczniów z nowi òbskôrżony przëjimôl piestrzéń. Tak jak na Baztan Ikastola w prowincu Nafarroa a wëslôl Kaszëbach, w wielech familijach przekazowanié do Kraju Basków szescpersónową delegacëjã. Na rodnégò jãzëka z generacëje na generacëjã òstalo przelómienim strëmiannégò ë aprëla Kaszëbi przerwôné. Dlô òdrodë baskijsczi kùlturë barzo nawiedzelë przëdolé Baztan, chdze pòznôwelë wôżné bëlë aùtonomiczné szkòlë Ikastola z baskijbaskijską kùlturã, tamòszną systemã edukasczim jakò jãzëkã naùczaniégò. Pierszô takô szkòla cëje ë jinicjatiwë promùjącé baskijsczi jãzëk. òtemkla sã w 1914 r., dzys to dô ju 101 taczich szkól. Nôwicé czasu delegacëja Jednotë sã gòscëla w ElizonTo dô na swiece kòle 3 100 000 Basków, wikdo, chdze do Baztan Ikastola czãszczi 200 ùczniów. szosc mieszkô we sztërzech rejonach we Na przëwitanié Kaszëbów przërëchtowalë programã, Szpańsce: Gipuzkoa, Bizkaia, Araba a Nafarw jaczi przedstawilë nôwôżniészé elementë baskijsczi roa. Dosc wielgô miészëzna mieszkô téż pò kùlturë ë rozpòwiôdelë ò dzejach Krolewstwa Nawarë. W drëdżi stôrnie grańcë, we Francëji. Jednak szkòli bél wëstôwk ò Kaszëbach, bëlë widzec kaszëbsczé blós mnié jak czwiôrti dzél Basków gôdô w fanë a céch. Delegacëja mia leżnosc rozpòwiedzec ò swòji swòjim rôdnym jãzëkù, co je sparlãczoné rodny kùlturze ë miec dzél w ùczbie baskijsczégò jãzëka. téż z nônowszą historëją. Chòc dzysô basczëzna mô status ùrzãdowégò Przëjôzd Kaszëbów ceszil sã wieldżim zajinterejãzëka we trzech prowincach, jesz za sowanim baskijsczich a szpańsczich mediów. Pò rządów jenrôle Franco Baskòwie bëlë rézy do Kraju Basków ë dokònanim sã ò efektiwmòcno diskriminowôny. Ale histonoscy naùczaniô w szkòlach taczich jak Ikastola rëja tãpieniô jejich kùlturë sygô wiele nôleżnicë Kaszëbsczi Jednotë są dbë, że nôwëższi rëchlészëch czasów. Wôrt tu chòcô czas jesz rôz pòdebatowac ò szkòlach, w chtërnadczidnąc ò 200 latach wëzwëskanëch fizyka, matematika a wszëtczi jiné prziwaniô przez szpańsczëch szkólnëch biorë bë mialë bëc wëklôdôné pò kaszëbskù. metodë „piestrzenia”. Ùczeń, chtëren bél przëlapiony na gôdanim pò - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


-- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 3

Przez cekawòsc móm żałosc abò z żëcégò mazursczégò emigranta – dzél drëdżi: christiania pioter szatkòwsczi

I sedzôł jô w ti swòji Deńsce. Tak jak jô ju pisôł, wszãdze spòkójno, lëdze, chtos bë chcôł rzec, jak robòtë kąsk. Wstają z wërów, jidą zrobic co mają do zrobieniégò na dzys, a pózni jidą nazôd dodóm. Ni ma placu na emòcëje, na redosc, na smùtk. Eins-zwei-drei, le pò deńskù – en-to-tre. Bëł taczi czas, czej jô ju ganc ni miôł wiarë, że pòtkóm tuwò cos abò kògòs, co bë sprawiło, że mòje òczë bë sã rozwarłë czejbë miałë z òrbitów wëlecec. Mater dei, jak baro jô bëł najiwny! Jaczi bë ùłożony nen nôród nie bëł, kò wiedno sã dô nalezc lëdzy zbùntowónëch! I tuwò, w Kòpenhadze, bùnt mô jedno miono – Christiania. Christiania to je plac, w chtërnym sã zebralë wszetczi Denowie, co mielë ju dosc. Wszëtczégò. Nëkaniégò za dëtkama, za szosã, ale téż za państwã, chtërno chce wiedzec co Të zjôd, z kògùm sã widzôł, në... i czë Të gôdôsz „chcemë le!” - a pózni jes dëcht głodny ë môsz szpôs ze wszëtczégò. Jo, dobrze mëslita! Jidze ò taką roskã, z chtërną biôtkùje całi swiat, Deńskô téż. Gôdelë lëdze, że tam lepi nie lezc. Że w pësk je mòżno dostac abò że chtos weznie mòje dëtczi z rubzaka. Ale jednégò dnia jô pòlôz. Nié sóm, kò jô jem zestrachany Ósteùropejczik. Miôł jô kąsk strach. Christiania to je taczi plac, chtëren gôdô nama wiele ò Danemarkù. Bò to je dzél Kòpenhadżi, gdze deńsczé prawò za baro nie trafiô, a bëł taczi czas, że òni (ludkòwie tuwò żëjący) sã sami rządzëlë na reglach wòlny repùbliczi. Pò drëdżi wòjnie bëłë tu kòszarë. Ale Deńskô nigdë (në, wnetka nigdë) za biôtką nie bëła za baro, tej i żôlnérzi nie bëło nót – i tak nen tësąc abò dwa tësące sztëk lëdzy nick nie dôwalë w zëmny wòjnie, dze szło ò atomówczi. I taczé kòszarë wzãlë so hipisowie. Kùlturowô rewòlucjô i tuwò sã nalazła, w kraju zabëtim

przez Bòga a lëdzy. Wiele dzesątków lat nazôd nen plac stôł sã òstoją wòlnotë a wòlny miłotë. I co je nôwôżniészé, deńsczi rząd nié blós to tolerowôł, òn z nima jaczés ùmòwë robił! Ùgôdalë sã tak – wa hipisowie so tu żëjëta, kùrzëta so nã trôwkã, a më tuwò nie wchôdómë, jeżlë naju nie zarôczita. W Óstblokù to bë ani dzysô nie przeszło. Në tej jô wlôz. Wszãdze fùl lëdzy. Ruchna w farwach tãdżi – jak chtos sã pstro òblekôł, bëło mòżno przewidzec, że òn tu mieszkô. Ale i tak nôwicy bëło turistów – kòżdi, chto do Kòpenhadżi przëjachôł, chcôł chòcle rôz to ùzdrzec. Chëczczi snôżo wëmalowóné, wszëtkò chãdodżé – nicht bë nie rzek, że tu jakôs patologiô żëje. Czedës szaré kòszarë, terô swiat dlô ùmãczonëch chùtczim żëcym. Na centralnym placu fùl krómiszków. Ale tuwò Të bë nie kùpił chleba abò mléka. Tuwò lópczi, bòngòsë... Samégò zelëska nie bëło. Në, bëło, ale pòd ladama... Òd pôrã roków corôz czãszczi są tu szandarzë. Rząd – z prawicë - so jakąs głupòsc to łepa wbił, że nëch lëdzy je nót doprowadzëc do ùżëwalnoscë. Bò tak so, wej, wòlni? Nié, jak to tak?! A òni są szczestlëwi. Żëją so pòkójno, nie robią tôklów. Mają familie, jich dzecë mają tu nawetka przedszkòlé! Je jezórkò, nad chtërnym w cepłi dzéń jidą lëdze piknikòwac, tam z wòlna płiwają kaczczi. Je lask. I tak długò, jak tu nicht z trôwką nie biôtkòwôł, tak długò nie bëło tu mafie. Terô ju je. Bò nót miec òchronã, bò chtos mùszi pilowac, bò je nót zòrganizowac ewakuacëjã, jak państwò wchôdô. A cziledzesąt lat môłi handlôrze przedôwelë trôwã, całô Kòpenhaga mia plac do òdcãcô sã òd swiata na sztócëk. Kòmùs sã to nie widzało. Nie chcã terô wińc na jaczégòs dzejarza Wòlnëch Kònopel. Jô nie jem za ani procëm Christianie. Òna nie je ani dobrô, ani lëchô. Òna je jinszô. A jô jem za tim, cobë nie niszczëc niepòwtôrzalnëch placów.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


1 4 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

PRUSOWIE - STŁUMIONY DUCH MAZURSKIEJ ZIEMI Pioter Szatkòwsczi Prusowie – na dźwięk tego niepozornego, trzysylabowego slówka wielu mieszkańców Warmii i Mazur wzdrygnie się. Nie dlatego, że ma coś przeciwko Prusom. Zwyczajnie zadziała tutaj seria prostych skojarzeń: Prusowie – Prusacy – Niemcy – zabory i wojna. Czy nie powinno nam być nieco wstyd, że w XXI wieku, w dobie wielkich słów o edukacji regionalnej, większość mieszkańców nie ma świadomości, że Prusowie to nie Niemcy? Mało tego, to lud, który germanizacji opierał się przez pięć wieków, by zamilknąć na kolejne trzy stulecia (choć nie na zawsze, o czym dalej). Druga, nie wiem czy nie częstsza obiegowa opinia wśród dzisiejszych rezydentów Warmii i Mazur brzmi następująco: Prusowie zostali wycięci w pień przez Krzyżaków. Wierzę, że nadszedł czas, by odczarować przeszłość. Historia Prusów Prusowie to lud bałtyjski, więc najbliżej spokrewniony z Litwinami i Łotyszami, posługujący się językiem, który analogicznie swoimi cechami jest pokrewny litewskiemu i łotewskiemu. Lud ten stał się tak naprawdę ofiarą z jednej strony polityki możnych średniowiecznego świata, ale też i własnego konserwatyzmu kulturowego (być może pokojowe przyjęcie chrześcijaństwa zapobiegłoby katastrofie). Prusowie zostali podbici przez Krzyżaków w trzynastym stuleciu i od tego czasu wciąż pozostawali pod wpływem kulturowym różnych obcych grup. Ich heroiczna walka o ocalenie niezależności i własnej rodzimej wiary skończyła się po 50 latach bojów i trzech nieudanych powstaniach antykrzyżackich. W wyniku walk liczba ludności pruskiej spadła o połowę (ze 150-200 tys. do 75-100 tys.). Część ratowała się ucieczką na Pomorze, do Polski czy Litwy, dlatego też do dziś można znaleźć ślady pruskiego pochodzenia wśród mieszkańców tych ziem. Pruską proweniencją legitymują się chociażby przedstawiciele rodu szlacheckiego Prus, których w Polsce nie brakuje. Podobnie twierdzi się, że nieco substratu pruskiego mają w sobie Kaszubi i Kociewiacy czy mieszkańcy pogranicza białorusko-litewskiego. Ponoć na leśno-bagiennych rubieżach w okolicach Grodna osiedlili się uchodźcy po powstaniach. Do ciekawych można zaliczyć fakt, że rosyjski spis ludności z końca XIX wieku podaje 30 tysięcy osób uznających się za potomków Jaćwingów. Jeszcze inni ponoć do niedawna mówili o sobie, że są Barcjanami (jedno z plemion pruskich, znane w źródłach między innymi z budowy mostów), choć nie byli w stanie wyjaśnić, co to oznacza.Regres demograficzny okazał się jednak wcale nie tak wielkim

problemem, gdyż dziś uważa się, że straty ludnościowe zostały wyrównane w naturalny sposób i u progu piętnastego wieku na ziemiach pruskich żyło znów 150 tysięcy przedstawicieli tego ludu. I choć byli prawdopodobnie najliczniejszą grupą, to ich znaczenie było marginalne, stąd też zubożali i zniewoleni Prusowie stopniowo asymilowali się z napływającymi Niemcami, Litwinami czy Mazowszanami. To ci ostatni właśnie dali początek Mazurom. Język pruski i jego wymarcie; różnica między Prusem a Prusakiem Wraz z asymilacją stopniowo zapomnieniu ulegał też język Prusów. I choć jeszcze w XV i na początku XVI wieku nawet na Warmii i Mazurach potrzebowano nieraz tolków – tłumaczy niemiecko-pruskich, którzy zajmowali się między innymi ustnym przekładem mszy świętych, to żywioł pruski kurczył się z pokolenia na pokolenie. Wyraźnie germanizacja przyspieszyła po reformacji, wraz z nowym otwarciem się na Prusów. Co nie udało się Krzyżakom przy pomocy siły i dyskryminacji, udało się władzom protestanckich Prus przy pomocy nowej religii. Tu pojawiają się ci mylący Prusacy, przez których wszyscy utożsamiają Prusa z militaryzmem i zaborami. Prusakiem był każdy mieszkaniec Prus Książęcych czy Królewskich, niezależnie od pochodzenia. Zatem każdy Prus był Prusakiem, ale nie każdy Prusak był Prusem. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że Prusowie jako warstwa najniższa nie mieli szczególnego znaczenia w swoim państwie i nijak nie da się ich łączyć z militaryzmem państwa pruskiego, w którym wiodącą rolę pełniła niemieckojęzyczna arystokracja. Mimo że pośrednio z powodu protestanckiego otwarcia się na języki narodowe


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - R E P Ò R T Ô Ż A - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 5

pruska mowa wymarła na początku osiemnastego wieku (wraz z prawdziwym, świadomym nawróceniem na chrześcijaństwo szło też zniemczenie i porzucenie starej kultury), to dzięki luteranom mamy bezcenne zabytki językowe – trzy katechizmy po prusku zawierające ponad 130 stron tekstu. Ostatni użytkownicy języka pruskiego, którzy żyli na Półwyspie Sambijskim, ulegli germanizacji po epidemii dżumy w latach 1710-11. Mimo tego według wyliczeń (a także częściowo potwierdzają to badania genetyczne), nawet 40% mieszkańców sprzed 1945 roku na tych ziemiach pochodziło od Prusów, co chyba wyklucza teorie o fizycznym wymarciu czy „wytępieniu”. Mamy więc dziś wielu ludzi rozsianych po świecie, których przodkowie w różnych epokach przyjęli kulturę inną niż bałtyjsko-pruska. Do czego to może doprowadzić? Pruski renesans – bilāi Tū prūsiskai? (Czy mówisz po prusku?) Katechizmy po prusku, o których była mowa wcześniej, są istotne szczególnie z dzisiejszej perspektywy. Dlaczego? Ano dlatego, że w latach 80. ubiegłego wieku pojawili się ludzie, którzy zaczęli żmudny proces standaryzacji języka Prusów, a katechizmy jako spójne teksty dawały ogląd gramatyki i składni, zaś krzyżackie źródła stanowiły słowniki i pojedyncze słówka. Podwaliny w swoich opracowaniach dali jeszcze niemieccy naukowcy sprzed wojny, ale to Toporow, Mażiulis i Palmaitis – trzej lingwiści, byli tymi, którzy naprawdę zebrali wszystkie źródła i dali gotowy „produkt” pod postacią odbudowanego języka pruskiego. Choć był to przede wszystkim przedmiot ich pracy i pasja, szybko okazało się, że pojawiają się ludzie, którzy z różnych powodów chcą tę mowę posiąść. Jedni, bo dokopali się do pruskich przodków w genealogii, inni, bo pochodzili z tych terenów, choć być może nie mają w sobie krwi Prusów, a jeszcze kolejni, by nareszcie poczuć au-

tentyczny związek z ziemią, którą zamieszkują od maksymalnie dwóch-trzech pokoleń. Niezależnie od siebie powstały niewielkie społeczności w Niemczech, Polsce, w Kaliningradzie czy na Litwie. Dziś pruskim posługuje się ledwie kilkadziesiąt osób, ale najciekawsze wydarzenia już miały miejsce – w Kaliningradzie żyje pierwsze po 300 latach dziecko, które jest wychowywane dwujęzycznie, a jednym z języków domowych jest właśnie pruski. Na świat przychodzą kolejne, których rodzice deklarują podobne zamiary. Z tego względu SIL International, instytucja zajmująca się katalogowaniem języków, uznaje pruski za język ożywiony. Stawia to nasz region w wyjątkowym szeregu obok Izraela, Wyspy Man czy Kornwalii, gdzie w różnym stopniu udało się przeprowadzić podobne działania. Wydano płytę z muzyką folkową po prusku (litewska grupa Kulgrinda), ukazała się antologia krótkich tekstów i słownik współczesnego, ustandaryzowanego języka. W mowie starych Prusów pisze się także w Internecie i to jest chyba znak naszych czasów, że w erze globalizacji znajduje się przestrzeń także dla tak małych grup i społeczności. Na początku tego roku ukazało się pierwsze w historii dzieło literatury światowej przetłumaczone w całości na ten prastary język – Mały Książę Antoina de Saint-Exupery’ego, wydany przez Stowarzyszenie Prusów Prusaspirā. Książkę można nabyć drogą elektroniczną. Jeśli chce się posiadać coś, co wyrasta z ducha staropruskiej, mazurskiej ziemi, to właśnie taki tekst po prusku może być dobrym rozwiązaniem dla naszych biblioteczek. Rzadkie i nasze, regionalne. A kto wie? Może to będzie pierwszy krok do poznania podstaw języka dawnych mieszkańców Mazur i innych części Prus, ot tak, z ciekawości? Nasz region ma bogatszy bukiet niż mogłoby się wydawać i „sprawa pruska” jest kolejnym aromatem, który sprawia, że Mazury smakują jeszcze lepiej. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Pokochaj Mazury – www.pokochajmazury.com.pl

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - KÒ M IKS - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


1 6 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Kaszëbsczi szprétk Paùel Pògòrzelsczi

Zanim od ogółu przejdziemy do szczegółów, czyli dodatków, należy jeszcze poświęcić kilka akapitów strojom o randze wyższej niż zwykły garnitur. Zapewne większość czytelników nie będzie miała okazji pojawić się we fraku na balu w Operze Wiedeńskiej albo w surducie na weselu członka rodziny królewskiej, jednak coraz więcej mężczyzn, także w Polsce, posiada w swojej szafie smoking. Mogę to zaobserwować choćby po swojej rodzinie. W ubiegłym roku na weselu pojawiło się czterech mężczyzn w smokingach, czyli o czterech więcej, niż w podobnym gronie dziesięć lat temu. Smoking to dwu- lub trzyczęściowy garnitur, składający się z zawsze czarnych spodni z pojedynczym lampasem oraz czarnej lub białej marynarki. Biała z reguły kojarzona jest z przyjęciami w biały dzień w ciepłych krajach (podobnie jak w poprzednim artykule, posłużę się tu wizerunkiem Humphreya Bogarta w Casablance). Niezależnie od koloru marynarki i pory dnia, do smokingu zakłada się czarne buty. Trzecią częścią jest albo kamizelka z głębokim wcięciem (także czarna), albo tak zwany pas hiszpański (najczęściej czarny lub bordowy, ale zdarzają się różne warianty kolorystyczne). Pod szyją zawiązuje się muchę (jeśli uda się dostać wiązaną – kiedy zamawiałem smoking, znalezienie w Trójmieście czarnej, wiązanej muchy zajęło mi więcej czasu, niż krawcowej uszycie całego zestawu) – zazwyczaj czarną lub dopasowaną do pasa, jeśli jest w innym kolorze. Koszula oczywiście musi być jednolicie biała – z guzikami zakrytymi plisą, choć najbardziej elegancka jest

wersja z wyjmowanymi metalowymi guzikami, które można dostać w komplecie ze spinkami do mankietów. Jeśli chodzi o kołnierz, osobiście wolę łamany, choć niektórzy wybierają wykładany, argumentując, że zapięcia czarnej muchy będą zbytnio się wyróżniać na białym tle koszuli, dlatego kołnierz łamany należy łączyć tylko z frakiem i białą muchą. Marynarka smokingowa może występować w wersji jednoi dwurzędowej, z klapami w szpic lub szalowymi. Frak jest najbardziej eleganckim i formalnym strojem męskim. Zakładany jest wyłącznie wieczorami, na uroczystości najwyższej rangi. Składa się z krótkiej czarnej, dwurzędowej marynarki z długim ogonem z tyłu – zawsze rozpiętej, czarnych spodni z podwójnym lampasem oraz białej kamizelki, białej koszuli i białej muchy. Całości może dopełniać cylinder. Spotyka się także nieformalne wersje z czarnym lub białym pasem smokingowym zamiast kamizelki (głównie wśród tancerzy, gdyż pas mniej krępuje ruchy niż kamizelka) oraz z czarną muchą (kelnerzy najbardziej wytwornych restauracji). O ile jak wspomniano wyżej, większość czytelników zapewne nigdy nie będzie miała okazji założyć fraku, o tyle smoking, jako strój uniwersalny, jest naprawdę dobrą inwestycją. Pasuje na wesele (zarówno dla pana młodego, jak i gości), na wyjście do opery, na studniówkę albo jakikolwiek inny bal. I może właśnie studniówka jest dobrą okazją, żeby zamówić swój pierwszy smoking (tak jak to było w moim przypadku).

*

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Elegancczi szprétk Florësz Cenôwa (1817-1881)


-- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - P ÒEZËJ Ô - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 7

GRACJANA PÒTRËKÙS

zaprzeczyła głową zaprzeczyłeś głową bo była jakaś szansa jakiś cień negował wychodząc zza głowy jakiś cień potrząsał włosami spiętymi myślami

czej lëpë wiedzą chcã widzec no niebò ju wiedno czej kùńczi sã Słuńce ë swiecy cygaréta czej lëpë widzą

autobus odjedzie mi za godzinę z suchego rana wstałam i postawiłam się w sytuacji było ciemno bywało że to jeszcze noc wstałam niecierpiąca zwłoki spod zielonego autobusu


1 8 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - G ALE R ËJ Ô - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

ÒRIENT

ŁUKôSZ BAńDUR


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 1 9




2 2 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - ù c z b a - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

nr 5 Kaszëbsczi nié do

pòczãtników

Macéj Bańdur Chùtczi kùrs kùrzeniégò pò kaszëbskù Temiznowi słowôrzk kùrzëc, czadzëc - palić (tytoń itp.) kùrzélc - palacz sztrëchólca, szplétka - zapałka pipa - fajka krzoska - 1. zapalniczka, 2. dawniej: krzesiwo czadzelëzna, dim - dym tobaka - 1. tabaka, 2. tytoń, liście tytoniu jindijsczé kònople, mariczka - konopia indyjska cygara - cygaro cygarétë - papierosy cygarétka - cygaretka Tekst 1. Klëczi (pòl. Kluki), stôlpsczi kréz To bél jeden skòtôrz, a ten pas dobëtk òb noc, a tej wòn kùrzil pipã tëbaczi. A tej jemù wëszed wòdżeń, a wòn (ch)côl zakùrzëc. A tej wòn krôl do widzeniô na jiny sztedze wòdżeń a tej wòn szed do tô (tegò) wògnia. A ga wòn do tô wògnia przëszed, tej tam leżôl czôrny bùla (...), ale ten bùla jô (jegò) nie (ch)côl przëpùscëc do nô (negò) wògnia. Tej wòn rzek: bùla wòt wògnia, a jô do wògnia! A wòn pòcząn bùlã mlocëc z palëcą. A tej wòn miôl krziże na palëcy wòt tëbaczi kùrzeniô, a tej wòn mù ni móg nic wùczënic. A tej wòn szed do nô wògnia ôs sã (ch)côl wãgle na pipã pòlożëc a miészôl w nym wògniu. A tej ta palëca nó sã wòbra zloto, ale të wãgle, co wòn na swą pipã pòlożil, të nie (ch)calë palëc a lik wëszlë. Tej wòn szed bar-zo gòrzny do swô (swégò) dobëtkù trëdżi. Ale wòn nie wiedzôl, co wòn miôl zloto na palëcy. A ga zawitro wòn przëszed dodóm na frisztik, tej wòn pòstawil nã palëcã za dwiérze. A tej ten gòspòdôrz krôl do widzeniô nã palëcã, a jô pitôl, dze wòn tã palëcã krôl. A tej wòn szed z nim nó to miastkò, dze ten bùla wù tô wògnia leżôl. A ga ten gòspòdôrz z tim skòtarzã przëszla, dze ten bùla miôl leżalé, tam bëla calô grëpa zlota zmiészónô.

skòtôrz - pasterz dobëtk, skòt - bydło szteda - miejsce ga - kiedy palëca - laska, kij ôs - oraz lik - ciągle, zawsze gòrzny - wściekły trëdżi - z powrotem krôl - dostał zawitro - tu: rano miastkò - 1. miejsce, 2. miasteczko Objaśnienia: Protetyczne w przed o i u w gwarach słowińskich było niegdyś charakterystyczne dla całego Pomorza Zachodniego, co zachowało się w wielu nazwach miejscowych, np. Wusterwitz, dziś Ostrowice w powiecie drawskim. Cecha ta sięgała aż do Połabia, por. połabskie vån, våtrük i kasz. òn, òtrok. Protetyczne v/w jest znane także z innych języków słowiańskich, m.in. czeskiego i białoruskiego. Źródło: Lorentz F., Slovinzische Texte, Petersburg 1905

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 3

od hodowców brukselek, uznanie w świecie, ruchy hodowlane w całej Europie, dzieje się! I nawet ja sceptyk, ironista, felietonista - nie mogę tego nie doceniać. Zdobycze ostatnich dwóch dekad to dla kaktusów Złoty Wiek. Na szczęście jako dziecko tych dwóch dekad mogę korzystać ze swojego wieku. Uważać, że nie było nic przede mną. Jaki naród, tacy rewolucjoniści.

TU BĘDZIE KASZUBSKI TYTUŁ JAN JABLONSCZI ZŁOTY WIEK Podlałem kaktusa. Teraz muszę go odłożyć na miejsce. Postawiłem na parapecie. Kij, zasłania go firanka. To na półce. Też nie, zaraz go strącę łokciem, jak będę przechodzić. Na stole jest już manierka z gryfem. Na telewizorze kiwający głową pies. W mordę. Czy inni hodowcy też mają takie problemy? W końcu siadam na środku pokoju. Opowiadałem już szkaradzie o stowarzyszeniach hodowców i o tym, jak go znalazłem w sobie, kiedyś tam, gdzieś tam. Siedzę ja, obok kaktus. Patrzymy. Obaj cierpimy na krótkowzroczność. Gdybyśmy patrzyli szerzej, widzielibyśmy Złoty Wiek. Bo kiedyś takie siedzenie i patrzenie nie było wcale oczywiste. Że o kaktusie uczy się w szkołach, że symbole kaktusa są na podwójnych tablicach, że większościowi hodowcy buraków dają pieniądze na mniejszościowe hodowle kaktusów, ho, ho! Kiedyś można było tylko pomarzyć! A tu jeszcze wparcie

Więc mówię kaktusowi. „Nigdy” też ma początek i koniec. Ale o „zawsze” wiadomo tyle, że nigdy nie występuje. Masturbowanie się Złotym Wiekiem bez patrzenia w przyszłość doprowadziło już kilku hodowców do intelektualnego grobu. Podobnie jak wieczne narzekanie. Ani jedno, ani drugie nie działa inspirująco na młodych, mówię tu o dzieciach i nastolatkach, bo tych najbardziej kaktusom potrzeba. To, co działało na óczesnych dziestolatków, nie działa już na osoby urodzone w trzecim milenium. „Mnie to nie nawilża” usłyszymy od dziewcząt w gimnazjach. Kaszubi przed trzydziestką są w o tyle głupiej sytuacji, że oprócz zastąpienia starej generacji, muszą od razu zadbać o przyjście nowej. I nie, nie jest to oczywiste. Zapładniajmy więc! A my zakazujemy masturbacji. Ja i on. Erotyczny język z resztą jest tu na miejscu, bo zauważyłem, że personifikuję kaktusa. Na tej samej zasadzie część hodowców nadaje imiona swoim penisom. Wacław, na przykład. To też jest zgubne, bo tak penis, jak i kaktus w jednych majtkach się udusi. Nie może mieć więc właściciela-egoisty. I ten właściciel nie może traktować kaktusa jak swój prywatny folwark. Kultura kaszubska musi być po coś i dla kogoś, a nie żeby promować twórców. Łatwo o tym zapomnieć, gdy się wejdzie w politykę. Dzielmy się myślami, przywołujmy wspomnienia, pokrzepiajmy, oczyszczajmy, dajmy rozrywkę, lub czymkolwiek jeszcze może być kultura. I tępmy kompleks małego członka. Miło tak pisać w formie manifestu, kiedy nie ma miejsca na wątpliwości. Przyjemnie jest polaryzować, to zalety wieku. Kaktus poszerza mi horyzonty, wydobyłem z niego szereg wartości. Myślę, jak tu go wykorzystać. Do zapładniania, na przykład. Innymi słowy, jak zrobić coś dla innych ludzi. Na razie siedzę na środku pokoju, szukam dla niego miejsca. Kłuje. Mam nadzieję, że Ciebie też.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


2 4 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

JAK ZARABIAĆ NA KULTURZE KASZUBSKIEJ JAN JABLONSCZI

Po co właściwie uczycie się kaszubskiego – pytam trzydziestoosobową grupę licealistów. Mnie ze szkół średnich wyrzucano dwukrotnie, nie miałem serca do edukacji. Teraz jednak na zaproszenie nauczyciela języka kaszubskiego współprowadzę lekcje, więc pytam. Siedzę na ławce, oni w ławkach, rozmawiamy. Ktoś lubi teatr, ktoś inny chce zostać gwiazdą telewizji, ktoś pisze, a inny ktoś przychodzi tu dla ciekawych zajęć. Niektórzy mają kontakt z językiem w kaszubskich rodzinach, w domu. Niektórzy nigdy się nim nie interesowali, nie słyszeli. Przyszli z ciekawości czy dla wycieczek w ramach przedmiotu. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby połączyć kaszubską kulturę z pasją. Spojrzeć na nią jak na narzędzie do osiągnięcia celu. Uczymy w szkołach języka kaszubskiego osoby, które nie patrzą na ten język jak na praktyczną umiejętność. Głupi z nas naród. Liczą się znajomości Trzy lata temu zostałem na lodzie. Z własnej głupoty zawaliłem ostatni rok liceum. Nie miałem doświadczenia w żadnej pracy poza polewaniem piwa w barze. Chciałem być aktorem, chciałem być gwiazdą, chciałem zwiedzać świat, chciałem zarabiać na własne fajki. Nie wiedziałem jak. Po znajomości dostałem się do redakcji Radia Kaszëbë, jako przynieś-podaj-pozamiataj. Załatwiłem też staż dwóm znajomym, bo bez znajomości – nie ma się co oszukiwać – trudno jest wystartować z własnymi marzeniami. Po kilku miesiącach nauki jako reporter zacząłem relacjonować słuchaczom wydarzenia z Kaszub. Od otwarcia nowego chodnika, przez zmiany w unijnym prawie, po działania ludzi dobrej woli. Jakbym dostał do ręki własny kawałek świata i musiał go poznać z każdej strony. Zobaczyłem wtedy, że kaszubski (w sensie terytorialnym czy duchowym) świat jest tak mały, że wszyscy znają wszystkich. Wtedy jeszcze odbierałem to jako wadę, ale szybko przekonałem się, że na co dzień mam kontakt z wydawcą książek, przedstawicielami mediów, z politykami, z dyrektorami ośrodków kultury, a do tego wszystkiego poznaję ludzi, którzy znają ludzi. Zaletą małych społeczności jest to, że informacje bardzo szybko

się w nich roznoszą. Tworzą się znajomości. Zawiązują przyjaźnie. Masz pasję, pomysł na biznes, jesteś kreatywny, czy szukasz inspiracji? W małej społeczności łatwiej jest zacząć, to jej zaleta. Zacząłem szukać innych zalet kaszubskiej kultury. Po co mi to kaszubstwo? Wszyscy ci ludzie, których poznałem, byli bardziej cwani ode mnie – mówię licealistom. Bo wiedzieli, czego chcą. A nawet jeśli nie zawsze wiedzieli, to i tak działali. Nie stali w miejscu. Naginali otaczająy ich świat do swoich potrzeb. Z czym kojarzy Wam się świat kaszubskiej kultury? Prawdziwa odpowiedź na to pytanie wymaga odpowiedniego nastroju. Świeczki, kadzidełka, brak dorosłych w otoczeniu - w końcu mówią. Kaszubskość kojarzy mi się ze skansenem, ze strojami, z festynem, z nudnymi książkami, z tabaką. Generalnie przypał. No i masz. Takie spojrzenie na świat wynika trochę z niewiedzy, z braku informacji. Bo w kaszubskiej kulturze na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia naprawdę dzieją się ciekawe rzeczy. Możnaby ten czas nazwać złotym wiekiem. Ale dla obecnych nastolatków ten złoty wiek, ta kultura, nigdy nie była interesująca. Tysiące nastolatków, studentów, ma ją po prostu gdzieś. Nie wszyscy, ale duża większość. Mimo, że pokolenie obecnych dwudziesto- czy trzydziestolatków działa sprawnie, to kierunek i metody tych działań stają sie już niemodne. Dobra – wracam do tematu – a mnie kaszubska kultura kojarzy się z hajsem na własne marzenia. Nowe światy, nowe możliwości Dwa lata temu topiłem się w rzece 15 tysięcy kilometrów od Kaszub, na Syberii. Wyjechałem tam jako pracownik Radia, przez dziwny splot znajomości, układów, ludzkiej uprzejmości, a przede wszystkim możliwości, jakie daje kaszubska kultura. Spełniłem jedno ze swoich marzeń i zyskałem ciekawy wpis w CV. Rok później koleżanka w moim wieku dostała podobną szasnę, niemal samodzielnie prowadząc duży projekt edukacyjny związany z literaturą kaszubską. Plus pięćdziesiąt do respektu i pozycji społecznej, a przecież oboje byliśmy bez doświadczeń


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 5

zawodowch. A nie jesteśmy jedyni. Kolega juz któryś sezon prowadzi kaszubski program w telewizji, dotowany pieniędzmi z ministerstwa. Jego twarz ludzie rozpoznają na ulicy w kilku miastach, a zaczynał jako nastolatek z pasją do teatru i kabaretu. Własnie dostał etat w telewizji, pokaż mi drugiego takiego. Kolejny gość pracował w radiu (nie tam, gdzie ja), realizował własny projekt badawczy, a do tego wymyślił i z uporem maniaka prowadzi własne czasopismo – Skra, słyszeliście kiedyś? A to tylko przykłady z mojego podwórka, medialnego. Przytaczam proste historie, a licealistom zaczynają świecić się oczy. Nie są głupi, mieli swoje pomysły i swoje drogi do rozwoju. Ale nie wiedzieli, że przy okazji nauki kaszubskiego mogą znaleźć kolejne. Konkretne pieniądze Polskie prawo określa Kaszubów jako „Społeczność posługującą się językiem regionalnym“. To dość durne stwierdzenie, co prawda. Gdyby Kaszubi byli według prawa mniejszością etniczną lub narodową, pełny wymiar naszej kultury mógłby być w różny sposób wspierany przez państwo. Nie są, więc wspierany jest tylko język kaszubski. I teraz kombinujcie. Załóżmy, że chcesz zostać aktorem. Aktor, zeby zrobić karierę, musi zostać zauważony. A do tego musi grać dużo i pracować ciężko. Ile jest teatrów w Twojej okolicy? A ile nastolatków z marzeniami? Pełne sale. Musisz się czymś wyróżnić, żeby wyjść poza etap szkolnych grup amatorskich. A może by tak przedstawienie w języku kaszubskim? Może akurat Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, Kaszebsko Jednota czy inne stowarzyszenie mogłoby Cię wesprzeć? Idziesz do nich, że masz pomysł, skoro język kaszubski jest dotowany. Może akurat dostaniesz pieniądze na wynajęcie sali i transport, a może coś ktoś załatwi po znajomości? Szansa.

A czemu by tak nie wydać zbioru opowiadań albo wierszy po kaszubsku? Kit z tym, że nie znasz języka. Może znajdzie się tłumacz – pasjonat. Tomik wydasz dwujęzyczny, po kaszubsku i po polsku, dostaniesz dofinansowanie. Szansa. Chcesz być dziennikarzem? To się naucz kaszubskiego. Zagwarantuje Ci to co najmniej praktykę w lokalnych mediach. W TVN24 każą sobie za taką płacić kilka tysięcy. Wiem, to inaczej wygląda w CV. Ale pomyśl – w lokalnych mediach łatwiej o awans i poważniejsze tematy dla Ciebie. Szansa. Tworzysz muzykę. Gdybyś złożył materiał na płytę z kaszubskim rapem, okradnę bank i sam Ci zapłacę. Ale może złożenie choć dwóch kawałków z tekstem po kaszubsku, żeby zyskać rozgłos? Każdy o Tobie napisze, bo czegoś takiego jeszcze nie było. I marketing szeptany będzie. Szansa. Naprawdę warto jest spojrzeć na siebie i na kulturę Kaszub jak na zwykły rynek – z zaletami, wadami, w kategoriach zysku i straty. Potraktować język kaszubski jak dodatkową broń, trampolinę do kariery w innych językach lub sposób na życie. Jak zarabiać na kulturze kaszubskiej? Takie pytanie warto sobie zadać. A co ja z tego będę miał? Koniec lekcji. Parę osób jeszce podchodzi, ma dodatkowe pytania. Odsyłam do kaszubskich stowarzyszeń, do internetu, do kontaktu choćby na fejsbuku z osobami zaangażowanymi w kulturę kaszubską. I myślę sobie, że bilety lotnicze do Norwegii kosztują jakies pięćdziesiąt złotych. Że za niecałe sto polecieć można do Wielkiej Brytanii. Że w zasadzie Republika Dominikany to świetne miejsce do życia, ciepło tam mają. Że chyba nigdy w historii nie było tak łatwo się wyprowadzić i już nie wrócić. Rzeczywistość rynkowa.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - KÒ M IKS - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


2 6 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Klucz òd dôdomù

3. dzél, SLÉDNY

Artur Jablonsczi

Bùdzëszëno. Stolëca Wiżny Serbsczi. Jesmë w Niemcach, ale zare òd wjachaniéhò do te miasta czëjemë sã përznã jak ù se. Wszędze wkól slowiansczé nôdpisë. Na sztrasach, na krómach, na welacjowëch tôflach, z chtërnëch smieją sã do nas kandidacë na przédnéhò bùrméstra. Naszim Knégòbùsã krejcëjemë pò tim miesce, jak jaczim bôtã pò mòrzu. Macéj mô tu ju rëchli bëté, le to są ju dwa lata minioné ë òn zabél, dze je ten serbsczi edukacyjny center. Kòle banofù pitômë sã ó to lëdzy. Òni nie wiedzą. Jak to? Serbja… W kóncu sã czerëjemë za GPS-ã. Jesmë na placu. Widzali, òbalëti bùdink: Serbski gymnazij Budyšin / Sorbisches Gymnasium Bautzen. Jedurné taczé, co ùczi w górnoserbsczim jęzëkù. Na 40-45 tësący lużëcczëch Serbów, kòle 20-23 tësący gôdô pò wiżnoserbskù, blós 4-6 tësący rozmieje niżnoserbsczi. Sprawa wëzdrzi tak, że wszëtcë ti lëdze są dwajęzëkòwi, a cësk niemczëznë je corôz wikszi. Chòc lëteratura ë òglowò serbskô pismienizna rozwijô sã òd 16. stalatéhò, òbadwa serbsczé jęzëczi są w niebezpiekù. Cobë nie dac zdżinąc swòji gôdce, Serbòwie mają medzë jinszima wëmëszloną programã „Witaj”, w òbrëmienim chtërny w „Witaj-Gruppe” jich jęzëka mògą ùczëc sã téż niemiecczé dzecë, a Serbski Institut rëchtëje dlô cëzyńców zajmë, co sã zwią Serbska Lĕtnja Šula. Më mdzemë mielë tere leżnosc przez dwa dnie w tëch zajmach wzyc ùdzél. Mómë dobrze trafioné. Zare zacznie sã òsoblëwi wieczór – Serbske spěwy. Ta kasta piwa Remùs, jaką më trzeji wiozlë przez szesc eùropejsczëch krajów, tere sã richtich przëdala. Medzënôrodné towarzëstwò rôd przëjimô nasz darënk. Plażą jima taczi gòsce. - To se wjelgin wjaselim! – gôdô nasz gòspòdôrz Fabian Kaulfuerst ë nama rznie na akòrdionie: Ja Słowjan sym a Słowjan budu, A Słowjan stajnje wostanu. Wšo dobre přeju wšemu ludu, A Serbstwo horco lubuju. Wšo dobre ju. Njech wuchwaluja sej zynk cuzy, Ja sebi chwalu serbšćinu. Njech druhdźe pohladuja druzy, Ja hladam jeno Słowjanku. ...

Drëdżéhò dnia mdzemë mielë leżnosc stanąc na sztót przed sztaturą aùtora ti spiéwë Jana Arnošta Smolera, òjca serbsczi òdrodë w 19. stalatim, le tere ni ma czasë ò tim mëslec. Fabian ë jehò drëch Michał Šibałc rôczą wszëtczëch do gromadë do ùczbë serbsczéhò tónca. Jô a jeden Czech Pavel Šlechta, ùcékômë bùten. Wzérômë na wieczórné zélnikòwé niebò. - Të téż przëjachôl na nen kùrs? – pitajã sã hò pò kaszëbskù. - Já jsem učitel na Serbski gymnazij. – òdpòwiôdô pò czeskù. Tak më tu sã mdzemë dogadiwalë. W rozmajitëch slowiańsczëch jęzëkach: pò wiżnoserbskù, niżnoserbskù, kaszëbskù, czeskù, ruskù, pòlskù ë slowackù. - Jô tu jem, bò wcygô mie ta serbskô biôtka ò ùchòwanié jich jęzëka. – gôdôl czesczi szkólny. – Jô nie rozmiejã naszëch czesczëch bialk, co tu do Niemców przëjéżdżają do robòtë, abò za chlopã ë zare chùtiszkò mają ju zabëté pò czeskù gadac. Òne sã mògą ùczëc òd Serbów miloscë do swòji kùlturë ë jęzëka. Je ju pò tóncach. Karól Róda glosno czëtô dzél kaszëbsczéhò romana „Namerkôny”. Radek Čermák, drëch Kaszëbów z Pradżi, przëniós mòrawsczé wino. Snôżô Silvie Morasten z Ùsti kòl Labë pòwiôdô mie, jak ji je teszno za Wiôldżim Mòrzã. Ë jak baro òna zôzdroscy Kaszëbóm, że mają mòrze kòle se. Sasza, rusczi Kòzôk z Pariza, zaspiéwôl Wisocczéhò: Жил я славно в первой трети Двадцать лет на белом свете по учению, Жил бездумно, но при деле, Плыл, куда глаза глядели,по течению. Думал — вот она, награда,Ведь ни веслами не надо, ни ладонями. Комары, слепни да осы Донимали, кровососы, да не доняли. ...


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 7

- Widzysz të, Artur, – Sasza przërzek do mie – mòja rodzëna òd pajicznikòwi rewolucje mieszkô w Parizu, ale naszéhò jęzëka më nie zabëlë. Rozmiejesz të? Jęzëk to je klucz. W taszi móżesz nosëc rozmajité klucze. Jô jich móm móże nawetka dzesęc. Le ten jeden je nôwôżniészi. To je klucz òd dôdomù. Na drëdżi dzéń do pôlnia më trzeji òbeszlë Bùdzëszëno. Serbski muzej, serbskò-niemiecczi téater, warkòwné nôrodné karno piesnie ë tónca, Serbsczi Dôdom. Më, Kaszëbi, mómë jesz wiele do dzejaniéhò… nôwicy czasë nama zeszlo w sedzbie stowôrë „Domowina”, a pò prôwdze to w knégòwnicë Ludowe nakładnistwo Domowina. Taczi môli nôród, a tak bòkadnô lëteratura. Kò tomiszczów sami prozë nie szlo tak zare pòrechòwac, a cëż dopiérze pòézjã? Zbiérk prozë jednéhò le Jurija Brězana to je czilenôsce dokazów. W tim ten jehò nôwôżniészi: „Krabat” ë „Krabat, druha kniha”. Pò pôlnim naji gòspòdarze z jęzëkòwi latny szkòlë pòkôzalë nama bùdzëszińskô òbéńdã. Na kawie ù katolëcczéhò ksędza më sã dowiedzelë òd jedny badérczi ë lëtersczéhò pòpa, jak dobri cësk na serbsczi jęzëk ë kùlturã miala refòrmacjô. W jiny wsy më wlezlë na sztócëk w jeden kòscól, żebë sã dowiedzec, że jehò probòszcz przez calé żëcé wszëtczim, czim le miôl, wspiérôl edukacjã serbsczëch dzecy. A jesz w jiny wsy, pòd sztaturą pòétë Handrija Zejlera, më razã zaspiéwalë nôrodny himn.

Rjana Łužica, sprawna přećelna, mojich serbskich wótcow kraj, mojich zbóžnych sonow raj, swjate su mi twoje hona! Časo přichodny, zakćěj radostny! Ow, zo bychu z twojeho klina wušli mužojo, hódni wěčnoh wopomnjeća! Wieczór, przë piwie, stôrô dzejôrka Wórša Dahmsowa-Meškankec, bëtniczka 2. Kaszëbsczéhò Kòngresu w Gdónskù, chòdzącô serbòlużëckô encyklopediô, pòwiôda nama, jak Jurij Brězan chcôl z nią rôz czedësz wrëjowac. Wnetka do rena më so pòwiôdalë ò stôrëch Serbach ë Kaszëbach. Je wôrt czasã z dôdomù wëjachac, cobë tëch wszëtczëch lëdzy pòtkac. Smùtno bëlo sã rozeńc. Ale przed namë bëlo Szczecëno. W naszi réze przez szesc eùropejsczëch krajów, na kónc më ni mòglë przejachac nimò stolëcë Zôpadnéhò Pòmòrzéhò. Żdôl tam za namë bëlny prowadnik pò kaszëbsczëch dzejach, mieszkeńc Szczecëna, Dôwid Miklosz. Żdalë dëchë naszëch ksążãt z rëdë Grifitów. Më òbjachalë „pól swiata” ë jesmë nazôd doma, cobë starżã zemi trzëmac ë domôcëznë sã jimac, bò wiémë, że to mùszi dac brzôd. A klucz më mómë. Tere chcemë le jesz nasmarowac zómk. Bò jedno z drëdżim mùszi dobrze chòdzëc.

------------------------------------------------------------


2 8 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

POMORZANIN TEŻ POTRAFI: POMÓŻ WYDAĆ LEGENDY Macéj Bańdur Ponad 200 pięknie ilustrowanych legend z ziem Księstwa pomorskiego czeka na wydanie. Jarosław Kociuba, autor książki, znany ze Skry jako autor Pomeraniaball Adwenczers, postanowił zebrać środki na jej wydanie na crowdfundingowym portalu polakpotrafi.pl. Co prawda przy pierwszym podejściu się nie udało, ale będą podejmowane kolejne próby, zatem zachęcamy do śledzenia facebookowego profilu Legendy Pomorza i inwestowania w rodzimą kulturę. Na rozbudzenie apetytu prezentujemy jedną z legend!

WINETA Burza minęła. Morze złagodniało, a chmury na niebie zaczęły się przecierać, ukazując błękit nieba. W oddali majaczyły wieże Winety, miasta prześwietnego, nie mającego sobie równych na całym świecie. Wzniesione na wyspie i zewsząd oblane wodami, było ponadto otoczone grubymi i wysokimi murami, więc nie musiało się obawiać ani najeźdźców, ani sztormów. Na wodzie kołysała się niewielka łódeczka. Siedział w niej Cieszym, rybak z jednej z nadmorskich wsi. Złapał go szkwał, gdy wypływał na połów, rzucając go daleko od lądu i macierzystej przystani. Teraz zaś mężczyzna wznosił ręce ku niebu i gorliwie dziękował Trygławowi za to, że wysłuchał jego modłów o ocalenie od śmierci. Tymczasem morski prąd znosił go w kierunku miasta. Jego strzeliste obwarowania i wykonane ze spiżu bramy jawiły się coraz wyraźniej, w miarę jak zbliżał się do Winety. Z przestrachem spoglądał rybak na gród, dla szaracz-

ków z lądu zakazany. Wstęp tu mieli jedynie bogacze i marynarze ze statków, na których zwożono wszelakie dobra. Cóż jednak miał począć Cieszym? Osłabł podczas szkwału tak bardzo, że nie dopłynąłby ani do domu, ani nawet do nieodległego już stałego lądu. Zawierzył się więc opiece Trygława, ujął w dłonie wiosła i ostatkiem sił skierował swą łódź ku przystani. – Czego tu, przybłędo!? – warknął strażnik, gdy dojrzał, jak Cieszym zbliża się do pomostu cumowniczego. – Zmiłujcie się, panie, nad biednym głupcem – błagalnym tonem odpowiedział rybak. – Sztorm mnie daleko w morze rzucił, żagle porwał i maszt złamał. Sił mam niewiele i, chociaż blisko, do lądu stąd nie dopłynę, jeśli nie odpocznę choć trochę. – Przecież wiesz, że takim jak ty nie wolno do Winety choćby się zbliżyć – odparł strażnik. – Widzę jednak, żeś strudzony, a nie mam serca, by posłać cię na pewną śmierć w morzu. Uczynię więc dla ciebie wyjątek, nikt jednak nie może się o tym dowiedzieć, bo inaczej i ciebie, i mnie los czeka marny. To mówiąc, rzucił mu trzymany w ręce gruby powróz, który Cieszym pochwycił i czym prędzej do łodzi przywiązał. – Niech Trygław wynagrodzi wam ten dobry uczynek! – zawołał z wdzięcznością w głosie. – Pamiętaj, rybaku, nie opuszczaj łodzi i odpłyń, nim bramy miasta zostaną zawarte na noc – usłyszał w odpowiedzi. – Jeśli mnie nie posłuchasz, schwytają cię. Strażnik odszedł, lecz po chwili wrócił. – Trzymaj! – rzucił Cieszymowi jakieś zawiniątko. – Masz tu chleb, ser i trochę wina, posil się. Ja muszę wracać na służbę, nim ktokolwiek dostrzeże, że opuściłem swój posterunek. Rybak nie posiadał się z radości. Jak wspaniale, że nawet w takim miejscu znalazł się chociaż jeden dobry człowiek! Szybko spożył darowane jadło, bowiem głód porządnie dawał mu się we znaki. Gdy zaś chciał się położyć na dnie łodzi, aby do wieczora się zdrzemnąć i w ten sposób odnowić siły, dostrzegł drugą łódeczkę, zacumowaną nieopodal. Siedział w niej starzec o długiej, siwej brodzie. – Bądź pozdrowiony, ojczulku! – zawołał. – Czy i ciebie burza w morzu zastała? Staruszek spojrzał na niego, uśmiechnął się i pokiwał głową. – Jako żyję, nie widziałem podobnego szkwału – odpowiedział. – Czy i tobie ten miły strażnik pomógł? – spytał Cieszym. – A i pomógł. Powinniśmy jednak cicho siedzieć,


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 2 9

aby nikt nas nie usłyszał. – Słusznie prawi – mruknął rybak sam do siebie, po czym zaległ w łodzi, po chwili przenosząc się w krainę snu. – Ej! Przybłędo! – ktoś silnie kopnął Cieszyma, a po chwili kilka par rąk wyciągnęło go z łodzi na nabrzeże. – Kim jesteś i co tu robisz!? Rybak otworzył oczy i z przerażeniem dostrzegł gwiazdy świecące na czarnym niebie. Przespał chwilę, w której uciekać miał z Winety! Gdzieś obok usłyszał cichy jęk. Pachołkowie wlekli ku miastu znajomego starca! Czyżby on również zaspał? Usiłował zerwać się z ziemi i skoczyć staremu na pomoc, strażnicy powalili go jednak i pobili do nieprzytomności, a następnie ponieśli do wspaniałego kniaziowskiego pałacu znajdującego się pośrodku miasta. Cieszym ocknął się, gdy przekraczali próg i z przestrachem dojrzał, że dwór ów był w rzeczywistości świątynią przebudowaną na potrzeby księcia. A więc do takiego bluźnierstwa posunęli się mieszkańcy Winety…! Zagrały rogi, a po chwili z mrocznego przejścia wyłonił się książę odziany w przebogate szaty. Strażnicy rzucili Cieszyma i starca na ziemię, rękami zaś przytrzymali ich karki, aby nie mogli się wyprostować. Kniaź spojrzał na nich z pogardą. – Wszystkim wiadome jest, iż hołocie z lądu nie wolno przebywać w Winecie – wycedził przez zęby. – Ci dwaj złamali ten zakaz, więc winę swą odkupią śmiercią. Chciałbym też poznać strażnika, który im na to pozwolił. – Miłościwy panie… – zaczął Cieszym, jednak któryś z wojów natychmiast zdzielił go pięścią w głowę. – Znaj szacunek, psie – wysyczał. – Teraz przemawia nasz książę! – Niech mówi – przerwał mu kniaź. – Może ma coś na swoją obronę. – Miłościwy panie! – Cieszym podniósł głowę i spojrzał władcy prosto w oczy. – To wszystko jest moją winą. To ja tego nieszczęsnego starca wyciągnąłem w morze na połów. Sam też dobiłem do przystani, nikt z waszych mi w tym nie pomagał! – To bardzo szlachetne – odpowiedział książę, zerkając na niego spod przymrużonych powiek. – Nie wierzę jednak w ani jedno twe słowo, rybaku. – Oszczędźcie, panie, chociaż tego starca, przez wzgląd na jego wiek! – błagał Cieszym. – Przecie ojcem waszym mógłby być! – Mój ojciec umarł całe lata temu – lodowatym głosem powiedział kniaź. – Ty zaś, rybaku, kłamiesz niczym pies, więc i psom rzucę twe ciało na pożarcie!

W tej samej chwili w komnacie zerwał się nagły wicher, gasząc wszystkie świece. Ciemność jednak nie zapadła, bowiem z ciała starca, który dotąd klęczał w ciszy obok Cieszyma, jęło się wydobywać niebieskie światło. Książę i strażnicy cofnęli się nieco, a na ich twarze wypłynął grymas przerażenia, gdy dostrzegli, jak zgarbiony mężczyzna prostuje się, jego pomarszczona twarz młodnieje, a z karku wyrastają dwie dodatkowe głowy. Oto stał przed nimi bóg Trygław, którego w swej pysze dawno temu odrzucili! – Panie – wymamrotał książę, padając na kolana. – Pozwól wyjaśnić, wytłumaczyć… – Dość tłumaczeń, kniaziu – ozwał się Trygław, a każde z jego słów było niczym grom bijący z nieba. – Napatrzyłem się dziś i nasłuchałem, wiem wszystko. Nie dziwota, że ludziska z całego pomorskiego kraju zanoszą do mnie w modłach skargi na was. Wiem, żeście od nadmiaru bogactw rozumy postradali. Wiem też, że nie ma takiego bezeceństwa, do którego się nie posunęliście. – Nie rozumiem, panie… – jęknął książę. – A kto dziewki hańbił? Kto rozbitków mordował? Kto wreszcie mięso ludzkie jadł? – pytał Trygław, a kniaź kulił się coraz bardziej pod ciężarem tych oskarżeń. – Nie jesteście godni, aby żyć, dlatego też śmierć na was ześlę! W tej samej chwili nad Winetą rozpętała się potężna burza, a silny wicher począł gnać wielkie fale na miasto. Morze zaczęło przelewać się nad murami, aż wreszcie z trzaskiem i łoskotem obaliło fortyfikacje broniące ludziom ze stałego lądu dostępu do miasta. Po chwili cała wyspa drgnęła i, pośród krzyków ludzi i dźwięku bijących na trwogę dzwonów, poczęła zanurzać się w morzu. Gdy Cieszym otworzył oczy, Słońce zbliżało się do najwyższego punktu na niebie. W pierwszej chwili myślał, że był to jeno zły sen, po chwili jednak dojrzał, jak tuż obok niego leży ów strażnik, który pozwolił mu się zatrzymać w porcie w Winecie. Ląd był już niedaleko, uchwycił więc wiosła i skierował się ku piaszczystemu wybrzeżu. W oddali, pośród fal dostrzec się jeszcze dało rumowisko, które nie dalej, jak poprzedniego dnia było wspaniałym, ludnym miastem. Minęły lata. Morze rozmyło pozostałości świetnej Winety, zaś jej spiżowe bramy, wydobyte z dna Bałtyku, ozdobiły mury miejskie w Visby na Gotlandii. Samo zaś miasto, jak powiadają, raz w roku, w dzień wszystkich świętych, wyłania się spośród morskich fal. Kto śmiały, może spróbować do niego się dostać i wydobyć dla siebie część jego skarbów – niech jednak baczy, aby opuścić Winetę przed wybiciem północy, bowiem zapada się ona wówczas ponownie w głębiny Bałtyku.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


3 O - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

*

*

*

*

* *

*

* **

*

* ** * * * * * * ** * * * * *

* ** *

Operacja Nowy Świat, ROZDZIAŁ 2 Michał Pienschke, Michał Kozłowski

ROZDZIAŁ II Wibrujący, przeszywający dźwięk budzika wypełnił pokój. Towarzyszyło mu narastające światło lamp, mające imitować promienie wschodzącego słońca. ,,Nieudolnie” - pomyślał James, siadając ociężale na skraju pryczy, szumnie nazywanej łóżkiem. Otarł dłońmi pogniecioną od niespokojnego snu twarz. Budzik wiedział, że osiągnął cel, obudziwszy jedynego lokatora apartamentu i umilkł, udając niewinność. Coś było nie w porządku. James czuł się strasznie, a wiedział, że alarm czasowy skonstruowany jest tak, by budzić względnie bezboleśnie, wyrywając człowieka z fazy płytkiego snu. James, choć nie był ekspertem w tej dziedzinie, miał wewnętrzną pewność, że wstał w możliwie najgorszej fazie. Oznaczało to, że albo system uległ uszkodzeniu, co zdarzało się nadzwyczaj rzadko, albo... -Masz wiadomość. - Konsola odezwała się beznamiętnym głosem, który może należeć wyłącznie do maszyny. Żołnierz momentalnie wstał. Ta wiadomość, to mogło być cokolwiek. Oczywiście, została ona wysłana ze sztabu głównego. Inne wiadomości nie aktywują budzika. Nadal jednak treść przekazu

mogła być zupełnie błaha. James w to jednak nie wierzył. Postępując dwa kroki w kierunku konsoli, zdążył pomyśleć o wszystkich symptomach, które od dni, może tygodni sugerowały, że zbliża się Ten dzień. Wyjątkowa surowość i nerwowość wyższych dowódców, większa niż zwykle nieszczerość i rozbiegane oczy szeregowców, przyspieszony krok i spuszczone głowy wypłoszonych cywili. James znał treść wiadomości, nim ta ukazała się na przed jego oczami: SETNIK SXP 2.18 AKA JAMES tożsamość zidentyfikowana. Treść: DZIEŃ CHWAŁY NADCHODZI. STAWIĆ SIĘ W WYZNACZONYM PUNKCIE W PRZECIĄGU 10 H. ROZPOCZYNAMY OPERACJĘ NOWY ŚWIAT. BEZ ODBIORU. -Lakonicznie - powiedział, po czym wzdrygnął się na dźwięk własnego głosu i obejrzał wokół, czując na sobie uwagę nieznanej ilości mikrokamer i urządzeń rejestrujących, które mógł zainteresować mówiąc do siebie. Według Księgi Nadświadomości


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 3 1

mówienie do siebie było oznaką słabości i rozchwiania umysłu i mogło wpędzić w kłopoty kogoś pokroju Jamesa - dowódcę wojska, przed którym stoi zadanie niespotykanej wagi. Za dziesięć godzin na zawsze opuści świat, jaki zna. Za kamienną twarzą i bezcelową krzątaniną po pokoju starał się ukryć niepokój duszy - słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić. Nagle wstąpiło w niego dawno zapomniane uczucie determinacji, zrodzonej z melancholii. Postanowił ostatni raz przejść się po powierzchni Ziemi takiej, jaką zna. Wszystkie odczyty sprzyjały temu przedsięwzięciu: temperatura, prędkość wiatru i niski poziom promieniowania niemal zachęcały do spaceru. Wystarczył tylko kombinezon ochronny i odpowiednie alibi u strażników... *** Jechał już w całym rynsztunku windą. Dobrze skrojony i szyty na miarę techno-skafander wojskowego odróżniał go od obdartusów w cywilu i predestynował do osobnej kolejki. Idąc w stronę strażników, James starał się zachować surowe, posągowe oblicze, zdając sobie sprawę, że wymyślone naprędce i w nerwach alibi pachnie bujdą. Najstarszy ze strażników, znany żołnierzowi łysiejący, krępy jegomość o ciemnych, mokrych oczach zasalutował Jamesowi i odsunął mu się z drogi bez słowa. Jego dwaj młodsi koledzy skopiowali wiernie zachowanie przełożonego. Starając się nie okazać zaskoczenia, James skinął głową strażnikom i dziarskim krokiem udał się bezpośrednio do kapsuły wynoszącej na powierzchnię. Tutaj mógł znów skupić się na własnych myślach. Wiedział, że strażnicy mogą odpuścić sobie kontrolę i przepuścić wojskowych, ale wiedział też dobrze, że to nie zdarza się nigdy. ,,Czyli już wiedzą”. Konkluzja nasuwała się sama, bo jako jedyna wyjaśniała tę dziwną sytuację. Jamesowi ciężko było jednak uwierzyć, by zaszyfrowana, przeznaczona dla dowódców wiadomość, która niechybnie, zaraz po odczytaniu, uległa auto-anihilacji, zdążyła już dotrzeć do uszu graniczników... Kapsuła powoli wynurzyła się na powierzchnię. Wiatr. Poruszający się po powierzchni, wszechobecny pył. Niebo o bliżej nieokreślonej barwie możliwie odległej od błękitu. I ludzie. Wynurzający się raz po raz z podziemnych kapsuł z najbiedniejszych rejonów podziemnej metropolii. Ludzie spieszący tłumnie do zakładów pracy. Taki właśnie ponury obraz ukazał się oczom Jamesa, kiedy znalazł się na powierzchni. Obraz mu bliski i doskonale znajomy. Skierował swoje kroki w stronę obserwatorium. Nie miał tam wprawdzie żadnego interesu, ale było to miejsce odpowiednio

oddalone i jedno z niewielu, do których wypadało mu się udać. Wypadało to w tym wypadku odpowiednie słowo, ponieważ niemal nic nie było zakazane. Kodeksy prawne były bardzo ubogie, niewielu zresztą ludzi miało okazję kiedykolwiek je oglądać. Zestaw kar za przewinienia również był szerzej nieznany. Pewne grupy pewnych rzeczy zwyczajnie robić nie mogą. Pewne miejsca nie są dla nich, pewni ludzie również nie. Inne klasy obok oficerów wojskowych mają podobne przykazania, zazębiające się w taki sposób, że większość roboli umiera, nie porozmawiawszy nigdy z zawodowym żołnierzem. I vice versa. Tak po prostu jest, tak być musi. Droga do obserwatorium wiodła przez centrum miasta. Przez coś, co kiedyś było centrum miasta. Popękane od dziennego żaru i nocnego mrozu asfaltowe chodniki przypominały o warunkach panujących na powierzchni. Po bokach wśród dawno opuszczonych szczątków budynków, niegdyś dumnie pnących się ku niebu, dziś groteskowych wraków, stały fabryki i zakłady pracy dla biedoty. Wszystkie do siebie podobne - niskie, o grubych ścianach, stalowych drzwiach i pozbawione okien. Jedynym powodem ich umiejscowienia na powierzchni była ekonomia. Wiedział to każdy bardziej rozgarnięty obywatel, ale Nadświadomość nigdy nie wyraziła tego bezpośrednio. W istocie, nie mówiła o tym nigdy. Rzadko wspominała o najniższych spośród obywateli. Bo i po co? Krajobraz zdawał się Jamesowi odbijać jego własny stan ducha. Po raz pierwszy w życiu zdawał się rozumieć, że mimo całej nienawiści do znanego mu świata i mimo całej tęsknoty za obiecanym Nowym Światem, czuje przywiązanie do tych zgliszczy, które w roku XXXX ludzkość nazywała domem. Idąc samotnie, James nie był w stanie tłumić emocji, które nim targały. Strach, gniew, wyobcowanie. Samotność. Jak każdy w jego świecie, był samotny. Był jednym z trybów nierozerwalnej całości, był jednością z wszystkimi. Tak go uczono. Jednak był samotny jak wszyscy inni. Uwagę żołnierza zwrócił nagle pewien budynek. Był pokryty ciemnym szkłem, które nie przepuszczało światła z zewnątrz i nie zdradzało zawartości. Obdrapany, wiszący resztkami sił szyld sugerował, że jest to bar. Fakt, że zamiast liter na szyldzie widniał tylko symbol, jak również powierzchniowa lokalizacja przybytku, nie pozostawiały wątpliwości, że bar ten przeznaczony jest dla robotniczej biedoty. James stanął przed połyskliwą, choć nieco porysowaną ścianą. Widział w niej swoje oblicze. Wysoki na niemal dwa metry, barczysty mężczyzna. Solidny skafander i maska skrywały jego twarz. Tylko oczyma wyobraźni widział swoje


3 2 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

niebieskie oczy, kanciastą szczękę i gęste, elegancko zaczesane jasne włosy. Myślał o tym jak bardzo różni się od ludzi, którzy siedzą w środku. Wiedział, że ich życia, choć toczące się zaraz obok, praktycznie nie posiadają punktów stycznych z jego egzystencją. Czuł fascynację. Znów czuł tę samą, perwersyjną niemal, według społecznych norm, chęć. Chęć, która kładła się cieniem na jego reputację i karierę, ilekroć ktoś coś zauważał. Chęć poznania obcego. Poznania i przekonania się, czy ten obcy, obywatel niższej kategorii, w istocie jest tak obcy? Wiedziony jakąś mocą silniejszą od wpojonych reguł i zdrowego rozsądku, ku własnemu przerażeniu wkroczył do środka. Wiedział, że nie łamie prawa. Wiedział też, że kapłani technokracji będą tu nie później niż w przeciągu kwadransa. Zdjął hełm i niepewnie podszedł do baru. Wzbudził ogromne zamieszanie i przestrach. Powykręcane, brzydkie, stare twarze przygarbionych ludzi obojga płci łypały w niemym przerażeniu na przybysza, który kontrastował z tym miejscem tak bardzo, jak to tylko było możliwe. James poczuł się bardzo źle. Wiedział, że przybycie tu było błędem, ale nie potrafił się już wycofać. Otaczające go oblicza budziły w nim niekontrolowane obrzydzenie. Nie chciał go czuć, ale nie potrafił inaczej. Wychowanie było chyba silniejsze, niż osobiste, głęboko ukryte przekonania. Wystrój wnętrza był ascetyczny. Stoliki, ławy i krzesła, jak również bar i półki z butlami, wykonane były z betonu i ze stali, grubo ociosane i niezgrabne. Sufit stanowił czarno-szarą kopułę, z której zwisały staromodne lampy LEDowe, dające nieprzyjemnie punktowe światło. To sprawiało, że oświetlenie wnętrza było bardzo nieregularne. Goście lokalu albo mrużyli oczy uciekając przed światłem, albo nachylali się ku swoim rozmówcom, by dostrzec ich twarze w półmroku. Rozmowy, które w nieco ściszonej formie wróciły już do normy po szoku wywołanym przybyciem żołnierza, były tym, co zaskoczyło Jamesa najbardziej. Poczuł coś jakby zazdrość, jednak uczucie to było tak obce i bezimienne, że sam nie rozumiał, co czuje. On i jemu podobni bowiem nigdy nie rozmawiali dłużej niż minutę, może dwie. Zdarzały się oczywiście narady czy konferencje, ale przy takich okazjach rozmowa była tylko przykrym narzędziem ze ściśle określonym zadaniem do spełnienia, nigdy zaś rozrywką i celem samym w sobie. James podszedł do baru i zamówił najdroższy trunek w nadziei na to, że nie zostanie bardzo napromieniowany. Podświadomie starał się niczego nie dotykać. Wziął mały łyk oleistej cieczy o smaku smaru. Powstrzymał odruch wymiotny i pomyślał, że nie zdoła wypić szklanki, nim po niego przyjdą.

Nie wiedział jednak, jak bardzo ma rację. Nim wziął drugi łyk, nim jeszcze zdążył podnieść szklankę do ust, dwóch mężczyzn pojawiło się w drzwiach. Jeszcze zanim światło omiotło ich sylwetki, wszyscy obecni wewnątrz wiedzieli, kim są ci dwaj przybysze. Groza, która zawisła w powietrzu, była dalece większa, niż po przybyciu Jamesa. Ubrani w eleganckie czarne stroje, kapłani technokracji podeszli do żołnierza. -Proszę, niech pan pójdzie z nami - odezwał się jeden z Kapłanów w taki sposób, że rozkaz brzmiał jak propozycja, której nie sposób było odrzucić, po czym wyciągnął w stronę Jamesa dłoń, która zalśniła metalicznym blaskiem. Ten bez słowa spojrzał na mężczyzn, odłożył szklankę i poszedł w ich stronę. Kapłan, który mówił do Jamesa, jakby lekko się uśmiechnął, zaś jego towarzysz zachował wyraz twarzy tak obojętny i niewyrażający emocji, jak to tylko możliwe. Wyszli na zewnątrz i stanęli przed ślizgaczem, godnym spadkobiercą XX-wiecznego samochodu. Cali odziani w czerń na tle kanciastego, jednolicie czarnego pojazdu, zdawali się pożerać promienie słońca. -Proszę. - Bardziej rozmowny z kapłanów machnięciem ręki otworzył przed Jamesem rozsuwane drzwi pojazdu. Żołnierz posłusznie wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim, ale w chwilę po tym niemal równocześnie otworzyły się włazy po przeciwnej stronie siedzenia i przednie, pasażerskie. Dwaj kapłani wsiedli do pojazdu. Razem było ich czterech. Za sterem siedział bowiem kierowca, który, James gotów był przysiąc, nie poruszył się dotychczas ani na jotę. Żołnierz nie widział go zbyt dobrze. Zdołał za to objąć wzrokiem dwóch pozostałych funkcjonariuszy. Zdawali się oni być niemal jednakowi. Nie tylko ci dwaj. Wszyscy Kapłani Technokracji zdawali się być jednakowi. Mimo, że byli oni oczywiście genetycznie zróżnicowani, zdawali się posiadać ten sam tembr głosu, tę samą mimikę, identyczny sposób poruszania się, nie wspominając o charakterystycznej fryzurze - zaczesanych do tyłu włosach. James zastanawiał się, jak to możliwe. Znał przecież, jak każdy, mechanizm przydziału do klas. Wyżej oceniane dzieci, o których wiadomo było, że zostaną przeznaczone albo na wojsko, albo do Zakonu Nauki, różniły się przecież od siebie nawzajem. Po paru wczesnych latach dzieciństwa decydowano, do czego wrodzone talenty predestynują dzieci i rozdzielano je odpowiednio do klas. Od tej chwili dzieci, które jeszcze wczoraj bawiły się razem, już na zawsze stawały się dla siebie obce. Należały już do dwóch różnych światów. James miał czas na te rozmyślania. Od paru minut sunęli powoli


-- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 3 3

ślizgaczem, o czym świadczyły ledwo wyczuwalne drgania. Jechali w kompletnej ciszy, która nawet dla przywykłego do milczenia obywatela Cywilizacji mogła się stać przytłaczająca. Nie tylko dźwięku brakowało w pojeździe. Nieobecny był też wszelki ruch. Setki drobnych, bezcelowych gestów, które zwykł wykonywać każdy człowiek, zdawały się być Kapłanom obce. Ich ręce spoczywały bezustannie na kolanach, twarze zaś zwrócone były przed siebie. Oczy patrzyły niewidząco. W końcu ciszę przerwał rozmowny kapłan. -Nie możemy pozwolić, by osoba pańskiej rangi pozostawała w niebezpiecznie chwiejnym nastroju w takim momencie. Pańska reakcja na stres, którego obecność oczywiście rozumiemy, - ,,gówno rozumiecie”, pomyślał James - wymagała naszej interwencji. Wiele się od pana oczekuje, 2.18. James postanowił się nie odzywać. Nikt i tak nie oczekiwał komentarza, odpowiedzi na niezadane pytanie czy słów wytłumaczenia. -Odwieziemy pana do pańskiego Punktu i dopilnujemy, by wsiadł pan w PTM. Czy posiada pan coś, co chciałby pan zabrać ze swojego apartamentu? Teraz, kiedy pytanie padło, James w końcu musiał się odezwać. -Jak rozumiem, w cały niezbędny ekwipunek zaopatrzony zostanę na miejscu? - jego głos wydał mu się potwornie sztuczny, nienaturalny, a pytanie niezmiernie głupie. -W istocie. Przecież pan wie. Wiedział doskonale, odkąd pamięta. Był to element planu operacji, który każdy średnio rozgarnięty adept szkoły wojskowej Cywilizacji zna na pamięć. James zastanowił się. Wytężył umysł. Oczyma wyobraźni wysunął ze ścian szafki, przewalił szuflady i doszedł do paraliżującego wniosku, że nie posiada żadnego przedmiotu, który miałby dla niego wartość sentymentalną. -Niczego nie potrzebuję. -Doskonale zatem. *** Droga tajnymi tunelami szybko doprowadziła zwrotny ślizgacz do wielkiego żelbetonowego tunelu, gdzie czekał na niego jeden segment błyskawicznego pociągu zwanego PTM. Zawieszony w polu siłowym pojazd, dzięki elektromagnetyzmowi mógł poruszać się z prędkością pozwalającą w ciągu paru minut okrążyć glob. Aż tak dalekiej podróży James nie musiał odbywać. Byli na miejscu. Wszyscy czterej wyszli z pojazdu. Wzrok każdego z kapłanów padł na Jamesa. Ten poczuł się bezbronny i osaczo-

ny, próbował jednak zachować spokój. -Odbiorą pana na miejscu. -Tak - James nie był w stanie wykrztusić dłuższej odpowiedzi. -Powodzenia - Odezwał się po raz pierwszy ten, który przyszedł po Jamesa wraz z partnerem. Żołnierz czuł się głupio i nieswojo, choć w istocie nie miał ku temu powodów. Był jeszcze teraz bezpieczny, a wkrótce miało się to zmienić. Kapłani Technokracji, policja rządowa i organ propagandy Cywilizacji zasalutowali mu symultanicznie. James odpowiedział i bez słowa wsiadł do PTMu. Podróż minęła Jamesowi w głuchej cieszy. Nie trwała więcej niż parę minut i nie obfitowała w obrazy inne, niż rozmazane czarne plamy na ścianach. Widoki te odpowiadały niejako myślom oficera, które niezdolne chwilowo do koncentracji, wirowały w fantastycznym tempie wokół pojęć i emocji zwalczających się wzajemnie. Nie pamiętał nawet o tym, by poprawić jakoś swój wygląd, a już musiał wysiadać na peronie bazy wyrzutowej. Dwóch funkcjonariuszy obsługi bazy, powiadomionych widocznie zawczasu o jego przybyciu, czekało już przed kapsułą, kiedy James wyłonił się na peronie. -Proszę za mną, panie Kolonelu. James bez słowa poszedł za pierwszym mężczyzną, chudym i o włosach połyskujących miedzią. Drugi funkcjonariusz podążał na końcu, jakoby zabezpieczając tyły. James czuł się jak prowadzony na wyrok. Jeszcze raz zastanowił się nad tym, czy czekają go jakieś dalsze konsekwencje związane z wybrykiem sprzed paru godzin i interwencją kapłanów. Nie potrafił się już jednak stresować. Niespokojny umysł żołnierza przepełniony był jaskrawymi obrazami, w które o dominację walczył strach, gniew, podniecenie i poczucie nieuchronności. To wszystko przeciążało system i działało jak narkotyk. Jamesowi było teraz wszystko jedno. Prowadzony jasnymi, wąskimi korytarzami parokrotnie zauważył spieszących się w różnych kierunkach ludzi. Byli to wyłącznie wojskowi i inżynierowie. Żadnych cywili z pewnością nie było w promieniu wielu kilometrów. -Zawiezie pana prosto na mostek - oznajmił odprowadzający Jamesa funkcjonariusz, kiedy stanęli przed włazem do windy. Żołnierz skinął głową i nie oglądając się więcej, postąpił krok w kierunku dźwigu. Winda połknęła Jamesa z cichutkim sykiem i już bezszelestnie poczęła jechać w górę. Kolonel kątem oka spostrzegł znajomy plakat. Nie miał zamiaru analizować go po raz setny, ani nawet zwracać ku


3 4 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

niemu wzroku. Cały był w sobie. Świat zewnętrzny nie istniał. Nie miał poczucia rzeczywistości, nie wiedział - co było do niego niepodobne - jak głęboko się znajduje, ani nawet która jest godzina. Było mu to bez różnicy. Nagle, niczym wiadro zimnej wody, rozwarcie się włazu i podmuch wywołany różnicą ciśnień zmusił go do otrząśnięcia się z wewnętrznego letargu. Ale na dobre wyrwał go dopiero widok, jaki rozpostarł się po wyjściu na przeszklony mostek. Był wciąż w podziemiach, ale znajdował się w hali tak ogromnej, że nigdy przedtem nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić. Teren był tak rozległy, że na powierzchni ziemi krawędzie ścian ukrywałaby krzywizna horyzontu. W monstrualnej sali stał obiekt, który James doskonale znał, choć widział go po raz pierwszy. Wielokrotnie w symulacjach przemierzał jego niezliczone korytarze i kontrolował jego czujniki. Żywy, choć sztuczny, nieruchomy, choć zdolny do przemieszczania się szybciej niż cokolwiek innego - statek matka. To był jeden z tych niewielu momentów, kiedy James pomyślał, że Nadświadomość musi być w istocie tym, co pierwotni nazywać zwykli bogiem. Stało bowiem przed nim najwspanialsze dziecko cywilizacji. Potężny, ogromny, majestatyczny sztuczny organizm o kwantowym mózgu obdarzonym niezwykłą mocą i sile rażenia zdolnej unicestwić planetę. Niczym zahipnotyzowany, ruszył w kierunku kolosa. Zauważył, że na całej długości olbrzymiej hali zamontowane są podobne rękawy, którymi personel falami wlewa się do środka. Także i jego samego, kiedy stał oniemiały patrząc na statek, minęło paru równych rangą wojskowych. Podszedł do krawędzi mostka i stanął przed litą ścianą. Wiedział co zaraz nastąpi i nie podobało mu się to. Nagle był po drugiej stronie ściany, wewnątrz statku. Już wielokrotnie teleportował się na podobne, małe dystanse, ale nigdy nie przywykł do tego. Choć podróż nie trwała żadnej ilości czasu w tradycyjnym jego rozumieniu, to po teleportacji James czuł się zawsze wytrącony, dziwnie zdezorientowany. Czuł jakby umierał po kawałku, przy każdym teleporcie. Stał teraz w korytarzu. Światło płynęło gładko po suficie oblewając poświatą jednolity, stalowoszary trap. James szedł zgodnie ze strzałkami i odebranym wyszkoleniem. Powoli przypominał sobie wszystkie poznane na ćwiczeniach lokacje. W jego głowie budziła się na nowo sieć teleportów rozmieszczonych

na terenie całego statku tak, by dowódcy w razie potrzeby mogli szybciej niż w przeciągu minuty przemierzyć okręt tam i z powrotem, z dowolnego punktu. Im bardziej zbliżał się do miejsca odprawy, tym gęściej robiło się od ludzi. W końcu szedł w tłumie. Otaczali go, podobnie do niego, milczący oficerowie różnych rang, ale nie było szeregowców ani wysokiego dowództwa. Tłocząc się w rozszerzających się nieznacznie przejściach, dotarli w końcu do sali zebrań. Ogromne audytorium mieściło setki mężczyzn. Większość z nich miała na sobie mundury zdradzające rangę, dało się zauważyć także wiele osób ubranych tak, jakby znaleźli się tu niespodziewanie i przypadkiem. Wśród nich był i James. Wszyscy zajmowali miejsca. Przez umysł Jamesa przemknęła myśl, jakoby wspomniana w wiadomości liczba godzin, w przeciągu której miał stawić się w bazie, oznaczała w istocie ASAP, ale nie miał czasu ani głowić się nad zasadnością takiego, ewentualnego, pokrętnego działania dowództwa, ani nad samą możliwością, bo zaraz nastała kompletna cisza, a na scenę wkroczyło kilka sylwetek. James znał większość poważnych mężczyzn, którzy zajęli miejsca na fotelach ustawionych przodem do publiczności. Byli to generałowie, stratedzy, specjaliści od obsługi statku matki i sam pilot. Funkcja tych ostatnich sprowadzała się zwykle tylko do nadzoru nad samowystarczalnym komputerem. Na scenie był jeszcze jeden człowiek. Wyższy i chudszy od pozostałych, o twarzy wydającej się nie znać wieku ani namiętności. Bez wątpienia był to kapłan technokracji i to bardzo wysoki kapłan. Szczegóły hierarchii panującej w tej klasie były Jamesowi obce, ale ten osobnik, jako jedyny wybrany na przedstawiciela swojej klasy, mianowany miał być oficjalnie Duchowym Przewodnikiem Misji. To czyniło go kimś w rodzaju bezpośredniego głosu Nadświadomości po tym jak dokona się skok. Wszyscy już siedzieli. Zarówno oficerowie i inżynierowie w audytorium, jak i elita zebrana na scenie, jednak nikt się nie poruszał się ani nie zabrał głosu. Wyraźnie czekano jeszcze na kogoś. Na scenie wyłoniła się winda. Urosła bez widocznego z góry ostrzeżenia w półokręgu między fotelami i otworzyła się na oścież, zmieniając walcowatą kapsułę w zaledwie słup, do którego zwinęły się metalowe ściany. Na środku stała kobieta. Była ładna, nawet bardzo. Ładna w taki sposób, który nie pociąga żadnego mężczyzny ani żadnej kobiety o skłonnościach do innych kobiet. Przed rozpowszechnieniem się androidów wielokrotnie myślano o problemach natury seksualnej czy, mówiąc wprost, o pożądaniu, jakie maszyny


-- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 3 5

mogą budzić u żywych, organicznych ludzi. Nie po raz pierwszy natura okazała się być w tym względzie doskonalsza i potężniejsza, sprawiając nieznanym sposobem, że nawet robot tak doskonały i piękny jak ten stojący teraz na scenie audytorium nie budził ani pożądania, ani wątpliwości co do swojej istoty. - Pragnę powitać wszystkich na pierwszym codziennym zebraniu oficerskim załogi misji Operacja Nowy Świat - kobiecy android mówił z pozoru naturalnie. Nie dało się wychwycić jakiegoś obcego akcentu czy maniery. Wszystkie pauzy, akcenty czy znaki przestankowe wybrzmiewały wyraźnie jak u profesjonalnego lektora. Postać mówiła niemal idealnie, tak jak może mówić tylko idealna istota. Swym anielskim, elektronicznym głosem przedstawiła pokrótce sylwetki najważniejszych uczestników misji, którzy dzielili z nią scenę. Mężczyźni wstawali kolejno podczas prezentacji. Jedni na baczność, z dumą prezentując pagony i wynikającą z nich wyższość nad zgromadzonymi w sali, inni, jak na przykład główny inżynier, kłaniali się lekko, okazując w ten sposób szacunek zgromadzonym. Tylko kapłan Technokracji podniósł prawą rękę zgiętą w charakterystycznym geście i dokładnie przeanalizował spojrzeniem całą publikę amfiteatru. James czuł, że kurczy się i sztywnieje pod ciężarem jego wzroku. - Na koniec winnam przedstawić również swoją osobę. W toku moich narodzin nadawano mi wiele imion. Nazywano mnie Projektem Skok, SSI-465, Alfą czy zwyczajnie maszyną. Moje imię brzmi ostatecznie Statek Matka. Nie jestem nią, w oczywistym tego słowa znaczeniu, równocześnie nią będąc. By wyklarować tę sprawę możliwie najprościej: osoba, która stoi teraz na scenie i przemawia do was jest moim awatarem. Może działać we mnie i poza mną. Oboje jesteśmy jednym. Teraz wszyscy znajdujemy się we mnie. Jestem Statkiem Matką. Ten ciężkostrawny opis swojej osoby, jakim uraczyła zebranych maszyna, przywiódł Jamesowi na myśl biblijną postać Jezusa i jego niejasną relację z ojcem. Po opisie nastąpiło dokładniejsze przedstawienie możliwości Statku Matka. Awatar przypomniał oficerom informacje wszystkim już znane. Że jest jedynym obecnie statkiem zdolnym do skoku, że jest praktycznie samowystarczalny, że jest najambitniejszym projektem, jakiego lata temu podjęła się ludzkość. Android nie pominął również przywar, od których wolny nie może być nawet elektryczny super organizm. Przyznał, że działa według najbardziej skomplikowanych algorytmów i zaprogramowanych protokołów, że może myśleć kreatywnie i w tempie nieosiągalnym dla ludzkiego mózgu analizować tysiące danych i zmiennych, jednak nie po-

siada samoświadomości i wszystkich wypływających z niej cech, które z ludzi i wyższych ssaków czynią istoty rozumne w organicznym tego słowa znaczeniu. Po wygłoszeniu swojego monologu android zajął miejsce w szeregu foteli. Jego obecność nie była konieczna, bowiem statek widział, słyszał i ,,czuł” wszystko, co działo się w jego wnętrzu i najbliższym perymetrze. Powodem obecności kobiety byli jednak ludzie. Człowiek bowiem mimo postępu technologicznego i wszystkich jego konotacji nigdy nie zdołał wyzbyć się potrzeby obcowania w sposób namacalny z drugim człowiekiem. Awatar stał się więc członkiem załogi dla jej własnego dobra. - Moi drodzy! - Kapelan armii, kapłan technokracji, Duchowy Przewodniki Misji wstał rozpościerając szeroko ręce w wystudiowanym geście budzącym grozę i posłuch. - Dokonało się. Z mocy i nadziei, jaką obdarowuje nas Nadświadomość, my wszyscy tu zebrani, synowie cywilizacji, gotowi jesteśmy tworzyć nową przyszłość – Jego chuda, długa postać zdawała się rosnąć do ogromnych rozmiarów, kiedy zaskakująco głębokim i silnym głosem wygłaszał swoje przemówienie, mające zagrzać żołnierzy do walki. - Nastaje nowy świt na nowej, czystej ziemi, która prawnie należy się Cywilizacji. Jesteście szczęśliwcami, wybrańcami Nadświadomości, którzy dzierżą zaszczyt oczyszczenia naszej ziemi obiecanej z uzurpatorów. Zaraza, z którą przyjdzie się nam zmierzyć, nasi oprawcy, którzy zniszczyli naszą planetę, już wkrótce zapłaczą i zapłacą za swoje grzechy. Kiedy ulice ich plugawych metropolii spłyną czerwoną posoką, nie dajcie się zwieść. W ich żyłach płynąć może czerwona krew, jednak w ich sercach i umysłach nie ma i nigdy nie było tego, co nosi w sobie każdy, od najmniejszego do największego, obywatel Cywilizacji. Niech napełnia was radość z każdego rozgniecionego wroga i niech wasz zapał nie opuści was aż do chwili, kiedy każdy z nich skona, a my będziemy mogli wrócić do domu. Nie dajcie się jednak zwieść. Walczyć będziecie z szarańczą, która choć głupia i słaba, wielka jest w swej liczbie i gotowa użyć każdego fortelu, wśród których najgroźniejszym jest wasza litość. Przeto nakazuję wam, przemawiając głosem uświęconej Nadświadomości – nie okazujcie uzurpatorom litości. Gdy kapłan usiadł, echo jego słów odbijało się jeszcze cicho od metalowych ścian hali. Gdy wszyscy opuścili już amfiteatr, jego głos i przekaz nadal dudnił nieubłaganie w uszach setek oficerów. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.