VIP Biznes&Styl Nr 64

Page 1



VIP BIZNES&STYL Wrzesień-Październik 2019

76-81 Wojciech Bonowicz: „Dziennik końca świata” ma nas skłonić do bardziej racjonalnego spojrzenia na politykę. Nie dajmy się wciągać w targowiska idei, poglądów, walki politycznej. Tischner miał takie powiedzenie, że wolność to nie jest w lewo albo w prawo, tylko wyżej. To oznacza, że trzeba umieć wznieść się ponad bieżącą walkę polityczną. Spojrzeć na świat i siebie nieco szerzej, z dystansu.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY I REPORTAŻE

2,5 mln akumulatorów rocznie

108 Magda Louis o nieznanej twarzy Londynu Spacerkiem po stolicy Wielkiej Brytanii

28 Monika Bąk, prezes Autopart SA Od biznesu w garażu do Autopartu produkującego VIP TYLKO PYTA

76 Aneta Gieroń rozmawia z Wojciechem Bonowiczem, poetą, publicystą, felietonistą

„Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak” „Dziennik końca świata”

100 Anna Koniecka o pozytywnej psychologii Jak wyhodować szczęście KULTURA

116

SYLWETKI

Sztuka Sto siedemnaście lat witrażu w Krakowie Od Wyspiańskiego do współczesności

rodzinny Rymanów

Moje gryzienie świata

10 Izydor Izaak Rabi Jedyny noblista z Podkarpacia i jego 84 Henryk Słowik i krośnieński Ekolot Chwała marzycielom!

120 VIP Kultura Marek Olszyński

128 Teatr Przedmieście Osiemnaste urodziny


66 84 120

WYDARZENIE

16 Płyta z poezją Janusza Szubera Muzyczna interpretacja wierszy mistrza z Sanoka

116

52

BIZNES

36 Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2019 Program oraz prelegenci wydarzenia

52 Największy na świecie monster truck na TSLA EXPO 2019 62 „Out of Season” Basi Olearki 66 Jarosław Augustynowicz, Zespół Szkół w Gorzycach

Dzisiaj współpraca szkół technicznych z przemysłem to konieczność!

62

TRADYCJA I NOWOCZESNOŚĆ

22 Bieszczady Ekskluzywny menel i kosmetyki z węglem drzewnym 112

Zagroda etnograficzna w Rogach Żywa pamiątkach po rodzicach i dziadkach

132

FELIETONY

92 Jarosław A. Szczepański Pogdybajmy... 96 Krzysztof Martens Kuba – kulisy władzy MODA

132 „Łemkowyna” Historia Łemków zaklęta w kolekcji Anny Marii Zygmunt 4

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

108 100

112


OD REDAKCJI

Gdyby przemysł motoryzacyjny był niezależną gospodarką, zajmowałby szóste miejsce w rankingu największych państw globu i aspirował do bycia największym pracodawcą na świecie, szacuje Międzynarodowa Organizacja Producentów Pojazdów Samochodowych. Na Podkarpaciu, obok przemysłu lotniczego, jest źródłem największego rozwoju gospodarczego regionu i daje pracę ponad 20 tysiącom osób. Tym bardziej przypominamy o Kongresie i Targach TSLA EXPO, które 10–12 października już po raz trzeci odbędą się w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. W jednym miejscu i czasie chcemy wymieniać opinie i oceny, jak bardzo w ostatnich latach Podkarpacie odmienia się infrastrukturalnie, transportowo i gospodarczo. Jak wiele wydarzyło się w branży motoryzacyjnej, która w ostatnich latach bardzo dynamicznie się rozwija, a pod koniec 2016 roku została czwartą inteligentną specjalizacją wpisaną do Regionalnej Strategii Innowacji Podkarpacia. Cztery lata temu powstał klaster jej dedykowany – Wschodni Sojusz Motoryzacyjny. Coraz więcej polskich, rodzinnych firm z branży automotive, aktywnie działa też w Polskiej Grupie Motoryzacyjnej. Wśród nich Autopart SA z Mielca. Biznes, który od renowacji akumulatorów w garażu wyrósł do spółki wykorzystującej najnowsze technologie i produkującej 2,5 mln akumulatorów rocznie, które trafiają do 50 krajów na prawie wszystkich kontynentach. I kto by pomyślał, że jeszcze 20 lat temu na polskich akumulatorach był znaczek „made in Europe” – tak trudno było przekonać do rodzimych produktów. A dziś gwarancją jakości dla klientów z całego świata są akumulatory z oznaczeniem „made in Poland”. Wyprodukowane w mieleckiej firmie rodzinnej, której historię już w 1982 roku zaczął pisać Jacek Bąk, wówczas młody konstruktor z Polskich Zakładów Lotniczych, a którą z sukcesami kontynuuje jego córka, Monika Bąk. Za rewolucyjnym rozwojem technologicznym świata w ostatnich latach niekoniecznie nadąża sam człowiek. Wojciech Bonowicz przyznaje, że dostrzega coraz większą izolację pomiędzy ludźmi i nawet prowokacyjnie pisze „Dziennik końca świata”. – Ta książka ma nas skłonić do bardziej racjonalnego spojrzenia na politykę. Nie dajmy się wciągać w targowiska idei, poglądów, walki politycznej. Tischner miał takie powiedzenie, że wolność to nie jest w lewo albo w prawo, tylko wyżej. To oznacza, że trzeba umieć wznieść się ponad bieżącą walkę polityczną. Spojrzeć na świat i siebie nieco szerzej, z dystansu. Dziś bardzo brakuje głosu, który uzmysłowiłby ludziom, że nie wszystko, co brzmi miło dla ucha, jest dla nich dobre – mówi Bonowicz. Może więc czas, by posłuchać siebie i pozostać sobą. Autentyczność jest zawsze w cenie! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Anna Koniecka, i korespondenci Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl





SYLWETKI Margaret Beels,

córka Izydora Izaaka Rabi – jedynego noblisty z Podkarpacia, powraca do Rymanowa

Margaret Beels.

W Rymanowie, miasteczku z ponad 600-letnią historią, w którą wpisuje się 400 lat wspomnień o rymanowskich Żydach, od kilku lat odbywają się Dni Pamięci Żydowskiej Społeczności Rymanowa. W tym roku wyjątkowe, bo do miasteczka przyjechała 85-letnia Margaret Beels, córka wybitnego fizyka, Izydora Izaaka Rabi, jedynego noblisty, który urodził się na Podkarpaciu, w Rymanowie, a której towarzyszyła czwórka wnuków noblisty. Dla wszystkich była to pierwsza wizyta w Polsce, na Podkarpaciu, w Rymanowie i jakże inna od tej, jaką w 1971 roku zapamiętał Izydor Izaak Rabi. Noblista tylko raz odwiedził miejsce, w którym się urodził, ale przygnębił go widok zrujnowanej synagogi i zdewastowanego cmentarza żydowskiego. Dziś synagoga i cmentarz w Rymanowie są świadectwem, jak pamięć o rymanowskich Żydach udało się przywrócić. Dzięki Izydorowi Izaakowi Rabi Rymanów jeden jedyny raz gościł na pierwszej stronie najważniejszej amerykańskiej gazety „The New York Times”. Ta w 1988 roku umieściła informację o śmierci wybitnego fizyka urodzonego w małym mieście na Podkarpaciu.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

M

argaret Beels spotkała się w sierpniu z mieszkańcami Rymanowa, złożyła kwiaty pod tablicą poświęconą pamięci swego ojca oraz wzięła udział w modlitwie szabasowej, gdzie w synagodze wysłuchała pieśni kantora Izraela Schorra, rymanowskiego rodaka. Jej przyjazd do Polski to zasługa Andrzeja Potockiego, dziennikarza i publicysty, autora książek o podkarpackich Żydach, który przygotował też wykład poświęcony życiu oraz osiągnięciom naukowym jedynego noblisty z Podkarpacia. Sam Izydor Izaak Rabi urodził się 29 lipca 1898 r. w Rymanowie. Jego ojciec, Dawid Rabi, pochodził z małej wioski w okolicach Rymanowa. Matka, Szejndla Jentel Taig, była rymanowianką. Obydwoje wychowywali się w bardzo pobożnych chasydzkich rodzinach. Margaret Beels nawet nie kryła, jak bardzo jest wzruszona, chodząc po miejscach, z którymi do czwartego roku życia związany był jej ojciec. – Jesteśmy szczęśliwi, że jesteśmy w Rymanowie, bo przecież w połowie pochodzimy stąd, z Podkarpacia – mówiła. Zachwycone były też jej dzieci: Aleksander oraz Jessica. Nieobecna była młodsza siostra Margaret, Nancy, ale do Rymanowa przyjechały jej dwie córki; Alice oraz Elizabeth. Wszyscy zapowiedzieli, że na Podkarpacie na pewno powrócą. Tym bardziej, że pamięć o Izydorze Izaaku Rabi jest w rodzinie starannie pielęgnowana, podobnie jak wiele anegdot z nim związanych. Margaret Beels doskonale pamięta okoliczności, w jakich ojciec otrzymał Nagrodę Nobla. Komitet zadzwonił już po wojnie, bo w czasie II wojny światowej nagród nie przyznawano, i zaproponował wyróżnienie za 1943 rok. Rabi absolutnie się nie zgodził, mówiąc, że ta należy się Otto Sternowi, a on może przyjąć za rok 1944. Tak też się stało. 4-letni Izydor Rabi i jego matka opuścili Rymanów w 1902 roku i z Hamburga wypłynęli do USA, do Nowego Jorku. Jak wynika z karty pokładowej, na Ellis Island w Nowym Jorku. Izydor miał wówczas 4 lata – opowiada Andrzej Potocki, dziennikarz i publicysta, autor licznych publikacji poświęconych podkarpackim Żydom. Po ukończeniu college’u Izydor Rabi zapisał się na inżynierię i chemię w Cornell University, gdzie otrzymał stypendium. Mając już studia licencjackie, zatrudnił się jako chemik w laboratorium, gdzie zajmował się analizą mleka matki oraz lakieru do mebli.

10 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019


Doktorat i miłość na Uniwersytecie Columbia – Za napisanie podręcznika dla szkoły w Brooklynie otrzymał stypendium uniwersyteckie i kontynuował studia magisterskie z chemii. W 1923 r. przeniósł się na Uniwersytet Columbia, gdzie mógł studiować fizykę. Tam poznał Helen Newmark, z którą ożenił się 17 sierpnia 1926 r. i z tego związku miał dwie córki: Margaret i Nancy. W wieku 25 lat został wykładowcą w City College. Po opracowaniu doktoratu na Uniwersytecie Columbia, w 1927 r. uzyskał stypendium na europejskie studia podyplomowe, gdzie prowadzono wtedy najważniejsze badania z dziedziny fizyki – dodaje Potocki. Europie spotkał się i współpracował z wybitnymi fizykami tamtych czasów. Pracował m.in. w Getyndze, w instytucie profesora Arnolda Sommerfelda; w instytucie Nielsa Bohra w Kopenhadze; na Uniwersytecie w Hamburgu, w laboratorium Otto Sterna – tam też chodził na seminaria do Wolfganga Paulego, w instytucie Wernera Heisenberga w Lipsku. Słuchaczem wykładów w Lipsku był m.in. Robert Oppenheimer, jego późniejszy przyjaciel i współpracownik. Po wyjeździe Heisenberga do Ameryki Rabi wrócił do profesora Paulego w Zurychu. Prawdopodobnie największy wpływ na rozwój naukowy doktora Rabiego wywarł Otto Stern, który Margaret Beels z rodziną w rymanowskiej synagodze. zdobył Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki rok wcześniej niż on i to właśnie o niego upomniał się w Komitecie Noblowskim. – Kiedy skończyło się stypendium, Izydor Rabi wrócił do Ameryki. W kwietniu 1929 r. z polecenia Heisenberga dostał pracę wykładowcy w Uniwersytecie Columbia. Był pierwszym Żydem na wydziale fizyki tej uczelni, który awansował z wykładowcy na profesora nadzwyczajnego. W 1964 r. został mianowany profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Columbia – mówi rzeszowski publicysta.

W

Badania na miarę Nagrody Nobla Kiedy Harold Urey, profesor Uniwersytetu Columbia, zdobył Nagrodę Nobla w dziedzinie chemii w 1934 r., dał Rabiemu połowę jej wartości, aby mógł kontynuować badania. W 1937 r. doprowadziły go one do wniosków w zakresie metody pozwalającej na mierzenie właściwości magnetycznych jąder atomowych, za którą w 1944 r. otrzymał Nagrodę Nobla. Jego praca umożliwiła dokładne pomiary niezbędne do opracowania zegara atomowego, lasera i diagnostycznego skanowania ludzkiego ciała za pomocą jądrowego rezonansu magnetycznego. Zaraz po II wojnie światowej dr Rabi rozpoczął prace nad Planem Barucha, pozwalającym na międzynarodową kontrolę energii atomowej. Dołączył do Enrico Fermiego, by sprzeciwić się kolejnemu krokowi w wyścigu zbrojeń: bombie wodorowej skonstruowanej przez m.in. dra Edwarda Tellera. Zastąpił Oppenheimera na czele Generalnego Komitetu Doradczego Komisji Energii Atomowej, a od 1952 r. był przewodniczącym Komitetu Doradczego ds. Nauki przy prezydencie Stanów Zjednoczonych Dwighcie Eisenhowerze. – 5 lipca 1971 r. Izydor Izaak Rabi odwiedził z żoną miasto swojego urodzenia. On sam przeżył w Rymanowie cztery lata i może nawet przez rok chodził do chederu. Zmarł 11 stycznia 1988 r. Dzień później w najważniejszej gazecie USA „The New York Times” na pierwszej stronie ukazała się informacja o śmierci profesora Rabiego: „Isidor Isaac Rabi, pionier badający atom i główną siłę fizyki XX wieku, zmarł wczoraj w swoim domu na Riverside Drive po długiej chorobie. Miał 89 lat”. W ten oto sposób przypieczętowano jego niepodważalny wkład w rozwój nauki światowej – stwierdza Andrzej Potocki.  VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019 11



Dealer BMW Dobrzaล ski Rzeszรณw, Krasne 9a 36-007 Krasne tel.: +48 17 870 04 20 rzeszow@bmw-dobrzanski.pl




Muzyczny dialog

Takiej płyty na rynku jeszcze nie było – 18 wierszy Janusza Szubera zinterpretowanych muzycznie. Poeta sam wybrał i przeczytał najważniejsze dla niego utwory, a Łukasz Sabat, Wojtek Inglot oraz Julia Kotarba podjęli z nim intrygujący muzyczny dialog. Pierwsza płyta zatytułowana „W centrum źrenicy” to zapowiedź tryptyku, którego motywem przewodnim jest poezja jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich poetów, połączona z muzyką instrumentalną, symfoniczną oraz wokalizami znakomitych muzyków.

Od lewej: Janusz Szuber i Łukasz Sabat.

Muzyczna interpretacja wierszy Janusza Szubera. Tryptyk z poezją mistrza z Sanoka

D

wa lata temu Zespół Insza z Sanoka – Łukasz Sabat oraz Wojtek Inglot – nagrał płytę „…dla NN…”. Album, na którym świetne teksty Szubera, Białoszewskiego i Gałczyńskiego połączyli z oryginalną muzyką. Pomysł zachwycił słuchaczy, a młodzi muzycy już nie mieli wątpliwości, że to początek większego projektu, którego bohaterem będzie Janusz Szuber. Eseista, felietonista, jeden z najciekawszych i najbardziej błyskotliwych polskich intelektualistów – wybitny poeta. Na rynku ukazała się właśnie płyta, na której znalazło się 18 wierszy wybranych i czytanych przez Janusza Szubera, a której dopełnieniem jest muzyczna interpretacja poezji w wykonaniu Łukasza Sabata odpowiedzialnego za wokalizy, duduki i saksofon altowy; Julii Kotarby, która zagrała na wiolonczeli oraz Wojtka Inglota, dzięki któremu na płycie słyszymy fortepian oraz instrumenty klawiszowe. – Powstało coś, czego się nie spodziewałem. Autor czyta wiersze, my, muzycy, wtórujemy jego głosowi, wkomponowujemy się w ten głos. Niekiedy dyskutujemy z autorem – opowiada Łukasz Sabat. – Jednak najbardziej zależało nam na możliwie najpełniejszym wyeksponowaniu głosu Janusza i emocji w nim zawartych. I chyba udało się znakomicie. Dla młodych muzyków, a zwłaszcza dla Łukasza Sabata, sam proces powstawania płyty był czasem magicznym. Głos poety nagrywał w jego prywatnym mieszkaniu, w samym centrum Sanoka, gdzie za oknami widać Góry Słonne, a w dole San. Słynny adres Rynek 14/1 to także tytuł jednego z wierszy Janusza Szubera, który znalazł się Julia Kotarba. na płycie i tak zatytułowany jest tomik jego poezji z 2016 roku. Sama płyta jest na wskroś sanocka i „Szuberowa”. Nawet jej okładka, którą przygotował Krzysztof Florek, nawiązuje do estetyki ulubionych przez sanockiego poetę grafik – Henryka Wańki i Leszka Rózgi. Kolejne dwie płyty, jakie złożą się na tryptyk poświęcony sanockiemu poecie, ukażą się w 2020 i 2021 roku. – Plany są ambitne. Druga płyta ma być śpiewana. Chcielibyśmy, by miała charakter klasyczno-jazzujący. Trzeci krążek planujemy nagrać z Orkiestrą Symfoniczną, a aranżacje obiecał nam znakomity Nikola Kołodziejczyk – mówi Łukasz Sabat. W czerwcu Janusz Szuber odebrał Nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień dla artystów w Polsce, przyznawane za szczególny wkład w rozwój, upowszechnianie i ochronę polskiej kultury. W przeszłości Nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego honorowani byli m.in. Olga Tokarczuk i Stanisław Barańczak. Nie ma też wątpliwości, że poezja Janusza Szubera to literatura na światowym poziomie, mimo to ciągle niedostatecznie znana i promowana. Być może nowa płyta, która powstała dzięki ogromnej pracy i zaangażowaniu młodych sanockich muzyków, choć trochę przyczyni się do popularyzacji wierszy Janusza Szubera. On sam bardzo pieczołowicie i przemyślanie stworzył opowieść składającą się z 18 odcinków. Całość zajmuje tylko nieco ponad 30 minut, ale tak naprawdę to wzruszająca, piękna, zabawna, momentami bolesna kwintesencja naszego człowieczeństwa, naszego „tu i teraz” ze wszystkimi smutkami i radościami.  Płytę można kupić m.in. w Księgarni Autorskiej w Krośnie, Sanoku i Rzeszowie.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Łukasz Sabat

Od prawej: Wojtek Inglot i Łukasz Sabat.



KULTURA

Pomiędzy namiętnością a rozumem na Europejskich Dniach Dziedzictwa

Jarosław Mikołajewski.

Dwóch znakomitych poetów: Wiesław Kulikowski, od zawsze związany z Mielcem, oraz Jarosław Mikołajewski, warszawiak, spotkali się w refektarzu Muzeum Okręgowego w Rzeszowie podczas Europejskich Dni Dziedzictwa. Preteksty Kulturalne – spotkanie, którego inicjatorką jest poetka i tłumaczka Krystyna Lenkowska – w tym roku odbyły się pod hasłem „Polski splot”. Ten stał się wspólnym mianownikiem dla „Podwieczorka poetyckiego”, w trakcie którego rzeszowscy poeci czytali wiersze Wiesława Kulikowskiego oraz pisarskiej podróży „Z ziemi włoskiej do Polski” w towarzystwie utalentowanego Jarosława Mikołajewskiego. Koncert jazzowy Subcarpathians Trio, czyli projekt słowno-muzyczny przygotowany przez podkarpackich muzyków, którym przewodził Bartłomiej „Eskaubei” Skubisz, domknął „Polski splot” świetną muzyczną klamrą.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Dominik Matuła

18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

W

Europie, wydarzenia, które pozwalają przenikać się muzyce, literaturze, teatrowi i multimediom, organizowane są od ponad 20 lat. W refektarzu rzeszowskiego muzeum Preteksty Kulturalne odbyły się po raz szósty i jak zawsze zdominowała je literatura. Tym razem za sprawą Jarosława Mikołajewskiego, poety, eseisty, reportażysty, tłumacza, dziennikarza, dramatopisarza, animatora kultury, byłego szefa Instytutu Polskiego w Rzymie. Jako poeta zadebiutował w 1991 r. tomem „A świadkiem śnieg”, za który otrzymał Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut roku. Od tamtej pory wydał kilkanaście tomików poetyckich. W 2010 r. uhonorowany Nagrodą Literacką m.st. Warszawy za „Zbite szklanki”. W tym roku został laureatem Nagrody im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Orfeusz” przyznawanej za najlepszy zbiór poezji, a za taki uznano jego „Basso continuo”. Napisał kilkanaście książek, w tym powieści kryminalne, zbiory wywiadów, reportaże i eseje. Znany i ceniony jako tłumacz literatury włoskiej, m.in.: Dantego, Petrarki, Michała Anioła, Leviego i Pasoliniego. Z Rzeszowem związany za sprawą poetyckich przyjaźni i współpracy z „Nową Okolicą Poetów” oraz „Frazą”. – Wiersz to próba opowiedzenia niemożliwego. Jest skrzyżowaniem tego co najważniejsze, sztuką wszechstronnego zrozumienia, czymś pomiędzy namiętnością i rozumem – mówił Mikołajewski. – Moje wiersze rodzą się z poczucia, że życie, miłość są jedne, ale mają różne wcielenia. Mikołajewski przypomniał też, jak ważne jego zdaniem jest doświadczenie, które w polskiej edukacji próbuje się maksymalnie ograniczyć. – Doświadczenie jest antidotum na ksenofobię. Suche zasady nie przekonują mnie, nie zachęcają do dobra. Przeżywanie, oglądanie, spotkania z innymi kształtują, pomagają pozbywać się kompleksów. Przed moralizatorstwem wygłaszanym z ambony czy każdego innego miejsca powinno się pojawić doświadczenie – stwierdził tłumacz.


Literacka fascynacja Zuzanną Ginczanką, zamordowaną poetką żydowską

J

arosław Mikołajewski opowiedział też o swojej poetyckiej fascynacji Zuzanną Ginczanką, przedwojenną poetką żydowską. Za życia wydała tylko jeden zbiór poezji – „O centaurach”, w 1936 r., gdy miała zaledwie 19 lat, ale w tym samym wydawnictwie, gdzie publikowali: Hemar, Słonimski, Tuwim czy Wierzyński. – Pierwszy raz usłyszałem o Ginczance, gdy miałem 16 lat. Moja fascynacja zrodziła się z szoku, że chodziło o młodą, zamordowaną poetkę żydowską, o której mówiono, że była piękna jak nikt, jako człowiek i jako kobieta. Urodzona w Kijowie, wychowana w Równem, stała się zjawiskiem literackiej Warszawy. Mądra, dowcipna, legendarnie piękna. Skazana przez talent na sławę, przez wojnę i nienawiść na śmierć i groźbę zapomnienia. Kiedy przyjechała do stolicy na studia, przyjaźnią otoczyli ją najwięksi pisarze, od Tuwima po Gombrowicza. Pisała wiersze poważne i satyryczne. Osobiste, niejednorodne, uciekające, a to w stylistykę młodopolską, a to w publicystyczną zadziorność i prowokację. Jesienią 1942 r. wyjechała do Krakowa. Z przyjaciółką z Równego, Blumką Fradis, znalazła kryjówkę na ulicy Mikołajskiej 26. Wyprowadzone przez gestapo, w 1944 r. zostały rozstrzelane w Płaszowie – opowiadał Mikołajewski. On też jest autorem opowieści o tragicznych losach młodej Żydówki – „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” – być może najwybitniejszej poetki dwudziestolecia międzywojennego. Poezja Wiesława Kulikowskiego dopełniła Europejskie Dni Dziedzictwa w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. W ramach „Podwieczorka poetyckiego” jego wiersze czytali: Jerzy Fąfara, Stanisław Dłuski, Krystyna Lenkowska, Marek Pękala, Katarzyna Bolec, Monika Luque-Kurcz, Rafał Rżany oraz Tomasz Wojewoda.

Subcarpathians Trio.

Krystyna Lenkowska, Bogdan Kaczmar.

Sztuka nieoczywistych wzruszeń Kulikowski jest autorem ponad 20 tomików poetyckich, m.in. „Ucieczka z wesela” (1979), „Wyprzedaż muzyki” (1992), „Przystanek dla kilku osób” (1995), „Rozmowa z igliwiem” (1997), „Pora odjazdu muzyków” (1997), „Imiona na drogach” (1998), „Z muzyki zza rzeki list. Wybór wierszy z lat trzydziestu pięciu” (2002), „Poranek odnajdzie zaginioOd lewej: Marek Pękala, Krystyna Lenkowska, Wiesław Kulikowski. ną” (2008), „Milcząca na złotej kładce” (2010) oraz „Odloty białych żurawi” (2016). – Wiesław ma tę mistrzowską umiejętność, że poprzez zbitkę oczywistości z nieoczywistościami powoduje, że „łza staje dęba” – stwierdził Marek Pękala, poeta, krytyk literacki i wieloletni dziennikarz GC „nowiny”. – Kulikowski jest poetą kultury. To poezja wielkiego ducha. Marek Pękala był też autorem niewielkiego performance'u, jakim uraczył gości zgromadzonych w muzealnym refektarzu. Nawiązał w nim do swojej wypowiedzi o Wiesławie Kulikowskim sprzed kilku lat, w której poddał w wątpliwość, czy poeta umie wbić gwoździa. By się o tym przekonać, sprezentował autorowi poezji młotek, deskę i olbrzymiego gwoździa. Ot, taka metafora… 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


TEATR „Śmiech Wzbroniony” Teatru Bo Tak

na scenie Wojewódzkiego Domu Kultury Dokładnie rok temu na deskach Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie Teatr Bo Tak ze sztuką „Umrzeć ze śmiechu” Paula Elliota zagościł po raz pierwszy. Szybko się okazało, że rzeszowska publiczność przywiązała się do teatru w samym sercu Rzeszowa i w miejscu, gdzie już w latach 30. XX wieku istniał Dom Ludowy Bet Am Fundacji im. Adolfa Tannenbauma, który stanowił centrum życia kulturalnego rzeszowskich Żydów. W październiku Teatr Bo Tak zaprasza na kolejną premierę, tym razem chorwackiego pisarza Miro Gavrana. „Śmiech Wzbroniony”, w którym wystąpią: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Joanna Baran-Marczydło oraz Marek Kępiński, to komedia z więcej niż odrobiną refleksji nad niejednokrotnie skomplikowanymi relacjami damsko-męskimi we współczesnym świecie.

D

obra sztuka współczesna gwarantująca inteligentną rozrywkę – to znak rozpoznawczy Teatru Bo Tak. Przez ostatnia 6 lat ta prywatna scena rzeszowska wzruszała, bawiła, ale i zachwycała widzów, co roku zapraszając na kolejną premierę. Od początku istnienia Bo Tak udało się wyprodukować: znakomitą „Prawdę” Floriana Zellera w reżyserii Marcina Sławińskiego, „Kolegę Mela Gibsona” Tomasza Jachimka, „Miłość i politykę” Pierre’a Sauvila, wyreżyserowaną przez Marcina Sławińskiego, w końcu „Tresowanego mężczyznę” Johna von Duffela, także w reżyserii Sławińskiego oraz „Seks dla opornych” Michele Riml, przygotowany przez Pawła Szumca. W ubiegłym roku teatr przeniósł się ze sceny w Instytucie Muzyki na deski Wojewódzkiego Domu Kultury i tutaj sztuką „Umrzeć ze śmiechu” zainaugurował nowy rozdział działalności. Premiera spektaklu „Śmiech Wzbroniony” jest wyjątkowa z co najmniej kilku powodów, ale co bardzo ważne, została ona wyprodukowana bez wsparcia sponsorów, za to przy udziale bardzo licznej widowni, która tłumnie oklaskując „Umrzeć ze śmiechu”, pozwoliła założycielom Teatru Bo Tak samodzielnie wyprodukować kolejny spektakl. – Nasi widzowie okazali się najwspanialszymi sponsorami. Publiczność w nas uwierzyła i to jest nasz największy atut – przyznaje Mariola Łabno-Flaumenhaft, współzałożycielka Teatru Bo Tak. „Śmiech Wzbroniony” Miro Gavrana w przekładzie Anny Tuszyńskiej i reżyserii Henryka Adamka to komedia, a właściwie komediowy trójkąt miłosny, w którym Kasia, trzydziestodwuletnia psycholog szkolna, po trwającym pięć lat romansie, postanawia rozstać się ze starszym o szesnaście lat kochankiem, Piotrem. Mężczyzną z ponad dwudziestoletnim stażem małżeńskim, ojcem dwójki dorosłych dzieci, do tego niepięknym, niezamożnym i nierozrzutnym, ale z „ambicjami”, by nie być gorszym od kolegów i też mieć kochankę. Co ciekawe, koniec romansu okazuje się nieszczęśliwym rozwiązaniem dla Joanny, żony Piotra, która postanawia spotkać się z byłą kochanką męża. Szantażuje ją i chce, by sprawy wróciły na dawne tory. – To opowieść stara jak świat, w której miłość i relacje ludzkie nie są papierowe i w której nie ma jasnego podziału na dobrych i złych bohaterów. Każda postać jest na swój sposób uwikłana w sieć kłamstw, a w chwili, gdy Kasia postanawia zerwać z rolą kochanki i skończyć z życiem w kłamstwie, świat wszystkich postaci wali się jak przysłowiowy domek z kart – mówi Henryk Adamek, reżyser spektaklu. Dla Joanny Baran-Marczydło rola Kasi jest debiutem na deskach Teatru Bo Tak. – Wspaniałą przygodą, bo pierwszą rolą po narodzinach synka Ignasia. Jeszcze nie tak dawno obserwowałam męża, Mateusza Marczydłę, który w Bo Tak występował w sztuce „Umrzeć ze śmiechu”, a teraz role się odwróciły. Sceniczny striptizer siedzi w domu i opiekuje się dzieckiem, a mamuśka gra kochankę – żartuje aktorka. I jak przyznaje, na początku nie mogła sobie uzmysłowić, jak taka dziewczyna jak Kasia mogła się z związać z kimś tak nudnym i nieciekawym jak Piotr. – Z litości – śmieje się Marek Kępiński, który z Bo Tak związany jest od początku jego istnienia i dla którego to już czwarta premiera z tym teatrem. – W spektaklu jest wiele prowokacji, by widza zmusić nie tylko do śmiechu, ale i głębszej refleksji. To po części opowieść o nas samych i naszej mentalności – twierdzi Mariola Łabno-Flaumenhaft i zapowiada, że w przedstawieniu będzie wiele nawiązań do Podkarpacia i Rzeszowa, bo to ważne, by teatr czynił też ukłon w stronę miejsca, gdzie żyjemy. Premierą spektaklu „Śmiech Wzbroniony” Teatr Bo Tak po raz kolejny chce podkreślić, jak bardzo czuje się częścią Rzeszowa. Przedstawienie odbędzie się na deskach Wojewódzkiego Domu Kultury, która to scena jest już stałą miejscówką Bo Tak. W spektaklu wystąpią: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Joanna Baran-Marczydło i Marek Kępiński. Za scenografię odpowiada Małgorzata Woźniak. Jakub Szturm napisał muzykę, zaś kostiumy wybrała Milena Tejkowska, która napisała też tekst piosenki. Przedstawienie przedpremierowe „Śmiech Wzbroniony” odbędzie się 12 października o godz. 17.30. Premiera w niedzielę, 13 października o godz. 18. Kolejne spektakle: 18 i 27 października oraz 15, 16, 17, 23, 24 i 30 listopada. Bilety do nabycia online lub na godzinę przed spektaklem w kasie Wojewódzkiego Domu Kultury. Rezerwacja – tel. 790 44 66 00. Więcej informacji na www.teatrbotak.pl 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak



E J C A R I P S N I

Kamil Pawelski.

Ekskluzywny menel i kosmetyki z węglem drzewnym z Bieszczadów

M

arka „ZEW for men” produkuje kosmetyki dla mężczyzn na bazie węgla drzewnego. To nie przypadek, bo ten surowiec, uznawany za najsilniejszy absorbent występujący w stanie naturalnym, posiada właściwości oczyszczające i odświeżające. – Jednym z naszych ulubionych miejsc są Bieszczady, ostatnie dzikie góry w Europie. To właśnie podczas leśnych wędrówek spotkaliśmy się z tradycją wypalania węgla. Ta zainspirowała nas do wykorzystania tutejszego surowca w kosmetykach – mówi Benita Orlik z „ZEW for men”. Aby pozyskać węgiel drzewny, warszawski producent od 4 lat współpracuje z miejscowymi wypalarniami. Niestety, „czarne złoto” jest coraz rzadziej dostępne. Jeszcze nie tak dawno od wczesnej wiosny do późnej jesieni, biały dym snujący się nad Bieszczadami był stałym elementem górskiego pejzażu. Samą produkcją surowca zajmowano się tu od wieków. Ta należała jednak do zajęć trudnych, wymagających dużego wysiłku fizycznego i nie mniejszego doświadczenia. Wypalano go z twardego drzewa liściastego, najczęściej buka, grabu lub olchy, przy ograniczonym i kontrolowanym dostępie powietrza. eraz retorty znikają, a wraz z nimi legenda o smolarzach. Z ponad 100 wypałów, dziś dymy snują się w zaledwie kilku miejscówkach. Zmienia się też procedura wypalania. Unia Europejska egzekwuje swoje zalecenia, tani ukraiński surowiec zalewa rynek, a pierwsze ceramiczne piece do wypału drewna już wkrótce mają stanąć w Uhercach Mineralnych. Dlatego producenci z Mazowsza wykorzystują w swoich kosmetykach to, co jeszcze zostało w bieszczadzkich wypalarniach. Oferują dwie linie produktów: myjącą z węglem drzewnym oraz pielęgnacyjną z czarną hubą, oczywiście z miejscowych lasów. Do tego trzeba dołożyć jeszcze akcesoria do golenia i pielęgnacji brody. Ich właściwości docenia Kamil Pawelski, bloger modowy znany jako Ekskluzywny Menel, który został twarzą marki, gdy ta w 2015 roku wchodziła na rynek. Wtedy też w Bieszczadach odbyła się specjalna sesja fotograficzna promująca specyfiki. – Pojmowanie męskości zmieniło się na przestrzeni ostatnich lat. Mężczyzna może czuć się i wyglądać męsko, nie rezygnując z dbałości o swój wygląd – mówi Kamil Pawelski, autor bloga ekskluzywnymenel.com. – Podoba mi się, że kosmetyki marki ZEW są przeznaczone tylko dla mężczyzn, zarówno w swojej filozofii, jak i pod względem wyglądu oraz składu. Naturalnie dbają o naszą brodę, ciało i włosy. W skład serii kosmetyków z aktywnym węglem wchodzą: mydła, balsamy, olejki, kremy, sztyfty oraz różne akcesoria, w tym szczotki, pędzle, mydelniczki i maszynki do golenia. Wszystkie produkowane są w łódzkim laboratorium i trafiają do mężczyzn w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Wielkiej Brytanii, Finlandii, Francji, Cyprze, Słowacji, Czechach i w Polsce. Ich ceny wahają się od 25 do 150 zł. 

Kamil Pawelski, bloger modowy znany jako Ekskluzywny Menel, reklamuje kosmetyki, które powstają na bazie węgla drzewnego z Bieszczadów. Produkuje je warszawska marka kosmetyczna „ZEW for men”. Naturalne mydła do ciała i włosów, a także olejki, balsamy czy kremy trafiają do mężczyzn w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Wielkiej Brytanii, Finlandii, Francji oraz w Polsce.

T

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Archiwum marki „ZEW for men”

22 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019



WARTO CZYTAĆ

Targi Książki

po raz trzeci w Rzeszowie. Z KATARZYNĄ BONDĄ I SIOSTRĄ ANASTAZJĄ Targi Książki po raz trzeci w Rzeszowie. „Kto czyta książki, żyje podwójnie”. Włoski pisarz Umberto Eco nie miał wątpliwości i warto się o tym przekonać zwłaszcza 22 i 23 listopada podczas Świątecznych Targów Książki w Rzeszowie – jednego z najważniejszych wydarzeń czytelniczych na Podkarpaciu, na którym od trzech lat goszczą znani pisarze i reportażyści. Tym razem swój udział potwierdzili: Hanna Bogoryja-Zakrzewska i Katarzyna Błaszczyk, Janusz Leon Wiśniewski, „specjalista od horrorów” Łukasz Orbitowski oraz Siostra Anastazja, autorka kilkunastu książek kucharskich, które pokochały miliony Polek. Wydarzeniem będzie obecność Katarzyny Bondy, która na rzeszowskie targi przyjedzie już po raz drugi. Królową polskiego kryminału powróci z książką „Miłość leczy rany”, do której materiał gromadziła 19 lat.

Katarzyna Bonda.

Świąteczne Targi Książki w Rzeszowie to już tradycja. Koordynatorką dwóch pierwszych edycji była Magdalena Louis, pisarka i rzecznik prasowy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Impreza od początku przyciągnęła tysiące miłośników książek i potwierdziła, że w stolicy Podkarpacia „czytanie wciąż kręci”. Podobnie zapowiada się w tym roku. Uczestnicy targów znów będą mogli pobuszować w nowościach wydawniczych i kupić książki w atrakcyjnych cenach, niekiedy z 30-procentowym rabatem. W sam raz na świąteczny prezent. Biesiada literacka w Galerii Millenium Hall ściągnie do Rzeszowa 30 ogólnopolskich i lokalnych wydawnictw, m.in.: Agorę, WAM, Czarne, Marginesy, PWN i Znak. Każde z nich zaprezentuje najgorętsze, tegoroczne premiery literackie. Nie zabraknie „Wisły w ogniu” Szymona Jadczaka, „Kobiety w Watykanie. Jak żyje się w najmniejszym państwie świata” Magdaleny Wolińskiej-Riedi, „Likwidatorów Czarnobyla” Pawła Sekuły czy „Europy między Wschodem a Zachodem” Normana Daviesa. Największą atrakcją listopadowych Targów Książki są też spotkania z ulubionymi pisarzami, którzy nieustannie zachęcają do czytania. – Tym razem zaprosiliśmy autorów, którzy nie boją się podejmowania trudnych tematów, są laureatami prestiżowych nagród, świetnie gotują i mają wielu oddanych czytelników – mówi Andrzej Sroka, koordynator tegorocznych Targów Książki. Na jednym z wieczorów autorskich pojawi się Siostra Anastazja, okrzyknięta Pierwszą Kucharką Rzeczypospolitej. Amerykańska agencja Associated Press twierdzi, że dla Polek jest większym autorytetem kulinarnym niż Nigella Lawson. Na koncie ma ponad 4 mln sprzedanych książek i kilkadziesiąt udzielonych wywiadów. Sama Siostra Anastazja Pustelnik ze Zgromadzenia Córek Bożej Miłości w Krakowie, która urodziła się i dzieciństwo spędziła w maleńkiej Dylągowej pod Dynowem, niespecjalnie czuje się gwiazdą kuchni, na jaką wykreowały ją media. Od 13 lat niezmiennie krząta się w zaciszu zakonnej kuchni, rozpieszczając swoimi potrawami i wypiekami krakowskich jezuitów. Co najczęściej gotuje? O to będzie można zapytać na targach. Gościem wydarzenia promującego piękny zwyczaj spędzania wieczorów z książką będzie także Łukasz Orbitowski, powieściopisarz i laureat Paszportu Polityki, dwukrotnie nominowany do Literackiej Nagrody Nike. Autor powieści grozy, twórca zbiorów opowiadań, m.in. „Horror Show”, „Święty Wrocław” i „Widma”. Do Rzeszowa przywiezie swoją najnowszą powieść „Kult”, czyli udokumentowaną historię oławskich objawień.

NA TARGACH BĘDZIE WRZAŁO Skąd bierze się hejt? Dlaczego Kościół w Polsce nie radzi sobie z problemem pedofilii? Czy z księdzem da się normalnie pogadać? Na te pytania postarają się odpowiedzieć: dziennikarka Karolina Korwin-Piotrowska i jezuita Grzegorz Kramer SJ. Dyskusje nad ich wspólną książką „#wrzenie” poruszą niejednego. Kto nie czuje się jeszcze przekonany do czytania, posłucha być może Janusza Leona Wiśniewskiego, autor bestsellerowej „Samotności w sieci”. Pisarz postanowił kontynuować opowiedzianą 18 lat temu historię i powraca z powieścią „Koniec samotności”. O fantastyce, popkulturze i oszustwach opowie Jakub Ćwiek, autor książek, stand-uper i scenarzysta, który zadebiutował zbiorem opowiadań „Kłamca”. Będą mu towarzyszyć dwie znakomite reportażystki: Hanna Bogoryja-Zakrzewska i Katarzyna Błaszczak, związane na co dzień ze Studiem Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Autorki książki „Zdarzyło się naprawdę. Opowieści reporterskie” obnażą ducha epoki, w której żyjemy, poruszając chociażby problem prostytucji wśród młodych dziewcząt. Ich pierwszy tekst „To tylko seks” stał się inspiracją dla głośnego filmu „Galerianki”. Czytać warto zawsze i wszędzie, do tego będą zachęcać Magdalena Skubisz, Natalia Sońska, Adam Studziński, Karolina Wilczyńska, Łukasz Łagożny i Joanna Jax. Warto sprawdzić już 22 i 23 listopada w Rzeszowie. Organizatorem Świątecznych Targów Książki jest Develop Investment. Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego oraz Urząd Miasta Rzeszowa udzieliły wydarzeniu wsparcia oraz objęły je honorowym patronatem. 

Tekst Natalia Chrapek



MALARSTWO

Przemyśl i dwa pokolenia Strońskich w Bibliotece Polskiej w Paryżu W połowie października w Bibliotece Polskiej w Paryżu rozpocznie się wystawa prac wybitnego malarza Mariana Strońskiego oraz jego wnuczki Grażyny Gawrońskiej-Kasse. Ekspozycja organizowana jest przez Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej.

Marian Stroński, Zamek w Czerwonogrodzie, 1934 r.

Z Grażyna Gawrońska-Kasse, Czerwonogród. Pokój Mariana S.

Grażyna Gawrońska-Kasse, Ul. Ptasia.

Marian Stroński, Okno, lata 60. XX w.

estaw dwudziestu obrazów Mariana Strońskiego obejmuje przekrój jego twórczości od lat 20. po lata 60. XX w. Są to portrety, pejzaże, widoki Przemyśla, po abstrakcje. Ukazują ewolucję twórczości malarza, który od lekcji postimpresjonizmu i koloryzmu doszedł po dziesięcioleciach do abstrakcji. Rozpoczynał studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i kontynuował je w Wiedniu. Dwukrotny pobyt w Paryżu wywarł wielki wpływ na jego warsztat i postrzeganie świata. Poznał tam m.in.: Olgę Boznańską, Mojżesza Kislinga, Henri Matisse’a, Leopolda Zborowskiego. W 1928 r. eksponował swe prace w istniejącej do dziś Galerii Henri Manuel (wszystkie obrazy z wystawy zostały sprzedane). Stroński był artystą wszechstronnym: uprawiał także malarstwo monumentalne, grafikę, fotografię, był znakomitym pedagogiem, wychowawcą kilku pokoleń twórców. Jego wnuczka, Grażyna Gawrońska-Kasse, wychowała się w artystycznej atmosferze domu dziadka, po którym odziedziczyła talent malarski. Wyjechała do Paryża, gdzie otworzyła galerię obrazów. Sama o swojej twórczości mówi: „Jestem konserwatorką dzieł sztuki. Z racji zawodu poznałam różne techniki malarskie, które z czasem zaczęłam stosować we własnej twórczości. Nigdy nie kupuję gotowych farb; robię je ze starych pigmentów na bazie pięciu podstawowych kolorów. Farby wykonane w wytwórniach są dla mnie zbyt agresywne”. W Bibliotece Polskiej w Paryżu Grażyna Gawrońska-Kasse pokaże dwadzieścia trzy płótna wykonane od roku 2008 do najnowszych. Zestawione z pracami Mariana Strońskiego będą swoistym dialogiem różnych pokoleń artystycznych, odmiennych postaw. Zbliża je do siebie pełen wrażliwości, bardzo emocjonalny sposób widzenia i odczuwania świata. Jest w tych obrazach wyciszenie i spokój, które płyną z przekonania o znaczącej roli sztuki w życiu. – Obrazy artystki mają w sobie nieoczywistą szlachetność nieoszlifowanych kamieni, z miękką patyną stonowanych barw. Każdy z nich zawiera zamknięty, jak w drogocennej szkatułce, swój własny, tajemniczy świat. Emocje w nich zawarte są bezpieczne, bo ukryte w często przedstawianych przez autorkę wnętrzach. W swych pracach odwołuje się – być może podświadomie – do twórczości dziadka. Ich prace łączy swego rodzaju intymność i przywiązanie do domu rodzinnego, do dobrze znanych miejsc, do tej małej ojczyzny, którą był i jest Przemyśl – mówi Katarzyna Winiarska, kuratorka wystawy, historyk sztuki, kustosz w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej. Wystawa została zorganizowana z inicjatywy Alicji i Adama Orawskich z Paryża, znawców polskich artystów nad Sekwaną (Tadeusz Makowski, Józef Czapski) oraz zaakceptowana przez Piotra Zalewskiego, dyrektora Biblioteki Polskiej. Ekspozycja będzie trwała miesiąc (od 16 października do 16 listopada). W kolejnych latach prace Grażyny Gawrońskiej-Kasse pokazane zostaną w Przemyślu w Muzeum Historii Miasta Przemyśla, Oddziale MNZP, gdzie znajduje się stała wystawa „Marian Stroński (1892–1977). Życie i twórczość”. 

Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej oraz Grażyny Gawrońskiej-Kasse



Monika Bąk.

Od biznesu w garażu do Autopartu produkującego

2,5 mln

akumulatorów rocznie Był 1982 rok, środek stanu wojennego, w Polsce mało kto myślał o przedsiębiorczości, bardziej obawiając się, co zdarzy się jutro, gdy młody konstruktor z Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu zdecydował się na własny biznes i regenerację akumulatorów. Jacek Bąk już wtedy żartował, że to dobra decyzja, skoro nawet w kolejce do okienka nie musiał stać, bo wszyscy ustawiali się do wyrejestrowania działalności gospodarczej. Po 37 latach z tamtego biznesu, startującego w garażu, wyrosła spółka o światowym zasięgu, a Autopart produkuje 2,5 miliona akumulatorów rocznie, które trafiają do 50 krajów na prawie wszystkich kontynentach. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

28 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019


LUDZIE biznesu – Odważny, ciekawy świata oraz marzący, by kreować i działać. Takiego pamiętam tatę od zawsze i na przestrzeni lat nic się nie zmieniło. A co najważniejsze, jego entuzjazm udało się zachować w firmie do dziś – mówi Monika Bąk, córka Jacka Bąka, od 28 lat stojąca na czele firmy, której historia potwierdza, że udana i skuteczna sukcesja w polskich firmach rodzinnych jak najbardziej jest możliwa. A że kobieta?! To nie ma znaczenia – liczą się kompetencje oraz osobowość. – Ja zawsze stawiałam na praktyczność, uczyłam się i dużo pracowałam – dodaje. Na Podkarpaciu, gdzie przemysł motoryzacyjny, obok lotniczego, jest najpoważniejszym napędem rozwoju gospodarczego regionu, jest jedyną kobietą stojącą na czele dużej spółki automotive. Kilku miesięcy temu została członkiem zarządu klastra Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, który konsoliduje podkarpacką branżę automotive i gdzie razem działają przedstawiciele największych światowych graczy motoryzacyjnych, jak choćby Pilkington Poland czy Kirchhoff, obok niejednokrotnie firm rodzinnych, które coraz skuteczniej podbijają nie tylko polskie i europejskie rynki, ale zdobywają kontrahentów na całym świecie. – Doskonale pamiętam, jak jeszcze 20 lat temu na naszych akumulatorach pisaliśmy „made in Europe”, tak trudno było przekonać do polskich produktów, które uważano za symbol kiepskiej jakości, a dziś z dumą oznaczamy „made in Poland”, bo produkty z mieleckiej fabryki są synonimem bardzo dobrych akumulatorów – dodaje Monika Bąk. amięta też swoje początki w rodzinnym biznesie, który narodził się w garażu w Woli Mieleckiej. To tam Jacek Bąk, młody inżynier mechanik, absolwent Politechniki Krakowskiej, założył zakład regeneracji akumulatorów. W PRL-u, w stanie wojennym, to był odważny krok, tym bardziej że zrezygnował z dobrej pracy konstruktora w Polskich Zakładach Lotniczych w Mielcu, a miał na utrzymaniu żonę i czworo dzieci. Jednocześnie marzył o czymś więcej, ciągnęło go w świat, a przy tym zawsze był przedsiębiorczy i bardzo pracowity. W czasach, gdy zatrudniony był jeszcze w PZL Mielec, w weekendy dorabiał na utrzymanie rodziny jako muzyk grający na gitarze i perkusji. – Odwaga, ciągły rozwój i nauka, którymi Jacek Bąk zaszczepił nas wszystkich, do dziś są bardzo ważnymi elementami sukcesów Autopartu – przyznaje prezes firmy. – Jacek Bąk jest też ciągle prezesem honorowym, który odpowiada za inwestycje w rozwój technologiczny oraz inżynieryjny.

P

Od 100 tys. do 2,5 mln akumulatorów rocznie A ten jest nieprawdopodobny. W 1995 roku, by wyprodukować pierwsze 100 tysięcy akumulatorów, firma potrzebowała 200 osób. Dzisiaj 2,5 miliona akumulatorów powstaje przy udziale 400 osób. To pokazuje, jak na przestrzeni nieco ponad dwóch dekad zmienił się przemysł

– nastąpiła automatyzacja i robotyzacja procesów oraz udoskonalenie warunków pracy. Ludzie częściej niż do pracy fizycznej na linii produkcyjnej, angażowani są do obsługi maszyn. Rok 1995 okazał się też ważny z kilku powodów. 24 lata temu Autopart domknął cykl produkcji akumulatorów, czyli samodzielnie, we własnym zakresie zaczął wytwarzać proszek oraz kratki – montował, ładował i wysyłał akumulatory, a to oznacza, że stał się w pełni niezależnym producentem. W 1995 roku powstała również Specjalna Strefa Ekonomiczna Euro-Park Mielec – obecnie najstarsza specjalna strefa ekonomiczna w Polsce. iedziba firmy wyrosła w bezpośrednim sąsiedztwie strefy i dziś z okien budynku przy ulicy Kwiatkowskiego widać, jak w najbliższym otoczeniu rozwijają się kolejne biznesy. Podjeżdżając pod Autopart ma się wrażenie, że jest się w samym sercu produkcyjnego tygla. Taka fascynacja biznesem bliska jest Monice Bąk, która już jako dziecko pomagała przy regeneracji akumulatorów i odkąd pamięta – chciała na siebie zarabiać. – Miałam16 lat, gdy jeździłam w weekendy na giełdy samochodowe i sprzedawałam akumulatory. Już wtedy na dobre weszłam w sprzedaż – opowiada. A przedsiębiorczość kocha do dziś. Gdy Jacek Bąk wyjeżdżał do kontrahentów, w czasach bez telefonów komórkowych i z rzadka dzwoniącymi aparatami stacjonarnymi, do późna w nocy czekała na jego powrót, by do rana słuchać opowieści o biznesie ze świata. – Mnie to naprawdę pasjonowało – opowiada prezes Autopartu. – Jestem praktyczna. W tym, co robię, muszę widzieć sens. A w tym, co wtedy robił tata, sens był duży. Lubię wyzwania, uważam, że dzięki nim się rozwijamy. Pewnie dlatego tak popularne jest nasze hasło firmowe: „Jak to się nie da? Da się!”. Zawsze trzeba szukać najlepszego rozwiązania, uczyć się od najlepszych. Sama patrzę daleko w przyszłość i mam nieustanny głód wiedzy. acek Bąk szybko zauważył smykałkę do biznesu młodszej córki i już wtedy była na pierwszym roku studiów, a miała wtedy 19 lat, zabierał ją w podróże służbowe za granicę. Gdy oponowała, że to nie najlepszy pomysł, Jacek Bąk powtarzał: „siedź, słuchaj, szlifuj język, bo to najlepsza, praktyczna lekcja biznesu”. Miał rację – jego następczyni w firmie systematycznie nabywała kontakty, budowała zaufanie do siebie i spółki, aż w sposób naturalny mogła nastąpić sukcesja. Wchodzenie w dorosłość przyszłej prezes Autopartu zbiegło się też w czasie z rewolucyjnymi zmianami nie tylko w Polsce, ale i w rodzinnym biznesie. Po latach regeneracji akumulatorów i wyjściu firmy z garażu, zmieniała ona jeszcze kilka razy siedzibę, by zwiększać efektywność produkcji i rozwijać sprzedaż akumulatorów, których na początku lat 90. XX wieku brakowało na rynku. W tamtym czasie z sumy wszystkich biznesowych doświadczeń od 1982 roku narodziła się nazwa Autopart, która siedzibę znalazła przy ulicy Kwiatkowskiego w Mielcu i rozrosła się do 21 tys. metrów kwadratowych. Jednocześnie, by zachować pamięć o początkach rodzinnego biznesu i podkreślić wiarygodność marki, 

S

J

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

29


LUDZIE biznesu

do dziś funkcjonuje PPHU AUTOPART JACEK BĄK Sp. z o.o., a więc z nazwiskiem założyciela akumulatorowego biznesu w nazwie firmy. – Przełomowe okazały się rozmowy w Ameryce, gdzie na początku lat 90. XX wieku firmy wytwarzające akumulatory, miały już zaawansowane linie produkcyjne. To od nich otrzymaliśmy pierwsze technologie produkcji, ale pod warunkiem, że kupimy maszyny. Jacek Bąk uznał, że skoro Amerykanie produkują akumulatory, które działają w temperaturze plus 30 stopni Celsjusza i nie gorzej radzą sobie przy minus 30 stopniach Celsjusza, to taka technologia sprawdzi się też na rynku europejskim – wspomina Monika Bąk. Od połowy lat 90. XX wieku rozpoczął się dynamiczny rozwój Autopartu. Początkowo akumulatory trafiały tylko na rynek lokalny, w kolejnych latach na ogólnopolski, a od 20 lat mielecka spółka osiąga coraz lepsze wyniki eksportowe. Z niespełna 2,5 mln produkowanych rocznie akumulatorów 65 proc. trafia na eksport, 35 proc. na rynek polski. W firmie powstaje ich ponad 100 marek. Co piąty akumulator zamontowany w samochodach osobowych, ciężarowych, maszynach rolniczych czy autobusach jeżdżących po polskich drogach został wyprodukowany w Mielcu. Łatwo obliczyć, że podkarpacka spółka przez lata wypracowała sobie 20 proc. udziału w rynku akumulatorów produkowanych w Polsce. – Bardzo ważna w biznesie jest dywersyfikacja i elastyczność. Tworzymy marki akumulatorowe i dajemy

30

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

klientom technologiczne oraz biznesowe wsparcie. Nie zajmujemy się tylko produkcją i sprzedażą jednego typu akumulatorów, co pociągałoby za sobą wygodę, ale nie dawało perspektyw – zauważa Monika Bąk. – Tworząc indywidualne rozwiązania dla akumulatorów, serwujemy sobie ogrom pracy, ale też pewność rozwoju biznesu. Dzięki temu coraz mocniej wchodzimy na rynki azjatyckie, amerykańskie i afrykańskie. Jesteśmy otwarci na wszelkie innowacyjne rozwiązania, pod warunkiem, że dają się skodyfikować i skalować. półka wierna jest też zasadzie, że powiększanie zatrudnienia, parku maszyn czy sprzedaży nigdy nie może być większe niż drugie tyle. Dzięki temu wszyscy mają czas, by do zmian dojrzeć intelektualnie, finansowo oraz organizacyjnie. Zasada małych kroków sprawdza się od lat, choć oczywiście, zawsze musi jej towarzyszyć maksymalna dawka energii oraz odwagi.

S

W przeddzień elektromobilnej rewolucji Szczególnie ważne wydaje się to obecnie, kiedy świat motoryzacji, także produkcji akumulatorów, stoi na progu rewolucyjnego skoku technologicznego, jaki związany jest z masową produkcją samochodów elektrycznych, a ta zdaje się być coraz bliżej. 



LUDZIE biznesu – Działamy na rynku wtórnym, co oznacza, że to, co dzieje się na rynku pierwotnym, w elektromobilności, branży motoryzacyjnej, my odczuwamy z kilkuletnim opóźnieniem i mamy czas, by się do tego przygotować – stwierdza Mariusz Słowik, wiceprezes Autopartu, dyrektor ds. produkcji i logistyki. – Zmiany związane z produkcją samochodów elektrycznych bez wątpienia nadchodzą, ale nie będą one tak szybkie, jak to się może dziś wydawać na podstawie doniesień medialnych. aterie litowe, które stosuje się obecnie w samochodach elektrycznych bądź hybrydowych, ze względu na bardzo kosztowny surowiec produkowane są w stosunkowo małych ilościach. Duże zasoby litu znajdują się tylko w kilku miejscach na świecie. Problemem jest również recykling. W przypadku akumulatorów litowo-jonowych nie przekracza 5 proc. W przypadku akumulatorów ołowiowo-kwasowych, czyli takich, jakie powstają m.in. w Autoparcie, ich recykling wynosi 99 proc. Ołów w 100 proc. trafia do nowo produkowanych akumulatorów, kwas siarkowy wykorzystuje się do detergentów, a polipropylen ponownie zużywany jest do obudów akumulatorów. Świetnie jest też rozwinięta sieć odbioru i utylizacji akumulatorów. Właściwie nie da się kupić nowego urządzenia, jeśli wcześniej nie oddamy zużytego. Ogromna w tym zasługa całej branży oraz Stowarzyszenia Producentów i Importerów Akumulatorów, którego jednym z inicjatorów był Jacek Bąk. Świat dopiero się zastanawia, jak masowy rozwój elektromobilności może zmienić rzeczywistość, jaką obecnie znamy. – Rok temu byłem w Holandii, gdzie montowana jest TESLA i do której wykorzystywano… akumulator ołowiowo-kwasowy. To on służy do podtrzymywania i zasilania całej wrażliwej elektroniki w pojeździe, natomiast akumulator litowo-jonowy wykorzystuje się tylko do napędzania. Co to oznacza? Że nawet „elektryki” potrzebują naszych akumulatorów – dodaje wiceprezes Słowik. Nieunikniony jest jednak nieustanny rozwój i fuzja nauki z biznesem. W Autoparcie od kilku lat wprowadzane są akumulatory nowej generacji, ostatnio m.in. do samochodów z systemem start-stop. Akumulator połączony jest z elektroniką pokładową poprzez system zarządzania akumulatora (BMS – Battery Management System) lub inteligentny sensor (IBS – Intelligent Battery Sensor), które dokładnie monitorują jego stan oraz współpracę z pozostałymi systemami pokładowymi. Taki akumulator gwarantuje, że emisja CO2 jest na odpowiednio zredukowanym poziomie oraz że urządzenia poprawiające komfort użytkownika, jak na przykład podgrzewane fotele, klimatyzacja postojowa lub automatyczne funkcje start-stop, działają poprawnie. Jest też dostosowany do częstego uruchamiania silnika bez znacznej utraty energii. Jego sprawność widoczna jest przede wszystkim w ruchu miejskim, w którym ze względu na zmianę świateł dochodzi do średnio czterech uruchomień silnika na kilometr. Akumulator, poddawany tu cyklicznym obciążeniom, musi niezawodnie pracować nawet przy częściowym stanie jego naładowania. Poza tym musi szybko akumulować energię z alternatora lub z odzyskanej energii hamowania w procesie rekuperacji.

B

32

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

– Od początku istnienia firmy blisko współpracujmy z nauką. Mamy kilkanaście projektów celowych z Centralnym Laboratorium Akumulatorów i Ogniw w Poznaniu, ośrodkami naukowymi, jest ścisła współpraca z politechnikami w: Warszawie, Poznaniu, Krakowie i Rzeszowie. Uważamy, że biznes bez nauki i nauka bez biznesu nie ma przyszłości – dodaje Monika Bąk. – W Autoparcie jest kilkanaście punktów badania jakości akumulatora w procesie produkcji. Mamy własne laboratorium badań i rozwoju z najnowocześniejszym sprzętem. Mamy wiele urządzeń pomiarowych, w tym unikalnych na skalę europejską – spektrometr czy urządzenie do sprawdzania odporności na wibracje. Kooperujemy z laboratoriami specjalizującymi się w ogniwach, bo nie da się robić zaawansowanych technologii bez współpracy z innymi i nieustannego monitorowania, jak rozwija się produkcja akumulatorów na świecie. Tym bardziej może nurtować pytanie, jak robić akumulatory, które równie dobrze działają w bardzo niskich temperaturach na północy Europy oraz w gorącym, pustynnym klimacie, chociażby w Arabii Saudyjskiej?! – Najbardziej destrukcyjne dla akumulatora są wysokie temperatury, które powodują szybką korozję kratki, czyli elementu nośnego masy aktywnej. By tego uniknąć, wykorzystujemy odpowiednie stopy i dodatki, dzięki czemu opad masy aktywnej jest znacząco wolniejszy – tłumaczy wiceprezes Słowik. – W niskich temperaturach sprawność akumulatora spada o około 10 proc. Do tego ma on utrudniony rozruch, bo oleje, które powodują, że poślizg poszczególnych części jest łatwiejszy, są gęste, przez co początkowe tarcie jest większe. Mówiąc w skrócie, w zimnym klimacie akumulator musi mieć większy prąd rozruchu. tak, jak różne akumulatory trafiają na rynki w zależności od szerokości geograficznej, tak też inaczej pakowane są te urządzenia, biorąc pod uwagę tradycję i kulturę kupowania poszczególnych krajów. Na rynek niemiecki eksportuje się akumulatory w możliwie najskromniejszej szacie graficznej, ale już do Arabii Saudyjskiej, Emiratów Arabskich czy Kataru urządzenia są nie tylko pakowane w folie i pudełko ze względu na ochronę przed burzami piaskowymi, ale jeszcze sam produkt musi mieć piękną, kolorową etykietę, by dla klienta był niczym biżuteria w butiku.

I

50 rynków i 50 nacji we współpracy z Autopartem – Jak zawsze ważne jest różnorodne spojrzenie, tym bardziej że nie produkujemy tylko akumulatorów, ale jesteśmy obecni na 50 rynkach i pracujemy z 50 nacjami. To my tworzymy ludziom biznesy przez konfekcjonowanie, etykietowanie, przez wsparcie serwisowe, biznesowe i szkoleniowe. Obecnie jesteśmy na etapie kodyfikacji tych działań przy współpracy z dr. Mateuszem Grzesiakiem ze Starway Institute. Tak budujemy wartość intelektualną firmy. Duże zasługi w rozwoju mają też nasi inżynierowie, którzy wspierają nas w szkoleniach dla


LUDZIE biznesu

klientów. Koncentrujemy się nie tylko na sprzedaży i to stanowi o naszej sile – dodaje prezes Autopartu. irmy, która znalazła się na liście 1000 firm, które inspirują Europę, przygotowanej przez London Stock Exchange Group. Londyńska giełda wyróżniła 30 firm z Polski. Spośród firm z Podkarpacia znalazły się na niej tylko Autopart oraz Marma Polskie Folie. – W takich chwilach czujemy wdzięczność, że tyle lat naszej pracy zostało docenionych. To też wskazówka dla innych polskich przedsiębiorców, że sukces jest możliwy. Rodzaj zobowiązania, żeby być jeszcze lepszym pod każdym względem. Poczucie, że było warto, też nam towarzyszy. Ale rozwój firmy składa się nie tylko z sukcesów kiedy jest miło. Są również kryzysy oraz długofalowe, żmudne projekty, gdzie fajerwerków już nie ma – kwituje prezes firmy. – Jednocześnie przygotowujemy kolejne pokolenie, które zaangażowałoby się w rodzinny biznes i jest szansa, że najmłodsze pokolenie Bąków otrzyma w spadku dużo pracy oraz przykaz nieustannej nauki połączonej ze zdobywaniem doświadczenia. Drogi na skróty nie ma. Przy tak dużym sukcesie finansowym i biznesowym można się zastanawiać, co jeszcze pcha do kolejnych wyzwań…

F

– Obietnica, jaką złożyło się ludziom, którzy towarzyszą nam w rozwoju firmy przez lata – twierdzi Monika Bąk. – Jesteśmy jedną drużyną. Większość naszych pracowników pochodzi z Mielca i okolic. Niektórzy są z nami od ponad 30 lat. Pracują u nas już dzieci pierwszych pracowników. Zdarzają się całe rodziny zatrudnione w Autoparcie. To naprawdę cieszy, że w Mielcu udało się stworzyć rozpoznawalną markę. Rodzinną, nowoczesną firmę na europejskim poziomie, która jest w pierwszej dziesiątce największych producentów akumulatorów w Europie i na podstawie której powstało kilkadziesiąt prac magisterskich, licencjackich i doktorskich. le tak jak w akumulatorze niezbędna jest elektroda dodatnia i ujemna, czyli katoda i anoda, tak samo w biznesie najważniejsza jest umiejętność wykorzystania w zarządzaniu cech męskich oraz kobiecych. – Mam ogromny szacunek do mamy, że zawsze mnie chwaliła za dobrze wykonane prace, bo to mnie motywowało, by jeszcze bardziej się starać. Dumna też jestem, że tato potrafił mi zaufać jako córce i prezesowi, powierzając zarządzanie w firmie – mówi Monika Bąk i przyznaje, że równie dobrze pracuje się jej z kobietami i mężczyznami, bo najważniejsze są kompetencje i osobowość, a mózg nie ma płci. 

A

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




KONGRES TSLA EXPO I 10 października

Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego – G2A Arena 9.30 – 10.45

Rejestracja gości i odbiór identyfikatorów PANEL OTWIERAJĄCY KONGRES TSLA EXPO RZESZÓW 2019

11.00 – 12.15 Temat panelu: INTELIGENTNE SPECJALIZACJE PODKARPACIA. PERSPEKTYWY ROZWOJU W BRANŻY AUTOMOTIVE I TRANSPORTOWEJ

SALA PLENARNA

Uczestnicy panelu: • • • • •

Oficjalne przywitanie gości przez red. Ilonę Małek Prowadzenie: red. Grzegorz Boratyn

Władysław Ortyl, Marszałek Województwa Podkarpackiego Ryszard Jania, Prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego Rafał Weber, Sekretarz Stanu w Ministerstwie Infrastruktury Michał Bałakier, Dyrektor Generalny DKV EURO SERVICE Polska Christoph Müller, Dyrektor ACstyria Autocluster GmbH

PANELE AUTOMOTIVE 12.30 – 13.45

MODEL WSPÓŁPRACY POLSKICH I EUROPEJSKICH KLASTRÓW MOTORYZACYJNYCH NA RZECZ MODERNIZACJI PRZEMYSŁOWEJ

Wprowadzenie: red. Grzegorz Boratyn Prowadzenie i prezentacja: Luk Palmen, Klaster Silesia Automotive & Advanced Manufacturing

• • • •

PANEL I

(sala nr 1, piętro I)

Adam Sikorski, Prezes Stowarzyszenia Polska Grupa Motoryzacyjna Mariusz Słowik, Wiceprezes i Dyrektor ds. Produkcji i Logistyki AUTOPART Maciej Ślęzak, Dyrektor Biura Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego Łukasz Górecki, Klaster Silesia Automotive & Advanced Manufacturing Prezentacja studyjna – Bartłomiej Strojek, Starszy Specjalista ds. Sprzedaży Rozwiązań SAMSUNG

14.00 – 15.15

POJAZDY AUTONOMICZNE, ZEROEMISYJNE, POŁĄCZONE I WSPÓŁDZIELONE. NOWA ERA MOBILNOŚCI

Wprowadzenie: red. Grzegorz Boratyn Prowadzenie i prezentacja: Paweł Wideł, Prezes Związku Pracodawców Przemysłu Motoryzacyjnego i Artykułów Przemysłowych, Dyrektor ds. Kontaktów z Rządem w Opel Poland, odpowiedzialny za Polskę, Czechy i Słowację

PANEL II

(sala nr 1, piętro I)

• Adam Krępa, Prezes Federal-Mogul Gorzyce, Wiceprezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego • Krzysztof Zaręba, Naczelnik Wydziału Polityki Przemysłowej Departament Innowacji w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii • Rafał Staciwa, Dyrektor Zakupów FCA Purchasing Poland • Jacek Cebula, Dyrektor Techniczny PSA Tychy Prezentacja studyjna – Jakub Bańcer, Specjalista ds. Nowych Projektów FANUC Polska

15.15–16.00 Przerwa na lunch 16.00 – 17.15

SYSTEM KSZTAŁCENIA W SZKOLNICTWIE ŚREDNIM I WYŻSZYM NA POTRZEBY PRZEMYSŁU MOTORYZACYJNEGO

Wprowadzenie: red. Grzegorz Boratyn Prowadzenie i prezentacja: Ryszard Jania, Prezes Pilkington Automotive Poland i Prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego

PANEL III

(sala nr 1, piętro I)

• Prof. Jarosław Sęp, Dziekan Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej • Jarosław Augustynowicz, Wicedyrektor Zespołu Szkół w Gorzycach • Henryk Michalik, Przewodniczący Sektorowej Rady Kompetencji Przemysłu Motoryzacyjnego • Dorota Kaleta, Starszy Wizytator w Kuratorium Oświaty w Rzeszowie, Koordynator KO ds. Kształcenia Zawodowego • Maciej Karasiński, Wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy, członek Sektorowej Rady Kompetencji Przemysłu Motoryzacyjnego


KONGRES TSLA EXPO I 10 października

Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego – G2A Arena

PANELE TRANSPORT I LOGISTYKA 12.30 – 13.45

VIA CARPATIA A PRZYSZŁOŚĆ FIRM BRANŻY TSL I REGIONU PODKARPACKIEGO

Prowadzenie: Jerzy Jezuit, Kierownik Sprzedaży DKV EURO SERVICE Polska Sp. z o.o.

• • • •

Michał Bałakier, Dyrektor Generalny DKV EURO SERVICE Polska Rafał Weber, Sekretarz Stanu w Ministerstwie Infrastruktury Maciej Wroński, Prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska” Jacek Bury, Prezes Bury Sp. z o.o.

FIRMY TRANSPORTOWE A NOWE REALIA RYNKOWE

14.00 – 15.15

PANEL I

(sala nr 2, parter)

PANEL II

(sala nr 2, parter)

PREZENTACJE: • Paweł Miąsik, Agencja Bezpieczeństwa Transportu. Zamiany w przepisach transportowych cz. 1. Omówienie zmian w zakresie przewozu towarów niebezpiecznych ADR 2019 – obowiązki przewoźnika • Iwona Blecharczyk „Trucking Girl”, ambasadorka firmy ORLEN OIL. Specjalista w trudnym transporcie wielkogabarytowym Dlaczego brakuje kierowców zawodowych i co robić, aby zatrzymać kierowcę • Jerzy Jezuit, Kierownik Sprzedaży DKV EURO SERVICE Polska Sp. z o.o. Zaplecza usług dla firm TSL podbijających rynki wschodnie Panel stanowi Część 1. Certyfikowanego Szkolenia dla Osób Zarządzających Firmą Transportową.

15.15 – 16.00 Przerwa na lunch

16.00 – 17.15

ZAMIANY W PRZEPISACH TRANSPORTOWYCH. ODPOWIEDZIALNOŚĆ OSOBY ZARZĄDZAJĄCEJ TRANSPORTEM. PROCEDURY, POSTĘPOWANIE GŁÓWNEGO INSPEKTORATU TRANSPORTU DROGOWEGO W ZAKRESIE SPEŁNIENIA WYMOGÓW DOBREJ REPUTACJI

PANEL III

(sala nr 2, parter)

PREZENTACJE: • Paweł Miąsik, Agencja Bezpieczeństwa Transportu. Zamiany w przepisach transportowych cz. 2. Zagrożenia dla firmy transportowej oraz osoby zarządzającej firmą transportową: • Podstawy prawa wspólnotowego w zakresie odpowiedzialności osoby zarządzającej, omówienie taryfikatora kar oraz innych sankcji dla osoby zarządzającej, • Omówienie działań ITD w zakresie prowadzenia postępowań dotyczących spełnienia wymogu dobrej reputacji, • Jak przygotować firmę do kontroli PIP – ITD, szczegółowe omówienie procedur kontrolnych, czynności prowadzonych przez kontrolujących, • Jakie procedury, dokumentację w zakresie przepisów prawa pracy należy wprowadzić w firmie, • Jak opracować dokumentację kierowcy (umowy o pracę) oraz dokumentację firmy (regulaminy pracy, regulaminy wynagradzania) spełniającą wymogi z zakresu przepisów Kodeksu pracy, ustawy o czasie pracy kierowcy, • Planowane zmiany w zakresie płacy minimalnej na terenie UE, pakiet mobilności – zagrożenia dla przewoźników, • Planowane wyjście Wielkiej Brytanii ze struktur UE – zagrożenia dla transportu, nowe wyzwania dla przewoźników, • Nowy tachograf 4.00 – bardzo duże zmiany dla przewoźników, • ORLEN OIL. Korzyści ze stosowania najnowszych produktów firmy ORLEN OIL przez firmy transportowe. Panel stanowi Część 2. Certyfikowanego Szkolenia dla Osób Zarządzających Firmą Transportową.


LISTA WYSTAWCÓW TARGÓW TSLA EXPO RZESZÓW 2019 • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • •

5SAUTOMATE SP. Z O.O. AGENCJA ARTYSTYCZNA XERO JAN SZCZĘCH AGENCJA BEZPIECZEŃSTWA TRANSPORTU AUTO CENTRUM AUDI AUTORUD AUTO CENTRUM KILECE VW AUTORUD AUTO KIELCE OPEL AUTORUD AUTO SPA AUTO SPEKTRUM DACIA AUTO SPEKTRUM RENAULT AUTO SYSTEM AUTORUD KIELCE SKODA AUTORUD ONLINE AUTORUD STALOWA WOLA VOLKSWAGEN AXELO BMW DOBRZAŃSKI BORGWARNER POLAND SP. Z O.O. BRODMIR BRYK CONDENSSA DAKAR DIR CZACH MAZDA DIR CZACH MERCEDES DKV ENTERPRISE EUROPE NETWORK EXTREME TRAVEL FALKEN FANUC FIRMA TARAPATA SP. Z O.O. CITROEN RZESZÓ FIX FORUM LIDER GEMMA GUMAT HARLEY DAVIDSON IMPOL-MIELEC IMPULS LEASING INA KRÓL&KNAPIK LOGISAT MAGNOX MIX FILTERS MLG GROUP MTR NEW PORTABLE DEVICES ORLEN OIL PASSIO-SZKOLENIA PEKAO SA PKO BANK POLSKI PKO LEASING POLSERWIS CITROEN-FIAT AUTORUD POLSKA GRUPA MOTORYZACYJNA PZL SĘDZISZÓW SA REX AUTO ROZTOCZE SAGIER SAMSUNG SCANIA SIEROSŁAWSKI GROUP SKK SOŁEK SP. Z O.O. STC SUPERIOR INDUSTRIES PRODUCTION POLAND TSLOGISTIC TYREPOL WAGUM WSCHODNI SOJUSZ MOTORYZACYJNY YAMAHA









O przyszłości

motoryzacji i transportu

na debatach z ekspertami 28 prelegentów weźmie udział w 7 debatach podczas Kongresu TSLA EXPO Rzeszów 2019 w G2A Arena w Jasionce koło Rzeszowa. Największe na Podkarpaciu wydarzenie dedykowane branżom automotive, transport, logistyka oraz produkcja przemysłowa rozpocznie się w czwartek, 10 października. Przedstawiciele rządu, samorządowcy, biznesmeni i eksperci będą dyskutować o problemach i perspektywach dla branż, które należą do najsilniejszych gałęzi gospodarki regionu. Wstęp otwarty dla wszystkich zainteresowanych, po uprzedniej rejestracji na stronie internetowej www.tslaexpo.pl.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

J

uż po raz kolejny specjalnie na kongres przyjeżdża Manfred Kainz, wielki orędownik współpracy gospodarczej Polski z Austrią, za co został mianowany konsulem honorowy RP w Styrii. Jest jednocześnie dyrektorem generalnym TCM International, założycielem i udziałowcem klastra ACstyria Autocluster GmbH. Swoje działania koncentruje na finansach, nowych technologiach i rozwoju gospodarczym. Został zaproszony do debaty na temat perspektyw rozwoju inte-

46

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

ligentnych specjalizacji Podkarpacia, do których należy m.in. motoryzacja i transport. Otworzy ona kongres i udział w niej wezmą także decydenci, mający wpływ na kreowanie polityki gospodarczej. Nie zabraknie wśród nich Władysława Ortyla, marszałka województwa podkarpackiego, który w 2015 roku został członkiem Narodowej Rady Rozwoju powołanej przez prezydenta Andrzeja Dudę, a w przeszłości był sekretarzem stanu w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego. Do dyskusji zasiądzie także Rafał Weber, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury, od 2015 roku poseł na Sejm RP, członek sejmowej komisji infrastruktury oraz komisji obrony narodowej. Wraz z nimi debatować będzie Ryszard Jania, prezes Pilkington Automotive Poland oraz współzałożyciel i prezes klastra Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, który z branżą automotive związany jest od ponad 20 lat. Również od około 20 lat skutecznie kieruje i zarządza firmą DKV Euro Service Polska dyrektor generalny tej spółki – Michał Bałakier, człowiek posiadający ponad 30-letnie doświadczenie w zakresie handlu międzynarodowego, finansów oraz zarządzania spółkami branży transportowej i logistycznej.

Wielu fachowców ze świata biznesu Podczas Kongresu TSLA EXPO 2019 będzie można spotkać wielu doświadczonych menedżerów i ekspertów, którzy są współautorami sukcesów branży motoryzacyjnej w Polsce. Do takich osób z pewnością należy Luk Palmen, menedżer ds. innowacji i kooperacji Klastra Silesia Automotive&Advanced Manufacturing, a zarazem prezes zarządu w firmie doradczej i coachingowej InnoCo, ekspert ds. strategii rozwoju i zarządzania innowacjami. Od wielu lat współpracuje z inwestorami na etapie tworzenia spółek technologicznych, a także przy finansowaniu rozwoju firm. Na kongres przygotowuje prezentację i poprowadzi dyskusję na temat „Modelu współpracy polskich i europejskich klastrów motoryzacyjnych na rzecz modernizacji przemysłowej”. Gościem panelu będzie także Adam Sikorski, prezes stowarzyszenia Polska Grupa Motoryzacyjna oraz współtwórca Grupy Kapitałowej UNIMOT, a od 2012 roku przewodniczący Rady Nadzorczej i główny udziałowiec PZL Sędziszów S.A. 



W debacie weźmie udział także Mariusz Słowik, wiceprezes AUTOPART, od 9 lat zarządzający procesami produkcyjnymi oraz logistycznymi. Obecnie w ramach studiów doktoranckich z zarządzania na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie prowadzi badania w firmach zrzeszonych w klastrze Wschodni Sojusz Motoryzacyjny. Wraz z nimi dyskutować będzie Maciej Ślęzak, dyrektor Biura Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego, koordynujący firmy motoryzacyjne na Podkarpaciu i przedsiębiorstwa z nimi kooperujące, oraz Łukasz Górecki, menedżer Klastra Silesia Automotive&Advanced Manufacturing. Panel zakończy prezentacja studyjna Bartłomieja Strojka, starszego specjalisty ds. sprzedaży rozwiązań Samsung w Samsung Electronics Polska Sp. z o.o.

Eksperci o pojazdach autonomicznych Panel na temat pojazdów autonomicznych i nowej ery mobilności poprowadzi Paweł Wideł, prezes Związku Pracodawców Przemysłu Motoryzacyjnego i Artykułów Przemysłowych, a zarazem dyrektor ds. kontaktów z rządem w Opel Poland odpowiedzialny za Polskę, Czechy i Słowację. Swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniem będą się z nim dzielić: Adam Krępa, prezes zarządu w firmie Federal-Mogul Gorzyce Sp. z o.o. i wiceprezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Krzysztof Zaręba, naczelnik Wydziału Polityki Przemysłowej Departament Innowacji w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii, kierujący sprawami związanymi z kreowaniem polityki przemysłowej oraz rozwojem branż przemysłowych; Jacek Cebula, dyrektor operacyjny w fabryce Opel Manufacturing Po-

48

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

land w Tychach, należącej do Grupy PSA. W debacie weźmie udział również Rafał Staciwa, dyrektor odpowiedzialny w FCA Purchasing Poland za zakupy bezpośrednie, pośrednie oraz SQ. Gościem tego panelu będzie także ekspert od robotów i automatyki – Jakub Bańcer, specjalista ds. nowych projektów w firmie FANUC Polska. Odpowiada za projekty dotyczące branży metalowej, takie jak: obsługa maszyn, frezowanie i szeroko pojęte operacje handlingowe.

O kadrach z uczelniami i szkołami Ważną częścią panelu automotive będzie rozmowa o systemie kształcenia na potrzeby przemysłu motoryzacyjnego. Poprowadzi go prezes Pilkington Automotive Poland Ryszard Jania. Do debaty zaprosił profesora Jarosława Sępa, dziekana Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej, specjalistę budowy i eksploatacji maszyn oraz inżynierii produkcji, a także Jarosława Augustynowicza, wicedyrektora Zespołu Szkół w Gorzycach, który od 8 lat jest odpowiedzialny za Centrum Kształcenia Praktycznego w Gorzycach i współpracował z Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego oraz Instytutem Badań Edukacyjnych w Warszawie. Wraz z prezesem Janią, profesorem Sępem i dyrektorem Augustynowiczem swoimi spostrzeżeniami dzielić się będą: Henryk Michalik, przewodniczący Sektorowej Rady Kompetencji Przemysłu Motoryzacyjnego; Maciej Karasiński, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy i członek Sektorowej Rady Kompetencji Przemysłu Motoryzacyjnego oraz Edyta Kaleta, koordynator Kuratorium Oświaty w Rzeszowie ds. kształcenia zawodowego.


Panele z możliwością zdobycia certyfikatu

M

inister Rafał Weber oraz dyrektor Michał Bałakier to także ważni dyskutanci panelu poświęconego transportowi i logistyce. Zajmą się w nim tematem „Via Carpatia a przyszłość branży TSL i regionu podkarpackiego”. Poprowadzi go Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV EURO SERVICE Polska – człowiek z ponad 20-letnim doświadczeniem w pracy z systemami informatycznymi, z DKV związany od 14 lat i specjalizujący się obecnie w adaptacji rozwiązań oferowanych DKV Mobility Services Group dla przedsiębiorstw transportowych i logistycznych. Jego gośćmi podczas debaty na TSLA EXPO będą również: Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska” oraz Jacek Bury, prezes firmy Bury Sp. z o.o. Podczas kongresu odbędzie się nieodpłatne certyfikowane szkolenie dla osób zarządzających firmą transportową. Certyfikat będzie można zdobyć podczas paneli z Pawłem Miąsikiem, właścicielem Agencji Bezpieczeństwa Transportu i ekspertem branżowym w ośrodku Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, który od wielu lat prowadzi szkolenia dla inspektorów transportu drogowego oraz kandydatów na inspektorów z zakresu m.in. przepisów transportu drogowego i zabezpieczeń ładunków, jest też wykładowcą w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie oraz w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Na kongresie pojawi się również słynna „Trucking Girl”, której relacje z podróży śledzi kilka milionów osób na kanale Youtube. Iwona Blecharczyk, bo o niej mowa, jest ambasa-

dorką firmy ORLEN OIL i od 8 lat specjalizuje się w trudnym transporcie wielkogabarytowym, przemierzając Europę i lodowy szlak w Kanadzie. Rejestracja trwa! Eksperci, którzy przyjeżdżają na kongres, to praktycy z wieloletnim doświadczeniem. Aby skorzystać z ich wiedzy, wystarczy zarejestrować się na kongresie poprzez stronę internetową i 10 października przyjechać do G2A Arena. Panele rozpoczynają się o godz. 11 i trwają do 17.15. Wstęp na nie jest bezpłatny. 11 i 12 października w G2A Arena odbędą się natomiast targi z prezentacją oferty dla tysięcy zwiedzających. 




Największy na świecie

monster truck na TSLA EXPO 2019

Przemysław Kołtun.

TSLA EXPO 2019 to nie tylko panele dyskusyjne z udziałem branżowych ekspertów i zaproszonych gości oraz spotkania biznesowe. Organizatorzy zadbali również o motoryzacyjne show w postaci premier samochodów, motocykli i wielkich ciężarówek. Najwięcej emocji wzbudza największy na świecie monster truck, zbudowany w Dynowie przez Przemka Kołtuna. Ekstremalna jazda samochodem z wysokim zawieszeniem i ogromnymi kołami, przy ogłuszającym ryku silnika, to dla wielu może być prawdziwe wyzwanie. Jeśli tak, to 11 i 12 października warto przyjechać do Centrum Wystawienniczo-Kongresowego w Jasionce, gdzie każdy będzie mógł wejść na pakę olbrzyma, rozsiąść się wygodnie w designerskiej loży VIP i zakosztować jazdy tym gigantycznym pick-upem.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

O

jczyzną monster trucków są Stany Zjednoczone. To właśnie tam w 1974 roku Bob Chandler skonstruował ogromnego pick-upa, na bazie Forda F-250 z kołami od maszyny rolniczej. Nikt nie przypuszczał, że 44 lata później w dynowskim garażu Przemka Kołtuna, który na co dzień prowadzi firmę transportową, powstanie największy tego typu pojazd na świecie i to z części, które w 95 proc. zostały skonstruowane własnoręcznie na miejscu. Maxiu, bo takie imię otrzymał gigantyczny pick-up, wyjechał już na podkarpackie drogi i zachwyca imponującymi wymiarami: ma ponad 3 metry wysokości, tyle samo szerokości oraz przeszło 10 metrów długości. Maksymalna prędkość, jaką może osiągnąć, to ponad 100 km/h. Aby się o tym przekonać, wystarczy przyjechać

52

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

11 i 12 października na III edycję TSLA EXPO 2019. To największe na Podkarpaciu wydarzenie dedykowane motoryzacji, transportowi, logistyce i produkcji przemysłowej. W trakcie debat przedsiębiorców, prezentacji dla publiczności i giełdy kooperacyjnej, chętni będą mogli m.in. przejechać się gigantycznym pick-upem. – Przyjedziemy z własnym nagłośnieniem, a nawet sceną. Jest monster, jest impreza – przekonuje ze śmiechem Przemek Kołtun. Przejażdżki największym na świecie monsterem zaplanowano na piątek (11 października) i sobotę (12 października) od godz. 10 do 17. Gra jest warta świeczki, bo drugiego takiego pojazdu nie ma nawet w Stanach Zjednoczonych. 



– Budowa monstera w USA nie jest żadnym wyzwaniem. To tak jakby stuningować w Polsce samochód. Za oceanem istnieją firmy, które na zamówienie wykonują takie cudeńka, wystarczy tylko mieć zasobny portfel. Części też są powszechnie dostępne, ale bardzo drogie – mówi Przemek Kołtun. – W Dynowie, poza pasją i wielką motywacją do działania, nie mieliśmy nic, ale stopniowo realizowaliśmy kolejne etapy projektu. Przemek razem z przyjaciółmi przerobili własnoręcznie wahacze, stabilizatory i sprowadzili specjalną stal, po czym zahartowali ją w odpowiedniej temperaturze. Sami też zamontowali stelaże, system skrętów, fotele i tapicerki. Pracowali niejednokrotnie po 20 godzin dziennie. Musieli przy tym odwiedzić mnóstwo warsztatów i wiedzieć gdzie, do kogo i po co zapukać. Sąsiedzi też nie mieli łatwo. Dźwięki, jakie wydaje „olbrzym”, znają już na pamięć. Radość w MAXI wymiarze Po 11 miesiącach budowa największego monster trucka dobiegła końca. Ten jeździ już na podkarpackich drogach i wzbudza nie lada zainteresowanie. A jest co oglądać. W gigantycznym pojeździe mieszczą się 24 osoby, które mają do wyboru miejsca na pace samochodu lub w loży VIP, czyli w designerskiej strefie zaraz za kabiną kierowcy. Samochód na razie jest czarny, ale wkrótce nabierze koloru – niebieski chrom. Nazwa monstera nawiązuje do wielkości i przeznaczenia samochodu. Max jest największym na świecie monsterem, a Maxiu słodkim towarzyszem podróży, który mówi i śmieje się. Samo prowadzenie pojazdu nie jest prostą sprawą, nie mówiąc już o kierowaniu nim wśród ludzi. Tutaj liczy się niezwykła czujność, dlatego ekipa Przemka zainstalowała 7 kamer, dzięki którym kierowca będzie dokładnie widział, co dzieje się dookoła giganta. W kabinie jest jeszcze miejsce dla jednej osoby, która w momencie jakiegoś zagrożenia może zatrzymać pojazd niezależnie od kierującego. Do tego trzeba dołożyć jeszcze człowieka pilotującego z zewnątrz. Dzięki specjalnie zaprojektowanym systemom mowy samochód będzie mówił i wydawał dźwięki. Ma też zionąć ogniem. Pomogą mu w tym potężne rury wydechowe. Przemek marzy, aby w niedalekiej przyszłości pojazd poruszał się samodzielnie za swoim właścicielem. Pojem-

ność silnika Maxa to 5,6 litra. Do tego dochodzi jeszcze 400 koni mechanicznych, ale już pojawiły się plany, aby zamontować kompresor zwiększający moc pojazdu. Jego najważniejszym elementem jest zawieszenie. Przenosi zarówno potężne obciążenie wynikające z konstrukcji pojazdu, jak również to, wytworzone podczas jazdy. Pojazd posiada 4 amortyzatory oraz poduszki powietrzne, takie same jak w ciężarówce. Za tylną osią, przy rampie, spod pokładu wypuszczane są schody, po których bez problemu można wspiąć się na pakę maszyny. Auto przygotowane jest pod eventy oraz imprezy lokalne, krajowe, a nawet międzynarodowe. Ludzie z pasją umierają później – Motoryzacja jest dla mnie sposobem na życie. Czy może być coś lepszego od połączenia pasji z biznesem? Mnie się udało. Żyję od jednej imprezy motoryzacyjnej do drugiej, od jednego wyścigu do drugiego. W filmie „Szybcy i wściekli” dominuje fikcja. U nas wszystko dzieje się naprawdę. Wierzę, że ludzie z pasją umierają później – tłumaczy Przemek Kołtun. Na co dzień jest właścicielem firmy transportowej. W wolnym czasie zajmuje się nie tylko monster truckami, ale też konstruuje auta offroadowe i pojazdy do driftu. Te ostatnie zajmują szczególne miejsce w jego garażu – nic dziwnego, sam jest drifterem walczącym z barierą przyczepności na drodze. Co roku można go spotkać na King of the Hill, imprezie wyścigowej organizowanej na licznych zakrętach w Izdebkach k. Brzozowa. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl



Atrakcje dla dzieci i dorosłych…

TSLA EXPO 2019 czeka na całe rodziny!

Klinika doktora Misia, malowanie buziek i miasteczko ruchu drogowego przygotowane specjalnie dla dzieci. Niezapomniane wrażenia niczym z filmu „Szybcy i wściekli”, z symulacjami dachowania czy alkogoglami (które obrazują stan nietrzeźwości) – dla dorosłych. Targi TSLA EXPO jak co roku zaskakują nie tylko ciekawymi panelami dyskusyjnymi z udziałem znakomitych fachowców, czy spektakularnym motoryzacyjnym show. To również wyjątkowy czas dla rodzin, pełen atrakcji rozrywkowych i edukacyjnych.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

P

remiery aut i motocykli, customy, wielkie ciężarówki, a nawet monster truck – motoryzacyjne show już 11 i 12 października przyciągnie do G2A Areny w Jasionce tysiące osób. Podczas TSLA EXPO Rzeszów 2019 zaprezentują się firmy związane z branżą automotive i produkcją przemysłową, a także transportowe oraz logistyczne. Ale to nie wszystko…. Przez dwa dni, w piątek i sobotę, na zwiedzających targi będzie czekać mnóstwo niepowtarzalnych atrakcji. Warto z nich skorzystać, bo mają nie tylko bawić, ale też uczyć. Edukacyjny figloraj dla najmłodszych Na dwa dni największe w regionie centrum wystawiennicze zamieni się w przestrzeń, gdzie obok stoisk z naj-

56

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

ciekawszymi modelami samochodów osobowych, ciężarowych oraz motocykli, dzieci poznają zasady udzielania pierwszej pomocy i przekonają się, że nawet skomplikowanie brzmiąca resuscytacja to w rzeczywistości kilka prostych czynności. Wszystko w Klinice doktora Misia, którą poprowadzi firma edukacyjno-szkoleniowa PASSIO z Rzeszowa. Pod czujnym okiem ratowników medycznych najmłodsi nauczą się, jak opatrzyć rany i zatamować krwotok. W ruch pójdą: plastry, zabawkowe strzykawki i kroplówki, bandaże, a nawet krew… teatralna, oczywiście. Pacjentami maluchów będą pluszowe, niezwykle cierpliwe misie. Ratownicy PASSIO wychodzą z założenia, że zasady postępowania w nagłych sytuacjach powinien znać każdy, nawet kilkuletnie dzieci. Często to właśnie one są jedynymi świadkami wypadków. 



W filmie „Szybcy i wściekli” dominuje fikcja. Na TSLA EXPO dzieje się naprawdę!

E

N

iezapomnianym przeżyciem dla maluchów będzie z pewnością miasteczko ruchu drogowego, ze znakami drogowymi, samochodzikami i przejściami dla pieszych, które stanie na specjalnej planszy. Najmłodsi poczują się jak prawdziwi kierowcy i zobaczą, jak przebiega kontrola policyjnego patrolu. – Osoby kierujące ruchem, przebrane jednocześnie za policjantów, będą zatrzymywać dzieci jadące samochodzikami i wypytywać je m.in. o znaki drogowe – mówi Mateusz Mokrzycki, właściciel firmy PASSIO. – To nasz sposób na edukację dzieci poprzez zabawę. „Złomek”– bohater popularnego filmu „Auta” przyjeżdża na targi Z myślą o małych i dużych wielbicielach motoryzacji, organizatorzy sprowadzą do Jasionki 60-letni samochód holowniczy „Złomek” – auto z wielkim hakiem z tyłu. To oryginał ze Stanów Zjednoczonych, gdzie kiedyś służył najprawdopodobniej jako atrakcja w wesołym miasteczku. „Złomek”, znany jako bohater animowanego filmu „Auta”, jest jednym z eksponatów w Galerii Samochodów w Korczynie, w której można zobaczyć sportowe, wyścigowe, filmowe oraz bajkowe pojazdy z lat 1928-2018. Łącznie to ponad 6 tys. koni mechanicznych i przeszło 10 silników V8. Wszystkie odpalają bez trudu i jeżdżą, „Złomek” także, rozpędzając się w 10 sekund do 100 km/h. Oprócz „Złomka” pojawi się też samochód do malowania kredą, na którym dzieciaki będą mogły uwiecznić swoje artystyczne wizje. A skoro już mowa o artyzmie, na TSLA EXPO 2019 nie zabraknie malowania buziek i warsztatów tanecznych, które poprowadzi Agnieszka Stróż. Całe rodziny zmierzą się w tanecznym pojedynku na makarenę i inne tańce integracyjne. O żołądki gości zadbają stoiska z piknikowymi przysmakami i słodkościami. Dla pierwszych 200 dzieci – popcorn lub prażona kukurydza gratis. Wata cukrowa do skosztowania za symboliczną złotówkę.

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

kstremalnym widowiskiem, które sprawi, że już zawsze będziemy zapinać pasy i dbać, by w samochodzie nie pozostawiać niezabezpieczonych przedmiotów, będzie symulator dachowania od firmy PASSIO, który zobrazuje w zwolnionym tempie przebieg wypadku drogowego. Osoby siedzące w środku odczują dokładnie to, co dzieje się podczas prawdziwego dachowania, co najważniejsze, przekonają się, że w momencie zagrożenia często tylko pasy bezpieczeństwa chronią przed urazami oraz utratą życia. – Ludzie boją się zapinać pasy, bo myślą, że uniemożliwiają one wydostanie się z samochodu podczas wypadku. To duży błąd, bo są przecież tak zaprojektowane, by powstrzymać siłę nacisku sięgającą niemal 1,5 tony, a w momencie zagrożenia z łatwością dać się odciąć, nawet tępym nożem – wyjaśnia Mateusz Mokrzycki. Ratownicy medyczni z firmy PASSIO będą ostrzegać nie tylko przed niezapiętymi pasami w samochodzie. Ku przestrodze udostępnią zwiedzającym alkogogle, czyli symulator nietrzeźwości o mocy 3,5 promila alkoholu we krwi. Z tak założonymi „okularami”, chętni będą musieli znaleźć poszczególne części garderoby, a następnie je założyć. Wszystko na specjalnie przygotowanym torze przeszkód w formie konkursów na czas. – Będzie to trochę taki rytuał wstawania do pracy na kacu. Zdarza się, że następnego dnia po imprezie siadamy za kierownicą, przekonani o swojej trzeźwości. Rzeczywistość, niestety, mocno odbiega od naszych wyobrażeń, co skutkuje nieszczęśliwymi wypadkami na drogach – dodaje Mokrzycki. Opancerzony transporter i zabytkowe motocykle

W

trakcie targów przed G2A Areną w Jasionce stanie opancerzony transporter, pochodzący z ekspozycji rzeszowskiego Muzeum Techniki i Militariów. Placówka przez 15 lat zdążyła zgromadzić odrestaurowane, zabytkowe samochody, samoloty wojskowe i cywilne oraz pojazdy wojskowe, w tym czołg. Spore miejsce zajmują tu jednoślady – aż 53 motocykle i 27 motorowerów. Sporą część tych pierwszych stanowi najliczniejsza w Polsce kolekcja jednośladów nazywanych popularnie „jaskółkami”. Większość pojazdów w oryginalnym stanie. Udział w targach jest płatny. Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 8 zł, bilet rodzinny – 15 zł. Dzieci do lat 12 wchodzą za darmo, ale pod opieką rodziców. Targi będą czynne w piątek i sobotę w godz. 10-17. 



AUTOR: Ĺ UKASZ KOBA, prawnik, senior associate



„Out of Season”. Pokaz mody Basi Olearki na TSLA EXPO 2019 Gdy zapytać Basię Olearkę o modowe inspiracje, nie ma oczywistej odpowiedzi. Piękne rzeczy wokół siebie pamięta od zawsze. Z dzieciństwa towarzyszą jej obrazy mamy przynoszącej wspaniałe sukienki od zaprzyjaźnionej krawcowej. Od kilku lat także jej córka Natasza bardzo świadomie decyduje, co na siebie włoży. 11 października rzeszowska projektantka na Wieczorze VIP TSLA EXPO 2019 zaprezentuje swoją kolekcję „Out of Season” inspirowaną światem motoryzacji, bo to przecież rozwój branży automotive pozwolił być modzie „Poza Sezonem”.

– Mam ogromną radość z tworzenia mody – przyznaje Basia Olearka. – Najważniejsze są: kreacja i spotkanie z drugim człowiekiem. Moda to dla mnie coś więcej, niż tylko ubrania. Każdy pokaz to coś więcej niż tylko spotkanie towarzyskie, zależy mi na inspirowaniu zdarzeń kulturalnych, integrowaniu środowisk twórczych i to się dzieje. Także na Wieczorze VIP TSLA EXPO, na którym Basia Olearka wystąpi już po raz drugi. W ubiegłym roku zachwyciła kolekcją „Tribute to Black”, będącą kwintesencją jej modowych poszukiwań oraz hołdem oddanym czerni, którą projektantka kocha i która obecna jest na wszystkich jej pokazach. W tym roku nawiąże do swoich ulubionych kreacji, pięknych koronek, jedwabiów, delikatnych skór i muślinów, które zakłada bez względu na pogodę, bo przecież samochody to nie tylko wolność podróżowania, to także moda nie do końca poddająca się dyktatowi pór roku. „Out of Season” to kolekcja inspirowana niedawnym pokazem mody Basi Olearki „East” – bardzo kobiecym i romantycznym. – Październikowa kolekcja wyrasta z mojego postrzegania piękna i wolności, które nierozerwalnie się ze sobą łączą, dlatego będzie nie tylko elegancko, ale też zadziornie i przewrotnie – mówi rzeszowska projektantka. – „Out of Season” zaprezentuje 30 damskich i męskich sylwetek, w wieczorowym, ale nie tylko, wydaniu. Zobaczymy sukienki, kombinezony, spodnie i płaszcze. Dominować będą biele, błękity i, oczywiście, czerń. W męskich projektach pojawią się odważne printy, ale idealnie wpisujące się w kolekcję. Na pewno uwagę przykują sukienki inspirowane bardzo kobiecymi modelami z lat 60. XX wieku. – Niedawno odkryłam w szafie zapomnianą sukienkę mojej mamy z czasów jej młodości, a która podbijała moją wyobraźnię, gdy byłam kilkulatką. Pamiętam, jak podkradałam ją choć na chwilę i przed lustrem udawałam królewnę – śmieje się Basia Olearka – Już wtedy kochałam faktury tkanin i wiedziałam, że nie jest mi obojętne, co na siebie wkładam. Także dla mojej mamy ubrania były ważną częścią jej charakteru. W szarych latach PRL-u zdobywała zagraniczne materiały i zamawiała sukienki szyte na miarę u krawcowej. Ta oryginalność w kreowaniu mody oraz konsekwencja w budowaniu własnej marki pozwala rzeszowskiej projektantce coraz odważniej poruszać się w świecie mody. Tylko w ostatnich miesiącach zachwyciła dwoma wydarzeniami modowymi: kolekcją „Unity”, którą oklaskiwało ponad 1000 osób w rzeszowskiej Galerii Millenium Hall, oraz znakomitym „East” prezentowanym w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. Był też pokaz mody w Berlinie, a w planach są kolejne europejskie miasta. Wszystko to nie byłoby jednak możliwie, gdyby nie zaangażowanie Marty Lebiody i Pawła Olearki, którzy od lat są dla projektanki największym wsparciem. 11 października w trakcie Wieczoru VIP na TSLA EXPO 2019 przekonamy się, jak „Out of Season” komponuje się z najlepszymi markami automotive z Podkarpacia. Choć już dziś jedno wiemy na pewno – połączenie piękna i siły jest równie atrakcyjne w świecie mody co i motoryzacji. Podkreśli to również Basia Kąkol, której występ muzyczny towarzyszyć będzie pokazowi. Absolwentka Wydziału Edukacji Artystycznej na Uniwersytecie Rzeszowskim, szczęśliwa żona i mama Patryka oraz Laury, w śpiewaniu odnalazła swoją największą pasją. Warsztat wokalny doskonali obecnie w Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie pod kierunkiem Anny Czenczek. Atrakcją wieczoru w CWK G2A Arena w Jasionce będzie też pokaz rzeszowianina, Krzysztofa Palucha, którego torebki porównać można do dzieł sztuki. Modelki uczesze Katarzyna Złamaniec Atelier & Academy, zaś Justyna Kusz Make-Up Coach zadba o makijaże. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Paweł Olearka





Z Jarosławem Augustynowiczem, wicedyrektorem Zespołu Szkół w Gorzycach ds. Centrum Kształcenia Praktycznego, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Dzisiaj współpraca szkół technicznych z przemysłem to konieczność! Aneta Gieroń: Gorzyce. Wieś, jakich wiele na Podkarpaciu, choć nie do końca, bo z Zespołem Szkół im. por. Józefa Sarny, który słynie z bardzo dobrej współpracy biznesu z edukacją. Wielu nie do końca w to wierzy, ale wy udowadniacie, że to możliwe. Jarosław Augustynowicz: To nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne w dzisiejszych czasach. Przed laty szkoła była przyzakładową placówką przy WSK Gorzyce – właściwie częścią zakładu pracy. Trwało to do połowy lat 70. XX wieku. Gdy nastąpiło już wyodrębnienie szkoły jako samodzielnej placówki, tradycja bliskiej współpracy z przemysłem pozostała, choć na przestrzeni lat mocno się zmieniała. Najtrudniej było w czasie transformacji w latach 90. XX wieku, kiedy panowało wysokie bezrobocie, WSK Gorzyce przechodziła ciężki czas dostosowania się do nowej rzeczywistości i na wszystkim trzeba było oszczędzać. W 2001 roku nastąpiło przejęcie WSK Gorzyce przez amerykańską korporację i przekształcenie w spółkę FederalMogul Gorzyce. Fabryka tłoków przetrwała, a w kolejnych latach rozwinęła się współpraca pomiędzy szkołą a amerykańskim koncernem.

66

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Dlaczego tak ważny jest ten bliski kontakt szkół technicznych i zawodowych z przemysłem? Jeżeli chcemy dobrze kształcić w zawodach: technik mechanik, informatyk, technik logistyk, mechatronik, operator obrabiarek skrawających, czyli w zawodach bardzo potrzebnych na rynku pracy, ale niełatwych i drogich w kształceniu, niezbędne jest wsparcie biznesu. Oczywiście, można wykształcić technika, wykorzystując tylko kredę i tablicę, przygotować go nawet do egzaminu zawodowego, który zda, ale z punktu widzenia rynku pracy nie jest on żadnym fachowcem. Taki absolwent już na starcie swojej zawodowej drogi skazany jest na bezrobocie, a dla naszej szkoły największą ambicją jest, by uczniowie po zakończeniu edukacji znajdowali pracę i byli cenionymi fachowcami na rynku. Takiego efektu nie osiągnie się bez współpracy z przemysłem, choć dochodzą do nas głosy, że szkolnictwo przy obecnych nakładach nigdy nie jest w stanie dogonić branży produkcyjnej. Pan się z tą filozofią nie zgadza? ie zgadzam się z nią, bo nie jest celem naszej szkoły ścigać się z biznesem, ale skutecznie go gonić i być kilka kroków za nim. Nasza szkoła kształci kadrę na poziomie średnim, a ta nie decyduje wprost o innowacjach, które pojawią się w przemyśle, także motoryzacyjnym. Absolwenci szkół średnich nie zajmują się kreowaniem w przemyśle, oni zaspokajają jego potrzeby produkcyjne. I gdy popatrzeć na strukturę zatrudnienia w przemyśle, 80 procent stanowią „niebieskie kołnierzyki”, czyli pracownicy produkcyjni, a tylko 20 proc. „białe kołnierzyki”, czyli kadra zarządzająca. Ta proporcja pokazuje wagę kształcenia zawodowego na poziomie szkoły średniej. Jak w praktyce wygląda współpraca Zespołu Szkół w Gorzycach z przemysłem?

N


B

ardzo blisko współpracujemy z Federal-Mogul Gorzyce, którego prezes Adam Krępa jest orędownikiem bliskich kontaktów i mocno wspiera nasze działania. Ważnym partnerem jest też Alumetal S.A., gdzie kierownikiem zakładu jest Mariusz Wiatr, również bardzo otwarty na edukację. To nasi najbliżsi sąsiedzi i jednocześnie naturalni partnerzy w kształceniu młodzieży. To także firmy z nowoczesnym parkiem maszyn wykorzystujące innowacyjne technologie. Jak udało się je przekonać, by część swojego sprzętu zdecydowały się przekazać na wyposażenie warsztatów szkolnych? Jesteśmy aktywni, składamy propozycję, co konkretnie możemy zrobić i jaki sprzęt bardzo by nam w tym pomógł. Dzięki temu, gdy firma zamienia chociażby linię produkcyjną, jej starszą wersję przekazuje do szkoły na ćwiczenia. Jeśli w szkole przygotujemy stanowisko zrobotyzowane, dokładnie takie, jak w zakładzie pracy, to w przyszłości nie trzeba będzie wyłączyć w firmie robota, by przeszkolić nowych pracowników. Tym sposobem zarówno szkoła, jak i przedsiębiorcy mają wymierne korzyści. Korzystając z pieniędzy unijnych, m.in. z programu „Regionalne Centrum Transferu Nowoczesnych Technologii Wytwarzania” oraz „Podkarpacie stawia na zawodowców”, realizowanego przez Wojewódzki Urząd Pracy, wyszliśmy z założenia, że nie będziemy kupować przypadkowych maszyn, ale takie, które pozwolą przygotować ucznia do pracy w największych zakładach przemysłowych w Gorzycach. W tamtym czasie trafił do naszej szkoły naprawdę nowoczesny sprzęt, m.in. centra frezarskie, tokarskie, nowoczesne urządzenia pomiarowe, bardzo podobne do tych, jakie stoją w firmach po sąsiedzku. To był efekt nieustannych konsultacji ze wspomnianymi firmami. Czynnie brałem też udział w projektach, które modyfikowały programy nauczania, oraz w wizytach studyjnych, m.in. w Niemczech.

Udało się coś podpatrzyć i przeszczepić do polskiej szkoły? Zwiedzając tamtejsze szkoły szybko doszedłem do wniosku, że lepiej kupować mniej, ale najnowocześniejszego sprzętu, bo będzie z tego większa korzyść. Chodzi też o takie zorganizowanie procesu dydaktycznego, by ten sprzęt był maksymalnie wykorzystywany. Kupując maszynę zawsze dbam, by w umowie sprzedaży było też szkolenie z wykorzystania tej maszyny. W pierwszej kolejności testują ją nauczyciele, bo najważniejsza jest dobrze przygotowana kadra, która zna najnowocześniejsze rozwiązania w przemyśle i potrafi nauczyć tego młodzież. Nauczyciele są też ubezpieczeni od czynności przy maszynach, dzięki czemu nie ma paraliżującego strachu, że coś się zepsuje i trzeba będzie za to zapłacić z prywatnych pieniędzy. Tym bardziej, że mamy urządzenia kosztujące nawet 600 tys. zł. Jak wygląda Wasz park maszyn? est laboratorium do badań niszczących i nieniszczących, mamy tam np. maszynę wytrzymałościową – zrywarkę. Jest też ultrasonograf do badania wad wewnętrznych, mamy urządzenie do badania prądami wirowymi. Działa pracownia spawalniczo-ślusarska, gdzie mamy 6 stanowisk z wyciągami z filtrem wewnętrznym, tak jak to wygląda w tradycyjnych zakładach produkcyjnych, gdzie dba się o ochronę środowiska. Mamy maszynę do cięcia plazmą sterowaną numerycznie. Pamiętam, jak nasze laboratoria zobaczyło kilku profesorów z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Na początku trochę się dziwili, że w naszej szkole odbywają się również zajęcia dla studentów, ale gdy w końcu 

J

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

67


przyszli, stwierdzili: „Po co wasi uczniowie idą na studia”? Na co odpowiedziałem: „Nie jest moim problemem, co uczą na studiach, ale ja dbam o jakość edukacji w naszej szkole”. Na studiach może nie uzyskają tak dużej praktyki, ale zdobędą tytuł inżyniera, który pomoże im w karierze i zdobędą solidną wiedzę teoretyczną. Po naszej szkole młody człowiek na studiach wyższych praktykę obudowuje głęboką teorią i dzięki temu ma szansę stać się człowiekiem jeszcze bardziej rozwojowym i innowacyjnym. Gdzie zatem tkwi błąd w kształceniu technicznym w Polsce, skoro przemysł nieustannie narzeka na brak wykwalifikowanych pracowników? ważam, że w zbyt dużym wymiarze dotowane są przez państwo licea ogólnokształcące, w których to szkołach jest część bardzo utalentowanej młodzieży, ale całą resztę stanowią osoby, które niekoniecznie powinny iść w przyszłości na studia wyższe. Dlaczego trafiają do liceów? Za uczniami idą subwencje, a licea, by przetrwać i utrzymać zatrudnienie na podobnym poziomie, tworzą dodatkowe klasy i kształcą zbyt wielu uczniów, niekoniecznie utalentowanych. Źle też funkcjonuje doradztwo zawodowe na poziomie gimnazjum i obecnie szkoły podstawowej. Licea z klasami o profilu wojskowym czy policyjnym nie mają absolutnie żadnego wpływu na to, czy ktoś w przyszłości zostanie policjantem, albo zawodowym żołnierzem, jednak młodzież i rodzice dają się nabierać na podobne zabiegi marketingowe. Nie brakuje też szkół technicznych, gdzie nauczyciele nie mają pojęcia, jak wygląda nowoczesny przemysł.

U

W wielu przypadkach szkoły w sposobie działania tkwią po części w PRL-u. Nauczyciele uważają, że przyjdą do pracy, coś powiedzą i to wystarczy. W obrębie kuratorium nikt nie proponuje szkolenia nauczycieli na wysokim poziomie zawodowym. Dlatego sam coraz częściej, dzięki współpracy ze Wschodnim Sojuszem Motoryzacyjnym i wiodącymi firmami branży maszynowej oraz narzędziowej, takimi jak SANDVIK Polska, jeżdżę na szkolenia dla pracowników przemysłu motoryzacyjnego. Często na takich szkoleniach jest 50 przedstawicieli przemysłu i jeden nauczyciel, czyli ja. Dlaczego inni nauczyciele tak nie robią? Nie mogę wypowiadać się w ich imieniu. Ja tak robię, bo nauczanie techniczne jest moją pasją. Lubię to, co robię, i chcę, by uczniowie mieli wymierne efekty nauki w naszej szkole. Na tych szkoleniach bardzo dużo można się nauczyć, a prezesi największych firm widzą w tym korzyść zarówno dla przemysłu, jak i szkolnictwa. Na takie szkolenia jeżdżą też nauczyciele – zawodowcy z mojej szkoły. Gdy rozmawiam z przedstawicielami pracodawców, przekonują, że absolwenci szkół technicznych potrzebują od 9 do 12 miesięcy na przyuczenie do pracy w przemyśle. Nasi absolwenci już po 3 miesiącach stają się samodzielnymi pracownikami.

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Koszt wyszkolenia pracownika jest tak duży, że lepiej inwestować w edukację na etapie szkoły średniej? okładnie tak, tym bardziej że jesteśmy jednostką dobrze przystosowaną do szkolenia. Mamy wydzielone specjalistyczne hale na 2,5 tys. metrów kw., spełniamy normy pod względem bezpieczeństwa, hałasu, do tego mamy dobrze przygotowaną kadrę. Nasza struktura przypomina strukturę zakładu przemysłowego. My jesteśmy od edukowania, a biznes od zarabiania pieniędzy i na tym właśnie polega optymalizacja współpracy między szkołami a przemysłem. Ilu obecnie jest uczniów w Waszej szkole?

D

420 i 60 słuchaczy dorosłych. Większość pochodzi z Gorzyc i okolic, ale są też uczniowie z Tarnobrzega czy Sandomierza. Mamy też obecnie 86 uczniów z Ukrainy i Białorusi. Coraz więcej osób ma świadomość, że po naszej szkole ma pewną pracę. Mamy niepisaną umowę z Federal-Mogul Gorzyce, że każdy nasz absolwent ma szansę na zatrudnienie u nich. W zależności od rocznika, od 60 do 80 procent naszych absolwentów trafia do pracy w przemyśle. Spora grupa kontynuuje naukę na studiach wyższych, ale pojawiają się też osoby, które mają diametralnie różny pomysł na życie i nie wiążą swojej przyszłości z branżą produkcyjną. Za pośrednictwem klastra Wschodni Sojusz Motoryzacyjny bierzecie też udział w tworzeniu unijnego programu kształcenia. To projekt „DRIVES” – Europejski Projekt Unifikacji Kształcenia Zawodowego w Branży Automotive za ponad 4 mln euro, gdzie głównym partnerem jest Uniwersytet z Ostrawy. Zasiadają w nim także przedstawiciele innych szkół wyższych, przemysłu, organizacji jak np. klaster, związków zawodowych, szkoła średnia z austriackiego Grazu oraz dzięki uprzejmości Ryszarda Jani, prezesa WSM, także ja jako przedstawiciel klastra oraz naszej szkoły z Gorzyc. Warto dodać, że klaster jest jedynym uczestnikiem z Polski w tym projekcie. Co macie wypracować? rzemysł motoryzacyjny na poziomie europejskim ściśle ze sobą współpracuje, a o jakości produktów w branży automotive bardzo często decyduje jakość kształcenia. Ma on opracować 60 kwalifikacji na poziomie europejskim, dla 60 zawodów, jakie są w przemyśle motoryzacyjnym. Opracowujemy standaryzację, czyli dokładny opis, jak powinny wyglądać określone kwalifikacje i umiejętności. My jesteśmy w grupie, która modyfikuje 30 istniejących kwalifikacji i dostosowuje je do potrzeb współczesnego przemysłu. Druga grupa opracowuje kolejnych 30 kwalifikacji, które są odpowiedzią na innowacje, jakie dopiero się pojawią w przemyśle automotive. Dzięki temu jako szkoła, biorąc też pod uwagę rozwój elektromobilności, możemy ze znacznym wyprzedzeniem i znajomością kwalifikacji rozszerzyć kształcenie naszych uczniów, żeby nie odstawali od poziomu europejskiego. 

P









Aneta Gieroń rozmawia...

Koniec świata nie polega na tym, że jest katastrofa ekologiczna, ale że

ekologia międzyludzka jest katastrofalna!


...z Wojciechem Bonowiczem, poetą, publicystą, felietonistą „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”

Fotografie Tadeusz Poźniak


Wojciech Bonowicz,

poeta, publicysta, dziennikarz, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związany od 1994 roku – publikował w nim utwory poetyckie, prozę i artykuły publicystyczne. Obecnie jest stałym felietonistą tygodnika. Od wielu lat współpracuje również z miesięcznikiem „Znak”. Opublikował kilka tomów poetyckich, m.in. „Wybór większości” (1995), „Pełne morze” (2006), „Polskie znaki” (2010), „Echa” (2013) oraz „Druga ręka” (2017), za którą był nominowany do Literackiej Nagrody Nike i Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Autor biografii „Tischner” (2001), tomu gawęd „Kapelusz na wodzie” (2010), licznych książek-wywiadów (m.in. z Janiną Ochojską, ks. Michałem Hellerem i Wojciechem Waglewskim), ale także książek dla dzieci: „Bajki Misia Fisia” (2012) i „Misiu Fisiu ma dobry dzień, dobry dzień” (2015). W 2019 roku wydał „Dziennik końca świata”. Mieszka w Krakowie.

Aneta Gieroń: „Świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny” – powtarza Pan za Bohumilem Hrabalem we wstępie swojej książki „Dziennik końca świata”, ale nie wiem, czy możemy Panu wierzyć. Kilkadziesiąt stron dalej autentycznie boi się Pan świata, w którym książki, a przede wszystkim literaturę i poezję, czyta już głównie sztuczna inteligencja, by lepiej zrozumieć ludzkie emocje i analizować rzeczywistość…

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Wojciech Bonowicz: Warto dać na początek zdanie, które jest rodzajem przewodnika po książce. Rzucam światło na to, co w książce najważniejsze, a jednocześnie nie ukrywam, że to też hołd wobec Hrabala i całej wielkiej części literatury, która jest pokorna wobec rzeczywistości. Sam lubię literaturę, która pełna jest zrozumienia, empatii wobec świata, zachwytu nad tym, co najzwyklejsze, a zwłaszcza nad tym, co ułomne, zranione.


VIP tylko pyta To taka wrażliwość, która została po bliskiej przyjaźni z ks. prof. Józefem Tischnerem? Na pewno ma ona związek z księdzem Tischnerem, choć nie mogę potwierdzić, że byliśmy przyjaciółmi; byłem jego słuchaczem i w pewnym stopniu współpracownikiem. Co ciekawe, jest tekst Tischnera poświęcony Hrabalowi, który przed laty ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”.We wszystkich ludziach wrażliwych jest podobny rodzaj współczucia połączonego z humorem. Coś, co nazywamy ciepłą ironią w stosunku do świata. Ludzie bywają wobec siebie nieprzyjemni, niekiedy okrutni, ale ja wierzę, że w gruncie rzeczy jesteśmy istotami nastawianymi na bycie z innymi, a przy tym dość zabawni i potrafimy się wzruszać. Poczucie humoru ratuje nas przed szaleństwem tego świata? Gdyby nie poczucie humoru w wielu sytuacjach nie dalibyśmy sobie rady z własną rozpaczą. Albo się znieczulamy w inny sposób, albo próbujemy pomóc sobie najprostszymi antydepresantami, czyli słowem i śmiechem, nawet w bardzo trudnych sytuacjach życiowych. To jest silne i wspaniałe w kulturze ludowej. Jest taka anegdota o dziennikarzach, którzy przyjeżdżają na Podhale i w miejscowości gdzieś z dala od Zakopanego pytają górala: „Gazdo, to prawda, że mieszkacie w tej wiosce całe życie”? Na co on odpowiada: „No, na razie jeszcze nie wiem…”. Czy można trafniej zilustrować dystans i otwarcie na to, co jeszcze może przynieść życie?! Poczucie humoru to błysk inteligencji, a skoro błysk, to znaczy, że jest w nim światło niezbędne do życia. Kiedy wpiszemy „Wojciech Bonowicz” w wyszukiwarkę internetową, natychmiast wyświetla się bestsellerowa biografia ks. prof. Józefa Tischnera, tomy rozmów, m.in. z ks. prof. Michałem Hellerem, że nie wspomnę o tomach poezji i nominacjach do Literackiej Nagrody Nike. A w ostatniej książce na tytułowej stronie obiecuje Pan przemoc i seks! Czasy takie, że bez obiecywania człowiek nie zwróci na siebie uwagi innych (śmiech). Ta obietnica to oczywiście kpina z nas wszystkich. Jest dla mnie w jakiś sposób upokarzające, że najbardziej popularne książki to te, które w tandetny sposób opowiadają o przemocy i seksie. Mam świadomość, że dla niektórych taka notka na książce może być niepokojąca, ale mam też nadzieję, że moje czytelniczki i czytelnicy rozumieją ironię i potrafią czytać między wierszami. A co do mojej aktywności– robię dużo i bardzo różnych rzeczy. Jedni znają mnie jako felietonistę „Tygodnika Powszechnego”, inni ze wspomnianych książek-wywiadów, jeszcze inni widzieli mnie na festiwalu w Jarocinie, gdzie występowałem na scenie z zespołem Fisz Emade Tworzywo. Cieszę się też, kiedy ktoś poprosi o autograf w tomiku moich wierszy. Wszystkie te aktywności są dla mnie ważne i jak najbardziej autentyczna jest moja fascynacja zarówno ks. Tischnerem, jak i ks. Hellerem. Uważam, że są to ludzie, którzy polskiej kulturze mają do zaproponowania coś niezwykle istotnego. Dziś jeszcze bardziej niż kiedyś widać, że ich dorobek i doświadczenie mogłyby nam pomóc przejść od pewnej tradycji, w której byliśmy ukształ-

towani, do społeczeństwa bardziej nowoczesnego, gotowego mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Niestety, nie byli i nie są za bardzo są słuchani… Na pocieszenie dodam, że spora część polskiej inteligencji traktuje ich głos poważnie. Dwadzieścia lat po śmierci Tischnera jego książki wciąż się sprzedają nawet w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. Na spotkania z Hellerem przychodzą tłumy. Bo zarówno Heller, jak i Tischner to jest po prostu dobry adres, pod który zawsze warto wracać. Pamiętajmy o tym, bo współczesny świat ma wielkie problemy do rozwiązania, a my szukamy sobie małych, by o tym nie myśleć. Tematy zastępcze to nasza specjalność? W książce stawiam taką tezę, że prawdziwy koniec świata nie polega na tym, że jest katastrofa ekologiczna, ale że ekologia międzyludzka jest katastrofalna. Nie chcemy słuchać się nawzajem, odcinamy sobie możliwość dialogu z kimś, kto ma poglądy inne od naszych. Nie da się ukryć, że „Dziennik końca świata” to najbardziej publicystyczna książka spośród wszystkich Pana tytułów. Postanowił się Pan rozliczyć z otaczającą nas rzeczywistością?

Na „Dziennik” patrzę przede wszystkim jak na książkę literacką, która miesza różne gatunki. Jest w niej sporo publicystyki, ale nie tylko. Mam nadzieję, że udało mi się pokazać głębszy wymiar wielu zjawisk, stąd dużo tu o poezji i literaturze, które są dla mnie rodzajem lekarstwa na bieżące choroby. Kultura w ogóle jest po to, by nas nauczyć rozmowy z ludźmi o innych przekonaniach, innym sposobie ekspresji, odmiennym stylu życia. Nie mniej niż o poezji jest w tej książce o polityce i emocjach, jakie w nas wywołuje. Fragment, gdzie mężczyzna siedzi obłożony pismami oraz książkami przygotowując się do świątecznej, rodzinnej debaty politycznej i zapowiada: „Tym razem będzie pozamiatane”, śmieszy, ale i przeraża. Staram się pokazać, że warto zdobyć się na większy dystans w stosunku do polityki. Zdarza się, że słuchając kogoś sugestywnego, za swoje poglądy przyjmujemy takie, których tak naprawdę nie wyznajemy. Identyfikujemy się z przywódcami, którzy wcale nas nie reprezentują. Iluzje na tym polegają, że nie opierają się na racjonalnej kalkulacji. Ta książka ma nas skłonić do bardziej racjonalnego spojrzenia na politykę. Nie dajmy się wciągać w targowiska idei, poglądów, walki politycznej. Tischner miał takie powiedzenie, że wolność to nie jest w lewo albo w prawo, tylko wyżej. To oznacza, że trzeba umieć wznieść się ponad bieżącą walkę polityczną. Spojrzeć na świat i siebie nieco szerzej, z dystansu. Gdybym miał powołanie do polityki, założyłbym partię, której członkowie zobowiązaliby się mówić 

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta ludziom wyłącznie prawdę. Ta partia naturalnie przegrywałaby wszystkie wybory, bo nie obiecywałaby niczego, czego nie mogłaby spełnić, ale byłaby przynajmniej wyspą zdrowego rozsądku na morzu kłamstwa i obietnic. Dziś bardzo brakuje głosu, który uzmysłowiłby ludziom, że nie wszystko, co brzmi miło dla ucha, jest dla nich dobre. Populizm dobrze się ma! ako sposób uprawiania polityki jest łatwiejszy w użyciu. Jednocześnie nie jestem pesymistą jeśli chodzi o nasze społeczeństwo. Potrafimy być bardzo ofiarni i zaradni, a w ciągu ostatnich dekad zmieniła się też nasza mentalność i ocena sukcesu. Sukces, który kiedyś wzbudzał powszechne podejrzenia i niechęć, dziś coraz częściej budzi szacunek. Wciąż jest zbyt wielu ludzi łapczywych i wykorzystujących niezaradność innych, ale nauczyliśmy się radzić z przemocą, także w pracy. Społeczeństwo jest znacznie lepsze niż jego polityczna reprezentacja, tyle że, niestety, reprezentacja polityczna wydobywa ze społeczeństwa jego gorsze cechy. Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego ponad 80 proc. Polaków deklarowało, że popiera naszą obecność w strukturach unijnych, co oznacza, że myślimy racjonalnie. A fakt, że nie zawsze głosujemy na osoby, które reprezentują nasze rzeczywiste przekonania i system wartości, potwierdza tylko, jak złożona i zawiła jest ludzka natury. Pisze Pan o trzech głębokich podziałach, jakie dotknęły Polaków w ostatnich 40 latach. Zaczyna Pan od stanu wojennego.

J

Uważam, że wiele problemów, które dzisiaj mamy, jest jego konsekwencją. Miałem prawie 15 lat, gdy go wprowadzono, i dla mnie był bardzo traumatycznym doświadczeniem. Po eksplozji nadziei na wolność nastąpiła reakcja: społeczeństwo dostało od władzy po łapach, żeby wyzbyło się podobnych marzeń. Wielu ludziom przetrącono kręgosłupy. W ten sposób zasiano w nas niewiarę, że możliwe są dobre scenariusze, że może się nam udać, że jak jest dobrze, to się zaraz nie zepsuje. Podświadomie nieustannie towarzyszą nam różnego rodzaju obawy. Żyjemy w świecie, gdzie w sklepach są pełne półki, bezrobocie jest niskie, a jednak gdzieś z tyłu głowy tli się w nas myśl, że nie potrwa to zbyt długo. Taka jest, myślimy, logika naszej historii, że jeśli przydarzy się nam coś dobrego – papież Polak, Solidarność, niepodległość – na pewno wkrótce nadejdzie kara.

80

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Kolejną cezurę wskazuje Pan na 1989 rok i początek lat 90. XX wieku, związany z podziałem w obozie Solidarności i koniecznością opowiedzenia się po stronie Tadeusza Mazowieckiego albo Lecha Wałęsy w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich. Tamto rozdarcie też w nas zostało. To było jak wybór między mamą a tatą – kogo kochasz bardziej? – a takie wybory nigdy dobrze się nie kończą. I tak jak w 1981 roku po karnawale Solidarności nadszedł stan wojenny, tak po 1989 roku i euforii związanej z upadkiem komunizmu, przyszła wojna na górze i pęknięcie w obozie Solidarności. Wszystkie lęki ożyły w nas na nowo. Trzecia cezura? To, co nazywamy obecną wojną polsko-polską. Mam wrażenie, że przy urnie wyborczej nie tyle chodzi nam o poparcie konkretnej osoby, co o zamanifestowanie niechęci do innej. Częściej głosujemy przeciwko komuś niż za kimś. W efekcie nie mamy satysfakcji z wyborów i ciągle wielu Polaków do urn nie chodzi. Po ostatnich wyborach samorządowych i do Parlamentu Europejskiego, do których poszła rekordowa liczba Polaków, widać, że może się to zmienić. Rzeczywiście, mamy coś w rodzaju obywatelskiego przebudzenia. Ludzie coraz częściej rozumieją, że nie idąc na wybory też głosują.W kampaniach wyborczych zaczyna się też doceniać takie obszary naszej codzienności, które są rzadko w mediach pokazywane. Chodzi o Polskę aktywną obywatelsko, która chce naprawiać świat wokół siebie niezależnie od tego, co się dzieje na górze. Jest sporo organizacji mniejszych i większych, które docenia się dopiero wówczas, gdy trzeba się z nimi pokazać przed głosowaniem. Chociażby koła gospodyń wiejskich, które jeszcze niedawno wyśmiewano, a dziś wsie są dumne, że mają je u siebie. Ludzie coraz lepiej rozumieją, że jeśli sami nie zadbają o lokalne podwórko, nikt tego za nich nie zrobi. Bliska jest mi filozofia ks. Tischnera, który mobilizował ludzi przez… chwalenie. O co w tym chodzi? Otóż pokazuje się ludziom pewien ideał i jak są uczciwi, niezakłamani, to sami doskonale zrozumieją, że do niego nie dorastają, ale mają motywację do zmiany na lepsze. Gdy ktoś nazywa „Dziennik końca świata” kroniką współczesnej Polski, bardziej się Pan obrusza czy cieszy? Przyjmuję to jako komplement. Starałem się zapisać w tej książce rzeczy, które naprawdę się dzieją. Począwszy od tego, co dzieje się między nami Polakami, po takie szczegóły jak chociażby nalewki prof. Tadeusza Pomianka. To najbardziej smakowity fragment książki i niczym refren powracający motyw nalewek robionych przez prezydenta Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Należę do osób, które tymi nalewkami zostały kilkakrotnie obdarowane. A mówiąc poważnie– przy okazji moich rzeszowskich aktywności zaprzyjaźniłem się z profesorem Pomiankiem i akurat te nalewki symbolizują dla mnie to, co w Polakach najlepsze. Mam wielki szacunek dla ludzi, którym się chce, którzy nieustannie, nieraz na przekór okolicznościom, próbują stworzyć coś dobrego i trwałego.


VIP tylko pyta Poza tym, za każdą rzeczą kryje się człowiek. Nie piszę o tym wprost, ale często otaczamy się przedmiotami, chcąc się nimi odgrodzić od ludzi. Paradoks, bo powinno być dokładnie na odwrót: rzeczy, które posiadamy, powinny nas do innych zbliżać. Dlatego tak mocno wierzy Pan w słowa Hanny Arendt, że tylko wspólne doświadczanie radości może nas uratować? Im częściej wycofujemy się ze sfery publicznej, tym częściej umiera to „pomiędzy”. A właśnie „pomiędzy” jest dla ludzi najważniejsze?

W tym „pomiędzy” wszystko się decyduje. Jest słynne zdanie Sartre’a: „Piekło to inni”. Kiedy przed laty wspólnie z Janką Ochojską napisaliśmy książkę, zatytułowaliśmy ją przewrotnie „Niebo to inni”. W tym „pomiędzy” rodzi się jedno i drugie. Możemy sobie zgotować piekło, ale i raj. Ja bardzo wierzę we wszelkie wspólnoty, szczególnie małe. Od ponad 30 lat działam w ruchu „Wiara i Światło” skupionym wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną i to jest świat, w którym czuję najlepiej – w małej wspólnocie, która obdarza się życzliwością, czułością, czasem. Dzielenie się i doświadczanie we wspólnocie nadaje naszemu życiu sens? Moim zdaniem – tylko to może go nam dać, nic innego. Ktoś siada przy swoim chorym ojcu i uświadamia sobie, że większość czasu w swoim życiu zmarnował, poświęcił na sprawy zawodowe albo krótkotrwałe przyjemności, i dopiero w obliczu kryzysu rewiduje swoje życie. Budowanie bliskich relacji okazuje się najważniejsze. W ostatnich latach dostrzega Pan coraz większą izolację między ludźmi i stąd prowokacyjne stwierdzenie o końcu świata? Uważam, że poniekąd dajemy się prowadzić w tym kierunku. Idziemy za przywódcami, którzy przyczyniają się do rozkładu wspólnoty. Ale jest jeszcze coś. Josif Brodski powiedział kiedyś do amerykańskiej młodzieży: „Nie starajcie się być zbyt sławni. Starajcie się być jak inni, bo mimikra najlepiej ocala ludzką indywidualność”. To ciekawe spostrzeżenie, pochodzące od człowieka, który przeszedł przez doświadczenie totalitaryzmu sowieckiego, gdzie by naprawdę być sobą, trzeba było ukryć się między innymi. Jest w tym słowach coś bardzo prawdziwego i uniwersalnego – kiedy zaczynamy być „przeciętnym” człowiekiem, wtedy najbardziej jesteśmy sobą. Pan najbardziej jest sobą, gdy pisze, ale od „podsłuchiwania” ludzi też podobno jest uzależniony? Trochę tak (śmiech). Zasadniczo unikam dużych skupisk ludzi, ale uwielbiam słuchać i podsłuchiwać innych

np. w tramwaju, pociągu, na ulicy. Czasem robię notatki, oczywiście tak, żeby nikogo nie wystraszyć. Pisanie jest dla Pana aktywnością najważniejszą? Życie z jego relacjami jest najważniejsze, ale bez pisania byłoby na pewno uboższe. Coś pozostałoby nie wyrażone, a skoro nie wyrażone, to w jakimś sensie nie przeżyte. Trochę jak oglądanie nalewek profesora Pomianka przez szybę i niemożność ich skosztowania. Pisanie daje mi możliwość takiego wejścia w życie, w którym się je smakuje, intensywniej odczuwa. Jednocześnie jest to wielki wysiłek. Pisanie bywa i męką, i radością, której z niczym nie da się porównać. Pamiętam rozmowę z Wiesławem Myśliwskim, znakomity polskim pisarzem, z którym się przyjaźnię. Opowiadałem mu, w jakich bólach powstaje „Dziennik”, na co on zadowolony: „Bardzo dobrze. Trzeba się męczyć”. Męka twórcza nie jest niczym dziwnym, jest wpisana w ten proces. Bardzo intensywnie wchodzimy w świat słowa, chcemy, by było adekwatne i piękne jednocześnie, a to wymaga wysiłku. Było o podsłuchiwaniu, więc jeszcze o podglądaniu. Jest Pana obecny na Facebooku i Instagramie? am konto na Facebooku, ale nie jestem entuzjastą mediów społecznościowych, które są szalenie naskórkowe. Ludzie uwielbiają prezentować, co ugotowali albo gdzie aktualnie opalają nogi, a to akurat mało mnie interesuje. Równocześnie w tym naskórkowym świecie ludzie czekają na coś głębokiego i autentycznego. Zauważyłem na przykład, że gdy dodaję zdjęcia z moimi niepełnosprawnymi przyjaciółmi – kiedy po prostu jesteśmy razem i cieszymy się ze wspólnego czasu– lajkują je wszyscy, bez względu na poglądy. To budujące i oznacza, że ludzie nie zapomnieli, co w życiu jest naprawdę ważne. A skądinąd ci sami ludzie potrafiliby się pokłócić o dziesiątki innych, kompletnie nieistotnych spraw. Wszyscy mamy w sobie głód autentyczności. Potwierdzają to też spotkania, któreWyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania organizuje w Rzeszowie m.in. z ks. Michałem Hellerem, arcybiskupem Grzegorzem Rysiem czy Anną Dymną, a które często mam przyjemność prowadzić. W życiu publicznym jest za dużo blichtru, przebieranek, kłamstwa, więc możliwość spotkania na żywo z kimś, kogo szanujemy i traktujemy jak drogowskaz, jest nam bardzo potrzebna. „Wierzę, żeby rozumieć” to tytuł wywiadu-rzeki z ks. prof. Michałem Hellerem. Wojciech Bonowicz pisze, żeby rozumieć?

M

To podstawowy impuls dla pisarza. Kiedyś powiedziałem, że zacząłem pisać wiersze, bo w pewnym momencie przestałem rozumieć, co ludzie do mnie mówią. To była taka figura retoryczna, ale było w niej trochę prawdy. Literatura pomaga się nam uporać z tym, co nas przerasta. A przerasta nas wszystko, niestety. Także to, kim sami jesteśmy. 

Zdjęcia do tekstu powstały w Wydawnictwie Znak w Krakowie.




PORTRET

Henryk Słowik, właściciel Ekolotu:

Chwała marzycielom!

250 samolotów sprzedał w ciągu 20 lat krośnieński Ekolot – jedyna firma w Polsce, która tak długo i z sukcesem prowadzi seryjną produkcję ultralekkich statków powietrznych. Według oryginalnego pomysłu konstruktora lotniczego Jerzego Krawczyka, z autorskich kompozytów, zdobywają na świecie nagrody za jakość, wykończenie i parametry lotne. – Jak nam się to udało? – zastanawia się Henryk Słowik, właściciel rodzinnej firmy Ekolot. – Sam nie wiem. Ludzie, którzy długie lata zajmowali się lotnictwem, podśmiechiwali się, kiedy z Jerzym Krawczykiem wzięliśmy się za budowę samolotu. Bo jak to? WSK Krosno nie dało rady, a jakaś garażowa firma ma to zrobić? Ale tego dnia, kiedy nasz pierwszy, mały elf wzbił się w powietrze, stojący obok mnie niedowiarek powiedział półgłosem: Chwała marzycielom.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

P

odobno tylko 6 procent ludzi wykonuje pracę, którą lubi i traktuje jak hobby. W nowoczesnym biurze przy krośnieńskim lotnisku, gdzie minimalizm nie psuje przestrzeni, a wielkie okna pozwalają do woli podziwiać horyzont, Henryk Słowik przyznaje: – Należę do tych szczęściarzy. Chociaż gdybym 28 lat temu wiedział, ile zachodu będzie wymagało uczynienie z produkcji samolotów biznesu na życie, na pewno zainwestowałbym w coś innego. Faktem jest, że trzeba uśmiechu losu, by nieprzeciętny talent inżynierski spotkał biznesmena z wyjątkową głową do interesów. A to właśnie stało się na początku lat 90. w Krośnie. W 1991 roku Henryk Słowik miał 35 lat oraz

84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

doświadczenie w handlu. Na obrocie walutą i tkaninami udało mu się zgromadzić trochę kapitału. O inżynierze, który ma pomysł na produkcję małego, jednomiejscowego samolociku i szuka kogoś, kto zainwestowałby w jego budowę, dowiedział się od swojego pracownika. Zgodził się porozmawiać z konstruktorem. Ten miał 41 lat i był człowiekiem dobrze znanym w lotniczym świecie. Jerzy Krawczyk miał już na koncie projekt Puchatka – dwumiejscowego, metalowego szybowca szkoleniowego, w latach 80. produkowanego seryjnie w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego – Polskich Zakładach Lotniczych w Krośnie. Był absolwentem Wydziału Budowy Statków Powietrznych 


PORTRET

Henryk Słowik.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

85


PORTRET Politechniki Warszawskiej i pracował wcześniej w biurze konstrukcyjnym WSK PZL w Mielcu, gdzie uczestniczył w pracach nad projektami PZL M15 „Belfegor”, PZL M17, PZL M18 „Dromader” i nad pierwszą wersją samolotu szkolno-bojowego PZL I-22 „Iryda”. Potem przeniósł się do WSK-PZL Krosno i tam awansował do stanowiska dyrektora. Ale przyszły przemiany społeczno-gospodarcze, zakład wpadł w finansowe tarapaty i w wyniku zwolnień grupowych Jerzy Krawczyk stracił pracę. W nowej sytuacji postanowił zająć się budową samolotów ultralekkich. Przygotował projekt, a do wyłożenia na ten cel pieniędzy spróbował przekonać Henryka Słowika. – O czym innym rozmawialiśmy, a co innego powstało – śmieje się właściciel Ekolotu. Dlaczego zgodził się na finansowanie? – Bo to nie były duże pieniądze, a każdy facet myśli o lataniu. Pilotka, biały szalik – trochę jak w filmach retro – to w wyobraźni dobrze wygląda.

projekt i liczył. Kiedy wracałem z pracy, spotykaliśmy się w garażu i tam do dziesiątej wieczorem była robota przy samolocie. Po dziewięciu miesiącach pierwszą wersję mieliśmy gotową do lotu. ęczna robota wymagała manualnych zdolności. Jerzy Krawczyk, który był całe życie modelarzem, bez wątpienia je posiadał. – Uczyłem się od niego. O samolotach wiele przecież nie wiedziałem. Ja miałem jednak podejście praktyczne. Kiedy potrzebowaliśmy rurki lotniczej na popychacz, tłumaczyłem, że wagon nam ktoś sprzeda, ale 6 metrów nie kupimy. Czy nie można tej popularnej zastąpić inną? On myślał i znajdował rozwiązanie, łatwiej dostępny materiał itp. Oczywiście, w produkcji lotniczej konieczne jest zachowanie określonych standardów i o to dbaliśmy, nieraz jednak wykazując się pomysłowością.

R

Konstruktorskie pomysły inżyniera Krawczyka zderzały się z praktycyzmem biznesmena i realiami gospodarczymi. Już nie był konstruktorem w wielkiej fabryce. Po latach często powtarzał wspólnikowi: „Teraz nauczyłem się, że kiedy narysuję jakąś część, muszę też wymyślić, z jakiego dostępnego materiału ją zrobimy i co możemy zdziałać na maszynach, którymi dysponujemy. W Mielcu było nas stu. Rysowaliśmy projekty i nikt nie myślał, jak to zostanie wykonane”.

DWÓCH WIZJONERÓW W GARAŻU

M

iał być tani samolot sportowy na silniku motocyklowym WSK-i. Powstała ciekawsza konstrukcja, z silnikiem lotniczym, ale kosztowała dziesięć razy więcej niż zapowiadał Jerzy Krawczyk. Motoszybowiec JK-01 „Elf” (obecnie oferowany przez Ekolot w ulepszonej wersji KR-010). Linią przypominał trochę szybowiec Puchatek. Ważył nieco ponad 100 kg, w powietrze mógł unieść drugie tyle i osiągał prędkość maksymalną ok. 125 km/godz. Pokazany został w 1995 roku podczas Zlotu Amatorskich Konstrukcji Lotniczych w Oleśnicy koło Wrocławia i od razu zdobył pierwszą nagrodę. Nie obyło się jednak bez awantury. – Organizatorzy koniecznie chcieli zobaczyć, jak nasz elf lata. I jeszcze przed oficjalną częścią chcieli, aby go zaprezentować w locie. Musieliśmy się z tego tłumaczyć przed policją i Urzędem Lotnictwa Cywilnego, bo polecieliśmy nielegalnie. Samolot nie był jeszcze zarejestrowany i ubezpieczony – wspomina Henryk Słowik. W tym samym 1995 roku zarejestrowane zostało Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowo-Usługowe „Ekolot”. Produkcja elfa jednak wtedy nie ruszyła, chociaż parę lat później model sprzedany do Francji zdobył mistrzostwo świata w klasie samolotów jednomiejscowych i mikrolot do dziś pozostaje w ofercie firmy, a pojedyncze egzemplarze wciąż znajdują nabywców. – Wszystkim się podobał, wszyscy chwalili, ale na końcu każdy wytykał: „Szkoda, że nie dla dwóch osób” – tłumaczy właściciel Ekolotu. – Postanowiliśmy zrobić samolot dwumiejscowy. Dziś na takie projekty można zdobywać wielomilionowe fundusze z Unii Europejskiej. My w 1996 roku nie mieliśmy wielkich pieniędzy. Wysłaliśmy zapytanie do Niemiec o cenę za wykonanie form na maszynie numerycznej. Gdybyśmy nawet mieli wtedy projekt komputerowy tego samolotu, a przypominam, że komputery były wtedy inne niż dziś, wyfrezowaliby dla nas formy zewnętrzne, na kadłub, skrzydła itd. za 360 tys. marek. Wtedy dla nas kwota niewyobrażalna. „Wiesz co? Zrobimy to sami”, powiedziałem do Jurka. Garaż przy moim domu w Korczynie był trochę za mały, więc przedłużyłem go o cztery metry. Jurek do południa rysował

86

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Na silnik nie mieli wielkich pieniędzy. Do prototypu JK-03 „Junior” zamontowali więc używany trzycylindrowy silnik suzuki swift, idąc śladem Amerykanów, którzy też taki wykorzystywali w amatorskich samolotach. – W 1999 roku prototyp wzbił się w powietrze i po testach wiedzieliśmy, że konstrukcja udała się. Można było zatem zainwestować w silnik lotniczy. Kupiliśmy najpierw dwusuwowy Rotax 582. Zrobiliśmy z nim parę samolotów. Ostatecznie postawiliśmy na silnik Rotax 912 – opowiada Henryk Słowik. Kiedy zapadała decyzja, że „Junior” wejdzie do produkcji, wynajął halę, zatrudnił 10 pracowników i przyjął pierwsze zamówienia.

P

MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

ierwszy klient? Z Częstochowy. Zaufał firmie z Krosna i kupił juniora praktycznie w ciemno. – Nieco później, jak już pierwszy samolot latał u klienta, skontaktował się z nami klient z Warszawy – opowiada Henryk Słowik. – Nie mieliśmy wtedy żadnych egzemplarzy pokazowych, więc umówiłem się z nim u tego pierwszego nabywcy w Częstochowie. Spotykamy się na lotnisku, a on jest w towarzystwie jednego z najlepszych pilotów w Polsce, Bolesława Zonia.


PORTRET Pułkownik pilot Bolesław Zoń miał wielki talent i ogromne doświadczenie. Jako pilot wojskowy był dowódcą klucza lotniczego, posiadał uprawnienia pilota doświadczalnego i oblatywacza. Latał chyba na wszystkim. Od helikopterów po samoloty naddźwiękowe. Jako pierwszy Polak uzyskał w USA uprawnienia w lataniu na łodzi latającej. – Wsiedli do juniora, polatali przez godzinę. Po wylądowaniu Zoń wysiadł i mówi: „Wiecie, panowie, całą drogę przekonywałem kolegę, żeby dał sobie spokój z tą Polską. Że lepiej jedźmy do Czech, gdzie tyle jest tych samolotów i na pewno kupimy coś fajnego. Ale teraz w drodze powrotnej będę go namawiał, żeby już nic nie szukał, tylko kupił ten samolot od was” – uśmiecha się na wspomnienie tamtej rozmowy szef krośnieńskiej firmy i stwierdza: – Pułkownik Bolesław Zoń był wielkim ambasadorem naszego samolotu. Lubił nim latać. Dlaczego wspominał o Czechach? Bo Czesi to światowi liderzy w produkcji mikrolotów. I to głównie z nimi konkurował Ekolot, walcząc o miejsce na rynku. Co do konkurencji w Polsce, to był jeszcze ultralekki samolot Eol wyprodukowany w Bielsku-Białej. W zmodyfikowanej wersji jako Remos sprzedawano go na rynek niemiecki, a na rynek polski – w wersji 3Xtrim. Tych pierwszych wyprodukowano około 50, tych drugich około 60. Jednak z czasem Niemcy produkcję przenieśli do siebie, a produkcja xtrimów zamarła. W 2010 roku powstał jeszcze Opal-1w Zakładach Lotniczych Opaliński Sp. z o.o. w Słupsku. Ale produkcja seryjna nie ruszyła. – Wcześniej, w Krośnie, jeszcze w 2005 roku, Grzegorz Peszke wspólnie z innymi konstruktorami zaprojektował i zbudował dwumiejscowy samolot ultralekki GP5. Ale powstały tylko trzy egzemplarze – mówi Henryk Słowik i dodaje: – Był moment, kiedy w Krośnie produkowano 15 typów samolotów. Namawiałem wtedy wszystkich, byśmy się jakoś zjednoczyli, stworzyli coś w rodzaju konsorcjum. Gdybyśmy wystawili się w takiej sile na największych targach lotniczych w niemieckim Friedrichshafen, zajęlibyśmy całą halę. Na taki widok gość z Ameryki nie miałby problemu, by stwierdzić: Jadę do Polski, do Krosna, bo tam tyle tych samolotów robią, że na pewno coś wybiorę. Tej idei nie udało się zrealizować. Wiele firm poupadało albo zostało sprzedanych. I zostałem w Krośnie sam. rzbietopłat Junior od początku sprzedawał się dobrze. Ale część klienteli zgłaszała, że wolałaby samolot bezzastrzałowy (zastrzał to pręt łączący płat górny z kadłubem). Prototyp KR-030 „Topaz” – górnopłata bez zastrzałów – powstał w 2003 roku, a do produkcji wszedł trzy lata później i stał się prawdziwym hitem krośnieńskiego producenta. Ta sama zgrabna linia co u juniora, ale większa rozpiętość skrzydeł. Waga nieco ponad 300 kg. Maksymalna prędkość, jaką osiągał 80-konny silnik – 210 km/godz. Do dziś topaz przeszedł kilka modyfikacji i wiele ulepszeń związanych z wygodą podróżnych. Przykładowo, pierwsze zbiorniki paliwa były w kadłubie, z czasem przeniesiono je do skrzydeł. Są wersje z mocniejszym, 100-konnym silnikiem. No i w kokpicie jest coraz nowocześniej.

G

„Olśniewający topaz, rzadki klejnot”– pisał w 2014 roku na okładce australijski magazyn „Sport Pilot” o polskim mikrolocie. – Australijczycy nie dowierzają, że to wszystko powstało w Polsce. Są pewni, że tę linię wymyślili nam Włosi – śmieje się właściciel Ekolotu, który ma nosa nie tylko do handlu, ale także potrafi odgadnąć marzenia klientów. Wiele udoskonaleń w samolotach i szczegółów, które, jak wiadomo, mają znaczenie, to jego pomysły.

D

wa lata przed zachwytami na antypodach, w lutym 2012 roku Topaz z Krosna otrzymał tytuł „Best of The Best” we wszystkich kategoriach ultralekkich i lekkich samolotów sportowych podczas wielkiego pokazu lotniczego MISASA / Aero Club of South Africa w Parku Lotniczym Tedderfield w RPA. W pokazie wzięło udział ponad 100 samolotów, a Ekolot zdobył nie tylko najważniejszą nagrodę za wyróżniające się parametry lotne, jakość, wykończenie i estetykę samolotu Topaz, ale i wyróżnienie dla Juniora. W kwietniu 2016 roku KR-030 znów tryumfował. Podczas targów lotniczych SUN 'n FUN International Fly-In&Expo na Florydzie, gdzie prezentowano 300 typów samolotów produkowanych na świecie, zdobył I miejsce w kategorii „najbardziej wyróżniający się samolot w klasie LSA” (Light Sport Aircraft – to amerykański odpowiednik europejskiej klasy samolotów ultralekkich). Sędziowie chwalili piękną linię i doskonałą jakość wykończenia każdego detalu. W 2018 roku na tym samym pokazie wersja Topaz Sport również dostała nagrodę, tym razem w kategorii „najlepszy komercyjny, lekki samolot sportowy”. W czym tkwi tajemnica sukcesu polskiego samolotu? Miła dla oka konstrukcja nie jest jedynym atutem. Najpilniej strzeżonym w firmie sekretem jest kompozyt, z którego budowane są samoloty. Produkuje się go w krośnieńskim zakładzie, podobnie jak wszystkie elementy samolotu, poza częściami elektronicznymi i napędem. Kompozyty powstają z włókna szklanego, węglowego lub kewlarowego przesyconego żywicą. Są niezwykle lekkie i wytrzymałe. Na rynku jest wiele żywic, a sukcesem tandemu KrawczykSłowik było wymyślenie takiej mieszanki, która zapewni konstrukcji odpowiednią dynamikę. W formach i prasach próżniowych owa mieszanka zamieniana jest na kadłuby, skrzydła i inne elementy. Samolot waży 310 kg, z czego struktury kompozytowe 160 kg. Dopuszczalna masa startowa ultralekkiego samolotu do niedawna wynosiła niecałe 450 kg. Po zmianie przepisów powstała nowa klasa – do 600 kg, którą Ekolot właśnie certyfikuje. Wszystko bowiem zmierza ku coraz większej wygodzie i zaspokojeniu wymagań kupujących. A rosną one wraz z popularnością mikrolotów. – Są dziś bardzo dopieszczone. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

87


PORTRET Ludzie pytają o klimatyzację, czy można wziąć rower, narty albo kije golfowe na pokład. To statki bezpieczne. Wystarczy zwolnić dźwignię, rakieta wystrzeliwuje spadochron w powietrze i cały samolot na nim ląduje – opisuje Henryk Słowik i stwierdza, że małe samoloty są coraz chętniej kupowane z kilku powodów. Latanie nimi jest tańsze i obwarowane mniejszą ilością przepisów. amolot Ekolotu kosztuje 70 tys. euro. Następna klasa VLA to samoloty o podobnych parametrach lotu, ale już cięższe, czteroosobowe i certyfikowane przez Europejską Agencję Bezpieczeństwa Lotniczego (EASA). Za certyfikowany samolot trzeba zapłacić 400 tys. euro, a więc pięć razy tyle co za mikrolot. Obsługa jest także droższa. Przykładowo, w certyfikowanym przez EASA samolocie koło może napompować tylko mechanik lotniczy, a w samolocie ultralekkim robi to właściciel samolotu. Standardy dla samolotów ultralekkich każdy kraj ustala samodzielnie. – I okazuje się, że każdy ma inne wymagania techniczne – mówi szef krośnieńskiej firmy. – Chcąc sprzedawać samoloty na tych rynkach, trzeba za każdym razem dopełniać procedurę certyfikacji. W Polsce uzyskanie wszelkich dopuszczeń trwało cztery lata. Dziś mam te certyfikaty już w każdym unijnym kraju, a i na świecie, w USA, Kanadzie, Australii, RPA i nawet w Korei. I wszędzie tam sprzedajemy samoloty. Co ciekawe, w Polsce nawet zakład, w którym odbywa się produkcja musi mieć certyfikat lotniczy, a w pozostałych krajach UE nie są wymagane takie certyfikaty. Z kolei Niemcy i Anglicy przy sa-

S

molotach jednoosobowych nie wymagają żadnych licencji od ludzi, którzy chcą sobie polatać. Ktoś chce latać? Jego sprawa. Leci sam, to jego życie. Korzystają z tego starsi piloci, którym już żaden lekarz nie podbije uprawnień. Frajdy z samotnego latania nikt im nie zabrania. POLACY LUBIĄ LATAĆ Od 2005 roku również w Polsce łatwiej jest zasiąść za sterami ultralekkiego samolotu. Urząd Lotnictwa Cywilnego wprowadził bowiem tzw. świadectwo kwalifikacji. Jego uzyskanie jest tańsze i nieporównywalnie łatwiejsze niż tradycyjnej licencji pilota. Jeszcze 10 lat temu 95 procent produkcji Ekolotu trafiało za granicę, do Francji, Niemiec, Danii, Włoch, Stanów Zjednoczonych czy RPA. Obecnie najlepszy dla firmy rynek jest w Polsce. Wzrosły bowiem również możliwości zakupowe Polaków, a także świadomość, że przemieszczanie się samolotem nie wymaga specjalnych zezwoleń. – Aby polecieć ultralekkim samolotem np. do Warszawy, wystarczy, że po wystartowaniu z lotniska, a można to zrobić nawet z własnej działki, pilot zgłosi ten fakt Służbie Informacji Powietrznej w Krakowie. Powiedzą, na jakiej wysokości i jakim kursem ma lecieć, by nie zderzyć się z innym samolotem. Lecąc z prędkością 200 km na godzinę, całą Polskę pokonuje się w 3 godziny. Krośnieński Ekolot te trendy wykorzystuje i utrzymuje produkcję na poziomie 20–24 samolotów rocznie, zatrudniając 30 osób. Najwięcej sprzedaje w Polsce, ale dla za-


granicznych nabywców topazy także pozostają atrakcyjne. Kusi cena – wciąż konkurencyjna w przypadku polskich produkcji. – Budowa samolotu w Ekolocie trwa 3 tysiące godzin. We Francji godzina pracy to minimum 50 euro brutto za godzinę. Wychodzi 150 tys. euro za samą robociznę, a my cały samolot sprzedajemy za połowę tej ceny. Oni nie są w stanie wytrzymać takiej konkurencji – oblicza biznesmen. – To, oczywiście, zaciera się. Pracownicy w Polsce zarabiają coraz więcej i dojdzie w którymś momencie do tego, że te koszty zrównają się, ale mam nadzieję, że Ekolot będzie miał już na rynku taką markę, by sobie poradzić. Od roku mamy nowy zakład produkcyjny i z dumą zapraszamy do niego klientów. Są pod wrażeniem miejsca i otoczenia – przecież niedaleko powstają podwozia do F-16 i helikoptery. Nasza marka ma już swoją siłę, a w lotnictwie klienci ostrożnie podchodzą do nowych produktów. Kiedy produkcja jest ustabilizowana, w przyszłość można patrzeć z większym optymizmem. Swoją pozycję Ekolot zamierza jeszcze umocnić, wprowadzając do oferty czwarty typ ultralekkiego samolotu – dolnopłat. Ma latać z prędkością 300 km na godzinę i umożliwiać dotarcie z centrum Europy do każdej sto-

licy Unii w ciągu 3 godzin. Firma złożyła wniosek o dofinansowanie tego projektu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, prototyp za rok będzie można już zobaczyć. To także będzie projekt Jerzego Krawczyka. Wprawdzie jest już na emeryturze, ale do firmy wciąż zagląda. – Konsultujemy z nim jeszcze różne rozwiązania – mówi Henryk Słowik. – Cieszy go, że mógł w firmie zrealizować cztery swoje konstrukcje. Spełnił swoje ambicje i marzenia konstruktorskie. Wielu konstruktorów ma różne ciekawe pomysły, ale bardzo wiele samolotów umiera na etapie prototypów. A jego projekty latają po całym świecie. I mnie to daje dużo radości. To miłe uczucie zobaczyć na niebie samolot, który wyprodukowało się od początku do końca, tworząc i dopasowując setki części. Dojście do takiego produktu finalnego nie jest łatwe. Kiedyś mój znajomy prezentował na targach wyroby z tytanu. I ktoś go pyta, co trzeba zrobić, żeby tak ładnie tytan spawać. A on na to: „Niewiele. Trzeba po prostu robić to przez 25 lat”. To samo mogę i ja powiedzieć. Z perspektywy czasu wiem, co robiliśmy na początku źle, jaką drogą należało nie iść. Ale odwaga jest też cechą młodości. I dzięki niej produkuję dziś w Krośnie samoloty. 




BĄDŹMY szczerzy

Pogdybajmy...

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Co roku pod koniec sierpnia próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, czy gdyby konklawe w 1978 roku potoczyło się inaczej, też powstałby ruch Solidarności, a wcześniej doszłoby do strajków na taką skalę, jak w sierpniu 1980 roku? Na pewno w roku 1979 nie byłoby wielkiej homilii papieskiej na warszawskim, ówczesnym placu Zwycięstwa, a więc i przejmującego wezwania: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi – tej Ziemi!”. Wezwania, które kilkanaście miesięcy poźniej uznano powszechnie za klucz do zrozumienia istoty sierpniowego protestu. Wówczas, z woli strajkujących, na strajkach pojawili się spowiadający kapłani, a msza święta stała się strajkową codziennością nie tylko w gdańskiej stoczni, ale też w hutach i kopalniach, co zdumiało

całe rzesze zachodnich dziennikarzy i nie było to chwilowe wzmożenie. Odwoływanie się do chrześcijańskiej aksjologii towarzyszyło codziennej pracy wielomilionowego NSZZ Solidarność przez całe 16 miesięcy – krajowy zjazd Solidarności w gdańskiej hali Olivia rozpoczął się mszą św. w oliwskiej katedrze – a także w stanie wojennym i przez całe lata osiemdziesiąte. Czy tak by było, gdyby nie było Jana Pawła II, polskiego papieża? Strajki i jakaś forma przesilenia pewnie by były. Ówczesny, pierwszy po wojnie, niezależny od komunistycznej władzy think tank „Doświadczenie i Przyszłość” na rok przed sierpniem przewidywał, że do protestów na dużą skalę może dojść, bo sytuacja w gospodarce i zakładach pracy była coraz bardziej napięta. Pewnie stoczniowcy zastrajkowaliby o Annę Walentynowicz, podwyżki i upamiętnienie stoczniowców poległych w grudniu 1970 r. i pewnie by ten strajk wygrali. Ale wcale nie ma gwarancji, że byłby ciąg dalszy. Zapewne górnicy, hutnicy i pracownicy największych przedsiębiorstw, ośmieleni względnym sukcesem stoczniowców, też by coś wystrajkowali. Natomiast bardzo prawdopodobne byłoby wzmożenie ówczesnej lewicowej opozycji, przede wszystkim KOR-owskiej, która umocniłaby się politycznie i poszerzyła niewspółmiernie bazę społeczną. Ale zadbałaby również o maksymalne ograniczenie ewentualnego religijnego wzmożenia protestujących i strajkujących. Może nawet sytuacja potoczyłaby się w latach osiemdziesiątych raczej w stylu chińskim i mielibyśmy do dzisiaj coś w rodzaju „socjalizmu z ludzką twarzą” i Kwaśniewskiego w roli przywódcy. Może Niemcy byłyby nadal podzielone z mniej wszak wizerunkowo złowrogą NRD. Kto wie? Na szczęście w 1978 roku Duch Święty podpowiedział kardynałom Karola Wojtyłę... W latach 90. Jan Paweł II wiele razy przestrzegał przed pułapkami rzekomego postępu. Przestrzegał przed zarzuceniem wartości, dzięki wierności którym zaszliśmy tam, gdzie wtedy byliśmy. Przestrzegał, że wyrzeczenie się wartości, chrześcijańskiej tożsamości może spowodować osunięcie się w pułapkę nowego totalitaryzmu. Ostrzegał nie tylko Polskę, ale i Europę. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

92

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019



POLSKA po angielsku

Planeta Grety

MAGDA LOUIS

Greta Thunberg, młodziutka Szwedka, której troska o losy naszej planety wzruszyła i poruszyła wielu zwykłych ludzi na całym świecie, otrzymała 17 września od Amnesty International tytuł Ambasadora Sumienia. Urodzona w 2003 roku dziewczynka, rok temu rozpoczęła samotną „krucjatę”, wpisując na sztandar hasło ratowania planety przed ekologiczną katastrofą. Zaczęła mówić głosem z trwogą patrzącej w przyszłość młodej osoby, która po prostu chce jeszcze trochę pożyć na Ziemi. Nie musiała długo czekać na wsparcie. Niepozorna małolata szybko trafiła ze swoim mocnym przesłaniem do rówieśników, a także tam, gdzie zazwyczaj młodych nie słuchają – na salony polityki i biznesu. Dzisiejsza młodzież, która już tylko z książek zna świeże powietrze, czystą wodę oraz zdrową żywność, zainspirowana odwagą i determinacją Szwedki, zaczęła krzyczeć do chciwych staruchów na górze: „hej, chcemy żyć przynajmniej tyle ile wy”!

Staruchy na górze mają dziś 50+ i wielkie szczęście, bo dorastali w czasach, kiedy jedyną trucizną w środowisku był gaz po puszczonym cicho bąku. Za chłopaka latali po polach i łąkach opryskanych tylko poranną rosą, w rzekach pływały ryby, które można było złapać durszlakiem, pszczół było tyle, że miód się z pasiek wylewał, pomidory na krzaku nie czarniały przed dojrzewaniem, na osiedlu tylko 3 rodziny miały samochód, na cały blok był jeden telefon - w mieszkaniu policjanta. Staruchy do sklepu chodziły z siatką, jedzenie było na wagę, albo na sztuki, butelki po mleku i wódce oddawało się do skupu. Kiedy staruch uczył się w podstawówce, nikt ze znajomych jego rodziców nie latał samolotem (no, może raz, w jedną stronę, do Ameryki) nikt w wiosce starucha nie jadł więcej niż może zmieścić żołądek, żadna dziewczyna nie miała wysypki po opalaniu i niczyja matka nie chorowała na raka piersi. Minęło 50 lat. Staruch dochrapał się wysokiego i ważnego stanowiska. Na samą górę się wdrapał, gdyż miał siłę i zdrowie, bo rósł na czystej ziemi. Teraz ma kasę, wpływy, sprzymierzeńców oraz wrogów na całym świecie, więc wszystko może… W każdej chwili jest w stanie zaciągnąć ręczny hamulec w tym pociągu pędzącym do zagłady, ale tego nie robi, ponieważ woli liczyć pieniądze niż lata, jakie planecie zostały. Starucha kręci wiele, zatem wiele ma do zrobienia, zanim się nad nim wieko trumny zatrzaśnie – ma do wygrania wybory, nienasycone pragnienie pomnożenia zysków, ciągłą potrzebę poszerzenia królestwa, pokusę rozpętania kolejnej wojny i ambicję wykończenia konkurencji. Jak słyszy słowo „ekologia”, to się marszczy, bo przecież to beznadziejny slogan, którym ani wyborów nie wygrasz, ani biznesu nie zrobisz. Poza tym, skoro staruch siedzi cały dzień w gabinecie, knując, jak dopisać kolejne zera do zysków, nie ma czasu oddychać zatrutym powietrzem. Na urlop jedzie w dzikie kraje, bo tam podobno jeszcze nieskażone, choć tamtejsze staruchy już nadrabiają zaległości w niszczeniu. Mięso spożywa codziennie, bo z czegoś przecież musi czerpać moc, żeby politykę czy biznes uprawiać. Ma 4 samochody, 120 garniturów, lata samolotem 50 razy w roku, kocha węgiel i wyrzuca miliony ton jedzenia na śmietnik. Staruchom i ich kumplom właśnie zaczęły rodzić się wnuki. Nakupili tym wnusiom kochanym baloników, zabawek, wózeczków, pieluch jednorazowych, huśtawek, rowerków, smartfonów i bucików we wszystkich kolorach, po czym wrócili do biura kontynuować podrzynanie gardła naszej planecie. Greta Thunberg powiedziała to, co przecież każde dziecko starucha wie; nie tańczymy już na Tytaniku w rytm skocznej muzyki, tylko wisimy za burtą dziobu statku, który sami zatapiamy. 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Kuba – kulisy władzy

KRZYSZTOF MARTENS Czerpałem pełnymi garściami z wiedzy o lokalnych układach posiadanej przez profesora hawańskiego uniwersytetu. O kulisach władzy mój rozmówca mówił niechętnie i ze strachem w oczach. Musiałem „czytać między wierszami”. Delikatnym tematem były służby bezpieczeństwa. Według profesora nieznana jest liczba etatowych pracowników służb wszelakich, ale ilość współpracujących ze służbami oceniał na blisko milion, co przy 10,5 miliona mieszkańców Kuby robi wrażenie. Wskazuje to na skalę inwigilacji społeczeństwa. Brak jakiejkolwiek opozycji politycznej, strajków i manifestacji świadczy o skuteczności tej rozbudowanej struktury. Służby wszelakie, poza podstawowymi obowiązkami, zajmują się kontrolą seksturystyki i rybołówstwa. Kuba jest – na poziomie władzy – krajem bardzo pruderyjnym. Prostytucja jest nielegalna, a próba uwiedzenia nastolatki może skończyć się wieloletnim więzieniem. Mało tego, zaproszenie dorosłej Kubanki do kawiarni lub restauracji jest niebezpiecznie… dla niej. Policja ma prawo wylegitymować „podejrzaną” i po trzykrotnej takiej operacji, wpisać ją na oficjalną listę prostytutek. Co zabawne, związki w konfiguracji starsza turystka lub turysta i młody Kubańczyk nie są niczym zdrożnym i nic im nie grozi. Oczywiście

służby ściągają haracz od swoich obywateli, ale to jest wliczone w koszty seksturystyki. O co chodzi z rybołówstwem? Tysiące obywateli Kuby uciekły drogą morską. Amerykańskie Miami jest o rzut kamieniem, kilka pociągnięć wiosłem. W związku z tym ryby mogą łowić tylko współpracownicy służb. Policja ma mniejsze możliwości. Ściąga haracze z restauratorów, taksówkarzy, dorożkarzy i taksówkowych rowerzystów. Pewnego dnia wracałem z pieszej wędrówki po Hawanie rowerem z przyczepką, bardzo popularnym środkiem transportu. Mój kierowca zatrzymał się przed granicą dzielnicy turystycznej. Gdyby pojechał dalej, miałby kłopoty z policją. Wojsko jest zbrojnym ramieniem partii. Liczy około 50 tysięcy żołnierzy i prezentuje postawę roszczeniową. Potrzeby sił zbrojnych muszą być zaspokojone w pierwszej kolejności. Służą do tego dochody z legalnej turystyki. W 2018 roku Kubę odwiedziły ponad 4 miliony turystów. Pieniądze, które wydali, nie są reinwestowane w celu zbudowania koniecznej infrastruktury, tylko idą do prywatnych kieszeni wojskowych. Hawana nie rozwija się sensownie. Powstają jedynie luksusowe hotele finansowane przez zewnętrzny kapitał, brzydkie socjalistyczne bloki i fast-foody typu McDonald’s, oferujące tanie śmieciowe jedzenie, przed którymi ustawiają się długie kolejki. Kocham miasta. W Hawanie na przełomie XIX i XX wieku powstawały luksusowe hiszpańskie, a potem amerykańskie wille i pałacyki. Po zwycięstwie rewolucji zostały one przekazane jej bohaterom. No cóż – wszystko co było do rozszabrowanie, zostało wydarte i sprzedane. Władza przeniosła swoich bohaterów do naprędce budowanych socjalistycznych bloków, ale ruiny straszą do dzisiaj. BROKEN BEAUTY – zniszczone piękno. Tego nie mogę wybaczyć komunistom. Mój profesor przedstawił teorię „wentylów bezpieczeństwa”. Chodzi o to, aby w kraju totalitarnym pozwolić najbardziej aktywnym członkom społeczeństwa na nielegalne źródła dochodu. Przymykanie oczu ma skierować energię co bardziej przedsiębiorczych indywidualistów na obszary, które nie zagrażają systemowi. Podejrzewam, że na tym polegało przymykanie oczu na przemyt kawioru na Zachód w czasach PRL-u, o którym SB musiała wiedzieć. Na Kubie toleruje się przemyt wielu towarów potrzebnych na lokalnym rynku. Podobnie ma się rzecz z cygarami. Istnieje legalna sprzedaż po wysokich cenach. Równocześnie na hawańskich uliczkach kręci się mnóstwo nielegalnych sprzedawców oferujących kradzione z fabryk cygara, po niższej cenie. Wiedząc, że co trzeci Kubańczyk obecny na uliczkach Hawany jest współpracownikiem służb, musi się to wiązać z przyzwoleniem władz. W stolicy Kuby hotele są drogie. Dostępne są prywatne kwatery (casaparticulares) – mieszkańcy udostępniają turystom pokoje, tłocząc się w pozostałym pomieszczeniu. Budynki są zazwyczaj obskurne, ale mieszkania zadbane. Obok funkcjonują nielegalne casaparticulares pod kontrolą służb wszelakich. Gdzieś musi się realizować seksturystyka. Na Kubie popularne jest powiedzenie „Trudno trafić do tarczy, jeżeli się do niej nie mierzy”. Ilustruje to rzeczywistość - ten system tak ma. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

96

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019



BIZNES z klasą

Papierowe państwo

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl

Chcecie być szczęśliwi i bogaci? Tak! – woła tłum. I wtedy wychodzi wódz i oznajmia: „Tak będzie!” Z jakiego scenariusza mogłaby pochodzić ta scenka? Jaki film zapowiada? Farsę, dramat, science fiction?

O

dpowiedź, jeżeli się nic nadzwyczajnego nie wydarzy, poznamy prawdopodobnie po 13 października. Koszty obietnic wyborczych władzy zabiegającej o reelekcję jeszcze do tej pory nie zostały przez nią całkiem policzone, a nawet jeśli – to z upublicznieniem będzie ona zwlekać, więc entuzjazmu wszystkim tak od razu nie popsuje. To zresztą nie leży teraz w interesie władzy. Ceny wzrosną po 13 października. I co z tego? Partia mówi: damy wam pieniądze do kieszeni – będziemy kontynuować rewolucję godności! Będziecie mieć w kieszeni więcej pieniędzy i poczujecie się jak ci na Zachodzie. Nie ma entuzjazmu wśród niezależnych od władzy ekonomistów; są za to czarne scenariusze, jak się może skończyć ta „rewolucja godności” dla Polski. Wśród dwóch milionów drobnych przedsiębiorców zapanował strach, bo to oni zapłacą w pierwszej kolejności za utrzymanie się obecnej władzy przy władzy. Ci mali przedsiębiorcy zaczynają rozpaczliwie

98

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

liczyć: ile będę płacił pracownikowi i za pracownika... Miały ich chronić od zagranicznych rekinów ustawy PiS, ale nic takiego się nie stało. Sam PiS ich wykończy. Muszą zapłacić za obietnice władzy z własnej kieszeni. A kiedy nie będą mieli jak płacić, bo padną, będą musieli zamknąć firmę i pójdą z rodzinami na garnuszek opieki społecznej, no cóż – mówi się trudno. „Widocznie nie nadawali się do tego biznesu” – będzie mógł znów sam siebie zacytować wódz. Grunt, że wśród tych, co się liczą przy urnach, poparcie jeszcze nie osłabło. Poparcie dla wodza i jego legionu, który obiecuje, że chce, żebyśmy wszyscy(?) byli bogaci, żebyśmy konsumowali dobra podsuwane pod dzióbki przez „dobrą zmianę” zapowiadającą, że będzie jeszcze lepsza… Żebyśmy się najedli, póki te dobra są. No i jak nie chwalić wodza w państwowej telewizji codziennie o godzinie 19.30 i nie uwiecznić w przyszłości na pomnikach, niczym srebrne wieże górujących nad stolicą państwa uszczęśliwionych obywateli? A są tacy, co o tym zapewniają głośno, jak ostatnio jedna pani, którą wódz cmoknął w rękę – powiedziała, że ona tej ręki nie umyje do końca życia. A to była prawa ręka. To ja mam nadzieję, że ta pani nie jest pielęgniarką ani nie pracuje przy żywności, gdzie trzeba obowiązkowo myć rączki i mieć ważną książkę zdrowia. Tak sobie myślę, że jak się władza nie zmieni, to w tym uwielbieniu musowo pójść jeszcze krok dalej, w końcu żyjemy jeszcze w wolnym kraju, podróżujemy, czerpiemy wzorce. W jednym z północnokoreańskich miasteczek w tamtejszym zakładzie włókienniczym urządzono na przykład izbę pamięci. I to w sali niewiele mniejszej niż cała powierzchnia socjalna dla licznej kobiecej załogi. W izbie pamięci na centralnym miejscu w szklanym pudle stoi krzesło, które podczas wizyty w fabryce zaszczycił swym majestatem (będącym anatomicznie poniżej pleców), sam wódz Kim Dzong Un. I o tym, że przyjechał, zwiedził zakład i sobie w końcu siadł na krześle, opowiada przewodniczka z takim przejęciem, że aż ciarki chodzą po skórze. Można lepiej? Można. Jest wypróbowany patent: kult marszałka Piłsudskiego (a potem Bieruta) też był prawem chroniony. Przepis zniesiono chyba dopiero za Gierka. Czemu nie miałby wrócić? Może pod inną nazwą; wicemarszałek Terlecki z pewnością zaproponuje coś błyskotliwego. Już oznajmił, że trzeba wreszcie zapanować nad mediami, nad Internetem, gdzie wypisuje się na temat obecnej władzy „tyle nieprzyjemnych rzeczy”. Panie Terlecki, po co owijać w bawełnę, wprowadźcie znowu cenzurę, „zrepolonizujcie”, jak zapowiadaliście już dawno temu, wolne media i będziecie mieli błogi spokój, niezmącony głosami z tej drugiej, alternatywnej rzeczywistości, w której my żyjemy. A wy zostaniecie w tej swojej, szklanej, limuzynowej, papierowej rzeczywistości, chronieni przez straż marszałkowską, przy szabli i w mundurach jak z operetki. Jeszcze więcej partyjnego blichtru i partyjnej prawdy w życiu partii i narodu, a wróci na dobre peerel bis. Tylko trzeba pamiętać, jak się to skończyło.


A

może wicepremier Gliński przysłuży się jeszcze ofiarniej partyjnemu państwu? On, jako człowiek kultury, tak rozmiłowany w polityce historycznej owocującej budowaniem kolejnych muzeów, oczywiście pod warunkiem, że będą podległe wyłącznie jego woli pod względem wizji historycznej oraz obsady personalnej, na pewno nie odmówi zakupu iluś „historycznych krzeseł” do izb pamięci. To przecież drobny wydatek w porównaniu z tym, ile kosztuje nas, podatników, tak zwana promocja popełniana tym razem w USA przez Polską Fundację Narodową. Fundacja jest podległa panu Glińskiemu – tak dla jasności – na tę wspomnianą promocję państwa polskiego za oceanem poszło, jak się okazało, już 200 milionów złotych. Co tyle kosztowało? Złośliwi mówią, że pisanie maili pomiędzy zatrudnionymi przez Fundację, obiadki w dobrej restauracji, pensyjki dla rodziny szefa zawiadującego ową promocją oraz dla krewnych królika. Ale trudno uwierzyć, że tylko na to poszło tyle kasy. Gdzie popłynęła reszta pieniędzy podatników powinna wyjaśnić prokuratura, lecz się nie kwapi. I nie tylko w tej jednej sprawie się nie kwapi, choć powinna. Już nie chce mi się przypominać w ilu sprawach; wszyscy i tak wiedzą. Ale spływa ta cała wiedza jak woda po kaczce. Polacy, nic się nie stało. Nic?! To samo usłyszeliśmy ostatnio, gdy „się wylało”, że nowo mianowany prezes NIK-u ma od prawie roku prześwietlane oświadczenia majątkowe, gdyż, oględnie mówiąc, coś w nich mocno „nie halo”. A mimo to, przed zakończeniem procedury sprawdzającej został szefem najważniejszej instytucji w państwie. Krótka ławka kadrowa. Już nie ma kogo wybierać nawet spośród samych swoich. Ale co tam, ważne, że my wszyscy też znów będziemy milionerami, jak za peerelu. To miłe uczucie, jak się banknoty nie mieszczą w portfelu. Doświadczyłam tego nie tak dawno w Uzbekistanie. Nosiło się pieniądze w reklamówce, pliki banknotów były związane gumką, a sprzedawca nie liczył pojedynczych banknotów, tylko paczki. Denominacja nie nadążała za inflacją. W zeszłym roku wprowadzono dopiero banknoty o dużych nominałach i nareszcie koniec z torbami pieniędzy. Inna sprawa, co można za te same pieniądze kupić rok do roku. U nas w Polsce ceny w sklepach w ciągu czterech ostatnich lat podskoczyły o 60 proc. I tym razem to nie wina Tuska. Ale mu się nagrabi, spokojnie, niech no tylko wróci! Cytuję (póki jeszcze można) głosy internautów. Dają do myślenia. @Rządzący wystrzeliwują polską gospodarkę w kosmos poprzez podniesienie płacy minimalnej! To będzie boskie widowisko, choć mam wątpliwości, czy suweren je przetrwa… @Nauczycielka będzie zarabiać tyle, co sprzątaczka. Więc trzeba wymyślić jak to zrobić, żeby obniżyć zarobki sprzątaczek! @Zamożność buduje się tylko przez powiększanie przychodu przez innowacyjność, przez szukanie alternatyw. Zamożności nie budują żadne zadekretowane działania na użytek wyborczy.@ PP jest doskonałym przykładem jak to zadziała: podwyżki wymuszą zmianę technologiczną (to się panom premierowi i nadpremierowi uda na 200 procent), a to w konsekwencji będzie prowadziło do ograniczenia zatrudnienia, bo maszyny wykonają pracę lepiej i szybciej. I wtedy... nasi bohaterscy premier i „nad” wkroczą i wprowadzą podatek od technologii. Niepracującą rzeszę trzeba przecież nakarmić. Taki będzie finał – znowu oberwą pracujące woły.@ Dlatego idźcie, lenie, na wybory! 


Jak

wyhodować

szczęście Dlaczego powinniśmy zadbać o własne szczęście? Bo nikt nie zrobi tego za nas. Chociaż są sytuacje i problemy przerastające możliwości pojedynczego człowieka, a nawet całych społeczeństw, i powinny być rozwiązywane instytucjonalnie przez rządy, państwa, organizacje. Powinny, ale nie są. Tekst Anna Koniecka

100

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

N

asilają się w XXI wieku zachorowania na depresję. To jest epidemia naszych czasów. Choruje już około 350 milionów osób na świecie, a do 2030 r., wg szacunków WHO, depresja będzie najbardziej powszechną chorobą, obecną częściej niż choroby serca. Ale na skutki nie musimy czekać do następnej dekady. Skutki już są. Wg danych WHO z 2017 roku, chorobą, która w największym stopniu utrudnia codzienne funkcjonowanie, jest depresja. W 2020 r. będzie drugim, po chorobie niedokrwiennej serca, najbardziej obciążającym społeczeństwa schorzeniem, także w sensie ekonomicznym. A koszty społeczne? Ich oszacować się nie da, bo na ile można wycenić ludzkie życie? Z badań opublikowanych we wrześniu wynika, że spośród wszystkich krajów UE, do największej liczby samobójstw wśród młodych mężczyzn i nastolatków dochodzi w Polsce. Przyczyną większości samobójstw na świecie jest depresja. Więcej niż trzydzieści państw, niekoniecznie tych ze światowej czołówki, ma systemowo rozbudowane rządowe programy przeciwdziałania depresji. Przybywa kolejnych państw, które przeznaczają na to naprawdę poważne pieniądze, bo to jest poważna strategiczna inwestycja – w ludzki kapitał. Ale na tej liście Polski nie ma. Polskie państwo, aspirujące do grona najbardziej rozwiniętych gospodarczo krajów, żadnego takiego programu widać nie potrzebuje. Tylko że w szpitalach psychiatrycznych dla najpilniejszych pacjentów, dzieciaków po próbach samobójczych, brakuje miejsca nawet na korytarzach.


POZYTYWNA psychologia

J

est za to raport pt. „Priorytetowe działania w obszarze zdrowia psychicznego na lata 2016–2020.” A tam, wśród pięknych frazesów, że „zdrowie jest kapitałem, który może przynieść fizyczny, psychiczny oraz społeczny dobrostan i – w konsekwencji – dobrobyt”, przerzuca się cały ciężar troski o ten „zdrowotny kapitał” na samo społeczeństwo. Raport – piszą autorzy – jest skierowany do jednostek samorządów w całym kraju, gdyż to właśnie na lokalnym poziomie najszybciej i najlepiej można dotrzeć do ludzi, którzy już teraz lub w przyszłości mogą borykać się z problemami zdrowia psychicznego, takimi jak depresja czy nerwica (…) Kondycja psychiczna Polaków nie jest, niestety, najlepsza, ale nie znaczy to, że nie mamy na nią wpływu. Wierzymy, że raport (…) pomoże wielu jednostkom samorządu terytorialnego w naszym kraju w podjęciu skutecznych działań wzmacniających kondycję psychiczną mieszkańców polskich wsi, małych miast i wielkich aglomeracji. Troska o zdrowie (…) obecna we wszystkich politykach w Polsce już dzisiaj, szczególnie najbliżej miejsc, gdzie żyjemy, to szansa każdego z nas z osobna oraz wszystkich jako wspólnoty na lepsze jutro. Czysta poezja. Nie można lepiej. Ile kosztowało stworzenie tej „strategii”? Jedno łóżko szpitalne? Więcej? Kondycja społeczeństwa to jest fundament, na którym opiera się każda zdrowa gospodarka. Każde zdrowe państwo. O kosztach ekonomiczno-społecznych mówi lekarz psychiatra, prof. Janusz Heitzman: „Problem złej kondycji psychicznej Polaków odbija się negatywnie również na innowacyjności narodu. Nie jesteśmy mniej zdolni niż inni, ale mniej w nas jest wiary w sukces badawczy czy odkrywczy. Konieczna jest zmiana optyki spojrzenia na kwestie zadowolenia człowieka z życia, z tego co robi, jak się rozwija na polu zawodowym, społecznym i osobistym. Suk-

ces zawodowy i twórczy jest przypisany ludziom wolnym od nacisków, nie spętanym lękiem i depresją”. /cyt. PAP/. ANTYDEPRESANT XXI WIEKU Wspieranie zdrowia i dobrego samopoczucia ludzi oraz pomaganie im w optymalizacji życiowych doświadczeń jest tak samo ważne, jak wspieranie funkcjonowania osób chorych. To przekonanie legło u podstaw pozytywnej psychologii, nowej nauki, która rodziła się w Stanach Zjednoczonych w trudnych latach pięćdziesiątych ub. wieku, a teraz robi światową karierę. Ta nowa nauka nie bez powodu jest nazywana nauką o szczęściu, sile i cnotach człowieka. Bo to jest nowe spojrzenie na człowieka, na jego możliwości, potrzeby, talenty, pozytywne cechy, mocne strony, które w każdym z nas są, tylko trzeba je znaleźć i dalej rozwijać. Wzmacniać to, co może funkcjonować lepiej, czyniąc nas szczęśliwszymi. To taki nasz antydepresant XXI wieku. zy pozytywna psychologia jest receptą na wspaniałe szczęśliwe życie? Nie. Bo nie ma uniwersalnego lekarstwa na wszystkie choroby. Ale… Poprzez wzmacnianie pozytywnych cech psychicznych i budowanie szczęścia jest realna szansa na obniżenie ryzyka zaburzeń psychicznych i zachorowania na depresję. Wskazują na to wieloletnie badania prof. Martina Seligmana i innych naukowców zajmujących się psychologią pozytywną. Dbanie o własne szczęście (nauka nazywa je dobrostanem) może w dużej mierze ochronić nas przed depresją. Swoje szczęście możemy hodować jak piękną roślinę – przekonują uczeni. Tylko trzeba wiedzieć jak. To po pierwsze, a po wtóre – owo „hodowanie szczęścia” powinno się odbywać na najważniejszych z naszego punktu widzenia płaszczyznach decydujących o jakości naszego życia. „Żeby chciało się życiu przeżyć” – jak mówi prof. Seligman. 

C

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

101


POZYTYWNA psychologia

Są różne priorytety, lecz w naszych czasach płaszczyzna zawodowa jest jedną z pierwszych „do uszczęśliwienia”. W pracy spędzamy przecież więcej niż połowę życia. Pracujemy ponad 300 godzin więcej niż Brytyjczycy i prawie 400 godzin więcej niż Niemcy (wg danych OECD). Jesteśmy przepracowani, mało odpoczywamy, a to dopiero początek problemu. Jak odciska się na naszym życiu sytuacja w pracy, nieustanna presja, gonitwa, konkurencja, zła organizacja, stres, frustracje? Z raportu „Stres i satysfakcja 2018” wynika, że już 74 proc. pracowników odczuwa negatywne konsekwencje nadmiernego stresu w pracy. A stres to nie tylko rozkojarzenie, pustka w głowie i lęk. To także początek wielu chorób, w tym depresji. Nie musi tak być! rustrujmy się twórczo? Paradoksalnie, frustrujące sytuacje mają czasami również swoje dobre strony. Nam, urodzonym pesymistom, trochę trudno uwierzyć, że frustracja może być aż tak motywująca i twórcza, by przyczynić się do sukcesu, i to w biznesie, gdzie wszystko wyważone, policzone, zero emocji, zdawałoby się – czysta kalkulacja. Kiedy jednak mówi o tym ktoś taki jak Richard Branson, a on odniósł spektakularny sukces i to nie jeden, bo – jak twierdzi – nie chciał się godzić z tym, co go frustruje, też zaczynamy myśleć, że może jednak coś w tym jest? A „motywujących frustracji” ci u nas tyle, że ho, ho! I jeszcze więcej. Richard Branson, brytyjski miliarder, jest twórcą obejmującej ponad czterysta firm Virgin Group. Zasłynął nie tylko z tego, że odniósł i nadal odnosi sukcesy w biznesie. Chętnie udziela również biznesowych rad. Jak się okazuje, wartych fortunę. Rada dla każdego, bez względu na profesję: nie godzić się z tym, co nas frustruje. „Frustracja może być olbrzymim czynnikiem powodującym zmiany, jeśli tylko potrafisz dostrzec możliwości kryjące się w samym centrum problemu” – twierdzi Branson (cyt. Harvard Business Review).

F

102

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Na tej zasadzie powstały linie lotnicze Virgin Atlantic. Impulsem, żeby zacząć ten najbardziej śmiały projekt w karierze, był dla Bransona nieakceptowalny (tak to ujmijmy) poziom usług i traktowania klientów w innych liniach lotniczych. Dlatego założył własne. Lepsze! Były przez długi czas poważną konkurencją na rynku. Zadziałała reguła Bransona: przedsiębiorca potrafił dostrzec i zdefiniować „samo sedno problemu”, rozwiązał ten problem z korzyścią dla klientów i sam na tym zarobił. Dokładnie taki był cel oraz kolejność całego przedsięwzięcia. DLACZEGO POWINNIŚMY ZADBAĆ O SZCZĘŚCIE W PRACY Szczęśliwy pracodawca i szczęśliwi pracownicy to przepis na sukces w biznesie. To nie jest hasło reklamowe. Amerykanie pierwsi to przećwiczyli, a za nimi podąża reprezentacja światowego biznesu, która też postawiła na rozwój poprzez nowoczesne zarządzanie potencjałem, jaki wnosi do firmy, organizacji czy innej instytucji przede wszystkim człowiek. Szczęśliwi pracownicy i szczęśliwy pracodawca – co to znaczy w dzisiejszych czasach? Pamiętamy, co kryło się pod tym pojęciem jeszcze nie tak dawno temu, kiedy produkt i technologia były priorytetem, a pracownik – trybikiem w wielkiej machinie. Szczęśliwy pracownik to nie trybik w wielkiej machinie zwanej firmą, korporacją, zakładem, urzędem. To już nie ta epoka. Parafrazując prof. Martina Seligmana, można by powiedzieć, że szczęśliwa, satysfakcjonująca praca to taka, żeby chciało się chcieć pracować „jak na swoim”, żeby pracownicy mieli z tego zadowolenie, uznanie, fun, godziwe pieniądze i jeszcze parę innych rzeczy, takich jak: komfort pracy, osobisty rozwój oraz poczucie, że ich praca ma


POZYTYWNA psychologia sens głębszy niż samo zarabianie pieniędzy. A pracodawca, żeby na to wszystko zarobił i generował zyski dla firmy, realizując przy tym strategię firmy opartą także o wyższe cele społeczne (np. projekty z zakresu odpowiedzialności społecznej). Na tym, w wielkim uproszczeniu rzecz ujmując, polega idea Happiness at Work – szczęścia w pracy. Pojęcie zaczerpnięte z pozytywnej psychologii. Z wielowątkową teorią wypracowaną przez prof. Seligmana, który szczęście w biznesie rozważa na wielu płaszczyznach, z dwóch punktów widzenia: pracodawcy i pracownika. Bo w pracy jak w tańcu, do tanga trzeba dwojga. nas idea Happiness at Work budzi czasem zazdrość (bo inni mają lepiej), albo jest przyjmowana z niedowierzaniem, że ten nowy trend, co przyszedł z Zachodu, w naszych warunkach, przy naszym podejściu do pracy i mentalności to chyba mrzonka. A poza tym, po co inwestować w pracownika, w jego rozwój, komfort pracy, wzmacniać jego mocne strony, jak on i tak „się stara”? Po co w ogóle mówić o szczęściu w pracy, skoro wystarczy godziwie wynagradzać pracownika, a on będzie się czuł usatysfakcjonowany i sam sobie to szczęście zapewni. Będzie nie tylko zaspokajał swoje podstawowe potrzeby, ale realizował również swoje hobby, ambicje i co tam jeszcze w życiu go uszczęśliwia. Mając pieniądze, w pracy też będzie się czuł szczęśliwy. I szef nie musi na dzień dobry fundować kawy czy częstować własnoręcznie wyciśniętym sokiem (autentyczne). Albo kupować karnet na siłownię, masaże czy inne czasoumilacze. Szef to szef – może być gburem, nie mieć kompetencji zarządczych; grunt, że płaci. Na zmianę mentalności potrzeba wiedzy i czasu. Kiedy słucha się ekspertów propagujących w Polsce ideę szczęścia w pracy, zaczyna powracać wiara w sens nauki. Bo: pozytywna psychologia jednak przenika u nas do biznesu, powoli, jeszcze trochę na raty, jeszcze w rozproszeniu, ale ważne, że jest. Są firmy, gdzie są szczęśliwi pracownicy, i tam nie ma co poprawiać zawartości cukru w cukrze. Ale… Dziewiętnastowieczny kapitalizm mamy już za sobą, a niektórym (szefom) wciąż się wydaje, że wystarczy jako tako płacić i dokręcać śrubę, i dokręcać! A to nie to samo, co wymagać. Koncepcja szczęścia w pracy działa w dwie strony – pracodawca musi tę swoją marżę osiągnąć. To jasne. Lecz praca musi się odbywać w warunkach etycznych. Nie tak, że za cały zespół pracuje garstka ludzi, bo pracodawca oszczędza na etatach. Z drugiej strony – nie można powiedzieć, że szczęście w pracy dotyczy tylko pracowników, a oni mają coraz większe wymagania płacowe czy inne; za to przecież musi zapłacić pracodawca. A tak na marginesie – tylko 6 proc. ludzi uważa, że firmy są zakładane wyłącznie „dla zarabiania pieniędzy”.

U

PO CO, DLA KOGO, JAK? Richard Branson, który ma swoje autorskie recepty biznesowe, mówi wprost: „Jeśli zadbasz o swoich pracowników, oni zadbają o twoich klientów”. Faktycznie, proste.

Tylko jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Od czegoś jednak trzeba zacząć. Po co inwestować w szczęście pracowników? Ponieważ szczęśliwy pracownik pracuje z zaangażowaniem i jest kreatywny. Kiedy mamy zmotywowanych, kreatywnych pracowników, którzy chcą pracować dla firmy w dłuższym okresie, firma może rozkwitać. Ergo: pracodawcy chcieliby mieć szczęśliwych pracowników, bo to się im po prostu opłaci. Pracownikom zresztą też. Szczęście w pracy to coś więcej niż godziwe zarobki, w sensie: mam przekonanie, że jestem wynagradzany stosownie do tego, co ja daję z siebie firmie. To również towarzyszące nam dobre samopoczucie, gdy przychodzimy do pracy albo do klienta, wykonujemy powierzone zadanie i dobrze się z tym czujemy. Emanujemy pozytywnym nastrojem, mamy fajną relację z kolegami, z dostawcami, klientami, szefami, właścicielami firmy. Słowo klucz: relacje. DYREKTOR DS. SZCZĘŚCIA PILNIE POSZUKIWANY Są zespoły, gdzie szef ma wysokie kompetencje zarządcze i dzięki temu jego zespoły są szczęśliwe. Ale są szefowie, którzy choć świetni, pewnych rzeczy nie dostrzegają i pomimo wysokich kompetencji praca zespołowa się nie klei. Ludzie odchodzą. Pytanie: kto w firmie ma zadbać o te wszystkie elementy składające się na poczucie szczęścia w pracy dotyczące pracowników? Samo się nie zrobi. Z dotychczasowych doświadczeń wynika, że zajmują się tym po trosze różne działy i osoby zarządzające na różnych szczeblach, a niektóre obszary nie są w ogóle brane pod uwagę w codziennym życiu firmy. Powstała potrzeba stworzenia nowej specjalności, kluczowej dla utrzymania i rozwoju firmy – Chief Happiness Officer (dyrektora ds. szczęścia). Stanowisko takie pojawia się już w niektórych firmach na świecie. Swoją strategię na szczęściu pracowników i pracodawcy oparła m.in. firma Zappos. Firma sprzedająca buty i akcesoria w Internecie, zbudowana od zera, stała się po kilkunastu latach organizacją przynoszącą ponad miliard dolarów zysku ze sprzedaży. Polsce też umiemy liczyć, tylko ciągle jeszcze za mało jest w nas wiary w to, że w naszych realiach nowatorskie, śmiałe przedsięwzięcie też wypali. Sądząc po obiegowych opiniach, choćby na temat idei szczęścia w pracy, mamy też niedosyt wiedzy. A ona jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Są specjaliści, szkolenia, konferencje międzynarodowej rangi, gdzie można się dowiedzieć od największych autorytetów, co jest faktycznie grane. Wiedza na eksperckim poziomie.

W

* Tekst powstał w przededniu międzynarodowej konferencji nt. szczęścia w pracy, która odbędzie się w Warszawie. Będzie dużo więcej m.in. o roli dyrektora ds. szczęścia, jak budować wraz z zespołem „szczęśliwe miejsca pracy” i jak to wpływa na markę pracodawcy. Organizatorem Happiness at Work Summit jest powermeetings.eu. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

103


Od lewej: Marcin Smoczeński, Maciej Łobos.

Za kilka lat

Rzeszów może mieć rangę miasta, jaką przed wojną miał Lwów Aneta Gieroń: Długo już obserwujecie, jak arsię projektowanie Galerii Rzeszów i Millenium Z Maciejem chitektonicznie zmienia się Rzeszów? Hall, co było spektakularnym wydarzeniem na Łobosem Marcin Smoczeński: Z miastem jestem zwiąarchitektonicznym rynku Rzeszowa, natomiast i Marcinem zany od 49 lat. Tutaj się urodziłem, wychowaod 5 lat przeżywamy prawdziwą rewolucję inSmoczeńskim, łem na pięknym, starym osiedlu Piastów, tuwestycyjną. architektami taj też wróciłem po studiach architektonicznych Na poziomie budownictwa mieszkaniowego, i wspólnikami w Krakowie. Ze świadomością obserwuję je od biurowego, inwestycyjnego? dwóch dekad, ale już jako kilkulatek potrafiłem w biurze MWM M.S. Głównie mieszkaniowego. Inwestycje idą zaskakiwać rodziców pytając, dlaczego w Rzefalami, najpierw pojawia się stacja benzynowa Architekci szowie są „starożytne” budowle i wskazałem na i McDonald’s, potem handel, bo daje szybki zaz Rzeszowa, Komendę Wojewódzką Policji, wówczas Milirobek, z czasem pojawiają się mieszkania, hoterozmawia cji, przy ulicy Dąbrowskiego. Widać już wtedy le, biznes, a biura powstają na końcu. Rynek nieAneta Gieroń socrealizm nie był mi obojętny (śmiech). ruchomości na wynajem biurowy w Rzeszowie Maciej Łobos: Rzeszów jest mi bliski od prawie dopiero się wykluwa, rozwija i będzie przybierał Fotografie 25 lat, odkąd po studiach w Krakowie osiadłem na sile, bo potrzeby są duże. Oczywiście, mam Tadeusz Poźniak tutaj z rodziną, a z czasem bardzo się do tego na myśli duże, funkcjonalne, na europejskim pomiasta przywiązałem. I chyba nigdy w historii ziomie powierzchnie z pełną infrastrukturą. Rzeszowa nie było takiego boomu budowlanego, jaki obserwuje- M.Ł. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w najbliższych my w ostatnich trzydziestu latach. latach boom inwestycyjny jeszcze się nasili, co ma związek z feKiedy osiedlałeś się tutaj dwie dekady temu, jaki Rzeszów Cię nomenalnym położeniem geograficznym Rzeszowa. Leżymy na przywitał? przecięciu głównych szlaków komunikacyjnych wschód-zachód M.Ł. Doskonale pamiętam Rynek, gdzie pracowałem i który był Europy, a gdy powstanie Via Carpathia łącząca północ Europy kompletnie inny od tego, jaki znamy dzisiaj. Bez sceny, nowej z południem, perspektywy, jakie się przed nami otworzą, będą nawierzchni, ze zniszczonymi elewacjami większości kamienic jeszcze większe. Wiele firm już to wie i dynamicznie się do tego i gdzie straszyła słynna „dziura Barana”. Zmiana jest niepraw- przygotowuje. Za kilka lat Rzeszów może mieć rangę miasta, dopodobna. Przyjechałem do niespecjalnie dużego miasta, któ- jaką przed wojną miał Lwów i stać się głównym hubem, czyli re było smutne i odrobinę zapyziałe. 15 lat temu zaczęły się wi- centrum przeładunkowym w tej części Europy. Przypuszczam, doczne zmiany związane z naszym wejściem do Unii Europej- że w najbliższych 20 latach może rozrosnąć się do półmilionoskiej i napływem unijnych dotacji. W kolejnych latach zaczęło wego miasta.

104

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019


POROZMAWIAJMY o architekturze

Plac Wolności. Perspektywy więcej niż optymistyczne, ale czy osoby odpowiedzialne za Rzeszów i Podkarpacie okażą się na tyle skutecznymi wizjonerami, by je wykorzystać, nie dławiąc przy okazji miasta i centrum regionu poprzez brak wizyjnych rozwiązań infrastrukturalnych, logistycznych i innych? M.Ł. Takiej pewności nigdy nie ma, ale rzeczywiście, Rzeszów coraz częściej ma problemy komunikacyjne, które są niewspółmiernie duże do skali miasta. Uważam, że Rzeszów jest skazany na sukces, wielki i organiczny wzrost, ale nic nie dzieje się bez pracy. Geografia premiuje nas bardzo. Po przekroczeniu Karpat Rzeszów jest pierwszym dużym portem przeładunkowym. Tutaj w najbliższym czasie powinno powstawać wielkie cargo, centra logistyczne i takie sygnały z rynku od inwestorów odbieramy. Stąd zacznie się ruch na wschód, zachód i północ Europy. M.S. Rzeszów gwałtownie zmienia swoje oblicze, z cichego i spokojnego, gdzie na terenach dzisiejszej obwodnicy sam nie tak dawno grałem w piłkę, w bardzo dynamiczne miasto. Jednocześnie ta obwodnica dziś już nie jest drogą na obrzeżach miasta, ale wokół centrum Rzeszowa, czymś w rodzaju Ringu w Wiedniu, co też pokazuje dynamikę zmian. Od kilku lat mamy powtarzające się zapytania od inwestorów o wielohektarowe działki wokół Rzeszowa, gdzie mogliby wspomniane centra budować. I co się okazuje? Rzeszów nie dysponuje takimi terenami. W ubiegłym roku mieliśmy klienta, który szukał 400 hektarów pod wielki przemysł, niekoniecznie w Rzeszowie, ale też nie otrzymał żadnej konkretnej propozycji. Chyba warto, by politycy i samorządowcy zaczęli wspólnie działać i kreślić wizje nie na kadencje od wyborów do wyborów, ale na dekady. Co będzie najważniejsze w gospodarowaniu przestrzenią miejską Rzeszowa w najbliższych 10 latach, by miasto rozwijało się, powiększało, ale nie stawało przekleństwem dla jego mieszkańców? M.S. Spójna i przemyślna polityka planistyczna wydaje się oczywistością. Panowanie nad rozwojem miasta, bo w tym obszarze dużo można poprawić. M.Ł. Każdy z nas chciałby wsiąść do wehikułu czasu i zobaczyć, co nas czeka. I… paradoksalnie mamy w Polsce taki wehikuł czasu – możemy popatrzeć 40 lat do przodu. Absolutnie nie żartuję, bo fakt, że przez kilka dekad byliśmy za żelazną kurtyną spowodował, iż niektóre rozwiązania urbanistyczne możemy obserwować nie na własnym przykładzie, ale miast, które się dużo szyb-

Plac Balcerowicza. ciej rozwijały w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu możemy uczyć się na cudzych błędach i podglądać, jakie rozwiązania w przestrzeni miejskiej dziś likwidują, by nie popełnić tych samych błędów. Jakie największe pomyłki w ostatnich dekadach popełnił świat? M.Ł. Po pierwsze, kultura samochodu – oparcie miasta o indywidualną komunikację samochodową. Niestety, Rzeszów dziś z całą siłą prze do kultury auta i dlatego coraz większym przekleństwem stają się dla nas korki. Nieporozumieniem są trzy pasy ruchu w samym centrum miasta np. na al. Cieplińskiego, a jeszcze pojawiają się pomysły, by w tej okolicy budować estakady, czyli dewastować przestrzeń.

M.S. W kolejnych latach będziemy musieli mocno zweryfikować swoje zamiłowanie do jazdy samochodem. Ono ciągle jest duże, bo ludzie nie mają alternatywy. W kolejnych latach musi nastąpić rozwój komunikacji miejskiej i stopniowe, po kilka procent rocznie, likwidowanie miejsc parkingowych w centrum. Inne zagrożenia w najbliższej perspektywie? Bo przerażają sytuacje, kiedy władze Rzeszowa wiedziały, że na skrzyżowaniu ulicy Hetmańskiej i al. Powstańców Warszawy od dawna są problemy komunikacyjne, pracownicy firmy Pratt & Whitney Rzeszów przyjeżdżają do pracy na różne godziny, by rozładowywać zatory komunikacyjne, a władze miasta w tym samym czasie wydają pozwolenie na budowę w tej okolicy wieżowców z kilkuset mieszkaniami, nie dobudowując bynajmniej kolejnego pasa ruchu. M.S. To są problemy, które w najbliższym czasie wymuszą niepopularne decyzje w mieście. To jest nieuniknione, bo nie można w nieskończoność dokładać samochodów i budynków, najlepiej w samym centrum Rzeszowa. W najbliższej przyszłości przyjdzie się nam też zmierzyć z wyprowadzeniem niektórych zakładów pracy i jednostek wojskowych z centrum miasta. Powstaną do zagospodarowania duże tereny po byłym Zelmerze, czy jednostce przy ulicy Dąbrowskiego. Wcześniej czy później konieczne też będzie wyprowadzenie Rzeszowskich Zakładów Drobiarskich, które są ogromnie uciążliwe dla mieszkańców osiedla 1000-lecia. M.Ł. Pamiętam, jak kilka lat temu na konferencji w Barcelonie dyskutowano o polityce przestrzennej. Była szefowa działu 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

105


POROZMAWIAJMY o architekturze badawczo-rozwojowego jednej z wielkich światowych pracowni architektonicznych pokazywała, jak projektuje się miasta w Azji. Gdzie np. buduje się wysokie budynki, a natychmiast w projektach wyskakuje, ile parkingów i ulic musi się pojawić w promieniu pół kilometra od tych budynków. Narzędzia komputerowe pozwalają parametrycznie patrzeć na miasto. Każda lokalizacja budynku w mieście ma swoje konsekwencje dla przepustowości dróg, zieleni miejskiej, ilości usług, szkół itd. Nie jest to żadna filozofia, ale wymaga świadomego patrzenia na miasto jak na organizm. Problemem jest to, że nie może być samowoli w mieście. Już najwięksi ojcowie liberalizmu pisali, że miasto jest takim miejscem, gdzie ścierają się ludzkie interesy i po to jest miejscowe prawo, by je próbować regulować. Musimy wszyscy odbudować w sobie poczucie odpowiedzialności za dobro wspólne. Komunizm nas tego oduczył. Przed wojną mieliśmy 200 tys. dworów na terenach Rzeczypospolitej, z których prawie każdy był centrum promującym naukę, kulturę, rozwój, patriotyzm. Co nam z tego zostało? Prawie nic, ale to nie znaczy, że nie mamy dziś promować najlepszych wzorców i nie odwoływać się do najlepszych tradycji. Od czego warto zacząć budować lepsze praktyki w przestrzeni miejskiej Rzeszowa? M.S. Gdyby włodarze Rzeszowa rozpoczęli planowanie od centrum, od Starego Miasta Rzeszowa, mogłoby to promieniować dalej. Mało kto wie, gdzie są chociażby pozostałości po Rynku Nowego Miasta w Rzeszowie i czym było wspomniane przed momentem Nowe Miasto, dodam, że nie należy go mylić z osiedlem Nowe Miasto. To dzisiejszy plac Wolności z ogromnym, ale zmarnowanym potencjałem.

M.Ł. Równie niewykorzystane są: plac Balcerowicza i plac Farny, a to tylko kilka miejsc na długiej liście zaniedbań. Z placu Farnego powinny być usunięte samochody, a samo miejsce oddane spacerowiczom. Marcin jest też entuzjastą zabudowania go w ciągu ulicy Moniuszki, ja natomiast pozostawiłbym go otwartym, ale z pierzeję zabudowaną kilkupiętrowymi kamienicami nieco poniżej, na ulicy Kopernika. Może warto też skorzystać z doświadczeń przeszłości. W latach 30. XX wieku Rzeszów również rozwijał się skokowo, a mimo to większość pomysłów na miasto okazało się dobrych. M.Ł Technologia nie pozwalała ludziom robić głupot. Budowaliśmy siłą ludzi i koni. Dziś technologie są już dostępne, ale bywają przekleństwem, bo inżynierowie wybudują najgłupszy nawet projekt architekta, a efekt końcowy bywa straszny. M.S. Nie chciałbym trywializować, ale odkąd pojawił się dźwig i beton, urbanistyka wynika z zasięgu dźwigu. Na przedwojennym osiedlu Dąbrowskiego w Rzeszowie do dziś mieszkańcom żyje się wygodnie i funkcjonalnie, nierzadko dużo wygodniej niż na nowych osiedlach. M.Ł. Projektowanie, to jest cała odpowiedź. Dziś natomiast nie ma szerszej wizji miasta, czy dzielnicy. Inwestor kupuje działkę i w ramach jej powierzchni wyciska, co się da. W przestrzeni miejskiej Rzeszowa muszą też pojawiać się rzeczy dobre, nawet jeśli są w mniejszości. M.Ł. Inwestorzy zaczynają doceniać dobrą architekturę, co oznacza, że pojawia się konkurencja na rynku. Aż trudno w to uwierzyć, bo dziś na rynku nieruchomości w Rzeszowie sprzedaje się absolutnie wszystko.

106

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

M.S. Inwestorzy doskonale wiedzą, że nic nie trwa wiecznie i spodziewają się resetu na rynku, a wówczas jakość architektury będzie w cenie. M.Ł. Kupujący są już bardzo świadomi. Coraz częściej słyszymy od zleceniodawców, że pragną czegoś innego, czego nie ma jeszcze na rynku, bo w chwili nadejścia resetu klienci będą wybierać oczami. Co już dziś przyciąga wzrok w Rzeszowie? M.Ł. Możemy krytykować okrągłą kładkę, ale stała się ona symbolem Rzeszowa. Przez lata kojarzyliśmy się tylko z pomnikiem Czynu Rewolucyjnego, teraz na świecie rozpoznawalna jest też okrągła kładka. Miliony złotych, jakie wydaliśmy na jej budowę, już się zwróciły, bo dużo więcej kosztowałaby nas reklama i działania PR, by zwrócić na siebie uwagę, jaką ściągnęła wybudowana kładka. M.S. Rzeszów jest nietypowym miastem, w którym ciekawe rzeczy dzieją się zakulisowo, gdzieś za pierwszą linią zabudowy. Przykładem tego są budynki Uniwersytetu Rzeszowskiego przy ulicy Pigonia, czy budynek Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego przy ulicy Kraszewskiego. M.Ł. Miarą, jak architektonicznie postrzega się Rzeszów, jest liczba publikacji w kluczowych czasopismach architektonicznych w Polsce i na świecie. Przez ostatnich 25 lat pisano właściwie raz – właśnie o budynku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Na architekturę socrealistyczną, a tej w Rzeszowie trochę mamy, spoglądamy coraz bardziej przychylnym wzrokiem? Dom Kultury WSK, obecnie Instytut Muzyki UR, symbol socrealizmu w Rzeszowie, wzorowany był na Pałacu na Wodzie z warszawskich Łazienek. M.Ł. Dla mnie socrealizm jest beznadziejną architekturą, ale bardzo dobrą urbanistyką. Przestrzeń, wysokości budynków, proporcje, wszystko to zrobione jest dobrze, według starej szkoły budowania miast. Najlepsza architektura w źle zaprojektowanej przestrzeni miejskiej wygląda fatalnie, ale już kiepska architektura w dobrze zaprojektowanym mieście, w dobrze stworzonej urbanistyce, całkiem nieźle funkcjonuje. M.S. Rzeszów ma ten problem, że nie ma kontekstu. Projektując w śródmieściu, czy na obrzeżach, nie mamy do czego nawiązać. Dlatego tak ważna jest dobra, oryginalna i ciekawa architektura, by zdominowała przestrzeń wokoło. W ostatnich 30 latach powstała w Rzeszowie dzielnica, która byłaby wizytówką? M.Ł. Niestety nie. Powstają skupiska bloków, a powinniśmy budować lokalne centra, gdzie się pracuje, mieszka, uczy, leczy, gdzie mamy kościół i dom kultury, a ludzie nie muszą w nieskończoność przemieszczać się po całym mieście. Musimy też przestać myśleć, że nasze miejsce na ziemi to dom albo mieszkanie, ale z co najmniej trzema samochodami na parkingu. Cały świat odchodzi od kultury samochodu. Wizytówką jest Dolina Wisłoka, która mogłaby się przemienić w nasz lokalny Central Park, ale... Czy i jak ją zabudowywać? M.S. Po pierwsze, mówiąc obrazowo, odwróćmy się twarzą, a nie plecami do Wisłoka. M.Ł. Zobaczmy, jak były budowane miasta nad rzekami przez ostatnie 1000 lat. Ludzie chcą mieszkać nad rzeką. A dziś Wisłok to betonowe koryto i zaniedbany zalew. Dolina Wisłoka powinna być zagospodarowana, ale mądrze, według naprawdę dobrze zrobionego Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego. To najcenniejsze tereny w mieście i albo nadamy im cywilizowaną formę, albo będzie dzika zabudowa z kolejnymi płotami „teren prywatny”. 



O2 Arena.

Spacerkiem po Londynie Przetwarzając setki informacji, które w dużych miastach atakują człowieka ze wszystkich stron, głowa pracuje na tak wysokich obrotach, że pod koniec dnia po prostu zaczyna boleć. Głowa, przyzwyczajona do niskiego i zielonego krajobrazu, jaki ma na co dzień, po przyjeździe do wielkiego miasta, zamienia się w radar, rejestruje, stara się zapamiętać, zapisać, żeby później przeanalizować, ocenić zastanowić się, co się podobało, a co nie. Głowa mija korowody ludzi, zostawiających za sobą kombinacje najdziwniejszych zapachów, nie zastanawiając się, skąd i dokąd idą. Patrzy na samochody, droższe niż willa z widokiem na ocean, ale nie wie, czy chciałaby taki mieć.

Tekst Magdalena Louis Fotografie Archiwum VIP BIZNES&STYL

D

uże miasta są niczym ważni ludzie o wielkich nazwiskach, a do takich nawet w myślach nie jesteś w stanie zwrócić się per ty. Takie są: Nowy Jork, Stambuł, Rzym, Paryż, Bangkok i Londyn, olbrzymie tereny podzielone na zony, zamieszkałe przez ludzi, których zaledwie garstka tam się urodziła. Miasta stworzone przez przyjezdnych, właśnie dla przyjezdnych trzymają bramy szeroko otwarte przez 24 godziny na dobę. Do Rzymu jeżdżę regularnie, nigdy nic dobrego nie udaje mi się tam zjeść, ale zawsze coś pięknego mnie tam spotka i wszystkie podróże do Rzymu składają się z małych zachwytów, które trudno potem komuś opowiedzieć. Prze-

108 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

łożone na słowa tracą magię. W Paryżu czuję się obco, nie umiem się zdecydować, po której stronie rzeki chcę spacerować i nigdy nie starcza mi czasu, żeby odstać w kolejce do wjazdu na wieżę Eiffla. Nowy Jork, w którym spędziłam dwa lata młodzieżowego życia, wciąż kocham na odległość i jeżeli tam wrócę, to tylko po to, żeby w końcu pojeździć na łyżwach w Rockefeller Center. Do Londynu jeżdżę często, głównie z powodów rodzinnych, ale też i po to, by choć dwa razy w roku podłączyć się do największego światowego akumulatora, nieustannie produkującego wynalazki w kulturze, sztuce, kulinariach i rozrywkach.


EUROPA

N

ie odwiedzam już tych oczywistych punktów turystycznych na londyńskiej mapie, nie wystaję pod bramą Buckingham Palace, żeby z daleka popatrzeć na zmianę warty – widziałam ten „spektakl” w 1987 roku, kiedy jeszcze królowa Elżbieta II miała rysy twarzy i lekko zaróżowione policzki. Z Westminster Abbey, gdzie odbył się pogrzeb księżnej Diany do St. Paul’s Cathedral, gdzie miał miejsce jej ślub z niewiernym Karolem, można przejść w 40 minut lub w 5 minut przejechać Uberemi, na pewno warto, jeśli się przyjechało do Londynu pierwszy raz. Takich „miejsc do zaliczenia” jest w Londynie sporo, więc przed przyjazdem trzeba sobie zrobić plan z podziałem na kategorie: „Muszę i chcę”, „Wypada-postaram się”, „Jak starczy sił i czasu”. Za odwiedzenie wielu londyńskich atrakcji trzeba słono zapłacić. Do St. Paul’s Cathedral, zaprojektowanej przez Christophera Wrena, bilet wstępu kosztuje 17 funtów, a do Westminster Abbey, tradycyjnego miejsca koronacji i pochówku angielskich i brytyjskich monarchów, wejść można płacąc 21 funtów. Dobra wiadomość dla turystów z cienkim portfelem jest taka, że miejsca kulturowe i historyczne zwiedza się za darmo. British Museum, Natural History Museum, National Galery, Tate Modern, Science Musem, Victoria and Albert Musem, to tylko niektóre muzea, gdzie za wstęp się nie płaci, a na londyńskiej mapie takich miejsc jest znacznie więcej. Jak na umiarkowanego miłośnika malarstwa przystało, raz na pięć lat wpadam do National Galery, aby podziwiać „Słoneczniki” Van Gogha (wersji sławnych „Słoneczników” jest 11 i choć najładniejsze wiszą w muzeach w Monachium i Filadelfii, te londyńskie warto zobaczyć), „Staw z nenufarami” pędzla Moneta, obrazy Velazqueza, Michała Anioła, Leonarda Da Vinci, Rubensa, Turnera, Rembranta i mojego ulubieńca, Paula Cezanne'a. Siadam i patrzę, tyle mi wystarcza. iększość z nas obcuje ze sztuką poprzez dotykanie przedmiotów użytkowych, zatem wizyta w galerii bardzo dobrze wpływa na poziom wrażliwości. W Londynie wystaw i ekshibicji są dziesiątki, ludzie tworzą sztukę bez ustanku, czasami igrają z naszą cierpliwością. W galerii Modern Tate widziałam kiedyś ekspozycję, na którą składały się gigantycznych rozmiarów ziemniaki i worek. Przy tej okazji nie zaliczyłam testu z artystycznej wrażliwości. Od lat stronię od słynnych londyńskich przystanków – Big Ben, London Eye, Houses of Parlament, nie dlatego, że nie są warte odwiedzenia, po prostu one tam są od zawsze, a nowych atrakcji w Londynie wciąż przybywa. Na gruzach Millenium Dome, centrum wystawienniczego zlikwidowanego w 2000 roku, powstała O2 Arena, hala widowiskowo-koncertowa, która zaczęła funkcjonować w 2007 roku. Na koncerty najsławniejszych gwiazd bilety wyprzedają się ekspresowo i pomimo iż hala może pomieścić 20 tys. osób, z dobrymi miejscami na największe nazwiska zawsze jest problem. 20 października 2019 r. wystąpi tam Cher, za 90 funtów można jeszcze kupić bilet w sektorze bocznym. Gorzej z atrakcyjnymi miejscami siedzącymi na koncert Ariany Grande, która również tej jesieni zaśpiewa w Londynie. O2 Arena to nie tylko sala koncertowa,

W

ale także centrum handlowo-gastronomiczne, gdzie outlety oferują markowe ubrania czy kosmetyki po obniżonych cenach. Szczególnie miłośnicy marki Hilfiger powinni być zadowoleni – kurtka zimowa 500 zł! Na tych, którzy do O2 Arena nie mogą przyjść ani na koncert, ani na zakupy, czeka inna przygoda związana z tym miejscem. Za niewielką opłatą można się przejść po dachu areny, a chętnych, nawet w deszczu, nie brakuje na tę dziwną atrakcję. Po wyjściu z O2, bez względu na to, czy ma się ciężkie torby z zakupami, czy też nie, warto z West Greenwich na drugi brzeg Tamizy przeprawić się kolejką linową Emirates Air Line. Bilet kosztuje 10 funtów, przejażdżka jest krótka, widoki ładne, na prawo most, na lewo most, a pośrodku Tamiza z licznymi barami, restauracjami, miejscami do zabaw, a nawet sportów wodnych. Podróż kolejką Emirates nie jest tym samym doświadczeniem, co zrobienie kółka w kapsule London Eye, jednak te dwie atrakcje „wysokościowe” łączy fakt, że ani tu, ani tam nie można spożywać alkoholu. Turyści, rozglądając się nerwowo na boki, w plecakach przemycają na pokład butelki wina lub prosecco, łącząc podziwianie widoków z popijaniem procentów z plastikowych kubeczków. to cierpi na lęk wysokości, niech omija z daleka The Shard. 306-metrową szklaną budowlę – „odłamek”, którą zaprojektował Renzo Piano. Jest to najwyższy drapacz chmur nie tylko w Anglii, ale i całej Unii Europejskiej. W środku znajdują się: biura, apartamenty, restauracje, bary oraz Hotel Shangri-La, gdzie śpisz w luksusie z widokiem na Londyn za 1000 funtów za dobę. Jednak prawdziwy luksus kosztuje znacznie więcej, w Shangri-La doba w apartamencie kosztuje około 10 tysięcy funtów. Arabscy bogacze z krajów Zatoki oraz nasi bracia Rosjanie chętnie wybierają ten adres, słowo „ostentacja” jest w tym kontekście jak najbardziej na miejscu. Aby popatrzeć na Londyn z lotu ptaka, czyli z wysokości 72. piętra w The Shard, należy uprzednio za 32 funty kupić bilet. Przed wejściem do Viewing Gallery stoją atrakcyjne blondynki w czerwonych płaszczach i naganiają. Miłe panie udzielą ci wszelkich informacji na temat wycieczki windą pod niebo, poza tą, że wjazd na 32. piętro The Shard jest za darmo i tam w Bar 31 czy w Oblix napijesz się drinka, co ostatecznie wyniesie mniej niż bilet. Oczywiście widok na Londyn z 32. piętra jest trochę uboższy niż ten z 72. piętra, mimo to wiele osób tak właśnie czyni. Platformę widokową The View „zaliczyłam” w 2013 roku (nie ma wyjścia na zewnątrz, wszystkie widoki są zza szyby), zatem w 2019 r. obniżyłam lot, wybierając opcję – niżej, ale za to z jedzeniem. hińska restauracja Hutong znajduje się na 32. piętrze The Shard i jest młodszą siostrą tej z Hong--Kongu. Nie należy do tanich, ale też i menu zupełnie inne od tych proponowanych w ponurych i cuchnących jadłodajniach z chińszczyzną – jedz, ile dasz radę za jedyne 10 funtów. Hutong jest restauracją elegancką, z klimatycznym wystrojem oraz bardzo grzeczną i przyjazną, międzynarodową obsługą. Bardzo sobie cenię gramotnych kelnerów, więc za samą obsługę przyznaję pięć gwiazdek. Jeśli chodzi o potrawy, to szczerze 

K

C

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

109


EUROPA powiedziawszy, gdyby nie objaśnienia kelnerki, nie wiedziałabym, co jem. Podano nam, w słusznej kolejności i w odpowiednich przerwach, fikuśne, kolorowe i zaskakujące w smaku jedzenie, zamknięte w pyzach i panierce niewiadomego pochodzenia. Nie jadłam po chińsku lepiej. Wszystko smaczne, niezwykle delikatne dla podniebienia, choć ilościowo skromne. rzed każdym przyjazdem do Londynu zaczynam regularnie sprawdzać stronę internetową Bookatable.com ponieważ lubię jeść frykasy, ale nie lubię przejadać fortuny w jeden wieczór. Na tej stronie znajduję star deal w moich ulubionych londyńskich restauracjach – Crazy Bear Fitzrowia czy Oxo Tower Bruserie. Oxo Tower w słoneczny dzień to naprawdę przyjemna przygoda kulinarna, również ze względu na przepiękny widok na miasto i rzekę, która go przecina. Lunch czy kolację przy dobrej pogodzie, która wcale nie jest taką rzadkością w Londynie jak mówią, można zjeść na tarasie. Mnie zawsze smakuje lepiej pod chmurką niż w szklanej pułapce czy piwnicy, choć przecież w piwnicy znajduje się moja ulubiona restauracja w Londynie – Crazy Bear. Wprawdzie na wejściu trzeba poprosić menedżera o ściszenie muzyki, jeśli się chce zamienić choć słowo z uczestnikami biesiady, doznania kulinarne są naprawdę za 10 punktów. Serwują tam świetną tajską kuchnię w zestawach, dzięki czemu można popróbować wielu smaków, skubnąć tego czy owego, rozkoszować się każdym kęsem osobno. Zejście do toalety w Crazy Bear to całkiem inne doświadczenie. Powiem tylko, że jak już znajdziecie drzwi, to uważajcie na ręce przy myciu, może was coś znienacka pochwycić… Najlepsze curry Londyn serwuje na ulicy Brick Lane przy stacji Liverpoole, tak mówią miejscowi i tak mówię ja. Od kilku lat nie tylko wśród turystów, ale przede wszystkim wśród miejscowych, coraz większym zainteresowaniem cieszy się atrakcja zwana – Secret Cinema, którą najkrócej opisać można jako „uczestnictwo w przygodzie filmowej”. Tysiące osób zapisują się do tej zabawy, która polega na tym, że już nie jesteś w kinie tylko widzem przeżuwającym tonę popcronu podczas seansu, bierzesz aktywny udział w zabawie filmowej. Wybierasz film, na przykład popularny ostatnio Casino Royale, albo hitowy serial z Netfliksa, StrangerThings, ubierasz się zgodnie z klimatem tego filmu, płacisz 80 funtów, i oddajesz w ręce organizatorów. Nie wiesz, co się zdarzy, z kim i gdzie. Po prostu bawisz się w środku filmu, stajesz się jego częścią, choć oczywiście nie ma mowy o spotkaniu prawdziwych aktorów. Czego to Londyn nie wymyśli… Roof East w Stratford to miejsce, gdzie na wolnym powietrzu – trudno napisać w tym kontekście „na świeżym powietrzu”, ludziska bawią się, oglądając stare filmy, grając w kręgle, curling czy minigolf. Miejsce to wybierają niezbyt wybredni, młodzi ludzie, szukający coraz to nowych rozrywek w mieście. Wszystkie atrakcje Roof East, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się na dachu i sam ten fakt przyciąga tłumy. Co innego grać w mini golfa, piknikować, uprawiać yogę czy oglądać czarno-biały hollywoodzki klasyk na poziomie 0, a co innego na wysokościach.

P

110

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Canary Wharf.

Przy okazji pobytu w Londynie, obejrzenie choć jednego musicalu na West End jest obowiązkowe i dziecinne łatwe w wykonaniu. Wiele stron internetowych oferuje bilety na disnejowski The Lion King, The Phantom of the Opera, na musical Tina, opowiadający o życiu Tiny Turner, czy nieśmiertelny hit Les Miserables, ale najlepszy biletowy deal gwarantuje aplikacja TodayTix, którą musisz mieć, jeśli chcesz obejrzeć przedstawienie (teatralne czy musicalowe), nie płacąc pełnej ceny za bilet. Wprawdzie zatrzymałam się w musicalowym rozwoju na takich produkcjach jak Miss Saigon, Footloose czy Cats, ale niedługo to zmienię, ponieważ na deski teatru Royal Haymarket trafił musical stworzony na podstawie starego, angielskiego serialu Only Fools and Horses. Jako wielka fanka Del Boy’a po prostu muszę to zobaczyć. Dziś sprawdzałam ceny biletów, które rozchodzą się błyskawicznie – dobre miejsce przed sceną 150 funtów, beznadziejne krzesło na balkonie 24 funty. ozostając przy temacie pieniędzy, wypada słów kilka napisać o Canary Wharf , finansowej dzielnicy Londynu konkurującej z londyńskim City. Niby nic tam wiele nie ma, poza wieżowcami na wodzie, ale naprawdę warto się tam wybrać. W latach 80. londyńskie porty zaczęły mocno podupadać i tracić na znaczeniu, więc rząd wymyślił plan, aby portowe miejsca zamienić w biznesowe centrum. Plan się udał. Dziś Canary Wharf to dzielnica, gdzie na wszystkich piętrach drapaczy chmur swoje siedzi-

P


West End.

by mają wielkie korporacje i światowe banki. Właśnie tam stoi słynny 235-metrowy wieżowiec z piramidą na czubku – One Canada Square, drugi po The Shard najwyższy budynek w Zjednoczonym Królestwie. Jest to adres bardzo prestiżowy w biznesie i rzadko są tam wolne powierzchnie do wynajęcia. Canada Square to skwer, gdzie latem się spaceruje, a zimą (od 4 listopada do 24 lutego) jeździ na łyżwach. 1300 m2 lodowiska przyciąga wielu chętnych, choć jeżdżenie na łyżwach nie należy do umiejętności, jakie Anglicy wyssali z mlekiem matki. Są tam też: bary, kino, sklepy, restauracje, rzeźby i fontanny, a także wielki ekran pokazujący live mecze krykieta czy piłki. Dla zapracowanych i zestresowanych bankierów, w centrum Canary Wharf zorganizowano ogród pod szkłem, żeby, jak mówi mój znajomy, który tam pracuje, obniżyć procent samobójstw wśród finansistów. Crossrail Place Roof Garden nie zachwyca ani roślinnością, ani zapachem, ale lokalizacja dobra – między wodą a szkłem. Przy okazji wycieczki do Canary Wharf warto wpaść do Musem of London Docklands, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym porcie od czasów rzymskich do momentu budowy centrum biznesowego. Wstęp za darmo! W londyńskim słowniku nie występuje słowo nuda. Interesujących miejsc są setki, a każde oferuje coś unikatowego. Najlepszą metodą na zwiedzanie Londynu, jeśli się

ma na to chociaż tydzień, jest zrobienie planu dnia dopiero po przebudzeniu. Budzisz się, pijesz kawę, wczuwasz we własny nastój, humor i zastanawiasz bez pośpiechu, co masz ochotę robić czy zobaczyć tego dnia? Wtedy decydujesz, czy jedziesz do Covent Garden, aby przez godzinę przymierzać stare, mocno znoszone futra z norek, czy na Portobello Road w Nothing Hill poczynić uliczne zakupy w klimatycznym i kultowym dla kinematografii miejscu. W niedzielę na Columbia Road znajdziesz na bazarze tyle kwiatów, ile wymyśliła natura, jeśli akurat na kwiaty masz ochotę. ez teatralnej egzaltacji powiedzieć muszę, że kocham Londyn za te 2000 lat niezwykłej historii. Od czasów, kiedy Rzymianie przerzucili pierwszy most przez Tamizę, wiele się tutaj wydarzyło, zarówno wspaniałego, lecz także mrocznego, jak epidemia dżumy, która zabiła jedną czwartą mieszkańców miasta, czy wielki pożar w 1666 roku, który zniszczył 70 tysięcy domostw. Londyn to stara kobieta o bardzo młodej twarzy i zgrabnej sylwetce, zawsze modnie ubrana, przeważnie w dobrym humorze, świetnie gotuje, gotowa przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Nawet po spożyciu dużej ilości szampana nie ma kaca i od rana funkcjonuje na najwyższych obrotach. Myślę, że 30 milionów turystów, którzy co roku odwiedzają Londyn, przybije mi piątkę za to wyznanie miłości.

B

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Żywa pamiątka po rodzicach i dziadkach We wsi Rogi k. Miejsca Piastowego, naprzeciw starego drewnianego kościoła, czynna jest jedyna w Krośnieńskiem zagroda etnograficzna. Nazwa ta oznacza coś więcej niż muzeum czy miniaturowy skansen. To żywa pamiątka po rodzicach i dziadkach, którzy w takich domach mieszkali. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

112 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

G

dy w jesienią 2010 nadarzyła się okazja zakupu starego prywatnego domu, ówczesny wójt Marek Klara, z wykształcenia historyk, nie zastanawiał się ani chwili. Zakup budynku (za 120 tys. zł wraz z 19-arową działką) zatwierdziła Rada Gminy. Drewniany dom na ceglanej podmurówce zbudowany został w roku 1929 (data wyryta na belce stropowej). Nieruchomość należała do Anny Harasymowicz, która – tak jak wielu mieszkańców tych okolic – przez dłuższy czas


TRADYCJA

mieszkała w Stanach Zjednoczonych. 90 procent środków przekazała gmina Miejsce Piastowe, 10 procent Stowarzyszenie Miłośników Wsi Rogi, które obiektem opiekuje się na co dzień – powiedział nam Janusz Węgrzyn, dyrektor GOK. iosną następnego roku rozpoczął się remont połączony z konserwacją. Najpierw wykonano prace dachowe, wymieniając niektóre belki więźby. Solidna przedwojenna dachówka – wcześniej wyczyszczona i pokryta szkliwem – została przełożona i uzupełniona. Konieczna była wymiana części podmurówki oraz flekowanie ścian, naprawienie podłóg i drzwi, wykonanie nowej stolarki oraz malowanie budynku. Roboty trwały do sierpnia 2012 r. Przed wejściem założony został przydomowy ogródek kwiatowo-ziołowy, otoczony tradycyjnym drewnianym płotem. Prace zmobilizowały wszystkich mieszkańców, nie tylko członków Stowarzyszenia Miłośników Wsi Rogi. Wielu z nich wzięło w nich udział w charakterze wolontariuszy. Inni przekazywali nieodpłatnie nowe i stare materiały budowlane, takie jak: dachówki, gąsiory dachowe, cegły pustaki, belki, krokwie, deski i farby. Gospodynie chętnie dzieliły się sadzonkami kwiatów, ziół i krzewów ozdobnych otaczających działkę. Tak powoli odradzał się stary dom. Jego nastrój pamięta ze swego dzieciństwa pani Janina Gołąbek, która oprowadza nas po zagrodzie: – Dom mojego dziadka Stanisława Knapa był solidny, bo murowany (drewno było wtedy budulcem tańszym niż cegła, a więc pospolitym). Zbudowany został na przełomie XIX i XX stulecia. Mój dziadek był dwukrotnie w Ameryce i zarobił na takie wydatki. Zaznał także w życiu biedy, głodu i chłodu. W czasie I wojny światowej jako jeniec rosyjski został wywieziony na Syberię. Po siedmiu latach uciekł stamtąd. Wracał na piechotę; czasem podwozili go dobrzy ludzie. Aby nie umrzeć z głodu, kożuch musiał zamienić na chleb.

W

Na ganku stoi model wiejskiej chaty z dwoma wejściami: od frontu dla ludzi, od podwórka dla bydła. Ludzie i zwierzęta żyli bowiem pod wspólnym dachem. Sień dzieliła chatę na dwie części. Z jednej strony kuchnia, gdzie skupiało się życie, a za nią sypialnia. Z drugiej – stajnia i boisko, czyli miejsce, gdzie młócono zboże. Z boku pod zadaszeniem stał wóz i sanie, suszyło się zgromadzone na opał drewno. W Rogach w zagrodzie układ wnętrza jest nieco inny. Kuchnia jest niewielka i przechodzi w obstawioną ławami i stołami pierwszą izbę. Spełniała ona rolę „salonu”. Tutaj gromadzili się domownicy, a wieczorami przychodzili sąsiedzi oraz znajomi gospodarzy. Tu przekazywano sobie „newsy” o tym, co zdarzyło się na targu, w karczmie czy kościele. – Ludzie byli razem, dzielili się ze sobą, czym mieli. Potrzebowali się nawzajem. W czasie rozmów pracowali. Kobiety robiły na drutach, wyszywały, przędły na kołowrotku, łuskały i przebierały fasolę oraz groch. Mężczyźni rzeźbili lub naprawiali sprzęty gospodarskie, strugali łyżki oraz inne potrzebne w gospodarstwie przedmioty. W latach 60. i 70. XX wieku wkroczył do izby odbiornik telewizyjny. Życie towarzyskie na wsi zaczęło powoli zanikać – mówi Janina Gołąbek, pokazując ogromną skrzynię odbiornika TV „Wawel 2” z malutkim ekranem. Pokryty lakierowanym fornirem, zaliczany był do mebli „na wysoki połysk”, czyli do tych najdroższych. Na nim stoi kolorowa ryba ze szkła – nieodzowna w tamtych latach ozdoba. onad rok trwało odtwarzanie dawnego wnętrza, czyli meblowanie domu. Mieszkańcy Rogów oraz innych okolicznych wsi przynosili stare przedmioty, jakie pozostały po rodzinie. Ich pochodzenie sięga czasów dziadów i pradziadów. Były to „dary serca”. Z każdym wiąże się czyjaś osobista historia. Żadne z wiszących na ścianie ręcznie kolorowanych zdjęć rodzinnych nie jest anonimowe. Przedstawiają konkretnych ludzi, którzy w większości już odeszli. Wraz z zabytkami przetrwały również wspomnienia, podania i legendy, zwyczaje i obrzędy – niematerialna warstwa dziedzictwa. – Każdy ofiarodawca przyniósł cząstkę swojego życia. Chciał, aby pamiętano o jego rodzicach, dziadkach, pradziadach. Patrzymy na ich wizerunki i na wytworzone przez nich przedmioty. To one składają się na aurę tego miejsca. To nie tylko dom, jego dusza i historia. To także sceneria otoczenia, kapliczki, zapach ziół i kwiatów, śpiew ptaków, skrzypienie wiadra z wodą wyciąganego ze studni. Po roku starań zagroda w Rogach udostępniona została zwiedzającym. To tak jakby mieszkańcy wsi odkryli przed nami swoje dawne życie:

P


TRADYCJA smaki i zapachy przeszłości. Po to, aby zatrzymać czas, odgrodzić się od trosk i trudów pędzącej na oślep teraźniejszości – mówi pani Janina. chodzimy dróżką wśród ogrodowej zieleni, gdzie między malwami dostrzegamy zadumaną postać Frasobliwego. Malwom towarzyszą piwonie, konwalie, narcyzy, różowe „serduszka” i „michałki”. Wśród nich rosną zioła: lubczyk, melisa, mięta, jaskółcze ziele, żywokost, pełniące praktyczną i symboliczną rolę w życiu mieszkańców domu. Obrośnięta dzikim winem weranda prześwietlona jest słońcem. Jej wnętrze przypominać miało dworską oranżerię. A więc przestrzeń dla chłopa nieosiągalną, choć pełną kwiatów i roślin. Takich jak na makatkach, na których oglądamy secesyjne chryzantemy oraz „miastowe” sylwety papug przeniesionych wprost z mieszczańskiego salonu. Niecodzienność, egzotykę krajobrazów, ptaków i zwierząt, przypominają malowane na szkle kompozycje autorstwa śp. Kazimiery Bogaczyk. To pływające po dworskim stawie łabędzie oraz zbójnicy tańczący wokół ogniska. W tle niespotykane w tej okolicy wysokie skaliste góry. – Za to swojski pejzaż otacza jelenie na rykowisku. Proszę, tutaj wiszą – wyjaśnia pani Janina. Przy okazji prezentuje kilka generacji świątkarzy. Na przykład Jędruś Skowronek, którego sensem życia było rzeźbienie. Swoimi postaciami świętych zapełnił wszystkie okoliczne kapliczki. W zagrodzie w Rogach widzimy jego płaskorzeźbę „Chrzest Chrystusa”. Jan Jucha jest autorem Frasobliwego w przydomowym ogródku oraz figurki Ukrzyżowanego w przeszklonej kapliczce nad wejściem. Model tradycyjnej chaty wykonał Kazimierz Uliasz. Tuż obok stoją figurki jego dłuta przedstawiające tradycyjne zajęcia gospodarskie: oranie, sianie, żniwa, młócenie zboża oraz dawne zawody. Fantastyczne są budowle klejone z zapałek, wykonane przez Ryszarda Barana: od domku i wiatraka po fantastyczny zamek. Połowa jego frontonu nieoczekiwanie przeobraża się w fasadę kościoła oo. Bernardynów w Dukli. Na przełomie XIX i XX stulecia oleodruki chłopi kupowali na targu lub od chodzących po domach sprzedawców. Za to ramki do nich wykonywali sami: są bogato zdobione. To tradycyjne wzory. Najbogatsze rzeźbione były w liście np. dębu, jak praca śp. Stanisława Bykowskiego. Charakter pamiątkarski mają dekoracyjne prace artystów, którzy swoje umiejętności przejęli po absolwentach snycerskiej szkółki w Rymanowie, którą założyła hrabina Anna z Działyńskich Potocka. To ogromne dekoracyjne osty i szarotki, powielane później jako rzekome przykłady „stylu zakopiańskiego”, bogato zdobione patery czy puzderka w formie kasztana. Króluje wśród nich figura orła z szeroko rozłożonymi skrzydłami. Bardzo popularny jako symbol narodowy w czasach zaborów, a także jako oznaka siły król ptaków zdobił wnętrza mieszczańskie i chłopskie. Dziś jeszcze znajduje chętnych nabywców. róćmy jednak do wnętrza. Drzwi z werandy prowadzą do niewielkiej kuchni. Obok kredensu i półki stoi w niej niepozorny na pierwszy rzut oka piec. Niepozorny, gdyż w kuchni oglądamy tylko jego fragment z rozpalającą się do czerwoności płytą, bradrurą (pieczono w niej placki, suszono owoce, grzyby) oraz metalowym zbiornikiem na ciepłą wodę zwanym kociołkiem

W

W 114

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

(o pojemności do dwóch wiader). Ten piec przechodzi na sąsiednie pomieszczenia. W komorze oglądamy piec chlebowy, w którym mieściło się aż dziewięć bochenków. W sąsiednim pokoju przybiera on kształt pieca kaflowego, który ogrzewa także – poprzez strumień ciepłego powietrza – kolejny pokój. Wokół pieca kwitło życie rodzinne i towarzyskie. Tradycyjna wiejska chata zmieniła się: miała mniejszą kuchnię, lecz za to trzy pokoje, w tym miejsce zgromadzeń – „salon”, czyli „pierwszą izbę” oraz dwie sypialnie. W „pierwszej izbie” stoi eksponat przyciągający uwagę dzieci: drewniany, fantastycznie malowany koń na biegunach. W sypialni ręcznie wykonany wózek dziecięcy: masywny jak czołg, wspaniale resorowany (ich sprężyny działają do dziś!), z rączką, która powstała z połączenia ozdobnych metalowych rurek. W Rogach w latach 50. XX w. wykonano pięć lub siedem takich wózków. Ile dzieci w nich się wychowało – odpowiedzieć nie sposób. Wózek stoi obok dekoracyjnie zaścielonego łóżka. Przykrywa je zielona secesyjna kapa z motywem róż. Nieopodal potężna szafa z kompletem obszywanej maszynową koronką serwet i bielizny pościelowej. Wśród odzieży „barankowa” chusta tak gruba, iż w zimie babiny nosiły ją zamiast płaszcza. Odzież składano także w ogromnym kufrze, jasnozielonym, z dekoracyjnymi metalowymi okuciami. Taki kufer zwano „wiannym”, gdyż mieścił zazwyczaj wyprawkę panny młodej. ilka par „gospodarskich” butów z cholewami stoi w komorze. Są starannie wyczyszczone; nałożone na masywne drewniane prawidła czekają na właściciela. Z komory drewniane schodki prowadzą w dół do pomieszczenia, które było stajnią z drzwiami wychodzącymi na ogród. Jest mniejsza niż dawna stajnia przylegająca do tradycyjnej wiejskiej chałupy. W zagrodzie w Rogach postawiono okazyjnie podarowany warsztat stolarski z kompletem wiszących na ścianie pił, piłek, wierteł i strugów. Może ktoś kiedyś ich użyje, rekonstruując części starego mebla? Na działce na tyłach domu znalazło się miejsce na kuźnię, w której wnętrzu króluje ogromny miech do utrzymywania ognia. Drugim budyneczkiem jest wiatrak z metalowymi łopatkami oraz podwójnym mechanizmem do poruszania ogromnych kamieni młyńskich. W czasie dni bezwietrznych do ich poruszania służył stojący obok kierat. Zarówno wiatrak, jak i kuźnia wyremontowane zostały w ramach programu „Alpy – Karpatom” za pieniądze zdobyte przez Stowarzyszenie Miłośników Wsi Rogi z funduszy SWISS Szwajcarsko-Polskiego programu współpracy (kwota ok. 50 tys. zł). Na kierat i wyposażenie kuźni stowarzyszenie pozyskało fundusze w ramach małych projektów z programu LEADER w Lokalnej Grupie Działania Kraina Nafty (kwota 15 tys. zł). Pani Janina Gołąbek zadaje retoryczne pytanie: Czy warto chronić pamiątki przeszłości? Każdy sam musi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Dzisiaj, mając na co dzień styczność z regionalną tradycją, żyjąc w otoczeniu wielopokoleniowych rodzin, nie czujemy się pozbawieni korzeni naszej tożsamości. Ale co będzie za kilkadziesiąt lat? Wystarczy pojechać za granicę – nawet na krótki okres, by się przekonać, jak ważne jest mieć swoje pełne pamiątek rodzinne miejsce na ziemi. 

K



Piotr Ostrowski.

Sto siedemnaście lat witrażu P Stanisław Wyspiański swój najwspanialszy witraż „Bóg Ojciec. Stań się!” dla kościoła oo. Franciszkanów w Krakowie zrealizował w Innsbrucku. Ani w Europie Środkowej, ani w Krakowie – który miał średniowieczne tradycje w tej dziedzinie sztuki – nie istniał wówczas żaden zakład witrażowniczy. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

116

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

owstał on dopiero wiosną 1902 roku staraniem prof. Władysława Ekielskiego oraz Antoniego Tucha. Wkrótce Ekielski mógł się pochwalić: „Mimo iż istniejemy niewiele więcej niż dwa lata, możemy wykazać się szeregiem pokaźnych prac i uznaniem zarówno łaskawych klientów, jak i artystów tej miary jak Mehoffer, Wyspiański, Tetmajer...” Obok prac dla najważniejszych kościołów krakowskich (np. katedra, św. Piotra i Pawła czy Mauzoleum na Skałce) oraz lwowskich, na liście znalazły się także świątynie z Podkarpacia: w Kalwarii Pacławskiej, Gawłuszowicach czy kaplica zamku w Baranowie. (Zniszczone w czasie działań II wojny witraże kaplicy zostały odtworzone na podstawie kartonów zachowanych w krakowskim Zakładzie.) W 1904 r. na wystawie w St. Louis (USA) witraż „Vita somnium breve” wg kartonu Józefa Mehoffera otrzymał złoty medal. W 1906 r. firmę wykupił Stanisław Gabriel Żeleński, który z początkiem roku 1907 zarejestrował nową nazwę: „Krakowski Zakład Witrażów, Oszkleń Artystycznych i Fabryka Mozaiki Szklanej” – powszechnie funkcjonował skrót „S.G. Żeleński”. Nowy właściciel był synem kompozytora Władysława i bratem Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Ukończył wydział architektury Politechniki Lwowskiej, pracując w urzędach samorządowych lwowskim i krakowskim.


Kościół oo. Franciszkanów w Krakowie.

SZTUKA parafialny w Nienadówce pod Rzeszowem ma witraże projektu Stefana Matejki, bratanka i ucznia mistrza Jana, który w Zakładzie Żeleńskiego specjalizował się w kompozycjach figuralnych. Firma ozdobiła także okna w kościołach w: Lutowiskach, Wysokiej, Zgłobniu, Woli Zarzyckiej, zaś w Sieniawie, w kaplicy książąt Czartoryskich. Proboszcz ks. Ludwik Brukała napisał do S.G. Żeleńskiego: „Krakowski Zakład witraży wykonał w sierpniu 1913 roku dla kościoła w Nienadówce oszklenie artystyczne wszystkich okien. Witraże przedstawiające Matkę Boską z Lourdes, św. Jana Chrzciciela, dziesięć okien geometrycznych z popiersiami świętych w pięknym architektonicznym ujęciu, jeden witrażyk Trójcy Świętej (dar Zakładu), wszystkie według projektów zaszczytnie znanego artysty malarza p. Stefana Matejki, różnią się od szablonowych wyrobów firm obcych, a kompozycją i doborem kolorów sprawiają dla oka miłe wrażenie, są prawdziwą ozdobą kościoła. Rzadko się zdarza, by można parafian tak zadowolić, jak w tym wypadku”. wa zespoły witraży wykonanych przez Zakład S.G. Żeleńskiego powstały dzięki funduszom znanych osobistości. Pierwszy to 12 witraży figuralnych w oknach kościoła w Sękowej – fundacji Władysława Długosza, ministra do Spraw Galicji, właściciela słynnego pałacu w Siarach. Witraże wykonano według projektów Stefana Matejki. Drugi zespół witraży powstał w neogotyckim kościele pw. NMP Królowej Polski w Korczynie k. Krosna. Osiemnaście okien wypełniły figuralne witraże fundacji św. Józefa Sebastiana Pelczara (1842–1924), biskupa przemyskiego, który urodził się właśnie w Korczynie. 3 czerwca 1914 roku bp J.S. Pelczar pisał do S.G. Żeleńskiego: „Z okazji konsekracji kościoła parafialnego w Korczynie, miałem sposobność osobiście przekonać się, że zamówione przeze mnie witraże do tego kościoła zostały w Zakładzie Wielmożnego Pana wykonane nadzwyczaj starannie tak pod względem artystycznej kompozycji, jak doboru barw, przez co zasłużyły na ogólne uznanie i są prawdziwą ozdobą Świątyni Pańskiej. Miło mi wyrazić W.P. z tego powodu serdeczną podziękę i życzenie, aby Zakład jego rozwijał się pomyślnie dla sztuki kościelnej i na chlubę przemysłu krajowego”. Żeleński zorganizował także dział mozaiki szklanej opartej na słynnych włoskich wyrobach z Murano. Mozaiki zdobiły gmachy publiczne Warszawy, Krakowa. Lwowa, w tym także dworce kolejowe – nawet w Rumunii. W czasie odnawiania katedry ormiańskiej we Lwowie wg projektu Franciszka Mączyńskiego wykonano do wnętrza 

D

W

roku 1900 przeniósł się bowiem do Krakowa i ożenił się z Izabellą Madeyską – która już niedługo w historii zakładu odegra dużą rolę. Interes rozwijał się pomyślnie i przynosił nowe nagrody i medale, m.in. Grand Prix przyznane w Paryżu oraz w Antwerpii. W latach 1907–14 Żeleński zmonopolizował rynek witraży w Galicji i Ukrainie. Dotarł nawet do Stanów Zjednoczonych. Kierownikiem artystycznym firmy został Jan Bukowski, a po nim malarz Henryk Uziembło. W tym okresie firma wykonała tak prestiżowe realizacje, jak witraże autorstwa Stanisława Wyspiańskiego (w prezbiterium kościoła oo. Franciszkanów i Towarzystwie Lekarskim) czy Józefa Mehoffera (w kaplicy Świętokrzyskiej w katedrze wawelskiej). Dekorowała liczne neogotyckie kościoły i cerkwie, które powstawały na wsiach i w małych miasteczkach – w tym na dzisiejszym Podkarpaciu. Na przykład: kościół

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

117


SZTUKA świątyni pięćdziesiąt mozaikowych ozdób ornamentalnych i figuralnych. Produkcja Zakładu miała zasięg międzynarodowy. Muzeum Sztuki i Przemysłu w Wiedniu nabyło do swych zbiorów witraż profesora Józefa Mehoffera pt. „Caritas”, zaś wychodzące w Monachium branżowe pismo związku niemieckich malarzy na szkle wydało specjalny numer poświęcony w całości polskiej sztuce witrażowej i działalności krakowskiego zakładu. czasie, gdy przygotowywano witraże: do cerkwi wołoskiej we Lwowie oraz do pracowni malarskiej Wojciecha Kossaka, Stanisław Gabriel został zmobilizowany do wojska jako podporucznik rezerwy. Został adiutantem gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Ciężko ranny pod Kraśnikiem, zmarł 27 sierpnia 1914 r. pod Łukowem. Jego skromny grób do dziś znajduje się na tamtejszym cmentarzu. Po czteromiesięcznej przerwie zakład uruchomiła żona Iza, która umiała uporać się z licznymi trudnościami. Co więcej, wykupiła konkurencyjne zakłady witraży w Krakowie, Tarnowie i Warszawie, zyskując nowe zapasy szkła, wyposażenie pracowni oraz narzędzia pracy. Firma zatrudniała wówczas 60 osób (dziś 12). Dopiero w roku 1929 włączył się do interesu syn Żeleńskich, Adam, mający wówczas 24 lata. W okresie międzywojennym Zakład Żeleńskich prosperował dobrze, zdobywając europejskie i amerykańskie laury, takie jak Złoty Medal i Grand Prix w 1925 r. na paryskiej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych za witraż projektu Józefa Mehoffera. Kolejnymi Złotymi Medalami nagrodzono firmę w: Warszawie, Łodzi i Lwowie (wszystkie przyznano w 1926 r.), Katowicach (1928), Poznaniu (dwa medale w 1929), Kaliszu i Radomiu (1931–32). Firma Żeleński miała swoje pawilony na Targach Wschodnich we Lwowie, Wystawach Śląskich „Wnętrze Domu”, a tuż przed wybuchem II wojny na Wystawie Światowej w Nowym Jorku. Powojenne zmiany spowodowały wstrząs w dobrze prosperującej firmie: prywatny budynek zakładu stał się własnością gminy. Sama pracownia witraży weszła w skład Krakowskich Zakładów Usługowych – Spółdzielnia Pracy „Renowacja”. Spółdzielnia prowadziła w Krakowie kilkadziesiąt punktów, np. krawieckie, szklarskie, fryzjer-

W

118

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

skie, przewijania silników i inne. Wśród nich nieoczekiwanie znalazło się miejsce dla tak finezyjnej działalności artystycznej jak witraż, kryjącej się pod nazwą: „zakład usługowy nr 41”. O dalszych losach firmy mówi Piotr Ostrowski, obecny właściciel zakładu, projektant witraży: – Ukończyłem studia na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wcześniej odbyłem w Zakładzie Witrażu dwuletni staż (1998–2000). Witraż należy bowiem do dziedzin, których można się nauczyć wyłącznie w praktyce, łącząc umiejętności rzemieślnicze z artystycznymi. Kształciłem się u dwóch ostatnich fachowców, którzy jeszcze tam pozostali. Gdy w roku 2000 Spółdzielnia zbankrutowała, kupiłem od Zbigniewa Sroczyńskiego – jedynego spadkobiercy rodziny Żeleńskich – prawa do używania starej nazwy i logo: Krakowski Zakład Witrażów S.G. Żeleński, a od Spółdzielni „Renowacja” wyposażenie historycznej pracowni. (Budynek nadal pozostaje własnością gminy). Od roku 2000 firma przeszła ogromne zmiany: od socjalistycznego zakładu pracy po nowoczesną pracownię ze 117-letnimi tradycjami. Od roku 2004 można również zwiedzać Muzeum Witrażu, przyglądając się prowadzonym pracom. Przy wejściu do pracowni wisi dyplom Grand Prix i Złoty Medal paryskiej Exposition des Arts Decoratifs z 1925 r. W gablotkach wyeksponowane są najnowsze medale: Medal Honorowy Międzynarodowych Targów SacroExpo w Kielcach za witraże do kaplicy przy sanktuarium Matki Boskiej Kębelskiej w Wąwolnicy; 2013 r. – Złoty Medal na Międzynarodowych Targach Poznańskich za projekty i realizację witraży do sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Białymstoku; 2013 r. – Złoty Medal na Międzynarodowych Targach Sacro-Expo w Kielcach cykl witraży do sanktuarium Karoliny Kózkówny w Zabawie. Rozpoczynając zwiedzanie Muzeum Witrażu najpierw oglądamy pomieszczenie Szklarni, w którym papierowy projekt witrażu (tzw. projekt inwestorski) „przekładany” jest na kolory szkieł witrażowych. Szkło zostaje wycięte zgodnie z rozrysowanym na kartonie kształtem okna


SZTUKA

w skali 1:1. Ściślej mówiąc: o kilka milimetrów mniejszej, gdyż odjąć należy szerokość łączącego dwie szyby ołowianego dwuteownika. – Używamy szkła z huty w Jaśle, a także z bawarskiej huty, z której prawdopodobnie sprowadzał je niegdyś Żeleński. Jest to szkło zwane „antycznym”i „katedralnym”: dmuchane i prasowane ręcznie, barwione w masie, z charakterystycznymi nierównościami oraz bąbelkami powietrza w środku. W magazynach pozostaje także stare szkło z pierwszych dziesięcioleci istnienia zakładu. Używamy go do renowacji i rekonstrukcji starych witraży – mówi Piotr Ostrowski. Kręconymi metalowymi schodkami wchodzimy na piętro do wysokiego na sześć metrów, doskonale oświetlonego ogromnymi oknami pomieszczenia Malarni. Okna skierowane są na północ, aby światło rozchodziło się w pomieszczeniu równomiernie. Malarstwo polega na nakładaniu na powierzchnię szkieł warstw specjalnej farby (patyny). Jest to barwnik z drobinami kolorowego sproszkowanego szkła. W warstwie tej rysuje się pędzlem kształty, które utrwala się następnie w piecu w temperaturze 600–800 stopni Celsjusza. Nierzadko proces rysowania i wypalania powtarza się dla jednej kompozycji aż 20 razy. Obecnie na ramie rozpięty jest projekt do witrażu „Polonia” Stanisława Wyspiańskiego. Wykonany w 1894 r. dla katedry lwowskiej, nigdy nie doczekał się realizacji. Podjął się jej dopiero Piotr Ostrowski w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. statnim pomieszczeniem jest Pokój do Prezentacji gotowych witraży, który poszerzony został do rozmiarów galerii. Eksponuje się w nim prace czterech najważniejszych witrażystów – współpracowników Zakładu S.G. Żeleńskiego. Najbardziej tradycyjne w charakterze – ewoluujące z biegiem lat od historyzmu do secesji – są witraże Stefana Matejki, specjalizującego się w kompozycjach wielopostaciowych. Był on także mistrzem dekoracji ornamentalnych, podobnie jak Wojciech Jastrzębowski. W galerii oglądamy witraże tego ostatniego wykonane w stylu art dèco. Jastrzębowski był uczniem Józefa Mehoffera. Na ekspozycji znajduje się witraż Mehoffera przedstawiający św. Teresę z aniołami. Był on przeznaczony dla kościoła parafialnego w Turku w Wielkopolsce. Wysłano go zleceniodawcy 3 września 1939 r., lecz z powodu działań wojennych transport został zawrócony i powrócił do Krakowa. Po roku 1902 Stanisław Wyspiański realizował u Żeleńskiego wszystkie swoje projekty. Jednym z nich jest „Apollo. System Kopernika” w oknie klatki schodowej siedziby Towarzystwa Lekarskiego Krakowskiego (1905 r). W styczniu 1945 r. środkową partię witrażu zniszczył wybuch bom-

O

by. W 1972 r. zrekonstruowała go Spółdzielnia „Renowacja” tak, jak to było w ówczesnych warunkach możliwe (bez wykorzystania oryginalnego kartonu projektu oraz bez użycia odpowiednich odcieni szkła). Nową rekonstrukcję „Apolla”przeprowadził w roku 2017 Piotr Ostrowski według wypożyczonego z Muzeum Narodowego kartonu, przy użyciu szkła z bawarskiej huty, z której produktów prawdopodobnie korzystał wcześniej Żeleński. Witraż ten jest dziś wizytówką ekspozycji historycznej zakładu. ie było to pierwsze spotkanie Piotra Ostrowskiego z Wyspiańskim. W latach 2002–2007 we współpracy z Andrzejem Wajdą wykonał na podstawie oryginalnych kartonów trzy niezrealizowane witraże do katedry wawelskiej. To postacie władców: Kazimierza Wielkiego i Henryka Pobożnego oraz św. Stanisława ze Szczepanowa. Zostały one umieszczone w pawilonie „Wyspiański 2000” przy pl. Wszystkich Świętych. Witraże ogląda się z zewnątrz wieczorem i w nocy – podświetlone od środka. Szczupłość miejsca i brak możliwości odejścia nie pozwalają na ich dogodne oglądanie wewnątrz budynku. Powstający obecnie witraż „Polonia” przywraca do życia dzieło, które wcześniej nie doczekało się ani zrozumienia, ani uznania. Przedstawia on leżącą na królewskim szkarłacie umierającą kobietę o chłopskich rysach, którą opłakują zrozpaczeni rodacy. Nic na tej kompozycji nie zwiastuje możliwości zmartwychwstania Ojczyzny. Zakład Żeleńskiego rozpoczyna obecnie konserwację zespołu witraży kościoła w Korczynie. Nowy cykl zaprojektował i zrealizował Piotr Ostrowski dla kościoła w Brzyskiej Woli k. Leżajska. Witraże przedstawiają realistyczne wizerunki polskich świętych i błogosławionych, a także Matkę Boską Ostrobramską, Ukrzyżowanie i Ducha Św. – Polskie witrażownictwo ma charakter tradycyjny, ponieważ zazwyczaj podporządkowane jest wymogom kultu religijnego – mówi autor. Nie znaczy to, iż Piotr Ostrowski rezygnuje z nowoczesnej formy, o czym można przekonać się, zwiedzając jego autorską galerię w podziemiach zakładu. Jego witraże są bardzo dynamiczne. Z abstrakcyjnymi kształtami kontrastuje realistyczny wizerunek człowieka. Niekiedy artysta kontynuuje manierę Caravaggia, stosując mocny kontrast światła i cienia. – Oglądałem zakłady witraży w całej Europie: od Kijowa po Lizbonę – mówi Piotr Ostrowski, który podkreśla, iż źródeł inspiracji szuka nie tylko przeszłości, lecz także wokół siebie. 

N


MAREK

M A R E K

A D A M

OLSZYŃSKI.

MOJE

GRYZIENIE

ŚWIATA

1985

O L S Z Y Ń S K I 2018

WYJĄTKOWO NIESYSTEMOWY Z NIEGO CZŁOWIEK JAK NA AKADEMIKA. I JAKO ARTYSTA TAKŻE WYMYKA SIĘ DEFINICJOM. ROZCINA I DZIURAWI PŁÓTNA, OBRAZAMI POKRYWA WYCIĄGNIĘTE ZE ŚMIETNIKA PRZEDMIOTY. JEGO WYSTAWY, A MIAŁ ICH JUŻ NA CAŁYM ŚWIECIE PONAD 200, TO PODRÓŻ PO KOLORACH I FORMACH ORAZ KONSTATACJA ŻYCIA, W KTÓRYM ROZUM I DOBRO WCIĄŻ ZDAJĄ SIĘ BYĆ NA PRZEGRANEJ POZYCJI. – KIEDYŚ WIERZYŁEM, ŻE MOGĘ ZBAWIĆ ŚWIAT. TERAZ CIESZĘ SIĘ, ŻE MOGĘ ZBAWIĆ SIEBIE PRZEZ TWÓRCZOŚĆ – MÓWI MAREK OLSZYŃSKI, DOKTOR HABILITOWANY, PRODZIEKAN DO SPRAW PROMOCJI I ROZWOJU WYDZIAŁU SZTUKI UNIWERSYTETU RZESZOWSKIEGO. PROFESOR, KTÓRY NA PLENERACH ROBI STUDENTOM KANAPKI I BYWA NIEPOPRAWNY POLITYCZNIE. TWIERDZĄ, ŻE W JEGO SZTUCE JEST BUNT. NA CO ODPOWIADA ZE ŚMIECHEM, ŻE OSTATNIO ŁAGODNIEJE. ZOSTAŁ DZIADKIEM, WIĘC NIE WYPADA. ALE BUNTOWNIKÓW LUBI. – ONI – MÓWI – NIE PÓJDĄ NA KAŻDY KOMPROMIS, NIE ODWRÓCĄ GŁOWY, KIEDY TRZEBA BĘDZIE ZAPROTESTOWAĆ, POZOSTANĄ OBROŃCAMI WOLNOŚCI.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak


SZTUKA

Z serii MAPA WSZECHŚWIATA – niedatowany, technika mieszana na desce & sklejce, średnica: 95 cm.

Z serii MIEJSCE URODZENIA – 2014, akryl na płótnie, 70 x 50 cm.

D

zieła podpisuje skrótem MO. Inicjały, już na pierwszy rzut oka „niepokorne” i jakby wyjęte z dziecięcego zeszytu litery, trafiają na płótna, grafiki, rysunki, instalacje i obiekty. Czasem tekstu jest więcej, bo prof. Marek Olszyński lubi umieszczać tytuł na obrazie. W twórczości bliżej mu do ekspresjonizmu niż realizmu. Intryguje formą, żongluje jaskrawymi kolorami i używa symboli, by sztuką opowiedzieć człowieka i świat. Jest w tym coś uniwersalnego, co wytrzymuje próbę czasu. – Czy rzeczywiście to będzie wiadomo za sto lat. Czas to najważniejszy sprawdzian dla artysty – uśmiecha się prof. Olszyński, który skromny wcale być nie musi, bo jego prace znajdują się w wielu kolekcjach krajowych, w zbiorach prywatnych w: USA, Japonii, Austrii, Holandii, Belgii, Brazylii, Niemczech, Francji i Szkocji. Prezentowane były na ponad 200 wystawach w Polsce i za granicą, a ich autor – nagradzany. Wyróżniano go również za działanie na rzecz upowszechniania kultury i sztuki – współorganizowanie plenerów, warsztatów, wystaw oraz sympozjów artystycznych. Niezmordowany orędownik młodych artystów, dumny jest, gdy jego dyplomanci z Pracowni Multimedialnej, Pracowni Litografii i Druku Płaskiego na Wydziale Sztuki UR rozwijają skrzydła i odnoszą sukcesy. – Tak, robię im kanapki na plenerach. Spłacam w ten sposób dług wobec moich mistrzów, w tym profesora Włodzimierza Kotkowskiego, który ściągnął mnie do pracy na uniwersytecie, a wcze-

PAMIĄTKA Z PLENERU – 2016, akryl na płótnie & desce, ok. 73 x 60 cm.

śniej uczynił swoim asystentem na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie – wspomina Marek Olszyński, który na tej właśnie uczelni w 1989 roku obronił z wyróżnieniem dyplom. Należał do „jarosławskiej mafii”, jak w Krakowie nazywano absolwentów szkoły plastycznej w Jarosławiu. – Wspaniała szkoła. Mamie oświadczyłem, że albo się do niej dostanę, albo uciekam z Przeworska w Bieszczady – zaczyna profesor, zapalając papierosa. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

121


SZTUKA

P

OJCIEC

rzeworsk to miasteczko, które wielu kojarzy się z cukrownią i …słoniami. Porośnięte roślinnym gąszczem konstrukcje zdobią skwer w centrum, przy głównej ulicy od początku lat 70. XX wieku. – To sprawa rodzinna – oświadcza prof. Olszyński. – Mój ojciec, Bronisław, był wtedy kierownikiem gospodarki komunalnej w Przeworsku. Podobno podpatrzył takie ozdoby na Zachodzie. Modne były wówczas konkursy „Mistrz Gospodarności”, w których rywalizowały między sobą miasta. Dlatego tato wymyślił, by przyozdobić Przeworsk kwiatowymi rzeźbami. Powstał między innymi globus, otwarta księga i słoń. Plastyczny zmysł ojca mógłby tłumaczyć wybory syna. Bo w rodzinie nie było wcześniej żadnego artysty. – Jedynie ojciec potrafił rysować. Kiedy byłem dzieckiem, siadałem u niego na kolanach, a on tworzył na kartkach obrazki. I opowiadał. Bardzo barwnie. Zagadywał mnie tymi opowieściami, kiedy w pośpiechu, trzęsąc się w zapchanych autobusach, usiłowaliśmy dotrzeć na święta do dziadków mieszkających pod Przeworskiem. Zawsze śmieszne historie i nic o tragicznych, wojennych doświadczeniach. Nic o rzezi pod Lwowem, którą oglądał oczami dziecka. Ród Olszyńskich siedział na Kresach od wieków. Drobna szlachta zaściankowa, która straciła majątek. – Dumni, ale biedni – relacjonuje rodzinne przekazy profesor. – Pradziadek, sam będąc kołodziejem, bardzo przeżył, kiedy mój dziadek ożenił się z chłopką, która przyjechała tam do pracy spod Przeworska. Dziadek w 1939 roku poszedł na wojnę, a potem wylądował w oflagu. Babcia została sama pod Lwowem z dziećmi i wtedy zaczęły się konflikty polsko-ukraińskie. W Hanaczowie, gdzie mieszkała ukrywano Żydów, zbiegów z getta w Przemyślanach. Dołączyli oni do kompanii leśnej AK, w której stanowili cały pluton. Wśród nich był Poldek Kozłowski, klezmer i znany kompozytor. Wspominał, że Polacy ukrywali tam około 200 Żydów, z których powstał oddział, broniący razem z Polakami tamtejszą ludność przed atakami ukraińskich nacjonalistów. Napadali na Hanaczów trzy razy. Podczas drugiego napadu śmiertelnie raniono 22-letnią siostrę mojego dziadka. Konała parę dni. Moją babcię, tatę i jego brata ukrył i uratował sąsiad Ukrainiec. Po trzecim napadzie, w którym brali też udział hitlerowcy, Polacy już wiedzieli, że dłużej nie zdołają się bronić. Część młodych uciekła do leśnych oddziałów, część została zabita, a cywilom udało się ewakuować do Polski. Ojciec wspominał, że nie zdążyli zabrać psa, uciekając ze zniszczonego Hanaczowa. Kiedy dotarli do stacji kolejowej, ten pies wskoczył na tory i długo biegł za ich pociągiem. Moja babcia przyjechała wtedy z dziećmi do siostry mieszkającej pod Przeworskiem, ale wkrótce zmarła. Dziadek – kiedy wrócił już z oflagu – ożenił się z ową siostrą, która także straciła w czasie wojny pierwszego męża. Mojego ojca wysłano do technikum budowlanego aż do Wrocławia, gdzie po przesiedleniu spod Lwowa zamieszkała siostra dziadka. Potem pracował i ożenił się w Przeworsku. Tu w 1963 roku urodziłem się ja. Rysować lubił od małego. Zapełnianie kartek obrazkami stanowiło jakąś formę terapii, a on niewątpliwie był dzieckiem nadwrażliwym. – Rysowanie stało się czymś bardzo niezbędnym, kiedy zacząłem czytać – mówi. – To zabawne, ale jedno wynikało z drugiego. Szybko nauczyłem się czy-

122

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

tać, bo chciałem wiedzieć, czy książkowe ilustracje pasują do tekstu. A potem zacząłem próbować ilustrować książki, w których mi ich brakowało. Komiksy po prostu uwielbiałem. „Tytus, Romek i A’Tomek” to moja epoka – wzorowego czytelnika biblioteki w Przeworsku. Starsza siostra była prymuską w przedmiotach ścisłych, więc ja dla odmiany rzuciłem się na humanistykę i sztukę. Nie miałem ochoty rywalizować z nią o oceny. I widać tak miało być, bo w przypadki nie wierzę. Ojciec zmarł, kiedy Olszyński miał 10 lat. – Długo nie potrafiłem się z tą śmiercią pogodzić – przyznaje. – Całe lata miałem żal do Pana Boga i świata, że to się wydarzyło. Miałem z tatą świetne relacje i kiedy zmarł, strasznie mi go brakowało. Uczyłem się nie najlepiej. Ku plastyce popychała mnie pani Bożenka, nauczycielka plastyki z podstawówki. Ale żeby dostać się do liceum plastycznego w Jarosławiu, trzeba było mieć dobrą średnią na świadectwie. Mama nieśmiało wspominała o technikum elektrycznym. Oświadczyłem, że albo „plastyk”, albo ucieknę w Bieszczady. Uwierzyła i wynegocjowała w liceum, że jeśli dobrze zdam egzaminy z rysunku, malarstwa, przyjmą mnie warunkowo. I dostałem się, na szczęście. Jarosławski „plastyk” był kolorową wyspą w szarym PRL-u. Inny świat, inni ludzie. Zakuwałem w pierwszej klasie jak szalony, żeby tylko mieć dobrą średnią ocen, która pozwoli mi zostać.

SZUKANIE Nauczył się tam nie tylko warsztatu, ale i dyscypliny. Chodził też na szermierkę. Trenował do upadłego. To uczyło pokory, umiejętności przegrywania, riposty, refleksu, tego, że walczy się tak, jak pozwala przeciwnik. Masa pracy była na przedmiotach artystycznych. Do zrobienia sto szkiców w tygodniu, z których pani profesor wybierała zazwyczaj tylko trzy najlepsze. – Dobry pedagog jest jak dobry lekarz: przede wszystkim nie szkodzi – nie ma wątpliwości prof. Olszyński. – Nie ma jednej metody ogólnej, dobrej dla wszystkich. Ja miałem szczęście do nauczycieli. Mój pierwszy mentor, prof. Wiktor Śliwiński z jarosławskiego „plastyka”, był nie tylko świetnym malarzem, ale i pedagogiem. Potrafił motywować nas do pracy, a kiedy ktoś był dobry z malarstwa lub rysunku, profesor orędował u innych nauczycieli, by ratować nieszczęśników przed powtarzaniem klasy. Wielu tam takich było – utalentowanych, ale kiepskich z matmy, nadwrażliwych, nieposkładanych. A ta szkoła nas prostowała. Dawała motywację i mobilizowała do rozwoju talentu, pomagała odnaleźć swoją drogę. W „plastyku” błądziłem między kubizmem i abstrakcjonizmem. To było powierzchowne. Profesor Śliwiński mówił mi, że aby coś burzyć, najpierw trzeba nauczyć się budować. Nie do końca to rozumiałem, ale mu wierzyłem. zasem na właściwą drogę trafia się przypadkiem. W 1980 roku w Moskwie była sportowa olimpiada i z polskich magazynów do bratniego kraju wyjechał chyba cały zapas farby. Adepci sztuk plastycznych znaleźli się w biedzie, bo w sklepach nie można było kupić najmniejszej tubki. Uczniowie w Jarosławiu próbowali ucierać pastę do zębów z olejem lnianym, ale taka farba ślizgała się po płótnie. – W pewnym momencie nie miałem czym malować – wspomina profesor. – Zdesperowany rozciąłem tubkę, żeby

C


wydłubać resztki farby. Rozwinąłem blaszkę i pierwsza myśl, jaka mi wpadła do głowy, to: „Jaka fajna forma!” Zacząłem więc robić tubko-ludziki – pierwsze „śmieciowe” kompozycje. Działo się to na fali mojej fascynacji sztuką Władysława Hasiora. Właśnie wtedy, po okresie takich kolaży i warsztatowych poszukiwań, zacząłem eksperymentować z pewnymi formalnymi rozwiązaniami, nie mając pojęcia, że gdzieś w świecie sztuki jest to już bardzo znane i cenione. Szukałem w ten sposób oryginalnego języka artystycznej wypowiedzi, własnego „charakteru pisma”. orma wykonania tych prac w zasadzie brała się z biedy. Mamie wykradał z pawlacza co grubsze poszewki i lniane obrusy na malarskie płótna. Blejtramy do nich robił sam. Naciągał płótno na ramy, przygotowywał podłoże. Stąd też wzięło się potem wykorzystywanie jako materiału plastycznego starych lub „śmietnikowych” rzeczy. Chętnie brał zniszczone lub porzucone przez uczniów obrazy i miał świetny, malarski podkład dla nowego dzieła. – Długo onieśmielał mnie biały karton – przyznaje artysta. – Był drogi i bałem się, że go zniszczę. Ale na szarym papierze pakowym rysowało mi się świetnie. Tamte doświadczenia przełożyły się na szukanie wartości estetycznych i rozwiązań technologicznych w obszarze, który ciągle mnie zadziwia. Mnie porzucone rzeczy, które mają swoją historię, inspirują. Jak ten blat okrągłego stołu z mojej dawnej pracowni, przy którym różne ciekawe rzeczy się działy. Był wyrzucony, miałem go spalić. Ale przeleżał dwa sezony i zobaczyłem, jaka świetna faktura na nim się pojawiła. Tak powstała „Mapa Wszechświata”. Inny przykład – instalacja „Pandorka”. Tuby po truciźnie do deratyzacji upiększył malarskimi deseniami. Z barwnych kresek i kropek wyłaniają się niewielkie napisy: „Killer Perfect”. – Skojarzyło mi się z puszkami na Cyklon B, który wpuszczano do komór gazowych – oświadcza artysta. A kiedy zaczął ciąć obrazy? – Na studiach. I też przez przypadek.

F

S

CIĘCIE

tudia rozpoczął w 1984 roku. Dostał się za drugim razem. Rok wcześniej był tuż pod kreską z limitem przyjętych. – Zabrakło tak zwanych dodatkowych punktów za dobre pochodzenie: wtedy chłopskie lub robotnicze – stwierdza. By uniknąć wojska, postanowił do następnych egzaminów przeczekać w Bieszczadach. Znajomy znalazł mu pracę w szkole i wszystko dobrze szło, dopóki do drzwi nie zapukała żandarmeria wojskowa. – Na WKU (Wojskowej Komisji Uzupełnień) prosiłem, by poczekali na egzaminy, bo jeszcze raz będę startował na ASP. Ale uparli się. Ja też. O mało nie skończyło się więzieniem. Koniec końców skierowanie „w kamasze” pomogła odroczyć ciocia żony – farmaceutka, bo jeden wojskowy miał u niej dług wdzięczności. A ja dostałem się na ASP i wojsko mnie ominęło. Zaczęło się

za to studenckie życie w Krakowie. Barwne, niezapomniane. Moja żona Ela dostała się na malarstwo w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Żyliśmy wśród przyjaciół, rodziły nam się dzieci. Wszystkie są akademickie – śmieje się Marek Olszyński. – Dwie córki i jeden syn. iedyś na studiach robił obraz, który mu nie wyszedł. – Wkurzyłem się i zniszczyłem go – wspomina dzień, kiedy w złości pociął całe płótno. – Ale przypomniałem sobie, że już nie mam więcej blejtramów. Więc na tych ażurach stworzyłem nowe dzieło. A byłem wcześniej na wystawie obrazów Jacka Sempolińskiego i zafascynowało mnie, jak z podobnej destrukcji na płótnie można zrobić piękny, harmonijny obraz. To nie jest łatwe. Pierwsze darcie płótna przeraża. Odpycha. Ale wtedy postanowiłem, że na tym zniszczonym obrazie spróbuję coś zbudować. Profesorowi z akademii spodobał się ten eksperyment, więc kontynuowałem. Są takie prace, jak „Ekran”, gdzie płótno jest praktycznie wycięte z ram i opuszczone na dół. To minimalizm, w którym dalej już iść się nie da. Moje wcześniejsze prace były przegadane, bo próbowałem wypluć ten obserwowany, bolszewicki świat mojej młodości. Tymczasem ustrój się zmienił, a ludzie nie. Kiedyś wierzyłem, że mogę zbawić świat. Teraz cieszę się, że mogę zbawić siebie przez twórczość. Nie mam złudzeń – artyści nie mają wielkiego wpływu na rzeczywistość. Mówię teraz o rzeczach, które dla mnie są ważne, ale nie – jak wcześniej – w sposób nachalny i narracyjno-literacki. Twórca musi narażać się na różne emocje, być wrażliwy. Z tego gryzienia świata rodzi się coś wartościowego.

K

NAUCZYCIEL Po studiach o mało w Krakowie nie został. Profesor Włodzimierz Kotkowski, znakomity artysta grafik i świetny pedagog, zaproponował mu asystenturę. Ale przegapił jakieś terminy rekrutacji, a że ktoś inny na to miejsce też się szykował, więc etat przepadł. – Machnąłem ręką. Obrazy już tak dobrze się nie sprzedawały, ale ja miałem nowy pomysł – postanowiłem spróbować szczęścia w Ameryce. I pojechałem. Pierwszy widok w mieszkaniu w Nowym Jorku – olbrzymie karakony. Przechodni pokój w dzielnicy, gdzie ludzie ćpali i zabijali. Co ty, Maro, tutaj robisz, mówiłem do siebie. Było ciężko. Pracowałem, jak większość Polaków, głównie 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


SZTUKA na budowach, ale przez chwilę także w pracowni renowacji dywanów i przy konserwacji zabytków. Minęły trzy lata, jakie sobie dałem na spełnienie amerykańskiego snu, a że się nie ziścił, to zamiast ściągać żonę i dzieci na poniewierkę za ocean, wróciłem do Polski. Pobytu w Stanach nie żałuję, bo to była szkoła życia, w której nauczyłem się walczyć o siebie. imą 1998 roku profesor Włodzimierz Kotkowski zaprosił swojego dawnego studenta, Marka Olszyńskiego, na spotkanie. Tworzono właśnie podwaliny Instytutu Sztuk Pięknych Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie, która lada moment miała stać się uniwersytetem, i profesor szukał współpracowników do stworzenia tam pracowni grafiki warsztatowej. Tak Marek Olszyński został akademikiem. Kierunki, jakie potem utworzono – sztuki wizualne i grafika – już pod egidą Wydziału Sztuki dziś są dumą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Ale trzeba było dwudziestu kilku lat, aby zakład stał się instytutem, a instytut wydziałem, który z czasem zdobył prawo doktoryzowania. – Ten wydział wiele zawdzięcza prof. Kotkowskiemu. Jego nagła śmierć była dla mnie następnym tąpnięciem. Mieliśmy relację jak ojciec-syn. Obaj zgadzaliśmy się, że bycie artystą bierze się z pewnego nienasycenia. Trzeba mieć jakiś zadzior w duszy, bo ludzie spełnieni raczej nie zajmują się twórczością. To nie dotyczy tylko plastyków. Tacy byli też moi ulubieni poeci przeklęci – Bursa, Wojaczek, Stachura. Jako ludzie – niełatwi, ale twórcy – genialni. Sztuka to forma protezy, która umożliwia nam przekuśtykanie przez życie. Dobry twórca musi mieć jakąś obsesję – śmieje się profesor. – Przykładowo choćby na punkcie koloru, formy, warsztatu lub tematu.

ment kryzysu, zaczyna się krytyka, dostrzegają, że coś im nie wychodzi. Ale jak znajdą mistrza, pójdą dalej. – Picasso twierdził też, że wszyscy rodzimy się artystami; ważne jest, aby tej cennej umiejętności nie utracić dorastając. Cieszy się z sukcesów swoich uczniów, studentów. Jeżdżą dziś po świecie, wystawiają swoje prace. Profesor wielu z nich zaprasza do cyklicznego sympozjum Art&Science, które Wydział Sztuki realizuje wspólnie z prof. Adamem Szewczykiem z Instytutu Nenckiego PAN w Warszawie oraz z Instytutem Filozofii UR. Młodym twórcom mówi, żeby się nie spieszyli. Nie skupiali na tym, co opłacalne. Kiedy przed pracownią artysty zaczynają ustawiać się kolejki, wtedy kończy się myślenie o kreacji, a zaczyna myślenie, czy to się lepiej sprzeda. – Miałem tak przez chwilę. Na przełomie lat 80. i 90. przyjeżdżali marszandzi z Zachodu i hurtowo brali moje grafiki i obrazy do swoich galerii. Nie wiem, po ile je sprzedawali, ale ja dzięki nim zarabiałem bardzo dobrze. Tyle, że kalkulowałem – czy ten temat lepiej się sprzeda? Dziś cieszę się, że nie muszę żyć ze sztuki, bo stać mnie na to, żeby nie iść na kompromisy – szczerze przyznaje. okora, pracowitość, systematyczność – to elementy, które decydują o sukcesie także w świecie sztuki, a sprawdzianem artysty nie jest to, za ile sprzedaje obraz. – Nas weryfikuje czas i historia sztuki. Ale to, czy jesteś dobrym człowiekiem, sprawdza się codziennie – uważa Marek Olszyński i cieszy się, że artyści nigdy nie odmawiają, kiedy prosi o prace na kolejną akcję charytatywną. A robi to często.

ARTYSTA

Na obrazie „Miejsce urodzenia” z 2014 roku kolorystyka na pierwszy rzut oka jest pogodna, ale widać dwie trumny. – Tu się urodziłeś, tam umrzesz – komentuje autor reprodukcję z wydanego w tym roku monograficznego katalogu „Obrazki MO. Marek Adam Olszyński. 1985/2018”. – Ja przez większość życia miałem skłonności do stanów skrajnych, dołujących. Wiem już, że muszę szukać pozytywów, aby nie zwariować. Takim bodźcem jest twórczość. W moich obrazach pokazuję ułomności świata, ale potrafię się z nich teraz śmiać. Przerabiając je na ironię, groteskę, łapię dystans. posób, w jaki „buduje” prace, nazywa destrukcją w konstrukcji – konstrukcją w destrukcji. Bo świat składa się z białych i czarnych części. Niekoniecznie to, co jest czarne, musi być czymś złym. Często to, co nam się wydaje traumą, można przebudować na coś pozytywnego. – Doświadczając zła, możesz docenić dobro, które jest czymś trudniejszym do osiągnięcia – uważa profesor. – Z drugiej strony, każdy człowiek może się zaprogramować. Jeśli wstajesz rano i mówisz: „jaki piękny dzionek”, zamiast kląć, to już się pozytywnie programujesz. U mnie to działa. Staram się zaczynać dzień od pozytywnej myśli, a kończę maksymą: „Wybaczam i proszę o wybaczenie”. Kasuję to, co złe. Po co mam żyć przeszłością. Jutro jest nowy dzień, nowe otwarcie, mogę go przeżyć lepiej. Przyznam się też, że z wiekiem złagodniałem. Moje prace stają coraz bardziej pogodne. Zostałem dziadkiem, więc niedługo wnuczka może zapytać: „A co to, dziadku, namalowałeś?” Wolę więc nie ryzykować – żartuje prof. Olszyński. 

Z

Podczas malowania musi się skupić. Dlatego zawsze lubił malować nocą. Płótna poprawia. – Kiedyś byłem bardziej bezczelny. Jedna sesja, data, podpis i gotowe. Jeśli obraz po pół roku nadal mi się podobał, to znaczy, że jest ok. Ale mam też takie prace, które zacząłem w latach 90. i ciągle poprawiam. Niektóre zamieniły się już w palety. Staram się jednak zdyscyplinować, bo uporczywe poprawianie jednej pracy strasznie męczy. Jeśli po kilku sesjach widzę, że coś nie wychodzi, zamalowuję i zaczynam od nowa. Buduj i burz to bardzo dobra zasada podczas procesu twórczego. Jeśli nie masz sam odwagi zniszczyć złej pracy, to nie rozwijasz się. Picasso powiedział: Tworzenie to jest wojna! Albo ty, albo obraz. Albo ty wygrasz, albo on. Praca nad plastycznym dziełem – to są takie napięcia, że trzeba mieć potworną odporność psychiczną. Poddajesz się potem ocenie środowiska, świata zewnętrznego. Ja bronię się dystansem do siebie. Traktując siebie zbyt poważnie, trudniej znieść krytykę. Jestem człowiekiem. Raz mi wyjdzie, raz nie. Niektórzy chcą udawać, że są idealni i mają trudniej. iedy obiekt sztuki działa? Być może zależy to od energii, która powstaje podczas tworzenia. Może dlatego zawsze fascynowała go sztuka osób chorych psychicznie. – Zastanawiałem się kiedyś, ile mnie zostało po tej dydaktycznej obróbce przez pięć lat w „plastyku” i pięć lat na studiach – mówi Olszyński. – Każdy z nas rodzi się z wrażliwością na kolor, formę. Dzieci wydają się do sztuki stworzone. Potrafią cudownie komponować. Potem jest mo-

K 124

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

P

CZŁOWIEK

S



FESTIWAL Trans/Misje

Słowiańska

namiętność

na ulicach Rzeszowa.

Czy wróci za rok? Czerwony latawiec wyfrunął z okrytej ciemnością sceny. Przez chwilę furkotał w szaleńczym tańcu na wietrze i znikł. Jak miłość Stelli do opętanego szaleńczą zazdrością Bruna, o której opowiada sztuka „Piękny rogacz” – jedna z wielu przejmujących historii, jakie przywieźli ze sobą artyści na Międzynarodowy Festiwal Trans/Misje – Wschód Sztuki w Rzeszowie. Przyjechali z Gruzji, Litwy, Ukrainy. Ze sztuką Sławomira Mrożka o „bandach”, z opowieścią Lusi – żony umierającego w męczarniach strażaka z Czarnobyla. Nie mieli rozbudowanych scenografii, ani wielu rekwizytów. Wielki talent, do perfekcji opanowane aktorskie rzemiosło, prawda stojąca za sztuką i tak porywały rzeszowian do owacji na stojąco. Długo też zostaną w pamięci, podobnie jak koncert Vitolda Reka, Tomasza Nowaka i Bartłomieja „Eskaubei” Skubisza, dedykowany pamięci nieżyjącego rzeszowskiego dziennikarza Rafała Potockiego.

Tekst Alina Bosak Fotografie Maciej Rałowski

N

ie jest przesadą powiedzieć, że był to festiwal pełen namiętności. O gwałtowności ludzkich uczuć opowiadały i spektakle, i koncerty, filmy i wystawy. Festiwal Trans/Misje – Wschód Sztuki trwał tylko cztery dni, a wypełniło go aż 17 artystycznych wydarzeń, które zaprezentowali artyści z Polski oraz goście z Państwowego Teatru Dramatycznego im. Ilii Czawczawadzego w Batumi, Odeskiego Ukraińskiego Akademickiego Muzyczno-Dramatycznego Teatru im. Wasyla S. Wasylki w Odessie oraz Rosyjskiego Teatru Dramatycznego Litwy w Wilnie. Wydarzenie było pokłosiem zorganizowanego w 2018 roku w Rzeszowie Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Trans/Misje, który miał wielki rozmach i odbył się z udziałem teatrów z sześciu państw Grupy Wyszehradzkiej, ale miał tę wadę, że jako impreza „wędrowna” w tym roku ucieszył publiczność Koszyc. – Kolejna edycja będzie w Wilnie i Trokach, potem zapewne w Ostrawie, a w końcu w Debreczynie. I dopiero za parę lat „wielkie” Trans/Misje znów wrócą do Rzeszowa – zauważa Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej, pomysłodawca oraz dyrektor Trans/Misji. – Dlatego zdecydowaliśmy się zorganizować festiwal towarzyszący – Trans/Misje – Wschód Sztuki. W tym roku po raz pierwszy, ale mamy nadzieję, że uda się go kontynuować.

126

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

„Małe” Trans/Misje publiczności również przypadły do gustu. Do spotkań z nimi miała ona okazję w różnych miejscach, na scenach, gdzie wstęp był biletowany, ale również w plenerze, gdzie wystarczyło przystanąć, by stać się uczestnikiem wystawy czy koncertu. Ponieważ Duża Scena Teatru im. Wandy Siemaszkowej, głównego organizatora festiwalu, od kilku miesięcy jest remoncie, zawarto sojusz z innymi instytucjami kultury w mieście, znaleziono wiele ciekawych miejsc do artystycznych prezentacji, m.in. w Teatrze „Maska”, Wojewódzkim Domu Kultury, kinie „Zorza”, Filharmonii Podkarpackiej. Były koncerty na dziedzińcu Teatru Siemaszkowej, na rzeszowskim Rynku i plenerowe widowisko pod zamkiem – spektakl o rabinie Maharalu i Golemie w reżyserii Lecha Raczaka. To ostatnie, z wielkimi machinami i monumentalnymi postaciami Golema, zachwycało plastyczną stroną, ale i muzyką, metaforyczną opowieścią o ludzkich próbach wchodzenia w kompetencje Boga i o ich beznadziejności – Golem nie obronił Żydów przed pogromami, nieszczęście ściągnął na swojego stwórcę. atalizm w innym wydaniu, ale w formie równie dopieszczonej, przedstawił teatr z Batumi, w wyreżyserowanym przez Andro Enukidze spektaklu „Syndrom, albo do kogo śpiewasz?” na podstawie jednoaktówki Sławomira Mrożka pt. „Karol”. Jej tekst powstał 60 lat temu. – Ale niestety jest aktualny do teraz. To już nie teatr absurdu, ale zwykła rzeczywistość u nas w Gruzji, czy na Ukrainie – stwierdził podczas spotkania z widzami reżyser spektaklu Andro Enukidze. To opowieść o dziwnej wizycie w gabinecie lekarskim, podczas której Dziadek wspierany przez Wnuków-gansterów żąda okularów, by zastrzelić jakiegoś Karola. Lekarz stara się strzelanie do ludzi odradzić, a w końcu banda narzuca mu swoją ideologię, w której morderstwo jest konieczne. Karol uosabia wszak symbolicznego wroga, bez którego, jak się wydaje, od wieków żadna społeczność nie potrafi istnieć. Wskazanie winnego wszystkich niepowodzeń, jakie spotykają grupę, ma jednoczącą moc. Ten mechanizm to potężna broń w rękach demagogów. Proste oskarżenie trafia do nawet najmniej wykształconych ludzi, w przeciwieństwie do dogłębnych wyjaśnień na temat zawiłości świata. I z tą właśnie prostotą przegrywa intelektualista w osobie Okulisty. Przechodzenie od buntu przez konformizm do rezygnacji to motyw powtarzający się wielu sztukach Mrożka, który nie był entuzjastą stadnych zachowań, ale też zdawał sobie sprawę z ich siły. Trochę przemocy, pozbawienie pozycji

F


– w sztuce symboliczne odebranie okularów – sprawia, że Okulista zgadza się zaśpiewać jednym głosem z oprawcami. – Taki jest ten świat – trochę gangsterski – stwierdził w Rzeszowie reżyser. – Banda w spektaklu śpiewa nasze pieśni patriotyczne. Śpiewają piękne słowa, ale wszystko wychodzi źle. Taka u nas rzeczywistość. ie zmienia to faktu, że próbką gruzińskiego śpiewu polifonicznego, który wpisany jest na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO, Rzeszów był zachwycony. A miał okazję usłyszeć go nie tylko w spektaklu, a także podczas koncertu „Folk Ensemble” na Rynku, gdzie wystąpił zespół Meskheti. Faktem też jest, że gruzińscy artyści są w Rzeszowie przyjmowani z dużym sentymentem. – Polacy kochają Gruzinów, a Gruzini kochają Polaków – potwierdził reżyser teatru z Batumi i śmiał się, że to dlatego, że nie mamy wspólnej granicy. Aby tę przyjaźń zacieśniać, Andro Enukidze i Jan Nowara podpisali umowę o współpracy polskiego i gruzińskiego teatru. Na brak empatii ze strony rzeszowian nie narzekali jednak także Ukraińcy i Litwini. – Jestem szczęśliwy, że po roku znów udało nam się spotkać w Rzeszowie z artystami z tych obszarów Europy, tych miejsc, gdzie stosunek do egzystencji, sensu życia i miłości wciąż jest nacechowany świeżością – mówi Jan Nowara. – Kultury wschodniej i środkowej Europy, które prezentowały się podczas czterech dni w Rzeszowie, nie są może tak ekspansywne jak zachodnia cywilizacja i nie dominują, ale mają w sobie coś wyjątkowego – jakąś duszę o głęboko zakorzenionej, szczególnej wrażliwości. Wiele wydarzeń festiwalu – spektakli, koncertów, wystaw – zbudowanych zostało na bardzo gorącym, wypełnionym uczuciowością podejściu do życia. Próbę takiej sztuki dał młody aktorski zespół teatru z Odessy. – Porywał nas pełną emocji grą, co niektórym mogłoby wydawać się naiwne przy dystansie, jaki cechuje dziś zachodni teatr, w którym modne jest przymrużenie oka, dawanie widzowi do zrozumienia, że to tylko gra, udawanie, a nie coś prawdziwego – stwierdził Jan Nowara. akiego budzenia emocji widzowie podczas krótkiego przecież festiwalu doświadczyli parokrotnie. Także podczas przedstawienia teatru z Litwy – dramatycznej opowieści żony strażaka z Czarnobyla w brawurowo zagranym przez Aleksandrę Metalnikową monodramie „Samotny ludzki głos”. Jadwiga Jagoda Skowron, kurator festiwalu Trans/Misje-

N

T

Wschód Sztuki, która odpowiadała za dobór spektakli, przy okazji przypomniała, że to właśnie w tym litewskim teatrze występowali niegdyś Hanka Ordonówna i Juliusz Osterwa. Podczas Trans/Misji odbyła się także premiera muzycznego spektaklu „Chcemy więcej” w reżyserii Jana Nowary. To sztuka, która podobnie jak grane niegdyś w Podziemnej Trasie Turystycznej widowisko „Romantyzm – Nowe Oczyszczenie”, sięga po najsłynniejsze hity polskiej sceny muzycznej. Od przebojów zespołów Perfect, Maanam, Republika, Lady Pank, po współczesny pop i hip-hop, Dodę i dyskotekową „Dziunię” PeWeXu. W przerysowane, sceniczne gwiazdy z talentem wcielili się aktorzy: Dagny Cipora, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Michał Chołka i Robert Żurek. Między nimi taneczną opowieść snuła Karolina Dańczyszyn – milczący Pierrot, uosobienie tęsknoty do delikatności i czułości, które tkwi także w rozkrzyczanych bohaterach spektaklu Nowary. zeszowscy artyści zaprezentowali się na tym festiwalu od muzycznej strony niejeden raz. Była sztuka o Nalepie, wypełniona hitami Breakoutu i koncert pełen pieśni żydowskich w wykonaniu Małgorzaty Pruchnik-Chołki. Do spojrzenia w stronę gwiazd skłonili publiczność: Vitold Rek, Tomasz Nowak i Bartłomiej „Eskaubei” Skubisz. W koncercie „Lem. Muzyczne sfery” mistrzowskie brzmienie kontrabasu z nostalgiczną trąbką uzupełniały rapowe melorecytacje i nagrany głos przedwcześnie zmarłego dziennikarza Rafała Potockiego, czytającego fragmenty powieści „Solaris”. I był to jeden z najbardziej magicznych wieczorów tego festiwalu, który każdego dnia trwał jeszcze długo po opadnięciu kurtyny, podczas rozmów i spotkań, w restauracji Parole Art Bistro obok teatru, w rzeszowskich kafejkach i barach. – Artyści, którzy przyjechali na Trans/Misje, dali się naszemu miastu oczarować i przez jego urodę, ale również za sprawą gorącego przyjęcia przez publiczność. Rzeszowianie zaś nie tylko odkryli wspólnotę dusz z sąsiadami, ale mogli też sporo dowiedzieć się o problemach i lękach tak blisko żyjących narodów – o echach niedawnej wojny w Gruzji, o traumie po katastrofie w Czarnobylu. Kierunek Wschód chcemy kontynuować i jest to formuła otwarta – może za rok zaprosimy teatry także z innych miast, krajów – zapewnia dyrektor Siemaszki. – Żyjemy na pograniczu, wymiana i pokazywanie sobie nawzajem kultur to coś naturalnego. Nasze wysiłki w tym kierunku spotykają się z ciepłym odzewem sąsiadów. To też zachęca, by ten dialog trwał. 

R

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

127


„Hipokamp” to najnowsza płyta mistrza gitary jazzowej i kompozytora Marka NaElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, piórkowskiego. Krążek ukazał się 27 wrzekrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. śnia i należy do najlepszych w bogatym dorobku artysty. Nagraniem promującym płytę jest efektowny „Brainstorm”, oparty na mocnym latynosko-afrykańskim podziale rytmicznym i psychodelicznej solówce saksofonu Adama Pierończyka. Na płycie „Hipokamp” znajdujemy nowe, dotychczas niewykorzystywane przez Napiórkowskiego brzmienia syntezatorów analogowych, na których z wielkim znawstwem gra Jan Smoczyński. Sekcję rytmiczną tworzą genialny bębniarz Paweł Dobrowolski i brazylijski perkusista Luis Ribeiro. Pomysł na płytę „Hipokamp” powstał po koncercie zorganizowanym przez radiową Trójkę, który odbył się po śmierci Dawida Bowiego. Wtedy to artyści wykonali dwa mega hity „Space Oddity” i „Absolute Beginners”. Teraz znajdujemy je na krążku „Hipokamp”. Kultowe kompozycje Bowiego brzmią rewelacyjnie, choć sam Napiórkowski powiedział mi, że nigdy szczególnie nie interesował się twórczością Bowiego i właściwie dopiero śmierć artysty stałą się impulsem do jazzowych interpretacji jego ponadczasowych kompozycji. „Hipokamp” to świetna pod każdym względem płyta, począwszy od kompozycji autorskich, poprzez interpretacje zapożyczonych i bardzo znanych utworów. Zachwycające są pomysły rytmiczne i aranżacyjne, sposób prowadzenia narracji muzycznej, budowania i łagodzenia napięć. Świetnie wykorzystał swoje syntezatory Jan Smoczyński i to jest kolejna wartość dodana „Hipokampu”. 

„Otello” na 18.

urodziny Teatru

Przedmieście 29 listopada, w andrzejki, w Teatrze Przedmieście w Rzeszowie odbędzie się premiera „Otella” wg Williama Szekspira. Założona w 2001 roku przez Anetę Adamską scena niezależna obchodzi właśnie 18. urodziny. I na jubileuszowy sezon 2019/2020 szykuje jeszcze „Pieczary Salamanki” Cervantesa oraz „Sędziów” Wyspiańskiego. Pełnoletność Teatr Przedmieście zamierza powitać wielkim arcydziełem literatury światowej – „Otellem” Williama Szekspira. Tytułowy Otello, opętany szaleńczą zazdrością, zabija ukochaną żonę. Sztuka w reżyserii Anety Adamskiej na podstawie klasycznej tragedii, będzie więc opowieścią o miłości i zdradzie, a także o tym, jak ocalić wielkie uczucie. Premierę publiczność będzie mogła zobaczyć 29 listopada, w andrzejki. Będzie to zarazem wieczór urodzinowy, bo połączony z obchodami 18-lecia Teatru Przedmieście. Drugą premierę zaplanowano na Sylwestra. Teatr Przedmieście już od kilku lat wita Nowy Rok jakąś nową, radosną sztuką. Nie pierwszy raz sięgnie też do twórczości Miguela de Cervantesa, wystawiając sztukę „Pieczary Salamanki”. Znów będzie o miłości i zdradzie, ale tym razem w konwencji renesansowej komedii dell’arte. Wiosną 2020 roku Teatr Przedmieście zaprasza natomiast na spektakl „Sędziowie” na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego. 



KATARZYNA NOSOWSKA I JEJ ZMALOWANE WROTA W RZESZOWIE 26 października | Filharmonia Podkarpacka

K

atarzyna Nosowska na polskim rynku muzycznym działa już ponad ćwierć wieku. Gdy zespół Hey zawiesił działalność, postawiła na solową karierę. Zanim jednak nagrała swoją pierwszą płytę, napisała książkę „A ja żem jej powiedziała”, która szybko stała się bestsellerem. Rok temu ukazał się kolejny album piosenkarki – „Basta”, zbiór utworów o bardzo osobistych tekstach. Artystka zapewnia, że to jej najważniejsza płyta, ale nadal nie zwalnia tempa. Tej jesieni wyrusza w trasę z wydarzeniem, jakiego w Polsce jeszcze nie było, czyli ze „Zmalowanymi Wrotami”. Jej wystąpienia zatytułowane „sit down” mają być alternatywą dla popularnych stand-upów. Nosowska weźmie pod lupę relacje międzyludzkie, bieżące wydarzenia i twórcze inspiracje. Będzie zabawnie, emocjonalnie i niekiedy wzruszająco. Wszystko okraszone specjalnymi efektami dźwiękowymi i wizualnymi. 

V PODKARPACKA JESIEŃ JAZZOWA październik i listopad 2019 | Podkarpacie

P

odkarpacka Jesień Jazzowa ma promować przede wszystkim rodzimych artystów czerpiących inspiracje z muzyki jazzowej i gatunków pokrewnych. Wydarzenie organizowane przez Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie to ukłon w stronę jazzowych brzmień, które na początku XX wieku skradły serca Amerykanom w Nowym Orleanie, a następnie rozlały się po całym świecie, także Polsce. Podczas tegorocznej jesiennej wędrówki w klimatach jazzowych usłyszymy głównie podKraków Street Band. karpackie zespoły jazzowe. Te zaprezentują się w różnych miejscowościach naszego regionu, m.in. w: Tyczynie, Krasnem, Brzozowie, Niebylcu, Wiśniowej i Przemyślu. Stolicy Podkarpacia również nie ominie jazzowe koncertowanie. W klubie „Bohema” Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie zaplanowano m.in. koncert perkusisty Łukasza Stworzewicza oraz występ zespołu Kraków Street Band. Pierwszy z nich odbędzie się 17 października o godz. 19. Rozedrgany jazzowy fortepian i niepokojące syntezatory nadadzą wydarzeniu mocno filmowego posmaku i dramaturgii. Na drugim, 21 listopada o godz. 19, publiczność usłyszy 11 bezpretensjonalnych piosenek, zgrabnie balansujących pomiędzy nowoczesnym folkiem, jazzem i bluesem. Wszystko w wykonaniu 9-osobowej grupy Kraków Street Band. 

11. PODKARPACKI KALEJDOSKOP PODRÓŻNICZY 29 listopada – 1 grudnia | Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce

P

odkarpacki Kalejdoskop Podróżniczy to największa impreza tego typu w regionie. 11 lat temu po raz pierwszy zorganizowali ją dwaj zapaleńcy – Bartosz Piziak oraz Piotr Piech. Nie spodziewali się, że już wtedy sala w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie będzie pękać w szwach. W kolejnych latach było tylko lepiej. Do stolicy Podkarpacia coraz chętniej zjeżdżali znani z okładek czasopism oraz filmów dokumentalnych podróżnicy, którzy uczyli, jak odkrywać i zdobywać świat. Żeglarze, blogerzy, autostopowicze i eksploratorzy prezentowali prywatne fotografie, barwne dokumenty filmowe, wystawy, książki, a także rozmawiali z publicznością. Tak będzie również w tym roku, podczas 11. odsłony podróżniczego święta, na którym pojawią się m.in. Ola i Karol Lewandowscy. Znani z bloga podróżniczego Busem Przez Świat – Bus Around The World, do tej pory odwiedzili 50 państw na pięciu kontynentach. W Rzeszowie opowiedzą o swojej wyprawie po historycznej drodze 66 (Route 66) w Stanach Zjednoczonych, łączącej Chicago z Los Angeles i Santa Monicą. Trzydniową fetę uświetni koncert zespołu Voo Voo, znanego z przebojów „Środa” i „Po godzinach”. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Anna Maria Zygmunt z modelkami.

Historia Łemków zaklęta w kolekcji „Łemkowyna” Anny Marii Zygmunt Wschodnia Łemkowszczyzna, pełna starych cerkwi, górzystych szlaków, łemkowskich chyż i wciąż żywych historii o ludziach sprzed Akcji „Wisła”, stała się modową inspiracją dla Anny Marii Zygmunt. Pochodząca z Lubatowej w Beskidzie Niskim projektantka przenosi kulturę i sztukę tych terenów na tkaniny, tworząc oryginalne ubrania wzorowane na łemkowskich strojach ludowych, tyle że w nowoczesnym wydaniu. Kolekcją „Łemkowyna” zachwyciła świat mody. Uszyte przez nią lejbiki, czuchy i hunie, okraszone kolorowymi paciorkami, stały się absolutnym bestsellerem na zagranicznych wybiegach.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Archiwum Anny Marii Zygmunt

132

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2019

Na terenach zamieszkiwanych przez Łemków, od północnej strony Karpat, przez Beskid Niski, aż po zachodnie krańce Bieszczadów proces przemian kulturowych postępował znacznie wolniej niż w innych rejonach Polski. Dlatego jeszcze do czasów II wojny światowej na miejscowych targach nierzadko można było spotkać górali ubranych w tradycyjne stroje ludowe. Lniane koszule, spódnice, gorsety, kierpce oraz sznury korali były istną mozaiką barw i wzorów oraz odzwierciedlały odrębną kulturę Łemków, która zaczęła zanikać z początkiem Akcji „Wisła” w 1947 roku. Wtedy to razem z Bojkami zostali wysiedleni z terenów na wschód od Rzeszowa i Lublina, a następnie rozproszeni. Część zginęła w obozach koncentracyjnych lub wyjechała za granicę, głównie do Stanów Zjednoczonych. 70 lat od tych wydarzeń Anna Maria Zygmunt, projektantka mody pochodząca z Lubatowej, stworzyła kolekcję ubrań inspirowanych łemkowskim strojem ludowym. Przekonuje, że jej „Łemkowyna” to nic innego, jak opowieść o Łemkach – ich historii, kulturze, zwyczajach i religijności, snuta z pomocą mody. Nie bez znaczenia jest również fakt, że urodziła się dokładnie w 40. rocznicę rozpoczęcia Akcji „Wisła” – 28 kwietnia. – Bez znajomości historii sztuki, ubioru czy nawet filmu oraz bez wrażliwości na malarstwo i rzeźbę – nie byłoby projektowania mody. Mam słabość do mniejszości etnicznych, dlatego kultura ludowa 



MODA zajmuje wyjątkowe miejsce w kręgu moich zainteresowań. W Szkole Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie nauczyłam się, że inspirować może wszystko, nawet przysłowiowy chodnik – mówi Anna Maria Zygmunt. rzy lata temu w sąsiadującej z Lubatową Zawadce Rymanowskiej Anna Maria zobaczyła wzór, który dał początek kolekcji „Łemkowyna”. Na ścianie jednej z chat pyszniły się fragmenty niebieskiego ornamentu. Projektantka zrekonstruowała je, po czym naniosła na kilkanaście metrów kwadratowych tkaniny. Trafiając tam przypadkiem nie sądziła, że coś, co do tej pory było na wyciągnięcie ręki, stanie się tematem przewodnim jej pracy dyplomowej. Premierowy pokaz „Łemkowyny” odbył się podczas Cracow Fashion Week w 2017 roku i przeszedł od razu do finału konkursu Cracow Fashion Awards. Od tego czasu kolekcja pojawiła się już na ok. 20 różnych wybiegach w kraju i za granicą.

T

Lejbiki, czuchy i ornamenty z chyży łemkowskiej na wybiegu Ubrania do „Łemkowyny” powstały z naturalnych tkanin, głównie lnu, sukna wełnianego, wełny oraz bawełny. Kolorystyka sukienek, spódnic, kombinezonów, cza-

Kolekcja Łemkowyna. pek, a nawet butów nawiązuje do tradycyjnych, łemkowskich strojów ludowych. Zastosowane w niej połączenia zdają się być mniej oczywiste, ale za to bardziej odważne. I tak damskie spodenki z wysokim stanem wzorowane są na dawnych lejbikach; kurtki i płaszcze – na czuchach, czyli wełnianych okryciach góralskich; plisowana sukienka – na łemkowskich zapaskach, a białe koszule – na huniach, szczodrze zdobionych tradycyjnym haftem. Wszystkie tkaniny zostały ręcznie wymalowane, wyhaftowane, wykonane na szydełku lub drutach, splisowane i w końcu przyozdobione kordonkami oraz tysiącami koralików. To żmudna praca, bo wyhaftowanie jednego pasa do koszuli zajmowało zwykle dwa tygodnie. W podobnym tempie powstawały plisy, elementy dziergane i pozostałe akcesoria.


MODA – Chociaż spod moich rąk wyszło wiele elementów „Łemkowyny”, bez pomocy najbliższych nie dałabym rady wykonać na czas tej misternej pracy związanej z haftowaniem krzyżykiem czy konstrukcją. Sama szyłabym tę kolekcję chyba przez cały rok – wyznaje projektantka, która testuje swoje ubrania osobiście. nna Maria przyjmuje zamówienia indywidualne, bo od początku swojego projektu założyła, że będzie tworzyć unikatowe ubrania. Szyje na miarę, bo jak mówi, każdy model jest inny, nawet jeśli pochodzi z tej samej kolekcji. Niebawem rozkręci swój sklep internetowy, za pośrednictwem którego będzie można kupić m.in. jej „łemkowskie inspiracje”. Po bestsellerowej kolekcji „Łemkowyna”, projektantka stworzyła jeszcze „Polexię”. Ta czerpie z wielokulturowości i wielowyznaniowości Podlasia. Można w niej odnaleźć tkaniny z ręcznie wykonanymi haftami przedstawiającymi: motywy zaczerpnięte z talitu, czyli modlitewnej chusty żydowskiej; ornamenty tatarskich jurt oraz wzory chrześcijańskie i prawosławne, a także printy ze słynnym podlaskim żubrem autorstwa malarza Leona Tarasewicza. Projektantka przeniosła na ubrania symbole religijne wyznań koegzystujących na tym terenie od wieków, aby przypominały o symbiozie zamieszkujących tam różnych grup etnicznych. Chociaż Anna Maria Zygmunt zdążyła już uwieść świat mody swoimi kolekcjami, nie zwalnia tempa i myśli o kolejnych projektach. Niewykluczone, że wkrótce pod lupę weźmie dużą grupę etnograficzną Pogórzan, zamieszkują-

A

cych niegdyś Pogórze oraz zachodnią część Dołów Jasielsko-Sanockich. Współpraca, którą podjęła z Etnocentrum powstającym w Krośnie, z pewnością jej w tym pomoże. Anna Maria… Zygmunt

U

rodziła się w rodzinie o krawieckich tradycjach. Jej mama, babcia, ciocie – wszytkie ukończyły profesjonalne szkoły szycia. Jako nastolatka zakochała się bezgranicznie w literaturze, która popchnęła ją na studia filologiczne. Szybko jednak dały znać o sobie artystyczne zapędy i Anna Maria trafiła do Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie. Jako młoda projektantka swój chrzest bojowy przeszła podczas pierwszego pokazu semestralnego. Wspomina, że tempo, w jakim odbywała się praca za kulisami, było zastraszające. Tak też zostało do dziś. – Miałam wtedy poczucie, że od tej prędkości zaczniemy latać. Głośna muzyka, biegające modelki, rozbieranie, ubieranie, szukanie butów do pary… i pół minuty na zmianę sylwetki – opowiada. Z czasem się przyzwyczaiła i sama zaczęła biegać razem z modelkami i modelami, przygotowując ich do wyjścia na wybieg. Za każdym razem podkreśla jednak, że najważniejsza część jej pracy odbywa się w samotności. Bo to, co najbardziej zajmujące – szukanie kreatywnych pomysłów, praca twórcza, nieprzespane noce, wiele dni spędzonych w hurtowniach, pasmanteriach, drukarniach i wreszcie pracowni – jest niewidoczne dla publiczności. 


Miejsce: Krynica-Zdrój. Pretekst: Samorząd Województwa Podkarpackiego na XXIX Forum Ekonomicznym w Krynicy-Zdroju.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; prof. Mariusz Bednarek, dziekan Wydziału Zarządzania w Społecznej Akademii Nauk w Łodzi; Krzysztof Nowicki, prezes LOTOS Oil; Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno; Marek Sanocki, wiceprezes Splast sp. z o.o.

Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno.

Jerzy Kwieciński, minister inwestycji i rozwoju.

Tomasz Haiduk, prezes Instytutu Industry 4.0.

Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Marek Kuchciński, poseł PiS; Teresa Pamuła, radna PiS, wiceprzewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego.


Od lewej: Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno; Marek Sanocki, wiceprezes Splast sp. z o.o.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Krzysztof Nowicki, prezes LOTOS Oil.

Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Fotografie Michał Mielniczuk/UMWP


„Mistrz i Małgorzata” Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Miejsce: Koszyce. Pretekst: II edycja Międzynarodowego Festiwalu Sztuk TRANS/MISJE Rzeszów–Koszyce–Ostrawa– Debreczyn–Lwów–Troki.

Zapowiedź rzeszowskich spektakli podczas festiwalu Trans/Misje w Koszycach.

Aktor Krzysztof Boczkowski jako Woland w spektaklu „Mistrz i Małgorzata” Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, pomysłodawca festiwalu Trans/Misje, i dr Peter Himič, były dyrektor Państwowego Teatru w Koszycach.

Aktor Jakub Adamski w przedstawieniu „Faust” Teatru Przedmieście.

Małgorzata PruchnikChołka, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Koncercie Pieśni Żydowskich.

Anna Sabat, dziennikarka TVP Rzeszów i Aneta Adamska, założycielka i reżyser Teatru Przedmieście.

Teatr O.de.la z Rzeszowa po spektaklu „Koniec, początek – SOMA”. Krzysztof Motyka, artysta grafik Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, juror 16. Międzynarodowego Biennale Plakatu Teatralnego Konkurs Młodych KoszyceRzeszów 2019, i Igor Dohovič, dyrektor generalny Teatru Państwowego w Koszycach. Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jadwiga Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Igor Dohovič, dyrektor generalny Teatru Państwowego w Koszycach.

Festiwalowa publiczność.

Fotografie Bohdan Dohovic, Miroslav Vacula.

Maria Stopyra, kustosz w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.