VIP Biznes&Styl Nr 63

Page 1



VIP BIZNES&STYL

28-33 Tomasz Róg: Nie wyznaję zasady politycznej poprawności. Jeśli mowa o krwawych wydarzeniach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, w której granicach znajdowały się te tereny, to piszę, jak było. Jeśli mordowali Ukraińcy, to o tym piszę, a jak Polacy – też o tym mówię, a nie zamiatam pod dywan. Prawda tego wymaga i tylko prawda jest ciekawa.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

Antoni Kostka, koordynator Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu Milioner, który dla Puszczy Karpackiej porzucił biznes

Przedwojenny Rzeszów Dzieje firmy kupieckiej I. Schaitter i Spółka

24

VIP TYLKO PYTA

28

Alina Bosak rozmawia z Tomaszem Rogiem, historykiem regionalistą, dyrektorem Muzeum Kresów w Lubaczowie Efekt motyla w Cieszanowie

SYLWETKI

14 36

Ks. prof. Michał Heller Doktor honoris causa Politechniki Rzeszowskiej Marina i Marcin Piotrowscy Folkowisko z Gorajca

52 58

Historia łańcuckiego szpitala Barbara Duhl: Ważniejsze jest to, co robimy dla innych

70

Infrastruktura Za dwa lata S19 połączy Rzeszów z Lublinem

KULTURA

88

VIP Kultura Warsztat rzeźbiarski rodziny Dąbrowskich w Żołyni

92

Teatr Festiwal TRANS/MISJE – Wschód Sztuki


42

36 58

HISTORIA

8

Bogdan Szymanik W maju 1989 roku założyłem firmę

10

Dr Piotr Szopa Żałuję, że w 1989 roku nie miałem 20 lat

14

ROZMOWY

42

Dagmara Kowal, marszandka sztuki Porsche może mieć każdy, ale rzeźbę już nie!

66

Porozmawiajmy o architekturze Przestrzeń w mieście jest dla ludzi, nie dla samochodów!

78 88

BIZNES

16

Nowe Technologie Komunikator firmy z Aeropolis odmienia życie niepełnosprawnych

78

52

Prof. Jarosław Sęp Musimy wsiąść do pociągu z napisem „czwarta rewolucja przemysłowa”!

84

Wydarzenie III Kongres i Targi TSLA EXPO 2019

84

MODA

96

BOHEMA Clothing W Kolbuszowej powstają buty z liści ananasa

4

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

70


OD REDAKCJI

Andrzej Stasiuk, znakomity pisarz i publicysta, na stałe związany z Beskidem Niskim, żartuje, że gdy wyjeżdża z domu, zawsze ma odruch skrętu w prawo, w kierunku Krosna, nigdy na Nowy Sącz. Jedzie tam, gdzie można rozbić namiot i gdzie ciągle czuć przestrzeń – bliski jest mu Wschód. Pod tymi słowami podpisuje się Antoni Kostka, doktor geologii i koordynator działań Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu, milioner, który dla Puszczy Karpackiej rzucił biznes. Jak sam przyznaje, w cieniu 200-letnich jodeł oraz buków człowiek nabiera pokory i szacunku dla przyrody. Tereny między Przemyślem a Ustrzykami Dolnymi, gdzie od 30 lat planowany jest Turnicki Park Narodowy, to jedyne miejsce w Polsce, w paśmie pogórza, gdzie występuje wielka czwórka polskich drapieżników: wilki, niedźwiedzie, rysie i żbiki oraz wiele chronionych gatunków ptaków, m.in. orzeł przedni, orlik krzykliwy, sóweczka i dzięcioł trójpalczasty. Antoni Kostka dziś ze śmiechem wspomina, jak przez wiele lat żył w przeświadczeniu, że jak ktoś nie ma zegarka za 10 tysięcy euro, to, delikatnie mówiąc, nie traktuje się go poważnie, a od kilku lat sam walczy ze stereotypem ekologa, czyli najczęściej weganina w krótkich spodenkach i z kółkiem w uchu, a już na pewno „lewaka” żyjącego z naciągania na datki. Wzywa nas Wschód może powiedzieć Tomasz Róg, historyk regionalista, dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie. Przed laty na wschodnich rubieżach naszego regionu żyło obok siebie kilka narodowości: Polacy, Ukraińcy, Żydzi i jeszcze potomkowie niemieckich kolonistów. Ale wielokulturowość dawnej Rzeczypospolitej miała swoje plusy i minusy. Każda z nacji wzbogacała Polskę, wnosząc ogromny wkład do gospodarki, kultury, nauki. Pograniczne tereny od zawsze są ciekawsze od monolitów – można czerpać nawzajem od siebie i uczyć się dialogu. Do dziś na tych terenach przetrwało wiele zabytków, a odnowione cerkiew i synagoga nikogo tu nie dziwią. Roztocze i część Puszczy Solskiej zachwycą każdego, wystarczy obrać kierunek Wschód. A po drodze przystanąć w Chutorze Gorajec u Mariny i Marcina Pawłowskich, którzy nade wszystko ukochali wielokulturowość podkarpackiej wsi. Jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, trafimy w sam środek Folkowiska, jednego z najważniejszych festiwali folkowych w Europie, organizowanego właśnie w Gorajcu koło Lubaczowa. Stasiuk też tam bywa, bo… Jak przeczytał na zaproszeniu, że nie przyjedzie, to pomyślał: „co, ja k…, nie przyjadę?”… 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny fotograf

Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Podkarpackie Centrum Nauki Podkarpackie Centrum Nauki to obecnie jedna z najatrakcyjniejszych inwestycji w regionie. Do przetargu na budowę obiektu zgłosiło się 6 firm. Najkorzystniejszą ofertę, wartą 49,4 mln zł, złożyło przedsiębiorstwo Warbud. Proponowana przez oferenta stawka przewyższa jednak budżet zarezerwowany na tę część inwestycji. Brakujące 4 mln zł zostaną przesunięte z puli przeznaczonej na ekspozycje, albo Samorząd Województwa Podkarpackiego zwiększy środki na dofinansowanie projektu. Jeśli umowa z wykonawcą zostanie podpisana jeszcze tego lata, inwestycja ruszy w połowie przyszłego roku. Najpierw jednak wykonawca musi opracować projekt budowlany i uzyskać pozwolenie na budowę.

Do 2022 roku ma być gotowy

„Łukasiewicz”

C

ztery kondygnacje i ponad 3 tys. metrów kwadratowych powierzchni wystawienniczej zamknięte w nowoczesnej bryle budynku zasilanego odnawialnymi źródłami energii. Tak będzie wyglądało Podkarpackie Centrum Nauki, które powstanie w sąsiedztwie Centrum Wystawienniczo-Kongresowego G2A Arena w Jasionce koło Rzeszowa. Jego architektura ma być spójna z nowoczesną bryłą CWK. Projekt jest wpisany do Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego. – To inwestycja z rozmachem, która ściągnie zwiedzających z odległych zakątków Polski. Zgodnie z koncepcją, Centrum „Łukasiewicz”, jak brzmi robocza nazwa projektu, w sposób szczególny będzie promować inteligentne specjalizacje naszego regionu: IT, lotnictwo, kosmonautykę oraz motoryzację – mówi Władysław Ortyl, marszałek województwa. Do przetargu na realizację PCN zgłosiło się 6 firm. Oferenci zaproponowali wykonanie obiektu za następujące kwoty: Strabag (77,5 mln zł), Erbud (68,6 mln zł), konsorcjum Karpat-Bud i Best Construction (60,2 mln zł), Baudziedzic (55,6 mln zł), Budimex (55,6 mln zł) oraz Warbud, który złożył najkorzystniejszą ofertę sięgającą 49,4 mln zł. Jeśli nie będzie odwołań od wyników przetargu, to odpowiedzialny za realizację projektu Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie jeszcze w lipcu podpisze umowę z warszawskim przedsiębiorstwem, które w sierpniu mogłoby rozpocząć pracę nad projektem budowlanym obiektu. Proponowane przez potencjalnych wykonawców stawki przewyższają budżet zarezerwowany na tę część inwestycji, czyli ponad 45 mln zł. Samorząd Województwa Podkarpackiego brakujące pieniądze najprawdopodobniej dołoży. Dzięki temu Warbud ruszyłby z budową w połowie 2020 roku. – Dodatkowe 4 mln zł możemy przeznaczyć z puli zarezerwowanej na eksponaty, których zaplanowano wstępnie ok. 213 sztuk, po uszczupleniu będzie ich ok. 185. To o 14 proc. mniej niż zakładaliśmy – tłumaczy Tomasz Michalski, wicedyrektor WDK, koordynator projektu Podkarpackiego Centrum Nauki. – Podczas szczegółowego planowania ekspozycji i projektowania eksponatów może się okazać, że ich liczba nie zmaleje, a przeznaczone na nie środki będą wystarczające. W przeciwnym razie rozpoczniemy starania o przywrócenie pierwotnej kwoty na ich zakup. Łączny koszt inwestycji to prawie 83 mln zł, z czego 69 mln zł to pieniądze pozyskane z Funduszy Europejskich, a blisko 15 mln zł pochodzi z budżetu województwa podkarpackiego. Prawie 50 mln zł pokryją koszty budowy obiektu, pozostałe pieniądze „pójdą” na wyposażenie. PCN to ośrodek, który ma w atrakcyjny sposób popularyzować naukę i edukować społeczeństwo. Głównym założeniem obiektu będzie funkcja wystawiennicza, czyli ok. 200 interaktywnych eksponatów poświęconych człowiekowi, przyrodzie, lotnictwu i kosmonautyce. Niebawem ruszy proces ich projektowania zgodnie z założeniami programowymi, następnie wykonania i zainstalowania. Nie zabraknie pomieszczeń do prowadzenia warsztatów związanych z konstruowaniem, modelarstwem, robotyką, budowaniem urządzeń czy programowaniem robotów. Znajdzie się też miejsce na 600-metrowy zespół pracowni warsztatowych i laboratoriów dedykowanych fizyce, chemii, biologii i ekologii. Koszt wyposażenia wyżej wymienionych pomieszczeń w sprzęt laboratoryjny, urządzenia i narzędzia to prawie 5 mln zł. Z tarasu widokowego, do którego poprowadzą schody imitujące orbitę, będzie można obserwować pobliskie lotnisko. Obiekt ma być energooszczędny. Wykorzystane zostaną w nim odnawialne źródła energii, czyli panele fotowoltaiczne, pompy ciepła, gruntowy wymiennik ciepła, a także energooszczędne odbiorniki, jak oświetlenie LED. Ściany budynku będą mieć wysokie parametry izolacyjne, a cały obiekt wyposażony zostanie w system zarządzania budynkiem BMS. 

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Archiwum Pracowni F11


Rocznica wyborów 4 czerwca

W maju 1989 roku założyłem firmę, by sprzedawać Gazetę Wyborczą Doskonale pamiętam 1989 rok – nikt nie miał wątpliwości, że stary system się sypie, ale było wielką niewiadomą, co powstanie na gruzach po nim. W tamtym czasie od kilku już lat mieszkałem w Bieszczadach, w Olszanicy, dokąd w stanie wojennym przeprowadziłem się z Warszawy. W maju 1989 r. zdecydowałem się założyć pierwszą w życiu spółkę z o.o., bo uważałem, że czas normalności zbliża się wielkimi krokami, a dowiedziałem się, że w Lesku nie ma gdzie sprzedawać Tygodnika „Solidarność” oraz „Gazety Wyborczej”. Już 30 lat temu wiedziałem, że chcę się zajmować niezależną książką oraz prasą i zdania do dziś nie zmieniłem – opowiada Bogdan Szymanik, założyciel i właściciel Wydawnictwa BOSZ.

W

Bogdan Szymanik.

wyborach 4 czerwca uczestniczyłem nawet więcej niż aktywnie – byłem przewodniczącym Obwodowej Komisji w Olszanicy, z czym wiąże się zabawna historia. Jako szef komisji zebrałem członków, by omówić szczegóły zbliżających się wyborów, ale do pokoju, gdzie obradowaliśmy, wszedł ówczesny pierwszy sekretarz partii. Zdenerwowany krzyknąłem do niego: „A Pan tu co?”. On oburzony wrzasnął: „Jestem pierwszym sekretarzem PZPR”. I stała się rzecz niesłychana, wszyscy siedzący w pokoju kazali mu opuścić pokój, a on rzeczywiście wyszedł. To pokazuje, jaki był już wtedy entuzjazm w narodzie i wiara, że partia kończy swój żywot. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nikt nie ośmieliłby się tak odezwać do członka partii, bo konsekwencje byłyby tragiczne. W maju, czerwcu 1989 roku ludzie masowo sprzeciwili się komunistycznym działaczom, a oni spuszczali głowy i nie podejmowali konfrontacji. To był wspaniały czas zjednoczenia, euforii i wiary, że już tylko będzie lepiej. Gdy w maju 1989 roku usłyszałem, że nie ma gdzie w Lesku sprzedawać Tygodnika „Solidarność” oraz „Gazety Wyborczej”, której pierwszy numer ukazał się 8 maja, natychmiast założyłem swoją pierwszą w życiu spółkę z o.o., bo od zawsze uważam, że interesy trzeba prowadzić maksymalnie przejrzyście, i kupiłem mały kiosk. Gazety były do niego dowożone autobusem relacji Warszawa – Ustrzyki Dolne i zdarzało się, że za PKS-em jeździła jeszcze „suka” milicyjna, ale nigdy nie doszło do żadnej prowokacji. To był też czas, kiedy po książki i gazety ustawiały się codziennie gigantyczne kolejki, jakich już nigdy później nie widziałem – ludzie byli tak spragnieni niezależnych źródeł wiadomości. Przed 1989 rokiem bywałem w świecie, także w Stanach Zjednoczonych, i czułem nastroje w Polsce, wiedziałem, że nadchodzi dobry czas dla biznesu. Byłem też pewny zmian systemowych. W 1970 roku mieszkałem w Gdańsku, byłem świadkiem tamtejszych wydarzeń, a gdy to połączyłem z wiedzą o świecie i ówczesną sytuacją międzynarodową, wiedziałem, że po 1989 roku czekają nas rewolucyjne zmiany. 30 lat spędzonych w biznesie w wolnej Polsce to był dobry czas. Gdybym miał powtórzyć życie, dziś zrobiłbym dokładnie to samo, co w 1989 roku. Nie dorobiłem się milionów, ale to książki i kultura interesują mnie w biznesie najbardziej. Dają ogromną satysfakcję, zwłaszcza jeśli ukaże się coś ważnego dla Polski i Europy, a powiem nieskromnie, że jako Wydawnictwo BOSZ sporo takich publikacji mamy na koncie. Przez ostatnich 30 lat dokonaliśmy jako Polska gigantycznego skoku cywilizacyjnego i ignorantem jest każdy, kto tego nie dostrzega, choć nie jest to świat doskonały. Najbardziej przeszkadzają mi dziś politycy i żenująco niski poziom klasy politycznej. Ludzie światli do polityki nie wchodzą – nikt samodzielnie myślący nie chce być ręką do głosowania dla jednego czy drugiego szefa partii. To ogromna strata dla Polski. Przeszkadza mi także selekcja negatywna na najwyższe stanowiska w spółkach skarbu państwa. Nie udało się wypracować mechanizmów awansu człowieka lepiej wykształconego i bardziej kompetentnego. W 1989 roku mieliśmy autentyczną wiarę, że to kompetencje, a nie legitymacja partyjna będą decydować o awansach młodszych i starszych Polaków. To zepsuto, kompletnie zniszczono i dziś właśnie legitymacja partyjna pozwala robić karierę w spółkach skarbu państwa, bez względu na posiadane ku temu stosowne wykształcenie i doświadczenie. To niesłychanie demoralizuje i nieprawdopodobnie zubaża Polskę. Przed laty moja babcia powiedziała: „Wnusiu, polityka to nie dla ciebie towarzystwo” i jestem wierny jej słowom do dziś. Zdanie mógłbym zmienić tylko wówczas, gdyby w wyborach do Sejmu i Senatu obowiązywały w Polsce jednomandatowe okręgi wyborcze. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

8

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Rocznica wyborów 4 czerwca

Żałuję, że w 1989 roku nie miałem 20 lat Pamiętam, jak stałem przed szybą Peweksu wpatrzony w upragniony samochodzik. Nie minęło pół roku, a takich resoraków w sklepach było pełno. Towar wypełnił puste półki i wszyscy chcieli zakładać firmy. Nasz świat zmienił się nie do poznania – wspomina dr Piotr Szopa, historyk z rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.

Dr Piotr Szopa.

M

igawki wydarzeń z czasów PRL, które najmocniej z dzieciństwa pamiętam, to pogrzeb ks. Popiełuszki i wybuch elektrowni atomowej w Czarnobylu, a potem właśnie obrady Okrągłego Stołu i wybory 4 czerwca. Przed obradami napięcie społeczne rosło. Rodzice prowadzili cukiernię w Strzyżowie i jeździłem z tatą w różne miejsca za mąką, cukrem - zdobycie jakichkolwiek produktów wymagało przecież ogromnego zachodu i znajomości. Był chyba rok 1988 i na bramie jednej z fabryk zobaczyłem gigantyczny transparent z napisem „Strajk”. Pytałem tatę, o co chodzi. Ludzie protestowali, bo z początkiem roku nastąpiła duża podwyżka cen. Inflacja szybowała w górę. Pieniądze błyskawicznie traciły wartość. Obrady Okrągłego Stołu śledziła cała rodzina. Jedni uważali, że nie powinno się z komunistami rozmawiać, bo na pewno chcą oszukać. Inni uważali, że nie ma wyjścia i trzeba rozmawiać, aby wreszcie coś zmienić. Każdy jednak wiedział, jak ma zagłosować w wyborach 4 czerwca. Potem dyskutowaliśmy, jak będzie wyglądać nowe godło, czy orzeł dostanie koronę, czy będziemy mieć prezydenta. Kiedy tym prezydentem został Jaruzelski, łapaliśmy się za głowę, bo co to za zmiana, skoro na czele znowu on? Z ciekawością patrzono na rząd Mazowieckiego, którego powstanie stanowiło pierwszy wyłom w szeregach tamtej władzy. Wtedy też zaczęły się pierwsze kłótnie w „Solidarności”, nawet na poziomie gminy, co jako dziecko też zauważyłem. Po wyborach 4 czerwca panował olbrzymi entuzjazm. W moim otoczeniu niemal każdy zakładał jakiś biznes. 20 procent tamtych początkujących przedsiębiorców wciąż prowadzi działalność gospodarczą i należą do naprawdę zamożnych obywateli. 30 lat temu rzeczywistość zmieniała się w oczach. Z zupełnej siermięgi, braku czegokolwiek, przeskoczyliśmy w obfitość towarów. W wiejskim sklepiku nie było niczego i nagle wszystko jest. Od ręki kupowało się magnetofon i pralkę. Żałuję, że w 1989 roku nie miałem 20 lat. To był czas wielkich możliwości i powstawania fortun. Tyle tylko, że większość nie zdawała sobie z tego sprawy. Chyba zawsze tak jest, że szanse, jakie daje nam czas, w którym żyjemy, potrafią dostrzec i wykorzystać nieliczni. W Polsce nastał nowy ustrój i wszystko było w zalążku, rodziły się biznesy i partie. I trzeba się było uczyć życia w tej rzeczywistości, ale też swobody gospodarczej nie utrudniał taki gąszcz przepisów jak dziś. Były też mniej różowe strony przejścia na kapitalizm i mam wątpliwości, czy gdyby ludzie wiedzieli, jak on wygląda, to tak ochoczo chcieliby zmian. Ale nie podróżowali po świecie i nie zdawali sobie sprawy, że w kapitalizmie jest zjawisko bezrobocia, że trzeba samemu o siebie się zatroszczyć. Przecież państwo socjalistyczne w wielu rzeczach obywatela wyręczało, aby go lepiej kontrolować. Nie wszystkie reformy były przemyślane. Wiele rzeczy robiono „na żywioł”, załatwiano doraźnie, bez patrzenia w daleką przyszłość. Reformy gospodarcze z rabunkową wyprzedażą majątków firm nie były dobre. Gospodarka socjalistyczna niekiedy nie miała nic wspólnego z logiką, ale w kapitalizmie sprzedawanie majątku przedsiębiorstw poniżej ich wartości też nie było logiczne. Wydaje się, że mając taką przewagę jak „Solidarność”, można było wynegocjować z komunistami lepsze warunki zmiany. Szkoda, że przynajmniej na jakiś czas nie odsunięto ich zupełnie od władzy. Ale dziś wiemy, jak służba bezpieczeństwa działała wokół Okrągłego Stołu, przy negocjacjach w Magdalence. Strona solidarnościowa była przesiąknięta agenturą, a partia wiedziała, co zamierzają mówić przy stole jej przedstawiciele. Pozycja negocjacyjna była bardzo nierówna. Czy inny scenariusz powiódłby się? Nie wiem. Może komuniści zdecydowaliby się na rozwiązanie siłowe, aby tylko utrzymać się przy władzy? Być może niedosyt po 30 latach wynika stąd, że my Polacy zbyt wiele od siebie wymagamy? Tymczasem zmiana jest gigantyczna. Wskoczyliśmy na poziom, o jakim kiedyś niewielu marzyło. 

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

10

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019





nauka

Ks. prof. Michał Heller w otoczeniu prof. Tadeusza Markowskiego i prof. Jarosława Sępa.

Ks. prof.

Michał Heller – światowej sławy kosmolog doktorem honoris causa Politechniki Rzeszowskiej Ks. prof. Michał Heller, kosmolog, fizyk, filozof i teolog, laureat Nagrody Templetona i jeden z najwybitniejszych uczonych naszych czasów, został 14. w historii Politechniki Rzeszowskiej doktorem honoris causa. – Nie będę się silił na słowa wdzięczności, bo wszystkie są za małe, ale będę się starał jeszcze więcej robić na rzecz politechniki – mówił ks. prof. Heller, odbierając zaszczytny tytuł i potwierdzając, że zachwyca nie tylko umysłem, ale i poczuciem humoru. W uroczystości wzięli udział podkarpaccy posłowie oraz samorządowcy, rektorzy uczelni, ludzie nauki, przedstawiciele Kościoła oraz biznesu. I jest coś olśniewającego w tej postaci, która przeszła „Od Syberii do Pałacu Buckingham”, a z równą swobodą oraz skromnością odnajduje się na światowych salonach, jak i w swojskiej parafii w Ropczycach, gdzie przed laty ksiądz profesor był wikarym.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

14

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

S

enat Politechniki Rzeszowskiej przyjął uchwałę o nadaniu tytułu doktora honoris causa PRz ks. prof. Michałowi Hellerowi 22 listopada 2018 roku na wniosek Rady Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa. Uzasadnienie przygotował prof. Jarosław Sęp, dziekan wydziału, natomiast laudację wygłosił prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej. Ten ostatni miał przyjemność wręczyć pierwszy tytuł doktora honoris causa Politechniki Rzeszowskiej, jaki w 2002 roku otrzymał prof. Kazimierz Oczoś i wręczył najprawdopodobniej już po raz ostatni ten zaszczytny tytuł w formule, jaką znamy. Po reformie szkolnictwa wyższego zmieni się sposób przyznawania tytułów doktora honoris causa. Rektor rzeszowskiej uczelni podkreślił, iż honorowe wyróżnienie jest wyrazem najwyższego uznania dla wkładu księdza profesora w rozwój i popularyzację nauki na świecie oraz skuteczne budowanie pomostów między nauką i religią. Za to też w 2008 roku jako pierwszy i jedyny Polak otrzymał prestiżową Nagrodę Templetona w wysokości ok. 1,6 miliona dolarów, nazywaną „teologicznym Noblem”, którą w całości przeznaczył na założenie i rozwój Centrum Kopernika w Krakowie. – Imponujący dorobek naukowy ks. prof. Michała Hellera obejmuje ponad 1100 publikacji, blisko 70 książek i monografii z kosmologii, fizyki, filozofii, matematyki oraz z obszaru nauki i religii, a także setki artykułów naukowych oraz publicystycznych. Wybitny uczony, autorytet moralny, mistrz – wyliczał prof. Markowski. – Tyle pięknych słów, tyle pochwał, ale może nie przewróci mi się w głowie, bo już mam na to sposób. Jutro znajdę sobie bardzo trudne zadanie matematyczne i od razu spokornieję – żartował wyraźnie wzruszony ks. prof. Heller.


W

ybitnemu uczonemu w imieniu marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego gratulował poseł Andrzej Szlachta, słowa uznania przesłał też premier RP Mateusz Morawiecki oraz wielu rektorów i naukowców z Polski. – Ten tytuł doktora honoris causa to zaszczyt dla obu stron – mówił ks. arcybiskup Stanisław Budzik, metropolita lubelski. – Z ks. prof. Michałem Hellerem znam się od 48 lat. Za nami wspólne lata spędzone na uczelniach w Tarnowie, Lublinie, Krakowie i muszę powiedzieć, że to spotkanie było jednym z najważniejszych w moim życiu. Szkoda tylko, że na uroczystości nadania tytułu doktora honoris causa ks. prof. Hellerowi nie było żadnego przedstawiciela biskupa diecezji rzeszowskiej, tym bardziej że ks. Ks. prof. Micha Heller i prof. Tadeusz Markowski. profesor często bywa w Rzeszowie, nie zapomina o Ropczycach, a mieszka w Tarnowie, gdzie wygłasza nawet kazania, które gromadzą tłumy wiernych. ama historia życia oraz rodziny ks. prof. Hellera jest niezwykła – niczym scenariusz na bardzo dobry film. Urodził się 83 lata temu w Tarnowie. Jego matka pochodziła z polskiej rodziny z Kresów, a ojciec był utalentowanym inżynierem, absolwentem Politechniki Wiedeńskiej oraz Lwowskiej, współpracownikiem premiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, zatrudnionym w Fabryce Związków Azotowych w Mościcach k. Tarnowa. W 1940 roku Sowieci wywieźli rodzinę Hellerów na Sybir. Najpierw był obóz w Jakucji, potem w Ałdanie i Urbachu. W 1946 roku Hellerom udało się wrócić do Mościc, gdzie przyszły kosmolog ukończył szkołę podstawową i średnią. Po maturze wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, zaś po studiach jako wikary trafił na parafię do Ropczyc. Na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim obronił tytuł doktora i doktora habilitowanego, a od przeszło 30 lat jest profesorem zwyczajnym. Pozycja naukowa księdza profesora jest wyjątkowa. Należy do czołówki światowej klasy naukowców i współpracuje z najwybitniejszymi przedstawicielami nauki na całym świecie. Ks. prof. Heller pytany, czy religii jest potrzebna nauka i vice versa, odpowiada: „To są dwie różne sfery działalności i źle jest, gdy się je miesza. Gdy w nauce używa się argumentów religijnych jako naukowych, które mają decydować o słuszności lub nieprawdziwości jakiejś teorii naukowej, to jest to błąd metodologiczny, który prowadzi do rozmaitych konfliktów i niepotrzebnych zadrażnień. Niekiedy ludzie mnie pytają, jak naukowo można udowodnić istnienie Trójcy Świętej. Oczywiście, nie można, dlatego, że nauka i wiara to dwie różne sfery poznania i doświadczenia, ale one spotykają się w człowieku, który może być i uczonym, i człowiekiem religijnym. Wtedy w psychice człowieka musi nastąpić pewne zharmonizowanie tych dwóch dziedzin i ono się dokonuje w pierwszym etapie przez zrozumienie ich odrębności. Natomiast w drugim etapie następuje pewne zharmonizowanie, dostrzega się, że one obydwie są potrzebne i wzajemnie się dopełniają. Religia jest potrzebna może nie tyle nauce, co człowiekowi zajmującemu się nauką, bo religia daje poczucie sensu. Wiem, po co świat istnieje, skąd się wziął i do czego zmierza. Bez religii nawet nauka byłaby czymś bezsensownym, jakąś ślepą grą z przyrodą, która nie wiadomo dlaczego jest taka, a nie inna. Tymczasem przyroda jest zrozumiała, jest czymś, co da się badać, w czym jest zaklęta jakaś myśl. I nauka tę myśl rozszyfrowuje”. nie da się nie zauważyć, że wykład z okazji przyznania księdzu profesorowi tytułu doktora honoris causa był jednym z najciekawszych, jakie można było usłyszeć w ostatnich latach w murach Politechniki Rzeszowskiej. „Nauka w wielkim stylu” nawiązywała do jednego z największych odkryć XX wieku, że wszechświat się rozszerza, a wszystkie galaktyki uciekają od siebie z ciągle rosnącymi prędkościami. Odkrycie to stworzyło współczesną kosmologię – naukę o wszechświecie. Perypetie historyczne związane z tamtym odkryciem stały się okazją do postawienia przez prof. Hellera pytania o styl i motywację uprawiania nauki. – Techniczne gadżety opanowały nasze życie społeczne tak dalece, że nie jesteśmy już w stanie zapanować nad ich niepożądanymi skutkami. Zafascynowanie tym postępem przysłania nam cel uprawiania nauki – rozumienie świata ( i nas samych w świecie) oraz zbliżania się do prawdy. W tym „naukowym biznesie” tkwi gdzieś pracownik naukowy – mówił prof. Heller – ze swoją pracą, ambicjami, potrzebami życiowymi. Ambicje są dobrą rzeczą. Dostarczają motywacji do pracy i energii do pokonywania oporów bezwładności. Ale trzeba je trzymać w ryzach, bo łatwo stają się siłą niszczycielską. A obecne systemy ocen wręcz nakłaniają do tego, by przypisywać sobie więcej niż się osiągnęło. Ksiądz prof. Michał Heller, odbierając tytuł doktora honoris causa, w rzeszowskiej uczelni czuł się wyjątkowo dobrze – za sprawą latania. Jak przypomniał prof. Tadeusz Markowski, ksiądz profesor uwielbia latać samolotami, zna prawie wszystkie lotniska na świecie i „rozbił” kilka samolotów – na szczęście tylko w symulatorze lotu. Politechnika zaś do niedawna była jedyną w Polsce uczelnią kształcącą pilotów lotnictwa cywilnego. 

S

I

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Nowe Technologie Firma DKK Development z Inkubatora Technologicznego w Jasionce stworzyła komunikator TIM, by niepełnosprawni z problemami mowy i niedowładami mogli samodzielnie porozumiewać się z otoczeniem. Teraz specjalną wersję TIM-a, służącą poprawie bezpieczeństwa takich osób, chce wdrożyć pięć europejskich krajów. Lada moment ruszy też drugi projekt z udziałem DKK Development – system teleopieki dla osób starszych i samotnych. Jego elementem są opaski na rękę, dzięki którym w każdej chwili można wezwać na pomoc kogoś bliskiego lub pogotowie.

Od lewej: Marcin Kubasik i Łukasz Działo.

Komunikator firmy z Aeropolis odmienia życie niepełnosprawnych

N

owe technologie otwierają przed osobami niepełnosprawnymi świat. 22-letnia Marysia z Krosna, niemówiąca, z niedowładem rąk i nóg, jeszcze do niedawna skazana była na domyślność terapeutów, którzy cierpliwie musieli wertować książkę z obrazkami, aby trafić na ten, przy którym dziewczyna mrugnie potwierdzająco oczami. Teraz Marysia nie potrzebuje niczyjej pomocy, by wybrać na tablecie komunikat i samodzielnie powiedzieć o swoich pragnieniach albo po prostu zainicjować rozmowę. – Dzięki temu Marysia otworzyła się na świat. Stała się bardziej śmiała. Sama szuka kontaktu z ludźmi. Obsługuje aplikację wzrokiem i nie potrzebuje już pośrednika w tej komunikacji – przyznają terapeuci. Wszystko dzięki aplikacji TIM (Things I Mean), którą stworzyła firma DKK Development, od 2017 roku działająca w Inkubatorze Technologicznym AEROPOLIS w Jasionce. Firmę pięć lat temu założyli: Jacek Krzysztofiński, Marcin Kubasik i Łukasz Działo. Dość szybko postanowili skupić się na aplikacjach medycznych i systemach wspomagających osoby niepełnosprawne, chore, starsze i samotne. TIM umożliwia niepełnosprawnym układanie z pomocą symboli i obrazów pojedynczych wyrażeń, zwrotów, a także całych zdań. Aplikację na tablecie lub komputerze można obsługiwać joystickiem albo wzrokiem. Z komunikatora korzystają osoby z różnym stopniem niepełnosprawności intelektualnej i ruchowej; autyści, osoby z zespołem Downa, także osoby po udarze. Z pomocą aplikacji TIM tworzy się książkę komunikacyjną dostosowaną do ich możliwości i potrzeb. Powstaje ona na bazie gotowych symboli, ale można też tworzyć własne. Z aplikacji TIM korzystają już niepełnosprawni w całej Polsce. Chociaż firma nie ma funduszy na kampanię reklamową, sprzedaż tabletów z TIM-em systematycznie rośnie, mimo alternatywnych aplikacji na rynku. Nabywcy chwalą aplikację za jej dobre dopasowanie do potrzeb niepełnosprawnych. – Nauczenie chorego korzystania z komunikatora wymaga zaangażowania terapeutów lub rodziców, ale efekty warte są tego wysiłku. Niepełnosprawny zyskuje narzędzie, dzięki któremu nie musi czekać, aż otoczenie odgadnie, o co mu chodzi, ale może wskazać to samodzielnie. Zyskuje w tym względzie niezależność, większe poczucie własnej godności, a często także lepsze relacje z bliskim, którym więcej może powiedzieć – mówi Łukasz Działo. – Aplikację stale udoskonalamy. Wciąż konsultujemy z terapeutami i chorymi, co należy poprawić lub dodać. Spotykamy się z nimi w ośrodkach w całym kraju. Organizujemy także bezpłatne konferencje dla logopedów i opiekunów pod nazwą Innowacyjne Strategie AAC, by pokazać, jak rozwiązania branży IT mogą ułatwić komunikację z niepełnosprawnymi. Najbliższa odbędzie się w listopadzie. łaśnie na jednej z takich konferencji poznali Annę Kwiatkowską z Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną (PSONI). Za jej sprawą stali się uczestnikami międzynarodowego projektu Be.Safe. Chodzi w nim o umożliwienie niepełnosprawnym złożenia zawiadomienia o przestępstwie, do którego doszło np. w Internecie. – Przygotowujemy wersję TIM Be Safe, zawierającą prawie 600 symboli, które pomogą w komunikacji między świadkiem a policjantem. TIM będzie udostępniony w kilku wersjach językowych, w 5 krajach – w Polsce, Czechach, Portugalii, Macedonii i Francji – zdradzają właściciele DKK Development. Firma cały czas wykonuje także produkty dla innych firm. Od roku wspólnie z biznesowymi partnerami rozwija kompleksowy system teleopieki. Program pilotażowy już działa. Zostało nim objętych 120 starszych, samotnych osób. Są one włączone do systemu i monitorowane przez całą dobę. Osoba objęta teleopieką nosi na ręce opaskę, która umożliwia jej wezwanie pomocy nawet wtedy, gdy nie jest w stanie sięgnąć do telefonu – upadnie, nie będzie mogła się przemieścić. W takiej sytuacji może wezwać pogotowie, ale też, jeśli woli – kogoś z rodziny. Poprzez opaskę monitorowane jest ciśnienie, tętno, można też sprawdzić, gdzie znajduje się jej posiadacz. Usługa jeszcze na wakacjach ma wejść do sprzedaży. Będzie można z niej korzystać w ramach umowy abonamentowej. 

W

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak



Tradycja

Barbara Tutka i prof. Piotr Tutka.

Europejskie makatki kuchenne w Rudniku nad Sanem Kicz czy sztuka? Ciśnie się pytanie i… nie ma wątpliwości, że to warta obejrzenia sztuka codzienna, którą coraz trudniej odgrzebać w pamięci, a która w życiu naszych babek i prababek zajmowała poczesne miejsce, nie tylko na kuchennych ścianach. Wystawę, na którą składają się makatki z całej Europy z kolekcji Elżbiety i Piotra Branekovych oraz przedwojenne akcesoria łazienkowe i kuchenne, można oglądać do 25 sierpnia w Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem.

To już trzecia ekspozycja w ostatnich dwóch latach zorganizowana przez rodzeństwo, Barbarę i Piotra Tutków, którzy chcąc uczcić pamięć swojej tragicznie zmarłej matki, Stanisławy Tutki – wieloletniej nauczycielki w Rudniku nad Sanem, dwa lata temu założyli Fundację „Ocalić od zapomnienia”. Ta bardzo skutecznie rozwija swoją działalność kulturalną, patriotyczną i historyczną oraz gromadzi zbiory sztuki dawnej. Prof. Piotr Tutka to ekspert w dziedzinie farmakologii klinicznej oraz endokrynolog. Jego siostra Barbara od lat jest cenionym dermatologiem w Rudniku nad Sanem i w okolicznych miejscowościach. Jednak nie z medycyną, ale z działalnością „Ocalić od zapomnienia” są w ostatnim czasie kojarzeni najczęściej. Prawie dwa lata temu zadebiutowali wystawą „Gorsety haftem malowane”, która prezentowana była także w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim. W ubiegłym roku, w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, zabrali rudniczan w sentymentalną podróż prezentując fotografie przedwojennych mieszkańców miasteczka – „Rudniczan portret własny 1900–1939”. I, nie zwalniając tempa, w maju 2019 roku otworzyli kolejną wystawę: „Europejskie makatki kuchenne – kicz czy sztuka”. – Zdecydował szczęśliwy przypadek – mówi Barbara Tutka. – Wyszukiwałam przedwojenne wyroby wikliniarskie i koszykarskie, a w prezencie otrzymałam starą, świetnie zachowaną makatkę. Ta stała się pretekstem, by zgromadzić eksponaty, nawiązujące do naszej tradycji i przeszłości, a które dzisiaj są całkowicie zapomniane. Z pomocą przyszła znakomita polska etnografka, Elżbieta Piskorz-Branekova, która pomogła w przygotowaniu ekspozycji i udostępniła większość eksponatów. Co ciekawe, swojskie makatki przywędrowały do wielu państw europejskich, także do Polski, z Niemiec i Holandii, gdzie powszechnie używane były już w XIX wieku. Początkowo wieszane na ścianach w domach mieszczańskich, z czasem pojawiły się w robotniczych rodzinach, a na końcu także w chłopskich. Największa ich popularność przypadła na okres od lat 20. do 50. XX wieku. – Miały na to wpływ dwa czynniki – tłumaczy Elżbieta Piskorz-Branekova. – Nie były zbyt kosztowne i stosunkowo łatwe w wykonaniu. Makatkowe motywy były też materialnym odzwierciedleniem powszechnie znanej i popularnej, nie tylko w Niemczech, dewizy tzw. trzech K (Kinder, Küche, Kirche – dzieci, kościół, kuchnia). Credo to określało tradycyjną rolę kobiety w XIX-wiecznym społeczeństwie i rodzinie, a makatki (o tematyce świeckiej i religijnej) spełniały rolę schematycznego, obrazkowego vademecum. Jak dodaje etnografka, inspiracją do ich powstania była ceramika z białym tłem i charakterystyczną, kobaltową dekoracją. Od XVII wieku produkowano ją w mieście Delft w zachodniej Holandii. Malowano na niej holenderskie wiatraki, łodzie żaglowe, ludzi w strojach ludowych, pejzaże oraz ornamenty kwiatowo-roślinne. – W Rudniku prezentujemy 45 makatek z Polski, Słowacji, Węgier, Bułgarii, Holandii i Niemiec, ale zbiór uzupełniają także przedwojenne naczynia kuchenne i akcesoria łazienkowe, które udało się zgromadzić dzięki Ewie Kopyto z Rudnika nad Sanem – dodaje Barbara Tutka. – Okazuje się, że fundacja w takiej niewielkiej społeczności, jaką jest Rudnik, nieprawdopodobnie jednoczy mieszkańców. Coraz częściej i coraz więcej osób chce nam pomagać w naszej działalności, a co najważniejsze, coraz częściej otrzymuję różnego rodzaju pamiątki, które w przyszłości wykorzystamy na kolejne wystawy. I już wiadomo, że na początku 2020 roku uda się przypomnieć losy kilkudziesięciu żydowskich rodzin, które przed wojną żyły w Rudniku nad Sanem. Będzie wiele unikatowych fotografii oraz cennych, cudem ocalałych mebli. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



Wydarzenie

Od lewej: Beata Kuman i Basia Olearka.

Moda wkroczyła do Galerii Dąmbskich

Pokaz Basi Olearki w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie Takiego szturmu gości, jak w czerwcową noc w ramach Europejskiego Stadionu Kultury, Muzeum Okręgowe w Rzeszowie nie przeżyło nawet dwa lata temu, gdy na ścianach zawisły obrazy Jacka Malczewskiego. W zabytkowych wnętrzach muzeum udało się połączyć sztukę wysoką z kulturą masową, a flirt okazał się wyjątkowo urodziwy. Z wykorzystaniem kobiecych akcesoriów z XIX i XX wieku, w otoczeniu pięknego malarstwa i rzeźb modelki zaprezentowały kolekcję „East” rzeszowskiej projektantki Basi Olearki.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

D

opełnieniem samego pokazu są trzy wystawy, które do połowy września można oglądać w Muzeum Okręgowym – „Modna w swoim czasie”, czyli zabytkowa kolekcja kobiecej garderoby wraz z akcesoriami, połączona z wystawą zdjęć szklanych negatywów Edwarda Janusza, prezentujących dawną modę rzeszowianek, ze zbiorów Muzeum Okręgowego w Rzeszowie. „Yesterday” – zbiór fotografii Pawła Olearki, na który składają się autentyczne negatywy pochodzące z 1905 roku z Paryża i przedstawiające piękną, młodą kobietę w różnych ubraniach i miejscach stolicy Francji oraz nowoczesne zdjęcia modowe autorstwa rzeszowskiego fotografa, ale utrzymane w stylistyce archiwalnych fotografii paryskich oraz „Dwudziestolecie w portrecie” – ekspozycja malarstwa polskiego. Przenikanie się Wschodu i Zachodu na Podkarpaciu jest czymś oczywistym, a w kulturze od zawsze przynosi znakomite efekty. Przenikanie się muzyki i literatury, malarstwa i mody trwa w najlepsze, na szczęście. Zabytkowa kolekcja kobiecej gardero-


by i akcesoriów z XIX i XX wieku w rzeszowskim Muzeum Okręgowym w Rzeszowie zachwyca od dawna. Piękne i unikatowe nakrycia głowy, torebki, wachlarze, buty, sukienki, parasolki, rękawiczki i inne kobiece akcesoria pochodzą z Francji, Niemiec, Anglii, Holandii, Włoch oraz Stanów Zjednoczonych i Japonii. Dzięki współpracy Beaty Kuman z rzeszowskiego muzeum, która jest kuratorem kolekcji, oraz Basi Olearki, wiele z tych pięknych przedmiotów można było zobaczyć na modelkach w trakcie pokazu „East” i… wyglądały przepięknie. Do tego zmysłowe rękawiczki na dłoniach modelek, które pozwalały bezpiecznie eksponować torebki, a jednocześnie świetnie uzupełniały kolekcję – bardzo zmysłowo łącząc przeszłość z teraźniejszością. iejsce i tematyka Wschodu Kultury, czyli najważniejszej imprezy kulturalnej, jaka od kilku lat odbywa się w trzech największych miastach wschodniej Polski, zdominowały kolekcję „East” Basi Olearki. Krzesła dla prawie 500 gości ustawione zostały tylko z jednej strony korytarzy, dzięki czemu patrząc na modę nie sposób było nie zauważyć pięknego malarstwa na ścianach oraz rzeźb. Sam wybieg, nieprawdopodobnie długi – dwa piętra muzealnych korytarzy oraz refektarz - maksymalnie wyeksponował dzieła sztuki, moda zaś pięknie z nimi korespondowała. Ciepła, letnia noc pozwoliła wykorzystać też muzealny dziedziniec, gdzie po pokazie odbył się mapping, a dla gości zaśpiewała Basia Kąkol. W murach z ponad 300-letnią historią obrazy i dźwięki słucha się i ogląda, jak nigdzie indziej. Sama kolekcja, bardzo kobieca i elegancka, chyba nigdy nie była jeszcze tak spójna. To już 10. pokaz mody rzeszowskiej projektantki, najbardziej udany i dojrzały. Basi Olearce udaje się zachować charakterystyczne dla siebie cięcia, a jednocześnie projekty nabrały szlachetnej płynności. Stroje nie tylko pięknie wyglądają, świetnie też „pracują” na sylwetkach. Jak zawsze, u rzeszowskiej projektantki wiele było czerni, ale ożywionej frędzlami, brokatami i przezroczystościami oraz koronkami. Sporo bieli, pojawił się też błękit. Dominowały sukienki, obecne były kombinezony, tym razem z krótkimi spodenkami, a w kolekcji panów pojawiły się garnitury z krótkimi spodniami. Zwracały uwagę piękne tkaniny: jedwabie, muśliny i koronki. „East” to ultrakobieca kolekcja, z którą wspaniale korespondowały muzealne akcesoria oraz subtelne fryzury i makijaże, a same modelki wglądały jak wycięte z międzywojennych obrazów. Uwagę zwracał drewniany plecak dla panów z kolekcji utalentowanego rzeszowianina, Krzysztofa Palucha, którego drewniane torebki przypominają dzieła sztuki. Dla Basi Olearki i jej męża, Pawła Olearki, to już drugi w ostatnim czasie projekt, po „The Power of Art”, w którym łączą swoje artystyczne fascynacje. – „Fashion East” powstał dzięki ogromnemu wsparciu Muzeum Okręgowego w Rzeszowie oraz Estrady Rzeszowskiej – mówi rzeszowska projektantka i nie ukrywa, że dobrze się jej pracuje w rodzinnym duecie, ale przed wszystkim cieszy ją efekt końcowy, w którym moda staje się pretekstem i częścią większego wydarzenia artystycznego, które integruje rzeszowskie środowisko. Nadaje też nowe życie takim miejscom, jak Muzeum Okręgowe w Rzeszowie, a sam trend łączenia mody ze sztuką jest bardzo popularny i od dawna lansowany na świecie. Dzięki temu osoby, które do pięknej, historycznej budowli w centrum miasta nigdy by nie wstąpiły, odwiedzając jej wnętrza przy okazji pokazu mody zechcą tutaj wracać w przyszłości. Zwłaszcza, że jest po co! 

M


Historia medycyny

Prof. Andrzej Urbanik.

Muzeum radiologii w Rzeszowie

Kolekcja kilkuset przyrządów i aparatów rentgenowskich od 1939 r. do lat 90. XX w. przechowywana jest w magazynach Uniwersytetu Rzeszowskiego. Gromadzony przez 20 lat zbiór jest jednym z największych w Europie.

P

rof. Andrzej Urbanik, szef Katedry Radiologii Collegium Medicum UJ oraz wykładowca Wydziału Medycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego, pierwszy zabytkowy aparat rentgenowski pozyskał w 1998 r. od podkrakowskiego radiologa, który używał tego sprzętu nieprzerwanie od chwili zakupu w 1939 r. Kolejny egzemplarz odnalazł w Zawichoście. Aparat ze Szczawnicy był tylko trochę młodszy – z datą produkcji 1940. W ciągu dwóch dziesięcioleci profesor zgromadził ponad 300 egzemplarzy przyrządów i aparatów rentgenowskich oraz trzy nieczynne tomografy komputerowe z lat 90. XX stulecia. To kolekcja unikalna. – Zdobycie w tej chwili takiego zbioru jest praktycznie niemożliwe, ponieważ stara aparatura została zutylizowana w czasie wstępowania Polski do UE – mówi prof. Andrzej Urbanik, dodając, że większość eksponatów zalega magazyny Uniwersytetu Rzeszowskiego. Wystawiane są tylko nieliczne, jak najstarsze aparaty RTG oraz stojący w hallu głównym tomograf Toshiba (1990 r.). Do tej kolekcji dodać należy zestaw szaf z XIX w. z krakowskiej apteki „Pod złotą głową”, założonej w 1484 r. i mieszczącej się przez stulecia w kamienicy przy Rynku Głównym nr 13. Do wyposażenia aptecznego należała kolekcja słojów szklanych i drewnianych (te drugie stanowią wielką rzadkość). istoria medycyny jest na wydziale jednym z przedmiotów obowiązkowych. Można wykładać go według podręcznika. Nieporównanie lepiej posługiwać się zabytkami. Skromna muzealna ekspozycja w gmachu G4 Wydziału Medycznego prezentuje historię radiologii – także na Podkarpaciu. Pochodziły stąd znaczące osobistości nauki polskiej i światowej, jak np. urodzony w Rymanowie Izaak Rabi – fizyk, odkrywca właściwości magnetycznych jąder atomów, laureat Nagrody Nobla, czy nominowany do tej nagrody Karol Olszewski z Broniszowa (niedaleko Dębicy), który wykonał pierwszą serię zdjęć rentgenowskich w latach 1896–98. – Osią przewodnią stałaby się ekspozycja multimedialna pokazująca na ekranie podróż w głąb ciała ludzkiego z użyciem technik radiologicznych – wyjaśnia prof. Andrzej Urbanik. I dodaje: – Już teraz eksponujemy liczne współczesne zastosowania radiologii. Np. przy konserwacji zabytków. Aparat RTG odsłania warstwy przemalowań, pokazuje, jaki był pierwotny zamysł artysty. Fascynujące jest pokazanie na portretach schorzeń, na które cierpieli ludzie w dawnych epokach. Na portrecie Hendrickje – modelka i partnerka Rembrandta przedstawiona została jako biblijna Betsabe czytająca list od króla Dawida. Na odsłoniętej piersi modelki widoczny jest guz, a także pakiet węzłów chłonnych w dole pachowym. Współcześni badacze spierają się, czy był to rak piersi, czy gruźliczak. Radiologia pozwala na zbadanie struktury znalezisk archeologicznych. Przy pomocy tomografu komputerowego zbadaliśmy słynną „podkarpacką” grecką amforę, popielnice z resztkami kości czy dawne instrumenty muzyczne. Zdjęcia rentgenowskie kwiatów czy muszli pomagają w badaniach biologicznych. Do pokazania najważniejszych elementów kolekcji, a także do stworzenia stanowisk multimedialnych, potrzebna jest hala o powierzchni około 1200 metrów kwadratowych. Może takie miejsce znajdzie się w nowo powstałym Muzeum Uniwersytetu Rzeszowskiego? A może przy planowanym Szpitalu Klinicznym w Świlczy albo przy Centrum Nauki „Łukasiewicz” w Jasionce? W każdym razie multimedialne centrum pokazujące człowieka i jego działalność w świetle promieni rentgenowskich byłoby unikalne nie tylko w skali kraju, ale także Europy. 

H

Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak



Milioner,

który dla Puszczy Karpackiej porzucił biznes Z Antonim Kostką, doktorem geologii, biznesmenem i koordynatorem działań Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak Aneta Gieroń: Jeszcze trzy lata temu, w 2016 roku, był Pan współwłaścicielem dużego, dochodowego biznesu i nagle stwierdził, że rzuca wszystko i jedzie w Karpaty? Ekstrawagancka decyzja jak na kogoś, kto ma doktorat z geologii i w przeszłości pracował w Polskiej Akademii Nauk. Antoni Kostka: Już od kilku lat planowałem wycofanie się z biznesu, ale nie bardzo miałem pomysł, co chciałbym robić dalej. Tym bardziej, że Quadrum Foods bardzo dobrze prosperowała i nadal ma się dobrze. Co to za branża? Firma jest eksporterem polskich owoców i warzyw w formie przetworzonej. Zajmowaliśmy się skupem, produkcją i eksportem. W 2016 roku mieliśmy około 250 mln zł obrotu. Ile zatrudnionych osób? Kilkadziesiąt. Krótko mówiąc, był Pan człowiekiem sukcesu, który prowadził wygodne życie w Krakowie. ożna tak powiedzieć (śmiech). Wszystko się zmieniło 30 listopada 2016 roku, kiedy to po 14 godzinach spędzonych u notariusza i po długich negocjacjach sprzedałem swoje udziały w firmie wspólnikowi. Długo w niej Pan działał? Firma powstała w 2003 roku, ale już wcześniej miałem biznesowe doświadczenia. Na początku lat 90. XX wieku sprzedawałem banany z ciężarówki – młodzieńcze początki.

M 24

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

Doktor geologii sprzedający na targu?! Doktorat z geologii obroniłem już wcześniej. W zawodzie pracowałem tylko pięć lat, od 1986 do 1991 roku. I nadszedł 1989 rok, kiedy rodziła się III RP, a w Polsce wolny rynek, i postanowił Pan wziąć przyszłość w swoje ręce, jak zachęcał wówczas Leszek Balcerowicz? oś w tym rodzaju (śmiech). Byłem młodym naukowcem, rodziły mi się dzieci, mieszkałem w jednym pokoju w mieszkaniu z teściami i jak większość Polaków marzyłem o lepszym życiu. W 1989 roku na pół roku wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, gdzie zarobiłem kilka tysięcy dolarów i tak to się zaczęło. W Ameryce zastały mnie też pierwsze, częściowo wolne wybory 4 czerwca i do dziś pamiętam, jak stałem w kolejce na Manhattanie do polskiego konsulatu, ale głos oddałem. Wspaniały czas, entuzjazm i radość. Ale… wróciłem do kraju i nagle okazało się, że za 100 dolarów już nie da się żyć w Polsce przez kilka miesięcy, jak to było przed 1989 rokiem. Stany Zjednoczone odmieniły Pana? Tam ukształtowałem się biznesowo na całe życie. Pamiętam, jak poszedłem do agencji zatrudnienia, gdzie dostałem pracę kelnera, potem śmieciarza, aż w końcu właściciel agencji pośrednictwa pracy powiedział do mnie: „jesteś bystry, znasz angielski, sam mógłbyś szukać zajęcia dla innych”. I nagle z dnia na dzień zacząłem zarabiać w Nowym Jorku więcej niż inni,

C


którzy mieszkali tam od lat. To mnie nauczyło, że zawsze trzeba umieć czytać i wykorzystywać informacje płynące z rynku. Ameryka pokazał mi, że najważniejsza jest aktywność, umiejętność szukania własnej drogi. Była pokusa, by zostać w Stanach Zjednoczonych na stałe? Tak, ale szybko uświadomiłem sobie, że lepiej będę mógł się realizować w wolnej Polsce. Dotarło to do mnie w Waszyngtonie, gdzie pojechałem na Światowy Kongres Geologiczny i zobaczyłem, jak dużo mnie dzieli od ludzi, którzy dostęp do cywilizowanego świata mieli od dawna. Obawiałem się też, jak dzieci zaaklimatyzują się w Ameryce. Po powrocie do Polski biznes nie dawał już Panu spokoju? Dokończyłem jeszcze i obroniłem doktorat z geologii w PAN, ale już pojawiały się pomysły, jak pomnożyć posiadany kapitał. To było 5 tysięcy dolarów przywiezione ze Stanów Zjednoczonych? Tak, ale bałem się bardzo, że wszystko mogę stracić. Z kolegami kupiliśmy kontener bananów w Holandii. Z czasem były kolejny kontenery, kolejne owoce, i tak to się rozkręcało. Przełomowym momentem było, gdy holenderski dostawca wysłał nam naraz 4 kontenery, a w kolejnych miesiącach zaczęliśmy kupować też owoce z Turcji i Grecji. Parę lat później mieliśmy już kilkaset milionów złotych rocznego obrotu i zatrudnialiśmy kilkadziesiąt osób. Dużo zarabialiśmy, ale i coraz częściej pojawiały się straty. W tamtym czasie skontaktował się ze mną kolega, geolog z Warszawy, który zaproponował mi bardzo ciekawą pracę w Libii. I w 1994 roku wyjechałem na rok z Polski. Co Pan robił na pustyni?

B

yłem kierownikiem w polskiej firmie, która zajmowała się badaniami geologicznymi – robiła odwierty wody. Bardzo szybko okazało się też, że brakuje nam części zamiennych, więc jakoś trzeba było sobie radzić. W naszej bazie pod Trypolisem uruchomiliśmy wytwórnię bimbru, który był najlepszy w całej Trypolitanii, i z Gruzinami, Ormianami, Bośniakami oraz innymi wydobywającymi ropę na pustyni, którzy pracowali na radzieckim sprzęcie, wymienialiśmy polski bimber na części zamienne. Większość z nich siedziała tam w opuszczonych bazach, obłożona sprzętem, i nawet nie bardzo wiedziała, do jakiego kraju mają wrócić. Ale najsmutniejszy obraz, jaki tam zobaczyłem, to była jugosłowiańska baza w 1994 roku, przedzielona murem na pół, podzielona między skłóconych Bośniaków i Serbów. Na pustkowiu, w środku pustyni.

Dlaczego po roku wrócił Pan do Polski? Miałem dość śmiałe wizje zreformowania polskiej firmy, ale szybko dostrzegłem, że interesy na styku polityka – biznes są niebezpieczne i lepiej się tym nie zajmować. Z bliska zobaczyłem patologie upadającego, ale wciąż świetnie radzącego sobie starego systemu. Dyrektor pewnej państwowej centrali handlowej, kompletnie pijany, z rozbrajającą szczerością przyznał w czasie jednej z rozmów, że najlepiej żyje się z likwidacji państwowych przedsiębiorstw. Przeraziły mnie powiązania polityczno-dyplomatyczno-mafijne z dużymi pie-

Antoni Kostka. niędzmi w tle. Pozostał jednak zachwyt nieopisanym pięknem przyrody pustyni. I znów wciągnął Pana biznes w Polsce? Tak, po roku założyłem nową firmę, i kiedy znów zaczęła dobrze prosperować, dawni wspólnicy szybko mnie odszukali i zaproponowali współpracę. To trwało do 2003 roku, kiedy naszą owocową firmę odkupił amerykański koncern Del Monte. Dość dobrze zarobiliśmy, a ja zdecydowałem się na budowę kolejnego biznesu, tym razem opartego głównie na eksporcie polskich produktów. Pomógł posiadany kapitał? To nie pieniądze pozwalają rozwinąć kolejny biznes, najważniejsze jest know how. Z moim doświadczeniem, kontaktami nawiązanymi od czasu studiów i bez pieniędzy rozwinąłbym dochodowy biznes. Tak powstało Quadrum Foods, z którym byłem związany do 2016 roku. Świetny czas, dający też dużą satysfakcję finansową. Po kilkunastu latach w Quadrum Foods znudził Pana sukces i pieniądze? 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

25


Ludzie biznesu Raczej z coraz większą siłą wracało marzenie, by zająć się czymś innym niż biznes. Uczciwie mówiąc, już od dawna nie bawiło mnie zarabianie pieniędzy, bo one i tak zawsze były tylko środkiem do celu. W ciągu kilkunastu lat w tej firmie bardzo dużo jeździłem po świecie, poznałem wiele naprawdę świetnych i inspirujących osób, co dawało ogromną satysfakcję, ale w końcu uznałem, że będę robił coś bardziej pożytecznego. Jestem zwolennikiem protestanckiego podejścia do życia – odpowiedzialności za los własny i społeczeństwa, w którym żyję. Ale skąd pomysł, by zająć się ochroną przyrody, Puszczą Karpacką i w końcu Fundacją Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu? Od zawsze bliskie były mi góry i lasy. Wychowałem się Puszczykowie pod Poznaniem, wśród jezior i lasów w Wielkopolskim Parku Naukowym. Tam też mieszkał Arkady Fiedler – podróżnik i pisarz. Potem było liceum w Poznaniu, wygrana olimpiada geograficzna i studia w Krakowie. Jako dwudziestolatek dużo wędrowałem z plecakiem w Tatrach, trochę w Alpach, miałem nawet pierwsze sukcesy wspinaczkowe, ale gdy się ożeniłem i pojawiły się dzieci, nie chciałem ryzykować i zostały mi wędrówki po niższych górach. W 2004 roku kupiłem też sporo łąk w Beskidzie Niskim na Podkarpaciu. To nasz mały, prywatny rezerwat przyrody z bobrami, ptakami; dużo energii włożyłem w to, by zablokować tam wstęp prawny i fizyczny myśliwym. Dla wszystkich innych, którzy kochają przyrodę, nie wprowadzam żadnych ograniczeń – ludzie jeżdżą tam konno, wielu turystów wędruje pieszo, a okoliczny pszczelarz rozstawił ule. W tych działaniach inspiruje mnie również moja żona (geolog z wykształcenia, studencka miłość), która ostatnie lata poświęciła na zdobywanie wykształcenia z ziołolecznictwa, które stało się jej pasją. Nasz dom stał się miejscem, gdzie o przyrodzie i zdrowym trybie życia mówi się często, a na półkach stoją w słoikach niezliczone mikstury, z ziołami na niemal wszystkie choroby. Od tego czasu zacząłem się też bardziej interesować dziką przyrodą, fauną i florą oraz naukami o lesie. Poznałem ludzi, którzy profesjonalnie zajmują się ochroną przyrody. I gdy w 2016 roku sprzedałem udziały w mojej firmie, to nawet wystartowałem w konkursie na dyrektora Magurskiego Parku Narodowego. Niestety, nie wygrałem (śmiech). Zmartwił się Pan? Nie bardzo, bo pomyślałem, że to samo mogę robić w Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu, do której trafiłem za pośrednictwem Radka Michalskiego, ekologa i socjologa, który w 2008 roku tę fundację założył. W jednym z wywiadów przyznał Pan, że przez wiele lat żył w przeświadczeniu, że jak ktoś nie ma zegarka za 10 tysięcy euro, to, delikatnie mówiąc, nie traktuje się go poważnie. To był ten moment, kiedy dotarło do Pana, że jednak można serio traktować ludzi, którzy niekoniecznie mają drogie zegarki na rękach?

T

ak (śmiech). Od zawsze wiedziałem, że taki świat istnieje, ale niekoniecznie miałem z nim kontakt. Dlatego bawi mnie, gdy przeciwnicy fundacji nie mogą zrozumieć, że ktoś taki jak ja może działać na rzecz przyrody za darmo, albo dokładać do tego własne pieniądze. Ja mam z czego żyć, a możliwość robienia rzeczy naprawdę ważnych daje mi dużo radości.

26

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

Dlaczego fundacja powstała w Przemyślu, a swoją bazę buduje we wsi Nowe Sady, tuż przy granicy z Ukrainą? Ma to związek ze staraniami o utworzenie na tych terenach Turnickiego Parku Narodowego – to był główny pretekst, dla którego fundacja powstała, choć z czasem rozszerzyła swoją działalność także na inne obszary. Gdy pod koniec 2016 roku przegrałem konkurs na dyrektora parku, zaproponowałem fundacji swoje wsparcie. Uznałem, że moje doświadczenie może się przydać. Dzięki temu możemy kreować zupełnie inny wizerunek na zewnątrz. Łatwiej też rozmawia się z ludźmi, którzy kierują przedsiębiorstwami – w Zakładach Usług Leśnych lub w przemyśle drzewnym. Ciągle zbyt dużo jest stereotypowych skojarzeń, że jak ekolog, to pewnie weganin w krótkich spodenkach, trampkach i z kółkiem w uchu, a już na pewno „lewak”, żyjący z naciągania na datki. A Pan na spotkania przyjeżdża w samochodzie za ćwierć miliona złotych, ubrany w drogi garnitur.

I

przy powitaniu często następuje konsternacja. Dlatego wiele rozwiązań z biznesu staram się zaimplementować także w fundacji i przynosi to coraz lepsze rezultaty. Cieszymy się też coraz większą popularnością w mediach lokalnych i ogólnopolskich, co pomaga skuteczniej upominać się o Puszczę Karpacką. W Polsce jeszcze niewielu jest ludzi z doświadczeniem biznesowym, zaangażowanych w ekologię i ochronę przyrody, ale na świecie to już powszechne zjawisko. Działacie na terenach, gdzie od 30 lat projektowany jest Turnicki Park Narodowy, ten sam, o którym mówiło się już w latach 30. XX wieku. I na tym się skończyło. Park miał powstać między Przemyślem a Ustrzykami Dolnymi, z Arłamowem leżącym w samym sercu tych terenów. Planowany park miał mieć około 19 tys. hektarów, dla porównania – Bieszczadzki ma 26 tys. hektarów, a Magurski jest zbliżony do Turnickiego i też ma 19 tys. hektarów. Na czym polega wyjątkowość terenów, które obejmowałby Turnicki Park Narodowy? Tu są płaty naturalnego lasu karpackiego, który bez wątpienia jest lasem nieprzerwanie od 200–300 lat. W cieniu tych 200-letnich jodeł oraz buków człowiek nabiera pokory i szacunku dla przyrody. To jedyne miejsce Polsce, w paśmie pogórza, czyli od 300 do 500 m n.p. m., gdzie występuje wielka czwórka polskich drapieżników: wilki, niedźwiedzie, rysie i żbiki. Mamy tu wiele chronionych gatunków ptaków: orła przedniego i orlika krzykliwego, sóweczkę i dzięcioła trójpalczastego. Występują 24 gatunki chrząszczy wskaźnikowych dla lasów naturalnych, z czego trzy nowe dla polskiej fauny, a dwa uznane za wymarłe. Jest tu aż 6 tysięcy drzew, które spełniają kryteria pomników przyrody. Dziś w Polsce najcenniejszym lasem na nizinie jest Puszcza Białowieska, a w paśmie pogórza właśnie te płaty Puszczy Karpackiej. W 1995 roku dokumenty w sprawie Turnickiego Parku Narodowego leżały już na biurku ministra ochrony środowiska, ale nic tego nie wyszło. W 2001 roku powstało zaś fatalne prawo, na mocy którego samorządy każdego szczebla


Ludzie biznesu mają prawo weta i od tego czasu nie powstał już ani jeden metr chronionego przyrodniczo parku w Polsce. Wyjątkiem jest Park Narodowy Ujścia Warty, ale tam same samorządy o niego zabiegały, co już się w naszym kraju nie zdarza. Dlaczego lokalna społeczność nie chce Turnickiego Parku Narodowego? Gdy nie wiadomo, o co chodzi, zazwyczaj chodzi o pieniądze. Szacuję, że w okolicznych samorządach nawet połowa osób ma powiązania z Lasami Państwowymi, a one nie są zainteresowane powstaniem Turnickiego Parku Narodowego. Zachęcać leśników do parków narodowych, to jak zachęcać karpie do głosowania za przyspieszeniem Bożego Narodzenia. W nadleśnictwach zarabia się dwa razy większe pieniądze niż w parkach narodowych, a ja nie znam nikogo, kto chciałby od jutra zarabiać dwa razy mniej. Wszystkie inne argumenty przeciwko tworzeniu parków nie mają żadnego znaczenia. Państwo polskie traktuje swoje parki narodowe po macoszemu, dlatego mamy taką właśnie sytuację. Co jednak ciekawe, prawie wszystkie nadleśnictwa karpackie są deficytowe, czyli jako podatnicy dopłacamy do nich, co jest rzeczą znaną, ale niespecjalnie nagłaśnianą. Ten deficyt jest pokrywany z Funduszu Leśnego, na który składają się wszystkie inne nadleśnictwa w Polsce – głównie te najbardziej dochodowe. W górach nie opłaca się wycinać drzew – to trudna i niebezpieczna praca! My jako fundacja coraz częściej to pokazujemy i tłumaczymy ludziom zawiłości prawno-finansowe. Dla przykładu, Bieszczadzki Park Narodowy, który co roku odwiedza ok. 700 tys. ludzi, otrzymuje od państwa w formie dotacji 6 mln zł. Sąsiednie Nadleśnictwo Cisna na pokrycie swojego deficytu dostaje dwa razy więcej, choć Park chroni przyrodę, a nadleśnictwo ją eksploatuje. Gdzie tu jest logika? Czy nie można tych pieniędzy wydać lepiej? Mówimy o tym głośno i coraz trudniej jest dyskredytować „ekologów” jako „zmanierowanych inteligencików z miasta”, którym zachciało się walczyć o przyrodę, którą znają z obrazków w telewizji. Mamy argumenty przyrodnicze na rzecz tworzenia parków i rezerwatów, ale też twarde dane finansowe. One pokazują, że ochrona przyrody się opłaca. Mieszkańcy okolicznych wiosek, niekoniecznie związani z nadleśnictwem czy samorządami, też nie są zachwyceni wizją Turnickiego Parku Narodowego. Turnicki Park Narodowy nie obejmowałby ani jednego metra kwadratowego prywatnego gruntu, a powstałby tylko na ziemi należącej do Skarbu Państwa. I jeśli miejscowi obawiają się obostrzeń związanych z powstaniem parku, może to wynikać z niewiedzy. Dla mieszkańców otuliny parku obostrzenia nie muszą być większe niż te, które już w tej chwili wynikają z obostrzeń NATURA 2000. Poza tym, w całej Polsce brakuje Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego. Dlaczego tak jest? Proszę pytać w samorządach! W cywilizowanym kraju, jak ktoś kupuje grunt, od początku wie, co może, a czego mu nie wolno postawić na konkretnej działce. W Polsce większość inwestycji odbywa się na podstawie Warunków Zabudowy i rodzi to wiele patologii. Fundacja coraz częściej angażuje się nie tylko na rzecz Turnickiego Parku Narodowego. Jej działalność jest coraz szersza. Zabiera też głos w sprawach łowieckich i przyczyniła się do zatrzymania decyzji ministra Jana Szyszki o odstrzale łosi oraz w ramach koalicji „Niech żyją” doprowadziła do zmiany w prawie łowieckim, m.in. do zakazu udziału dzieci w polowaniach.

Zdarzają się ostrzejsze konflikty? Intensywnie pracujemy, by zrobić jak najwięcej, dlatego zależy nam na spokoju i by nikt nie przebijał nam opon w samochodach, co niestety czasem się zdarzało. Taka jest cena aktywności społecznej. Działamy w sposób coraz bardziej zorganizowany, profesjonalny i niekoniecznie musi się to wszystkim podobać. Nasz rzecznik, Paweł Średziński, który na co dzień mieszka w Warszawie, kieruje aktywnością fundacji w mediach społecznościowych oraz w prasie i telewizji. Ja sam od 4 miesięcy piszę felietony przyrodnicze do „Gazety Bieszczadzkiej” i co 2 tygodnie 1500 egzemplarzy trafia do lokalnych mieszkańców. Dzięki fundacji, wspólnie z lokalnymi działaczami społecznymi udało się też zablokować budowę fabryki węgla drzewnego w Ustrzykach Dolnych. To był sukces, a my potrzebujemy czasem sukcesów, bo jak długo można narzekać, że nic się nie da zrobić?! W Nowych Sadach, tuż przy granicy z Ukrainą, gdzie budujecie siedlisko fundacji, już wszyscy Was znają?

T

ak, żyjemy w symbiozie z miejscowymi, lubimy się. Nowe Sady powstały z połączenia niemieckiej wioski Falkenberg oraz ukraińskiej wsi Hujsko, i tak od lat 50. XX wieku mamy polską miejscowość Nowe Sady. Na te tereny pod koniec XVIII wieku przyjechali osadnicy z Hesji, ze wsi Falkenberg, co oznacza Sokolą Górę. Do dziś mamy w okolicy sporo śladów niemieckiej kolonizacji, w sąsiedniej wsi Makowa jest cmentarz ewangelicki. Pierwsze wzmianki o Hujsku pochodzą z XV wieku. Przed wojną było tu prawie 800 mieszkańców, z czego większość stanowili Ukraińcy i rodziny mieszane, tylko kilka rodzin żydowskich. Po wojnie i wytyczeniu granicy rdzenni mieszkańcy mniej lub bardziej dobrowolnie wyjechali, a na ich miejsce przybyli nowi. Po starych pozostały sady, bo drzew wysiedlić się nie dało. Do dziś rosną tu ponad 100-letnie jabłonie, które pamiętają czasy Austro-Węgier i Franciszka Józefa. Te wspaniałe, ekologiczne owoce fundacja zbiera i od dwóch lat tłoczy soki – naturalne, bez konserwantów. Robimy ich kilkanaście tysięcy litrów i wszystko się sprzedaje wśród sympatyków fundacji oraz za pośrednictwem zaprzyjaźnionego bieszczadzkiego browaru Ursa Maior. Trzylitrowy karton kosztuje 20 zł, dwa razy drożej niż w markecie, ale smaku soku ze 100-letnich jabłoni z niczym nie da się porównać. Ludzie „na miejscu” dostrzegli też, że ekolodzy potrafią coś więcej, niż tylko protestować. I docenili galicyjską gospodarność? W moim przypadku, jeśli gospodarność, to Wielkopolska (śmiech). Ale mówiąc serio, Podkarpacie od lat uczy mnie pokory wobec ludzi, innych poglądów i odmiennego podejścia do życia. Ciągle jestem zaskakiwany mocno zakorzenionym konserwatyzmem, ale jednocześnie doceniam przedsiębiorczość i pracowitość tutejszych mieszkańców. Wieś i natura to jedno, natomiast zachwyca mnie Rzeszów, nieprawdopodobnie dynamiczne miasto, niestety wysysające talenty w promieniu 150 kilometrów. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Alina Bosak rozmawia...

motyla Efekt

w Cieszanowie


...z Tomaszem Rogiem, historykiem regionalistą, dyrektorem Muzeum Kresów w Lubaczowie

Fotografie Tadeusz Poźniak


A

Tomasz

Róg,

historyk, regionalista; dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie, a wcześniej dyrektor Centrum Kultury i Sportu w Cieszanowie; autor książek: „Przewodnik po gminie Cieszanów i rejonie żółkiewskim”, „Zarys dziejów Dachnowa do 1947 roku”, „…i zostanie tylko pustynia. Osobowy wykaz ofiar konfliktu ukraińsko-polskiego 1939–1948. Gmina Cieszanów, powiat Lubaczów”, „Rudka. Zarys dziejów wsi dziś nieistniejącej”, „Gmina Cieszanów i jej mieszkańcy w latach 1939– –1947”. Redaktor naukowy „Cieszanowskich Zeszytów Regionalnych”.

30

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

lina Bosak: Urodził się Pan w tych stronach? Tomasz Róg: Urodziłem się w Lubaczowie, ale dzieciństwo spędziłem na terenie dawnego województwa zamojskiego, obecnie lubelskiego. Mój ojciec był dyrektorem PGR-u w Przewodowie, w powiecie hrubieszowskim. Spędziliśmy tam dziesięć lat. Od początku lat 80. do 1990 roku. Pegeerowskie klimaty lat 80. to…? Bloki w szczerym polu. Ale mam dobre wspomnienia. Mimo że to było odludzie, a od siedziby gminy, Dołhobyczowa, dzieliło nas ponad 20 kilometrów, żyło się dobrze. Na miejscu mieliśmy szkołę z dużą halą sportową, spory dom kultury i seanse kina objazdowego. Było przedszkole i ośrodek zdrowia. Przewodów, jak na ówczesne czasy, zaspokajał podstawowe potrzeby mieszkańców. Panował spokój. W latach 80. w kraju sporo się działo, ale na prowincję docierały tylko echa tych wydarzeń. I opuścił Pan ten raj. Czwartą klasę szkoły podstawowej zacząłem już w Cieszanowie. Mama pochodzi stąd, z Nowego Sioła. Ojciec – z Niechobrza koło Rzeszowa. Zaraz po studiach przyjechał tu na praktyki i wtedy się poznali. Korzenie rodzinne od strony mamy są ciekawe – mój pradziadek był Ukraińcem, a prababka Polką. Bardzo wiele rodzin mieszanych, polsko-ukraińskich, mieszkało przed wojną na tych terenach. Było czymś naturalnym, że te dwie nacje, żyjące tak blisko, wiązały się między sobą i żyły w zgodzie. Oczywiście, występowały różne napięcia w tych relacjach i na pewno nie należy idealizować okresu międzywojennego. Tak opowiadali Pana dziadkowie? Pradziadek był znanym w Nowym Siole gawędziarzem. Z jego przekazów, niestety, nie zapamiętałem wiele, bo miałem kilka lat, kiedy zmarł. Za to babcia wypełniła mi dzieciństwo opowieściami. Ona i jej siostry zostały ochrzczone w kościele, a ich bracia w cerkwi. Taka była niepisana umowa, której przestrzegano w małżeństwach mieszanych. Jeżeli ojciec był Ukraińcem, to synów chrzcił w cerkwi, a matka Polka – córki w kościele. Ta zasada pozwalała unikać dodatkowych konfliktów. Babcia i jej siostry dużo opowiadały o II wojnie światowej. Tak zaczęła się fascynacja historią tych terenów? Bo nazywają Pana wychowankiem znanego cieszanowskiego regionalisty, Stanisława Franciszka Gajerskiego. Pan sam wspominał też swojego nauczyciela historii z lubaczowskiego liceum, Zbigniewa Urbana. Który był ważniejszy? Obaj są ważni. Pan Gajerski jest prekursorem i propagatorem regionalizmu na tym terenie. Uczył szacunku dla lokalnej tradycji i historii. Miałem z nim lekcje historii w czwartej klasie podstawówki, a więc zaraz po przyjeździe z Przewodowa. Już na pierwszych zajęciach zabrał nas na spacer po Cieszanowie i opowiadał o przeszłości miasta; pod pomnikiem Jana III Sobieskiego, przy nagrobkach powstańców styczniowych. Miało to wpływ na moje zainteresowania, które ostatecznie ukształtował prof. Zbigniew Urban, nauczyciel historii w liceum w Lubaczowie. Zwrócił moją uwagę na wątek stosunków polsko-ukraińskich, które potem stały się tematem mojej pracy magisterskiej. Nauczył mnie myślenia historycznego. Czym jest myślenie historyczne? Odnajdywaniem prawidłowości w konstrukcji dziejów. Rozumieniem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Jakiś epizod nie zostaje bez echa, skutkuje kolejnymi wydarzeniami. Efekt motyla… Przyczyna i skutek. Historyk nie traktuje faktów abstrakcyjnie. Wie, że każde wydarzenie trzeba odnieść do szerszej sytuacji. Powinien przy tym patrzeć obiektywnie. Przedstawiać fakty i nie wypaczać obrazu. Nie wyznaję zasady politycznej poprawności. Jeśli mowa o krwawych wydarzeniach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, w której granicach znajdowały się te tereny, to piszę, jak było. Jeśli mordowali Ukraińcy, to o tym piszę, a jak Polacy – też o tym mówię, a nie zamiatam pod dywan. Prawda tego wymaga i tylko prawda jest ciekawa.


VIP tylko pyta Tu, na dawnych Kresach, żyło obok siebie kilka narodowości. Polacy, Ukraińcy, Żydzi. I jeszcze potomkowie niemieckich kolonistów. Ta wielokulturowość ubogacała. Czyż nie? ielokulturowość dawnej Rzeczypospolitej miała swoje plusy i minusy. Rzeczywiście, każda z nacji wzbogacała kraj, dając ogromny wkład do gospodarki, kultury, nauki. Pograniczne tereny na pewno są ciekawsze od monolitów. Można czerpać nawzajem od siebie i uczyć się dialogu, bo trzeba iść na kompromisy. Większość mieszkańców wsi dzisiejszego powiatu lubaczowskiego stanowili Ukraińcy. Polacy dominowali tylko w części wiosek i w większości miasteczek, gdzie ważną część społeczności stanowili również Żydzi. W okresie międzywojennym ludzie wciąż potrafili żyć w jakiejś zgodzie. I to mimo, że dobrze jeszcze pamiętano wojnę polsko-ukraińską w 1918 roku, która tu również toczyła się. Były krwawe walki o Cieszanów, o Lubaczów, były morderstwa ze strony Ukraińców na Polakach. Rzuciło to cień na wzajemne relacje. Wcześniej w Cieszanowie, podczas Święta Jordanu, procesja ukraińska szła pod kościół, z którego wychodzili Polacy ze swoimi chorągwiami i wszyscy podążali nad rzekę, aby razem świętować. W 1919 roku, po tych krwawych wydarzeniach, w Święto Jordanu już nikt z kościoła nie wyszedł. Chociaż Ukraińcy, jak zawsze, przyszli. To pokazywało, że już dzieje się źle. O Żydach babcia i ciotki też panu opowiadały? Nowe Sioło leży bardzo blisko Cieszanowa, a trudniący się handlem Żydzi często na wieś zaglądali. Babcia, wtedy dziecko, pamiętała, jak wędrowni sprzedawcy pojawiali się z towarem – naftę, zapałki wymieniali na jajka, kury, kaczki. Faktem jest, że Żydzi się nie asymilowali. Nie do pomyślenia były małżeństwa z gojami. W 1939 roku przez tereny obecnego powiatu lubaczowskiego poprowadzono granicę między niemiecką a sowiecką strefą okupacyjną. To wojnę czyniło szczególnie dotkliwą? akże dla mojej rodziny. Nowe Sioło znalazło się po stronie sowieckiej, a leżący nieopodal Cieszanów był już niemiecki. Babcia przedostała się przez granicę do ciotki w Cieszanowie. Stąd została wywieziona na roboty przymusowe do III Rzeszy. Jej ucieczka niemalże skończyła się zesłaniem całej rodziny z Nowego Sioła na Sybir. Byli już na liście do deportacji. Ale wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i Sowieci nie zdążyli ich ukarać. Na pograniczu było gorąco. Obie strony prowadziły działalność wywiadowczą. Sowieci pracowali nad linią umocnień i schronów – tzw. Linią Mołotowa. Niemcy kopali rowy przeciwczołgowe. W Cieszanowie stacjonowały budowlane bataliony Wehrmachtu i budowały strategiczną drogę, która miała ułatwić przemieszczenie wojsk na wschód. Ten epizod jest dość ważny dla historii naszego miasta, bo wtedy Niemcy zniszczyli cmentarz żydowski w Cieszanowie i potłuczonymi macewami utwardzili odcinek drogi Zamch – Żuków. W całym powiecie lubaczowskim poniszczono kirkuty. Zostały tylko dwa. W Lubaczowie i w Oleszycach. Urzędowi Miasta w Cieszanowie udało się zakupić trochę zdjęć archiwalnych, w tym jedno ilustrujące dewastację cieszanowskiego kirkutu. Mamy także zdjęcia ukazujące Żydów z obozu pracy w Cieszanowie, zmuszonych do kopania rowów przeciwczołgowych koło Gorajca. Fragmenty zrobionych wtedy nasypów do dziś zostały na polach.

W

T

Jak duża była społeczność żydowska w przedwojennym Cieszanowie? Stanowiła ponad 40 procent ludności miasta. Polacy – niespełna 50 procent, a Ukraińcy – 10 procent. Był tu ośrodek chasydzki, założony przez Symchę Isachara Bera Halberstama, jednego z lokalnych cadyków. W latach 90. XX wieku na miejscu dawnego cmentarza żydowskiego zbudowano dla niego współczesny ohel. Przyjeżdżają tu co roku potomkowie Żydów cieszanowskich z diaspory w Nowym Jorku. W tamtym roku po raz pierwszy mogli pomodlić się w odremontowanej przez nasz samorząd synagodze. To w niej i w kilku okolicznych domkach był podczas okupacji obóz pracy. Niemcy zajęli Cieszanów 12 września 1939 roku. Pod koniec września wkroczyli natomiast Sowieci, ale kiedy ostatecznie przeprowadzono linię demarkacyjną, oddali miasto w ręce niemieckie. Żydzi cieszanowscy wyszli wtedy razem z sowieckimi wojskami do Lubaczowa, który był 10 kilometrów dalej, ale już po drugiej stronie granicy. W obozie pracy w Cieszanowie Niemcy osadzali zatem Żydów z innych terenów – z Radomia, Częstochowy. Po likwidacji obozu utworzono w 1942 roku getto, do którego przywieziono m.in. Żydów z Mielca i Krakowa. Zgładzono ich później w Bełżcu, do którego stąd jest niewiele ponad 20 km. Lubaczów Niemcy też w końcu zajęli… A cieszanowscy Żydzi nie uniknęli Holocaustu. Zostali zamordowani podczas likwidacji getta w Lubaczowie i w czasie towarzyszących jej egzekucji. Wojna stała się świetną pożywką dla polsko-ukraińskich antagonizmów. Okupanci umiejętnie je też podsycali. Pisał Pan, że Niemcy zaoferowali Ukraińcom nieco lżejsze warunki okupacyjne – większe racje na kartkach żywnościowych, prawo do posiadania i słuchania radia. Sowieci z kolei okupacyjne urzędy obsadzali Ukraińcami ściągniętymi z inny regionów. „Dziel i rządź” to stara i skuteczna zasada. Okupanci po obu stronach mieli duży wpływ na konflikt polsko-ukraiński, ale też ich polityka trafiła na podatny grunt. Nie można relatywizować historii i zrzucać wszystkiego na stronę trzecią. Trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje zbrodnie. Bez względu na to, przez kogo były inspirowane. Niemcy potrafili przecież tworzyć w gettach policję żydowską, która była często bardziej brutalna od okupanta. Tak samo Niemcy tworzyli policję ukraińską i polską tzw. granatową policję, która też miała swoje rzeczy na sumieniu, chociaż wielu jej funkcjonariuszy działało również w polskim podziemiu. Każda wojna powoduje ogromną demoralizację. Człowiek, który dostaje broń do ręki i staje się panem życia i śmierci, traci hamulce, często człowieczeństwo. Bycie bohaterem na wojnie to jest ogromne wyzwanie. Bo większość społeczeństwa po prostu stara się przeżyć. Prawdziwego bohaterstwa podczas II wojny światowej było więc niewiele. Wykazywały je nadzwyczajne jednostki. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

31


VIP tylko pyta Przed wojną w powiecie lubaczowskim mieszkało 87 tys. ludzi, dziś jest to tylko 57 tys. osób. Ubyła jedna trzecia ludności? iektóre wioski zniknęły zupełnie z powierzchni ziemi. Jak wieś Rudka koło Nowego Brusna. Przed wojną liczyła 70 gospodarstw, które w 1944 roku zostały spalone przez UPA. Z kolei ukraiński Miłków, wieś z niemiecko-sowieckiej strefy przygranicznej wysiedlili Sowieci. Zostały po niej przydrożne krzyże i resztki fundamentów. Zniknęła też Sieniawka. Licząc z przysiółkami, w skali całego powiatu przestało istnieć co najmniej 30 takich osad. Wiele wsi, które przed wojną były zamieszkane przez Ukraińców, już nigdy nie odzyskało swojej liczebności sprzed 1939 roku. Najbardziej wyrazistym przykładem jest Gorajec, gdzie przed wojną było ponad 1000 mieszkańców, a teraz zameldowanych jest mniej niż 40 osób. Przez Gorajec przeszły trzy plagi. Wieś spacyfikowali żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Była przymusowa akcja przesiedleńcza do Związku Radzieckiego, a potem jeszcze akcja „Wisła”. W Gorajcu przez pewien czas mieścił się sztab pierwszej na tym terenie sotni UPA Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Przed wojną była to wieś świadoma narodowościowo i panował tu silny nacjonalizm. Podobnie w Lublińcu Nowym i Starym. W 1944 roku w Gorajcu, aby ukryć tworzenie sotni, z rozkazu „Zalizniaka” wymordowano miejscowych i okolicznych Polaków. Oczywiście, nie wszyscy mieszkańcy Gorajca w tym uczestniczyli, ale za to krwawo zapłacili. W kwietniu 1945 roku wieś spacyfikowały oddziały 2. Samodzielnego Batalionu Operacyjnego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gorajec prawie doszczętnie spalono i wymordowano ponad 150 osób, głównie ludność cywilną. To niemal 30 procent ofiar konfliktu ukraińsko-polskiego w gminie Cieszanów. Ich spis zawarł Pan w książce „…i zostanie tylko pustynia” - 530 metryk Polaków i Ukraińców zabitych w latach 1939-1948. kraińskich ofiar w skali gminy wyszło więcej niż polskich. To „zasługa” dwóch dużych pacyfikacji – Gorajca oraz Starego i Nowego Lublińca. W Lublińcach zginęło ponad 80 osób. Kiedy moja książka została wydana, Ukraińcy byli zdziwieni, że polski historyk tak wszystko wyliczył. Bo po drugiej stronie jest problem ze szczerością. Niewygodne fakty są przemilczane. Trudno spotkać się z książką historyka ukraińskiego, który przyznałby otwarcie – mordowali wasi, mordowali nasi. Nie nazywa się rzeczy po imieniu. Jak w przypadku Rudki. Przecież z Rudki nikt Ukraińców nie ostrzeliwał. Ludzie byli zszokowani. Atak UPA nastąpił o świcie, kiedy wiejskie warty zeszły ze stanowisk. Także Cieszanów został spalony przez UPA. W 90 procentach. Zamordowano wtedy 45 osób narodowości polskiej. Zabici to byli chorzy i starzy, bo dzień wcześniej oddziały AK ewakuowały większość mieszkańców do baz partyzanckich w Rudzie Różanieckiej i Narolu. Po wkroczeniu na te tereny Sowietów, w lipcu 1944 roku, ludność polska zaczęła powoli wracać i zastała zgliszcza. Władza ludowa zaczęła organizować komunistyczny aparat bezpieczeństwa. Doszło do ciekawej sytuacji, rzadkiej nawet w skali kraju – posterunki Milicji Obywatelskiej w całym powiecie zostały obsadzone przez AK-owców. Oficjalnie byli milicjantami, ale nadal pozostawali w strukturach podziemnego wojska po to, by móc posiadać broń. Bo mordy na ludności pol-

N

U

32

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

skiej dokonywane przez nacjonalistów ukraińskich nie ustały. Po przejściu frontu konflikt rozgorzał ze zdwojoną siłą. I doszły do nich represje sowieckie wobec żołnierzy podziemia. Jak to wpływa na emocje żyjących dziś ludzi i na polskoukraińskie relacje?

Ludzi boli to, że polskie władze państwowe czasami za słabo reagują lub nie reagują na kłamstwa wygłaszane przez ukraińską stronę i na relatywizowanie tamtych wydarzeń. Do samych Ukraińców już nic nie mają. Nie można kolejnych pokoleń obarczać winą dziadków czy pradziadków. To prowadzi donikąd. Ukraińcy przyjeżdżają do gminy Cieszanów wspominać swoje ofiary. W Lublińcu Starym i Nowym mają swoje zjazdy. Nikt im tego nie zabrania, nie obraża, nie krzywdzi. Ci, którzy przeżyli tragiczne wydarzenia konfliktu polsko-ukraińskiego, mówią, że wybaczają te zbrodnie, ale nie mogą ich zapomnieć i nie chcą. Liczą, że może kiedyś się doczekają i po tamtej stronie padną szczere słowa przeprosin. Nie wymuszone przez polityków na potrzeby chwili i polityki prowadzonej w danym czasie, bo takie nie niosą żadnego głębszego przesłania i prawdziwego pojednania. Niektórzy uważają, że lepiej o tym wszystkim zapomnieć. Zacząć „od zera”, bo pamięć przeszkadza w pojednaniu. Jest pożywką dla uprzedzeń i konfliktów. owinno się zamknąć pewien etap. Ale za nim się go zamknie, powinno się też wszystko wyjaśnić do końca i doprowadzić do sytuacji, w której ofiary po obu stronach zostaną upamiętnione. Jeśli już uparcie nie chce się wymieniać nazwisk ofiar, to należałoby przynajmniej w miejscu zbrodni, na mogiłach, umieścić na tablicy, krzyżu czy pomniku informację, że zginęli śmiercią tragiczną. Podać liczbę osób. Ukraińska strona może mieć pretensje, że wśród zabitych byli AK-owcy. My będziemy mieć problem, jeśli wśród ofiar znajdą się członkowie UPA czy OUN. To problematyczne sprawy. Ale nie spotkałem się w naszym regionie z sytuacją, by ktoś odmówił Ukraińcom upamiętnienia pomordowanych. Co z takimi pomnikami, jak rozebrany w Hruszowicach pomnik ku czci UPA, na którym notabene wymieniony był pododdział „Zalizniaka”? Przez pewien czas Ukraińcy stawiali w Polsce nielegalne pomniki, jak ten w Hruszowicach, a potem próbowali je legalizować. Ale z tym trzeba zrobić porządek. Nie może być takiej sytuacji, że w Polsce stoją upamiętnienia formacji, które dla tego kraju były zbrodnicze. Dla Ukraińców to mogą być bohaterowie, ale mają na rękach krew ludności polskiej. Co innego, gdy walczą ze sobą jednostki partyzanckie czy wojskowe, giną żołnierze czy partyzanci w walce. Ale gdy morduje się niewinne ofiary cywilne, nie można tego w żaden sposób usprawiedliwić. Po żadnej stronie. Zabójstwo jest zabójstwem. Narody mają różne karty historii. Chwalebne i niechwalebne. Najważniejsze, by potrafiono o tym mówić, nie zamiatano niczego pod dywan. To pokazuje dojrzałość narodu – kiedy potrafi przyznać się do mniej chwalebnych kart historii,

P


VIP tylko pyta powiedzieć: „Tak, mordowaliśmy. Tak było. Przepraszamy”. Wyrazem dojrzałości jest także troska o zabytki. W gminie wiele ich wyratowaliście. W samym Cieszanowie niedawno odnowiona została i synagoga, i cerkiew. Tak. Ale zdarzają się krytyczne głosy – po co remontujecie, skoro na Ukrainie niszczeją dawne polskie kościoły, niektóre są dewastowane umyślnie, a władze nie chcą ich zwracać? Mieszkańcom Cieszanowa dobry przykład dał ksiądz Józef Kłos, który pochodził z pobliskich Folwarków. Był proboszczem parafii pw. św. Marii Magdaleny we Lwowie. W 1946 roku został przez Sowietów zmuszony do wyjazdu. Przyjechał do Cieszanowa, bo myślał, że wygnanie jest chwilowe. Przywiózł mnóstwo książek, sprzętu liturgicznego, obrazów. Znał środowisko cieszanowskie i cenił wielokulturową przeszłość. Dla niego Ukraińcy, mimo tragicznych wydarzeń na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, wciąż pozostawali braćmi w tej samej katolickiej wierze. Dzięki niemu wszystkie cerkwie w gminie Cieszanów ocalały. Nie pozwolił, aby je zniszczono, zamieniono na magazyny. Zrobił z nich kaplice filialne parafii w Cieszanowie, na bazie których powstały potem samodzielne parafie. Mamy szacunek do zabytków. Nieważne, czy są żydowskie, czy ukraińskie, czy innej nacji. To coś, co nas wzbogaca, pokazuje wielokulturową przeszłość. I przyciąga turystów. Chociaż jeszcze nie tylu, co do powiatu bieszczadzkiego, który ma przecież podobną historię. Piękna przyroda to też wspólna cecha. Tam są góry, za to w powiecie lubaczowskim – Roztocze Wschodnie i część Puszczy Solskiej. Mamy ładne przyrodniczo tereny, dużo zabytków. Brakuje jeszcze wystarczającej infrastruktury turystycznej, szczególnie bazy noclegowej, ale to się powoli zmienia. Gminy muszą jeszcze wspólnie pracować nad szeroką ofertą turystyczną. Taką jak Cieszanów Rock Festiwal? W tym roku już dziesiąty. Ilu spodziewacie się gości? Co roku jest kilkanaście tysięcy osób. Były i takie edycje, kiedy przyjechało ponad 20 tysięcy. Jak tworzy się taką markę? cześniej robiliśmy Dni Cieszanowa, które niczym szczególnym się nie wyróżniały. Chcieliśmy to zmienić. Impulsem były dwie edycje Breakout Festiwalu, które odbyły się w Cieszanowie. Przekonały nas, że ludzie są złaknieni imprez rockowych, bo przyjeżdżali do nas z różnych zakątków Polski. Pierwszy Cieszanów Rock Festiwal odbył się w 2010 roku. Pomagała go organizować była menedżerka zespołu Łzy. Nazwę ja wymyśliłem. Podczas pierwszych edycji raczkowaliśmy, ale trzon naszej ekipy został do dnia dzisiejszego. Festiwal stał się znaną marką. Wiele zespołów z kraju i zagranicy chce na nim zagrać. Za program odpowiada głównie Artur Tylmanowski. Wśród tej mieszanki rocka, metalu, punk rocka, przemycacie swoją historię i folklor. Przykładem jest ludowy Zespół Śpiewaczy „Niezapominajki”, który na Cieszanów Rock Festiwal zaśpiewał „Satisfaction” The Rolling Stones, a nagranie zaczęło krążyć w Internecie. Kiedy Rolling Stonesi przyjechali na koncert do Polski, cieszanowskie gosposie narobiły pierogów i pojechały do Warszawy, by dać je w prezencie Mickowi Jaggerowi. O Cieszanowie mówiono we wszystkich niemal mediach. Umiecie zapewnić sobie darmową reklamę!

W

C

hodzi o to, by jakoś się wyróżnić. W Cieszanowie mieszkają niecałe 2 tysiące osób. To jedno z najmniej licznych miast w Polsce. Tworzenie przez tak nieduże środowisko tak wielkiego festiwalu jest prawdziwym wyzwaniem. Nie będziemy jakąś potęgą, drugim Openerem. Nie chcemy zresztą być. Chcemy mieć swój klimat i staramy się, aby przyjezdni dobrze się tutaj czuli. To oni tworzą tę fajną atmosferę na Cieszanów Rock Festiwal. Nie ma agresji, ludzie są życzliwi, chcą ze sobą przebywać. Z ankiet, które robimy, wynika, że ponad 90 proc. uczestników festiwalu czuje się bezpiecznie. Mieszkańcy, którzy bali się najazdu tłumu młodzieży, teraz na nią czekają. Dla bardziej przedsiębiorczych to dodatkowe źródło dochodu. Nie boicie się, że Wam „zajeżdżą” zabytki?

Wręcz przeciwnie, zabytki staramy się im pokazywać. Na ruinach dworu w Nowym Siole robiliśmy artystyczne instalacje, w cieszanowskiej cerkwi wystawy sztuki. W ramach festiwalu w mieście powstały już cztery murale. Niektóre we współpracy z uczestnikami warsztatów, jakie obywają się w festiwalowym miasteczku. Cieszanów zapisuje się teraz dużymi zgłoskami w historii polskiego rocka. U nas teledysk kręcił Kult i Luxtorpeda, z pożegnalnym koncertem wystąpił Kazik Na Żywo. Ostatni album na żywo nagrał także T. Love Alternative. Pasja historyczna idzie w parze z muzyczną? Już pod koniec szkoły podstawowej organizowałem w Cieszanowie koncerty punkowe. Jestem fanem tej muzyki. Punk to subkultura dosyć pokojowa? Raczej tak. Chociaż subkultury bywają różnie postrzegane. Na pewno między punkami a skinheadami przyjaźni nigdy nie było. Skinheadzi w Polsce są w większości związani z neonazizmem. Natomiast w Wielkiej Brytanii i na Zachodzie jest odwrotnie. Kultura skinheadów jest tam apolityczna, nawet lewicująca. A patrząc historycznie, pierwszymi skinheadami byli czarni, czyli potomkowie emigrantów zarobkowych, którzy z Jamajki przyjechali do Wielkiej Brytanii. I to pokazuje, że warto znać historię. Można dzięki temu wyciągać wnioski. Patrzeć na rzeczywistość w bardziej otwarty sposób. Najgorzej, kiedy człowiek popadnie w jakąś skrajność i stara się wszystko zaszufladkować. A Pana czego historia nauczyła? Na pewno tolerancji i otwartości. Także przekonania, że warto poszukiwać prawdy, nawet jeśli ta prawda jest dla danej społeczności niewygodna. Naród, który potrafi się zmierzyć z trudną historią, ciemnymi epizodami, jest wygrany. Staje się mądrzejszy. Nie popada w hurraoptymizm i samouwielbienie – że jest narodem wybranym i wszystko potrafi najlepiej, że to inni tylko uciskali, a on zawsze wobec wszystkich był dobry. Umiejętność krytycznego spojrzenia na siebie to zaleta. Oczywiście, bez popadania w skrajności. Bez przeskakiwania z roli narodu bohaterów w naród kolaborantów i morderców, bo to też nieprawda. Ale zbrodnie trzeba nazywać po imieniu. Myślę, że Polacy potrafią już o tym rozmawiać. To duża wartość i dowód dojrzałości. Życzę jej także Ukraińcom.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

33




Marina i Marcin Piotrowscy z dziećmi.

Wszyscy jesteśmy wieśniakami…

Folkowisko z Gorajca Nocą śpiewają i tańczą przy rozpalonych ogniskach. W rytm folkowych melodii powiewają kwieciste chusty i suknie kobiet. Potem wstają skoro świt, by spróbować swoich sił w tradycyjnej ciesielce, takiej bez użycia gwoździ i nowoczesnych narzędzi. Uczą się też gry na lirze korbowej, a w wolnych chwilach wyruszają w las, uwiedzeni wonią gorajeckich ziół… Tak co roku wygląda Folkowisko, jeden z najważniejszych festiwali folkowych w Europie, organizowany w małym Gorajcu koło Lubaczowa przez Marinę i Marcina Piotrowskich – dwoje zapaleńców, którzy nade wszystko ukochali wielokulturowość podkarpackiej wsi.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

P

oznali się na studiach. On, chłopak spod Tomaszowa Lubelskiego, ona – Estonka z wymiany studenckiej, która przyjechała do Lublina uczyć się języka polskiego. Szybko wpadli sobie w oko i postanowili budować wspólną przyszłość. Do Gorajca nieopodal Lubaczowa trafili przypadkiem w 2006 roku, szukając wiejskiej chałupy pod agroturystykę. Na gospodarstwa w Zwierzyńcu czy Krasnobrodzie nie było ich stać. Krążąc po małej miejscowości natknęli się na XVI-wieczną cerkiew, jedną z najstarszych w Polsce. Naprzeciwko świątyni stała stara szkoła wybudowana jeszcze w latach 60. XX wieku z okazji tysiąclecia państwa polskiego. Miała powybijane szyby i odrapane ściany. – Patrzyłem na budynek, który nie zachęcał, a straszył wyglądem. Był zarośnięty i zaśmiecony z każdej strony. Nagle wychodzi z niego jakiś facet i pyta mnie: „Pan na przetarg?” Odpowiedziałem, że tak i wszystko się zaczęło – wspomina Marcin Piotrowski, pomysłodawca i organizator Festiwalu Kultury Pogranicza Folkowisko. W szkole brakowało bieżącej wody i prądu. Wyjątek stanowiła jedna sala, gdzie w czasie remontu zabytkowej cerkwi odbywały się nabożeństwa. Nikt nie chciał kupić budynku, chociaż w gmi-

36

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

nie Cieszanów odbyło się już 10 przetargów na sprzedaż lokalu. Po każdym z nich cena nieruchomości spadała o 10 proc. Trzy dni po wizycie w Gorajcu Marcin stał się nowym właścicielem szkoły. Żeby ją wyremontować, wyjechał razem ze swoją dziewczyną Mariną Sestasvili do Irlandii. Przez 11 lat każde odłożone euro przeznaczał na tynkowanie ścian, dobudowanie sali jadalnej połączonej z pokojem dziennym, a także budowę werandy i altanek. Inwestował w potrzebne sprzęty i elementy dekoracyjne, czyli we wszystko, co wiąże się z folkową odsłoną podkarpackiej wsi. Pobyt w Irlandii wspomina z sentymentem. W mieście Ennis, w którym mieszkali, zaproponowano mu pracę na stanowisku burmistrza. Odmówił. Na uznanie Irlandczyków zapracował sobie angażując się dość mocno w życie publiczne. Oprócz tego, że był kierownikiem nocnej zmiany w jednej z miejscowych fabryk i dorabiał wieczorami w Lidlu, prowadził także audycje w irlandzkim radiu „New Faces of Irland” i organizował „czwartkowe szkółki” dla polskich dzieci. Został za to uhonorowany statuetką Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”, zwyciężając w konkursie „Wybitny Polak” za granicą. 


Portret

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

37


Portret Od wesela się zaczęło – W lipcu 2009 roku wróciliśmy do Gorajca i postanowiliśmy wyprawić wesele. W szkole trwały już prace remontowe, dlatego zorganizowaliśmy przyjęcie pod gołym niebem. W gronie najbliższych przyjaciół, ubrani na ludowo pojechaliśmy furmankami do Urzędu Stanu Cywilnego w Cieszanowie. Potem było trzy dni tańców i śpiewów. Zagrał rzeszowski zespół Żmije – opowiada Marcin. – Pod koniec imprezy obiecaliśmy sobie, że co roku w rocznicę naszego ślubu będziemy tu wracać. Zakopana w palenisku ostatnia flaszka weselna była początkiem Folkowiska – największego festiwalu folkowego w Europie. Po ślubie Piotrowscy wylecieli do Irlandii, remont wymagał poświęceń. Tam też urodziły się dzieci – Mikołaj, Michał i Miriam. Kolejnego lata znowu powrócili do Gorajca, aby razem z przyjaciółmi przez 4 dni celebrować muzykę, słowo i obraz. 2010 roku po raz pierwszy rozstawili starą peerelowską scenę, którą Marcin pożyczył od burmistrza Cieszanowa i na której po raz pierwszy w historii zagrały znane folkowe zespoły. Tak oficjalnie rozpoczął się cykliczny Festiwal Kultury Pogranicza Folkowisko. Do Gorajca zjechało 120 osób i z każdym rokiem jest ich więcej. Tradycyjne pieśni w nowoczesnych aranżacjach, wyjątkowe tańce inspirowane kulturą ludową, rękodzielnicze eksperymenty i folkowa energia stały się znakiem rozpoznawczym maleńkiej wsi, w której mieszka dzisiaj zaledwie 35 osób, z czego 16 to dzieci. Niepowtarzalny klimat wydarzenia przyciąga gości nie tylko z Polski, ale i świata. Byli już: Hiszpanie, Chińczycy, Japończycy, Meksykanie, Kanadyjczycy, Bułgarzy, Czesi, Amerykanie i Włosi. Wszyscy przyjeżdżają, aby doświadczyć niezwykłego miksu kultur i ludowych doznań. Tutaj, jak nigdzie indziej, harmonijnie łączą się przyśpiewki w wykonaniu pań z miejscowego zespołu Niezapominajki z muzyką hinduską czy żydowską i poezją śpiewaną.

W

Cuda wianki W tym roku po raz pierwszy przy Chutorze Gorajec, bo tak Marcin i Marina nazwali wyremontowaną „tysiąclatkę”, stanęła scena wykonana z 200-letniej chałupy. Drewniany podest przypomina kształtem starą chatę, a z jego środka wyrasta rozłożyste drzewo. Podstawę konstrukcji zbudowano za pomocą tradycyjnych połączeń ciesielskich, na przykładzie złącz wzdłużnych i poprzecznych, bez użycia gwoździ. iędzy 11 a 14 lipca zagrają tu pierwszoligowe zespoły folkowe: Żywiołak, Hańba, Dziady Kazimierskie, Pablopavo i Ludziki, Jorij Kłoc oraz wielu innych. Podczas występów nie zabraknie też najbardziej „dziadowskiego” instrumentu w naszym regionie – liry korbowej. Każdy artysta chce koncertować na Folkowisku, bo tutaj gwiazdy mogą wyjść do ludzi, poprowadzić dla nich warsztaty i po prostu dobrze się przy tym bawić. Jak podkreśla Marcin, festiwal jest wydarzeniem interdyscyplinarnym i eklektycznym jednocześnie. W Gorajcu występują zarówno znani wokaliści, jak i kapele weselne z sąsiednich wiosek. Ale nie tylko muzyka się tutaj liczy. – Nie chcemy, aby ludzie przyjeżdżali do nas tylko na koncerty, ale aktywnie uczestniczyli też w warsztatach i rajdach, które odbywają się w okolicy. Podczas pieszych, rowerowych i kajako-

M

38

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

wych wypraw można poznać florę i faunę tego miejsca i zrozumieć jego fenomen, nie wspominając już o dobrej zabawie – dodaje. Uczestnicy Folkowiska przez 4 dni biorą udział w ok. 80 warsztatach. Są to zajęcia z kuchni regionalnej, nauki kuglarstwa i gry na lirze korbowej oraz ciesielki tradycyjnej. Tematyka często pokrywa się z motywem przewodnim wydarzenia. Na celowniku była już kultura chłopska, która łączyła Polaków, Ukraińców i Żydów zamieszkujących pogranicze oraz muzyczne podróże do Turcji i Indii. Nie obeszło się też bez „Cudów Wianków”, czyli opowieści o wiejskiej religijności, obrzędach, rytuałach i zwyczajach. Tego lata „padnie” na sztukę opowiadania i kulturę mówioną zapoczątkowaną przez „dziadów” – wiejskich wędrowców. Będzie zatem dużo historii, bajek i legend – zarówno prezentowanych przez mistrzów tych sztuk, jak i tworzonych przez uczestników festiwalu. Nad imprezą czuwa „Ekipa” – grupa zapaleńców, którzy od samego początku pomagają Marcinowi i Marinie w przygotowaniach do wydarzenia. Najczęściej poświęcają swoje urlopy, aby spędzić je na Folkowisku. Jest wśród nich Paweł, który na co dzień pracuje jako prezes banku. Podczas festiwalu zamienia się w kucharza, którego specjalnością są biwakowe przysmaki. Przyrządzony przez niego bigos, grochówka czy kiełbasa zostały już okrzyknięte najlepszymi wakacyjnymi rarytasami. Mówi, że w kuchni odpoczywa, bo nie musi siedzieć za biurkiem. Część zapaleńców z „Ekipy” założyła Gorajecki Uniwersytet Ludowy. Tutaj studenci mogą m.in. uczęszczać na warsztaty zielarskie prowadzone przez Zbigniewa Blizińskiego. Do wyboru mają też zajęcia z animacji poklatkowej, białego śpiewu i fotografii.

Czekając na… Stasiuka

F

olkowisko to też literacki festiwal. Od samego początku towarzyszy mu Andrzej Stasiuk. Prozaik i eseista z Wołowca w Beskidzie Niskim, gdy tylko pojawia się w Gorajcu, zabiera uczestników imprezy w literacką podróż po terenach środkowej Europy. Do maleńkiej wioski przekonał go oczywiście Marcin. Razem z bratem napisali do pisarza list, zaraz po tym, jak otrzymał Nagrodę Literacką „Nike”. Brzmiał on mniej więcej tak: „Panie Andrzeju, zawsze Pan przekonuje, że prowincja jest ważna i powinno się o nią dbać, dlatego w małej wiosce na Podkarpaciu organizujemy Festiwal Kultury Pogranicza Folkowisko, na który serdecznie zapraszamy. Ale jak Pan dostał teraz nagrodę Nike, to pewnie Pan nie przyjedzie…”. Przyjechał. Jeszcze pierwszego dnia festiwalu trafił do Chutora Gorajec i na przywitanie powiedział do gospodarza: „Jak przeczytałem, że nie przyjadę, to pomyślałem: „co, ja k…, nie przyjadę?”. – Ludzie przyjeżdżają do nas po to, aby odpocząć i spróbować czegoś innego. Nie chcą pić Żywca czy Warki, ale zasmakować „folkopiwska”, które dostarcza Tomek Sulewski, zaprzyjaźniony browarnik z Hrubieszowa. Panie z Koła Gospodyń Wiejskich dbają o żołądki gości przygotowując pyszne jarskie jedzenie. W swojej kuchni wykorzystują zioła zerwane z gorajeckich łąk, warzywa zebrane z przydomowych ogródków i ryby złowione w Rudzie Różanieckiej – wylicza pomysłodawca festiwalu. Wielkimi smakoszami miejscowej kuchni są nie tylko dorośli, ale i dzieci przyjeżdżające na festiwal. W „Dzieciowiosce”, czyli specjalnej strefie wydzielonej dla najmłodszych, odbywają się twórcze zajęcia oraz koncerty krakowskiego zespołu „Czere-


Portret śnie”. Główną atrakcją jest bitwa na balony z wodą, która przez wszystkie dni Folkowiska rozpoczyna się punktualnie o godz. 14. Biorą w niej udział dwie przeciwne drużyny – chłopcy i dziewczynki. – Pomysł na „Dzieciowioskę” zrodził się, gdy zostaliśmy rodzicami. Przeobraziliśmy wtedy studencki charakter wydarzenia w bardziej rodzinny i przyjazny dzieciom. Dlatego Folkowisko za dnia przypomina trochę miejsce akcji „Dzieci z Bullerbyn” lub „Chłopców z Placu Broni”. Chutor Gorajec zamienia się wtedy w wielki plac zabaw. Dzieciaki łapią jaszczury, strzelają z procy i biegają boso po łąkach. Ostatnio założyły nawet gang „Dzikie Gorajeckie Dzieci” – opowiada.

Gorajec boi się niepamięci

W

jeden weekend w roku maleńki Gorajec staje się największą miejscowością w gminie. Mieszkańcy uwijają się jak mogą, aby zachęcić przyjezdnych do odwiedzania wioski i ocalić od zapomnienia jej wielokulturową tradycję. Przekonują też, że to przepiękne miejsce, ciągle niezadeptane, niekomercyjne, w sam raz dla „wilków” głodnych przygód. – Od kiedy zaczęliśmy organizować nasz festiwal, do sołtysa wydzwaniają ludzie i pytają o kupno działek. Ten cały czas musi przerywać robotę w polu, schodzić z traktora i odbierać telefony. Śmialiśmy się nawet, że powołamy 70-letnią panią Janinę na jego rzecznika prasowego. W końcu to włodarz najbardziej znanej wioski w Polsce – dodaje z uśmiechem Marcin. Gości na Folkowisku wciąż przybywa. Po 9 latach przyjeżdża już prawie tysiąc osób. Nic dziwnego, festiwal został uhonorowany europejskim znakiem jakości EFFE (Europe for Festivals, Festivals for Europe). Na międzynarodową listę wpisano go razem z takimi imprezami jak: Fama, Camerimage, Malta Festival czy Wratislavia Cantans. Sam Gorajec kryje w sobie wiele tajemnic i zaskakujących faktów. Jeszcze w 1921 roku mieszkały tu 994 osoby, w większości grekokatolicy. We wsi stał Dom Narodowy, w którym mieściły się szkolne sale, czytelnia ukraińskiej organizacji społeczno-oświatowej „Proswita” oraz sklep. W czasie II wojny światowej stacjonowała tu sotnia Iwana Szpontaka pseud. Zalizniak. W 1945 roku 2. Samodzielny Batalion Operacyjny Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego otrzymał rozkaz zlikwidowania znajdującego się w Gorajcu sztabu UPA. Jak się później okazało, w tym czasie we wsi żaden sztab nie stacjonował, była za to samoobrona i ludność cywilna. W czasie akcji zginęło ok. 170 mieszkańców, w tym kobiety i dzieci. – Po przybyciu do Gorajca od razu „uderzył” nas brak ludzi. Przy drodze stała tylko cerkiew i kamienne krzyże, których nie potrafiliśmy nawet odczytać. Zaczęliśmy zagłębiać się w historię wsi, dlatego motywem przewodnim pierwszego Folkowiska była kultura ukraińska. Dla niektórych Polaków to jak palec w oko. Często zarzucają nam, że jesteśmy ukraińskim festiwalem, a my chcemy tylko poznać i upamiętnić gorajecką ziemię.

Poszukiwacze chłopskiej tożsamości – Wszyscy jesteśmy wieśniakami – przekonuje Marcin. – Prawie 95 proc. naszego społeczeństwa wywodzi się ze wsi. Dopiero

drugie czy trzecie pokolenia dorastają i żyją w mieście. W 2014 roku zorganizowaliśmy nawet taką akcję „Jestem ze wsi”, nadając Warszawie prawa wiejskie. Chodzi o to, aby „odchamić”, a właściwie „zachamić” ludzi, w pozytywnym znaczeniu tych słów, oczywiście. arcin z Mariną konsekwentnie „zachamiają” Chutor Gorajec. Tutaj nawet nazwa odremontowanej szkoły nie jest przypadkowa. W XVI, XVII wieku mianem chutoru określano posiadłość wiejską na słabo zaludnionych obszarach Ukrainy i Rosji, położoną pośród pól i stepów. Tak też jest i w maleńkim Gorajcu. Poza cerkwią i „cudowną” XIX-wieczną kapliczką najbliższy sąsiad mieszka kilometr od Piotrowskich. Z okien budynku widać tylko łąki, lasy i wieżę ornitologiczną, którą niedawno wybudowali, aby obserwować ptaki, szczególnie bieliki. Na co dzień prowadzą agroturystykę, promując folklor, ale nie ten kojarzony tylko z zespołami pieśni i tańca, ale sięgający do korzeni, tzw. in crudo. Pod jedną z drewnianych wiat organizują prawdziwe wiejskie potupanki, gdzie grajkowie przygrywają na basach i skrzypkach. Akordeonu nie ma, bo ten pojawił się w wiejskich kapelach dopiero przed II wojną światową, dlatego użycie instrumentu byłoby niedopuszczalne. Ludzie przychodzą, bo chcą zatańczyć w starym stylu, tak jak dawniej bywało. Szkolne klasy przemienili w klimatyczne izby, pełne kwiatów i wiejskich akcentów. Nie brakuje tu kolorowych obrusów, serwet i bieli na ścianach. Suszonych ziół i starych czytadeł z terenów Pogranicza. Zamiast firanek w oknach są subtelne, koronkowe wycinanki, które powstały podczas warsztatów prowadzonych na Folkowisku. Ręcznie rzeźbiona szafa w pokoju dziennym ugina się pod ciężarem pstrokatych ludowych strojów. Oparte o nią chłopskie buty z wysokimi cholewami przywodzą na myśl dawne czasy. Podobnie jak stare narzędzia rozstawione po kątach, którymi posługiwali się niegdyś chłopi pracujący na roli. Na jednej z zewnętrznych ścian widnieje mural Justyny Posiecz-Polkowskiej, absolwentki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku pochodzącej z Podkarpacia. Największy tego typu w Polsce. Każdy z rysunków składający się na wielką muralową mozaikę ma swoją historię. Są tu kilimy z Cieszanowa, fragmenty obrazu przedstawiającego zniesienie pańszczyzny w Gorajcu, a także elementy strojów i tańców ludowych oraz regionalne ozdoby choinkowe. obliska stodoła stała się podobraziem dla gigantycznej kopii starego zdjęcia, przedstawiającego ludzi, którzy kiedyś mieszkali we wsi. Dzięki projektowi „Cichy Memoriał” Arkadiusza Andrejkowa znów wrócili do ludzkiej pamięci. Dalej już tylko rozciąga się wielkie pole namiotowe, które podczas Folkowiska zamienia się w prawie tysięczną osadę. – Nie udostępniamy gościom tylko pokoju i łóżka. Tak naprawdę oddajemy im siebie. Z ludźmi trzeba usiąść, porozmawiać, pośpiewać przy ognisku i co najważniejsze – opowiedzieć im o tym miejscu. Bo jak zapytają miejscowych, co tu jest ciekawego, ci najczęściej odpowiadają, że nic – mówi Marcin. Chutor Gorajec odwiedza co roku Robert Korzeniowski, lekkoatleta i chodziarz, który został czterokrotnym mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata i dwukrotnym mistrzem Europy. Przyjeżdża też wielu dziennikarzy, pisarzy i muzyków. Wśród tych ostatnich częstym gościem jest Bogdan Bracha z Orkiestry św. Mikołaja, zespołu folkowego istniejącego od 1988 roku. Przez kilka dni przygotowuje się na łące do koncertów. Tutaj nikt nie hałasuje, nie dzwoni. Jak mawia Marcin: „No wi-fi, no touch…”.

M

P

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

39




Sztuka współczesna

Dagmara Kowal.

Porsche A może mieć każdy, ale rzeźbę już nie! Z Dagmarą Kowal, marszandką sztuki, właścicielką DagArt Galerie, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

42

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

neta Gieroń: Znakomita galeria sztuki współczesnej w Rzeszowie, pierwsza na Podkarpaciu umiejscowiona w galerii handlowej, w Millenium Hall – DagArt Galerie – zdmuchuje 4 świeczki na urodzinowym torcie, żegnając się jednocześnie z tłumem zaprzyjaźnionych artystów oraz bywalców. W takim mieście jak stolica Podkarpacia, które chwali się nieustannym wzrostem gospodarczym, dynamicznym przyrostem mieszkańców, wzrostem płac i w końcu mianem stolicy innowacji, akurat te wskaźniki nie przekładają się na nasze wielkomiejskie aspiracje związane ze sztuką? Dagmara Kowal: Nie ukrywam, że gdy 4 lata temu wybierałam Rzeszów na miejsce swojej zawodowej aktywności, dynamiczne wskaźniki cieszyły mnie i kazały mieć nadzieję, że pomysł na galerię sztuki współczesnej z pracami znakomitych artystów jest dobrą inwestycją. Miałam też za sobą kilkuletnią obserwację miasta i jego mieszkańców, bo w 2013 roku zamieszkałam tutaj z rodziną. W lutym 2013 roku Jacek Hazuka otworzył swoją autorską pracownię w Millenium Hall, a ja dwa lata później DagArt Galerie. 4 lata temu był świetny czas, by wystartować jako promotor i marszand sztuki. Z czasem okazało się, że może nie sam Rzeszów, ale wiele osób decyzyjnych nie do końca widziało potrzebę promocji miasta i regionu przy okazji współpracy przy dużych wydarzeniach artystycznych. Szkoda! Jednocześnie przez te 4 lata udało mi się ściągnąć do DagArt Galerie naprawdę sporą grupę miłośników sztuki i stworzyć miejsce, które przyciągało nie tylko artystów, ale wiele wspaniałych, twórczych osób. Nie brakowało odwiedzających, ale kupujących było już mniej? Nie dotarła jeszcze do nas moda na kupowanie do domu i firmy dobrej sztuki współczesnej, jak to od dawna dzieje się w Europie Zachodniej? 30 lat wolnej Polski to ciągle za mało na zmianę mentalności? Moda na sztukę współczesną jest duża, ale niestety, jeszcze nie u nas, jeszcze trzeba nam trochę czasu, zwłaszcza w Rzeszowie. Przechodzimy fazę


Sztuka współczesna

Paryż, Jacek Hazuka. obrazów ręcznie malowanych, obrazów z supermarketów, ale w końcu dojrzejemy do tego, by kupować dzieła artystów w kontekście inwestycji. Moje ulubione francuskie powiedzenie mówi: „kupujcie artystów za ich życia, bo po ich śmierci nie będzie was na nich stać, a oni nie będą już tego potrzebowali”. Maksyma ta na francuskim rynku sprawdza się od dekad, również dzięki wsparciu państwowych instytucji oraz systemowi ulg podatkowych dedykowanych dla firm inwestujących w sztukę współczesną, co bezpośrednio przyczynia się do rozwoju rynku, nakręca popyt. Promowanie i rozpowszechnianie mody na sztukę współczesną procentuje koniecznością świadomego uczestnictwa w życiu kulturalnym szerokiego grona odbiorców, kształtuje charakter odbiorców sztuki. Należy jednak pamiętać o nierozerwalnej warstwie emocjonalno-duchowej nawet w kontekście kupna-sprzedaży dzieła sztuki. Obraz, rzeźba, fotografia, itd., to nie tylko obiekt dekoracyjny czy inwestycyjny. To część osobowości zarówno artysty, jak i kolekcjonera. Wieszając prace konkretnego autora, zapraszamy do swojego domu jego emocje, przeżycia, spojrzenie na świat. Wchodząc do domów i mieszkań niejako odruchowo zerkasz, co wisi na ścianie gospodarzy? Tak (śmiech). Bliska jest mi sparafrazowana maksyma: „Pokaż mi swój obraz, a powiem ci, kim jesteś”. I co zazwyczaj widzisz na ścianach? Często pustkę, niestety. Piękne domy, wspaniale urządzone i ani jednej pracy na ścianach. To bardzo smutne. Nie pamiętamy już, bo i skąd, jak wyglądały mieszkania przedwojennej inteligencji, gdzie na ścianach aż tłoczno było od dobrego malarstwa. Nie za dobrze znamy też współczesne mieszczańskie domy w Niemczech, Francji czy Belgii, gdzie króluje sztuka współczesna. ostatnich 30 latach Polacy bardzo dużo podróżują, ale w hotelach niekoniecznie wiszą obrazy i stoją rzeźby. W spadku po PRL-u nie mamy też dobrych, artystycznych tradycji. Przed 1989 rokiem bardzo cenione było rzemiosło, mniej sztuka współczesna. To takie paradoksy, bo z tamtych lat mamy wspaniałe osiągnięcia filmowe, literackie, teatralne, także artystyczne. I o ile w ostatnich 15 latach kolekcjonerskie aspiracje udało się ożywić w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, to jednak Podkarpacie jest bardzo trudnym regionem, gdzie ten trend idzie z opóźnieniem. Ciągle brakuje nam promocji i spójnych działań na rzecz stuki współczesnej, a do tego trzeba żmudnej, codziennej pracy i wielkiej pasji. Ty tę pracę przez ostatnie 4 lata sumiennie wykonywałaś i efekty potrafiły zaskakiwać nawet Ciebie. Wystawę „PopNow!”, którą otwierałaś DagArt Galerie, obejrzało ponad 50 tys. osób. Wszystkie wernisaże gromadziły tłumy gości i artystów… Dlatego uważam, że był to bardzo dobry czas, który się nie kończy, mam nadzieję, ale zmieniają się zasady działania. Jestem dumna, że udało mi się pokazać tylu znakomitych artystów, wielu z Podkarpacia, obdarzonych talentem na europejskim poziomie. Kogo w ostatnich latach promowałaś? Najdłużej związani z galerią to nestorzy międzynarodowego rynku sztuki: Jacek Hazuka, Andrzej Fogtt, Igor Janowicz. Wyjątkowo wspominam współpracę ze śp. Maćkiem Wieczerzakiem. Pokazywałam go nie tylko w Rzeszowie, ale też w Holandii, Belgii, Francji, na targach i biennale sztuki. I cieszę się, że pamięć o nim ciągle jest żywa dzięki żonie, Aleksandrze Wieczerzak, która prowadzi fundację jego imienia. Były też prace Renaty Szyszlak, Barbary Hubert. Obie panie pokazywałam w Paryżu i Lille na targach sztuki. Świetnie się nam współpracuje z Martą Wojciechowską, Ireneuszem Janickim, Michałem Bajsarowiczem, Iwoną Góraj, Michałem Drozdem, którzy bardzo dobrze się sprzedają do prywatnych kolekcji europejskich. Pamiętam o znakomitym Leszku Kuchniaku, popularnym i uwielbianym w Rzeszowie. Jest też cała plejada młodych artystów: Michał Cygan, Sylwester Stabryła, Tomasz Mistak, Natalia Krzywda, Rafał Jedynak. Od początku zależało mi zarówno na promocji artystów na rynku lokalnym, jak i ekspansji na rynek europejski. 

W

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

43


Sztuka współczesna Do Rzeszowa sprowadzałaś bardzo dobrą sztukę z Francji i Stanów Zjednoczonych. woją pierwszą galerię otworzyłam już w 2006 roku w Arras we Francji, gdzie w życie wcielałam koneksje Polski z Francją. Tam organizowałam wiele spektakularnych wystaw. Jedną z najciekawszych prezentacji była wystawa „Polska się odkrywa” w ramach obchodów „Roku Polskiego” w departamencie Pas-de-Calais w 2007 roku. Pokazywałam prace ponad 30 artystów z całej Polski: z Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Poznania, Opola, Katowic, Rzeszowa, itd. Wśród nich byli znaczący na polskim rynku sztuki artyści, m.in. Zbigniew Bajek, Jerzy Fober, Przemysław Lasak, Paweł Frąckiewicz, Jędrzej Stepak, Andrzej Fogtt, Waldemar Marszałek, Halina Nowicka, Tomasz Klimczyk, Ryszard i Kacper Dudkowie, Ryszard Kryński, Renata Bonczar, Witold Pazera, Tadeusz Nowotarski. Wystawa była ogromnym sukcesem. Udało mi się uchwycić wielobiegunowość polskiej sztuki współczesnej, a bogate spektrum środków artystycznego wyrazu zachwycało i intrygowało francuską publiczność. Tłumnie zwiedzana wystawa nadała azymut mojej pracy marszandki na długie lata. Współpracowałam z wieloma doskonałymi prywatnymi galeriami we Francji, Belgii i Holandii. Pokazywałam twórczość polskich artystów na kilkudziesięciu wystawach i blisko dwudziestu międzynarodowych targach sztuki, będąc jedyną polską galerią. Dzięki aktywnej promocji wielu z moich polskich artystów wciąż jest obecnych na europejskim rynku sztuki w prywatnych kolekcjach. Natomiast obrazy Jacka Hazuki, Andrzeja Fogtta, Wacława Onaka, czy rzeźby Pawła Rybczyńskiego trafiły do kolekcji muzealnej miasta Arras. Dzięki temu Francuzi cieszą się polską sztuką współczesną, a rzeszowianie mogli oglądać prace najlepszych artystów światowych. Biznes zaprzyjaźnił się z DagArt Galerie na dłużej? Pojawił się, co jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Coraz częściej proszono mnie o rekomendację prac do siedzib firm, niekoniecznie spośród podkarpackich artystów, ale właścicielom firm zależało, by dobra sztuka współczesna zaistniała na ścianach w siedzibach ich biznesów. Jest kilkanaście firm na Podkarpaciu, do których zakupiono prace wybrane przez DagArt Galerie. Czyje prace możemy oglądać w firmach na Podkarpaciu? Obrazy: Jacka Hazuki, Francoise Danel, Maćka Wieczerzaka, Barbary Hubert, Igora Janowicza, Ireneusza Janickiego, czy Charlesa Fazzino. Fotografie: Frédérica Defossez, Bernarda Pras. Rzeźby: Frédérica Lavauda, Alfredo Longo, Metal Junkie, Benedicte Dubart. Wiele osób zaglądało do przeszklonych przestrzeni DagArt w galerii handlowej?

S

Wielu było przedstawicieli wolnych zawodów: prawników, lekarzy, przedsiębiorców, ale i miłośników sztuki, którzy potrafili bardzo długo oszczędzać, by kupić piękną pracę do domu. Wiele spośród tych osób trafiało do nas z polecenia, ale bywali też tacy, którzy zaintrygowani odmienną przestrzenią w galerii handlowej przekraczali nasz próg i wiązali się z nami na dłużej. Wchodzili i ulegali miłości do sztuki, co często się zdarza (śmiech). Byli zachwyceni europejskimi artystami z pop artu, abstrakcji – przyznawali, że urzeka ich radość tworzenia, brak zadumy i melancholii, tak często obecnych w pracach polskich twórców. Andrzej Fogtt i jego prace wzbudzały zachwyt, od ręki sprzedawaliśmy wszystkie jego dzieła w „Sztuce do Kwadratu”. Podobnie było z abstrakcjami Witolda Pazery. Wielu naszych klientów to byli goście z zagranicy, którzy do Rzeszowa przyjeżdżali na święta albo wakacje. Czuli się sentymentalnie związani z miastem i bardzo szybko zadomowili się też w DagArt Galerie. Nie było tygodnia, żebyśmy nie wysyłali prac do Wielkiej Brytanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Japonii albo Australii. Cena i jakość dzieł była dla nich ogromnym magnesem. Jednocześnie większość z tych osób za granicą odniosła sukces i przesiąkła pozytywną modą na posiadanie dobrej sztuki współczesnej. Czy to kobiety kupują najwięcej sztuki współczesnej? ręcz odwrotnie, to mężczyźni prawie zawsze nalegają na zakup sztuki do domu albo firmy. Chyba są odważniejsi od kobiet, lubią inwestować i wierzą w wartość inwestycji w sztukę. Porsche może mieć każdy, ale rzeźbę już nie! Jestem pewna, że moda na posiadanie dobrej sztuki nadejdzie już wkrótce także do Rzeszowa. Tym bardziej, że sztuka to nie dekoracja, ale potężny przekaz w świecie biznesu, świadectwo naszej przynależności do elitarnej warstwy społecznej. Warto żyć i pracować w takim towarzystwie. Mimo to, po 4 latach DagArt Galerie znika z przestrzeni Rzeszowa. DagArt to nie butik ze sztuką. Jesteśmy jedną z najbardziej rozpoznawalnych europejskich galerii promujących sztukę współczesną, która mogła być doskonałym narzędziem marketingowym dla miasta i regionu. Zabrakło świadomości, uwagi i chęci do współpracy ze strony rządzących. To było niezbędne, by trwać? Wszędzie na świecie szanuje się i wspiera prywatne inicjatywy w obrębie promocji sztuki. Wystawy o zasięgu europejskim są bardzo kosztowne, a ja nie byłam w stanie udźwignąć ich sama, mimo że do galerii przychodziło kilkadziesiąt tysięcy osób, a ogólnopolskie telewizje dawały zapowiedzi naszych wydarzeń. To było za mało, by pokryć koszty. Nic nie dzieje się samoistnie. Pasja, zaangażowanie i rozległe kontakty, jakie posiadam na europejskim rynku sztuki, to wspaniały kapitał, który można było wykorzystać do promocji Rzeszowa i Podkarpacia, ale nie spotykałam się z większym zainteresowaniem. Tylko raz uda-

W

44

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019


Sztuka współczesna ło mi uzyskać od samorządu województwa dofinansowanie na spotkanie z Agatą Grzybowską, autorką albumu o Bieszczadach „Dziewiąte wrota”, które było uzupełnieniem wystawy „Grand Press Photo 2018”. W ciągu tych 4 lat, z jakich wystaw i nazwisk jesteś najbardziej dumna, a które zmieniły także nasz gust i spojrzenie na sztukę współczesną? ztery lata w Millenium Hall to od 6 do 8 wystaw rocznie, blisko trzydzieści różnych pokazów indywidualnych oraz grupowych, ponad stu artystów wszystkich możliwych w sztuce mediów. Wszystkie to mój subiektywny marszandzki wybór. Ze wszystkich jestem bardzo dumna, bo wszyCzaszki, Maciej Wieczerzak. scy prezentowani przeze mnie artyści to doskonali twórcy. Jako wyjątkowe wydarzenia wskazałabym na pewno „PopNow!” i „Pop Now!2”, bo choć ciągle nie do końca zrozumieliśmy w Polsce estetykę pop artu, to mam nadzieję, że udało mi się odrobinę oswoić ten kierunek. Kiedy pop art królował na świecie, w Polsce mieliśmy komunizm i nie było nam do śmiechu. Jestem jednak pewna, że przyjdzie jeszcze na niego czas i w Polsce. Twórczość Maćka Wieczerzaka z Mielca była tego wspaniałą zapowiedzią. Pełnymi garściami czerpał z najlepszych wzorców światowej sztuki i żal ogromny, że odszedł przedwcześnie. Dumna jestem, że pokazywałam Bernarda Pras, bo to światowej sławy artysta, Alfredo Longo i Charlesa Fazzino. Ściągnięcie do Rzeszowa oryginalnych pracy Andy’ego Warhola i Keitha Haringa to był niesamowity wyczyn dla mnie, marszandki. I nie chcę, by zabrzmiało to nieskromnie, ale mogłam jeszcze więcej. Cieszę się ze współpracy z rzeszowskim fotografem, Michałem Drozdem, któremu wkrótce będę organizować wystawę w Paryżu. Kontrowersyjna wystawa Fogtt&Zoladek to moja duma. Tym większa, że w trakcie jej trwania Ramona Zoladek została ogłoszona „Artystką Roku 2018” w Wielkiej Brytanii, a Andrzej Fogtt, który już w 1982 roku prezentował Polskę na Biennale de Venice, na początku 2019 roku miał wspaniałą retrospektywną wystawę w Hamburgu. Bezwzględnie bardzo ważnym artystą w moim życiu, jednym z najbardziej uznanych w Europie, utalentowanych i najbardziej wykwintnych jest Jacek Hazuka, który nadal tworzy w Rzeszowie i już niedługo zgotuje nam dużą niespodziankę artystyczną. Każdy z tych wernisaży, to były dziesiątki gości i wydarzenie towarzyskie. Co uważam za sukces, bo rzeszowski rynek nie jest łatwy i oczywisty, a mnie w 4 lata udało się stworzyć dobry klimat i pozytywny zamęt wokół DagArt Galerie, co jest bezcenne. Tak jak kilkanaście lat temu szybko weszłam w rynek francuski, tak samo byłam pewna, że miłością do sztuki uda mi się zarazić także w Rzeszowie, co się po części udało. Wernisażom ujęłam konwenansów, a dodałam naturalności i przyjaznej atmosfery. Można powiedzieć, że „okurzyłam” spotkania ze sztuką (śmiech). Udało Ci się też wypromować projekt „Sztuka do Kwadratu”, w którym za niewielkie pieniądze można kupować prace najlepszych artystów w nietypowych formatach. To mój autorski pomysł, który okazał się wielkim sukcesem. Sprawił, że do galerii może wejść każdy i znajdzie tam prace nie tylko za tysiące, ale i za kilkaset zł. Zaproponowałam dobrym i uznanym artystom, z którymi współpracuję, by malowali dla DagArt Galerie cztery kwadratowe formaty, niedostępne nigdzie indziej na świecie. 12x12, 18x18, 24x24 i 30x30. „Sztuka do Kwadratu” zachwyciła klientów – piękne formaty, do których proponuję oryginalne ramy, od początku jest przebojem naszej galerii i tych prac sprzedaliśmy najwięcej. Ceny od 250 do 1000 zł okazały się przystępne dla większości miłośników sztuki, a nam pozwoliły zdobywać pieniądze na organizowanie dużych wystaw z dużymi nazwiskami. Co stanie się z miejscem, z którym rzeszowianie już się zżyli? rzenosi się do Internetu, podobnie jak „Sztuka do Kwadratu”. DagArt Galerie żyje już online. Do połowy lipca działamy jeszcze w Millenium Hall, gdzie można kupować prace w bardzo promocyjnych cenach, do czego zachęcam. Od czerwca równolegle „żyjemy” w sieci. Ale niespodzianka, już niedługo w ramach nowego projektu otworzymy w Rzeszowie pierwszy Punkt Odbioru Sztuki, kolejny w Poznaniu i Warszawie. Sama zaś miejscówka, z którą mieszkańcy Rzeszowa bardzo się zżyli, a moje dzieci traktują jak swój drugi dom, będzie nadal żyła sztuką i w przyszłości na pewno też zachwycała. Więcej szczegółów już za kilka miesięcy. Galeria przenosi się do Internetu, ale mentalnie nie rozstaje z Rzeszowem? Absolutnie nie. To DagArt Galerie jest sprawcą zamieszania związanego z monumentalną rzeźbą „Prometeusz” ze stali nierdzewnej o wysokości 270 cm, najnowszego dzieła Metal Junkie, artysty związanego z DagArt Galerie, które kilka tygodni temu stanęło w przestrzeni Millenium Hall. Rzeźba jest do kupienia i kosztuje 79 tys. zł. W lipcu w galerii stanie jeszcze większa rzeźba tego samego artysty. Będzie to czterometrowe przedstawienie mężczyzny wyeksponowane na placu eventowym Millenium Hall. Zamierzam we współpracy z panią Martą Półtorak organizować spektakularne wydarzenia czasowe, bezpłatne i otwarte dla szerokiego grona publiczności. 

C

P

Więcej wywiadów i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


BĄDŹMY szczerzy

Skąd się mógł wziąć ten gigantyczny rozjazd?

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Obserwując szaleństwa coraz bardziej lewicujących liberałów i skrajnej agresywnej lewicy – np. prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, patronującego wyuzdanej i przez to mało estetycznej paradzie LGBT, z parodią katolickiej mszy świętej na czele, czy też pani prezydent Gdańska Aleksandrę Dulkiewicz na czele parady lżącej z Najświętszego Sakramentu – zadaję sobie pytanie: jak to jest możliwe, że tak wielu ludzi mających się za wykształconych i kulturalnych, aspirujących do duchowego przewodzenia milionom Polaków, dało się uwieść ideologiom jawnie nihilistycznym do tego stopnia, że coraz bardziej stają się wrogami swojej tożsamości kulturowej? Tym bardziej to niezwykłe, że dzisiejsi polityczni rywale, a może już raczej wrogowie, 30–40 lat wcześniej razem zgodnie wyrąbywali Polakom wolność najpierw w antykomunistycznej opozycji, a następnie w ruchu Solidarności oraz konspiracji lat 80. Sięgam aż tak daleko wstecz, bo dzisiejsi liderzy z obu stron barykady ocierają się o wiek emerytalny, a wtedy przecież kształtowały się ich kręgosłupy ideowe. Oprócz domu rodzinnego i szkoły w procesie dojrzewania intelektualnego bardzo ważne są lektury i to nie tylko te obowiązkowe. Poza klasykami poszukiwało się literatury współczesnej. Wobec ocenzurowanej socjalistycz-

nej siermięgi wydawniczej szukaliśmy zachodnich bestsellerów. W latach 60. i 70. lewica na Zachodzie postawiła krzyżyk na sowieckiej wersji komunizmu. Postawiła na diagnozę Antonio Gramsciego i jego słynny „marsz przez instytucje”, który trwa w najlepsze i pustoszy kulturowo Europę, wkraczając z impetem w jej centralne i wschodnie rejony. Dla ówczesnej literatury zachodniej największym objawieniem był Jean Paul Sartre, twórca filozofii egzystencjalizmu. Demonstrował przed światem swoje lewicowe sympatie, nosząc słynną czapkę maoistówkę jako wyraz poparcia dla tzw. rewolucji kulturalnej chińskich komunistów. Wtedy zrodziło się też pojęcie „eurokomunizmu”, który miał respektować reguły demokratyczne. Wyłącznie demokratyczne. W Polsce wydawano książki zachodnich egzystencjalistów o lewicowych sympatiach. Miały rzesze czytelników wśród młodej inteligencji. Polski czytelnik miał też dostęp do dzieł wybitnych współczesnych filozofów klasycznych. Moim ulubionym autorem podczas studiów był Etienne Gilson, mistrz języka, członek Akademii Francuskiej. Dość powiedzieć, że jego książkę „Jedność doświadczenia filozoficznego” pochłonąłem niczym sensacyjny kryminał podczas jednej z licznych wówczas podróży na trasie Gdańsk–Lublin. Popularnością wśród ambitnej młodzieży cieszyli się w latach 70. autorzy ze środowiska francuskiego miesięcznika katolickiego „L`Esprit” (ideowo bliskiego polskiemu miesięcznikowi „Znak”): Jacques Maritain, Emmanuel Mounier, Gabriel Marcel. Chętnie czytano powieści Francois Mauriaca, uchodzącego za najwybitniejszego francuskiego pisarza katolickiego, choć on sam nie lubił, gdy go tak definiowano. Największą popularnością wśród moich rówieśników cieszył się angielski pisarz, konserwatysta, Gilbert Keith Chesterton. Zaczytywaliśmy się „Przygodami księdza Browna”, wracaliśmy w każde ferie i wakacje do wspaniałej powieści „Człowiek, który był czwartkiem”. Było to możliwe dzięki temu, że funkcjonowało przez cały okres PRL kilka świetnych wydawnictw katolickich, z Instytutem Wydawniczym PAX i Wydawnictwem Znak na czele. Wysyp wydawnictw niezależnych poza cenzurą miał miejsce wraz z narodzinami NSZZ Solidarność i trwał przez całe lata 80. mimo represji SB i ówczesnego wymiaru sprawiedliwości. Wtedy rzesze Polaków mogły przeczytać arcydzieła George`a Orwella: „1984” i „Folwark zwierzęcy” – książki coraz bardziej aktualne, niestety. Literatura lewicowa miała dużo wyższe nakłady i lepszą promocję aniżeli wydawnictwa konserwatywne i katolickie. Dlatego te drugie były udziałem garstki czytelników. Miłośnikom lewicującego liberalizmu i agresywnej radykalnej lewicy warto przypomnieć, że w latach 60. ub. stulecia pupilem paryskich salonów hołdujących eurokomunizmowi i chińskiej rewolucji kulturalnej był uroczy doktorant filozofii z paryskiej Sorbony, niejaki Pol-Pot, który kilka lat później stanął na czele rewolucji w Kambodży i wymordował prawie połowę swoich rodaków.

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

46

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



POLSKA po angielsku

Od tableta do tabletki

MAGDA LOUIS

Już co piąty obywatel bogatego świata codziennie sięga po tabletkę, która robi w głowie spokój. Biorą coraz młodsi – antydepresanty łykają nastolatki polskie, amerykańskie i zagraniczne, aby móc funkcjonować w szkole pełnej zagrożeń i nierówności. Matki tych wystraszonych dzieci łykają tabletki pod koniec dnia – coś na lepszy sen i obojętność. Ich ojcowie z kolei biorą prochy z rana, takie, które błyskawicznie wysyłają stężały od grozy mózg na wakacje. Cudowne działanie mają te wszystkie tabletki – jesteś tu, na tym łez padole, przygnieciony frustracją, lękiem i niepewnością, a twój mózg w tym czasie leży na Bahamach i pije mojito na skruszonym lodzie. W Ameryce spożywanie tabletek szczęścia rośnie jak grzyby w lesie pod Czarnobylem. Dowiadujemy się o tym, bo Amerykanie prowadzą swoje zeszyty statystyczne skrupulatnie i bez zażenowania. W USA grand total dzieci przyjmujących leki „na głowę”, w przedziale wiekowym 0-17 wynosi – 7 213 599. Ponad siedem milionów dzieciaków na dragach… (2017 rok, dane IQ Via, dawniej IMS Health). Polskich statystyk nie przytaczam, ale koleżanka nauczycielka twierdzi, że jak ma w kla-

sie 20 dzieci, to pięcioro jest na antydepresantach. Nareszcie zbliżamy się do Ameryki! Nowoczesne tyranie polegają na zarządzaniu strachem, raz, dwa od tyranów nauczyli się inni. Współczesne media trzymają uwagę i lojalność swojego odbiorcy strachem, szef zarządza pracownikami, strasząc ich zwolnieniem i nawet panie specjalistki od diety, projektowania ogrodów czy po prostu od sprzedaży czegokolwiek z lubością kierują lufę strachu w sam środek zatrwożonego czoła konsumenta. Jak zjesz ciastko po godzinie 18.00, to przytyjesz 2 kg, jak nie opryskasz pomidorów chemicznym preparatem, to je zaraza zeżre, klapki kupisz, pięć minut potem się rozmyślisz, nie będziesz mógł ich zwrócić. Politycy sztukę zarządzania strachem opanowali do perfekcji, tym narzędziem wygrywają wybory i utrzymują się przy władzy. Knują i analizują, co by zapodać wyborcy, żeby mu już całkiem gały wyskoczyły z orbit, a portki wypełniły się … wiadomo czym. Niech się wyborca boi chorób przywiezionych w plecaku uchodźcy, innowiercy, który brudną łapę wepchnie pod spódnicę chrześcijanki, terrorysty, który wysadzi się w kolejce wąskotorowej, Żyda, który odbierze wszystkie odrestaurowane za pieniądze podatnika kamienice zdobiące rynek oraz geja. Ten zboczeniec porwie pod sklepem czyjegoś synka z kołyski i ubierze malucha w różowe śpioszki z napisem gender. W telewizji, radiu, prasie i Internecie, z małymi przerwami na reklamę, leje się fala złych wiadomości, przy których ten zły, który jeszcze nie przyszedł, przebija tego, który już tu jest. W sąsiedztwie się zagnieździł, w biały dzień zabił własne dziecko, przejechał staruszkę na pasach, ukradł miliony emerytom, powiesił się w garażu, wystrzelił rakietę domowej roboty, która śmiertelnie raniła kota burmistrza. Skołowany człowiek już nie wie, czego ma się bać bardziej - tego, co jest, czy tego, co będzie? Od rana do nocy wszystkie tuby krzyczą, że będzie coraz gorzej – lód na biegunie północnym się stopi, oceany się wzniosą tak szybko, że Noe nie zdąży drzewa na arkę narąbać, ostatnia pszczoła zdechnie przy okazji odkomarzania miast, populiści wygrają kolejne wybory, a dzieci najpierw się zdeprawują na lekcji przysposobienia do życia w rodzinie, zaraz potem uduszą smogiem. Chorobę nowotworową spowoduje jedzenie mięsa, picie wina, palenie papierosów, leżenie w solarium, gen matki, gen ojca, kosmiczny przeciąg, obgryzanie paznokci oraz, jak donoszą naukowcy, życie w strachu… Na strachy, co potwierdzi każdy lekarz przyjmujący w poradni zdrowia psychicznego, najlepsze są tabletki. Bardzo nowocześnie spreparowane, nie ma po nich kaca i po zażyciu można prowadzić samochód. Jak sprytnie to obmyślili! Najpierw postraszą cię tak, że ani jeść, ani spać, ani ten tego, a potem przepiszą ci cudowny lek, dzięki któremu na sześć godzin zapomnisz, czego się boisz najbardziej. 

Magda Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Święty Ernesto z La Higuera, lokalny Robespierre

KRZYSZTOF MARTENS

„Żegnaj komendancie” to tytuł bardzo popularnej piosenki skomponowanej, gdy Che Guevara opuszczał Kubę w 1965 roku, aby wziąć udział w rewolucjach w Kongu, a potem w Boliwii. Jej refren jest moim zdaniem zdecydowanie przesłodzony: Tutaj pozostaje jasna Głęboka przejrzystość Twojej ukochanej obecności, Komendancie Che Guevara Che Guevara sadystą i mordercą był. Nie jestem fanem tego „bojownika o wolność”, ale Kubańczycy zdecydowanie nie podzielają moich poglądów. „Nie trzeba mi dowodu, aby rozstrzelać człowieka. Potrzebuję jedynie dowodu, że koniecznym jest go rozstrzelać!” – głosił bohater dzisiejszego felietonu, któremu przypisuje się odpowiedzialność za prawie 10 tysięcy egzekucji, przy czym od 800 do 1700 osób miało zostać zamordowanych z jego ręki. Mimo to, obecna jest na Kubie romantyczna legenda „tropikalnego Robespierra” Mój hawański profesor był zakochany w „ comendante Che Guevara”. Opowiadał o NIM jak o wielkim bohaterze. Czy byłem zaskoczony? Nie on pierwszy - Mike Tyson wytatuował sobie twarz Che na klat-

ce piersiowej, Angelina Jolie w intymnym miejscu, Johnny Depp nosił biżuterię z jego postacią, a Maradona uważał Go za swojego idola. Carlos Santana na uroczystość wręczenia Oscarów przyszedł ubrany w koszulkę z jego wizerunkiem i twierdził, że Che kierował się w życiu jedynie współczuciem i miłością. Trzeba uczciwie przyznać, że ten zimny drań miał charyzmę, cieszył się uwielbieniem swoich żołnierzy i był jedynym człowiekiem na świecie, którego naprawdę się bał Fidel Castro. Mnie przypomina postać sienkiewiczowskiego bohatera – wczesnego Andrzeja Kmicica, brutalnego zabijaki szukającego każdej okazji do walki. W Gwatemali po zorganizowanym puczu przez CIA Guevara ruszył do walki w obronie rządu. O zasługach Ernesto dla zwycięstwa rewolucji kubańskiej mój lokalny rozmówca mógł opowiadać godzinami. Oczywiście dobra narracja nie może się obyć bez romantycznej historii z udziałem pięknej rewolucjonistki. Pewnego dnia Che, jadąc jeepem, gwałtownie zahamował. Na poboczu stała Aleida, prawdziwy żołnierz rewolucji. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ernesto chciał ją chronić przed niebezpieczeństwem, ale młoda bojowniczka energicznie zaprotestowała: – „Nie po to dwa lata działałam w podziemiu – żądam włączenia mnie do oddziału partyzantów!”. Che i Aleida od początku zachowywali się jak para zakochanych – chodzili na spacery, jeździli na przejażdżki, okazywali sobie czułość w drobnych gestach. „Czasami, prowadząc samochód, Che prosił mnie, żebym wyprostowała mu kołnierzyk koszuli albo poprawiła włosy (twierdził, że nadal boli go ręka) – były to jego sprytne sposoby na publiczne okazywanie naszych uczuć, zanim jeszcze zostaliśmy małżeństwem”. Dla jednych wielki rewolucjonista, dla innych zbrodniarz i sadysta, a dla Aleidy wrażliwy mężczyzna i czuły ojciec czwórki dzieci. Co jeszcze powinien robić romantyczny bohater? Oczywiście pisać wiersze i listy, których bohaterami uczyni żonę i dzieci. „Przede wszystkim, zawsze próbujcie poczuć głęboką niesprawiedliwość wyrządzoną każdemu człowiekowi, niezależnie od regionu świata. To najpiękniejsza cecha rewolucjonistów”. Z listu Che Guevary do swoich dzieci. Dobry narrator wspomni o pierwszej żonie Hildzie i córeczce Hildicie cichutko, aby nie zakłócać wizerunku idola. Po zwycięstwie rewolucji na Kubie powiało nudą. Nasz bohater ruszył więc do Afryki (w Kongu właśnie się naparzali), a potem do Boliwii, aby uczestniczyć w kolejnej rewolucji. W październiku 1967 roku został pojmany i zastrzelony przez boliwijskie siły specjalne. Narrator nie powinien opowiadać o wstydliwych, ostatnich chwilach życia bohatera, ale nie może zatajać prawdy. Che błagał na kolanach o litość, krzycząc: „nie zabijajcie mnie, jestem dla was więcej wart żywy niż martwy!”. No cóż – nawet zimny drań nie chce rozstawać się z życiem w kwiecie wieku. W XXI wieku Hawana niezmiennie kocha Ernesto Che Guevarę, śpiewa o Nim rzewne piosenki i zarabia spore pieniądze na Jego wizerunku. Potencjalnym turystom nie radzę mówić o nim źle – dla Kubańczyków jest Świętym Ernesto z La Higuera, lokalnym Robespierrem i nic tego nie zmieni. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

50

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Dzieje firmy kupieckiej

I. Schaitter i Spółka Jerzy Gottman, syn ostatniego właściciela Michała, prezentuje pamiątki po rzeszowskiej firmie kupieckiej, która istniała 170 lat. Od 1780 do końca 1949 roku działał w Rzeszowie sklep, w którym – jak podkreślali klienci – „można kupić wszystko”. Kolejne pokolenia właścicieli zapisały się w historii miasta, byli gorącymi patriotami: polskimi i miejscowymi, prowadzili ożywioną działalność gospodarczą, społeczną, charytatywną, wspierali rozwój sztuk pięknych. Śmierć Ignacego Schaittra (1805 – 1885) odnotował nawet „Tygodnik Rzeszowski”: „umarł...ojciec nasz... jeden z najuczciwszych ludzi”. I tak dzieje firmy kupieckiej I. Schaitter i Spółka obejmują 170 lat.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

1780 r. otworzył sklep na rzeszowskim Rynku Jakub Holzer – emigrant z południowego Tyrolu. Sklep mieścił się w kamienicy nr 15 (wylot Rynku na ul. Mickiewicza, tam przez powojenne dziesięciolecia mieściła się apteka, obecnie całą kamienicę zajmuje Empik), a później na rogu dzisiejszych ulic: Przesmyk i Baldachówka. W końcu XVIII stulecia zawitał do Rzeszowa jego krajan – Tomasz Schaitter, który podjął pracę w sklepie Jakuba. Z czasem ożenił się z jego córką Karoliną Holzer i z rodziną przeniósł się do Krosna, gdzie prowadził własny sklep. W 1824 r. Tomasz odkupił rzeszowski interes od brata żony – Ludwika. Dziesięć lat później przeniósł sklep do kamienicy przy ul. Farnej 18 (późniejszy adres: Kościuszki 7, tam gdzie obecnie znaj-

52

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

duje się kawiarenka „Murzynek”). Rozbudowane zostało zaplecze sklepu, które sięgało do obecnej ul. Dymnickiego. Mieściły się tam budynki magazynowe, a także ogród z oranżerią i dwiema altanami. Ta murowana z wejściem obramowanym kolumienkami zachowała się do dziś. Cały teren określano mianem „szajtrówki”. W roku 1835 interes przeszedł w ręce Ignacego, syna Tomasza, znakomitego gospodarza, świetnego zarządcy, a także działacza społecznego, który w ciągu kilku lat podwoił zysk firmy, choć czasy nie sprzyjały rozwojowi handlu. W 1842 r. miał miejsce wielki pożar Rzeszowa. Połowa z 7 tysięcy mieszkańców miasteczka straciła dach nad głową. Rok 1848 przyniósł Wiosnę Ludów i kryzys walutowy. Ignacy Schaitter energicznie zaangażował się w działalność społeczną. Zasiadał w różnych gremiach, np. zarządu Domu Ubogich, Wydziału Miejskiego oraz dwóch Kas Oszczędności. Starał się o poprowadzenie linii kolejowej Wiedeń – Kraków – Lwów przez Rzeszów. Od-


Przedwojenny Rzeszów dano ją do użytku w 1858 r. Wcześniej towary trzeba było przewozić wozami konnymi, a to podrażało transport i wymagało budowy dużych magazynów. Firma współpracowała z trzystoma dostawcami z całej Europy. Połowę z nich stanowili wytwórcy wiedeńscy. gnacy był człowiekiem wielkiej kultury osobistej: został członkiem wiedeńskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych oraz Towarzystw: Tatrzańskiego i Zoologiczno-Botanicznego w Wiedniu. Był właścicielem jednej z największych

I

gulowało ono, jakie produkty mogły być sprzedawane poza aptekami, po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. 2. połowie XIX stulecia wprowadzono nowe asortymenty produktów, m.in.: atramenty, podwójnie rafinowany olej mineralny oraz olej palny, lakier do skór, oliwę włoską, produkty kolonialne: bogaty zestaw kawy, czekolady, herbaty – a wszystko w najlepszym gatunku. (Mimo to po I wojnie światowej smakosze herbat zaczęli narzekać, iż straciły one swój aromat i smak. Były bowiem transportowane wyłącznie drogą morską, a nie – jak dawniej – „jedwabnym szlakiem” na grzbietach wielbłądów.) Z biegiem lat coraz większą grupę klientów stanowili rolnicy, dla których zaopatrywano się w najlepsze gatunki nasion oraz leków dla zwierząt. Z biegiem lat zwiększała się sprzedaż nafty, dla przechowywania której zbudowano magazyn przy ul. Krakowskiej. W dwudziestoleciu międzywojennym wraz z rozwojem motoryzacji zaistniała konieczność budowy stacji benzynowych. W roku 1925 następca Schaittrów – Michał Gottman (który odkupił interes wraz z nazwą firmy) wystąpił do starostwa o koncesję na wybudowanie pierwszej w Rzeszowie stacji benzynowej. Po otrzymaniu zezwolenia postawił ją na pl. Farnym. Była to budka na planie kwadratu z dystrybutorem poruszanym za pomocą ręcznej dźwigni. Wkrótce powstała druga stacja na placu Wolności, w pobliżu ul. Lwowskiej – przy trasie wylotowej prowadzącej na wschód. Do przechowywania benzyny służył specjalny podziemny zbiornik zbudowany na stacji kolejowej Rzeszów – Staroniwa. Miał on pojemność dwóch cystern. 

W

kolekcji, liczącej 23 842 okazy przyrodnicze, w tym 1153 ptaki. W 1874 r. przekazał swój zbiór owadów szkole w Kolbuszowej. Kolekcję dotyczącą historii naturalnej sprzedano po śmierci Ignacego słynnemu zakładowi wychowawczemu oo. jezuitów w Chyrowie za kwotę 4 tys. guldenów. W sklepie Schaittrów można było kupić towary specjalistyczne: przybory myśliwskie, proch strzelniczy, materiały wybuchowe (sic!), trucizny oraz inne substancje chemiczne, w tym aptekarskie. Te wojskowe wymagały specjalnych zezwoleń Obwodowej Komendy Garnizonu Artylerii we Lwowie czy Składu Zbrojenia Artylerii w Przemyślu. Dystrybucja materiałów aptekarskich (surowce, narzędzia, preparaty oraz trucizny – zamknięte w specjalnych szafkach i ewidencjonowane przy sprzedaży) wzbudzała protesty aptekarzy, dla których handel Schaittrów stał się poważną konkurencją. Wielokrotnie interweniowali oni w Wiedniu w tej sprawie. W rezultacie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Handlu wydało w 1886 r. specjalne rozporządzenie. Re-

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

53


Przedwojenny Rzeszów

ratów fotograficznych sklep sprzedawał bogaty zestaw klisz i chemii służącej do wywoływania filmów. Można tu było także nabyć aparaty fotograficzne. Sam Michał Gottman miał ich kilka, ponieważ pasjonował się fotografią. W sklepie była ciemnia służąca do pakowania materiałów światłoczułych. Modne stały się nowinki technoowy asortyment firmy stanowiły artykuły służące do logiczne, takie jak: maszyny do pisania, kasy kupieckie, któodbudowy i remontu budynków zniszczonych w cza- re dziś nazwalibyśmy fiskalnymi, automatyczne wagi stołosie działań wojennych: cement portlandzki, farby, la- we itp. Rozwój motoryzacji spowodował konieczność sprokiery, barwniki, a także produkty spożywcze, których po woj- wadzania części zamiennych do samochodów (tylko Forda), nie na co dzień brakowało. Były to m.in.: sery, wędliny, mąka, opon, łatek do dętek, olejów i smarów. kasza, drożdże, a także ich tańsze zamienniki: kawa zbożoNie można zapomnieć o alkoholach w szerokim zestawie: od wa, keksy, jarskie kotlety, amoniak w proszku, proszki jajo- wódek i likierów Baczewskiego ze Lwowa, po rum, śliwowicę we czy mydła „zastępcze”. Od czasu rozpowszechnienia apa- i arak; w 2. połowie XIX w. zwiększyła się sprzedaż francuskich win i koniaków oraz szkockiej whisky. Nowy właściciel, Michał Gottman, uzyskał zgodę Kurii Biskupiej w PrzemyZe wspomnień starszego subiekta Stanisława Atamana ślu na sprzedaż mszalnych win z kraroku 1950 po likwidacji interesu spisał swe wspomnienia Stanikowskiej firmy Grossego (Schaitterowie sław Ataman, wieloletni sprzedawca w sklepie Schaittrów i Gottnie mieli takiego pozwolenia). W czamana. Stanisław Ataman urodził się w 1909 r. Jako 13 – letni chłopiec przyjechał do Rzeszowa i rozpoczął pracę w sklepie Schaittrów, sie II wojny światowej szlachetne alkogdzie przeszedł wszystkie stopnie kariery: od pomocnika po starszehole oraz towary kolonialne w pierwgo subiekta. Trzytomowy maszynopis pod tytułem „Stara firma” znajduje się w Muzeum szej kolejności ulegały konfiskacie. JedOkręgowym w Rzeszowie. Inny egzemplarz przechowuje wrocławskie Ossolineum, które zamierzało go opublikować. Wycofało się z tych planów na początku lat 90. XX wienym z pierwszych zarządzeń władzy „luku, kiedy do księgarń wkroczyły prawa wolnego rynku. Może „Stara firmą” zainteresuje dowej” było wstrzymanie dostawy win się jakieś regionalne wydawnictwo? Sam Ataman przytacza w maszynopisie obiegowe powiedzonko: „U Schaittra kupić można wszystko” – mówili rzeszowianie. Były tu: armszalnych z Krakowa. Michał Gottman tykuły spożywcze, gospodarstwa domowego, artykuły apteczne i drogeryjne, przybory przewidział ten zakaz. Transport – dzięmyśliwskie i amunicja oraz wiele innych. Istniał także asortyment sezonowy – wymieki pomocy kapelana o. Marka Pociechy nia Ataman. Na przełomie grudnia i stycznia był duży popyt na kadzidło. W lutym – na świece gromniczne oraz na wosk i knoty, w marcu lub kwietniu – na artykuły związane – odbywał się samochodem wojskowym z Wielkanocą, w lecie – na aparaty i klisze fotograficzne, środki antymolowe, farby i law skrzyniach tak, by żołnierze nie byli kiery, w lipcu – na nasiona, w sierpniu i wrześniu – na zaprawy nasienne przed siewami świadomi tego co przewożą. zbóż, w końcu października – na światła nagrobkowe. Później – Św. Mikołaj oraz święta – gorący okres dla kupców. okal przy ul. Kościuszki, w któPrzechowywano stare zapasy, czyli towary, które można było szukać „ze świecą”. rym w latach 1834–1939 mieścił Tu lutnicy nabywali barwniki do instrumentów (smoczą krew, gumigutę, żywicę sandarakową), malarze najlepsze pigmenty (karmin, cynober, kobalt), a lekarze i farmaceusię sklep kilku pokoleń Schaitci – rzadkie składniki leków. trów i ich następcy Michała Gottmana, Praca zaczynała się o godz. 3 nad ranem. Przed otwarciem trzeba było porozlewać składał się z wielu pomieszczeń. We benzynę i naftę, palić kawę itp. Sklep zamykano późnym wieczorem, ale paliwo do automobili sprzedawano przez okrągłą dobę. Dlatego subiekci dostawali wyżywienie na frontowym stały ozdobione toczonymi miejscu. Było ono dobre i obfite, aby nie podjadali sklepowych zapasów – wspomina kolumienkami przeszklone szafy z toStanisław Ataman. Trudno wymienić towary, którymi firma nie handlowała. Subiekci mieli surowy zawarami; po przeciwnej – szafy z szuflakaz mówienia klientowi, że czegoś brakuje. Jeżeli towaru rzeczywiście nie było na składami; w głębi – błyszczący polerowaną dzie sprzedawca przepraszał i mówił, że idzie szukać w magazynie. W tym czasie wymiedzią piec (na węgiel drzewny) do mykał się bocznym wyjściem i dokonywał zakupu w sąsiednim sklepie. Po czym wręczał towar klientowi, nie doliczając nic do ceny. palenia kawy. W pomieszczeniach na zapleczu składano towary pierwszej

N

W

L

54

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



potrzeby; osobny pokój służył do magazynowania produktów łatwopalnych (benzyna, nafta, smary) a także proch, naboje i akcesoria myśliwskie. W piwnicach przechowywano wina, wody mineralne oraz kwasy. W dwukondygnacyjnym magazynie na dole składano chemikalia, na górze towary lżejsze (zioła, kwiaty, suszone owoce), zaś pod samym sufitem te najbardziej zagrożone przez gryzonie. Na zewnątrz od strony ul. Słowackiego zbudowano magazyn służący do przechowywania dużych zapasów towarów – głównie w beczkach i butlach. Stały tam także dwie stajnie dla koni i „szklarnia” do przechowywania zapasów butelek, a także szkła laboratoryjnego i aptecznego. ichał Gottman od dawna myślał o zbudowaniu kamienicy mieszczącej nowy lokal sklepowy. Pierwotnie miała ona powstać przy placu Farnym. W momencie, gdy rozpoczął budowę, dowiedział się o planach zbudowania w tym miejscu pomnika Leopolda Lisa-Kuli. Po wizycie Gottmana u marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego doszło do zamiany działek. W zamian za tę przy pl. Farnym kupiec otrzymał inną – przy ul. Grunwaldzkiej. Trzypiętrowa, ogromna, nowoczesna kamienica została zbudowana w latach 1937–38. W trzypiętrowym budynku zamieszkali pracownicy Państwowych Zakładów Lotniczych. Na początku następnego roku nastąpiły przenosiny sklepu z ul. Kościuszki. Nowy lokal był dwukrotnie większy od poprzedniego, miał sześć witryn (poprzedni dwie) i windę towarową. Przed wybuchem wojny właściciel nie zdążył wykonać zdjęć wnętrza lokalu. Zapamiętał je Jerzy Gottman, lat 85, syn Michała: – Lokal utrzymany był w kolorach zieleni i wiśni. Pod sufitem zawieszono podświetlony witraż z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Rozbudowane zostały wszystkie działy istniejące w sklepie przy ul. Kościuszki, w tym duma ojca: dział fotograficzny. On sam bardzo się nią interesował. Miał aparaty na klisze formatu 6 x 9 i 9 x 12. Sam skonstruował powiększalnik i zajmował się wywoływaniem zdjęć.

M

W

ojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Rzeszowie zrealizowała projekt pod nazwą „I. Schaitter i Spółka”, którego elementem była cyfryzacja materiałów archiwalnych i zdjęć związanych z działalnością tej jednej z najdłużej działających rzeszowskich firm. Ponad 800 dokumentów udostępnionych przez Jerzego Gottmana oraz Agnieszkę Schaitter zostało zeskanowanych, opracowanych oraz udostępnionych na specjalnie utworzonej stronie internetowej www.schaitter.rzeszow.pl Wśród prezentowanych na stronie źródeł znajdują się m.in.: rękopisy, druki ulotne, dokumenty urzędowe, księgi finansowe, umowy, listy, mapy, szkice, cenniki oraz zdjęcia. Materiały nieznane szerzej, a udostępnione online w wersji cyfrowej, zgodnie z założeniem autorów projektu, mają służyć zainteresowanym osobom do badań nad historią Rzeszowa i regionu począwszy od XVIII aż do lat 40. XX wieku. Na stronie internetowej zamieszczono również obszerny tekst, – z którego korzystał autor tego artykułu – poświęcony historii firmy autorstwa Agaty Rak-Wilczakowskiej oraz Agnieszki Terchy – pracowników WiMBP oraz nagranie wywiadu z Jerzym Gottmanem, poświęcone jego wspomnieniom o ojcu, firmie kupieckiej i dawnym Rzeszowie. Okazją do zaprezentowania ciekawej historii firmy „I. Schaitter i Spółka”, jak i dziejów zasłużonych dla miasta rodów Schaitterów i Gottmanów, były wystawy zorganizowane w budynku WiMBP w Rzeszowie przy ul. Sokoła 13 w 2018 i 2019 roku. Cieszące się dużym zainteresowaniem ekspozycje prezentowały unikatowe dokumenty, zdjęcia, a także wybrane eksponaty ocalałe ze sklepu Schaitterów.


Przedwojenny Rzeszów Już w czasie I wojny sprawował funkcję fotografa wojskowego na froncie lwowskim. Kiedyś w czasie płukania negatywów zaskoczył go alarm i nagły wymarsz. Na rozkaz dowódcy wszyscy żołnierze kompanii nieśli w ręku niewysuszone klisze, które dzięki ich pomocy udało się ocalić. Do dziś pozostało jedno pudełko klisz wojennych ojca. an Jerzy Gottman oprowadza mnie po poddaszu kamienicy przy ul. Grunwaldzkiej, gdzie zmagazynował pamiątki po sklepie ojca. Zachowało się nadspodziewanie wiele: począwszy od drzwi wejściowych i witraża z Matką Boską, poprzez dwie zdobione secesyjnym ornamentem kasy „National” produkcji amerykańskiej, dwa miedziane zbiorniki z kranikami służące do przechowywania nafty. Obok rynienka do suszenia kawy i piecyk do jej palenia i młynek z dużym kołem zamachowym do mielenia ziaren. Pozostały także napisy z nazwami działów oraz torebki firmowe. Nieopodal radioodbiornik „Philips” – najnowszy przedwojenny model, ukrywany w sklepie przez całą okupację. – Pamiętam noc sylwestrową roku 1949 – mówi Jerzy Gottman. – Ojciec po raz ostatni obchodził pomieszczenia skle-

P

powe. Z Nowym Rokiem 1950 interes został upaństwowiony. Nie dało się go dłużej utrzymać. Najpierw przyszły zarządzenia o wysokości cen maksymalnych. Później domiary, czyli niespodziewanie nakładane ekstrapodatki. W końcu przesłuchania w UB, którym towarzyszyły całodzienne rewizje. Tym ostatnim przyglądałem się jako chłopiec. Po zamknięciu sklepu ojciec został bez środków do życia. Wyprzedawał wszystko: meble, dywany, obrazy, wyposażenie sklepu. Rodzinie towarzyszyła opinia „elementu niepewnego”. Ja sam nie mogłem rozpocząć studiów – wspomina. 

Pisząc teks korzystałem z prac:  Agnieszki Terchy, Schaitterowie – kupcy i społecznicy  Agaty Rak-Wilczakowskiej, Firma w rękach Michała Gottmana oraz ze strony internetowej www.schaitter.rzeszow.pl


Doktor

Barbara

Duhl: Ważniejsze jest to, co robimy dla innych

Na starych zdjęciach z rodzinnego albumu szachownica szpitalnej podłogi lśni czystością. W szklanej szafie z instrumentarium chirurga równym rzędem wiszą skalpele i nożyce. Nawet na zapleczu piramidy pościeli ułożono „od linijki”. Szefem jest tu doktor Stanisław Duhl. Jeszcze do niedawna na polecenie sławnego prof. Weigla, razem z żoną Janiną zbierał wszy z huculskich kożuchów, by produkować szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Teraz oboje tworzą od podstaw szpital w Łańcucie. Pierwszy pacjent to ofiara wybuchu niewypału z raną brzucha. Operację dr Duhl przeprowadza w dniu otwarcia lecznicy – 1 kwietnia 1946 roku. – Ojciec zawsze żartował, że to primaaprilisowy szpital – uśmiecha się Barbara Duhl, lekarz pediatra, „kobieta Solidarności”. Poszła w ślady rodziców, chociaż zawsze uważała, że są wzorem niedoścignionym. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak, archiwum prywatne Barbary Duhl

58

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019


Historia łańcuckiego szpitala Janina Barbara z Krenzlów i Stanisław Duhlowie.

B

yć może najwięcej powiedziano o doktorze Stanisławie Duhlu w 2017 roku. Rada Miasta nadała mu wtedy pośmiertnie tytuł Honorowego Obywatela Miasta Łańcuta. Parę miesięcy wcześniej w miejskim szpitalu, który dziś nosi nazwę Centrum Medycznego w Łańcucie, przecięto wstęgę oddziału chorób zakaźnych, który został podniesiony do rangi oddziału klinicznego. Łańcut od ponad 60 lat jest najważniejszym na Rzeszowszczyźnie ośrodkiem leczenia chorób zakaźnych. Od walki z taką właśnie chorobą, tyfusem plamistym, który był jednym z największych wrogów w okopach II wojny światowej, zaczynali lekarską karierę dr Stanisław Duhl oraz jego żona dr Janina Duhl, pierwsi lekarze i współtwórcy łańcuckiego szpitala. – Byli wspaniałym małżeństwem i moimi bohaterami. Chciałam być jak oni i wydawało mi się, że to niemożliwe – mówi najstarsza z czwórki ich dzieci, doktor Barbara Duhl.

Moi rodzice Pierwszym miastem Stanisława Duhla był Przemyśl. Tu przyszedł na świat w rodzinie urzędnika sądowego. Bardzo zdolny, ponadprzeciętnie inteligentny chłopiec. Zainteresowany literaturą, architekturą, historią, sportem. Wybrał jednak medycynę. W 1934 roku dostał się na studia medyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. W tym sa-

mym roku medycynę zaczęła studiować tam Janina Barbara Krenzlówna. Tak się poznali. – Mama pochodziła z rodziny kresowej – opowiada Barbara Duhl. – Babcia była nauczycielką, a dziadek studiował prawo, ale przerwał studia, wyjeżdżając jeszcze przed I wojną światową do Stanów Zjednoczonych. Kiedy wybuchła wojna, babci udało się do niego dołączyć i w Detroit na świat przyszła moja mama. Dziadek, niestety, wkrótce zmarł na gruźlicę. A kiedy powstała odrodzona Polska, babcia spakowała siebie, dzieci i dwie urny z prochami męża oraz swojej matki, i wróciła do kraju. Tradycje patriotyczne były w rodzinie bardzo silne. – W tym duchu była wychowywana moja mama. Babcia uczyła, że to, co robimy dla innych, jest ważniejsze od tego, co robimy dla siebie. Była samotną matką, ale dzielnie sobie ze wszystkim radziła. W odrodzonej Polsce najpierw pracowała jako nauczycielka w Lubawie na Pomorzu, a potem, kiedy skończyła się wojna polsko-ukraińska, wsiadła do pociągu i pojechała na ukochane Kresy. Została kierowniczką szkoły w Śniatyniu, między Stanisławowem a Czerniowcami, na Pokuciu. Kilka kilometrów dalej przebiegała granicą z Rumunią. Tu, blisko malowniczych Karpat, wychowywała się Janina Krenzlówna. Była pilną uczennicą, z głową pełną ideałów. Wyprawy w Gorgany, Czarnohorę, także w Tatry i Beskid Sądecki były wspólną pasją jej i Stanisława Duhla w czasach studenckich. Oboje działali w harcerstwie. W 1939 roku zdawali ostatnie egzaminy z medycyny. – Wybuch wojny zastał ojca w Przemyślu, gdzie spędzał wakacje. Od razu zgłosił się do szpitala, by pomagać. Chorych ewakuowano na wschód i w trakcie tej ucieczki ojciec został ranny – opisuje Barbara Duhl. – Zawieziono go do Lwowa, a jego matce dano znać, że zginął. Jechała na pogrzeb, a odnalazła go całego i zdrowego. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

59


Historia łańcuckiego szpitala Marysia Krenzlówna, siostra Janiny w Instytucie prof. Weigla we Lwowie.

To był czas, kiedy ludzie bezradni wobec wkraczającej w ich życie wojny, próbowali znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce. Stanisław Duhl ruszył do Rumunii, ale na moście w Zaleszczykach jakby go coś zatrzymało. Postanowił, że zostanie w kraju. Tym, co uciekali, Janina pomagała w Śniatyniu, bo ją wojna również zastała w domu rodzinnym. Jej matka udzieliła gościny dziennikarzom Radia Lwów i pozwoliła, by z jej gabinetu nadawali audycję. W nocy z 17 na 18 września radiowcy opuścili Polskę. – Babcia miała potem problemy, bo władze okupacyjne wiedziały, gdzie przez chwilę znajdowała się lwowska radiostacja. Zaprzyjaźniony Żyd ostrzegł ją, że została wpisana przez NKWD na listę do deportacji. Nie czekając, spakowała maleńką walizeczkę i pojechała do Lwowa. Następnej nocy ze Śniatynia wywieziono prawie całą inteligencję – kiwa głową doktor Barbara. – Rodzice pobrali się w listopadzie 1939 roku, w Przemyślu. Ale zaraz i tak wrócili do Lwowa, gdzie zatrudnieni zostali w Instytucie do Badań nad Tyfusem Plamistym. Placówka, stworzona przed wojną przez słynnego mikrobiologa prof. Rudolfa Weigla, specjalizowała się w produkcji szczepionki przeciw durowi plamistemu. W czasie okupacji była dodatkowo instytucją, która ratowała inteligencję i studentów przed represjami i wywózką – zatrudniając ich jako strzykaczy, preparatorów i karmicieli wszy. Karmicielką była między innymi siostra Janiny. – Przychodziła codziennie do instytutu, na udach miała umocowane pojemniczki. Opowiadała mi, że to nie bolało, ale bardzo swędziało – opisuje doktor Duhl. – Dla rodziców

to były bardzo ważne czasy, ale niewiele o nich opowiadali. Obraz tamtych dni ulepiłam z urywków ich wspomnień. Ojciec zaangażował się w działalność podziemną. W przedpokoju domu przy ul. Niewiadomskiego wisiała lampa, która była punktem kontaktowym. Ktoś coś tam zostawiał, inny zabierał. Ojciec został zdekonspirowany i musiał opuścić Lwów. Prof. Weigel wysłał go do stworzenia laboratorium w Wysocku Wyżnym koło Turki w Karpatach Wschodnich.

Gdzieś w Karpatach Po Lwowie to była dzicz. Odcięci od świata Duhlowie udzielali miejscowym pomocy medycznej i zbierali wszy potrzebne do produkcji szczepionki. Na tyfus, który przed wynalezieniem szczepionki doprowadził do śmierci miliony ludzi, chorowało wielu Hucułów. Wszy – nosicielki groźnej bakterii, gnieździły się w baranich kożuchach. Stamtąd wybierali je młodzi lekarze, by po odpowiednim spreparowaniu wysłać do Lwowa. Po materiał przyjeżdżała specjalna sanitarka. W Wysocku Duhlowie spędzili dwa lata, od października 1940 roku do października 1942 roku. Mimo że byli zaszczepieni, zachorowali na tyfus. Życie uratowała im krowa, którą wzięli na przechowanie od zaprzyjaźnionych gospodarzy. Mleko od krasuli codziennie pod drzwiami

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


zostawiała pewna dziewczynka, zajmująca się dojeniem. Nikt inny do zakażonego domu nie chciał się zbliżać. Ale są też weselsze obrazki z Wysocka. Przyjechał kiedyś po pomoc dla chorego chłop i zaoferował Stanisławowi środek transportu – huculskiego konika. Tak malutkiego, że doktor Duhl wprawdzie siadł, ale stopami przebierał po ziemi. – I tak „erka” pojechała – śmieje się doktor Barbara. ybuch wojny sowiecko-niemieckiej dla Wysocka nie był dotkliwy. Zmienili się tylko żandarmi posterunku w górach. Jednak potem zaczęło się robić groźnie. Miejscowi górale byli wprawdzie nastawieni przyjaźnie, ale od wsi do wsi przechodziły zorganizowane grupy Ukraińców, którzy mordowali Polaków. – W sąsiedniej wsi, w Boryni, zamordowano doktora Inksta, który przez wiele lat tam pracował i leczył – mówi dr Duhl. – W Wysocku Niżnym też zamordowano lekarza. Ojciec spał z siekierą pod poduszką. Mama czuła się bezpieczna, uważała, że im nic nie grozi. W końcu zdecydowali się wyjechać. Ale do odległej o 30 km stacji kolejowej nie było jak się dostać. Sanitarka już nie przyjeżdżała. Miejscowi bali się nawet konia pożyczyć rodzicom. Szukali wymówek. Jednemu koń okulał, inny zgubił podkowę, albo wóz się zepsuł. Na ratunek ruszyła babcia. Dotarła i ponieważ znała niemiecki, podobnie zresztą jak angielski, francuski i rusiński, przekonała oficera z niemieckiego posterunku, by dał im jakiś powozik. Dzięki temu dotarli do Turki, potem pociągiem do Lwowa. Jeszcze w listopadzie 1942 roku przenieśli się do Jarosławia. Janina była w ciąży z Barbarą. Dziewczynka przyszła na świat w czerwcu 1943 roku. – Rodzice pracowali w jarosławskim szpitalu, którego dyrektorem był dr Jan Zasowski. Mama w oddziale zakaźnym, a ojciec chirurgicznym. Oboje zaangażowali się w działalność AK, nie wiedząc nawzajem o swojej konspiracji. Mieli nadzieję, że w razie wpadki któreś z nich przeżyje – uśmiecha się doktor Barbara. – Tam działał też dr Stanisław Bylina. W prywatnej klinice chirurgicznej, obok „zwykłych” chorych, leczył partyzantów, ucieknierów z obozów. Pomagali mu moi rodzice.

W

Organizujemy szpital Dyplomy lekarskie odebrali dopiero po wojnie z rąk swoich dawnych lwowskich profesorów, którzy zasilili kadrę Akademii Medycznej w Krakowie. I wtedy przyszedł czas na podjęcie kolejnej życiowej decyzji. Otrzymali propozycję pracy w krakowskiej 

Szpital w Łańcucie, 1947 r.


Historia łańcuckiego szpitala klinice, ale wtedy ogłoszono konkurs na stanowisko dyrektora nieistniejącego jeszcze szpitala w Łańcucie. Wprawdzie do I wojny światowej w mieście był szpital ordynacji Potockich i wojskowy, ale zostały zamknięte. Brak szpitala ludziom doskwierał, a że światłych obywateli w mieście i okolicznych miejscowościach nie brakowało, powołano Powiatową Spółdzielnię Zdrowia im. Wincentego Witosa, która za cel postawiła sobie budowę szpitala. Zaczęli od obsadzenia stanowiska dyrektora, który przedsięwzięciem miał pokierować. Stanisław Duhl zgłosił się do konkursu, wygrał i zabrał się za organizację szpitala. – Pamiętam dzień, kiedy przyjechaliśmy do Łańcuta. Podróż wagonem towarowym, z ławkami przy ścianach – wspomina doktor Barbara. – Szliśmy przez miasto. Ojciec brał mnie na ręce i pytał: „Jak myślisz, Basiu, tu czy może tu zrobimy szpital?” Oglądał budynek podominikański, który może i byłby dobry, ale znajdował się w samym centrum. A wtedy było wiele chorób zakaźnych, więc taka placówka zdrowia w gęsto zabudowanym miejscu nie byłaby najszczęśliwszym rozwiązaniem. Ta lokalizacja wykluczała również ewentualną rozbudowę. Dla szpitala proponowano również dawne koszary oraz dwa budynki po administracji Potockiego. I te ostatnie ostatecznie wybrano. Szpital otworzono 1 kwietnia 1946 roku. – Ojciec zawsze śmiał się, że to primaaprilisowy szpital. Już pierwszego dnia przeprowadzono pilną operację. Pacjentem był młody chłopak z raną brzucha i ręki spowodowaną wybuchem niewypału. Woźny, Franciszek Józefczyk, przywiązał rannego do stołu, mama podawała narkozę, a ojciec operował. Do zespołu włączona została jeszcze pielęgniarka – żona księgowego Eugeniusza Hadława, która akurat przyszła odwiedzić męża. krótce też odebrano w łańcuckiej lecznicy pierwszy poród. Urodził się chłopak, co potraktowano jako szczęśliwą wróżbę. Matką była rosyjska żołnierka. Szpital pomogły wyposażyć dary z UNRRA i składki spółdzielców. Dr Duhl ofiarował swoje instrumentarium chirurgiczne i maszynę do pisania. Do małżeństwa Duhlów wkrótce dołączył dr Eugeniusz Nikodemowicz, który ewakuował się ze Lwowa razem z rodziną. W Łańcucie odpowiadał za oddział chorób wewnętrznych i przeciwgruźliczy. Doktor Janina Duhl zajęła się pediatrią i lecznictwem otwartym, a także laboratorium. Dr Stanisław Duhl miał pod opieką oddział chirurgiczny i położniczy oraz, jak wspomina córka, nieustanny ostry dyżur i czuwanie „pod telefonem”. Pielęgniarkami były siostry zakonne – serafitki. Zajmowały się także szpitalną kaplicą, w której stanęła zabytkowa rzeźba przemycona z Kresów przez kolejarzy – ukryli ją w wagonie pod węglem i przekazali ojcu. Pieta do dziś zdobi kaplicę szpitala w Łańcucie. W 1949 roku odebrano spółdzielni szpital i przemianowano na powiatowy. Lecznica liczyła już wtedy ponad 120 łóżek. Stanisław Duhl nigdy nie zapisał się do partii i miewał problemy w kontaktach z władzami. – Chociaż Służba Bezpieczeństwa nie wiedziała o działalności rodziców

W 62

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

w AK, mama też miała kłopoty z powodu swojego miejsca urodzenia. Opuściła wprawdzie Detroit i Stany Zjednoczone w 1920 roku jako czteroletnia dziewczynka, ale władza traktowała ją z podejrzliwością. Codziennie musiała się zgłaszać na UB – opowiada córka. – Dla ojca najważniejszy był szpital. Nie obchodziło go, że w powojennej biedzie nie można czegoś kupić, dostać, zrobić. Był perfekcjonistą i wymagającym szefem. W szpitalu od początku musiała panować czystość i wszystko działać jak w zegarku. Pracowała pralnia i szwalnia. Na szpitalnym zapleczu funkcjonowało nawet małe gospodarstwo i hodowano zwierzęta: świnie, konia, a przez pewien czas nawet barany, których potrzebowało laboratorium do badań krwi. początku lat 50. XX wieku zaczęła rozprzestrzeniać się groźna choroba zakaźna Heinego-Medina. Aby leczyć chorych, władze wojewódzkie zdecydowały o utworzeniu oddziału zakaźnego w Łańcucie. W 1953 roku szpital rozbudowano i obok oddziału dla chorób zakaźnych otwarto także oddział obserwacyjny. – Zakupiono tzw. żelazne płuco-komorę, będącą rodzajem respiratora. Bo kiedy choroba zajmowała mięśnie międzyżebrowe, chory bez wspomagania nie mógł oddychać i umierał – opisuje dr Duhl. – Choroba Heinego-Medina zbierała śmiertelne żniwo, dopóki nie rozwinięto szczepień ochronnych, które ją wyeliminowały. Za rozwój oddziału zakaźnego od początku odpowiadała Janina Duhl. – Mama ma ogromny udział w rozwoju łańcuckiego szpitala, ale pozostała w cieniu ojca. Była bardzo spokojną i mądrą osobą. Umiała znaleźć się w każdej sytuacji. Radziła sobie z pracą i organizowała cały dom. Mam trójkę rodzeństwa, siostry Ewę i Annę oraz brata Marka. Gdy byliśmy maluchami, w opiece pomagały babcie. Najpierw „lwowska”, potem „przemyska”. Rodzice byli zapracowani. Ojciec jeździł także na dyżury do Państwowego Sanatorium Przeciwgruźliczego w Górnie. Nawet, kiedy w 1961 roku, po pobiciu przez pijanych chuliganów, zrezygnował z funkcji dyrektora szpitala, nadal pozostał ordynatorem chirurgii. Oboje z mamą zaangażowali się także w tworzenie Liceum Medycznego w Łańcucie – wspomina doktor Barbara. Była już wtedy na studiach medycznych w Krakowie, chociaż od dziecka ostrzegano ją: „Pamiętaj, Basiu, tylko nie zawód lekarza”. – Ostrzeżenia skończyły się tym, że już tylko medycyna dla mnie istniała. Znałam bolączki tej profesji. Ciągłe dyżury, telefony, nagłe wezwania do chorych. Ojciec zmarł przecież w 1976 roku, w wieku 60 lat, na zawał. Tego dnia przeprowadził w szpitalu ostatni zabieg… Mama bardzo przeżyła śmierć taty. Potem mocno angażowała się w rozwój szkoły medycznej, była wicedyrektorem. Zrezygnowała dopiero w wieku 75 lat. Może powinnam ją była wtedy jednak zachęcić do pozostania w szkole. Bo potem jej tego brakowało. Zmarła, mając 95 lat. Ja dziś mam 76 lat i wciąż jestem lekarzem – uśmiecha się doktor Barbara, przekładając kolejne karty rodzinnej kroniki na biurku w niewielkim gabinecie lekarskim Domu Hospicyjnego dla Dzieci w Rzeszowie. 

Na



Historia łańcuckiego szpitala

W ślady rodziców Właściwie chciała być chirurgiem. Ale los pokierował inaczej. Po studiach proponowano jej pracę na uczelni, w Instytucie Mikrobiologii u prof. Zdzisława Przybyłkiewicza. Podczas stażu w szpitalu zrozumiała jednak, że chce leczyć, a nie liczyć rzęski pod mikroskopem. Profesor Ryszard Korczowski zaproponował jej pracę na pediatrii i zgodziła się. W 1966 roku została zatrudniona na Oddziale Dziecięcym Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie. – Po kilku latach na polecenie szefa otworzyłam poradnię chorób nerek i starałam się rozwijać w tym kierunku. Efektem tego było stypendium zagraniczne, na które wyjechałam do Włoch w latach 70. – opisuje doktor Barbara. Wtedy też mocniej zainteresowała się polityką. Włochy to był kraj za żelazną kurtyną, a biblioteczkę przyjaciółki mamy w Rzymie wypełniały niedostępne w Polsce książki. Jeszcze bardziej obnażały patologię demoludów. – Sporo wiedziałam. Wcześnie czytałam „Katyń”, bo Adam Moszyński, który redagował tę książkę, pochodzi z naszej rodziny. To kuzyn babci. W domu mieliśmy też mnóstwo przedwojennych książek, w których historię przedstawiano inaczej niż w PRL-u. Wiedzieliśmy też, że o tym nie wolno mówić. Ta obawa, żeby nie powiedzieć za dużo, została na całe życie – przyznaje pediatra i stwierdza, że kiedy w 1980 roku „wybuchła” Solidarność, przyłączenie się do tego ruchu było oczywiste. – Nie było się nad czym zastanawiać. Odczuwałam to jako obowiązek. Że tak trzeba. Od jesieni 1980 r. współorganizowała struktury Solidarności służby zdrowia w Rzeszowie. Została przewodniczącą Komisji Zakładowej przy Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym, delegatem na Krajowy Zjazd Sekcji Służby Zdrowia i członkiem Rzeszowskiej Komijsi Koordynacyjnej Służby Zdrowia. Jeździła na spotkania „S” do Gdańska, Poznania, Bydgoszczy. Stan wojenny zastał ją u siostry w Warszawie. – Dwa dni wcześniej byłam w Gdańsku. Uprzedzono nas, że coś się dzieje. Wojsko podchodzi. Trzeba uważać. Ustaliliśmy, jak będziemy kontaktować się w razie represji. Wracając, zatrzymałam się u siostry. Ona miała wtedy małe dzieci, a ja walizkę związkowych dokumentów. Rano, 13 grudnia, do jej mieszkania zapukał sąsiad, by powiedzieć, co się stało. Był jeszcze w piżamie. Nie chciała niszczyć dokumentów, które miała. Tam były wytyczne, co robić, jak działać. Adresy, kontakty. Nie chciała też narażać siostry. Poszła ze szwagrem na dworzec autobusowy. Ulice puste. Na skrzyżowaniach wojsko. Wszystko inne. Pozamykane. Gdzieniegdzie nalepki, że internowano działaczy Solidarności. Dojechała do Rzeszowa i poszła do szpitala, gdzie przed wyjazdem zostawiła swojego trabanta. W szpitalu wszyscy się ucieszyli na jej widok. – Wsiadłam do auta i pojechałam do Łańcuta, by powiedzieć mamie, że wszystko ze mną w porządku – wspomina doktor Barbara. – Wyjechałam z Rzeszowa. Przede mną wyskoczył jeden nieoznakowany samochód. Drugi jechał z tyłu. Jakiś łazik. Ale nie zatrzymali mnie. Dojechałam do Łańcuta. Zdołałam ukryć papiery, najpierw u mamy, ale potem zostały przekazane gdzie indziej. Nie wiem, czy przeszukiwali mieszkanie

64

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

mamy, ale moje tak. Potłuczono mi ozdobne szkło, które kolekcjonowałam. Przesłuchiwano ją w szpitalu, ale nie została aresztowana. Wtedy włączyła się w pracę Komitetu Pomocy Internowanym, Aresztowanym, Skazanym i Pozbawionym Pracy oraz ich Rodzinom, który powstał przy klasztorze oo. Bernardynów w Rzeszowie. W domu trzymała zapas materiałów opatrunkowych na wypadek pomocy rannym. – Wierzyliśmy, że w każdej chwili mogą przyjść, mogą nas zabrać. Że możemy być potrzebni jako lekarze, by opatrzyć rannych. Wiedzieliśmy, co się stało w kopalni „Wujek”. Sieć informacji „S” dobrze działała. Wśród naszych znajomych byli ludzie, którzy ginęli w dziwnych okolicznościach. Jak Stanisław Kot, działacz „S”, którego pobito na śmierć. Albo dowiedzieliśmy się, że ktoś nagle umarł w więzieniu. Do więzienia przekazywałam różne rzeczy. Kontaktowałam się z rodzinami. Przewoziłam informacje o internowanych. Przez bernardynów nawiązałam kontakt z kościołem św. Marcina w Warszawie. To był kolejny punkt w naszej siatce informacyjnej. Kiedy był transport z chorym dzieckiem do Krakowa, ja też jechałam. Kontaktowałam się z kolegą, który do Gdańska przekazywał informację, czego potrzebujemy, co nam się udało. Bo czasem udawało nam się wyciągać ludzi z więzienia do szpitala. Tą drogą uciekł Marian Piłka, o czym doskonale wiedziałam, bo dostarczaliśmy tam rzeczy do szpitala. To były różne działania. Ja byłam pionkiem. iedy wracała z posiedzeń u bernardynów do domu, często słyszała za sobą kroki. Raz te kroki dogoniły ją na schodach. W drzwiach do mieszkania zablokował się zamek. – I jakiś taki gość się pojawił – opowiada. – Ale to był chyba pomniejszy prześladowca, bo nie bardzo wiedział, co ma ze mną zrobić. Chyba miał mnie nastraszyć. Zapytał: „Czy rodzina wie, co pani robi?”. Popatrzyłam na niego, zamek mi się otworzył, weszłam do mieszkania i zamknęłam drzwi. Czy się bałam? Zawsze jest strach. Ale nie wtedy bałam się najbardziej, ale w połowie lat 80., kiedy znów pojechałam na zjazd do Gdańska. Wysiadłam z pociągu. Miałam nocować u ciotki. Też ktoś za mną szedł. Ale nic się nie stało. Kiedy w 1989 roku „Solidarność” znów mogła otwarcie działać, doktor Duhl włączyła się w tworzenie samorządu lekarskiego i przez lata dla niego pracowała. Do dziś działa w Komisji Etyki i w Radzie Okręgowej Rady Lekarskiej w Rzeszowie. Nie poszła do IPN sprawdzać swojej teczki. – Nie chciałam. Po co mam to wiedzieć. I tak bym to robiła, i tak. Nie mam dzieci, a jak ktoś je ma, jest pod większą presją. Nie mogę oceniać tak ludzi, w których skórze nie byłam. 1989 rok to było dla nas wielkie zwycięstwo, wielka rzecz. To, że udało się bezkrwawo zmienić system. Uważam, że bez względu na to, jakie były działania dodatkowe, czy sprzeniewierzono się ideałom, czy nie, to zmiana była jednak ważna i dobrze, że do niej doszło. Czasem jeździ na dawne Kresy. W latach 90. Solidarność poprosiła ją o wsparcie tam misji. Okazało się, że chodzi o dom dziecka w Załuczu pod Śniatyniem, miastem jej matki. Pojechała. – Warunki były przerażające. Ale zbieraliśmy pieniądze, kupowaliśmy leki. Udało się wesprzeć ten ośrodek – opisuje dr Barbara Duhl, która do śladów rodziców dokłada też swoje. 

K



Holenderska strefa woonerf.

Przestrzeń w mieście

jest dla ludzi, nie dla samochodów! Z Maciejem Łobosem, architektem, wspólnikiem w biurze MWM Architekci z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń

A

neta Gieroń: Wpływ przestrzeni na jakość życia człowieka od dawna nie budzi już żadnych wątpliwości. Co więcej, w ostatnich 100 latach w najbardziej rozwiniętych krajach świata udało się wypracować optymalne rozwiązania architektoniczne. Co dzisiaj warto kopiować w Polsce, Rzeszowie, bo okazało się bardzo przyjazne dla człowieka w wielu innych miejscach na świecie? Maciej Łobos: Takich rozwiązań jest sporo, ale najważniejszą rzeczą, od której Europa zaczęła odchodzić pod koniec lat 60. XX wieku, to kultura samochodu. Na początku XXI wieku nastąpił też początek końca kultu samochodu w Stanach Zjednoczonych. Mało kto wie, że dzisiaj w Nowym Jorku auto ma tylko 40 proc. populacji. Władze miasta starają się z amerykańskiej metropolii uczynić wielkie zielone miasto i są w tym bardzo konsekwentne. Kolejne ulice są wyłączane z ruchu samochodowego, przywraca się przestrzeń ludziom, a autostrady kieruje pod ziemię, bo na powierzchni buduje się parki. Ten sprzeciw przeciwko kulturze samochodu rozpoczął się na dobre w latach 60. XX wieku w duńskiej Kopenhadze, gdzie któregoś dnia miasto dosłownie „stanęło”. To był czas, kiedy samochody dostrzec można było na ulicach, chodnikach, placach, najmniejszych skrawkach zieleni, a starówka wręcz zastawiona była autami. W końcu pojawił się pomysł, by ulice Starego Miasta w Kopenhadze wyłączyć z ruchu samochodowego, oddając je pieszym i rowerzystom, przy czym Duńczycy nie są narodem, który rower mają w genach. To ich świadomy wybór i nawyk, jaki wypracowali w ostatnich 50 latach. Początkowo protesty były ogromne. Oburzali się politycy i mieszkańcy, że pomysł jest absurdalny, zwłaszcza w tamtejszej szerokości geograficznej, gdzie klimat jest chłodny, mokry i nie ma kultury spędzania zbyt dużej ilości czasu na ulicy. Mimo to eksperyment wprowadzono w życie i jak tylko samochody zniknęły z centrum miasta, natychmiast wrócili tam ludzie. Wyrzucić samochody – łatwo powiedzieć! Ludzie muszą dostać coś w zamian – jakoś przemieszczać się muszą. W Kopenhadze jest znakomicie zorganizowany transport publiczny, powstała ogromna ilość świetnej jakości ścieżek rowerowych, ale to też powstawało etapami. Najważniejszą rzeczą było dostrzeżenie i zaakceptowanie prawdy, że przestrzeń w mieście jest dla ludzi, nie dla samochodów. Odwrócenie iluzji, jaka nas zaślepiała właściwie od końca II wojny światowej, czyli odkąd każdy mieszkaniec bogatej Europy chciał mieć własny samochód i na fali powojennego wzrostu gospodarczego auto stało się synonimem bogactwa oraz prestiżu.

66

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019


Porozmawiajmy o architekturze W Polsce, w Rzeszowie, ten model nadal jest nam bliski. Ale już niedługo. Wystarczy spojrzeć na Warszawę, gdzie bardzo dużo osób w wieku około 30 lat podejmuje świadomą decyzję, by samochodu nie mieć. Poruszają się metrem, rowerami, komunikacją publiczną. Gdy potrzebują wyjechać na wakacje, weekend za miastem albo na wesele u znajomych pod Warszawą, samochód wypożyczają, co jest dużo tańsze niż utrzymywanie auta przez cały rok. Mieszkańcy Kopenhagi tak zachłysnęli się spokojnym życiem bez samochodów, że auta sukcesywnie wyrzucili nie tylko z centrum, ale i z kolejnych dzielnic miasta? W pewnym stopniu tak. Eksperyment poszerzono na nadbrzeża portowe i dzielnice zlokalizowane daleko do Starego Miasta. Za każdym razem były to dobre decyzje. Ludziom bardzo się spodobały, a sam biznes też nie ucierpiał. I nie jest prawdą, że biznes „nie kręci” się bez samochodów. Biznes „nie kręci” się bez ludzi. Nagle w przestrzeniach bez aut powstało sporo niewielkich sklepów, punktów usługowych, kafejek. Zbawienny okazał się też zakaz lokalizacji banków i aptek w parterach kamienic przylegających do głównych ulic. Ten model upowszechnił się w całej Danii? Tak. Pojawił się również w Amsterdamie, w Holandii – ludzie są tam naprawdę szczęśliwi i uważają, że żyją w przyjaznych dla nich miejscach. Dziś ta polityka w mniejszym lub większym stopniu powielana jest na całym świecie. Widzimy ją w Chinach, Stanach Zjednoczonych, czy też Australii. Miasta oddają przestrzeń ludziom. W Polsce także? nas mamy z tym duży problem. Pojawiają się zwiastuny zmian w Katowicach, Łodzi, Warszawie, Poznaniu, ale to wciąż jeszcze nieśmiałe próby. W Polsce kultura samochodu ma się znakomicie, co jest nie tylko winą samych mieszkańców miast, ale w równym stopniu władz samorządowych. Te ostatnie bardzo niemrawo rozwijają sprawną i szeroko dostępną komunikację publiczną, a barierą rozwoju często jest po prostu brak pieniędzy. To procesy, które wymagają konsekwentnego i długofalowego działania, tym bardziej że problemy przestrzenne w mieście nie są problemami politycznymi, ale merytorycznymi. Decyzje przyjazne mieszkańcom powinny być podejmowane ponad podziałami partyjnymi, ale trzeba mieć wizję i odwagę, by je realizować. W ostatnich dekadach prawdziwy zachwyt wzbudzają w Europie strefy woonerf. One powstały w latach 70. XX wieku w Holandii. A zaczęło się od sfrustrowanych mieszkańców małej, bardzo ruchliwej i zatłoczonej uliczki, którzy wzięli sprawy w swoje ręce i rozebrali ulicę, wybrukowali ją kostką, wystawili przed domy krzesła, ławeczki i donice z kwiatami, a władze miasta postawili przed faktem dokonanym. I choć nie wyrzucono stamtąd całkowicie samochodów, to jednak stworzono strefę, w której rządzą piesi, a auto jest gościem dostosowującym się do pozostałych uczestników tej przestrzeni. Fakt, że nie ma tam asfaltu, pasów, krawężników, że samochód musi kluczyć między ludźmi, rowerami, ławeczkami i kwiatami powoduje, że ruch w takiej strefie niezwykle się spowalnia, a kto nie musi, tamtędy nie jedzie. Okazało się, że pomysł jest tak dobry, iż stał się oficjalnie przyjętym i promowanym elementem polityki przestrzennej w Holandii, sama zaś nazwa woonerf oznacza mieszkalne podwórko. Dzisiaj w kraju, który jest wielkości dwóch polskich województw, funkcjonuje kilka tysięcy takich stref. Doprowadzano do tego, że w miastach powstały uliczki charakterystyczne raczej dla zabudowy wiejskiej, gdzie mamy domy bez ogrodzeń, przed którymi staruszkowie wystawiają krzesła i gdzie tworzą się silne wspólnoty mieszkańców. W Polsce mamy takie strefy? Są próby ich tworzenia. Nieźle zostały zrobione w Katowicach przy ulicy Mariackiej, gdzie wprowadzono zakaz ruchu dla samochodów i rzeczywiście ulica zyskała nowe życie, chociaż do holenderskiego wzorca jeszcze daleko. Kolejne próby podejmowane są w Łodzi i Poznaniu. Dlaczego woonerf nie wzbudza większego entuzjazmu w Polsce?

U

Ciągle nie mamy za dużej alternatywy dla ruchu samochodowego i to jest podstawowa przyczyna. Gdyby ludzie mieli infrastrukturę, która umożliwiałaby im niekorzystanie z auta, to by to robili. W sytuacji, gdy autobusy jeżdżą zbyt rzadko, przystanków jest za mało, a ścieżki rowerowe pozostawiają wiele do życzenia, ludzie nie są w stanie zrezygnować z aut. O takiej strefie myśli się np. w Rzeszowie? Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w stolicy Podkarpacia powstała. Pracujemy aktualnie nad bardzo dużym projektem, gdzie taka mieszkalna uliczka przy dość dużym osiedlu jest przewidziana i jest sercem oraz głównym elementem całego założenia. Na razie nie chcemy robić falstartu, ale niedługo ten projekt publicznie zaprezentujemy. Oprócz Holandii, świat też zachwycił się woonerf? ak, ale Holandia jest w tej dziedzinie absolutnym liderem. Spotkamy je w Nowym Jorku na dolnym Manhattanie, w Londynie, Paryżu, Madrycie, Barcelonie, Sydney. Coraz częściej mamy świadomość, że samochód, choć bardzo ułatwia życie, w samym mieście zaczyna generować gigantyczne problemy: korki, zanieczyszczenie środowiska itd. Dlatego funkcjonowania miasta nie można absolutnie opierać tylko na ruchu samochodowym. Świat zaczyna więc coraz bardziej kombinować i wykorzystywać coraz bardziej zdumiewające pomysły w przestrzeni miejskiej. Kilka lat temu w Seulu, w Korei Południowej, przywrócono rzekę, którą kilkadziesiąt lat wcześniej zlikwidowano. Przez środek betonowego osiedla płynął strumień, który został zasypany – deweloperzy potrzebowali więcej miejsca na nowe bloki (świetnie to znamy także z rzeszowskiego podwórka, gdzie potok, który kiedyś płynął przez miasto, zabetonowano i utworzono parkingi, a tak zrobiono z Mikośką). Koreańczycy doszli jednak do wniosku, że to był bardzo zły pomysł, który w perspektywie kilkudziesięciu lat przyniósł ogromne szkody. Miasto, by dobrze funkcjonować, musi mieć wodę oraz zieleń, które są kluczowymi elementami, dzięki którym ludzie dobrze 

T

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

67


Porozmawiajmy o architekturze się czują. Wykopano z powrotem rzekę, która kiedyś płynęła i choć naturalne źródła już wyschły, to dziś zasila się ją wodą z wodociągów, co jest kompletnym absurdem, ale i tak warto ponosić te koszty, bo wzdłuż odtworzonej rzeki zbudowano kanał, nadbrzeża, parki i okazało się, że na tej betonowej pustyni mieszkaniowej, gdzie coraz częściej zdarzały się przestępstwa, nagle ludzie zaczęli żyć bliżej siebie, masowo gromadzić się na terenach zielonych wzdłuż rzeki, a jakość życia na tamtych terenach wzrosła nieprawdopodobnie. Dlatego zawsze będę powtarzał: nie jest nam potrzebny jeden duży park za miastem, ale zieleń i woda na każdym osiedlu. Nie dewastujmy wszystkiego, co jest związane z przyrodą. Od prawie 20 lat patrzę na Przyrwę na osiedlu Staromieście w Rzeszowie, która jest kompletnie zaniedbana i niewykorzystana, a tkwi w niej ogromny potencjał. Można zrobić ścieżkę rowerową i alejkę dla pieszych, czy trochę uporządkować zieleń. Koszt niewielki, a można ogromnie podnieść jakość życia okolicznych mieszkańców. Codziennie z okien obserwuję, jak często nawet starsi ludzie przechodzą przez ogrodzenie lub przeciskają się wzdłuż nabrzeżnej skarpy, bo dolinka Przyrwy jest dla nich naturalnym korytarzem komunikacyjnym. Wystarczy mieć otwarte oczy i pomóc ludziom zagospodarować przestrzenie, które z jakichś powodów sami wybierają, nawet jeśli jest to dość niewygodne ze względu na ogrodzenia czy brak infrastruktury. Miasto ma to do siebie, że musi być zabudowane intensywnie i gęsto, ale to nie wyklucza tego, że również przyjaźnie dla człowieka. Przypomnijmy sobie z historii, jak przed wiekami wyglądały Stare Miasta – bardzo intensywnie zabudowane kamienice, ale w środku zielone podwórko, czyli zawsze była przyrodnicza enklawa. To jest też właściwe stopniowanie przestrzeni, gdzie nie jesteśmy zmuszani po wyjściu z domu natychmiast wchodzić w przestrzeń publiczną. Co to dokładnie oznacza? złowiek ma naturalną tendencję do budowania wokół sobie przestrzeni według pewnej hierarchii. W domu sypialnia jest przestrzenią intymną, ale już do salonu i kuchni zapraszamy gości. Tak samo jest z przestrzenią w mieście. Przestrzeń prywatna to nasze podwórko albo balkon, ale półprywatna to już wspólny plac dla kilku bloków. W ramach swojej dzielnicy jesteśmy np. na osiedlowym parku i to dla nas znak, że ciągle jesteśmy u siebie. Gdy wyjeżdżamy do centrum miasta, albo na inne osiedle, jesteśmy w przestrzeni publicznej, gdzie czujemy się poza domem. To naturalna hierarchia przestrzeni, którą organizuje sobie każdy człowiek, by czuć się dobrze i bezpiecznie. Rozumiem, że takie osiedle jak Nowe Miasto w Rzeszowie w społecznych kryteriach to absolutna porażka?

C

To sztandarowy przykład klęski, jaką poniósł modernizm, próbując narzucić ludziom swoją ideologiczną wizję nowego człowieka. Gdybyśmy mieli pieniądze, najlepiej byłoby to wyburzyć i zaproponować ludziom bardziej przyjazną przestrzeń. Mówiąc najkrócej: tak nie wolno budować. To jest osiedle, gdzie nie ma żadnej hierarchii przestrzeni. To miejsce zastawione samochodami o nieludzkiej skali przytłaczającej każdego. Świat od tego dziś ucieka, by zapewnić człowiekowi bardziej przyjazną przestrzeń do życia? Przeregulowanie nigdzie i nikomu nie wychodzi na dobre. Nawiążę do holenderskiego miasta Drachten, gdzie kilkanaście lat temu było bardzo ruchliwe skrzyżowanie. I co zrobiono, by ten ruch uspokoić?! Inżynier drogowy, Hans Monderman, znany z wyjątkowo radykalnego spojrzenia na projektowanie układów drogowych, po pierwsze zrobił rondo, ale co ważniejsze, zlikwidował całe oznakowanie, przejścia dla pieszych oraz krawężniki. Nagle samochody w sposób naturalny zwolniły, okazało się, że ruch jest płynny, spadła liczba wypadków, a wszyscy czują się bezpieczniej. Kierowcy, poruszający się po skrzyżowaniu bez znaków, zaczęli myśleć i czuć się odpowiedzialni za innych uczestników ruchu. Na świecie likwiduje się estakady znajdujące się w mieście, które generują hałas i niszczą tkankę miejską. Coraz częściej buduje się na nich parki miejskie. Ludzie wolą poruszać się po poziomie terenu. Ziemia jest dla ludzi, a samochody można ewentualnie przekierować pod ziemię. Wielopoziomowe skrzyżowania w centrum miast to zbrodnia na przestrzeni miejskiej. Gdy patrzymy na historię, miasta były zazwyczaj mieszanką funkcji i dopiero modernizm na początku XX wieku uparł się, by uszczęśliwić nas dzielnicą przemysłową, biurową, handlową i mieszkaniową. Tak kończy się kierowanie ideologią, a nie rozumem, niestety. Idea powstała w latach 30. XX wieku, a po II wojnie światowej była masowo implementowana na całym świecie. Nic dobrego z tego nie wyniknęło. Przede wszystkim powstały gigantyczne korki, bo tysiące ludzi muszą po tych miastach krążyć, by zaspokoić swoje różne potrzeby. rzed laty do sklepu szło się za róg, do fabryki dwie ulice dalej, i tak ludzie funkcjonowali w lokalnych wspólnotach. Dziś znów wracamy do modelu budowania miasta jako miksu, gdzie przenikają się ze sobą wszystkie funkcje: mieszkaniowe, usługowe, biurowe, wypoczynkowe, co jest naturalne dla człowieka i podnosi komfort oraz bezpieczeństwo jego życia. Planowania przestrzennego w dużej skali – tego nam dzisiaj potrzeba najbardziej w Polsce i w Rzeszowie? Tak. Nie myślenia planem miejscowym w kategorii pojedynczych działek, ale strategicznego podejścia do tego, jak miasto ma się rozwijać. Rzeszów w kolejnych latach będzie się rozrastał i nie może funkcjonować na zasadzie, że wszystkie ważne sprawy załatwia się w centrum. Miasto musi mieć strukturę fraktalną, gdzie mamy lokalne centra, wokół których koncentruje się codzienne życie, np. Baranówka, Słocina, Rejtana itd. Każda dzielnica powinna mieć centralny plac, gdzie jest kościół, szkoła, przedszkole, przychodnia, podstawowe urzędy, bez konieczności jeżdżenia do centrum, a jednocześnie ten plac pomaga budować oraz integrować lokalną wspólnotę mieszkańców. Taka jest natura człowieka. Modernistyczny model budowania miasta, który się upowszechnił po II wojnie światowej, wyrzucił to wszystko do kosza, a inżynierowi społeczni chcieli nam mówić, jak mamy żyć. No i wyszło jak wyszło…

P

68

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Raport

Za dwa lata

S19 połączy Rzeszów z Lublinem 12 miliardów złotych to szacunkowy koszt budowy 169 kilometrów drogi ekspresowej S19 przez województwo podkarpackie. Do tej pory wydano 1,2 mld zł, kolejne 1,6 mld zł zakontraktowano. Dodatkowo, setki milionów inwestuje się w drogi wojewódzkie, które usprawniają komunikację wokół tej transportowej arterii. –Tempo budowy i rozwój sieci nowych dróg na Podkarpaciu nie mają precedensu w dotychczasowej historii – twierdzi Bogdan Tarnawski, dyrektor Oddziału Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w Rzeszowie, zapewniając, że już na przełomie 2021 i 2022 roku pojedziemy drogą ekspresową S19 z Rzeszowa do Lublina, a stamtąd kolejną „ekspresówką” do Warszawy. Na południe od Rzeszowa prace zaczęły się później i później się zakończą. Budowlańcy muszą się tam zmierzyć z budową trzech tuneli o łącznej długości ponad 6 kilometrów. Jeśli sprawdzą się prognozy ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka, cała S19 będzie gotowa w 2025 roku.

Tekst Alina Bosak Fotografie i mapy GDDKiA

D

roga S19 będzie, obok autostrady A4, najważniejszym szlakiem drogowym przebiegającym przez województwo podkarpackie. Obie trasy mają podobną długość. Biegnąca z zachodu na wschód autostrada liczy na Podkarpaciu około 166 km, a jej ostatni odcinek oddany został w 2016 roku. Natomiast podkarpacki odcinek drogi ekspresowej S19 o długości 169 km połączy województwa na wschodniej ścianie Polski i będzie częścią transeuropejskiego szlaku drogowego Via Carpatia. Szlak, biegnący z północy na południe Europy, od Morza Bałtyckiego po Morze Egejskie i Morze Czarne, zintegruje systemy transportowe: Litwy, Polski, Słowacji, Ukrainy, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Białorusi, Grecji i Turcji. Dla polskiego rządu to obecnie priorytetowa inwestycja i wspólnie z wymienionymi wyżej państwami zabiega o jej dofinansowanie przez Unię Europejską. Pochwalono się zatem, kiedy 17 kwietnia br. Parlament Europejski zgodził się, by Via Carpatia została wpisana na unijną listę projektów finansowanych w ramach funduszu Łącząc Europę (z tego funduszu wsparte zostaną inwestycje transportowe w latach 2021–2027). W tym samym czasie

70

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

S19, odcinek Stobierna – Rzeszów. państwa szlaku Via Carpatia podpisały w Łańcucie wniosek o włączenie tej trasy do sieci TEN-T, obejmującej najważniejsze korytarze drogowe w Europie. I wszystko wskazuje na to, że te starania w końcu przyniosą oczekiwany efekt.

Podkarpacki kawałek układanki

G

łówny przebieg szlaku Via Carpatia w Polsce wyniesie ok. 760 km, a wraz z odnogami w kierunku portów bałtyckich i granicy z Ukrainą (drogi S12 i S17) – ponad 1,5 tysiąca kilometrów. Częścią tej układanki jest podkarpacki odcinek S19. Wyczekiwany jest przez mieszkańców regionu nie tyle ze względu na strategiczne znaczenie dla kraju, co zwyczajne ułatwienie codziennego funkcjonowania tysiącom osób. Droga ekspresowa zapewni szybkie połączenie z Lublinem i Warszawą, ucywilizuje też dojazd do granicy państwa w Barwinku i ułatwi ludziom z mniej uprzemysłowionych rejonów dojazd do pracy w Rzeszowie i strefach przemysłowych. Nawet namiastka podkarpackiej S19 usprawniła transport wokół Rzeszowa. Mowa o czterech odcinkach, które już oddano do użytku. To w sumie nieco ponad 30 kilometrów. Można przemieścić się nimi od Sokołowa Małopolskiego na południową stronę Rzeszowa. Ten fragment wybudowano za 1,1 mld zł. Co z pozostałymi odcinkami? Najszybciej prace toczą się na północ od Rzeszowa i w tamtą stronę kierowcy pomkną szybką trasą za około dwa lata. Do granicy z województwem lubelskim są w realizacji ponad 54 km drogi ekspresowej S19. Wykonawcy to doświadczone firmy: Mosty Łódź S.A., Budimex S.A., Strabag Sp. z o.o. i Strabag Infrastruktura Południe Sp. z o.o., oraz Mostostal Warszawa S.A. i Acciona Construcciones S.A. – W ciągu pół roku udało się zakontraktować i przekazać wykonawcom do realizacji 6 odcinków drogi ekspresowej S19, od granicy województwa lubelskiego i podkarpackiego do Sokołowa Małopolskiego – podkreśla Bogdan Tarnawski, dyrektor Oddziału GDDKiA w Rzeszowie. – Ich łączna długość to 54,2 km. Realizowane są systemem „projektuj i buduj”. Aktualnie trwa etap projektowania. 


Stan na dzień 14.06.2019 r.

PROGRAM BUDOWY DRÓG KRAJOWYCH na lata 2014–2023

(z perspektywą do 2025 r.) STAN REALIZACYJNY I PLANOWANY


Raport

S19 NA PODKARPACIU Stan realizacji S19, która w województwie podkarpackim będzie miała długość ok. 169 km, przedstawia się następująco: 30,2 KM – ODDANE DO RUCHU OD WĘZŁA SOKOŁÓW MŁP. DO WĘZŁA RZESZÓW PŁD. 54,2 KM – W REALIZACJI SYSTEMEM „PROJEKTUJ-BUDUJ” Złożone wnioski o wydanie zezwolenia na realizację inwestycji drogowej (ZRID), po którym wykonawcy będą mogli rozpocząć roboty budowlane na odcinkach S19: Węzeł Lasy Janowskie – węzeł Zdziary (9,3 km) Wykonawca: Strabag Sp. z o.o. i Strabag Infrastruktura Południe Sp. z o.o. | Wartość: 236 328 298,82 zł Węzeł Zdziary – węzeł Rudnik nad Sanem (9 km) Wykonawca: Mosty Łódź S.A. | Wartość: 286 886 390,59 zł

Wizualizacja pierwszego tunelu na podkarpackim odcinku S19.

Z

gotową dokumentacją projektową wykonawcy występują do Wojewody Podkarpackiego o wydanie zezwolenia na realizację inwestycji drogowej (ZRID). Po jego uzyskaniu mogą przystąpić do budowy. Jak informuje dyrektor Tarnawski, część wniosków została już złożona. 18 kwietnia br. dokumenty do Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego dostarczyły firmy realizujące trzy odcinki S19, od węzła Lasy Janowskie do węzła Nisko Południe, o łącznej długości ponad 24 km. Złożone wnioski dotyczą odcinków: Lasy Janowskie – Zdziary, Zdziary – Rudnik nad Sanem i Rudnik nad Sanem – Nisko Południe. 10 czerwca złożono wniosek dotyczący odcinka Podgórze – Kamień. Po uzyskaniu decyzji ZRID będzie możliwe rozpoczęcie tam robót budowlanych. Wykonawcy opracowują jeszcze dokumentację dla dwóch odcinków. Większość ma zakończyć budowę w 2021 roku. Oddanie dwóch odcinków (Kamień – Sokołów Młp. i Nisko – Podgórze) zaplanowano na 2022 rok. Łączna wartość kontraktów podpisanych na projekt i budowę tej części S19 to około 1,6 mld zł. W województwie lubelskim praca nad 75 kilometrami „ekspresówki” w stronę Rzeszowa ma się zakończyć w 2021 roku i jest również mocno zaawansowana. Z sześciu odcinków, na które podzielono trasę od obwodnicy Lublina do granicy z województwem podkarpackim, zezwolenie na realizację inwestycji drogowej 24 maja br. uzyskał już jeden i tam właśnie rozpoczęto przygotowania do budowy. Chodzi o 18-kilometrowy fragment od końca obwodnicy Kraśnika do początku obwodnicy Janowa Lubelskiego, którego wykonawcą jest konsorcjum firm Strabag i Strabag Infrastruktura Południe. Kontrakt zakłada, że zostanie on oddany do użytku do końca kwietnia 2021 roku. Pozostałe odcinki są jeszcze na etapie procedury ZRID. 

72

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

Węzeł Rudnik nad Sanem – węzeł Nisko Płd. (6 km) Wykonawca: Strabag Sp. z o.o. i Strabag Infrastruktura Południe Sp. z o.o. | Wartość: 196 339 975,77 zł S19 Podgórze – Kamień Wykonawca: Budimex S.A. | Wartość: ok. 333 mln zł Odcinki S19, dla których trwa opracowywanie dokumentacji do złożenia wniosku o ZRID: Nisko Południe – Podgórze Wykonawca: Konsorcjum: Mostostal Warszawa S.A. i Acciona Construcciones S.A. | Wartość ok. 272,5 mln zł S19 Kamień – Sokołów Małopolski Północ Wykonawca Budimex S.A. | Wartość ok. 186 mln zł

85,2 KM – W PRZYGOTOWANIU (REALIZACJA KONCEPCJI PROGRAMOWEJ) Odcinek, dla którego Koncepcja Programowa została już opracowana: Rzeszów Płd. – Babica Tutaj będzie pierwszy na Podkarpaciu tunel. Ogłoszenie przetargu na realizację planowane jest w III kwartale br., a oddanie odcinka do ruchu w 2024 r. Odcinki S19, dla których Koncepcja Programowa jest w trakcie opracowywania: Węzeł Babica – węzeł Domaradz Wykonawca dokumentacji KP: Promost Consulting (lider), IRP i Geotech Data planowana odbioru KP: czerwiec 2020 r. Węzeł Domaradz – węzeł Miejsce Piastowe Wykonawca dokumentacji KP: IVIA Data planowana odbioru KP: luty 2020 r. Węzeł Miejsce Piastowe – węzeł Dukla Wykonawca dokumentacji KP: IVIA Data planowana odbioru KP: grudzień 2019 r. Węzeł Dukla – Barwinek (granica państwa) Wykonawca dokumentacji KP: Multiconsult Polska Data planowana odbioru KP: kwiecień 2020 r.



Raport Podsumowując, z Lublina do Rzeszowa drogą S19 pojedziemy już za około 2 lata. Z obwodnicy Lublina będzie można włączyć się w budowaną obecnie drogę S17 Lublin – Warszawa. Czas dotarcia z Rzeszowa do stolicy powinien skrócić się do około 3 godzin. Co więcej, dzięki temu połączeniu szybciej też będzie można dotrzeć nad morze, korzystając z drogi S7 i autostrady A1, łączącej Warszawę z Gdańskiem. – Pokazuje to, jak ważnym szlakiem jest Via Carpatia, która usprawni podróż na osi północ-południe, a cały region otworzy na nowe możliwości rozwoju – zauważa dyrektor Tarnawski.

Pierwszy podkarpacki tunel Podczas gdy na północ od Rzeszowa na plac budowy S19 lada moment wyjadą koparki i walce, na południu województwa inżynierowie dopiero pracują nad koncepcjami programowymi, które posłużą do przygotowania projektu budowlanego. – W przygotowaniu jest ponad 85-kilometrowy odcinek przyszłej S19 od węzła Rzeszów Południe do granicy państwa w Barwinku. Tutaj wykonawcy pracują nad rozwiązaniami projektowymi, przygotowując koncepcje programowe dla 5 odcinków. Łączny koszt opracowania koncepcji to ponad 80 mln zł – mówi dyrektor Bogdan Tarnawski. Gotowa jest już Koncepcja Programowa dla 10-kilometrowego odcinka Rzeszów Południe – Babica. Konsorcjum firm Promost Consulting Sp. z o.o. i IRP Biuro Projektów Sp. z o.o. pracowało nad nią przez dwa lata. Zgodnie z założeniami, powstanie tu pierwszy na Podkarpaciu tunel, między Lutoryżem a Babicą. Ogłoszenie przetargu na realizację planowane jest w trzecim kwartale bieżącego roku, a oddanie odcinka do ruchu w 2024 roku. Do końca 2019 roku ma być jeszcze gotowa koncepcja dla odcinka Miejsce Piastowe – Dukla. Termin przygotowania trzech pozostałych (Babica – Domaradz, Domaradz – Miejsce Piastowe oraz Dukla – Barwinek) upływa w 2020 roku. Tam również przewidywane są tunele. Między Rzeszowem a granicą państwa powstanie ich w sumie trzy, a ich łączna długość wyniesie ponad 6 kilometrów. Ze względu na górzyste tereny i wiele terenów objętych obszarem Natura 2000, ta część polskiej Via Carpatii będzie inwestycją dość wymagającą i droższą niż odcinki po północnej stronie Rzeszowa. Jednak, jak zapewniał wielokrotnie minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, finansowanie inwestycji jest zabezpieczone w Programie Budowy Dróg Krajowych na lata 2014–2023 (z perspektywą do 2025 roku). Szacunkowy koszt Via Carpatii wzdłuż całej wschodniej granicy Polski to 21 mld zł, a termin oddania – 2025 rok. I nie wcześniej należy się spodziewać końca budowy trasy do Barwinka. ogdan Tarnawski podkreśla, że tempo budowy i rozwój sieci nowych dróg na Podkarpaciu nie mają precedensu w dotychczasowej historii. – Kierowcy korzystają już z autostrady A4, odcinków drogi ekspresowej S19 oraz nowych obwodnic miast, które zdecydowanie poprawiły komfort jazdy, ale także warunki życia mieszkańców. Zrealizowane już inwestycje pełnią ważne funkcje zarówno dla lokalnych społeczności, jak i dla ruchu tranzytowego – mówi dyrektor oddziału GDDKiA w Rzeszowie. – Rok 2019 na Podkarpaciu to nie tylko inwestycje tak duże, jak S19 czy obwodnice miast, ale też realizacja mniejszych, lecz nie mniej ważnych zadań, takich jak: budowa chodników, przebudowa skrzyżowań, remonty mostów czy istniejących odcinków dróg. W tym roku planowane jest oddanie do ruchu obwodnicy Sanoka oraz rozpoczęcie budowy obwodnic Łańcuta, Stalowej Woli i Niska. – Jeśli chodzi o rozwój sieci drogowej na Podkarpaciu, jesteśmy w okresie przełomowym – potwierdza Piotr Miąso, dyrektor Podkar-

B

packiego Zarządu Dróg Wojewódzkich w Rzeszowie. – Oddana do użytku autostrada A4, mocno zaawansowana budowa drogi ekspresowej S19 oraz drogi krajowe, to liczący 890 km szkielet komunikacyjny. Doprowadzenie i rozprowadzenie ruchu z tego układu zapewnia w dużym stopniu sieć dróg wojewódzkich, dlatego planując jej rozwój obserwujemy także krajowe inwestycje drogowe. Wiele naszych obecnych przedsięwzięć wiąże się z drogą S19. W tej chwili jej budowa, najbardziej zaawansowana jest na północ od Rzeszowa i nasze działania także poszły w tym kierunku. Obwodnica Sokołowa Młp. w ciągu drogi wojewódzkiej jest tak wykonana, by połączyć się z węzłem Sokołów Młp. Północ, który jest obecnie na etapie projektowania i będzie w najbliższych latach budowany. Drugim takim zadaniem powiązanym z drogą ekspresową jest trwająca obecnie budowa ronda na drodze krajowej w Jeżowem. Z tego ronda będzie można w przyszłości dojechać do węzła Podgórze. yrektor PZDW przypomina, że inwestycją usprawniającą komunikację z autostradą i „ekspresówką” jest także rozbudowana droga lotniskowa i przedłużenie jej do węzła S19. – Pomagamy w ten sposób obsłużyć potężny ruch gospodarczy, powiązany z rozwijającą się strefą gospodarczą wokół lotniska w Jasionce – mówi Piotr Miąso. – Ważną inwestycją, zrealizowaną wspólnie z samorządem miasta Rzeszowa, jest droga łącząca węzeł S19 Rzeszów Południe z ul. Podkarpacką. Oddana do użytku w zeszłym roku, pełni obecnie funkcje „ekspresówki” i będzie tak do czasu zakończenia budowy odcinka S19 do Babicy. W projektowaniu węzła w Babicy również mamy udział. Musimy pomóc w rozprowadzeniu ruchu z tego miejsca do momentu, aż powstaną dalsze odcinki drogi ekspresowej. Aby zapewnić sprawny dojazd do Strzyżowa i Jasła, wykonaliśmy dodatkową koncepcję węzła Babica, która umożliwi bezkolizyjny powrót na dotychczasową drogę krajową. Układ komunikacyjny w tym rejonie bardzo się poprawi także dzięki innym inwestycjom. Już w najbliższych tygodniach będziemy oddawać do użytkowania przebudowaną drogę od Babicy do obwodnicy Czudca i oczywiście samą obwodnicę. W zeszłym roku oddaliśmy rozbudowaną drogę od Zaborowa do Strzyżowa, a wiosną 2020 roku będziemy się cieszyć gotową obwodnicą Strzyżowa za ponad 100 mln zł. Wartość wszystkich inwestycji, jakie realizujemy w województwie ze wsparciem Funduszy Europejskich na lata 2014–2020, to około 1,2 mld zł. Kiedy ten rozbudowany układ komunikacyjny będzie już gotowy, czas dojazdu do pracy dla tysięcy osób może skrócić się nawet o kilkadziesiąt minut. – Lista zadań nie została jednak wyczerpana – stwierdza dyrektor Miąso. – Wiele dróg wciąż wymaga lub będzie wymagało modernizacji: podniesienia nośności, poszerzenia, dopasowania parametrów geometrycznych, przebudowy skrzyżowań na bezkolizyjne. Jedną z dróg, którymi musimy się pilnie zająć, jest odcinek od Tyczyna do Dynowa. Projekt jest w przygotowaniu, tak aby był gotowy do nowej perspektywy finansowej. Wraz z natężeniem ruchu będą rosły potrzeby związane z inwestycjami drogowymi. Jeśli chodzi o zewnętrzne połączenia i komunikację z innymi województwami, wciąż potrzebujemy dobrego połączenia z Warszawą. Marzy nam się droga S9, która przez Radom biegłaby bezpośrednio do stolicy. Dobrze, że w przygotowaniu jest droga ekspresowa S73, która otworzy ruch z Niska i Stalowej Woli w kierunku Kielc. I nie wolno zapominać jeszcze o trasie południowej – drodze krajowej 28, która łączy takie ośrodki gospodarcze jak Sanok, Jasło i Krosno z S19 oraz z Małopolską. To drugie piętro połączenia wschód-zachód na Podkarpaciu. Mniej obciążone oczywiście niż autostrada, ale bez wątpienia będące oknem na świat dla tej części naszego województwa. 

D

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl





Z prof.

Jarosławem Sępem, dziekanem Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

W nauce i biznesie musimy zdążyć wsiąść do pociągu z napisem „czwarta rewolucja przemysłowa”! 78

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

A

neta Gieroń: Gdy w 2015 roku powstawał Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, kolejny klaster przemysłowy obok prawie 20-letniej Doliny Lotniczej, który ma szansę powtórzyć sukces starszego kolegi, wśród założycieli była też Politechnika Rzeszowska. Przemysł motoryzacyjny jest tak ważny dla Politechniki Rzeszowskiej, czy może politechnika jest niezbędna podkarpackiej branży automotive? Prof. Jarosław Sęp: Politechnika Rzeszowska jest potrzebna przemysłowi, ale i przemysł jest potrzebny uczelni. Ta gałąź gospodarki zawsze będzie potrzebować wykształconych kadr inżynierskich, co my staramy się zapewnić, a co nie byłoby możliwe bez kontaktów z przemysłem i możliwości szerokiego poznania się. Przemysł ma także różne potrzeby związane ze współpracą z uczelnią. Poczynając od krótkoterminowych, związanych chociażby z opiniami, czy badaniami zleconymi, po działania długoterminowe, opierające się na projektach badawczych, pracach rozwojowych. Od zawsze staramy się być blisko przedsiębiorstw z Podkarpacia i spora ich część to właśnie firmy z szeroko rozumianego przemysłu automotive. Przed 2015 rokiem, zanim powstał klaster związany z branżą automotive, te kontakty już istniały? Tak, oczywiście. Na Wydziale Mechanicznym Politechniki Rzeszowskim, bo tak do 1988 roku nazywał się obecny Wydział Budowy Maszyn i Lotnictwa, już w 1979 roku została utworzona specjalność Samochody i Ciągniki, która ewoluowała w kolejnych latach i aktualnie mamy kierunek Transport, a jedna z naszych jednostek – Katedra Silników Spalinowych i Transportu – jest wprost dedykowana działalności związanej z szeroko rozumianą motory-


zacją i transportem. Dlatego gdy w 2015 roku powstawał Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, naturalne się stało, że Politechnika Rzeszowska, ale też Akademia Górniczo-Hutnicza z Krakowa były w grupie podmiotów założycielskich. Niektórych może to zaskakiwać, bo od zawsze najmocniejsze wydawały się związki politechniki z przemysłem lotniczym, która to branża ma długie i znakomite tradycje na Podkarpaciu. rzemysł lotniczy na Podkarpaciu potrafił się dobrze zorganizować i zrestrukturyzować w ostatnich 30 latach wolnej Polski. Ma też wspaniałe, jeszcze przedwojenne tradycje, choć i motoryzacyjnych nam nie brakuje. Wystarczy przypomnieć Autosan w Sanoku, czy produkcję silników samochodowych oraz legendarnych aut Mikrus w PZL Mielec. To dawne dzieje, ale jednak wytwory techniki, które powstawały na Podkarpaciu. Współpraca uczelni z przemysłem lotniczym i motoryzacyjnym istniała właściwie od początku istnienia uczelni, choć niewątpliwie w ostatnich latach zauważalne jest dynamiczne działanie klastra Dolina Lotnicza, który skutecznie promuje się w Polsce, Europie i na świecie. Pamiętajmy również, że to od obecności WSK Rzeszów w latach 50. XX wieku rozpoczęło się kształcenie techniczne w tym mieście. I nie ma wątpliwości, że przemysł lotniczy jest naszym wiodącym partnerem, ale motoryzacyjny coraz skuteczniej przyciąga naszą uwagę. Dolina Lotnicza może być wzorem współpracy, który chcielibyście powielić ze Wschodnim Sojuszem Motoryzacyjnym? Na pewno jest to model wart naśladowania, choć niewątpliwie uwarunkowania branży samochodowej są nieco inne. Wytwory branży motoryzacyjnej to większa skala produkcji i nieco inne rozwiązania techniczne wykorzystywane w systemach produkcyjnych. Mówi się, że przysłowiowy kilogram samochodu kosztuje kilkanaście dolarów, natomiast kilogram samolotu kilka tysięcy dolarów. Często też naukowe osiągnięcia wykorzystywane w lotnictwie z czasem adaptowane są do branż automotive. To prawda, choć te rozwiązania są jednak nieco odmienne. Ale, co ciekawe, pewne rozwiązania z zarządzania produkcją motoryzacyjną są coraz częściej adaptowane do przemysłu lotniczego, co pozwala obniżyć koszty produkcji. Ten transfer wiedzy i doświadczenia funkcjonuje więc w obie strony. Politechnika Rzeszowska, kształcąc na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa, przygotowuje specjalistów, którzy bez większych problemów radzą sobie zarówno w przemyśle lotniczym, jak i motoryzacyjnym, bo przecież obie te branże są szeroko rozumianym przemysłem elektromaszynowym. Co potwierdza skład osobowy kadry zarządzającej większości fabryk z branży lotniczej i motoryzacyjnej na Podkarpaciu. Zazwyczaj to absolwenci Politechniki Rzeszowskiej. To zasługa wszechstronności kształcenia na politechnice, o którą bardzo dbamy. I okazuje się, że młodzi absolwenci coraz lepiej radzą sobie także we własnym biznesie. Chociażby Cadway Automotive i Jakub Kocój, także absolwent Politechniki Rzeszowskiej.

P

Tych przykładów jest sporo i na pewno cieszą. Będąc w największych fabrykach na Podkarpaciu prawie zawsze spotykam naszych absolwentów sprzed kilku, kilkunastu lat. Mówiąc o skali współpracy Politechniki Rzeszowskiej z przemysłem lotniczym i motoryzacyjnym, jak układają się proporcje? Kontakty z przemysłem lotniczym są dłuższe i bardziej ugruntowane, ale powstanie Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego udowadnia, że branża rośnie w siłę na Podkarpaciu i dzięki temu te kontakty są coraz bardziej zażyłe. Tak powstała m.in. Podkarpacka Akademia Motoryzacji – Innowacyjne Szkolnictwo Zawodowe, realizowana od 2018 do 2020 roku w pięciu szkołach technicznych na Podkarpaciu. To też potwierdza, że najważniejsze zadanie przed Politechniką Rzeszowską to przede wszystkim zapewnienie przemysłowi wysoko wykwalifikowanych kadr. Jakich fachowców poszukuje przemysł motoryzacyjny? prócz świetnie wykształconych inżynierów, którzy są naszymi absolwentami, niezbędna jest duża liczba osób obsługujących nowoczesne obrabiarki – ich kształcenie odbywa się na poziomie szkół średnich. W biznesie motoryzacyjnym, podobnie jak i w lotniczym, zatrudnienie kształtuje się na poziomie ok. 20 proc. białych kołnierzyków, czyli kadry zarządzającej, i ok. 80 proc. niebieskich kołnierzyków, czyli pracowników operacyjnych. Oczekiwania od naszych absolwentów, to przede wszystkim umiejętność funkcjonowania w rzeczywistości Przemysłu 4.0, gdzie tworzą się systemy cyberfizyczne, gdzie jest powszechna informatyzacja, automatyzacja i robotyzacja systemów wytwarzania, przy czym idzie to w kierunku systemów autonomicznych, które samodzielnie gromadzą, przetwarzają dane i podejmują decyzje. Nasi absolwenci muszą umieć się w tym odnaleźć. I rzecz najważniejsza – pracodawcy oczekują dziś od wszystkich absolwentów nieustannej nauki i rozwoju. Wiedza, którą zdobywa się na studiach wyższych, już za kilka lat może się zdezaktualizować – świat tak szybko pędzi do przodu. Jeśli absolwenci nie będą potrafili się uczyć, dostosować do nieustannie zmieniających się warunków, za kilka lat wiedza, jaką zdobyli dzisiaj na wyższych studiach technicznych, może się okazać niewystarczającym atutem. Brzmi złowieszczo, biorąc pod uwagę ubiegłoroczne statystyki czytelnictwa w Polsce, z których wynika, że największe spadki notuje się w grupie osób z wyższym wykształceniem…. Zawsze staram się uświadamiać studentom, że jeśli uważają, iż koniec studiów będzie dla nich oznaczał koniec nauki, są w błędzie. Także w trakcie pracy zawodowej będą musieli się rozwijać, choć to będzie już edukacja bardziej ukierunkowana, bezpośrednio związana z zajmowanym przez nich stanowiskiem pracy. 

O

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

79


I jakie są reakcje? oraz więcej osób ma tego świadomość. Widać to chociażby po naszych studiach podyplomowych, na które mamy wielu chętnych, i często wywodzą się oni z branży lotniczej albo motoryzacyjnej. To cieszy, bo po pierwsze pozwala zweryfikować aktualność wiedzy, jaką podajemy – nikt nie poświęcałby czasu w weekendy za prywatne pieniądze, by uczyć się czegoś, co nie przyniesie mu korzyści w rozwoju zawodowym. Nauczyciele akademiccy w czasie tych spotkań również sporo się uczą. Studenci studiów podyplomowych są najbardziej wymagający, ale i zajęcia z nimi są jednymi z najciekawszych. Są one bardzo mobilizujące dla wykładowców i słuchaczy. W ostatnich latach mamy konkretne przykłady współpracy politechniki z firmami motoryzacyjnymi na Podkarpaciu. Nasi absolwenci pracują we wszystkich firmach motoryzacyjnych w regionie. To jest ten pierwszy obszar współpracy. Bardzo ważny, bo przypuszczam, że wiele z tych firm, zwłaszcza zagranicznych, nigdy nie zainwestowałoby na Podkarpaciu, gdyby nie miało pewności, że znajdą tutaj wykwalifikowanych pracowników do zadań na średnim oraz wyższym poziomie. Wielokrotnie spotykam się z inwestorami, którzy pytają o uczelnię i na pewno Politechnika Rzeszowska jest ważnym elementem „układanki” inwestycyjnej. Druga kwestia to współpraca ukierunkowana na rozwiązywanie krótkoterminowych problemów: ekspertyzy, badania związane z właściwościami materiałów, badania poszukujące rozwiązań jakich nagłych problemów. Bywa też, że branża kupuje od nas patent, jak chociażby przekładnię ślimakową opracowaną przez dr. hab. inż. Leszka Skoczylasa z naszego wydziału. I w końcu pole działania, nad którym musimy najwięcej popracować – duże projekty badawcze, które podejmowałyby prace o charakterze rozwojowym. Zagraniczne firmy niekoniecznie są zainteresowane rozwojem naukowym w kraju, gdzie z ich punktu widzenia ma się odbywać szybka i dochodowa produkcja? Dla firm, także międzynarodowych, najważniejsze są kadry oraz sprawna produkcja, ale przedstawiciele dużego przemysłu coraz częściej dostrzegają w Rzeszowie potencjał na prace rozwojowe. Niekiedy trzeba kilku lat rozmów i powolnego budowania kontaktów, by przez lokalnych menedżerów zachęcać centrale tych firm, które mieszczą się zazwyczaj poza granicami Polski, by chcieli takie decyzje podejmować. To nie są rzeczy proste, bo związane z transferem wiedzy, która dziś jest bardzo pilnie strzeżona na całym świecie. Ale warto to zagospodarować, bo w branży lotniczej okazało się możliwe. Robiliśmy chociażby projekt „Nowoczesne technologie materiałowe stosowane w przemyśle lotniczym” w latach 2008–2015, gdzie Politechnika Rzeszowska była liderem, a uczestniczyło w nim 12 uczelni z całej Polski oraz liczni przedstawiciele przemysłu. I, co najważniejsze, wypracowane zostały pewne rozwiązania, które z czasem miały zastosowanie. Tak dużego przedsięwzięcia, na taką skalę z przemysłem motoryzacyjnym jeszcze nie mieliśmy, ale na pewno są chęci i potencjał. Tym bardziej, że naszym celem jest uczestnictwo i budowa kontaktów na wszystkich tych trzech poziomach. W pracach rozwojowych dotyczy to chociażby stanowisk do monitorowania emisji zanieczyszczeń, kwestii związanych z badaniem elementów silników spalinowych, czy budową układów wtryskowych Common Rail przy zastosowaniu różnego rodzaju paliw oraz wiele innych. Jeżeli chcielibyśmy się czegoś doczekać, to pewnie samochodu elektrycznego, jaki by powstał we współpracy politechniki z firmami motoryzacyjnymi z Podkarpacia, choć sam bolid z innowacyjnymi rozwiązaniami od kilku lat na uczelni już jest.

C

Większość osób pracujących przy tym projekcie zdobyło fantastyczne doświadczenie, a z czasem zatrudnienie w branży automotive. Bolid stworzyli studenci różnych roczników przy wsparciu profesorów na etapie projektowania, konstrukcji powłok. Wiele jest w nim rozwiązań innowacyjnych, wykonanych w laboratoriach uczelni. I jeśli popatrzeć na najbardziej aktywne i najsilniejsze koła naukowe na naszym wydziale, to rzeczywiście mamy dwa lotnicze i jedno motoryzacyjne, co ilustruje naszą największą aktywność. Współpraca na linii nauka – biznes, politechnika – motoryzacja, zawsze ma swoje zalety i wady … ceniając współpracę nauka – biznes dziś największą przeszkodą jest chyba postępująca biurokratyzacja i konieczność poświęcania bardzo dużej ilości czasu na poruszanie się w meandrach prawnych. Wnioski są skomplikowane, a to wszystko utrudnia i osłabia wzajemne relacje. Komplikacje proceduralne pochłaniają najbardziej deficytowe i cenne zasoby – przede wszystkim czas, którego nie da się odtworzyć. A szkoda, bo ciekawych pomysłów na linii nauka – biznes jest sporo, tylko zbyt często nie udaje się ich w pełni wykorzystać i zmaterializować. Być może zmiana algorytmu finansowania uczelni wyższych, który przymusza nas do zmniejszenia liczby studentów, sprawi, że więcej czasu będzie można wygospodarować na działania nauka – biznes. Sądzę, że nasza współpraca z przemysłem lotniczym jest już dojrzała, z przemysłem motoryzacyjnym w fazie wzrostowo-rozwojowej, która wymaga jeszcze sporego zaangażowania. Jesteśmy na etapie inwestowania czasu, wysiłku i finansów, ale w końcu przyjdzie moment zbierania plonów. Wszyscy w nauce i biznesie mamy świadomość, że pociąg, który nazywa się czwartą rewolucją przemysłową, pędzi już coraz szybciej i nie możne sobie pozwolić, by do niego nie wsiąść. To jedyna szansa na przyszłość zarówno dla przemysłu, jak i Politechniki Rzeszowskiej. 

O

80

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019





Od lewej: Manfred Kainz, konsul honorowy RP w Austrii; Ryszard Jania, prezes Pilkington Automitive Poland oraz prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

III Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2019

W

Rekordowa liczba firm zapowiada udział w wydarzeniu

jednej z najlepiej skomuświęto motoryzacji i transportu ponikowanych stref przetrwa aż trzy dni – mówi Adam Cynk, Aż trzy dni potrwają w tym roku Tarmysłowych w Polsce, dyrektor reklamy w firmie SAGIER gi TSLA EXPO Rzeszów 2019 poświęcone motoryzacji, transportowi, logistyce Sp. z o.o., będącej współorganizaktóra sąsiaduje z Międzynarodooraz produkcji przemysłowej. Otworzy wym Portem Lotniczym Rzeszówtorem III Kongresu i Targów TSLA je kongres z udziałem prezesów najJasionka, już po raz trzeci odbędą EXPO Rzeszów 2019. – Zwiedzająwiększych organizacji zrzeszających się targi branż mających gigantyczny cym targi mogę zdradzić, że w tym przedsiębiorców oraz firm, które chcą być konkurencyjne na globalnych rynwpływ na rozwój województwa podroku w naszym Auto-Salonie zaprekach, gdzie liczą się międzynarodowe karpackiego – motoryzacji, transporzentuje się rekordowa liczba samokorporacje, masowa produkcja towatu, logistyki i produkcji przemysłochodowych marek, będą wśród nich rów i usług oraz łańcuchy logistyczne. Udział w wydarzeniu to szansa na wej. TSLA EXPO to największe wytakie, które podczas TSLA EXPO zdobycie zagranicznego kontrahenta darzenie, jakie gromadzi w jednym Rzeszów 2019 będą miały swoją preoraz wartościowych certyfikatów, a takmiejscu producentów, dostawców mierę na Podkarpaciu. że prezentacja oferty na targach z prousług i instytucji wspierających mięgramem pełnym atrakcji dla zwiedzających. Wszystko od 10 do 12 paździerdzynarodowe partnerstwo. Impreza Kongres z cenionymi nika w G2A Arena w Jasionce. ekspertami popularyzuje także osiągnięcia firm reprezentujących inteligentne specjaTekst Alina Bosak lizacje Podkarpacia poprzez otwarte TSLA EXPO Rzeszów 2019 rozdla zwiedzających targi, z samochopocznie się 10 października od konFotografie Tadeusz Poźniak dowymi premierami i widowiskowygresu gospodarczego, podczas któmi pokazami. W ubiegłym roku tarrego eksperci i przedsiębiorcy skoncentrują się na tematach ważnych dla gi odwiedziło ponad 5 tysięcy osób. – Od pierwszej edycji TSLA EXPO łączy targowe prezenta- transportu i przemysłu motoryzacyjnego. Analizie najistotniejcje z kongresem poświęconym najważniejszym problemom bran- szych problemów będą towarzyszyć studia przypadków i prognożowym. Cenioną przez przedsiębiorców częścią wydarzenia jest zy na najbliższe lata. duża międzynarodowa giełda kooperacyjna, umożliwiająca za– Stoimy dziś przed wyzwaniem drugiej transformacji. Jej cewarcie partnerstwa biznesowego i podpisanie nowych kontrak- lem jest podniesienie wartości i produktywności polskich przedtów. Ze względu na duże zainteresowanie tematyką kongresu i za siębiorstw oraz wzmocnienie ich pozycji na arenie międzynaronamową naszych wystawców zdecydowaliśmy, że w tym roku to dowej. Dzisiaj wygra ten, kto najlepiej wykorzysta technologie 

84

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Międzynarodowa giełda kooperacyjna

W Od lewej: Bartosz Mielecki, dyrektor zarządzający Polskiej Grupy Motoryzacyjnej; Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno.

informatyczne, roboty, stanie się bardziej elastyczny i gotowy na to, aby dopasować model biznesu do nowych uwarunkowań rynkowych – powiedział w wywiadzie dla „Dziennika Zachodniego”, w lutym 2018 roku, Luk Palmen, menedżer ds. innowacji i kooperacji Klastra Silesia Automotive&Advanced Manufacturing, który podczas Kongresu TSLA EXPO 2019 poprowadzi panel na temat modelu współpracy polskich i europejskich klastrów motoryzacyjnych na rzecz modernizacji przemysłowej. Pochodzący z Belgii Luk Palmen od 19 lat mieszka w Polsce i pomagał zmieniać oblicze województwa śląskiego z regionu typowo górniczego w województwo z gospodarką opartą na nowych technologiach. Był menedżerem, który realizował pierwszą na Śląsku i pierwszą w Polsce strategię innowacji – projekt RIS-Silesia. Znakomici eksperci będą też gościć na pozostałych panelach poświęconych automotive. Wizją rozwoju motoryzacji i transportu na Podkarpaciu podzielą się goście debaty otwierającej kongres. Z gospodarzem województwa, marszałkiem podkarpackim Władysławem Ortylem do rozmowy usiądą: Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Adam Sikorski, prezes Polskiej Grupy Motoryzacyjnej oraz Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska. ebatę na temat pojazdów autonomicznych i zero emisyjnych poprowadzi Paweł Wideł, prezes Związku Pracodawców Przemysłu Motoryzacyjnego i Artykułów Przemysłowych, dyrektor ds. kontaktów z rządem w Opel Poland, odpowiedzialny za Polskę, Czechy i Słowację. Dyskutował z nim będzie m.in. Jakub Bańcer, specjalista ds. nowych projektów FANUC Polska. Z kolei Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego oraz prezes Pilkington Automotive Poland, wraz z prof. Jarosławem Sępem z Politechniki Rzeszowskiej i Jarosławem Augustynowiczem, wicedyrektorem Zespołu Szkół w Gorzycach, zastanowią się nad system kształcenia w szkolnictwie średnim i wyższym na potrzeby przemysłu motoryzacyjnego. Drugim tematem kongresu będzie transport. Spotkanie dotyczące m.in. dobrej reputacji osób zarządzających firmą transportową i związanych z tym kwestii prawnych poprowadzi Paweł Miąsik z Agencji Bezpieczeństwa Transportu. Wykłady będą miały formę szkoleń, a ich uczestnicy otrzymają certyfikat. Pierwszy dzień TSLA EXPO 2019 zakończy Branżowy Wieczór VIP dla uczestników Kongresu, na którym nie zabraknie okazji do mniej formalnych rozmów oraz degustacji tradycyjnych produktów z Podkarpacia.

D

86

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

piątek, 11 października, nastąpi uroczyste otwarcie targów TSLA EXPO Rzeszów 2019. Stoiska i prezentacje firm będzie można już od rana podziwiać na głównej płycie centrum G2A Arena, a także przed budynkiem. Tego samego dnia odbędzie się Międzynarodowa Giełda Kooperacyjna – przedsiębiorcy będą omawiać możliwość współpracy podczas umówionych wcześniej spotkań B2B. Nad organizacją giełdy i harmonogramem spotkań czuwa ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, zapewniając jednocześnie udział zagranicznych firm, które szukają kontrahentów w Polsce. Jak dowodzą doświadczenia ośrodków EEN w całej Europie, spotkania brokerskie podczas branżowych targów to najefektywniejsza forma nawiązywania biznesowego partnerstwa. Dowodzą tego także efekty giełdy kooperacyjnej podczas poprzedniej edycji TSLA EXPO Rzeszów – odbyło się wtedy 70 spotkań brokerskich. 5 na 10 zakończyło się zawarciem międzynarodowego partnerstwa biznesowego. W tym roku organizatorzy zapraszają na giełdę firmy działające w branżach: automotive, produkcja przemysłowa, automatyka przemysłowa, transport, logistyka, spedycja i technologie IT. Rejestracja firm już się rozpoczęła, a szczegółowe informacje na ten temat można znaleźć na stronie www.tslaexpo.pl. Targowy i giełdowy piątek zakończy Wieczór VIP – pełen niespodzianek i specjalnych pokazów. racowicie dla wystawców zapowiada się sobota, 12 października – dzień otwarty dla wszystkich zainteresowanych podkarpackim przemysłem i samochodami. Motoryzacyjne premiery będzie można podziwiać na głównej płycie, gdzie urządzony zostanie Auto-Moto Salon. To wyjątkowa okazja, by w jednym miejscu zapoznać się z ofertą wszystkich marek, przyjrzeć się nowym modelom z bliska i wyruszyć na jazdę próbną. Na taki rekonesans można wybrać się całą rodziną, ponieważ na TSLA EXPO przygotowywane są także specjalne strefy z atrakcjami dla dzieci, gdzie zabawa łączona jest z edukacją, m.in. nauką udzielania pierwszej pomocy i właściwego zachowania na drodze. Dlatego warto już dziś zaznaczyć w kalendarzu tę datę i miejsce: 10–12 października, G2A Arena w Jasionce – Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2019! Organizatorami wydarzenia są: firma SAGIER Sp. z o.o., Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Klaster Expo. Partnerzy to: Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz DKV. 

P

Jakub Bańcer, specjalista ds. Nowych Projektów FANUC Polska.



Franciszek Dąbrowski.

Legendarny warsztat rzeźbiarski rodziny Dąbrowskich Wśród niskich domków Rynku w Żołyni wyróżnia się piętrowa mieszczańska kamienica. Przez lata zamieszkana przez jedną osobę, później tylko okazyjnie odwiedzana przez rodzinę, egzystowała na marginesie współczesnego życia. A właśnie tutaj na przełomie XIX i XX w. działał warsztat rzeźbiarski rodziny Dąbrowskich, w którym wykonano ponad sto ołtarzy do kościołów i cerkwi: od Syberii po Stany Zjednoczone. Jego właściciele: Franciszek Dąbrowski i jego syn Henryk, znani byli również jako wykonawcy mebli do hrabiowskich pałaców w Łańcucie, Przeworsku, a nawet do Niemiec.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

88

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

O

dkrywcą rodziny Dąbrowskich jest Magdalena Kątnik-Kowalska, od 24 lat dyrektor miejscowego GOK-u. Jak sama mówi, to mama Aleksandra „nauczyła mnie patrzeć dalej, widzieć więcej i rozumieć, co jest naprawdę ważne”. Kamienica znajduje się nieopodal jej rodzinnego domu. Najpierw jako dziecko nie miała do niej dostępu. Później wyjechała z Żołyni na studia. Do Dąbrowskich trafiła jako szefowa domu kultury, poszukując materiałów do wystawy „Żołynia – ślady przeszłości”. Był rok 1997. Rozmawiała wówczas z Janiną Dąbrowską, wdową po Henryku, która zastrzegła, by nikomu nie opowiadała o tym, co w tym domu zobaczy. Były to pamiątki po obu rzeźbiarzach, ich archiwum, obrazy, wykonane ręcznie meble. – Zrobiłam zdjęcia wnętrz, które oczywiście nie mogły trafić na wystawę – wspomina Magdalena Kątnik-Kowalska. – Ale ogromne wrażenie wywarły na mnie pamiątki po artystycznej rodzinie. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę ze skali zjawiska, z jakim mam do czynienia.


Kościół pw. św. Jana Kantego w Żołyni.

Następnym przełomem była znajomość z Donatą, siostrą Henryka, z którą pani Magdalena prowadziła kilkuletnią korespondencję. Swoją wiedzą o rodzinie Donata podzieliła się z mieszkańcami Żołyni, publikując w lokalnym piśmie artykuł „Skąd nasz ród”. Nieocenionym źródłem informacji o rodzinie okazały się rozmowy z synem Henryka – Lechem Dąbrowskim i jego żoną Marią. Dzięki ich zrozumieniu i cierpliwości historia rodziny została uzupełniona o nowe, ciekawe szczegóły. Po śmierci Janiny Dąbrowskiej dom został wystawiony na sprzedaż. Kupiec znalazł się dopiero jesienią ub. roku. Jednak Magdalena Kątnik-Kowalska uzgodniła wcześniej z właścicielami prawo pierwokupu budynku dla gminy – z przeznaczeniem na muzeum. Władze Żołyni zrezygnowały. Wtedy mąż pani Magdaleny kupił kamienicę Dąbrowskich. – Spełnił moje wielkie marzenie, to najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać. Dom zostałby przeznaczony na cele komercyjne, a teraz na kulturalnej mapie Żołyni będzie mocnym punktem – podsumowuje dyrektorka GOK, opowiadając historię rodziny, na której odtworzenie poświęciła lata. ranciszek Dąbrowski urodził się w 1881 r. w biednej wiosce Wesoła k. Brzozowa. Jako najstarszemu z trojga rodzeństwa powierzono mu pasienie krów. Na łące mógł w spokoju oddawać się swemu ulubionemu zajęciu. W kawałku lipowego drewna rzeźbił kozikiem figurki zwierząt. Po niedzielnej mszy w wiejskim kościele podpatrywał figurki świętych, które starał się naśladować. Zauważył to proboszcz. Gdy Franciszek skończył szkołę, za zgodą rodziców zawiózł go wraz z jego pracami do Krakowa i oddał na naukę do szkoły rzemiosła artystycznego przy ul. Zwierzynieckiej. Po jej ukończeniu, zaopatrzony w świadectwo i doskonałe opinie, wyjechał do Przemyśla, gdzie zatrudnił się w znanej pracowni rzeźbiarskiej Ferdynanda Majer-

F

skiego. Wykonywała ona wyposażenie i wystrój kościołów i cerkwi w całym regionie. czasie, gdy Franciszek Dąbrowski rozpoczął pracę, firma wykonywała monumentalny ołtarz główny dla kościoła w Żołyni. Powierzono mu odpowiedzialne zadanie: wyrzeźbienie figur Trójcy Św., która zajmowała centralną część ołtarza. Po zakończeniu zlecenia wysłany został do Żołyni, gdzie brał udział w montowaniu retabulum. Okazało się, iż Franciszek miał sokoli wzrok. Siedząc wysoko na rusztowaniu (ołtarz ma wymiary 18,5 na 6 m) wypatrzył modlącą się w nawie głównej piękną, elegancko i nietypowo ubraną dziewczynę. Później okazało się, że była to Karolina Kowalska, która niedawno wróciła ze Stanów Zjednoczonych. W Chicago, mieszkając u dwóch zamężnych sióstr, przez sześć lat pracowała w fabryce słodyczy. Po krótkiej znajomości Franciszek oświadczył się w 1906 r. Młode małżeństwo zamieszkało w domu rodziców Karoliny. Do 1912 r. budowali drewniany dom na żołyńskim Rynku. Prace przeciągały się, gdyż konieczne było najpierw wyposażenie pomieszczenia przeznaczonego na pracownię. Franciszek niedługo cieszył się życiem rodzinnym. W 1913 r. powołany został do wojska austriackiego. W rok później wybuchła I wojna światowa. Cofająca się armia rosyjska spaliła wschodnią pierzeję Rynku, w tym nowy dom Dąbrowskich. On sam dostał się do niewoli i został wywieziony na Syberię. Niewiele wiemy o tym pobycie, który przedłużył się do dziewięciu lat. Ze spisu prac, które pod koniec życia sporządził Franciszek, wiemy, że pracował dla cerkwi w Tiumeniu, Tobolsku, Omsku, Tomsku i Irkucku. W roku 1922 wrócił do Polski i rozpoczął budowę nowego domu – tym razem murowanego. Rodzina wprowadziła się do niego sześć lat później i to on zachował się w nadspodziewanie dobrym stanie do chwili obecnej. 

W

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

89


Snycerze z Żołyni

górzu – gotycki), Leżajsk (oo. bernardyni), Lwów (szpital), Oświęcim (dwa gotyckie), Przemyśl (archikatedra), Sanok, Tuligłowy, Tarnów, Warszawa (ss. Felicjanki), Zakopane (kaplica przy Księżówce). Osobne miejsce w tym pobieżnym spisie zajmują wyrzeźbione ambony. Najbardziej znaną praRodzinna kamienica Dąbrowskich w Żołyni. cą jest wymieniona wyżej grupa Trójcy św. w ołtarzu głównym w Żołyni oraz ołtarz boczny w tymże kościele, wykonany wraz z synami. Na parterze mieści się pracownia główna. Niegdyś wyposaastępcą Franciszka został najmłodszy syn Henryk, któżona była w sześć warsztatów stolarskich (zachowały się dwa), ry kształcił się w Łańcucie. W 1946 r. w Katowicach tokarkę i zestaw narzędzi stolarskich oraz rzeźbiarskich. Na pouzyskał dyplom mistrza stolarskiego i snycerskiego. dwórzu znajduje się pracownia wykonana z drewna modrzewio- W rok później założył rodzinę. W czasie wojny działał w strukwego. Duża, dobrze oświetlona (z sześcioma oknami), służyła turach Armii Krajowej. Zmarł w roku 1989. Od końca lat 20. wyłącznie do prac pozłotniczych. Na długich stołach układano oraz w latach 30., pracując razem z ojcem stworzył wiele ołtaelementy ołtarza. W środku panowała iderzy, ambon oraz figur. Jego samodzielnyalna czystość. Wnętrze izolowane było od mi dziełami dla kościoła w Żołyni są: kruprochu, pyłu i przeciągów. Dwaj pozłotnicy cyfiks w kruchcie, konfesjonały neogotycprzyjeżdżali z Przemyśla i Lwowa. (Persoki oraz dwa modernistyczne, figury w ferenel warsztatu stanowili trzej synowie oraz tronach. Długa jest lista kościołów, dla któdwóch stolarzy). Drugi drewniany barak rych pracował np. w Przemyślu, Leżajsku, był wysoki i służył do próbnego montażu Sieniawie, Albigowej, Jarosławiu, Częstoelementów ołtarza. Stojąca obok przewiewchowie, Starej Wsi. Przed wojną wykonyna szopa pełniła funkcje magazynu do suwał także meble dla Alfreda hr. Potockieszenia drewna. Wszystkie projekty stolargo w Łańcucie. Specjalizował się w rzeźskie i architektoniczne wykonywał Franbie figuralnej. Okres powojenny nie pozwociszek Dąbrowski. Były wśród nich taklił mu na swobodną działalność artystyczże kopie pałacowych antyków zamawiane ną i gospodarczą. przez Potockich z Łańcuta oraz LubomirW warsztacie Franciszka pracował rówskich z Przeworska. Właściciel pracowni nież syn Antoni, uzdolniony rzeźbiarz i maraz w roku zimą odwiedzał parafie, poszularz. Nie dane mu było pozostać w zawokując nowych klientów. Zbierał zamówiedzie. Brał udział w wojnie 1939 r., a nania, podpisywał umowy, zostawiając zamastępnie przez Węgry i Jugosławię dostał się Szafa Gdańska zrobiona przez wiającym prezenty: rzeźby w postaci głów do Szkocji, gdzie służył w Korpusie Wojsk Franciszka Dąbrowskiego. Chrystusa, Marii, a także wieszczów naPolskich jako strzelec pokładowy. Zginął rodowych. Wśród podarunków były także wracając z bombardowania Niemiec w roku krucyfiksy ze szlachetnego drewna i kości, rzeźbione ramki do 1943. Maszyna, poważnie uszkodzona przez niemiecki samolot, obrazów, na klatkach dla kanarków skończywszy. wybuchła w powietrzu i runęła na ziemię. Nikt z załogi nie ocaranciszek zmarł po wojnie, w roku 1948, w zupełnie no- lał. Miesiąc później rozkazem Naczelnego Wodza otrzymał powej rzeczywistości – kiedy to władze niszczyły domiara- śmiertnie Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami. mi prywatną wytwórczość, a tę pracującą na potrzeby KoWspółpracownikiem Franciszka był krótko syn Zdzisław, któścioła tępiły ze szczególną bezwzględnością. Jako swoisty „te- ry po wojnie wyjechał na Śląsk. Zainteresowania snycerką nie wystament” zostawił spis ok. stu wykonanych przez siebie prac. kazywał zaś syn Łucjan, który miał zdolności rysunkowe. Po maRozpoczynają go ołtarze wysłane do kościołów amerykańskich turze we Lwowie rozpoczął w tym mieście studia prawnicze. Zamiast: Buffalo i Detroit. Do wymienionych wyżej ikonostasów chowało się kilka jego prac, m.in. widok wschodniej pierzei żocerkiewnych na Syberii dodać należy prace dla polskich kościo- łyńskiego Rynku po pożarze w 1915 r. Po II wojnie pracował jako łów, m.in.: Borysław, Chyrów, Dzików, Jarosław, Jasło, Kołomy- nauczyciel w Szkole Włókienniczej w Rakszawie. Pisał również ja, Kraków (oo. Reformaci – ołtarz romański, kościół na Pod- wiersze; niestety duża część jego dorobku poetyckiego zaginęła.

N

F

90

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019


Snycerze z Żołyni

Magdalena Kątnik-Kowalska, wieloletnia dyrektorka GOK w Żołyni, odkryła dla potomnych rodzinę miejscowych snycerzy – Dąbrowskich.

Zmarł w 1989 r. Jedyną córką Franciszka była Donata (1923–2015), która wyjechała do Krakowa i ukończyła chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowała w Instytucie Farmaceutycznym POLFA, gdzie opracowywała technologie produkcji nowych leków. Opatentowała kilkanaście wynalazków, m. in. recepturę tak znanych preparatów jak aviomarin czy guajazyl. To ona najbardziej interesowała się historią rodziny i ocaliła domowe archiwum. – Od kwietnia oswajam się z domem Dąbrowskich, a on ze mną – mówi Magdalena Kątnik-Kowalska. – Powoli poznaję jego tajemnice. utaj czas się zatrzymał. Otwierając szafę odkrywamy portrety Łucjana i Zdzisława, starszych synów Franciszka. To powiększone stare fotografie, które kiedyś wisiały na ścianie. W bieliźniarce równo ułożona pościel, na wieszakach ubrania. Tak jakby właściciele przed chwilą opuścili mieszkanie. Zachowały się stare piece ze zdobionymi kafelkami oraz meble wykonane przez Franciszka Dąbrowskiego. Najważniejszy z nich to bogato dekorowana stara szafa o fantastycznej, pełnej ozdób, neobarokowej architekturze. Rewelacją stało się odkrycie w jednej z szaf archiwum rzeźbiarza. To fragmenty wzorników, ryciny, a przede wszystkim rysunki i szkice Franciszka. To przygotowanie do prac rzeźbiarskich: detale ołtarzy, ambon, mebli. Prace wskazują na to, iż jeszcze w latach 50. XX w. w wyposażeniu wnętrz kościelnych królował neogotyk i neoromanizm. Może to dobrze, bo nieco później, w latach 60. przyszła – jak walec – agresywna pseudonowoczesna architektura. Przekreśliła ona tradycyjne rzemieślnicze umiejętności. Kulturę zastąpiła fabryczna masówka. Magdalena Kątnik-Kowalska ma już wizję muzeum Dąbrowskich, choć nie posiada na razie funduszy na jej realizację. Na

T

piętrze zachowały się stare wnętrza oraz fragmenty archiwum. Będą w nich eksponowane szkice oraz fotografie prac Franciszka i Henryka. Pierwsza prezentacja ich twórczości miała już miejsce w sali wystawowej GOK-u z okazji IV Zjazdu Żołyniaków w 2018 r. Kamienica Dąbrowskich będzie także punktem spotkań środowisk twórczych; ma skupiać miłośników Żołyni. – Chcę tutaj stworzyć tętniące życiem miejsce, przestrzeń, gdzie przeszłość będzie inspiracją dla przyszłości – mówi Magdalena Kątnik-Kowalska. – Mam mnóstwo pomysłów, a wokół siebie ludzi, którzy tak jak ja nie boją się wyzwań. Ocalenie dorobku rodziny Dąbrowskich to najważniejsze zadanie, ale pracuję też nad wydobyciem z mroków historii innych ważnych dla Żołyni postaci. Malarza Stanisława Grocholskiego, który był uczniem Jana Matejki, legendarnego kaznodziei i oddanego społecznika ks. Klemensa Malarkiewicza, a także kilku pokoleń zasłużonych nauczycieli, dzięki którym Żołynia stała się kolebką okolicznej inteligencji. Pierwsze zwiedzanie kamienicy odbyło się 18 maja br. z okazji Nocy Muzeów. Zaimprowizowaną ekspozycję obejrzało czterdzieści osób. Co dalej? – Najpilniejszą kwestią jest zdobycie środków na remont budynku. Jednocześnie ruszam w podróż śladami ołtarzy Dąbrowskich. Zebrany materiał zostanie wydany w formie albumu. A wszystkich zainteresowanych tematem zapraszam do zwiedzania domu z duszą – dodaje Kątnik-Kowalska. Pisząc tekst korzystałem z materiałów o rodzinie Dąbrowskich, publikowanych w piśmie „Fakty i realia”, Żołynia nr 8 (1999 r.), nr 22 (2000 r.), nr 49 (2002 r.) 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

91


10. BIESZCZADZKIE SPOTKANIA ZE SZTUKĄ „ROZSYPANIEC” 8–11 sierpnia | Cisna, Dołżyca, Łopienka

W tym roku Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką „Rozsypaniec” świętują swój jubileusz. 8-11 sierpnia odbędzie się już 10. edycja festiwalu. Na rozsypańcowej scenie zagrają m.in.: Robert Mazurkiewicz, Przemek Bielawa, Sviatyj, Chudoba, U Studni i Werchowyna. Oprócz licznych koncertów, nie zabraknie również warsztatów, wieczornych projekcji filmów, wystaw fotograficznych oraz kiermaszu wyrobów artystycznych.

W Cisnej, Dołżycy i Łopience znów zabrzmi klimatyczna muzyka serwowana zarówno przez dobrze znanych, jak i debiutujących artystów, a bieszczadzkie plenery wypełnią się rozmowami o różnych dziedzinach sztuki. Będzie o poezji, muzyce oraz dobrym i mądrym słowie. Tegoroczny program wydarzenia zdominowany jest przez… wspomnienia, szczególnie te o Rafale Potockim, dziennikarzu Polskiego Radia Rzeszów, który był znakomitym reportażystą, wielokrotnym szefem letniej audycji Radio Biwak oraz publicystą. Podczas imprezy będzie można obejrzeć nie tylko wystawę zdjęć przedstawiających dziennikarza, ale też sporych rozmiarów deskal z jego podobizną, wykonany przez Arkadiusza Andrejkowa. Nazwa Bieszczadzkich Spotkań ze Sztuką „Rozsypaniec” nawiązuje do jednego z najpiękniejszych szczytów Bieszczad Wysokich. 

FESTIWAL „DWA OBLICZA” W SKANSENIE KARPACKA TROJA 16–18 sierpnia | Skansen Archeologiczny Karpacka Troja w Trzcinicy

Walka o tytuł najsprawniejszego woja i najbardziej gospodarną białogłowę, zabawy plebejskie, turniej łuczniczy i bojowy – to tylko niektóre atrakcje IX Karpackiego Festiwalu Archeologicznego „Dwa Oblicza”, który odbędzie się od 16 do 18 sierpnia w skansenie archeologicznym Karpacka Troja w Trzcinicy koło Jasła.

Karpacki Festiwal Archeologiczny „Dwa Oblicza”, którego organizatorem jest Muzeum Podkarpackie w Krośnie, to wyjątkowa podróż do przeszłości. W czasie dwudniowej imprezy kilkuset wojów i rzemieślników przeniesie gości do epoki brązu i wczesnego średniowiecza. Tutaj będzie można zobaczyć, jak funkcjonował jeden z najpotężniejszych grodów obronnych zbudowanych przez naszych przodków. Wyobraźnię rozbudzą imponujące rekonstrukcje historyczne – turnieje, pokazy rzemieślnicze oraz prezentacje sztuki kulinarnej sprzed 4 tys. lat. 

MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TRANS/MISJE – WSCHÓD SZTUKI. WIELKIE ŚWIĘTO KULTUR POGRANICZA W RZESZOWIE 22–25 sierpnia | Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, Teatr Maska, Wojewódzki Dom Kultury, Filharmonia Podkarpacka Teatr im. Wandy Siemaszkowej zaprasza na Międzynarodowy Festiwal TRANS/MISJE – WSCHÓD SZTUKI Rzeszów-Batumi-Odessa-Wilno. Podczas 4 dni festiwalu będzie można obejrzeć różne formy teatralne. Nie zabraknie też innych dziedzin sztuki – muzyki rozrywkowej i poważnej, tańca, filmu i sztuk plastycznych prezentowanych podczas koncertów, widowisk plenerowych, pokazów filmów oraz wystaw. Wszystko w wykonaniu artystów z Polski, Ukrainy i Litwy.

Festiwal to okazja do poznania Pogranicza, nie tylko pod względem kulturowym. Wszystkie wydarzenia odbywać się będą na terenie Rzeszowa: w Teatrze Maska, Wojewódzkim Domu Kultury, Filharmonii Podkarpackiej oraz na dziedzińcu Teatru im. Wandy Siemaszkowej. Artyści zaprezentują m.in: gruzińskie folklor show, spektakle: „Syndrom albo kto kogo śpiewa”, „Czarnobyl” i „Kiedy byłem małym chłopcem” oraz recital pieśni żydowskich Małgorzaty Pruchnik-Chołki. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Polonijne Zespoły Folklorystyczne z całego świata zjadą w lipcu do Rzeszowa W drugiej połowie lipca Rzeszów stanie się gospodarzem XVIII Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych. Przyjadą 33 zespoły z 11 krajów – w sumie blisko tysiąc osób. Rzeszowian czekają barwne korowody taneczne oraz wokalne popisy. Wydarzeniu towarzyszył będzie Jarmark Podkarpacki pełen rękodzieła i rzemiosła artystycznego.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

Ś

wiatowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych odbywa się na Podkarpaciu od 1969 roku. Tego lata obchodzi jubileusz 50-lecia. To ważne wydarzenie dla Polaków mieszkających za granicą. Również Podkarpacie łączą szczególne więzi z Polonią. Z południowo-wschodniej Polski przez lata emigrowało wiele osób w poszukiwaniu lepszego życia. Najpopularniejszymi kierunkami były Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. Tak pozostało do dziś. Jolanta Walczyk pochodzi z Pomorza. Do Wielkiej Brytanii wyjechała w 2004 roku. Zakochana w polskich oberkach, mazurkach, kujawiakach i krakowiakach, na Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych przyjedzie po raz trzeci. Będzie jej towarzyszył zespół

94

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019

Polonez Manchester, któremu też prezesuje. Jak podkreśla, podróż do Rzeszowa to okazja nie tylko do świetnej zabawy, ale też cennej nauki. – To jedyny w swoim rodzaju festiwal, podczas którego zespoły z różnych stron świata mogą się spotkać i wymienić doświadczeniem. Impreza integruje, uczy patriotyzmu i pozwala odwiedzić rodzinne strony. Dla niektórych Polaków mieszkających w Brazylii czy Stanach Zjednoczonych to niekiedy jedyna szansa, by spotkać się z bliskimi – mówi Jolanta Walczyk. – Pamiętam, jak w 2014 roku po raz pierwszy przyjechałam do Rzeszowa na festiwal Polonusów. Zaskoczyła mnie serdeczność i gościnność miejscowych. Każdy patrzył na nas z podziwem i przyjmował jak swoich.


Folklor – Rzeszów jest stolicą polonijnego folkloru. Jesteśmy jedynym miastem, a zarazem krajem, w którym organizowany jest tak duży festiwal. Ten łączy pokolenia. Najpierw tańczyli u nas dziadkowie, później ich dzieci, a teraz wnuki – dodaje Mariusz Grudzień, dyrektor festiwalu i prezes rzeszowskiego oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Od wielu lat na Podkarpaciu funkcjonuje także czteroletnie Polonijne Studium Choreograficzne, którego absolwenci przekazują potem za granicą wiedzę na temat polskiej kultury ludowej, pracując z zespołami polonijnymi, a także organizując festiwale polonijne m.in. w Kanadzie, USA, Australii, Wielkiej Brytanii, Belgii, Szwecji i Rosji. Studium to jedyna na świecie forma kształcenia choreografów polonijnych. Od 2014 roku nad nauką czuwa Uniwersytet Rzeszowski.

Tańce i hulanki na rzeszowskim Rynku

XVIII Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, który w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia, potrwa od 17 do 25 lipca. Do Rzeszowa przyjadą 33 zespoły reprezentujące 11 krajów i 5 kontynentów: Amerykę Północną, Amerykę Południową, Australię, Azję i Europę. Niektóre z nich zagoszczą w stolicy Podkarpacia po raz pierwszy. Będzie to Polska Grupa Taneczna „Piast” z Las Vegas oraz Zespół Pieśni i Tańca „Miodula”. – Ten ostatni to goście z różnych stron świata, którzy zebrali się z pomocą Facebooka. Wirtualnie przygotowywali się do koncertów, spełniają też wszystkie warunki uczestnictwa. Są byłymi członkami zespołów polonijnych oraz choreografami – tłumaczy Mariusz Grudzień. Do Rzeszowa przyjedzie w sumie blisko tysiąc gości z zagranicy. Wezmą udział w występach i koncertach. Wydarzenie rozpocznie się barwnym korowodem, który przejdzie al. Lubomirskich, ul. 3 Maja, Kościuszki i zakończy się na Rynku, gdzie nastąpi uroczyste otwarcie imprezy, połączone z koncertem powitalnym w wykonaniu Polonusów. rzez kilka dni będą brali udział w licznych próbach, które mają ich przygotować do Koncertu Galowego i znanego już w całej Polsce Koncertu „Folklor Narodów Świata”. Ten odbędzie się 22 lipca w Hali Podpromie – scena po raz pierwszy zostanie ustawiona w centrum obiektu. Wszystko po to, aby widzowie mogli oglądać występujących z „czterech stron świata”. – Będzie jak na ringu bokserskim – dodaje Grudzień. W lipcu zespoły folklorystyczne wystąpią nie tylko w Rzeszowie, ale też w 30 miejscowościach południowej Polski. Będą w Strzyżowie, Krośnie, Stalowej Woli, Nowej Dębie, Rymanowie Zdroju, Dębicy, Błażowej, Bratkowicach, Wielopolu Skrzyńskim, Przemyślu, Kolbuszowej, Leżajsku i Krakowie. Festiwal to też Jarmark Podkarpacki na rzeszowskim Rynku, a na nim wystawy rękodzieła. Nie zabraknie lasowiackich i bieszczadzkich przysmaków, rzemiosła artystycznego oraz wydawnictw promujących województwo podkarpackie. 

P

XVIII Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych [Program] 19 lipca (piątek), Rynek w Rzeszowie • godz. 17 – Korowód zespołów i otwarcie Festiwalu (w razie ulewnego deszczu, otwarcie Festiwalu odbędzie się w hali widowiskowej Podpromie bez korowodu). • godz. 19 – „Rzeszów Polonii” – koncert powitalny w wykonaniu zespołów polskich

20 lipca (sobota), Dni Polonijne w województwie podkarpackim • godz. 13–21 – Występy zespołów polonijnych w Rzeszowie oraz w miastach i gminach województwa

21 lipca (niedziela), Dni Polonijne w województwie podkarpackim • godz. 9 – Msza św. w intencji Polonii w Katedrze Rzeszowskiej • godz. 13–21.40 – Występy zespołów polonijnych w Rzeszowie oraz w miastach i gminach województwa

22 lipca (poniedziałek), hala widowiskowa na Podpromiu • godz. 19 – Koncert „ Folklor Narodów Świata”

24 lipca (środa), hala widowiskowa na Podpromiu • godz. 19 – Koncert Galowy

Imprezy towarzyszące: Jarmark Podkarpacki Miejsce: Rynek, Termin: 20 i 21 lipca, godz. 10–21 Występy Polskich Zespołów Artystycznych Miejsce: Estrada w Rynku Termin: 19 lipca, godz. 15–17, 19


Moda

W Kolbuszowej powstają buty z liści

ananasa Nurt wegański coraz śmielej wkracza na światowe salony. Los Angeles ma swój wegański tydzień mody, Kolbuszowa na Podkarpaciu zakład szewski, w którym powstają buty z liści ananasa. Jak zapewniają producenci, obuwie jest tak samo wytrzymałe, jak to ze skóry zwierzęcej, a do tego nie przemaka, przepuszcza powietrze i zachwyca lekkością.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Piotr Bułhak

N

oszenie wegańskich ubrań ma być czymś więcej niż tylko ukłonem w stronę zwierząt. Staje się manifestem ludzi, którym zależy na ekologii, etycznym przemyśle odzieżowym i przyszłości planety. Na świecie powstają już ubrania z butelek PET, ziaren kawy czy jabłek. Butów z ananasa jeszcze nie było, bynajmniej nie tylko w Polsce. Pasję, naturę i rzemiosło łączy BOHEMA Clothing, pierwsza polska marka, która w Kolbuszowej produkuje buty z włókien liści ananasa. Założył ją pod koniec 2018 roku pochodzący z Podkarpacia Sebastian Szypuła, który obecnie mieszka w Warszawie, ale ręczną produkcję obuwia zleca swoim rodzicom, do zakładu szewskiego z 40-letnią tradycją. Każda para wegańskich butów wykonywana jest ręcznie. Za projekty, design oraz dobór odpowiednich materiałów i komponentów odpowiada Sebastian. Pomaga mu jego dziewczyna, Wioletta Wiertel, która śledzi trendy zarówno w modzie, jak i marketingu, a także poszukuje coraz to nowszych rozwiązań. Wszystko po to, aby marka nieustannie się rozwijała. – Chcemy robić dobre buty dla wszystkich. Nasze są ekologiczne, wyróżniają się ciekawym designem i nie odstają od kultowych marek. Jesteśmy nieszkodliwi zarówno dla ludzi, jak i środowiska – mówi Wioletta Wiertel. 

96

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Moda

W

egańskie buty z Kolbuszowej wykonywane są z Piñateksu, materiału, który wymyśliła portugalska projektantka Carmen Hijosa. Jego bazą są liście ananasa, które nie były wcześniej wykorzystywane i po prostu gniły na ziemi. Do wykonania jednego metra kwadratowego specyfiku potrzeba 480 liści, przy czym jeden ananas liczy ok. 40 sztuk. Podczas wytwarzania, z odpadków tworzy się tzw. biomasa, którą rolnicy mogą z powodzeniem wykorzystywać jako organiczny nawóz. Wszystko ma być w zgodzie z naturą i najwyższymi światowymi standardami. – Powinniśmy dać odsapnąć środowisku. Zanim kupimy jakiś produkt, warto zastanowić się, kto i z czego go wykonał oraz jaki będzie miał wpływ na otoczenie i nas samych – zachęca Wiertel.

Ma być lekko, wygodnie i ze smakiem Wiola i Sebastian zamawiają Piñatex w londyńskiej firmie, tylko tam można go dostać. Następnie rodzice Sebastiana – Edward i Halina Szypułowie – własnoręcznie przemieniają go w najwyższej klasy buty, które są równie trwałe, jak te ze skóry zwierzęcej, a do tego wodoodporne i oddychające. – Wiemy, że nikt nie mógłby wykonać butów lepiej. Rodzice wkładają w to całe serce i doświadczenie. Mama szyje cholewki, a tata jako szewc dba o całościowe wykończenie buta. Mają swoje tajemne triki, których nawet nam nie chcą zdradzić – dodaje. Wykonanie jednego „ananasowego” buta trwa ok. 3 dni. Używa się przy tym produktów do klejenia, które są wcześniej testowane, nie uczulają i nie pochodzą od zwierząt. To ręczna robota, dlatego wymaga precyzji, skupienia i przede wszystkim większej ilości czasu. Wszystko po to, aby obuwie było wygodne, nie obciążało i nie deformowało stopy oraz służyło latami. – Buty skórzane kojarzą się nam z wysoką jakością, a my chcemy pokazać, że roślinne wyroby są równie trwałe i wytrzymałe, a do tego wygodne i przede wszystkim o wiele lżejsze – tłumaczy. – Piñatex ma też inną fakturę. Jest lekko pomarszczony i dzięki temu dodaje stylizacjom niebagatelnego uroku. uty BOHEMA Clothing można kupić na stronie internetowej o takiej samej nazwie. Na kolbuszowską ofertę składa się obuwie damskie, chociaż niewykluczone, że w przyszłości mężczyźni również będą mieli tutaj z czego wybierać. Nie brakuje zatem botków, trzewików i sztandarowego produktu marki, czyli workerów, które są dostępne w wielu kolorach – od klasycznej czerni po metaliczny róż. Ceny wahają się od 350 do 600 zł. Niedawno oryginalna kolekcja butów Wioli i Sebastiana powiększyła się o kilka modeli szpilek oraz klapek. Kolejnych modowych inspiracji można spodziewać się jeszcze tej jesieni. Nowy asortyment zostanie zaprezentowany na targach „Jestem Slow”, które odbędą się w październiku na warszawskim Placu Konesera. Chociaż kolbuszowska marka na modowym rynku działa od niedawna, dowiedział się o niej prawie cały świat. Zamówienia na buty płyną nie tylko z Polski, ale też Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Chorwacji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, dlatego Wiola i Sebastian sprawdzają już nowe technologie i patenty roślinne, które mogłyby nadawać się na skórę. W planach mają produkcję butów ze skórek jabłek, grzybów oraz mikrofibry. 

B

98

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2019



Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Inauguracja 58. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Muzycy Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Marek Kuchciński, marszałek Sejmu; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie.

Od lewej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie; Ewa Hirszberg-Pilch; Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Marek Kuchciński, marszałek Sejmu, z żoną Dorotą; Aldona Ortyl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Ewa Hirszberg-Pilch i Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Prof. Marek Koziorowski, prorektor ds. nauki i współpracy z zagranicą Uniwersytetu Rzeszowskiego; z żoną dr inż. Anną Koziorowską z Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego UR.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Maciej Dziurgot, prezes Resgraph sp. z o.o., Renata Dziurgot, nauczyciel języka polskiego, Zespół Szkół w Jasionce.

Jerzy Dziobak, Radio Rzeszów; Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów.

Anna i January Witaszewscy, właściciele firmy Wina Świata „Prowin”.


The King’s Singers.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie i dyrektor 58. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Gustaw Gromadzki i Barbara Gromadzka, choreografka i reżyserka pokazów mody.

Prof. Aleksander Bobko, senator PiS, z żoną Iloną; Krystyna Wróblewska, poseł PiS; Bogusława Wybraniec, asystentka społeczna poseł Krystyny Wróblewskiej.

Elżbieta Buczak; Wojciech Buczak, poseł PiS.

Adam Rozlach, dziennikarz i krytyk muzyczny.

Od lewej: Alicja Ungeheuer-Gołąb, prof. UR; Sławomir Gołąb, radny Rzeszowa; Artur Mazur, dziekan Wydziału Medycznego UR; z żoną Agatą.

Maciej Seniw, starszy specjalista w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego; z żoną Magdaleną, Instytut Muzyki i Tańca.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Miejsce: Zamek w Krasiczynie. Pretekst: 58. Muzyczny Festiwal w Łańcucie - koncert plenerowy z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie; Stanisław Mazur, kardiolog, prezes Centrum Medycznego „Medyk”.

Mieczysław Kasprzak, poseł PSL, z żoną Heleną.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.

Anna i January Witaszewscy, właściciele firmy Wina Świata „Prowin”.


Agata Konarska, prezenterka TVP.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną.

Jerzy Dynia, dziennikarz, muzyk, znawca folkloru.

Wojciech Buczak, poseł PiS, z żoną Elżbietą.

Prof. UR dr hab. Krystyna Leśniak-Moczuk, prezes Stowarzyszenia Krystyn Podkarpackich.


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Piotr Beczała na 58. Muzycznym Festiwalu w Łańcucie.

Od lewej: Piotr Beczała, śpiewak, solista operowy; Wojciech Rajski, dyrygent.

Od lewej: Prof. Wacław Wierzbieniec, historyk z Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną prof. Martą Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, dyrektor Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną. Ewa Draus, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Zbigniew Chmielowiec, poseł PiS, z żoną Haliną.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z córką Moniką.

Anna Sabat, dziennikarka TVP 3 Rzeszów.

Od prawej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną; Piotr Pilch, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z żoną Ewą.

Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Jolanta Bereś.

Mieczysław Janowski z żoną Bogumiłą.



Miejsce: Hotel Bristol Tradition & Luxury w Rzeszowie Pretekst: Jubileusz 70-lecia lotniska w Jasionce.

Od lewej: Michał Tabisz, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Adam Hamryszczak, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Piotr Samson, prezes Urzędu Lotnictwa Cywilnego; Michał Tabisz, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka. Od lewej: Józef Matusz, dyrektor-redaktor naczelny TVP Rzeszów; Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej; Aneta Gieroń, redaktor naczelny VIP Biznes&Styl; Szymon Jakubowski, redaktor naczelny „Podkarpackiej Historii.”

Od lewej: Adam Hamryszczak, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Wojciech Buczak, poseł PiS; Tomasz Leyko, rzecznik prasowy Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Dawid Cycoń, prezes ML System S.A.; Marek Bujny, wiceprezes Ultratech sp. z o.o. Od lewej: Stanisław Nowak, były prezes Portu Lotniczego RzeszówJasionka; Michał Tabisz, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Zbigniew Halat, były wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka. Od lewej: Wiesław Mardosz; były dyrektor lotniska Rzeszów-Jasionka, Michał Tabisz, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka.

Od lewej: Jakub Kluziński, dyrektor Strategii PLL LOT; Stanisław Zwiercan, dyrektor Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka.

Od lewej: gen. bryg. SG Robert Rogoz, komendant Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej; Grzegorz Skowronek, dyrektor Izby Administracji Skarbowej w Rzeszowie.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.