VIP Biznes&Styl Nr 67

Page 1



VIP BIZNES&STYL

36-41 Dr Robert Pater: Odwołam się do starego ekonomicznego powiedzenia: bez załamania nie ma wzrostu! Jeżeli mielibyśmy w nieskończoność wzrost, jak to jeszcze niedawno było, to w końcu doprowadziłoby to nas do lenistwa i marazmu, ogarnęłoby nas zmęczenie i znudzenie. Tąpnięcie gospodarcze zmusza do wyjścia ze strefy komfortu i uwalnia kreatywność. Bez potrzeb nie byłoby pomysłowości. Rok 2020 nazwałabym rokiem trudnym, z poważnymi konsekwencjami, ale i z nowymi szansami, które się przed nami otwierają.

LUDZIE PODKARPACIA

RAPORTY I REPORTAŻE

Mariola Łabno-Flaumenhaft, Ewa Żechowska, Joanna Sarnecka, lek. med. Andrzej Curzytek, Maciej Łobos, Leszek Waliszewski Życie w czasach zarazy…

Fotoreportaż Tadeusza Poźniaka Rzeszów i okolice

28

VIP TYLKO PYTA

36

Aneta Gieroń rozmawia z dr. Robertem Paterem, ekonomistą, kierownikiem Katedry Ekonomii WSIiZ w Rzeszowie Rok 2020 rokiem trudnym, ale bez załamania nie ma wzrostu!

SYLWETKI

50

Prof. Adam Szewczyk Ciekawość świata łączy naukowca z artystą

66 86

Anna Koniecka Zanim nadejdzie syberyjskie lato

KULTURA

10 12 92

Felieton z wierszem Jacek Świerk Książka Lutek, co miał szałas na połoninie VIP Kultura Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej Zaginiony świat Lasowiaków i Rzeszowiaków


50

56

44 96

STYL ŻYCIA

8 24

Arboretum w Bolestraszycach

Inka Północna dziewczyna z Bieszczadów

86

BIZNES

20

Budowa S19 z Rzeszowa do Babicy do 2025 roku

72

Podmiejska Kolej Aglomeracyjna

ROZMOWY

44

Medycyna W dobie koronawirusa najwięcej trzeba nam zdrowego rozsądku!

80

76

56

Grażyna Gawrońska-Kasse oraz Philippe Methiaz Po Paryżu azyl znaleźliśmy w Przemyślu

80

Historia 77. rocznica rzezi wołyńskiej

MODA

22

92

Basia Olearka Na czerwonym dywanie w sieci

96

Z miłości do mody Silkars w Ropczycach – sztuka z jedwabiu

4

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

66


OD REDAKCJI

Od kilku miesięcy świat zmienia się w sposób trudny do przewidzenia... Czy pandemia koronawirusa okaże się dla ludzkości przekleństwem, czy może jednak szansą na dojrzenie czegoś, na co nigdy nie mieliśmy czasu ani ochoty spojrzeć, zależy od nas samych! Ekonomiści uspokajają, że COVID-19 ogromnie wpłynął na nasze postrzeganie świata i przyszłości, ale jednocześnie wszyscy tak bardzo tęsknimy za normalnością, że gdy ta nadejdzie, będziemy chcieli ją dobrze wykorzystać. – Kryzys, który przeżywamy, z jednej strony jest nadzwyczajny, ale jednocześnie dość standardowy. Firmy chcą produkować, a klienci kupować – ten konsens społeczny jest tak duży, że trudno mówić, iż czeka nas rewolucja gospodarcza, jakiej dotychczas nie znaliśmy – twierdzi dr Robert Pater. Wirus zawładnął naszym życiem, co specjalnie nie dziwi prof. Adama Szewczyka, biologa, wieloletniego dyrektora Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie, od kilku dekad silnie związanego z Podkarpaciem. Gdy spojrzeć na strukturę wirusów, mają one pewne elementy symetrii. Nie są bezpostaciowymi grudkami. To bardzo wyrafinowane i okrutne narzędzia, które są zoptymalizowane przez ewolucję, aby realizować pewien plan. Plan molekularny, który dla nas jest bez sensu. Wielu naukowców ma wątpliwości, czy wirus jest w ogóle żywym elementem. Chociaż martwy także nie jest, bo realizuje pewien plan infekując komórkę, namnażając się. Jest w tym pewna logika. Kiedy spojrzeć na struktury komórki, które wiążą się z wirusem, to widać, że one nie są przypadkowe. To nie jest amorficzna, przypadkowa struktura, to ściśle określona konstrukcja. COVID-19 sprawił, że nasz świat komfortu rozpadł się, a przynajmniej zachwiał. Może więc nadszedł czas, by przestać udawać, że właściwie nic się nie stało, że nieustanny wzrost gospodarczy jest jedynym celem współczesnego świata, a konsumpcja najlepszą rozrywką ludzkości?! Nagle, z dnia na dzień, utraciliśmy pewność siebie, o której nie mieliśmy pojęcia, a która od zawsze była w każdym z nas, w każdej dziedzinie życia! Mimo wszystko, przywołując słowa Zbigniewa Herberta, „wierzę, że są rzeczy piękne i brzydkie, dobre i złe, szlachetne i podłe. I biada takim strukturom, w których granice zostaną zatarte w imię czegokolwiek”. Nawet gdyby to był koronawirus! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


JACEK ŚWIERK

Oda do Samotności Związałem się z Samotnością z przymusu, bo Chłopski Rozum tak chciał – mój Mentor, i los mój był, jak swatka. Znęcałem się nad nią fizycznie i psychicznie, a mimo to z uporem mówiła: Jesteśmy dla siebie stworzeni. I nie zmieniła zdania nawet wtedy, gdy spała pod drzwiami, w przytułku, pod mostem.

Fotografia Jan Kostka

Odpowiadała niezmiennie: Musimy się dotrzeć. Związek wymaga pracy. Z czasem przyjdzie szczere, prawdziwe uczucie. Myślałem, żeby ją ukatrupić: udusić poduszką albo upozorować nieszczęśliwy wypadek lub samobójstwo. Chodźmy na terapię! – błagała. Nie jestem czubkiem! Sama się lecz! – wrzeszczałem do ucha. A Zdrowa Kalkulacja, Mentorka, nie suszyła mi głowy, chociaż to Ona skazała mnie na związek z tą jędzą. Pewnego dnia nagle zrozumiałem, jaka jest kobieca: piękna, dobra i miła, ofiarna, gospodarna, ciepła, silna. Już się zasłaniała ręką, myśląc, że znów ją uderzę i przeklnę – ujrzała klęczące chucherko, świeżutkie róże i coś w puzderku. Z tomiku „Złoże boleści. Poemat dywersyjny”, Biblioteka „Frazy”, Rzeszów 2019

Jacek Świerk

U

rodzony w Rzeszowie, rocznik 1981. Wydał dwa tomiki wierszy „Relacje na nieżywo” (Miniatura, Kraków 2017) oraz „Złoże boleści. Poemat dywersyjny” (Biblioteka „Frazy”, Rzeszów 2019). Jego wiersze prezentowano w radiu, almanachach, a także w czasopismach i na portalach: Fraza (debiut), Wyspa, Pogranicza, Odra (8. Arkusz i pocztówki internetowe Karola Maliszewskiego), Latarnia Morska, Dwutygodnik.com, Szafa, Krytyka Literacka, Pisarze.pl, Strona Fundacji im. T. Karpowicza, Nasz Dom Rzeszów, Dziennik Polski, Elewator. Współpracuje z kwartalnikiem Krytyka Literacka. Tłumaczony był na język angielski. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Rzeszowskim, jednak studiów nie ukończył. Jego poezja jest politycznie niepoprawna, lingwistyczna, ironiczna, religijna, groteskowa, realistyczna, biograficzna i narracyjna. Świerk opisuje moralną i mentalną kondycję człowieka we współczesnym mu świecie. Językowe nowatorstwo łączy z konkretnym przekazem i filozoficznym spojrzeniem na świat. Od 2008 roku mieszka w Bliznem, podkarpackiej wsi koło Brzozowa. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

7


Powitać wiosnę

w Arboretum w Bolestraszycach

Ponad 3,5 tys. drzew, krzewów, roślin zielonych i szklarniowych na ponad 28 hektarach. Ponad 100 gatunków jabłoni i gruszy. Wśród jabłoni, dereni, lip, kasztanowców, cisów, albo brzegiem stawu porośniętego liliami wodnymi przechadza się co roku ponad 80 tys. osób. Arboretum jest jedynym na Podkarpaciu dziedzictwem kulturowym i przyrodniczym, które próbuje ratować od zapomnienia piękną tradycję parków dworskich. Przed wojną było ich w regionie ponad 500.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

S

ame Bolestraszyce, niewielka wieś oddalona ledwie kilka kilometrów od Przemyśla, potocznie mówiąc, „sroce spod ogona nie wypadła” i ma ponad 600-letnią historię. W tutejszym pałacu, który odrestaurowany do dziś stoi w arboretum, w połowie XIX wieku przez 10 lat mieszkał Piotr Michałowski, jedyny polski malarz, którego obraz wisi w paryskim Luwrze. Michałowski, znany jako genialny akwarelista, był też reformatorem rolnym, ministrem Komisji Przychodów i Skarbu w Królestwie Kongresowym oraz szefem uzbrojenia armii polskiej w powstaniu listopadowym. Malarz, zasypując fosy i wyrównując teren wokół pałacu, założył też park, który stał się początkiem późniejszego arboretum. Powstało ono w 1975 r. i od początku kojarzy się z nazwiskiem prof. Jerzego Pióreckiego. Dzięki niemu powstało miejsce, które pozwala prowadzić badania naukowe, ale przede wszystkim kształcić dzieci i dorosłych. Bolestraszyce są jedynym takim ogrodem w tej części Polski; najbliższe są w Krakowie, Lublinie, albo we Lwowie na Ukrainie. Arboretum zajmuje powierzchnię 28,2 ha, w tym są trzy stawy zajmujące nieco ponad jeden hektar. Położone jest na granicy Bezleśnego Przykarpackiego Pogórza Lessowego i Kotliny Sandomierskiej. W dalekiej przeszłości u podnóża skarpy płynął San. Stawy położone są na poziomie niskim arboretum, przy czym dwa uformowane zostały pod koniec XIX wieku na miejscu dużego rozlewiska, a staw

8

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

trzeci, średni, jest rekonstrukcją stawu z początku XX wieku. Warto przy nich zatrzymać się na dłużej i odszukać piękną, ogromną południowoamerykańską – gunnerę, która w ciągu jednego roku wyrasta na kilkumetrową roślinę.

Polski dereń jadalny Sentymentalna, swojska i unikatowa jest kolekcja historycznych odmian grusz, jabłoni i derenia jadalnego zgromadzona w dziale roślin użytkowych. Odmiany te,


DZIEDZICTWO przyrodnicze kontynenty, tak różnorodną roślinność zgromadzono w arboretum. Ogród położony jest na dwóch poziomach – niskim, na dnie doliny Sanu, oraz wysokim, na Lessowym Progu Przykarpackim.

Poczuj i dotknij piękna przyrody

Pałac, w którym mieszkał Piotr Michałowski. uprawiane od wieków, chroniły przed głodem naszych przodków, a hodowane na tych ziemiach, dostosowały się do lokalnych warunków glebowych i klimatycznych, dzięki czemu do dziś wspaniale plonują. Jednak i to nie uchroniło ich przed masowym karczowaniem, bo na ich miejsce masowo wdarły się powojenne, niskopienne, przemysłowe odmiany jabłoni i gruszy. A szkoda, bo przed wojną jabłoń i dereń jadalny były w każdym dworze, albo przy willach zamieszkiwanych przez inteligencję. Jabłonie i grusze rozkwitały przy najmniejszych, najbiedniejszych wiejskich chatach, w licznych odmianach były znakomitym zapasem na czas zimy i wiosennego przednówku. Ludność żydowska rozkochana była w dereniu wykorzystywanym na świetne konfitury, powidła i genialne nalewki – dereniówki. Na szczęście tradycja derenia, bardzo polskiego drzewa wywodzącego się z Podola, znów odżywa i coraz częściej występuje ono w przydomowych ogrodach. Przepiękny, najstarszy, ponad stuletni dereń zasadzony przez rodzinę Zajączkowskich, można oglądać w Bolestraszycach, gdzie dereni są całe aleje.

Komu nie jest dane ogród zobaczyć, może go poczuć i dotknąć. Specjalnie dla osób niepełnosprawnych w Bolestraszycach powstał ogród sensualny. To niesamowite wrażenie, gdy w dłoniach można rozcierać aromatyczne rośliny i zioła, albo dotykać pędów, owoców, liści, które różnią się fakturą i wielkością. Niezwykłe jest też zanurzenie dłoni wśród roślin pływających i nadbrzeżnych. Roślinność zasadzona jest na podwyższeniach i przy bardzo szerokich alejach, dodatkowe informacje gwarantują podpisy w języku Braille’a.

Podróż dookoła świata Fenomen arboretum tkwi też w jego różnorodności. Tutaj każdy znajdzie roślinność, która go uwiedzie. Z jednej strony swojskie jabłonie, z drugiej roślinność wodna, nadbrzeżna, bagienna. W trakcie dwugodzinnego spaceru po ogrodzie mamy szansę podróżować przez prawie wszystkie

M

iło jest dotknąć i powąchać liści granatu, drzewa oliwnego, mirry czy figi. W alei roślin użytkowych zaskoczeniem będą informacje, że niektóre ze znanych nam zbóż towarzyszą człowiekowi od neolitu. Popularne przed laty gryka, proso, soczewica, dziś dla najmłodszego pokolenia są nic niemówiącymi wyrazami, a szkoda. Czasem warto wybrać się w przeszłość, by zdrowo żyć w teraźniejszości. Jeszcze więcej niespodzianek czeka na zwiedzających w dziale z dzikimi roślinami jadalnymi. I aż wierzyć się nie chce, jak wartościowymi roślinami mogą być pokrzywa, lebioda czy popularny oset. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

9




Pińczuk z Prutem.

Lutek,

co miał szałas na połoninie. Książka o Lutku Pińczuku

Najsłynniejszy gospodarz na Połoninie Wetlińskiej – Lutek Pińczuk – doczekał się książki o sobie, która w czerwcu ukaże się nakładem krośnieńskiego Wydawnictwa Ruthenus. Opowieść o legendarnym bieszczadniku snuje Edward Marszałek, zaprzyjaźniony z Lutkiem od kilku dekad. Porównuje go z największymi bieszczadzkimi legendami: dusiołkami, biesami i czadami, z tą jednak różnicą, że Lutek Pińczuk jest żywą legendą, o której śpiewać zaczęto ponad pół wieku temu, gdy na festiwalu w Opolu w 1964 roku pojawił się Tadeusz Woźniakowski z piosenką „Ballada bieszczadzka”. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Archiwum Lutka Pińczuka i Edwarda Marszałka

To

historia człowieka, który w Bieszczady przyjechał już pod koniec lat 50. XX wieku. Był młodym górnikiem, kiedy dotarł pod połoniny skuszony dobrym zarobkiem przy letnim zbiorze runa leśnego. Przez kolejne 3 lata wracał, by w 1961 roku osiedlić się w ziemiance w Berehach Górnych i już na stałe związać się z Bieszczadami. Z tego okresu świetnie zapamiętał go Wojomir Wojciechowski, były dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w tamtym czasie młody leśnik, który ich pierwsze spotkanie opisał w książce „Czar Bieszczadów”. Gdy rozeszła się wieść o młodym mężczyźnie w ziemiance w Berehach, Wojciechowski dotarł do niego w środku zimy z Longinem Skoniecznym, ówczesnym szefem placówki WOP. Na miejscu zastali młodego, uśmiechniętego mężczyznę, który w dużej ziemiance urządził sobie dom. Piec zrobił z beczki po lepiku, łóżka z drągów i suszonej trawy, a na ścianach rozwiesił zdjęcia pięknych dziewczyn i…. autentyczną ikonę. – Prawdziwy leśny apartament, niezwykle schludny i czysty – wspominał Wojciechowski. Tak też zaczęła się wieloletnia przyjaźń obu mężczyzn, jednych z najstarszych powojennych osadników bieszczadzkich. Pińczuk, przez lata zbieracz jagód, zajmujący się wyrębem drewna w bieszczadzkich lasach i wypalaniem węgla w mielerzach, od 1966 roku także ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wziął udział w rekordowych 139 wyprawach ratunkowych, a za swoją górską służbę był wielokrotnie odznaczany, w tym Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

12 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


Słynny Karo.

Lutek Pińczuk i Edward Marszałek.

„Wszystko, co kocham, jest w górach. I wszystkie wiersze są w bukach …” pisał Jerzy Harasymowicz i nawet nie przypuszczał, jak wielu będzie za nim powtarzać te słowa za każdym razem, kiedy jadą w Bieszczady. Dwie tablice z popularnym wierszem stoją w samym sercu Bieszczadów, na Przełęczy Wyżnej, skąd prowadzi najkrótsza droga do schroniska „Chatka Puchatka”. Ta od marca tego roku przechodzi kapitalny remont, a za dwa lata już w niczym nie będzie przypominać kultowego schroniska. Mimo to na zawsze wpisała się w życiorys słynnego bieszczadnika. Pińczuk z Połoniną Wetlińską po raz pierwszy związał się w 1964 roku. W latach 50. powstał tutaj schron z przeznaczeniem na wojskowe obserwatorium przeciwlotnicze, które z czasem przekazano do zagospodarowania turystyce. Pierwszymi gospodarzami byli krakowscy harcerze, ale to Lutek Pińczuk zrobił z tego miejsca autentyczne schronisko.

Karo. Koński towarzysz na połoninach To też wieloletni gospodarz kempingu PTTK w Ustrzykach Górnych, a od 1986 do 2016 roku gospodarz schroniska na Połoninie Wetlińskiej. Kultowa już „Chatka Puchatka” (1228 m n.p.m.) to najwyżej położone schronisko w Bieszczadach, kiedyś nazywane „Tawerną” i „Republiką Wetlińską”. Rozbudowywane i modernizowane od 1964 roku przez Lutka, zapewniało spartańskie warunki i przepiękne widoki. Kultowe miejsce, gdzie już na zawsze pozostał ukochany koń Pińczuka – Karo, i gdzie przez lata można było podglądać, jak słynną „więźniarką”, czyli gazikiem 69A, pędził z Przełęczy Wyżnej na szczyt Wetlińskiej. Kultowy gazik do dziś stoi w garażu domu Lutka w Wetlinie, gdzie kilka lat temu osiadł na stałe, gdy przestał gazdować wspólnie z Dorotką Nowosielską na Wetlińskiej. Dziś z okien nie ma już tak cudnego widoku, jak zza kuchennej szyby na połoninie, ale codziennie zerka na Hnatowe Berdo. – Autentyczna legenda Bieszczadów – mówi Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie, autor książki o Lutku Pińczuku. – Tym bardziej się cieszę, że udało mi się go namówić do spisania wspomnień o nim samym i Bieszczadach. Choć był czas, kiedy połoniny zniknęły z jego życia. Ożenił się, wyjechał do Cieszyna, urodziła mu się córka Sawa. A Bieszczady? Śniły się po nocach, więc wrócił i został już na zawsze. To miejsce przypomina mu okolice, gdzie spędził dzieciństwo. Urodził się rok przed wybuchem II wojny światowej w Kunowej, w dawnej Jugosławii, obecnie Bośni. Jest potomkiem polskich emigrantów z czasów zaborów. Po wojnie z ojcem i siódemką rodzeństwa osiadł na Dolnym Śląsku w okolicach Bolesławca, stąd górniczy epizod w jego życiu. – Zawsze żartuję, że w życiu Lutka Pińczuka nie ma przypadków, w końcu górnik to człowiek siedzący w górach – śmieje się Edward Marszałek. – Pisząc wspomnienia o tym niezwykłym traperze i osadniku, wydawało mi się, że wiem o nim dużo - znamy się od kilku dekad. A to nieprawda, bo bezcenne przy tworzeniu portretu okazały się zapiski Lutka m.in. z czasów ziemianki w Berehach, wyjazdu do miejsc zapamiętanych z dzieciństwa w Jugosławii oraz konnego rajdu przez Rzeszowszczyznę. Konie to wielka miłość Lutka, w końcu prawdziwą sensację wzbudził w latach 60. XX wieku, gdy konno wjechał na Rynek w Rzeszowie. Wspaniały człowiek, autentyczny bieszczadnik, który tworzył magię Bieszczadów i budował podwaliny pod dzisiejszą turystykę górską – nie ma wątpliwości Edward Marszałek, który w książce zawarł nie tylko historię życia Pińczuka, ale też zapis wspomnień jego przyjaciół i wielu dziennikarzy, którzy przez lata Lutka na połoninie odwiedzali. Opisał też Lutkową chatkę pod samą Tarnicą, o czym mało kto wie, w której mieszkał prawie pół roku. Miała wymiary 6 na 4 metry i zbudowana była z płyt paździerzowych. Stała nieopodal późniejszej dyżurki GOPR przy przełęczy, dziś nazywanej Przełęczą GOPR-owską. – W takim miejscu i w takich warunkach przetrwał najcięższe zimowe miesiące i mrozy – dodaje Marszałek. – Cały Lutek, po prostu!  VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020 13




Atrakcje Podkarpacia

Podziemna A atrakcja Przemyśla „Złoty wiek Przemyśla” – to tytuł projektu, który w formie multimedialnej trasy turystycznej zaprezentuje dzieje miasta od XVI do połowy XVII wieku. Głównym inwestorem jest Urząd Miasta Przemyśla, a jego partnerem Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej. Projekt o wartości 13 mln zł (z czego 7 mln pochodzi z funduszy Unii Europejskiej) ma znacząco zwiększyć liczbę turystów w najpiękniejszym mieście Podkarpacia.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl

16 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

utorami projektu wstępnego, rozdzielającego funkcje poszczególnych podziemnych pomieszczeń, są: Dominik Budyn, szef firmy ARB, która kilka lat temu przygotowała znaną ekspozycję o podziemnym Krakowie – mieszczącą się pod Sukiennicami i częścią płyty Rynku. Dopełnił projekt własnymi spostrzeżeniami Marek Mikrut, wicedyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej, zawodowy plastyk, zajmujący się multimediami. Wizja trasy podziemnej nie mogłaby zaistnieć, gdyby nie wielogodzinne rozmowy z profesorem Jerzym Motylewiczem. Profesor, związany z Wyższą Szkołą Pedagogiczną w Rzeszowie oraz Uniwersytetem Rzeszowskim, autor wielu publikacji poświęconych badaniom dziejów miast na południowo-wschodnich obszarach Rzeczypospolitej w XVI–XVIII wieku, między innymi: Społeczeństwo Przemyśla w XVI w., jest niewyczerpanym źródłem informacji o Przemyślu doby złotego wieku. Bazując na jego wiedzy wynikającej z wieloletnich studiów archiwów miejskich oraz wszystkich innych dostępnych źródeł z epoki można było nakreślić projekt trasy turystycznej. Przemyska trasa ma rozpoczynać się w starannie odnowionych średniowiecznych i renesansowych piwnicach pod Urzędem Miejskim. Następnie zwiedzający mają przechodzić trasą dawnego kolektora pod ulicą Wodną i pod płytą przemyskiego Rynku do kamienicy nr 9. Mieści się w niej Muzeum Historii Miasta Przemyśla, oddział MNZP. Następnie przez renesansowe piwnice tej kamienicy trasa ma przechodzić do kamieniczki przy ul. Serbańskiej 7. Ona również jest własnością MNZP. Trasa – dzięki wprowadzeniu środków multimedialnych – ma w plastyczny sposób pokazywać życie codzienne miasta, jego kulturę i historię. – To opowieść o tym, jak Przemyśl stał się bogaty, piękny i sławny. Polskie miasta – w tym także to nasze, położone na ważnym szlaku handlowym – w czasach „złotego wieku” żywiły całą Europę – podkreśla wicedyrektor Muzeum, Marek Mikrut. Wejście do trasy podziemnej od ul. Ratuszowej prowadzi do piwnic czterech dawnych kamieniczek rynkowych, których część nadziemną zajmuje obecnie Urząd Miasta. Ekspozycja pokaże, jak wyglądał port rzeczny nad Sanem, który służył do transportu towarów poprzez Wisłę do Gdańska. Spławiano tą drogą zboże, drewno, wyprawione skóry, ryby, owoce, potaż, smołę, węgiel drzewny,


kalafonię, dziegieć, garbniki i ponad 200 innych produktów. Towary przechowywano w piwnicznych magazynach kamienic kupieckich. To dobra okazja, by pokazać rolę rzeki, będącej ważną arterią komunikacyjną. W XIX stuleciu pozostało przy niej już tylko kąpielisko. Piwnice pod ulicami Wodną i Mostową staną się miejscem ekspozycji pokazującej życie codzienne Przemyśla. A więc tego, czym handlowano, jak mieszkano, jakie potrawy jadano. A przy okazji: jak wyglądał strój przemyski, którego nie należy mylić ze strojami regionalnymi. entralnym punktem miasta był Rynek: miejsce zgromadzeń, handlu, widowisk. Do tych ostatnich zaliczało się także wykonywanie kary: od chłosty pod pręgierzem po egzekucje. Barwne życie – w tym pokazy przedstawień wędrownego teatru – na placach i ulicach Przemyśla, będzie tematem ekspozycji w kolejnych piwnicach. Na ekranie pokazane zostaną obrazy rynków uwiecznione w dziesiątkach polskich filmów fabularnych, a także obrazy dokumentalne z XIX i XX stulecia, dotyczące samego Przemyśla. Zrekonstruowany zostanie fragment systemu obronnego miasta: ul. Basztowa wraz w Bramą Lwowską, czyli dzisiejszy Plac na Bramie. Budowle obronne zostaną ożywione postaciami strażników miejskich. Wiadomo, iż nosili oni zielone kubraki i czerwone czapki, zaś uzbrojeni byli w rodzaj cepów, bardzo skutecznych w zaprowadzaniu porządku. Wnętrze renesansowej apteki – zielarni połączone zostanie z multimedialną prezentacją XVI-wiecznego zielnika autorstwa Syreniusza. Będzie można zażyczyć sobie wydrukowanie żądanej strony dzieła po to, aby zastosować w praktyce podany przepis. Ulica Żydowska pokazywać ma dzielnicę, którą z powierzchni ziemi zmiótł okupant hitlerowski. A także zrujnowaną XVI-wieczną synagogę, rozebraną po wojnie po to, by dostarczyć cegły na odbudowę Warszawy. Ulica Władycze – historia tej ulicy poświęcona zostanie życiu wspólnoty prawosławnej i greckokatolickiej w Przemyślu. Ulica Franciszkańska to hasło, pod którym pokazane zostaną przemyskie kościoły i klasztory. Kolejna zaprezentuje podlegający władzy królewskiej przemyski zamek. Przebudowany przez Kazimierza Wielkiego jako budowla całkowicie kamienna staje się na wiele lat siedzibą starostów przemyskich. Byli nimi na przykład Jerzy Michał Wołodyjowski, pierwowzór Pana Michała z trylogii Henryka Sienkiewicza, oraz Stanisław August Poniatowski – nasz ostatni król. Turystyczną atrakcją stanie się przejście XVII-wiecznym kolektorem ściekowym pod płytą Rynku. Kolektor miał odgałęzienia prowadzące do poszczególnych kamienic. Jedną z tych odnóg zwiedzający przejdą do kamieniczki nr 9, gdzie znajduje się oddział historii miasta MNZP. W jej podziemiach można będzie zobaczyć wystawę poświęconą dziejom przemyskiego zamku, fazom jego przebudowy oraz kolejnym starostom. Tutaj znajdą się także detale architektoniczne odnalezione w czasie badań archeologicznych. W dalszej części budynku planowane są pomieszczenia przeznaczone na lekcje muzealne dla dzieci i młodzieży, zaś w kamieniczce przy ul. Serbańskiej 7 – kino 3D wraz z muzealiami prezentowanymi w formie hologramów. rojekt ma wartość 13 mln zł, z czego 7 mln pochodzi z Unii Europejskiej. Głównym inwestorem trasy podziemnej jest miasto (jego udział własny wynosi 3,4 mln zł). Beata Bielecka – naczelnik Wydziału Inwestycji UM, poinformowała, iż w najbliższym czasie wyłoniony zostanie wykonawca podziemnego łącznika prowadzącego pod płytą Rynku od kolektora do kamieniczki nr 9. Prace rozpoczną się w tym roku. Za kilka miesięcy w kolejnych przetargach wybrani zostaną dostawcy sprzętu multimedialnego oraz mebli (m.in. gabloty muzealne). Zakończenie robót planowane jest na grudzień 2021 r. Trasa podziemna o tak atrakcyjnym programie jest szansą, by Przemyśl w pełni stał się miastem turystycznym. W jakim stopniu uda się miastu wykorzystać tę szansę? 

C

P

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020 17


W sieci BIZNES W CZASACH PANDEMII.

OPEN FORUM ONLINE

J

ak będzie wyglądała rzeczywistość w firmach po pandemii? Co czeka właścicieli i działy HR w dużych i średOd lewej: Aleksandra Chodasz, nich przedsiębiorstwach? Jak zmieni Inga Safader-Powroźnik. się rynek pracownika? Które firmy zyskają w oczach pracowników? Jak skutecznie radzić sobie z wyzwaniami związanymi z dostosowaniem procedur bezpieczeństwa? Te i inne pytania zadają sobie szczególnie dziś właściciele firm i dyrektorzy HR w każdym regionie Polski, także na Podkarpaciu. – Dlatego zależało mi na stworzeniu formuły wydarzeń biznesowych, które byłyby bardzo merytoryczne i gwarantowały uczestnikom jak najwięcej korzyści zawodowych – podkreśla Inga Safader-Powroźnik, właścicielka ITS Communications, inicjatorka i organizatorka wydarzenia. – Pierwotnie Open Forum planowane było w realu, ale po 10 marca zmieniła się rzeczywistość nas wszystkich, co nie oznacza, że zatrzymała się gospodarka. Zmieniły się realia i wyzwania, a to oznacza, że bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebujemy dziś podpowiedzi od osób najbardziej doświadczonych w biznesie. By zachować wszelkie wymogi bezpieczeństwa, pierwsza edycja odbyła się w formie wideokonferencji na platformie ZOOM. Podobnie będzie 18 czerwca. Open Forum dla branży HR adresowane jest do szerokiego grona osób, które na co dzień stykają się z problemami i zagadnieniami HR w swoich firmach. Do dyrektorów HR, HR managerów, HR biznes partnerów, pracowników działów HR. Jest także skierowane do prezesów, właścicieli firm i członków zarządu. Formuła online, choć wymuszona przez zaistniałą sytuację, daje też nowe możliwości dla spotkania. Lokalność może być traktowana już nie tylko w kategorii Podkarpacia, ale firm działających w innych regionach. Wymiana doświadczeń i poszukiwanie nowych rozwiązań nabiera dzisiaj nowego znaczenia i szerszej perspektywy. Temat przewodni wydarzenia stworzony został przez dyrektorów HR z dziewięciu firm na Podkarpaciu: Śnieżka SA, ML System SA, Pratt&Whitney Poland, MB Aerospace, Geyer&Hosaja, LOT AMS, O-I Poland SA, Hutchinson Poland zakład w Dębicy oraz B&P Engineering. Wartością Open Forum jest specyfika jego przebiegu opartego o metodę Open Space Technology. Wydarzenie nie ma agendy i listy prelegentów, ma tylko temat przewodni. To uczestnicy tworzą program, proponując ważne dla nich tematy i dyskutując w małych grupach. – Open Space daje nam to, czego często brakuje nam na co dzień. Jeżeli ludzie wypracują sami rozwiązania, robiąc to wspólnie z innymi, to ich wdrożenie jest o wiele bardziej skuteczne niż gdyby powiedzieli im to konsultanci czy prelegenci ze sceny – mówi Aleksandra Chodasz, Facylitatorka Open Space Technology, współtwórczyni wydarzenia. – Open Space ma efektywność biznesową. Ludzie podejmują tematy, które są dla nich naprawdę istotne. Mogą rozwiązywać złożone problemy, znajdować rozwiązania. – Open Forum HR jest zupełnie nową formułą nastawioną na wymianę wiedzy, doświadczeń i szukanie nowych rozwiązań w gronie profesjonalistów i liderów. Jest niezwykle wartościowe dla uczestników. Inspiruje i angażuje do pracy nad najlepszymi rozwiązaniami. Każdy aktywnie uczestniczy w spotkaniu, dyskutuje z kim chce i o czym chce, nie tracąc czasu na nieistotne problemy – przekonuje Inga Safader-Powroźnik. – Wydarzenie już cieszy się dużym zainteresowaniem wśród osób z branży, a dzięki zorganizowaniu go w formule online, mogą do niego dołączyć profesjonaliści z całej Polski, co potwierdza konferencja zaplanowana na 18 czerwca z udziałem przedstawicieli takich firm jak: Śnieżka SA, Geyer&Hosaja, EME-Aero, G2A.COM, HERBAPOL Lublin, ML System SA, Human Assets. Open Forum, zaplanowane na 18 czerwca, potrwa 4 godziny, z dwiema przerwami. Dyskusja będzie moderowana. Wydarzenie jest płatne i może w nim wziąć udział około 100 osób. Można się rejestrować przez stronę www.open-forum.pl.  W czasach, w których przyszło nam żyć z koronawirusem, zmieniła się nie tylko nasza codzienność, ale przede wszystkim biznes i forma działania firm z regionu. Z dnia na dzień świat wirtualny, praca zdalna i kontakty online przesądzają o naszym trwaniu na rynku. Tak też powstała innowacyjna, pierwsza na Podkarpaciu formuła wydarzeń biznesowych – Open Forum, która 13 maja zadebiutowała na platformie ZOOM, a na 18 czerwca przygotowuje kolejną edycję wydarzenia. Premierowe spotkanie w sieci poświęcone było branży HR, na którym dyrektorzy oraz właściciele firm z regionu dyskutowali online: „HR, gdzie tu wartość? Lokalne wyzwania. Profesjonalne rozwiązania”. Za kilka tygodni czas na: „Rewolucję biznesową. Ewolucję HR-ową.”

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Archiwum Open Forum

18 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020





„Shine” Basi Olearki na czerwonym dywanie w sieci Na Był czerwony dywan, piękne modelki, świetne ciuchy, dobra muzyka i… tylko widzów nie było. Choć nie do końca – setki osób biło brawo przed ekranami laptopów w domach. W nowej rzeczywistości, Basia Olearka oraz firma Giorre zorganizowali pokaz mody „Shine” online. Świetne widowisko i w jakimś wymiarze symboliczne – w dobie koronawirusa. Wydarzenie modowe, zazwyczaj otoczone tłumem gości, tym razem bez widowni, ale emocje wspaniałe dla wszystkich, którzy usiedli przed monitorami. Jednocześnie we wszystkich odezwała się nieprawdopodobna tęsknota za spotkaniami na żywo, za możliwościami i inspiracjami, jakie daje kontakt z drugim człowiekiem!

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

22 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

przekór otaczającej nas od kilku tygodni rzeczywistości, kolekcja „Shine” jest absolutnie imprezowa, błyszcząca i szalona. Uzupełniona biżuterią rzeszowskiej firmy Giorre oraz pięknymi, drewnianymi torebkami Krzysztofa Palucha, jest być może zwiastunem tego, jak nasz świat będzie wyglądał po zakończeniu pandemii – wszyscy zapragniemy elegancji i choć odrobiny zabawy na co dzień. – Nie ukrywam, że imprezy są ważnym elementem mojego życia i z tęsknoty za tamtym światem, który nagle zniknął, powstał pokaz Shine” online. Nie odbył się w marcu w realu, choć już był zaplanowany, zadebiutował w maju w sieci – mówi Basia Olearka. – Nie byłoby jednak marzeń o czerwonym dywanie, gdyby nie Paweł Olearka, mój mąż, który od początku pandemii nie rezygnował z modowych inspiracji i gotów był stworzyć wybieg dla modelek, choćby i w naszym ogrodzie, a całe zdarzenie nagrać i opublikować w sieci. Pokaz przed siedzibą firmy Giorre w Tyczynie był nietypowy z wielu względów. Czerwony dywan był interaktywny z widzami w sieci, a bardzo trudne zadanie mieli modele, którzy na co dzień nie zajmują się chodzeniem po wybiegu, ale są związani z kulturą oraz branżą beauty. Dzięki temu piękne błyszczące sukienki z frędzlami, welurowe kombinezony, cekinowe bluzki oraz czarne garnitury i bluzy mogliśmy oglądać na Beacie Zarembiance, aktorce Teatru im. Wandy Siemaszkowej oraz Ave Teatru; Beacie Kuman z Muzeum Okręgowego w Rzeszowie; Ewie Mrówczyńskiej, aktorce Teatru Maska; Kamie i Bartku Grendysach; Mateuszu Wójciku z firmy Giorre; Justynie Kusz; Katarzynie Złamaniec, Basi Kąkol, wokalistce; Barbarze Hubert, malarce; Robercie Wróblu, organizatorze wydarzeń muzycznych w Rzeszowie; w końcu na samej Basi Olearce.


Basia Kąkol.

Beata Zarembianka.

Mateusz Wójcik.

Justyna Kusz.

G

oście online zobaczyli kilkanaście sylwetek z kolekcji „Shine”, która prezentowała była pod koniec stycznia na Berlin Fashion Week. Wszystko w pięknych kolorach złota, bordo, zieleni i srebra, z niewielkim akcentem czerni, który pojawił się na męskich bluzach i garniturach. – Ten pokaz to mój autentyczny sprzeciw wobec życia w izolacji, bez inspirujących spotkań z innymi osobami. To rodzaj buntu i zachęta do działania na przekór przytłaczającej rzeczywistości – dodaje Basia Olearka. – Cieszę się, że dzięki wsparciu Mateusza Wójcika, twórcy marki „Giorre”, udało się go zorganizować. Nie wykluczam kolejnych pokazów online, jeśli pandemia będzie się przeciągać, choć bardzo tęsknię do wydarzeń na żywo. Pokaz online był też formą przekornego odejścia od aktualnie obowiązującego dress codu – wygodnego dresu i braku makijażu. Tym bardziej, że kolekcja „Shine” to kwintesencja kobiecości i seksapilu, pełna błyszczących tkanin i cekinów. Wsparły go Katarzyna Złamaniec Atelier and Academy oraz Justyna Kusz Make-Up Coach. Całość zrealizowała KAMAN Show – Agata Więch. Kreacje na wybieg powstawały tylko przez kontakty online z modelkami, te ostatnie same też Basia Olearka. przygotowały makijaże i fryzury do pokazu, wcześniej telefonicznie poinstruowane przez Katarzynę Złamaniec i Justynę Kusz. Na wybiegu modele pokazali się w maseczkach i rękawiczkach – pięknych, stylowych, ale jednak… – Kierujemy się hasłem, że choć lepiej już było, to teraz będzie jeszcze lepiej. Ludzie kultury i branża beauty przygotowują się na powrót w świecie po pandemii. Nie zwalniamy tempa. Szukamy nowych środków wyrazu i przekazu. Nowych rozwiązań. Jesteśmy, działamy – zapewnia Basia Olearka. Wszystko też wskazuje na to, że nietypowe majowe wydarzenie będzie kontynuacją bardzo ciekawych propozycji rzeszowskiej projektantki, nie tylko modowych. W ubiegłym roku zachwyciła m.in. kolekcją „East”, którą pokazała we wnętrzach Muzeum Okręgowego w Rzeszowie. Dzięki temu piękne malarstwo i rzeźby w ciągu jednej nocy przyciągnęły ponad 1000 osób, a moda stała się pretekstem do niekończących się rozmów o kulturze i sztuce. Wcześniej swoje ubrania pokazywała w terminalu lotniska, na dachu hotelu, czy w salonie z harleyami. 

Beata Kuman.

Robert Wrób

el.


SYLWETKI

Inka. Północna dziewczyna z Bieszczadów – Potrzebuję być na północy. Moja droga idzie w tamtą stronę. Tam czuję się spokojniejsza, doświadczam pełni i szczęścia. Zaufałam pragnieniom – mówi artystka i podróżniczka Inka Wu. Mieszka w Norwegii, maluje wilki i kocha wyprawy za koło podbiegunowe. Jedna z dwudziestki śmiałków uczestniczących w wyprawie Fjällräven Polar. Przejechała psim zaprzęgiem 330 km przez skandynawską Arktykę. Teraz szykuje się na Spitsbergen. Tekst Alina Bosak Fotografie Archiwum Inki Wu

F

iligranowa, brązowooka, z uśmiechem, który roztopiłby największy lód. Lubi zimno. Inka Wu mieszka na przedmieściach Oslo, gdzie dzika przyroda jest na wyciągnięcie ręki. Kilka minut i jest w lesie. Dobre miejsce dla miłośniczki natury i na spacery z psem, który przypomina wilka. – Chaaya jest wilczakiem Saarloosa i doskonałą modelką. Można ją rozpoznać na moich grafikach – uśmiecha się artystka. Inka Wu to artystyczny pseudonim. W Norwegii mieszka i pracuje od 13 lat. Wyjechała z Sanoka w 2007 roku, niedługo po zdobyciu dyplomu z grafiki warsztatowej na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. – Tato, wujek, kuzyni – uzdolnieni artystycznie. Mam to we krwi. Od dziecka uwielbiałam malować zwierzęta. Wyrastałam z psami. Obserwowałam je i komunikowałam się z nimi. Natura jest dla mnie najwspanialszym artystą.

24

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

N

orwegia to większe Bieszczady. Owszem, różni się klimatem, krajobraz jest bardziej surowy, więcej tu skał, ale fauna bardzo podobna. Wilki, niedźwiedzie. Inkę martwi, że norweskie wilki są zagrożone wyginięciem. – Podczas kiedy w Polsce żyje ich ok. 2,5 tysiąca, w Norwegii – potężnym, naturalnym kraju – jedynie około 30. Nie podoba mi się to i dlatego też więcej ich teraz maluję. Współpracuję z norweską fundacją, która walczy o ich ochronę – zdradza Inka. Jednocześnie Norwegowie kochają życie na świeżym powietrzu. Miłośnicy Skandynawii za wzór stawiają innym friluftsliv – norweską tradycję życia blisko przyrody. – Naprawdę każdą wolną chwilę spędzają na świeżym powietrzu – zapewnia artystka Od pierwszych dni w Norwegii chciała to wszystko zobaczyć, zwiedzić. Najpierw najbliższe okolice, a potem ruszyła w dalsze podróże. Bakcyla północy połknęła podczas pierwszej wyprawy za koło podbiegunowe. Starym vanem, z paką przyszykowaną do spania, dotarła na Lofoty – archipelag na Morzu Norweskim. – Mogłam przejść po lodowcu Svartisen – białej pustce, bez zasięgu telefonów, bez obecności człowieka. Przekroczyłam granicę, która zawsze mnie inspirowała, stanowiła furtę do jakiegoś innego świata. W głowie nosiłam obraz północy. Wzięty z książek, które czytałam jako dziecko. „Biały kieł” i wszystkie te opowieści o Alasce, dalekiej Kanadzie, Grenlandii. Wszystko wróciło. Zobaczyłam obrazy, które kiedyś budowałam w wyobraźni. Poczułam zachwyt i respekt do potęgi natury. Chciała więcej. Zaraz po powrocie do Oslo zaczęła planować kolejną wycieczkę na północ. Już nie latem, ale zimą. Chciała zobaczyć zorzę polarną. Wróciła na Lofoty w lutym. Tym razem samolotem, bo przebijanie się samochodem zimą przez norweskie drogi jest ciężkie. Jedyna


droga, którą można dojechać na północ zimą, z autostrady przemienia się w wąską dwupasmówkę, jaką jeździ się w Bieszczady. Norwegowie nazywają ją główną drogą ekspresową. Z tej wyprawy przywiozła wiele zdjęć zorzy polarnej i zaczęła tworzyć zainspirowane jej widokiem grafiki. Mixmedia. – Mieszałam je, składałam w Photoshopie. Przy takim przelewaniu inspiracji na płótno, papier czy plik komputerowy, zawsze przychodzi taki moment, w którym czuję, że znów chcę po nie gdzieś jechać. Dowiedziałam się, że renomowana szwedzka marka Fjällräven zaprasza ochotników na wyprawy przez Arktykę psimi zaprzęgami. Miałam nowy cel. atwo się mówi. Ale jak dostać się na wyprawę, na którą zabierają tylko 20 osób z całego świata, a jechać chcą tysiące? Wyprawy Fjällräven Polar organizowane są od lat 90. Podróżnicy pokonują 330 km, jakie dzielą Signaldalen w Norwegii od Jukkasjärv i nieopodal szwedzkiej Kiruny. Sami powożą zaprzęgami, rozbijają namioty, zajmują się psami. Szwedzka firma uznała, że to świetny pomysł na promowanie produkowanej przez nią odzieży polarnej. Uczestników wyprawy ubiera od stóp do głów, wyposaża w cały turystyczny sprzęt i sponsoruje psie zaprzęgi. Stąd duża konkurencja wśród ochotników. Dziesięciu z nich wybiera komisja, a dziesięciu ma szansę dostać się z plebiscytu. Świat podzielony jest na 10 dystryktów i z każdego internauci wybierają jednego zwycięzcę. Głosowanie odbywa się pod koniec roku na wyprawę, która rozpoczyna się w kwietniu. Inka dostała się za drugim razem. – Pierwszy raz spróbowałam w 2017 roku. Ale nie udało się. Startowałam z dystryktu Centralnej Europy. Drugim razem jako mieszkanka Norwegii wybrałam region północny, w którym konkurencja była trochę mniejsza i udało się – wspomina. – Niełatwo przebić się przez tysiące uśmiechniętych twarzy, które mówią, że ta wyprawa jest marzeniem ich życia. Głosy internautów trzeba zdobyć bez kombinowania, ponieważ komisja bada ich pochodzenie. Mnie także ktoś chciał sprzedać 10 tys. głosów, ale takie oszustwo jest ła-

Ł

twe do wykrycia. W 2017 roku miałam 9. miejsce. Dopiero w 2018 roku udało się wygrać. ił do walki o głosy po raz drugi dodała podróż dookoła Islandii. Ta wyprawa zaowocowała wieloma nowymi grafikami. Powstały prace inspirowane Fiordami Zachodnimi, fauną Islandii. Inka zrobiła wystawę. – Zrozumiałam też, że takie właśnie życie kocham, że nie dla mnie codzienne wychodzenie do pracy i rutyna. Powrót do cywilizacji był dla mnie bolesny. Jakbym dostała młotkiem w głowę. Tęskniłam za północą. Kocham ten klimat. Fascynuje mnie, kiedy przy 6 stopniach temperatury siedzę w ciepłym źródle i obserwuję, jak lis polarny wykrada jajka ptakom gniazdującym w wysokiej trawie. I myślę, czy to widziałam naprawdę, czy mi się przyśniło. Wolę to na żywo niż w telewizji. Telewizora nie mam – mówi. Właśnie dlatego wysłała nową aplikację do Fjällräven Polar 2019. W ciągu miesiąca zdobyła niemal 25 tys. głosów. Mogła jechać! Na największą z dotychczasowych przygód. Chociaż wyprawa nie miała należeć do łatwych. Zaczynała się w Signaldalen, norweskiej dolinie, otoczonej ośnieżonym górami. Tu poznali psy. Każdy śmiałek dostał swój zaprzęg i karawana ruszyła w zimową pustynię. Przez niekończącą się biel Pältsy, jeden z największych obszarów wiecznej zmarzliny w Europie; Råstojaure i tradycyjny szlak rdzennych Samów; przez Kattuvuomę, Sevujärvi, do Väkkäräjärvi. Sześć dni, w temperaturze, która przy wietrze sięgała nawet -50 st. C. 330 km podzielono na odcinki, z których najdłuższy miał ok. 80 km. Tu wyzwaniem jest wszystko. Nawet przygotowanie posiłku przy temperaturze -30 st. C. Wodę trzeba wytopić ze śniegu – z pełnego garnka 3-4 cm wody. Jest więc wielogodzinne ślęczenie nad palnikami, rąbanie zamrożonych kiełbas dla psów, bo każdy do wyżywienia ma sześć husky. – Czasami brakowało siły, żeby przygotowywać jeszcze posiłki dla siebie. To nie wakacje, ale dość trudna ekspedycja – tłumaczy Inka. – Wiele osób pytało mnie, dlaczego chcę jechać na biegun północny. Tłumaczyłam, że to jeszcze nie biegun północny. Chociaż, owszem, są momenty

S

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


może złapać długopisu, żeby podpisać się na pamiątkowej fladze. – Straciłam czucie w palcach – wspomina Inka. – W Oslo leczyłam je przez półtora miesiąca. Ale dziś jestem o wiele silniejsza niż przedtem. rzekonała się, że człowiek jest w stanie dostosować się do bardzo trudnych warunków. Ludzie mówią Ince, że jest odważna, spokojna, zdystansowana. – To konsekwencje lekcji, jakie dostałam od życia. Ta wyprawa także była taką lekcją. Jeśli napotkam w życiu trudności, stawię im czoło silniejsza. Na Arktyce każdy walczy ze swoimi wewnętrznymi słabościami. Kiedy przez wiele kilometrów otacza cię pustka, słyszysz myśli w swojej głowie. Chce ci się płakać i śmiać. Można w siebie spojrzeć, rozwiązać wiele kwestii, znaleźć rozwiązanie. To daje wewnętrzną siłę i wiarę, że każde marzenie można spełnić. Wystarczy być konsekwentnym w dążeniu do tego, co da nam poczucie pełni w życiu. Każdy na szczęście zasługuje. Każdy ma prawo do szczęścia. A jeśli życie będzie niespójne z tym, co podpowiada serce, to szczęścia się nie znajdzie. Czy zawsze to wiedziała? Na swoją drogę weszła już w momencie, kiedy zdecydowała, że chce tworzyć i być artystą. – Teraz potrzebuję być na północy, moja droga prowadzi w tamtą stronę. Tam czuję się spokojniejsza, doświadczam pełni i szczęścia. Zaufałam tym pragnieniom. Kiedy ruszę dalej? Już myślę o Spitsbergenie, o Grenlandii. A potem Kanada i Alaska. Moja córka, artystyczna dusza, która wkracza w dorosłość, bardzo mnie do tego dopinguje. I jest dumna, że spełniam marzenia. 

P

podobne do tych, jakich doświadczają polarnicy. Dlatego, chociaż wyprawa reklamowana jest jako dla wszystkich, wymaga dobrej kondycji fizycznej. Trzeba podpisać oświadczenia, że jest się zdrowym, nie ma się problemów związanych z nadwagą czy niedowagą. Bo to wszystko liczy się w Arktyce. Trzeba wytrzymać kilka godzin stania na saniach. Kiedy wyjeżdża się z doliny wysokich gór na płaskowyż, co trwa kilka godzin, to człowiek nie jedzie, ale musi pchać sanie z ekwipunkiem, żeby pomóc psom. Wielogodzinny bieg pod górę w zapadającym się po kolana śniegu nie jest łatwy, powoduje szybkie zmęczenie. Dlatego, chociaż nie lubię biegać, przed wyprawą zawzięłam się. Wykonywałam treningi i przebieżki przez całą zimę o 6 rano, promenadą w Oslo, w niskiej temperaturze, w lżejszych ubraniach. Aby pomóc sobie w tolerancji na zimno. Bo w Arktyce, kiedy człowiek się spoci, ciepło jest bardzo szybko emitowane z organizmu, a to prowadzi do wychłodzenia. imo to odmroziła sześć palców. Chociaż po jednodniowym szkoleniu wiedziała, na co uważać. Że może wydawać się, że jest człowiekowi ciepło, a wcale ciepło nie jest. Tylko umysł płata figle. To była czwarta doba na saniach. Przejeżdżali przez białą pustynię. Teren odkryty, żadnej roślinności, wiatr intensywny. Kiedy psy biegną pod wiatr, temperatura odczuwalna to -60 st. C. Trzyma sanie jedną ręką, a drugą wkłada w parkę, żeby ją ogrzać. Na zmianę, przez wiele godzin. Zmarzły palce, ale nie wie, że to początki odmrożenia. Następnego dnia wjeżdżają w tundrę, jest przyjemny, słoneczny dzień. Czuje, jak palą się ręce. To ostrzeżenie, ale ona zdejmuje rękawiczki z tego „gorąca” i jedzie tak kilka godzin. Na mecie już nie

M

26

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020



LUDZIE Podkarpacia

Życie w czasach zarazy Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Marzę, by znów przytulić wszystkich przyjaciół! Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, współzałożycielka Teatru Bo Tak:

O

statnie trzy miesiące, kiedy pandemia koronawirusa do góry nogami wywróciła wszystkie plany i projekty, nie tylko moje, ale właściwie nas wszystkich, są dla mnie po raz kolejnym potwierdzeniem starej mądrości: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich marzeniach”. To dla mnie trudny czas, bo w dużej izolacji i bez możliwości występowania na scenie, kontaktu z widzami, realizowania wielu aktywności, które były i są dla mnie ważne. Nie tracę jednak nadziei, że będzie lepiej. 30 czerwca Teatr im. Wandy Siemaszkowej wznawia regularne próby, a na 11 lipca zaplanowana jest premiera spektaklu „Iwona, księżniczka Burgunda”. Tęsknię za deskami teatru i interakcją z widzami, tym mocniej, że zżyłam się z nimi niejako podwójnie. Jako współzałożycielka Teatru Bo Tak czuję się odpowiedzialna za mój zespół. Gościnnie występujemy na scenie Wojewódzkiego Domu Kultury i nie ukrywam, że chcielibyśmy jak najszybciej wrócić do ponownego grania. Możliwość otwarcia teatrów od 6 czerwca nie rozwiązuje bynajmniej problemów ludzi kultury. Obostrzenie nakładające na nas konieczność usadzania widzów w co drugim fotelu właściwie skazuje nas na finansową agonię. By spektakle na siebie zarabiały, muszą mieć co najmniej 70 proc. obłożenia gości na widowni. Teraz będzie to co najwyżej 50 proc. wykorzystanych miejsc. Dzięki wsparciu ludzi dobrej woli i lokalnego biznesu Teatr Bo Tak uzyskał dofinansowanie na najtrudniejsze miesiące działalności, dlatego bez względu na koszty, chcemy wrócić do grania, bo to zagwarantuje aktorom i współpracującym z nami osobom możliwość zarabiania pieniędzy na życie. W planach mamy też premierę kolejnego spektaklu jesienią tego roku i na razie nie rezygnujemy z tych marzeń. Przed nami trudny czas, zwłaszcza dla twórców kultury, ale nie mamy wyjścia, musimy, a przede wszystkim chcemy sobie pomagać, by przetrwać do lepszych czasów. Ostatnie trzy miesiące, które wykorzystałam na zaległe lektury, oglądanie ulubionych filmów na Netfliksie, rozmowy z bliskimi i przyjaciółmi, uświadomiły mi, że najważniejsze jest „tu i teraz”. To był też czas, kiedy na przekór wyzierającemu z każdej strony strachowi, starałam się żyć w stałym rytmie, nie rezygnując z siebie i ciągle stawiając sobie nowe wymagania i zdania. Każdy trudny czas kiedyś minie, a wtedy ze zdwojoną siłą warto cieszyć się codziennością i możliwościami, jakie przynosi nam życie. Bardzo bym chciała, by te kilka tygodni przymusowego zatrzymania, wyciszenia, do jakich zmusił nas koronawirus, nauczyły nas wszystkich czegoś dobrego, przyniosły z sobą wiele empatii, ale czy tak się stanie? Wiele zależy od nas samych! Coraz częściej marzę o powrocie do normalności, w której bez obaw będę mogła wyściskać wszystkich przyjaciół i znajomych, życząc im zdrowia i zdrowego rozsądku, bo tylko to nas może uratować przed szaleństwem współczesnego świata. 

28

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


LUDZIE Podkarpacia

Nie bójmy się szpitali, występowanie COVID-19 nie oznacza zaniku innych poważnych chorób Lek. med. Andrzej Curzytek, kardiolog, kierownik Oddziału Kardiologicznego w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie:

N

ie jest łatwo opisać jednoznacznie czas, jaki wszyscy przeżywamy od marca, ponieważ – podobnie jak wiele innych osób – znalazłem się w zupełnie innej rzeczywistości. Pojawił się zupełnie nowy wirus, nikomu wcześniej nieznany, a wraz z nim nowa choroba o nieznanym przebiegu. Gdy w Polsce rejestrowaliśmy pierwsze zachorowania na COVID-19, z Włoch docierały do nas informacje o masowych zgonach, co w pierwszych tygodniach występowania koronawirusa jeszcze potęgowało niepokój. Sam jako lekarz oraz osoba odpowiedzialna za oddział kardiologiczny, obawiałem się, czy w razie gwałtownego wzrostu zachorowań, damy sobie radę z hospitalizacją i izolacją wszystkich pacjentów potrzebujących pomocy. Na szczęście, krzywa zachorowań w Polsce nie przebiegała i nie przebiega dramatycznie, przez co pandemia nie wywołuje już paraliżującego strachu. Przez ostatnie trzy miesiące szpitale wiele się nauczyły o koronawirusie oraz wypracowały model bezpiecznego działania. Dziś wszyscy jesteśmy dużo bardziej spokojni oraz racjonalni w działaniu niż na początku pandemii. Okazaliśmy się też mocno zdyscyplinowanym społeczeństwem, które w pierwszej fazie zachorowań sumiennie poddało się kwarantannie, co skutecznie ograniczyło rozprzestrzenianie się wirusa. Jako kardiolog nieustannie mam kontakt z bardzo poważnie chorymi osobami i w ostatnich tygodniach nie tyle bałem się o siebie, co obawiałem się, aby nie przenieść wirusa na swoich pacjentów oraz bliskich. W pracy priorytetem stało się dla mnie zagwarantowanie bezpieczeństwa chorym na oddziale oraz współpracownikom. W dobie koronawirusa cały czas hospitalizowaliśmy i hospitalizujemy osoby z poważnymi schorzeniami: zawałami serca, niewydolnością krążenia oraz innymi. Od początku wiedziałem, że nie mogę dopuścić do sytuacji, w której z powodu zakażenia wśród personelu medycznego, pacjenci zostaną bez opieki. Część oddziału natychmiast przekształciliśmy w miejsce, gdzie mogłyby trafiać osoby z chorobami kardiologicznymi zagrażającymi życiu, a jednocześnie z podejrzeniem zakażenia. Podzieliliśmy też nasz zespół na grupy, tak by w razie wystąpienia zarażenia wśród lekarzy, natychmiast móc zastąpić aktualny zespół z oddziału, drugą grupą lekarzy, którzy nie mieli kontaktu z zakażonym i nie będą podlegać przymusowej kwarantannie. W pierwszej fazie pandemii właściwie opustoszały szpitale. Teraz już się to zmienia, ale ciągle jeszcze przyjeżdżają do nas pacjenci, którzy w obawie przed koronawirusem trafiają do szpitala z dużym opóźnieniem, przez co rokowania dla nich są dużo gorsze, niż gdyby byli zaopatrzeni w tzw. „złotej godzinie”. Nie bójmy się hospitalizacji, występowanie COVID-19, nie oznacza zaniku innych poważnych chorób, zachowujmy się racjonalnie i nie unikajmy szpitali. Zmiany zachowań, jakie nastąpiły w ostatnich tygodniach, pozostaną z nami na dłużej i dobrze. Zasłanianie twarzy w razie infekcji, systematyczne mycie rąk, unikanie skupisk ludzi w przypadku jakiejkolwiek choroby infekcyjnej, to wszystko przyniesie dużo korzyści. Natomiast nie przypuszczam, byśmy odizolowali się od siebie na stałe – człowiek jest istotą społeczną, tęskni za kontaktem z drugą osobą i uważam, że będziemy dążyli do powrotu naszych przyzwyczajeń sprzed pandemii. Sam w ostatnich miesiącach najbardziej tęskniłem za możliwością spotkań w szerszym gronie. Trudnym doświadczeniem była chociażby Wielkanoc, bez bliskich kontaktów z dalszą rodziną i znajomymi. To był jednak czas, który większość z nas wykorzystała na pobyt w domu z najbliższymi, co też okazało się cenne. Oceniam, że najbliższe tygodnie, czas znoszenia kolejnych obostrzeń, pod warunkiem, że nie będzie rosła liczba zachorowań, będzie próbą powrotu do prawie całkowitej normalności. Wszyscy już oswoiliśmy się z koronawirusem, powszechny niepokój jest coraz mniejszy, nie może to jednak uśpić naszej czujności i odpowiedzialności za siebie oraz innych. Wirus w otaczającym nas świecie pozostanie.

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

29


LUDZIE Podkarpacia

Pandemia to nadzieja na zmianę Joanna Sarnecka, antropolożka kultury, założycielka grupy „Opowieści z Walizki” oraz animatorka działań społecznych w Beskidzie Niskim:

P

andemia, której doświadczamy to dynamiczny proces. Na początku towarzyszył nam wszystkim lęk, niepewność, ale powoli oswoiliśmy nową sytuację. Kwarantanna zastała mnie w Krośnie, w mieście, co sprawiło, że poczułam niemal fizycznie miejską alienację. Ale szybko wróciła mi energia i nadzieja. Wyjście z codzienności, z utartych torów, w których byliśmy wcześniej, to wielka szansa na zmiany: społeczne, kulturowe, ekonomiczne. Niestety, mój rewolucyjny i przepełniony nadzieją nastrój słabł z czasem, ale wciąż wszystko jest możliwe. Początek pandemii to też nowa solidarność. Większość z nas zaangażowała się w wolontariat, jedni szyli maseczki, inni robili starszym osobom zakupy, ale ta solidarność też powoli się wypala i każdy zaczyna sprawdzać stan portfela, myśląc, ile stracił. Życie kulturalne przeniosło się do sieci. Szczególnie na początku było to bardzo ważne, że możemy oglądać spektakle, dobre filmy, dyskutować na tematy ważne. Nagle u siebie, w domu na końcu świata miałam okazję zobaczyć świetne przedstawienie, na które nigdy nie udało mi się dotrzeć do teatru w Warszawie. Doświadczyliśmy wyraźnie, że możemy żyć lokalnie a działać globalnie. Uważam, że to nowa szansa dla takich obszarów, jak choćby Beskid Niski, gdzie ciągle trudno o dobrą edukację, pracę, czy dostęp do kultury. Odkryliśmy, że praca online jest tak samo wartościowa a ludzie wydajni i odpowiedzialni. Sama też poczułam, że jestem dobrze przygotowana do kryzysowej sytuacji, bo odkąd prawie 10 lat temu osiadłam w Beskidzie Niskim, nieustannie muszę wykuwać tutaj swoje miejsce pracy i aktywności. Przez lata było to trudne doświadczenie, ale ta elastyczność i aktywność w dobie koronawirusa okazała się pomocna. W tym początkowym czasie, kiedy Internet nas łączył i dawał otuchę, nagrałam serię bajek filozoficznych i zamieściłam je na Youtubie, co szybko przyciągnęło spore grono widzów. Te nieustanne eksperymenty, poszukiwania pozwoliły mi znaleźć nowe formy aktywności – konferencje na platformie ZOOM, cykl zrealizowanych spotkań o miastach przyszłości, czy spektakl online „Opowieści Pustelnika”, który udało nam się pokazać. Okazało się, że ZOOM-owe okienko to scena, scenografia może być wirtualna i w zasadzie to taki teatr w pudełku. Największa niedogodność, jaka mi towarzyszyła do niedawna, to tęsknota za rodziną i obawa, czy jeszcze kiedykolwiek wszyscy razem usiądziemy przy jednym stole. Przypuszczam, że te obawy dotknęły w ostatnim czasie większość z nas. Dziś już wiemy, że wszystko powoli wróci do jakiejś normy, spotkamy się, na razie z daleka, bez uścisków, ale zawsze. Chciałabym jednak wierzyć, że czas pandemii wszystkich nas czegoś nauczył i dał możliwość otwarcia się na nowe. Sama tak myślę w kontekście nowego domu, do którego przeprowadziłam się akurat w czasie kwarantanny. Tę starą chatkę nazwałam „Willą Utopią”. Leży z dala od zabudowań, w lesie, ale pod wielkimi turbinami wiatrowymi. Przedziwne miejsce! Chciałabym, żeby stała się przestrzenią do twórczych działań, spotkań, wymiany myśli, na styku człowiek / natura / technologia. 

30

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


LUDZIE Podkarpacia

W naszym życiu najważniejsze są rozum i wolna wola!

Maciej Łobos, architekt, wspólnik w MWM Architekci:

N

ajtrudniejszy w ostatnim czasie był dla nas kwiecień. Pracowaliśmy zdalnie, ale to nie do końca się sprawdza w naszym zawodzie. Kontakt bezpośredni jest jednak konieczny. Był to też miesiąc, w którym odczuliśmy ponad 85-proc. spadek obrotów. Nie wynikało to nawet z dramatycznie mniejszej liczby zamówień, bo tych mamy jeszcze więcej niż przed histerią koronawirusa (bo żadnej pandemii nie ma), ale z utraty płynności przez naszych kontrahentów, będącej wynikiem zatrzymania przez rząd gospodarki. Sporym utrudnieniem było ograniczenie pracy urzędów. Sprawy, które dotychczas załatwialiśmy w kilkadziesiąt minut, nagle zaczęły ciągnąć się tygodniami. Urzędy na szczęście pracują już względnie normalnie i mimo obostrzeń wszystko wraca na stare tory. Od połowy maja wszyscy jesteśmy w biurze i pracujemy na pełnych obrotach, tym bardziej że pracy jest naprawdę dużo. Pracujemy nad bardzo różnorodnymi projektami. Są biura, budynki mieszkaniowe, hotele i handel. Ruch na rynku nieruchomości jest naprawdę duży i bynajmniej nie obserwujemy spadku cen. W ostatnim czasie mieliśmy co najmniej kilka zapytań z Polski o duże działki inwestycyjne w okolicach Rzeszowa. Wysoka inflacja, będąca wynikiem wypuszczania na rynek pustego pieniądza, oraz polityka niskich stóp procentowych, powodują, że nie opłaca się trzymać pieniędzy w bankach i ludzie zamożni starają się ulokować gotówkę tam, gdzie ryzyko strat jest najmniejsze. Ilość ziemi i złota jest ograniczona, nie da się ich dodrukować, więc doskonale nadają się na lokatę kapitału. Jednak nie problemy gospodarcze poruszyły mnie najbardziej w ostatnich tygodniach. Kryzysowa sytuacja była doskonałym testem na to, kim naprawdę jesteśmy. Dla mnie histeria związana z koronawirusem nie zmieniła absolutnie niczego – życie toczy się dalej, chociaż różne absurdalne utrudnienia wywołują zgrzytanie zębów. Żadnego strachu nie odczuwam, bo przecież śmierć jest z natury rzeczy wpisana w ludzkie życie, o czym świat tzw. liberalnej demokracji próbuje z uporem zapominać. Z bólem i rozczarowaniem patrzę na to, co stało się z dumnym kiedyś i miłującym wolność narodem, który przetrwał zabory i dwie wojny światowe, a teraz dał sobie wyprać mózgi za pomocą mediów. Kilka tygodni temu, w szczerych polach w okolicach Jarosławia, dostrzegłem rolnika idącego w maseczce! Mam wrażenie, że gdyby władza kazała ludziom chodzić na czworaka i szczekać, to większość bezrefleksyjnie zgodziłaby się to robić. W zamian za złudną obietnicę „pełnej miski” i bezpieczeństwa pozwalamy sobie odebrać osobistą wolność. Ideał „człowieka sowieckiego”, który wyrzekł się wolnej woli, ziszcza się na naszych oczach. Tym, co czyni nas podobnymi do Pana Boga, są rozum i wolna wola. Jeśli się ich wyrzekamy, staczamy się do poziomu zwierząt, i to raczej tych hodowlanych, które się doi i strzyże. Nie myślałem, że kiedykolwiek będę się powoływał na słowa Aleksandra Łukaszenki, ale faktycznie: „lepiej jest umrzeć na stojąco, niż żyć na kolanach”. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

31


LUDZIE Podkarpacia

Normalność po pandemii może już nie być tą normalnością, jaką znaliśmy

Ewa Żechowska, współwłaścicielka restauracji „Chata Wędrowca” w Wetlinie:

O

statnie tygodnie to dla nas bardzo trudny czas, refleksyjny i nieustannie skłaniający do przemyśleń. Z Bieszczadami jestem związana od 28 lat, Chatę Wędrowca prowadzimy 18. W tym roku, po raz pierwszy w historii, w weekend majowy nasi goście nie zasiedli przy restauracyjnych stolikach, ale mogli być tylko obsłużeni na wynos. Teraz te obostrzenia już się zmieniły, ale rzeczywistość restauratorów niewiele się poprawiła. Kompletne wyhamowanie gospodarki w ostatnich miesiącach i zamknięcie granic rozbiło nasz zespół budowany od kilku dobrych lat. Nie możemy liczyć na stałych współpracowników z Ukrainy, którzy nie otrzymują wiz i nie mogą przebywać w Polsce dłużej niż 3 miesiące. I co z tego, że mamy mnóstwo gości, bo wszyscy obecnie uważają, że Bieszczady są oazą spokoju i bezpieczeństwa, skoro nie mamy wykwalifikowanego personelu, który mógłby obsłużyć wszystkich klientów. Przez lata przyzwyczailiśmy naszych gości do najlepszej jakości jedzenia oraz dobrego standardu usług, a dysponujemy w tej chwili tylko 6-osobową załogą. Na zwiększenie zatrudnienia się nie zanosi, bo chętnych do pracy profesjonalistów po prostu nie ma. Gastronomia to trudny i wymagający biznes, w którym nie da się w kilka tygodni, czy nawet miesięcy przyuczyć do zawodu. Na to trzeba lat pracy, chęci i zaangażowania. Chciałabym się mylić, ale po pandemii koronawirusa polska turystyka, gastronomia, hotelarstwo mogą zostać przeorane dramatycznymi doświadczeniami i plajtami. Już widać, jak wiele restauracji w dużych miastach zamyka się, albo zawiesza działalność. Podobnie może być w miejscowościach atrakcyjnych turystycznie. To nieprawdopodobne, ale pamiętam, jak 28 lat temu wydawaliśmy z okienka w Bacówce pod Małą Rawką naleśniki z jagodami i w tym roku na początku maja było podobnie. Historia zatoczyła jakieś absurdalne koło. Znów całymi dniami stoimy z Robertem (Robert Żechowski, nagradzany kucharz i twórca sukcesu Chaty Wędrowca – przyp. red.) za barem i w kuchni, bo nieustannie brakuje nam rąk do pracy. Bardzo nam zależy, by ludzie wiedzieli, że ciągle dla nich jesteśmy, że zrobimy wszystko, by utrzymać wypracowaną jakość i renomę. Czy to jednak pozwoli nam przetrwać do końca października, a przede wszystkim zaoszczędzić pieniądze, które zagwarantują nam byt do wiosny 2021 roku, bo na pół roku w sezonie zimowym restaurację musimy zamknąć?! Pytań jest wiele, odpowiedzi na razie brak. Obawiam się, że strach, jaki zawitał do nas w marcu, tak szybko nas nie opuści. I nie chodzi mi tylko o bezpieczeństwo w restauracji, gdzie na co dzień stykamy się z wieloma osobami z bardzo różnych regionów Polski. Niepokoi mnie postępowanie wielu z nas, którzy zachowują się tak, jakby świat na 3 miesiące zapadł w sen, a teraz obudził się w niezmienionej postaci. Nic bardziej mylnego, wszystko się zmieniło i nie jestem wcale pewna, czy świat, jaki pamiętam sprzed pandemii koronawirusa, znów zagości w naszej Chacie. Bardzo bym chciała, ale nie mam złudzeń, bo wiem, jak wiele czasu, nakładów finansowych i zaangażowania ludzi wymaga gastronomia. 

32

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


LUDZIE Podkarpacia

Kryzys z 2008 roku był dla nas trudniejszy niż pandemia koronawirusa

Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno, przedsiębiorca z branży automotive:

O

becny kryzys gospodarczy przypomniał mi o kryzysie z 2008 roku, ale – paradoksalnie – jako firma jesteśmy do niego dużo lepiej przygotowani i mogliśmy liczyć na dużo większą pomoc finansową ze strony państwa. Najtrudniejszym miesiącem był dla nas kwiecień, kiedy odnotowaliśmy 50-procentowy spadek produkcji. Maj był już lepszy, w czerwcu mamy coraz więcej oznak ożywienia na rynku motoryzacyjnym. Producenci samochodów ciężarowych i osobowych wznawiają produkcję, jednak jest jeszcze za wcześnie, by bez obaw czekać na to, co zdarzy się do końca roku. W ostatnich tygodniach udało nam się uniknąć większych zwolnień, z firmy odeszło tylko kilka osób, którym skończyły się umowy czasowe. My staramy się cały czas działać, ani na chwilę nie zawiesiliśmy produkcji. Musieliśmy jednak obniżyć o 20 proc. pensje i skrócić czas pracy – to jeden z wielu sposobów, by przetrwać najtrudniejszy czas, a ten dla branży automotive i lotniczej jest naprawdę ciężki. Do tego dochodzi jeszcze strach o życie i zdrowie współpracowników oraz najbliższych. W firmie zachowujemy maksymalną ostrożność, wszędzie tam, gdzie jest większy kontakt między pracownikami stosujemy maseczki, do minimum ograniczamy spotkania między ludźmi. Sam staram się zachowywać wszelkie środki ostrożności, by nie narażać rodziny, ale od początku pandemii codziennie jestem w firmie, uważam, że spokój i rozsądek są nam bardzo potrzebne, zwłaszcza teraz. Próbuję żyć na tyle normalnie, na ile jest to możliwe. Pocieszające są dla mnie różnego rodzaju analizy, jakie są już dostępne po kilku miesiącach występowania koronawirusa w Polsce i Europie. Nastroje konsumenckie ciągle są dobre, ludzie nadal chcą zarabiać i wydawać, wsparcie rządowe dla biznesu wszędzie jest duże, co pozwala mieć nadzieję, że uda się uniknąć kompletnego załamania gospodarczego. Ciekawe są też doniesienia z rynku motoryzacyjnego – w dobie koronawirusa jeszcze więcej klientów niż dotychczas deklaruje chęć zakupu samochodu, by uniknąć podróży transportem miejskim, a tym samym nie mieć kontaktu ze skupiskiem ludzi. To nie najlepsze informacje dla osób odpowiedzialnych za komunikację w każdym większym mieście, czy za politykę klimatyczną, ale na pewno dobre dla producentów i dilerów samochodowych. Pamiętam, jak tragiczny dla naszej firmy był kryzys w 2008 roku – ledwie udało się nam przetrwać na rynku. Wówczas mieliśmy w fabryce dużo bardziej skomplikowaną sytuację oraz mogliśmy liczyć tylko na wsparcie władz Krosna. W 2020 roku zupełnie inaczej wygląda portfel zamówień w firmie, przez ostatnie lata zadbaliśmy o rozsądną dywersyfikację działalności, udało się nam też uzyskać szybką i znaczącą dotację państwową. Jeśli w kolejnych tygodniach liczba zachorowań będzie systematycznie spadać, a wydaje się, że jest na to szansa, bo pomijając kilka ognisk koronawirusa liczba nowych przypadków jest coraz mniejsza, ludzie będą chcieli szybko wrócić do normalności. Pomimo dużego strachu, jaki ogarnął nas wszystkich w ostatnich tygodniach, szybko zapominamy o zagrożeniach i przypuszczam, że dokładnie tak samo będzie w przypadku pandemii koronawirusa. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

33




Rok 2020 rokiem trudnym,

Aneta Gieroń rozmawia...

z poważnymi konsekwencjami,

ale bez załamania nie ma wzrostu!


...z dr. Robertem Paterem, ekonomistą, kierownikiem Katedry Ekonomii Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie

Fotografie Tadeusz Poźniak


Dr Robert

Pater Ekonomista, kierownik Katedry Ekonomii Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, ekspert Instytutu Badań Edukacyjnych w Warszawie. Stopień doktora uzyskał w Kolegium Analiz Ekonomicznych Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Specjalista w zakresie cykli koniunkturalnych i rynku pracy. Autor lub współautor ok. 50 artykułów naukowych z tych tematów oraz ponad 100 innych publikacji, w tym analiz, raportów z badań, ekspertyz i artykułów w ogólnopolskich czasopismach o charakterze ekonomicznym. Specjalizuje się w makroekonomii i ekonometrii stosowanej, ze szczególnym zastosowaniem do cyklu koniunktury i rynku pracy. Prowadzi regularne badania rynku wolnych miejsc pracy. Członek Europejskiego Stowarzyszenia Ekonomistów Rynku Pracy (EALE). Współpracuje z Biurem Inwestycji i Cykli Ekonomicznych w Warszawie. Ekspert Instytutu IFO w Monachium w zakresie oceny tendencji gospodarczych w Polsce.

Aneta Gieroń: Przez 3 miesiące już po części przyzwyczailiśmy się do koronawirusa, ale chyba jeszcze nigdy nie przeżyliśmy tak gwałtownego wyhamowania gospodarki i to nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Trudno to porównać do jakiegokolwiek innego kryzysu gospodarczego w XX czy XXI wieku. Na czym polega „wyjątkowość” obecnego załamania? Dr Robert Pater: Tak gwałtownego spadku na rynkach nie znaliśmy dotychczas. Kryzys z lat 20. i 30. XX wieku nie był tak gwałtowny, a ten z lat 2007–2009 aż tak głęboki. Z historii znamy dramatyczne skutki grypy hiszpanki z lat 1918– –1919 i pewnie ona przywołuje jakieś skojarzenia, ale absolutnie nie możemy tego przykładać do obecnego zagrożenia epidemiologicznego na świecie. Jednocześnie w ekonomii od lat obserwujemy tendencję, że jeśli następuje gwałtowny spadek, musi też nadejść wzrost – i odwrotnie. Czas pandemii nadszedł w momencie, kiedy w Europie trwała dobra koniunktura, choć na rynku wakatów widać już było spowolnienie i nasycenie rynku pracy. Natomiast sama dekoniunktura, jaka nastąpiła w ostatnich tygodniach, jest pochodną obostrzeń, jakie wprowadzały rządy poszczególnych krajów, także rządzący w Polsce.

38

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


VIP tylko pyta Obostrzenia mogły być zbyt duże i trwać za długo? Trudno dać jednoznaczną odpowiedź, gdyż decyzje podejmowane przez rządy wynikają ze znalezienia złotego środka pomiędzy konsekwencjami gospodarczymi obostrzeń a zagwarantowaniem bezpieczeństwa wszystkim obywatelom. Po wybuchu epidemii w Chinach wydaje się, że zbyt lekkomyślnie do zagrożeń podeszły chociażby Włochy i skutki społeczne były dramatyczne. Na początku zagrożenia niewiele też wiedzieliśmy o samym wirusie, dlatego trudno po kilku miesiącach, kiedy nasza wiedza jest już dużo większa, oceniać, czy środki ostrożności były zbyt małe, czy zbyt duże. Możemy za to prognozować, jakie mogą być skutki tak gwałtownego wyhamowania gospodarczego? Pandemia koronawirusa ciągle trwa i nie wiadomo, jak długo potrwa, a prognozy ekonomiczne są bardzo ściśle powiązane z prognozami epidemiologicznymi. Pierwsze skutki pandemii są już jednak widoczne, czyli spadek zysków przedsiębiorstw i dochodów obywateli. Jeżeli w ostatnich miesiącach można było mówić o jakichś pozytywnych zjawiskach w gospodarce, to uwagę zwraca duża elastyczność pracodawców i pracowników: wykorzystanie pracy zdalnej, wysłanie pracowników na zaległe urlopy, w pierwszej kolejności obniżanie pensji, a dopiero w ostateczności redukcja etatów. U wszystkich widać dużą determinację, by przetrwać ekonomicznie trudny czas i ochronić jak najwięcej miejsc pracy. Wszyscy marzymy o powrocie do normalności. A to oznacza, że choć skromniej, to ciągle jesteśmy gotowi płacić za coś więcej niż tylko opłaty, chleb i lekarstwa? dmrażanie kolejnych gałęzi gospodarki jest dobrą wiadomością dla wszystkich firm, a w wielu branżach będziemy chcieli szybko nadrobić kilkutygodniowe straty i w krótkim czasie będziemy skłonni wydać więcej pieniędzy niż dotychczas. Wielu z nas ma za sobą przymusowe „wakacje”, a to oznacza, że gdy tylko nadejdzie taka możliwość, będziemy chcieli pracować dużo więcej niż dotychczas. Podkreślam ten optymistyczny aspekt: ciągle chcemy pracować, wydawać pieniądze, a firmy produkować. Wielu ekonomistów przekonuje, że zaraz po tym, jak ustąpią skutki pandemii, odbicie gospodarcze będzie ostre, a to dobra zapowiedź na przyszłość. Prof. Marcin Król, historyk idei, zdaje się być dużo większym pesymistą i mówi: „Czeka nas koniec świata, jaki znaliśmy dotychczas. Koniec świata luksusu. Za parę miesięcy nie będzie nas stać prawie na nic”.

O

Pan Profesor ma prawo do swoi przemyśleń, które mają wymiar bardziej filozoficzny niż ekonomiczny. Ja natomiast jestem urodzonym pesymistą, ale realistą na co dzień, dlatego nie zgadzam się z tymi prognozami. Oczywiście, jesteśmy świadomi ogromnego spustoszenia, jakie koronawirus wyrządził w wielu branżach, ale sama przyczyna kryzysu nie wynika z braku dostaw ropy, czy nieprawdopodobnego zubożenia społeczeństwa, ale skutków pozagospodarczych – ostrożności w kontaktach międzyludzkich. Nie ma obaw, że lada moment świat z nadmiaru przejdzie do niedoboru? Uważam, że nie. COVID-19 ogromnie wpłynął na nasze postrzeganie świata i przyszłości, ale jednocześnie wszyscy tak bardzo tęsknimy za normalnością, że gdy ta nadejdzie, będziemy chcieli ją dobrze wykorzystać. Kryzys, który przeżywamy, z jednej strony jest nadzwyczajny, ale jednocześnie dość standardowy. Firmy chcą produkować, a klienci kupować – ten konsens społeczny jest tak duży, że trudno mówić, iż czeka nas rewolucja gospodarcza, jakiej dotychczas nie znaliśmy. Każdy kryzys jest inny i uświadamia nam o kolejnej niedoskonałości naszych instytucji. Inaczej byłby łatwy do przewidzenia. A tak – jest nowy czynnik, szok, a później wszystko dostosowuje się do nowych warunków. Pod warunkiem, że większość z nas będzie miała gdzie zarabiać i na tyle dużo, że będziemy chcieli wydawać pieniądze. W tym momencie nie mamy żadnych przesłanek, by uznać, że tak nie będzie. Są jednak branże, które płacą obecnie bardzo wysoką cenę za ograniczenia związane z koronawirusem… Najprościej byłoby porównać ilość zachorowań w poszczególnych województwach Polski do stanu przedsiębiorstw na tych terenach. Tam, gdzie wzrosty są największe, powinny być też największe kłopoty ekonomiczne, a tak nie jest. Na Podkarpaciu jest stosunkowo mało zachorowań w porównaniu do innych województw, a mimo to pod względem ofert pracy na rynku w marcu i kwietniu Podkarpacie odnotowało jeden z największych spadków w kraju. Wyniósł aż 41 proc. Skąd tak duży spadek? Ma to związek ze specyfiką regionalnej gospodarki. Najwięcej straciła turystyka i przemysł spędzania wolnego czasu, co jest popularne na południu Podkarpacia. Północ regionu, dobrze uprzemysłowiona ma wiele firm związanych z branżą lotniczą i automotive. Zarówno lotnictwo, jak i motoryzacja ponoszą obecnie ogromne koszty pandemii koronawirusa. Jest jeszcze kwestia powiązań naszych przedsiębiorców z zagranicą. Firmy, które mają swoje centrale albo mocnych partnerów w Hiszpanii, Włoszech czy Wielkiej Brytanii, mogą teraz przeżywać duże trudności, które niekoniecznie muszą być związane z lokalnym rynkiem, ale z sytuacją w centrali firmy w innym kraju. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

39


VIP tylko pyta Mówiąc o międzynarodowych powiązaniach biznesowych, dla Polski najpoważniejszym partnerem gospodarczym są Niemcy, a te pompują gigantyczne pieniądze w swoją gospodarkę, by przemysł ucierpiał jak najmniej. To dla nas dobry prognostyk? To bardzo dobra wiadomość, gdyż Niemcy są naszym głównym partnerem handlowym, a przede wszystkim stać ich na ratowanie swojej gospodarki. Nasz zachodni sąsiad stara się też nie paraliżować wszystkich dziedzin życia. Z własnego doświadczenia wiem, że na czerwiec zaplanowana jest konferencja naukowa, na którą zapraszają online oraz w realu. To naprawdę rzadkie w obecnej Europie, ale pokazuje, że nie tylko Polacy, także inne narody chcą jak najszybciej wracać do normalności, a to oznacza, że prognozy dla gospodarki nie muszą być najgorsze. Na koniec kwietnia 2020 roku stopa bezrobocia w Polsce wynosiła około 6 proc., jednocześnie nie brakuje głosów, że jesienią możemy mieć w Polsce dwucyfrowe bezrobocie, przy czym bliżej 20 niż 10 proc. Polacy boją się utraty pracy – tak było jeszcze przed pandemią. Wzrost bezrobocia jest uzależniony od rozwoju sytuacji epidemiologicznej. Jeżeli w następnych tygodniach będą uwalniane kolejne obszary działalności biznesowej, groźba masowych zwolnień nie będzie tak duża, podobnie jak prawdopodobieństwo wystąpienia dwucyfrowego bezrobocia już za kilka miesięcy. Jeszcze nie tak dawno mówiliśmy o „rynku pracy pracownika”. Koronawirus diametralnie zmienił tę optykę i teraz pracodawca znów jest głównym „rozgrywającym” w procesie zatrudnienia? ówienie o „rynku pracownika lub pracodawcy” jest dużym uproszczeniem. Obostrzenia związane z koronawirusem zmieniły nasz optymizm i w najbliższym czasie trudniej będzie zmienić albo znaleźć nową pracę. Ma to związek z wieloma czynnikami, także z tym, że jesteśmy mniej mobilni, a same firmy ograniczają kontakty zewnętrzne. Są obszary w biznesie, które czas pandemii przetrwały bez większych strat? Tak. Bo o ile sam transport zanotował straty, to już firmy kurierskie przyjmowały rekordową liczbę zleceń. Także firmy z branży farmaceutycznej, producenci środków czystości i dezynfekujących nie narzekali na brak zamówień. Całkiem dobrze radzi sobie branża budowlana oraz IT, gdzie cyfrowe produkty i usługi cieszą się dużą popularnością. Wzrosła sprzedaż w Internecie. Internet stał się narzędziem niezbędnym do życia?

M

Taka tendencja była od dawna, koronawirus tylko ją przyspieszył. Nagle nie było wyjścia i szkoły oraz uczelnie musiały wdrożyć nauczanie online. My sami musieliśmy się nauczyć pracować zdalnie, pracodawcy to zaakceptowali i okazało się, że jest to możliwe. Podobnie jak załatwianie wielu spraw urzędowych online. Przekonaliśmy się, że zakupy robione w sieci, zarówno te spożywcze, jak i wszystkie inne, są bezpieczne, wygodne i pozwalają zaoszczędzić sporo czasu. Myślę, że sporo z tych przyzwyczajeń zostanie już z nami na stałe. Po tym, jak odkryliśmy Internet na nowo, na nowo odbuduje się rynek pracy zdalnej, zwłaszcza w mniejszych firmach? en proces już trwa od jakiegoś czasu, ale rozwijał się nieśmiało. Koronawirus przyspieszył ten trend. Wracając do normalności, zatęsknimy też za bliższymi kontaktami międzyludzkim co nie zmienia faktu, że w przypadku niewielkich firm albo jednoosobowego zatrudnienia zainteresowanie pracą zdalną wzrośnie – to bardzo ułatwia życie i obniża koszty. Coraz młodsze pokolenia wchodzą na rynek pracy, a dla nich Internet i biznes na odległość jest czymś absolutnie naturalnym i akceptowalnym. Coraz więcej instytucji przekona się do obsługi online, bo jak pokazały ostatnie tygodnie, urzędy były zamknięte, wielu pracowników na urlopach, a mimo to obsługa petentów szła całkiem sprawnie. Przez lata mówiło się o e-learningu i nagle, z dnia na dzień, uczniowie i nauczyciele musieli to wcielić w życie. Bez koronawirusa na pewno nie byłoby takiej determinacji do korzystania z możliwości online. Kto na rynku pracy jest zagrożony trwałą utratą pracy? Pracownicy z branży rozrywkowej, eventowej, targowej, marketingowej? W tych branżach może być trudniej, może brakować pieniędzy, ale nie prognozuję kompletnego załamania rynku, tym bardziej że mówi się już o stopniowym uwalnianiu rynku kultury, imprez i konferencji. Do życia wrócą teatry, kina, filharmonie. Przedstawiciele „wolnych zawodów” są bardzo elastycznymi i kreatywnymi pracownikami, potrafiącymi się odnaleźć w bardzo różnych, także trudnych sytuacjach. Wydaje mi się, że różnego rodzaju środki ostrożności na dłużej zagoszczą w naszym życiu, ale jednocześnie pozwolą nam one powracać do tych zajęć i form spędzania czasu, które lubimy najbardziej.

T

40

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


VIP tylko pyta W dobie pandemii nie możemy też zapomnieć o małych i średnich biznesach, często rodzinnych. Mówi się, że to one zapłacą najwyższą cenę za wyhamowanie gospodarcze. Krach kapitałowy w małych firmach jest najboleśniejszy? Jest taka obawa, ale w dużych firmach powiązania kapitałowe z dużymi przedsiębiorstwami zagranicznymi mogą generować nie mniejsze problemy finansowe. Wydaje mi się, że w pewnych obszarach małe firmy mogą obecnie przeżywać renesans. W czasie pandemii unikamy dużych hipermarketów i dostawców, a wybieramy lokalnych producentów i niewielkie sklepiki. W ostatnich tygodniach mocniej niż kiedykolwiek wcześniej obudził się w nas patriotyzm gospodarczy i chęć kupowania oraz wspierania polskich oraz regionalnych producentów. Mówiąc o pomocy dla biznesu, coraz więcej pojawia się głosów, że zamiast wprowadzania tarcz antykryzysowych, lepiej było obniżyć o kilka punktów wszystkie podatki: VAT, PIT i CIT. akie wątpliwości są zawsze, tak samo jak zarzuty, że duże firmy, z rozbudowanym działem księgowym i prawnym, skuteczniej zabiegały o pomoc rządową niż małe, bez profesjonalnego wsparcia księgowych i prawników. Ekonomia zaś mówi wprost: pomagamy firmom, które ucierpiały w czasie pandemii. Nie pomagamy wszystkim po równo, bo nie taki jest cel pomocy. Koszty rządowego wsparcia są ogromne, dlatego musi być ono ukierunkowane na branże, zawody i firmy, które w czasie pandemii ucierpiały najbardziej. Celowa pomoc wydaje się najlepszym rozwiązaniem zarówno z punktu widzenia budżetu państwa, jak i ochrony gospodarki. Obniżka podatków dla wszystkich? Świetne rozwiązanie dla wzmocnienia aktywności gospodarczej i jako element długofalowej polityki państwa, ale niekoniecznie byłaby najbardziej pomocna dla firm, które w czasie kryzysu ucierpiały najbardziej. Dziś możemy już mówić, czego ten kryzys nauczył nas na przyszłość? Na pewno dywersyfikacji w profilu działania firm, choć ona jest już widoczna od szeregu lat. W przyszłości firmy mogą się starać być jeszcze bardziej elastyczne w działaniach na rynku i na większą skalę wykorzystywać swoje możliwości w sieci. Bardziej roztropnie będziemy się też zadłużać, zarówno jako osoby prywatne oraz firmy? Bo jak na razie polski rząd „zadłuża się po uszy”. Przed kryzysem nastroje konsumenckie były wspaniałe i chęć do zadłużania ogromna. Zewsząd słyszeliśmy, że koniunktura jest świetna, wizja przyszłości jeszcze lepsza i to ogromnie wpływało na nasz optymizm. Teraz nastroje zostały mocno ostudzone, co w przypadku niektórych okazało się wręcz zbawienne. Już wiele miesięcy przed pandemią ekonomiści nawoływali do większej wstrzemięźliwości finansowej, ale ich słowa wydawały się nudnym straszeniem. Dziś coraz częściej bierzemy je sobie do serca, bo zaczynamy oszczędzać – ma to być nasze zabezpieczenie w razie przedłużającej się pandemii, bądź utraty pracy. W przypadku pandemii dopadł nas strach o życie i zdrowie, co jest naturalne. Jednak wydaje się, że ten strach całkiem dobrze rozgościł się w naszym życiu. Jest obawa, że to przełoży się na naszą przedsiębiorczość i niechęć do podejmowania ryzyka biznesowego?

T

Wydaje mi się, że strach nie wpłynie na stały spadek aktywności gospodarczej, bo potrzeby mieliśmy i ciągle mamy duże. Ten strach wielu z nas stara się przekuć w coś lepszego, bo przecież dbałość o zdrowie na pewno nam w biznesie nie zaszkodzi. Wzrosła też nasza świadomość epidemiologiczna, ale to też nic złego. W kolejnych miesiącach będziemy się starali dostosować do nowej rzeczywistości, a pomysłowość ludzka jest nieprawdopodobna, wystarczy jej nie tłamsić. Dostrzega Pan dobre rzeczy będące konsekwencją koronawirusa? Na pewno uelastycznienie czasu i miejsca pracy. Internet stał się nie tylko podstawowym narzędziem pracy, ale być może uda się go jeszcze lepiej wykorzystać do budowania stałej sieci odbiorców wytwarzanych produktów. Możemy się też zdopingować do aktywności, jakich wcześniej nie mieliśmy. Wielu mówi, że rok 2020 to czas stracony ekonomicznie, gospodarczo, społecznie… Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jesteśmy dopiero w pierwszym półroczu tego roku i znów odwołam się do starego ekonomicznego powiedzenia: bez załamania nie ma wzrostu! Jeżeli mielibyśmy w nieskończoność wzrost, jak to jeszcze niedawno było, to w końcu doprowadziłoby to nas do lenistwa i marazmu, ogarnęłoby nas zmęczenie i znudzenie. Tąpnięcie gospodarcze zmusza do wyjścia ze strefy komfortu i uwalnia kreatywność. Bez potrzeb nie byłoby pomysłowości. Rok 2020 nazwałbym rokiem trudnym, z poważnymi konsekwencjami, ale i z nowymi szansami, które się przed nami otwierają. 

Więcej wywiadów i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Lek. med. Andrzej Włodyka.

W dobie pandemii

koronawirusa najwięcej trzeba nam zdrowego rozsądku!

Z lek. med. Andrzejem Włodyką, specjalistą medycyny ratunkowej, kierownikiem Izby Przyjęć w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

44

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


MEDYCYNA Aneta Gieroń: Jak to jest być lekarzem medycyny ratunkowej w czasach powszechnego strachu przed COVID-19? Lek. med. Andrzej Włodyka: Zmieniła się rzeczywistość, którą dotychczas znaliśmy, a co za tym idzie, wszystko się zmieniło. Na pewno jest inaczej. Gorzej? rudniej. W medycynie staram się nie wartościować na lepiej lub gorzej, ponieważ sam wybrałem ten zawód i wiem, jakie wiążą się z tym konsekwencje. Przede wszystkim nie możemy się bać. Nie ma nic gorszego, niż lekarz medycyny ratunkowej, który ma obawy, albo może wpaść w panikę. Wszystkich nas dotknęła nowa rzeczywistość i musimy nauczyć się z tym żyć. Najważniejsi są pacjenci, ich bezpieczeństwo, a wiedza na temat koronawirusa ciągle jest mocno ograniczona. Początkowo mówiono o najważniejszych objawach wirusa: gorączka, duszność, kaszel. Dziś już wiemy, że wielu pacjentów może mieć zupełnie inne symptomy, a mimo to być zakażonymi. Dlatego tak ważne są procedury, bez względu na to, jak bardzo uprzykrzałyby nam życie. Każdy pacjent przed wejściem do szpitala, albo do sali chorych, musi mieć zrobiony rzetelny wywiad, zmierzone podstawowe parametry życiowe. Jeżeli nie pojawią się wątpliwości lub podejrzenia związane z koronawirusem, pacjent trafia do sali izolacyjnej lub do specjalnie przygotowanych namiotów. Tam odbywa się dalszy proces diagnostyczny i decyzja co do dalszego postępowania. Bycie lekarzem medycyny ratunkowej to dziś podstawa do społecznego ostracyzmu? Sam nie doświadczyłem żadnego dziwnego zachowania, choć wiele osób ze środowiska medycznego zgłaszało takie sygnały. Na początku pandemii część personelu opowiadała mi o niemiłych sytuacjach, do jakich dochodziło chociażby w sklepach, ale wydaje się, że już nie ma z tym większego problemu. Na pewno jest większa powściągliwość w stosunku do nas. Wiele osób, które kiedyś wylewnie się z nami witały, od jakiegoś czasu zachowuje wymowną rezerwę. W ratownictwie medycznym od zawsze obecny jest stres i praca pod presją czasu. Teraz doszedł jeszcze strach przed zakażeniem koronawirusem i pacjenci, który coraz częściej kłamią, często z desperacji. Pacjenci kłamali zawsze, teraz robią to dwa razy częściej. Dlaczego tak się dzieje? Nierzadko z bezradności. Bywa, że pacjenci wyolbrzymiają swoje dolegliwości, by zostać przyjętym do szpitala. Trudno się dziwić, skoro przez ostatnie tygodnie lekarze rodzinni i specjaliści leczą nas przez telefon… edycyna rodzinna i lekarze specjaliści nie działają idealnie, ale nie mam na to wpływu, choć na pewno tego nie pochwalam. Jeżeli ktoś jest w trakcie diagnostyki schorzenia, czuje się coraz gorzej, a specjalistyczne wizyty i badania, które miał zaplanowane od dawna, nie doszły do skutku, to absolutnie mnie nie dziwi, że taki pacjent w trybie ostrodyżurowym trafia na szpitalny oddział ratunkowy, bo nie chce i nie może czekać. Jesteście szturmowani przez chorych, którym w ostatnich dwóch miesiącach nie udało się dostać do lekarzy specjalistów? Paradoksalnie, nie. Dopiero od niedawna mamy duży wzrost zgłaszających się do nas pacjentów. W pierwszych tygodniach pandemii koronawirusa w Polsce, gdy zawładnęły nami strach i panika, chorzy, nawet z poważnymi objawami, nie trafiali do lekarzy, szpitali i szpitalnych oddziałów ratunkowych. Po raz pierwszy w swojej karierze lekarza widział Pan pustki w szpitalu?

T

M

26 lat jestem lekarzem i rzeczywiście, w tym roku był taki moment, że po raz pierwszy widziałem tak niewielu pacjentów zgłaszających się do Izby Przyjęć oraz przywożonych przez zespoły ratownictwa medycznego, że było to dla mnie szokiem. W całym moim lekarskim życiu jeszcze nigdy nie widziałem takich pustek na oddziałach. To ilustruje, jak w pierwszych tygodniach pandemii panicznie baliśmy się koronawirusa i szpitali. Skutki tego mogą być dramatyczne, bo przecież na kilka tygodni nie przestaliśmy chorować, a tym bardziej nie nastąpiła seria cudownych ozdrowień. W tym okresie pacjenci nie przestali nagle doznawać udarów mózgu, zawałów mięśnia sercowego, czy innych ostrych dolegliwości. Dlatego obawiam się, że mamy bardzo wiele pośrednich ofiar koronawirusa, o czym jeszcze się nie mówi. Zabiegi planowe, które miały odbyć się w marcu i kwietniu, nakładają się na obecne wykonania, co też nie jest z korzyścią dla pacjentów. Wszystko się skumulowało i skomplikowało. Szpitale funkcjonują na podstawie ryczałtów wypłacanych z Narodowego Funduszu Zdrowia. Te są obliczane na postawie wykonań i zabiegów, a jeżeli w tym roku mieliśmy prawie 2 miesiące przez nikogo niezawinionego przestoju, trudno przewidzieć, jak to się przełoży na finansowanie szpitali w najbliższej przyszłości. Wszyscy liczą i wychodzi, że w 38-milionowej Polsce w ostatnich tygodniach mamy nieco ponad 900 zgonów na koronawirusa. To prowokuje do pytań, czy ten paraliżujący strach, który nas opanował, jest uzasadniony… Nie wolno lekceważyć koronawirusa, ale należę do osób, które apelują o roztropność – w poprzednich latach mieliśmy niekiedy więcej zgonów z powodu powikłań w następstwie grypy. Dlatego gdy u siebie lub najbliższych zaobserwujemy

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

45


MEDYCYNA poważne objawy chorobowe, nie pozwólmy, by sparaliżował nas strach przed COVID-19. Szukajmy pomocy u lekarzy i w szpitalach. Próbujmy zachować zdrowy rozsądek – bardzo jest nam teraz potrzebny. Pacjent, który przebywa w ścisłej izolacji, albo jest w szpitalu jednoimiennym ze stwierdzonym COVID-19, ale ma zawał mięśnia sercowego, musi trafić i trafia do pracowni hemodynamiki, bo tylko to może uratować mu życie. Podobnie wygląda sytuacja z osobami starszymi, często przewlekle chorymi. W razie konieczności muszą być diagnozowane i jeśli istnieje taka potrzeba, także hospitalizowane. One niejednokrotnie wymagają intensywnego leczenia, nawodnienia, badań – nie zabierajmy im tego. Musimy mieć świadomość, że będąc chorymi na koronawirusa, ciągle tak samo jesteśmy zagrożeni innymi chorobami, które należy leczyć, bo w przeciwnym wypadku grozi nam śmierć, albo poważne problemy zdrowotne. Koronawirus niczego w tym temacie nie zmienia, wymusza tylko większe środki ostrożności i bardziej usystematyzowane działania. Rząd wprowadza kolejne etapy luzowania gospodarki, a my coraz śmielej zaglądamy do szpitali? bserwuję, że coraz więcej pacjentów trafia na Szpitalny Odział Ratunkowy, zaczynają się też planowane przyjęcia i zabiegi, co jednocześnie nie zwalnia nas z zachowania szczególnych środków ostrożności związanych z COVID-19. Każdy pacjent, który ma być przyjęty do szpitala, wcześniej ma robiony wymaz i badania, a dopiero gdy mamy potwierdzony test ujemny, przyjmowany jest na oddział. W ostatnich tygodniach COVID-19 nas odmienił, nastąpiła zmiana w relacjach pacjent – służby medyczne? Za nami trudny i nerwowy czas dla wszystkich, a to oznacza, że pewne napięcia i nieporozumienia się zdarzały. Tłumaczę to strachem. Ze strachu wielu kolegów medyków, zwłaszcza teraz, na lekarzy medycyny ratunkowej stara się przerzucić najbardziej kontaktową i trudną pracę z pacjentami? Zawsze tak było, wiele się nie zmieniło (śmiech). A mówiąc poważnie, od początku pandemii jesteśmy na „pierwszej linii działania”, co jest bardzo obciążające psychicznie i fizycznie. W dobie teleporad wielu pacjentów trafiało do Izby Przyjęć ze skierowaniami od lekarzy rodzinnych wystawionymi przez telefon. Medycy nie widzieli pacjenta, a po wysłuchaniu objawów kierowali go do szpitala. Na miejscu okazywało się, że ten miał zupełnie inne objawy niż te, które podawał lekarzowi rodzinnemu lub specjaliście. Mam niekiedy wrażenie, że koronawirus w sposób niebywały podzielił nas jako ludzi. Pacjent „O”, który pojawił się w rzeszowskim zakładzie Pratt & Whitney Rzeszów, został zdiagnozowany u nas, a przyjechał ze skierowaniem od lekarza rodzinnego z rozpoznaniem bólu brzucha. Natychmiast zwróciłem uwagę na bardzo wysoką gorączkę i duszność, co pociągnęło za sobą właściwą diagnostykę i postępowanie. Zawsze musimy być gotowi na najdziwniejsze zdarzenia i, po pierwsze, wymagać od siebie. Gdy w Polsce nie obowiązywały jeszcze procedury z COVID-19, ale w Europie było już coraz więcej zachorowań, wprowadziliśmy duże środki ostrożności – gdy przyjeżdżała karetka z chorym, kierownik zespołu przychodził do Izby Przyjęć i mówił, w jakim pacjent jest stanie i jakie ma objawy. Gdy zetknęliśmy się z pierwszym pacjentem z koronawirusem, nie było paniki – natychmiast trafił do izolatki, wdrożono proces diagnostyczno-leczniczy z pobraniem wymazu, a personel był w pełni zabezpieczony. Po badaniach karetka „covidowska” przewiozła go do szpitala z oddziałem obserwacyjno-zakaźnym. Pacjenci z potwierdzonym testem COVID-19 trafiają do szpitala jednoimiennego. W pewnym momencie pandemii w Polsce co piąty pracownik służby zdrowia był zakażony koronawirusem. To działa na wyobraźnię? Na pewno, ale w naszym szpitalu czujemy się bezpiecznie. Od początku mamy wystarczającą ilość odzieży ochronnej, przyłbic, maseczek, rękawiczek, płynów dezynfekujących, choć na początku te obawy były naprawdę duże. Gdy mamy pacjenta, u którego jest podejrzenie zakażenia koronawirusem, pracuje z nim tylko dedykowany, odpowiednio zabezpieczony personel medyczny. Zorganizowaliśmy też dodatkowe łóżka przy Izbie Przyjęć, gdzie ewentualnie podejrzani pacjenci mogą być izolowani. Wszyscy jesteśmy tak bardzo spragnieni powrotu do normalności, że w najbliższym czasie coraz częściej możemy ignorować środki ostrożności związane z pandemią, a tym samym Szpitalnym Oddziałom Ratunkowym zafundować kolejne problemy? ie, bo pacjenci mogą sobie pozwolić na brak czujności, ale my nigdy. Nieważne, który etap odmrożenia gospodarki ogłosi rząd – nie ma to wpływu na bezpieczeństwo w szpitalu. My musimy być nieustannie odpowiedzialni, nawet podwójnie. Powtórzę się, ale ostrożność i zdrowy rozsądek przede wszystkim. W takiej formule jak dziś Szpitalne Oddziały Ratunkowe mogą działać miesiącami, a może i latami? Jest nam ciężko, bo obecna sytuacja mocno zaburza codzienne funkcjonowanie, ale przetrwamy tyle, ile trzeba będzie. Kiedy wrócimy do rzeczywistości, jaką pamiętamy z niedawnej przeszłości? Pewne rzeczy zmienią się już na zawsze i spróbujmy w tym dostrzec także dobre strony. Wszyscy nauczyliśmy się często i dobrze myć ręce, co zawsze było ważne, ale zazwyczaj bagatelizowane. Przestrzegamy reżimów sanitarnych, i to także jest dobre, bo te reżimy nawet przez pracowników ochrony zdrowia czy systemu ratownictwa medycznego traktowane były po macoszemu. Teraz każdy zakłada rękawiczki, dezynfekuje ręce, ubiera maseczki. Gdybyśmy jeszcze byli odporni na panikę i plotki. Nie straszmy się już dziś, że jesienią czeka nas kolejny, jeszcze gorszy atak koronawirusa. To akurat słowa prof. Łukasza Szumowskiego, ministra zdrowia.

O

N

46

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


MEDYCYNA Powtarzane przez wszystkie media, a przecież my tego nie wiemy na 100 proc. Ciągle nie wiemy, ilu z nas już przechorowało wirusa, a 80 proc. pacjentów z koronawirusem jest bezobjawowych. Uważam, że zachowując wszelkie środki ostrożności powinniśmy starać się wracać do normalności. A na Szpitalne Oddziały Ratunkowe znów wrócą najbardziej agresywni pacjenci… Do tego już się przyzwyczailiśmy. Przed koronawirusem i w czasie pandemii to właśnie w Izbie Przyjęć było i jest najwięcej agresywnych, roszczeniowych, wręcz chamskich pacjentów, zazwyczaj młodych i w średnim wieku, którzy bardzo często nie kwalifikują się do hospitalizacji, ale uważają, że powinni być natychmiast przyjęci i kompleksowo przebadani, bo jest ograniczony dostęp do lekarzy rodzinnych i diagnostyki w ogóle. To absurd – nie możemy tego robić i nawet nie dlatego, że nam się nie chce, albo nie mamy na to ochoty, ale jeżeli każdego będziemy diagnozować, to za chwilę nie będzie czasu i miejsca dla pacjentów w zagrożeniu zdrowia i życia. A to dla nich jesteśmy. Dla pacjentów, którzy wymagają leczenia w zakresie stabilizacji podstawowych funkcji życiowych. Statystyki mówią, że od 30 do 50 proc. pacjentów nigdy nie powinno trafić na Szpitalny Oddział Ratunkowy, bo wystarczyłaby im pomoc lekarza pierwszego kontaktu. Absolutnie się z tym zgadzam. Około 50 proc. pacjentów to nie są stany zagrożenia zdrowia lub życia. Kiedy pomoc ratownika medycznego albo przyjazd na Izbę Przyjęć są niezbędne? medycynie ratunkowej w systemie ratownictwa medycznego obowiązują zasada A, B, C, D itd. Nigdy nie można lekceważyć objawów świadczących o stanie zagrożenia zdrowia lub życia, czyli oddychanie, krążenie, objawy neurologiczne. Jeżeli jest to pacjent urazowy, ratownika medycznego obowiązuje szczegółowa ocena wszystkich części ciała. Jednocześnie nie da się w domu postawić diagnozy i nie takie jest zadanie ratownika medycznego. On ma zabezpieczyć pacjenta i wdrożyć tzw. medyczne czynności ratunkowe, by w sposób bezpieczny dowieźć go do szpitala. Ideałem byłoby, gdyby zespoły ratownictwa medycznego, zgodnie z definicją, jeździły tylko do nagłych stanów zagrożenia zdrowia lub życia. W dobie koronawirusa liczba tych wyjazdów niewspółmiernie spadła i ten spadek jest niewytłumaczalny, wręcz groźny. Natomiast przed koronawirusem zdecydowanie za dużo pacjentów trafiało do Izby Przyjęć i SOR. Szpitalne Oddziały Ratunkowe wielu lekarzy określa jako pomieszanie błogosławieństwa z przekleństwem. Z jednej strony stres i wypalenie zawodowe, z drugiej możliwość działania i podejmowania kluczowych decyzji: pacjent zostaje w szpitalu albo wraca do domu.

W

To jest miejsce, które bardzo trudno zdefiniować. Wymagana jest ogromna decyzyjność, ale też odpowiedzialność. Umiejętność słuchania pacjenta połączona z racjonalnym analizowaniem jego słów. Leczymy pacjenta, a nie EKG czy wyniki badań. Karta informacyjna, wywiad od pacjenta są bardzo ważne, ale ten ostatni musi być wiarygodny i z uwzględnieniem wieku pacjenta, zmian demencyjnych czy konsekwencji nadużywania używek. Bardzo ważny jest tzw. pierwszy rzut oka na pacjenta. Czasami jeszcze nie wiemy, co mu jest, ale wiemy, że jest chory. Dlatego, jeśli lekarzowi przychodzi do głowy, żeby zrobić jeszcze jedno badanie, zawsze powtarzam: zrób je. W Izbie Przyjęć wszystko dzieje się bardzo szybko, to nie jest oddział szpitalny, gdzie kolejny dzień można obserwować pacjenta i mieć czas na podjęcie decyzji. Tutaj jest nieprawdopodobna presja czasu, ale i satysfakcja bywa ogromna. Dlaczego? Szybko widać efekt naszego działania. U pacjenta w stanie zagrożenia zdrowia i życia, u którego nastąpiło zatrzymanie krążenia, ale z potencjalnie odwracalną przyczyną zatrzymania krążenia, działania medyczne prowadzące do procesu normalizacji i wyzdrowienia są bardzo dynamiczne i szybko widoczne. Medycyna ratunkowa uczy też nieprawdopodobnej pokory. Czasem zrobimy coś wielkiego, uda się przywrócić funkcje życiowe pacjenta, a już po chwili możemy przegrać walkę o życie innego pacjenta. Takie sytuacje pokazują, że nigdy nie możemy być zbyt pewni siebie. Po 26 latach pracy pacjenci ciągle jeszcze potrafią Pana zaskakiwać? Oczywiście, i tak będzie chyba do końca. Nie tak dawno miałem chorego, którego przywieziono po nagłej utracie przytomności do pilnej trombolizy z powodu podejrzenia udaru mózgu. I co się okazało? Mężczyzna był kompletnie pijany i miał 3,5 promila alkoholu we krwi. To naprawdę mnie zdumiało, ale jeszcze bardziej ucieszyło, bo mogłem odetchnąć z ulgą. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

47




PORTRET

Prof. Adam

Szewczyk Ciekawość świata łączy naukowca z artystą Z prof. dr. hab. Adamem Szewczykiem, profesorem nauk biologicznych, wieloletnim dyrektorem Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie, rozmawia Alina Bosak

Fotografie Katarzyna Tereszkiewicz, Witold Krassowski

Alina Bosak: Panie Profesorze, jest Pan wigilijnym dzieckiem, a mówią, że dzieci urodzone w pierwszej dekadzie znaku Koziorożca są ambitne, rozsądne i pracowite. To podobno najwięksi realiści i geniusze. Jest Pan realistą? I czy wierzy Pan w horoskopy? Prof. Adam Szewczyk: Nie wierzę. Chociaż, kiedy wydałem pierwszy krzyk, położne pobiegły obwieścić całemu wrocławskiemu szpitalowi, że „Jezusek” się narodził. Tak opowiadała mi mama. Byłem pewnie jedynym dzieckiem, które 24 grudnia powitały wtedy na świecie. Nie przywiązywałbym jednak dużej wagi do horoskopów. Staram się być realistą. Taki mam zawód. Jednak fantazja w życiu przydaje się i naukowcowi również jest potrzebna. Urodził się Pan we Wrocławiu, ale rodzice pochodzą z Podkarpacia? Tak. Z Przeworska. Powojenne losy rzuciły rodziców do Wrocławia, ale do Przeworska wracałem. W latach 60. i 70. spędzałem tam bardzo często wakacje. Jeździłem do dziadka i te wspomnienia należą do najważniejszych z dzieciństwa. Dziadek mieszkał niedaleko torów kolei wąskotorowej, zwanej „Dynówką”, łączącej Przeworsk z Dynowem. Poranny przejazd pociągu dla małego dziecka był wielką atrakcją. Do dziś zapach palonego węgla kojarzy mi się z Przeworskiem i przejazdem parowozu „Dynówki”. Bo pod koniec lat 60. właśnie parowozy na węgiel ciągnęły niewielkie wagony do Dynowa. Potem przeworskie wakacje skończyły się. Z czasem nie było już do kogo jeździć i nastąpiła długa przerwa. Ale 12 lat temu zacząłem na Podkarpacie wracać. I niezależnie, jaką trasę z żoną wybierzemy, zawsze zatrzymujemy się w Przeworsku na kilka dni, odwiedzamy cmentarz, zapalamy lampkę na grobie dziadków. Na stare lata człowieka ciągnie do miejsc dzieciństwa. 

50 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


PORTRET

Prof. Adam Szewczyk.

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

51


PORTRET Chociaż Pana miasto to tak naprawdę Warszawa… ak. Miałem zaledwie dwa miesiące, kiedy rodzice przeprowadzili się z Wrocławia do stolicy. Dlatego z Wrocławiem w ogóle nie czuję się związany emocjonalnie. Po raz pierwszy w dorosłym życiu pojechałem tam dopiero w latach 80. na spotkanie z recenzentem mojej rozprawy doktorskiej. Byłem też niedawno, rok temu, pozwiedzać piękny Wrocław. Ale nie budzi on emocji. W Przeworsku wracają wspomnienia, przypominają się miejsca i zdarzenia. Wraca Pan i przemierza Podkarpacie od Roztocza po Beskid Niski, a w Internecie dzieli się zachwytami z podróży. Co tu odkrywa człowiek, który zjeździł kawał świata jako stypendysta uniwersytetów w Szwajcarii, Francji, Stanach Zjednoczonych, uczestnik wielu konferencji naukowych? Z absolutną szczerością przyznaję, że tak jak służbowo mam przyjemność odwiedzać i być w różnych miejscach na świecie, tak w wakacje wracam na Podkarpacie. Tu czuję się dobrze, swobodnie i zawsze znajduję coś ciekawego. Wyjazdy planujemy z żoną 1-2 miesiące wcześniej. Co roku staramy się wykreować nowy scenariusz naszej wyprawy. Podkarpacie ma niebywały potencjał do kreślenia niesztampowych planów podróży. Wynika to z ciekawej historii Galicji. Wydaje mi się, że nie ma drugiego regionu Polski z takim bogactwem możliwości wyszukiwania wakacyjnych atrakcji. Wiele z nich jest wciąż nieodkrytych. Jadąc do Barcelony, wiemy, że w zasadzie wszystko jest „na wierzchu”, wszystko można zobaczyć i przeczytać w Internecie. Planowanie wakacji na Podkarpaciu wymaga pewnego wysiłku, za to odkrywa się niezwykłe miejsca. Nasza pierwsza wyprawa wiodła od źródeł do ujścia Sanu. To niezwykła rzeka, choć niewiele osób o tym wie. Jedyna w Polsce, która ma dwa przełomy. Pierwszy w okolicy Dynowa, a drugi – Przemyśla. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, zatrzymując się na 2-3 dni w różnych miejscowościach, aż dotarliśmy do Sandomierza, po drodze przeprawiając się często promem, co było dodatkową atrakcją. To była wspaniała wyprawa. Podczas kolejnej zatoczyliśmy koło, podróżując szlakiem podkarpackich winnic: od Tarnowa, Jasła, Krosna przez Sanok do Przemyśla i Jarosławia. Po drodze zatrzymując się, oczywiście, w Przeworsku, gdzie powstały „Przeworskie Winnice” Dariusza Rosoła. A podczas ostatnich wakacji odkryliśmy nowe Muzeum Tadeusza Kantora w Wielopolu Skrzyńskim. Otwarte zaledwie parę miesięcy wcześniej. Jeszcze nie opisane, nie zaznaczone na mapach. Przewodniczka witała nas z entuzjazmem, bo byliśmy tam jednymi z pierwszych turystów. Uwielbiamy także Przemyśl z dworcem kolejowym przepięknym niczym opera i starym miastem, które każdego roku pięknieje. Nie zwiedzić Twierdzy Przemyśl choć raz to grzech – tyle rzeczy jest do zobaczenia. Przemyśl i Sanok to miasta związane z dobrym wojakiem Szwejkiem, który ukształtował moje poczucie humoru. Podobnie jak do Przeworska, wracamy tam często. Właściwie wielu biologów było jednocześnie podróżnikami, jak chociażby niemiecki noblista Ernest Haeckel, czy Karol Darwin. Dlaczego Pan wybrał biologię? ola przypadków w wyborze zawodu jest bardzo duża i mnie też dotyczy. Aczkolwiek jest pewna logiczna linia, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem dziś. Od dziecka pasjonowałem się chemią. Jeszcze nie uczyłem się jej w szkole, a już miałem w domu laboratorium i przeprowadzałem eksperymenty. Chemia była moją pasją. Później studiowałem ją na Uniwersytecie Warszawskim. Jednak znając historię chemii, miałem poczucie, że ta najciekawsza skończyła się na początku XX wieku. Natomiast biologia była i nadal jest niebywale dynamicznym obszarem nauki. Dlatego na czwartym roku studiów poprosiłem prof. Zbigniewa Kęckiego, opiekującego się kołem naukowym, o możliwość pisania pracy magisterskiej z pogranicza biologii i chemii. Skierował mnie do Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN, do człowieka, który ukształtował moją karierę naukową na następne 30 lat. Pod okiem prof. Lecha Wojtczaka napisałem pracę magisterską. Temat dotyczył błon biologicznych, ale metody badawcze były chemiczne. Artykuł opisujący wyniki tej pracy ukazał się w zagranicznym czasopiśmie naukowym, a prof. Lech Wojtczak zaproponował mi realizację doktoratu. Dzisiaj rekrutacja na studia doktoranckie to wieloetapowa procedura. Analizy życiorysów, rozmowy z kandydatami, zbieranie listów opiniujących. W tamtych czasach mistrz, obserwując człowieka przy pracy, stwierdzał, czy widzi w nim przyszłego naukowca i to wystarczało. O takiej propozycji marzyłem. Tak trafiłem do Instytutu Nenckiego. Zrobiłem doktorat pod kierunkiem prof. Macieja Nałęcza. Doktorat, który w głównej mierze był biologiczny, ale z elementami badań chemicznych. Współczesna nauka jest tak interdyscyplinarna, że zajmujemy się biologią z biochemią, biofizyką, korzystamy z technik bioinformatycznych. Kiedy mnie pytają o zawód, odpowiadam zatem, że jestem biochemikiem, z pełną świadomością, że uprawiam naukę łączącą wiele dyscyplin. Czy studiując w latach 80. na Uniwersytecie Warszawskim wyobrażał Pan sobie, że dzięki osiągnięciom naukowców będzie Pan mógł przez mikroskop zobaczyć nanoświat komórki w wysokiej rozdzielczości? Że po 400 latach od wynalezienia mikroskopu będzie można zobaczyć wyraźnie organelle, białka? Cząstki wielkości 2 tysięcznych milimetra? Obawiam się, że wszelkie próby przewidywania przyszłości, nawet w obrębie wąskich dziedzin, są nierealne. W latach 70. popularność zyskała futurologia, zajmująca się prognozowaniem, jaki nastąpi rozwój cywilizacyjny, także w badaniach naukowych. Byłem pasjonatem tej dziedziny z pogranicza science-fiction, ale opartej o realne fakty. Jednak ponad 90 proc. przewidywań mówiących o tym, co nastąpi za lat kilkanaście, nie sprawdziło się. Nie było wtedy mowy o rewolucji internetowej, telekomunikacyjnej. Pudłem okazała się wizja eksploracji kosmosu. Po wyprawach na Księżyc w końcu lat 60., nastąpiła „wielka smuta” i dopiero współcześnie, dzięki niebywałemu rozwojowi technologii i technik komputerowych, te wyprawy są możliwe w zupełnie innym kontekście. Zatem startując przed laty w naukach biologicznych, nie spodziewałem się zmian, które potem nastąpiły. Jestem bezgranicznym fanem konferencji amerykańskich, na które przy-

T

R

52

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


PORTRET jeżdżają tysiące naukowców, dziesiątki firm. Tam można zobaczyć pewne rozwiązania techniczne, które za rok, za dwa lata opanują cały świat. Ale w którą stronę nauka podąży, przewidzieć się nie da. Znana z fizyki zasada nieoznaczoności Heisenberga mówi, że nawet, gdy się dobrze wskaże położenie, nie wiadomo, jaki będzie pęd obiektu. Podobnie jest z przewidywaniem przyszłości: im bardziej szczegółowo chcemy opisać odległy czas, tym bardziej możemy się mylić. Odkrycie nowych metod obserwacji w biologii molekularnej musiało przypominać założenie okularów przez niedowidzącego? Chociaż te okulary to zdaje się bardzo skomplikowana aparatura. rzełomem było stworzenie tzw. mikroskopu konfokalnego, który wykorzystuje pewne właściwości światła i z ogromną rozdzielczością pozwala zajrzeć do wnętrza komórki. Mamy tę możliwość od początku lat 90. XX wieku. W tym też okresie pierwszy mikroskop konfokalny trafił do Instytutu Nenckiego. Pamiętam, z jaką ciekawością go oglądaliśmy. Oczywiście, mikroskopy elektronowe powstawały wcześniej, w latach 40.–50. Jednak z pomocą tamtych obserwowaliśmy tkankę martwą. Pod mikroskopem konfokalnym możemy zobaczyć żywy obiekt. Niebywały rozwój badań nastąpił, kiedy do części optycznej mikroskopu konfokalnego zaczęto dodawać część elektroniczną oraz lasery. To sprawiło, że teraz mówimy o mikroskopii wysokorozdzielczej, dzięki której jeszcze bardziej szczegółowo można zobaczyć pewne obiekty komórkowe. I nie tylko. To niebywale silna technika, jeśli chodzi o pokazywanie różnych dynamicznych zjawisk w komórce. Jeśli np. kwasowość w różnych jej częściach jest inna, czy stężenie jonów wapniowych w komórce się zmienia, to ten dynamiczny proces także zobaczymy. Możemy obserwować już nie tylko struktury komórki, ale i procesy dynamiczne! Zdjęcia wykonane przez skomplikowaną aparaturę to fascynujące obrazy. Elementy komórki fluoryzują na nich różnymi barwami. Zawierają one oczywiście informację naukową, ale moim zdaniem jest w nich estetyka zjawisk biologicznych. Naukowiec nie musi się tym ekscytować, ale mając w sobie pewną wrażliwość, dostrzega niezwykłość obrazów. To wrażenia podobne do tych, jakie miewamy oglądając zdjęcia z Teleskopu Hubble’a, które niosą ze sobą jakąś tajemnicę o zjawiskach w kosmosie. Biolodzy obserwują to samo w mikrokosmosie komórki. I to był powód, dla którego w 2017 roku zaczęliśmy realizować wspólne projekty z artystami Uniwersytetu Rzeszowskiego. Prof. Stefan Chwin w swoim wykładzie „Czy piękno jest po stronie dobra i wolności?”, inspirowanym wierszem „Potęga smaku” Herberta, stwierdził, że piękne mogą być także rzeczy, które są dla nas zabójcze. Czy zgodzi się Pan, że wirus także może być piękny i jak się Panu podoba COVID-19?

P

Akurat jesteśmy na takim etapie epidemii, że ta część jego istnienia wydaje się najmniej istotna. Symetria jego budowy, chociaż niesie pewne wrażenia estetyczne, jest przykryta tyloma warstwami dramatów gospodarczych, medycznych i innych, że to nie jest odpowiedni moment, by się jego urodą zachwycać. Wirusy są na pewno intrygujące. Kiedy spojrzeć na ich strukturę, mają pewne elementy symetrii. Nie są bezpostaciowymi grudkami. To bardzo wyrafinowane i okrutne narzędzia, które są zoptymalizowane przez ewolucję, aby realizować pewien plan. Plan molekularny, który dla nas jest bez sensu. Przecież wielu naukowców ma wątpliwości, czy wirus jest w ogóle żywym elementem. Chociaż martwy także nie jest, bo jak wspomniałem, realizuje pewien plan infekując komórkę, namnażając się. Jest w tym pewna logika. Kiedy spojrzeć na struktury komórki, które wiążą się z wirusem, to widać, że one nie są przypadkowe. To nie jest amorficzna, przypadkowa struktura, lecz bardzo ściśle określona konstrukcja. A w biologii struktura jest mocno powiązana z funkcją.

Instytut Nenckiego nie bada wprawdzie wirusów, ale jego patron Marceli Nencki – polski lekarz i chemik – zajmował się także chorobami zakaźnymi. Pod koniec XIX wieku w Rosji pomagał zwalczać m.in. cholerę. W Petersburgu prowadził szkolenie lekarzy z całej Rosji w zwalczaniu zarazy. arceli Nencki był polskim Leonardo da Vinci. Biorąc pod uwagę, w jakich żył czasach i jakimi narzędziami dysponował, jego osiągnięcia i odkrycia są niebywałe. Obecnie w Instytucie Biologii Doświadczalnej nie zajmujemy się badaniami mikrobiologicznymi, ale zaangażowaliśmy się w zwalczanie epidemii COVID-19, pracując nad takimi testami, które pozwolą wykryć wirusa szybciej i w większej skali. Robimy to wspólnie z kilkoma innymi instytutami Polskiej Akademii Nauk – Instytutem Chemii Bioorganicznej z Poznania. Okazało się, że instytuty PAN to „siły specjalne”, w których pracuje bardzo wiele dobrze wyedukowanych osób, zdolnych w sytuacjach awaryjnych rzeczywiście pomóc. Pan od lat zajmuje się mitochondriami wewnątrz komórek. Porównał je Pan kiedyś do elektrowni… Zajmujemy się w Instytucie bioenergetyką od wielu lat. To dziedzina, która próbuje zrozumieć, jak w komórce wytwarzana jest energia, która napędza wszystko, co się dzieje w komórce i jednocześnie sprawia, że się poruszamy, że bije nam

M

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

53


PORTRET serce, funkcjonuje mózg. Odpowiadają za to właśnie te „elektrownie” – mitochondria. Mówiąc obrazowo, kiedy w gniazdku zabraknie prądu, urządzenie przestaje działać. To samo dzieje się w komórce. Jest wiele procesów patologicznych, gdzie złe funkcjonowanie mitochondriów doprowadza do katastrofy. Klasycznym przykładem jest niedotlenienie mięśnia sercowego spowodowane tym, że z powodu braku tlenu mitochondria przestają funkcjonować i nie wytwarzają energii. Badam mitochondria dzięki osobie prof. Lecha Wojtczaka. To on w latach 60. przeniósł z Johns Hopkins University w Baltimore do Polski wiedzę, jak badać procesy bioenergetyczne w komórce. Mitochondria są bardzo skomplikowane. Zachodzi w nich mnóstwo procesów biochemicznych. My badamy grupę białek, które sprawiają, że jony potasowe mogą przenikać przez błony mitochondrialne. Dlaczego to jest ważne? Ponieważ wiąże się m.in. z zapobieganiem zawałom serca. W końcu lat 90. na uniwersytecie w Baltimore powstały opracowania naukowe, w których powiązano ruch potasu przez błony mitochondrialne ze zjawiskiem cytoprotekcji. Cytoprotekcja to osłona komórek przed uszkodzeniem. Okazało się, że te białka, które przepuszczają jony potasu, mają wpływ na osłonę mięśnia sercowego przed uszkodzeniem. Ale ma to także związek z mózgiem i innymi tkankami. Na przykład trzy lata temu zakończyliśmy projekt badawczy dotyczący komórek skóry. Finansowało go Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, a naszym partnerem była firma kosmetyczna Dr Irena Eris. Wykorzystaliśmy wiedzę o mitochondriach i jonach potasu do opracowania formuły dermokosmetyków. To produkt, który trafił na rynek. Było to dla nas interesujące doświadczenie. Zwyczajowo zajmujemy się badaniami podstawowymi. Nie pracujemy nad czymś, co od razu można zmienić w produkt rynkowy. Staramy się zrozumieć podstawowe procesy funkcjonujące w komórkach. Na takiej wypracowanej wiedzy inni tworzą rozwiązania wykorzystywane m.in. w medycynie. Stworzenie lekarstwa to wiele lat pracy, wielomilionowe nakłady, o które dosyć ciężko w Polsce. W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że w Polsce nakłady PKB na badania i rozwój są na poziomie zaledwie 0,7 proc. i to jest prapoczątek kłopotów z transferem technologii i komercjalizacją badań. Dla porównania Izrael przeznacza na ten cel ponad 4 proc. PKB.

Od 30 lat nauka nie była bardzo ważnym obszarem dla żadnego rządu. Niestety, są to inwestycje długoterminowe. Nie na cztery lata, od wyborów do wyborów. Prawdopodobnie politycy, kładąc na stole priorytety i myśląc, gdzie inwestować, pomijają naukę, bo dobroczynne skutki mogą być dopiero za 8, a może 12 lat. Pracowałem kiedyś w „niebie dla naukowców” – amerykańskim Johns Hopkins University w Baltimore. Będąc tam, miałem wrażenie, że ograniczyć mnie może jedynie wyobraźnia. Kiedyś na konferencji poświęconej problemom nauki w Stanach Zjednoczonych, usłyszałem, że świat współczesny oczekuje szybkich wyników od nauki. Z tego powodu badania podstawowe są traktowane przez decydentów jako trzeciorzędne. Analityk amerykański powiedział jednocześnie do słuchaczy: „Jeżeli dzisiaj nie będziemy finansować w Stanach Zjednoczonych nauk podstawowych, to za lat 30-40 odbije się to na naszej gospodarce”. Trzeba mieć niezwykłą determinację, aby myśleć w tak długiej perspektywie czasowej. Ale jeśli cofniemy się do historii wynalazków – odkrycia tranzystora, rezonansu magnetycznego – dowiemy się, że wymyślono je w oparciu o zjawiska, które naukowcy opisali właśnie 30-40 lat wcześniej. Tak też powstał telefon, Internet. Dzięki inwestycjom poczynionym dziesiątki lat temu w Instytucie Nenckiego nie narzekamy na brak grantów, aparatury, mamy wyjątkowy komfort pracy. Jednak, generalizując, zawód naukowca w obszarze badań podstawowych przypomina w Polsce działalność artysty malarza, który mozolnie zdobywa pędzle, farby i płótna, a kiedy to już wszystko zbierze – braknie mu sił i czasu na proces twórczy. A na koniec ktoś zapyta, czy to, co stworzył jest tak naprawdę komuś potrzebne. A dla Pana jest oczywiste, że dzieła sztuki są potrzebne. I w przenośni, i dosłownie. Bo inaczej, skąd wziąłby się pomysł spotkań biologów molekularnych z artystami na sympozjum naukowo-artystycznym Art & Science – wspólnym przedsięwzięciu Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Neneckiego PAN, Fundacji Nenckiego Wspierania Nauk Biologicznych w Warszawie, Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu oraz Wydziału Sztuki i Instytutu Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego? rzeba mieć pewną miłość do sztuki. Wracając znów do dzieciństwa i do Przeworska… Moja mama marzyła, by po wojnie studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Ale założyła rodzinę i nie miała już na to czasu. Wciąż jednak żyła sztuką. Malowała obrazy, zabierała mnie i rodzeństwo na wystawy do galerii. Mój brat działał w amatorskim ruchu filmowym, moja siostra maluje, brat cioteczny jest dyrektorem teatru. Ten przeworski gen artystyczny w nas trwa. Teraz ja wyciągam moje dorosłe dzieci do galerii, a przekonanie, że sztuka jest czymś wspaniałym i ważnym,

T 54

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


PORTRET doprowadziło do pomysłu, by zainicjować sympozja „Art & Science”. Musiałem jeszcze znaleźć partnera do tego projektu. Najważniejsze było spotkanie w Przeworsku z profesorem Markiem Olszyńskim z Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od razu zrozumiał tę niezwykłość – zetknijmy naukowców z najlepszego instytutu w naukach biologicznych w Polsce z artystami, którzy poszukują nowych inspiracji. I pomysł wprowadziliśmy w życie. Pierwsze sympozjum pt. „Obrazowanie biologiczne: inspiracje niewidzialnym światem?” odbyło się w 2017 roku. Tematem drugiego była „Sztuka bioróżnorodności”, a trzeciego „Siła struktur biologicznych”. Szukamy haseł „pojemnych”, które artystów zainspirują i nie ograniczą. Warto wspomnieć, że dzięki tym projektom przy Instytucie powstała kolekcja sztuki współczesnej – Nencki Art Collection. Fundacja Nenckiego, kierowana przez prof. Hannę Fabczak, dba, aby kolekcja, dzięki hojności artystów, rosła w siłę! Teraz rozmawiamy o czwartym sympozjum Art & Science. Temat, o którym myślimy, to „Sztuka powstania życia”. W tym roku z powodu epidemii projekt zrealizujemy w Internecie. On-line wygłoszone zostaną referaty, m.in. przez prof. Andrzeja Legockiego oraz prof. Krzysztofa Dołowego, po zakończeniu zarazy odbędą się wystawy. Na pewno wydamy katalog, w którym pokazane zostaną prace zrealizowane w trakcie projektu. O czym Pan opowie? Mój wykład będzie dotyczył błon biologicznych, które prawdopodobnie były jednymi z pierwszych struktur biologicznych na początku formowania się życia na Ziemi. Błona biologiczna komórki oddziela wnętrze komórki od tego, co jest na zewnątrz, tworząc unikalne mikrośrodowisko dla reakcji biochemicznych. Kto tu kogo inspiruje? Biolodzy artystów czy artyści biologów? nspirujemy się nawzajem. My, naukowcy, staramy się mówić językiem nieco komiksowym, pokazując zdjęcia uzyskane dzięki mikroskopom. Artyści zadają nam pytania, jakie na konferencjach naukowych nigdy nie padają. To, co nas łączy, to pewna ciekawość świata i wyobraźnia. Bez fantazji nie ma kreatywności. Także w świecie naukowca. Ponad 100 lat temu, w 1900 roku, na IX Zjeździe Polskich Lekarzy i Przyrodników w Krakowie, Marceli Nencki, przedstawiając perspektywy rozwoju biochemii, mówił o tym, jak badanie enzymów przybliży ludzi do poznania istoty życia. Jak blisko poznania tej tajemnicy jest dziś biologia, biochemia? To trochę tak jak z samochodem, którym jeździmy. Wiemy mniej więcej, jak jest zbudowany. Ale jak on dokładnie powstał, kto i w jaki sposób go złożył, to coś, co wymyka się naszej wyobraźni. Tak też jest z życiem. Bardzo dużo wiemy. Rozumiemy złożoność molekularną, dzięki postępowi nauki i technologii w ostatnich kilkudziesięciu latach. Jednak cały czas nie znamy odpowiedzi na to podstawowe pytanie: „A jak do tego doszło, że powstało życie, które dzisiaj opisujemy?” Więcej w naszych odpowiedziach spekulacji niż twardej informacji. Niedawno wysłuchałem wykładu byłego pracownika NASA, dr Pete Wordena, uznanego naukowca, na temat powstania życia. Nadal mówił o różnych możliwych wersjach. Łącznie z tym, że można sobie wyobrazić, iż życie na ziemi zostało „posiane”, „zasadzone”. Okazuje się, że XIX-wiecznej teorii panspermii nadal nie da się wykluczyć. Narzędzia do opisu molekularnego mamy już naprawdę niezłe, ale jak powstały złożone układy biologiczne wciąż pozostaje wielką tajemnicą. Końca badań naukowych nie widać! To „książka”, która nie ma ostatniego rozdziału. Odkrywając pewne rzeczy, wciąż dodajemy kolejne pytania. I to jest wielki urok zawodu naukowca. 

I

Adam Szewczyk, polski naukowiec, profesor nauk biologicznych, pracownik naukowy i wieloletni dyrektor Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie, a od 2019 roku przewodniczący Rady Naukowej tego Instytutu oraz członek Rady Naukowej Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN. Wiceprezes Polskiego Towarzystwa Biochemicznego. W Instytucie Nenckiego kieruje Pracownią Wewnątrzkomórkowych Kanałów Jonowych. Aktualnie prowadzone badania dotyczą funkcji, właściwości biofizycznych i farmakologii mitochondrialnych kanałów potasowych. Pomysłodawca konferencji Art & Science, współorganizowanej od 2017 roku z Uniwersytetem Rzeszowskim. VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

55


Grażyna Gawrońska-Kasse i Philippe Methiaz.

Po Paryżu nasz azyl znaleźliśmy

w Przemyślu Z Grażyną Gawrońską-Kasse, malarką i konserwatorką dzieł sztuki, oraz Philippem Methiazem, antykwariuszem, wiceprezesem Narodowego Stowarzyszenia Handlu Antykami oraz Galerii Sztuki Współczesnej i Najnowszej z siedzibą w Paryżu, rozmawia Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl

56 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


STYL życia Antoni Adamski: Dlaczego z Paryża coraz częściej przyjeżdżacie do Przemyśla? Grażyna Gawrońska-Kasse: Mimo 40 lat pobytu w Paryżu, z Przemyślem związana jestem od dzieciństwa. Corocznie przyjeżdżałam tu na wakacje do dziadka – znanego malarza Mariana Strońskiego. Wracałam także po jego śmierci. Do roku 2000 malowałam w jego pracowni, używając jego farb. Czułam jego obecność, a nawet pomoc w momentach, gdy powstawały moje obrazy. Nie bała się Pani? G.G.K.: Dziadek powtarzał zawsze: „Nie bój się duchów, bój się ludzi”. Tak pozostało. Obawiam się tylko toksycznych osób – takich, które starają się mną zawładnąć i podporządkować mnie sobie. W Przemyślu czas płynie wolniej. Wychodzę na ulicę, robię zakupy w małych sklepikach. Rozmawiam z ludźmi, mam czas, by wiele rzeczy przemyśleć, w spokoju oglądać fasady kościołów i secesyjnych kamienic, których detale dekoracyjne są małymi arcydziełami. Można powiedzieć, iż razem z Philippem ukrywamy się tutaj przed światem. Konkretnie przed czym? Philippe Methiaz: Oboje mamy wrażenie, że świat zbyt szybko biegnie do przodu. W Przemyślu nie odczuwamy tego pędu. Żyjemy w zgodzie ze sobą i z otaczającą nas rzeczywistością. Paryż, tak jak wszystkie metropolie świata współczesnego, zmienia się. Przemiany te obserwuję na co dzień, bo dotyczą one wszystkich sfer życia. Od stale zakorkowanych ulic, poprzez ciągłe strajki, które wyłączają z życia najważniejsze służby publiczne. Ciągle strajkują służby publiczne: metro, kolej, służba zdrowia, nauczyciele czy studenci. Aż po potężne manifestacje społeczne, które przeradzają się w regularne bitwy z policją i żandarmerią. Różnice w dochodach stają się coraz większe. Bogaci coraz bardziej się bogacą, podczas gdy minimum socjalne wynosi siedemset euro miesięcznie. Płaca minimalna to 1180 euro, zaś przeciętne wynagrodzenie osiąga 2250 euro (wszystkie dochody netto). Razem z Grażyną szukamy spokojniejszego miejsca. Właśnie w Przemyślu je odnaleźliśmy. G.G.K: Ponieważ mieszkamy na północy Paryża, jakość życia jest tam znacznie gorsza niż gdzie indziej. Bez porównania niższa niż w czasach, kiedy przyjechałam do Francji. Paryż stał się zbyt wielki i niebywale trudny do życia. Codzienne stresy, napięcie, w którym żyję, nie pozwalają mi skupić się na malarstwie. Pobyt w Przemyślu pozwala mi nie tylko na symboliczny powrót do dzieciństwa, lecz także na spojrzenie z odwagą w przyszłość. Odzyskuję tu całą niezbędną do pracy twórczej energię. Tę jakość pogarszają zapewne miliony przyjezdnych...

P.M.: Od wieków Francja nazywana jest „la terre d’asile”ziemią, na której chronią się azylanci. Rzadko spotka pan u nas rodzinę złożoną wyłącznie z rodowitych Francuzów. Mój dziadek ze strony ojca był Szwajcarem ożenionym z Belgijką, a dziadkowie ze strony matki – Grekiem i Francuzką. Mam nawet polskie korzenie, o czym świadczy relacja z 1804 r. o pewnym żołnierzu napoleońskim. Podobnie jest w innych francuskich rodzinach. Tych ludzi łączą jednak wspólne korzenie kultury judeochrześcijańskiej. Przybysze z innych kontynentów to napływ obcych, którzy czasami nie potrafią zasymilować się w naszym kraju. Wróćmy jednak do Przemyśla jako miejsca ucieczki. P.M.: Wychowałem się w górskim miasteczku w górzystym departamencie Haute Savoie. Później zamieszkaliśmy w Paryżu – na Montmartrze, u stóp bazyliki Sacre Coeur, gdzie zostałem ochrzczony. Było to do roku 1900 małe miasteczko, w którym wszyscy się znali, uprawiali rzemiosło i handel. Na wzgórzach hodowali nawet krzewy winorośli, z której wytwarzali niezłej jakości wino. Później zostało ono włączone w obręb Wielkiego Paryża. Ja jeszcze pamiętam nastrój Montmartru jako miasteczka. Dziś nastrój ten odnajduję w wielu miejscowościach Podkarpacia. W 1967 r. przenieśliśmy się w rejon Dzielnicy Łacińskiej. Z okien mieszkania oglądałem barykady na ulicach i studencką rewolucję marca 1968 r. Po niej zmiany przyspieszyły: powoli pojawiała się masowa turystyka, uliczne sklepy zostały stopniowo zastąpione przez hipermarkety na obrzeżach miast, w każdej dziedzinie życia postępuje globalizacja. Nie widzi pan postępu w jednym z najbogatszych społeczeństw Europy? P.M.: Postęp przynosi niezwykłe ułatwienia i podnosi poziom życia, przyspiesza komunikację międzyludzką. Istnieje także jego ciemna, egoistyczna strona: zarobić więcej, mieć wszystko dla siebie, za wszelką cenę pokonać rywala. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

57


STYL życia G.G.K.: Ostatnio często poruszam się po Paryżu autobusami. Metro jest niebezpieczne. Jeżdżenie samochodem stało się niemożliwe, bo miasto od dziesięcioleci jest zakorkowane. Siedząc w autobusie, w niewielkim tempie pokonuję znaczne odległości. Zachowanie pasażerów wskazuje na powszechną manię. Młodzi i starzy, dzieci i dorośli trzymają nosy nad ekranem komórki. Ludzie zamilkli, przestali komunikować się ze sobą. A jeżeli mówią, to ograniczają się do krótkich komunikatów: gdzie trzeba pójść, co kupić, co załatwić. Zastanawiam się, czym dzielą się z bliźnimi, wysyłając taką masę SMS-ów. Stu przyjaciół na Facebooku to przecież żadni przyjaciele. W latach trzydziestych Witkacy opisywał, jakie będzie społeczeństwo przyszłości: zanikną uczucia metafizyczne, pojawi się automatyzacja ludzi i życia. Dlaczego zrezygnowała pani z prowadzenia antykwariatu? G.G.K: Dlatego, że z kolegami z branży nie sposób dziś mówić o sztuce, o wartościach. Chwalą się tym, za ile coś kupili i sprzedali. Klną, gdy „zrobią dziurę”, czyli nie poznali się na rzeczywistej wartości przedmiotu. Pojawia się zazdrość, gdy ktoś osiągnął wyjątkowo korzystną cenę. Handel obrazami i przedmiotami antykwarycznymi zaczął przypominać handel bydłem. Mocno powiedziane. G.G.K.: Ale to prawda. Co gorsza, antykwariusze ograniczają się do Internetu. Interesują ich tylko ci artyści, których obecność odnotowano – wraz z ceną sprzedaży – na aukcji. Inni – ze szkodą dla sztuki – dla nich nie istnieją. Taką znaczącą nieobecnością jest nazwisko Pierre Jouffroy, malarza nadwornego naszego ostatniego króla. Do grona zapomnianych należy także Jadwiga Matawowska (1874–1963). Zapomniana tylko dlatego, iż nie została odnotowana w Internecie. Nasz dobry znajomy, Krzysztof Zagrodzki, jest ekspertem starej daty, specjalistą od malarstwa. Posiada bogatą bibliotekę oraz własne archiwum, które są nieocenionym źródłem wiedzy – także w naszej pracy. Korzystanie z Internetu nie wystarcza, bo historia sztuki to prawdziwa, rzetelna wiedza. Internet może ją tylko spłycić. Zanika wielowiekowa kultura książki. Co pani rekompensuje te rozczarowania? G.G.K.: Zajmuję się konserwacją antyków, przede wszystkim malarstwa, która uczy cierpliwości, daje wgląd w warsztat, a nawet w duszę artysty. (Nawiasem mówiąc konserwacji uczyli mnie w Paryżu Andrzej Kucharek i Andrzej Mielniczek, z których ten drugi pochodził z Przemyśla.) Moment usuwania przemalówek przypomina grę z losem. Pod grubymi warstwami farby i zmatowiałym werniksem, natrafiam niekiedy na dzieło wysokiej klasy. Tak w czasie prac wyłonił się portret pędzla Pierre’a Jouffroy, portrecisty „Familii” Poniatowskich. Kupił go później Michel Poniatowski (1922–2002), potomek ostatniego króla Polski, zakorzeniony w swej drugiej ojczyźnie: minister i eurodeputowany francuski. Czy uważa pani, że niektóre stare obrazy bywają bez duszy?

G.G.K.: Tak. Pewien mój zleceniodawca kolekcjonował obrazy o treści erotycznej. Polecił mi odnowienie dwunastu panneaux – dekoracyjnych płaszczyzn ściennych zdobiących niegdyś salon burzonego wówczas dawnego domu publicznego przy pl. Pigalle. Miały one charakter niedwuznacznie pornograficzny. Jeszcze gorsze było to, iż ten pan zbierał także obrazy przedstawiające egzekucje. Jeden z nich przedstawiał więźnia z Cayenne przed zgilotynowaniem. Po konserwacji to płótno pięć razy spadało ze ściany. W jego powierzchni powstały dziury. W końcu musiałam obraz zdublować, czyli na wosku pszczelim podkleić drugą warstwę płótna. Nie wiem, co działo się później, gdyż jego właściciel nie pojawił się już u mnie. Pan jest antykwariuszem? P.M.: Tak, mój zawód polega na przygotowywaniu transakcji między antykwariuszami paryskimi oraz tymi z terenu całej Francji z kontrahentami belgijskimi, a także – od czasu do czasu – hiszpańskimi, szwajcarskimi czy włoskimi. Coraz częściej współpracuję z Amerykanami, którzy poszukują dzieł sztuki współczesnej (wyposażenia domów) z lat 1950–1960. U nas nikt by na nie nawet nie spojrzał… P.M.: Taka komoda z ok. 1960 r. kosztuje w Stanach Zjednoczonych tyle, co we Francji meble w stylu Ludwików. Liczy się oryginalny projekt, design z nieodległej epoki. Takie wyposażenie domów jest teraz modne.

58

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


STYL życia

Dla pani Przemyśl to powrót do dzieciństwa i do malarstwa? G.G.K.: Do dzieciństwa tak. Malować zaczęłam znacznie wcześniej, w czasie czterdziestoletniego pobytu w Paryżu. Jak już wspominałam, postać dziadka – Mariana Strońskiego, jest do dziś obecna w naszym domu. Także w moich obrazach, choć są one tak różne od jego sztuki. Dziadek lubił ludzi, którzy gromadzili się wokół niego tak, jakby był Ludwikiem XIV – Królem Słońce w Wersalu. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo przyciągał ich do siebie. Był przyjazny, otwarty, pełen poczucia humoru. Miał dar opowiadania, sypał anegdotkami. Na przykład ta o myszkach słynnej malarki Olgi Boznańskiej, którą znał osobiście. W swojej paryskiej pracowni o określonej godzinie cichutko gwizdała. Na ten sygnał zewsząd pojawiały się myszki, którym dawała jedzenie. Mój dziadek miał coś, co w języku francuskim określa się słowem „esprit”, a które w dużym słowniku tego języka ma kilkadziesiąt znaczeń. Ludzie lgnęli do niego; przyciągało ich jego wewnętrzne bogactwo i walory towarzyskie. A wtedy szybko okazywało się, iż nie ma czasu na malowanie. Zamykał się w pracowni, nie dopuszczając do siebie nikogo. Jako dziecko starałam się tę jego izolację przełamać, wymyślając dziesiątki pretekstów, pod którymi mogłam się dostać do pracowni – miejsca, które było jego i moim zaczarowanym światem. Wiele lat później, w Paryżu, w czasie moich pierwszych prób malarskich odkrywałam, jak wiele mi zostawił: jako człowiek i jako artysta. Dziś wiem, że moje obrazy byłyby nie do pomyślenia bez Przemyśla. Tego miasta, które podupada... G.G.K.: Miałam z tym duży problem dziesięć lat temu, gdy Philippe przyjechał do Przemyśla po raz pierwszy. Bałam się, że ucieknie po obejrzeniu tych szarych i obdrapanych fasad kamienic, ciemnych, zawilgoconych podwórek, wykoślawionych bruków. Tymczasem on był zauroczony. „Przyjechałem do miasta takiego, jakby z mojego dzieciństwa” – powiedział. P.M.: Przemyśl wcale nie jest biedny. To prawda, że rozwija się wolniej, ale te zmiany są widoczne. Trzeba być cierpliwym... G.G.K: Kiedy to zadeklarował, uwierzyłam, że w naszym życiu będzie dobrze. W ten sposób oboje odnaleźliśmy się w tym bliskim mi mieście, położonym gdzieś na kresach Unii Europejskiej. Powiem więcej: mam wrażenie, że ukrywamy się tu oboje przed tym, co Francji – a zapewne i Polsce – niesie cywilizacja nowego stulecia. Inteligencja to umiejętność dobrego przystosowania się do nowych warunków… G.G.K.: Nie, bo umiejętność adaptacji do nowych warunków oznaczałaby prostactwo. My nie mogliśmy w Paryżu zaadaptować się do tak szybko zmieniającego się życia. Tutaj odnaleźliśmy jego sens i sens sztuki, podczas gdy tam mówi się tylko o pieniądzach. Czujemy się jak dziwacy, niekiedy nawet jak ukrywający się przestępcy. Mamy w Paryżu przyjaciół – wprawdzie w naszym wieku, ale określanych jako „ludzie starej daty”. Alicja i Adam Orawscy są miłośnikami sztuki, kolekcjonerami. Rozmawiając z nimi, zastanawiamy się, gdzie podziały się dawne wartości? Pewnego dnia, gdy oglądaliśmy zgromadzone w ich mieszkaniu zbiory, Alicja spytała mnie: „Czy nie masz wrażenia, iż nasze życie jest tylko krótkim epizodem w dziejach tych obrazów? Przemijamy. To, co pozostaje, to sztuka”. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

59


BĄDŹMY szczerzy

Odpowiedź Kardynała Wojtyły

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Za nami setna rocznica przyjścia na świat Karola Wojtyły, czyli świętego Jana Pawła II, wielkiego papieża. Mieliśmy ją świętować zupełnie inaczej, niż się to stało za sprawą zarazy, która zatrzymała tak bardzo zagoniony świat. Mając świadomość, że maleńki Karolek urodził się w chwili, gdy bolszewicy nieuchronnie zbliżali się do Warszawy, można powiedzieć, że Duch Święty tak pokierował sprawami, by ocalić dla świata przyszłego wielkiego papieża. Polska armia obroniła Warszawę, ocaliła Polskę i Europę. Totalitaryzmy – niemiecki nazistowski i sowiecki – i tak dopadły Stary Kontynent. Niemiecki nazizm padł w 1945, ale sowiecki komunizm trzymał za gardło połowę Europy do końca lat 80. ubiegłego wieku. Początkiem jego końca stał się wybór kardynała Karola Wojtyły na papieża w październiku 1978 r. Trzeba przyznać, że Opatrzność zadbała o sojuszników w postaci Ronalda Reagana i Margaret Tchatcher. Nie jest tajemnicą, że byli oni w stałym kontakcie z naszym papieżem. A Stalin się naśmiewał, że papież nie ma żadnej dywizji... W kilka miesięcy po objęciu Stolicy Piotrowej Jan Paweł II na ówczesnym placu Zwycięstwa w Warszawie zwrócił się do Ducha Świętego o odnowienie „oblicza

tej ziemi”, a już w sierpniu 1980 r. powstał wielki ruch Solidarności. Mogę sobie wyobrazić, jak szczęśliwy był nasz papież z tego powodu. Solidarność wspierał od samego początku. Trudno zliczyć ciepłe słowa Ojca Świętego pod adresem Solidarności. Mnie najbardziej utkwiła w pamięci taka ewangeliczna definicja solidarności ze słynnej homilii na gdańskiej Zaspie w 1987: „...jeden drugiego brzemiona noście”. W odpowiedzi łopotał las transparentów ze słowem „Solidarność” pisanym tzw. gdańską cyrylicą. Tego się zapomnieć nie da. Nasz papież mówił tak, że miało się wrażenie bezpośredniego obcowania z nim. On mówił jakby do każdego z nas z osobna. Wiem, co mówię, bo jego wyjątkowego szacunku dla drugiego człowieka dane mi było doświadczyć niejako na własnej skórze. Otóż w połowie lat 70. byłem prezesem Koła Filozoficznego Studentów KUL. Najpoważniejszym wydarzeniem organizowanym corocznie przez Koło był Tydzień Filozoficzny z udziałem najwybitniejszych filozofów. Dość powiedzieć, że Tydzień Filozoficzny zaszczycali swoim udziałem takie postacie, jak prof. Roman Ingarden czy prof. Władysław Tatarkiewicz. Temat tego Tygodnia brzmiał: „Etyka i doświadczenie”. Nie wyobrażaliśmy więc sobie, aby zabrakło ks. prof. Karola Kard. Wojtyły. Kardynał już wtedy rzadko bywał w Lublinie. Jego seminarzyści na zajęcia jechali raczej do niego do Krakowa. Tak więc list do Kardynała pisałem z duszą na ramieniu, modląc się, żeby znalazł czas. Napisałem m.in., że datę tygodnia dostosujemy do możliwości Jego Eminencji. Odpowiedź przyszła nadspodziewanie szybko. Kardynał, dziękując za zaproszenie, zapewnił, że nie potrafiłby nam odmówić, a co do terminu imprezy, to żebyśmy się nie martwili – on się dostosuje. Poprosił tylko, żeby w miarę szybko powiadomić go, kiedy się odbędzie, aby mógł w miarę bezkolizyjnie dopasować do Tygodnia Filozoficznego swój kalendarz. No a teraz o tym, co nas ogromnie zaskoczyło, wręcz urzekło – list był napisany własnoręcznie. Wyobrażacie sobie Państwo? Kardynał Wojtyła nie podyktował listu siostrze sekretarce, tylko napisał własnoręcznie! Mój kolega dodał jeszcze: – Stary, popatrz, on sam zaadresował kopertę... Czy można się dziwić, że ktoś taki zostaje świętym? Poza Radiem Maryja, Telewizją Trwam i częściowo TVP, brakowało mi w mediach pogłębionej refleksji nad przebogatym spadkiem po naszym świętym papieżu. Na przykład wyjątkowym „taktem” wykazała się pani Monika Olejnik zapraszając, akurat w 100. rocznicę urodzin Świętego, pana red. Sekielskiego, eksperta od problemu pedofilii w Kościele. Pecha miał red. Mazurek goszczący w studiu RMF-FM szefa Platformy Obywatelskiej Borysa Budkę, który na pytanie, czy któraś z homilii św. Jana Pawła II w sposób szczególny zapadła mu w pamięć, odpowiedział: – Tak, dobrze pamiętam kazanie o kremówkach... Współczułem Mazurkowi rzecz jasna, choć Budki też trochę żal... 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

60

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020



POLSKA po angielsku

Minimalizm, czyli wysiadka z „pociągu szczęścia”

MAGDA LOUIS

Nie trzeba sięgać do Wikipedii, żeby się dowiedzieć, co oznacza termin minimalizm. Jako kierunek w sztuce, muzyce, architekturze, jako filozofia życia, w skrócie – posiadanie mniej. Posiadanie jedynie tego, co niezbędne do życia. Przez tysiące lat panował na świecie minimalizm. Gdzie tylko rządzący królestwem mieli nadmiar, ich poddani natomiast żyli za stawkę minimum, czekając na spełnienie proroctwa, że dopiero po śmierci Bóg im dołoży, a tamtym odbierze. Świat nie próżnował, ciągle się rozwijał i unowocześniał. Czasy prosperity rozlewały się po kontynentach niczym zaraza, jednak nie wszędzie dotarły, nie wszędzie się przyjęły. Jedna część świata z epoki minimalizmu nigdy nie wyszła, a tym jedynym luksusem, który obywatele w tej części posiadają, jest krowa, smartphone i T-shirt Nike. Druga część świata – do której należymy my, Europejczycy – dostała zapewnienie od mediów i rządów, że bo-

gate życie im się po prostu należy. Wzięliśmy tę obietnicę na serio, zaczęliśmy żyć na kredyt, za szybko, na wyścigi, gromadząc coraz więcej, na zapas i na wyrost. Przystawialiśmy drabinę, żeby sięgnąć jeszcze wyżej, przy tym wybrzydzaliśmy i wyrzucaliśmy produkt po jednorazowym użytku. W tygodniach „zamknięcia” spowodowanego paniką wirusową – ach, jakżeśmy się wszyscy zmartwili, że to, co posiadamy na nic nam się przydaje – ze zgrozą przeglądałam swoje szafy, kufry i szuflady. Choć w chwili histerii nie przyniosłam do domu tira papieru toaletowego, tony cukru czy mąki, ani kilo drożdży, i tak wszystkiego miałam za dużo. Paczek makaronów, przypraw w 40 słoikach i 45 saszetkach, sosów o smakach słodkich, kwaśnych i spleśniałych, zjedzonych do połowy dżemów, majonezów, czy tam biopast z bakłażanów. W woreczku z sezamem zalęgły się larwy! W telewizji nie pracuję, nie występuję na Instagramie, do sanatorium w Krynicy czy na wczasy do Egiptu nie jeżdżę, nawet nie przesiaduję co sobotę na rzeszowskim Rynku, a nagromadziłam przez ostatnie lata tyle, jakbym była skrzyżowaniem dziennikarki TVN z żoną piłkarza. 21 par butów, 11 torebek, kilogramy kosmetyków – na cerę, na rzęsy, włosy, paznokcie, łokcie, pod pachy, pod brodę. Hektolitry płynów – do kąpania, smarowania, wdychania, polewania, namaczania, polerowania i błyszczenia. W szafie kurtki, kurteczki, spodenki, spodnie, bluzki z pięcioma długościami rękawów w 25 kolorach oraz niezliczone ilości podkoszulków (większość za ciasnych). OMG! Może właśnie nadszedł czas, aby wysiąść z tego „pociągu szczęścia”, który wozi nas od sklepu do sklepu, od wystawy do wystawy, a wszystkie stacje, na jakich się zatrzymuje, noszą taką samą nazwę – konsumpcja. Ci, którzy już wysiedli, żałują, że tak późno. Uświadomili sobie, że zmarnowali lata goniąc nie to, co im naprawdę daje szczęście. Inni zaczęli się zastanawiać, czy to, co widzą przez okno pędzącego „pociągu szczęścia”, naprawdę istnieje? Jeszcze inni zamówili kolejnego drinka i pytają maszynisty, czy nie mogliby jechać szybciej? Pozbycie się nadmiaru ubrań, butów, kosmetyków, bibelotów i doniczek nie uczyni z nas automatycznie minimalistów. Uwolnienie się od pasji posiadania nie polega jedynie na przewietrzeniu szaf i wyprzedaży garażowej, bo wtedy z minimalizmu robi się kolejny produkt – patrzcie i podziwiajcie, czego nie kupiłam! Patrzcie i podziwiajcie moje puste szafy i brak dywanu w salonie! Minimalizm, jeśli ma przynieść nam wolność, musi się zacząć od środka. 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Autokrytycyzm

KRZYSZTOF MARTENS

Krytycyzm w stosunku do samego siebie wiąże się ze świadomością własnej wiedzy i wiążących się z tym ograniczeń. Czasem trzeba uświadomić sobie, że nasze zdanie nie jest jedynym prawdziwym. Nie jest to łatwe w świecie, w którym autokrytycyzm jest podawany jako jedna z przyczyn niskiego poczucia własnej wartości. Donald Trump jest wręcz klinicznym przykładem braku autokrytycyzmu. Po okresie lekceważenia koronawirusa i serii koszmarnych decyzji wypowiedział się niezwykle skromnie: „Naprawdę rozumiem koronawirusa. Ludzie są zaskoczeni, że mam wiedzę. Każdy lekarz pyta mnie, skąd o tym tyle wiesz? Może mam naturalną zdolność. Może powinienem się tym zajmować, zamiast ubiegać się o fotel prezydenta.” Megaloman, za którego brak elementarnych kompetencji płacą życiem tysiące obywateli USA. Na drugim biegunie znajduje się Szwecja. Politycy odseparowali się od decyzji dotyczących walki z koronawirusem. Przekazali je w ręce ekspertów. Zajmuje się tym Agencja Zdrowia Publicznego. Zespół, na czele z głównym epidemiologiem kraju Tegnellem, przedstawił symulację, która przewidywała ograniczony wpływ wirusa na społeczeństwo. Zamiast zakazów i ograniczeń, wydano zalecenia. Koszt strategii jest duży – ponad 4 tysiące zgonów, ale sensowność jej będzie można oceniać a posteriori, czyli po zakończeniu pandemii. Ciekawe jest porównanie poczynań mężczyzn i kobiet u władzy.

Donald Trump, prezydent Brazylii – Jair Bolsonaro, Victor Orban, Vladimir Putin, Aleksander Łukaszenka i wielu innych, najpierw lekceważyli zagrożenie. Potem popełnili dużo błędów, podejmując decyzje motywowane polityką (lub głupotą), a nie względami merytorycznymi. Następnie zajęli się straszeniem społeczeństw i zrzucaniem winy na innych (Chiny). Brytyjski premier Boris Johnson upierał się podawać rękę ludziom na odbywanych spotkaniach i za chwilę jego test na wirusa okazał się pozytywny. Zero autokrytycyzmu – wiedział lepiej od lekarzy, którzy mu to odradzali. Kobiece cechy – łagodność, empatia, zrozumienie sytuacji najsłabszych, okazały się niezbędne do rządzenia w czasie pandemii. Niemcy – Angela Merkel, Nowa Zelandia – Jacinda Ardern, Islandia – Kartin Jacobsdottir, Norwegia – Erna Solberg, Finlandia – Sanna Marin odniosły sukces w walce z koronawirusem. Angela Merkel bardzo trafnie to wyjaśniła: „Światu potrzebny jest inny typ przywództwa. Empatyczny, skierowany do tych, którzy wymagają szczególnej opieki i oparty na otwartej komunikacji. To część otwartej demokracji: podejmujemy decyzje polityczne przejrzyście i wyjaśniamy je. Otwartość, komunikacja i empatia – umiejętność powiedzenia >>nie wiem<<, ale możecie mi zaufać. Damy razem radę – zrobimy to wspólnie”. Zaufanie przerażonych obywateli pozwala liderowi przeprowadzić ich przez ten trudny czas. Nie były do tego potrzebne absurdalnie wysokie mandaty i uganianie się policji za rowerzystami czy wędkarzami. Zamykanie lasów lub wymagania, aby mąż i żona szli po chodniku, zachowując „bezpieczny” dystans. Inni przywódcy zachowują się – dla odmiany – niezwykle. Lopez Obrador, prezydent Meksyku, oddaje się pod opiekę amuletów i odstrasza wirusa krzycząc: „Precz wraża siło – serce Jezusa mnie obroni”. Wenezuelski dyktator Nicolas Maduro wychwala przepis na miksturę, która ma chronić przed wirusem. To mieszanka trawy cytrynowej, imbiru, czarnego bzu, czarnego pieprzu, cytryny i miodu. Wiceprezydent Nikaragui Rosaria Murillo – prywatnie żona prezydenta, aby wesprzeć osoby dotknięte koronawirusem zorganizowała publiczne masowe wiece pod chwytliwym hasłem: „Miłość w czasach koronawirusa”, nawiązującym do powieści Marqueza „Miłość w czasach zarazy”. W Managui wzięło udział w takim wiecu kilkaset osób. Oczywiście, protesty lekarzy i wirusologów nie pomogły. Dzielna kobieta, niczego się nie boi. Jednak jej głupota zagraża obywatelom. My pogrążamy się w dyskusjach, czy nasz kraj był przygotowany do pandemii?! Jeżeli nie był, to dlaczego Tusk go nie przygotował?! Co po pandemii? Bardzo liczę na zmiany – przede wszystkim, musimy zacząć słuchać ekspertów. Szanować ich opinię i dostosowywać nasze działania do ich wskazówek. Czas różnych kataklizmów się dopiero zaczyna i smuci mnie fakt, że opinia wybitnych fachowców, klimatologów, wirusologów jest traktowana przez media podobnie jak wypowiedź arcybiskupa, który – wykazując kompletny brak autokrytycyzmu – mądrzy się w radiu na temat ekologii i ekologów. Takie zestawienie mnie irytuje. Eksperci uważają, że..., a arcybiskup ma inne zdanie. W celach edukacyjnych informuję suwerena, że te zdania nie są równoważne i dla naszego wspólnego dobra nie mogą być tak traktowane. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

64

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020



Wiosna przyszła Rzeszów i okolice

Gdy my zmagamy się z koronawirusem, przyroda nic sobie nie robi z zagrożenia pandemią i jak co roku budzi się do życia. Piękne zdjęcia okolic zamku Lubomirskich, alei pod Kasztanami oraz Letniego Pałacyku Lubomirskich, gdzie obecnie jest siedziba Okręgowej Izby Lekarskiej, wykonał Tadeusz Poźniak.

W

obiektywie uwiecznił też gminę Boguchwała z miejscowościami: Niechobrz, Zgłobień, Wola Zgłobieńska, Zabierzów, Mogielnica i Boguchwała, gdzie fotografie robione były tuż po wschodzie i przed zachodem słońca. Gmina, którą zamieszkuje prawie 21 tys. osób, w ponad 80 proc. pokryta jest polami uprawnymi – stąd tak liczne zdjęcia pięknie kwitnącego rzepaku. Siedzibą miejsko-wiejskiej gminy jest Boguchwała, której początki sięgają XIV wieku. Miasto położone na południe od Rzeszowa słynie z przedwojennych jeszcze Zakładów Porcelany Elektrotechnicznej „ZAPEL” S.A. oraz kompleksu pałacowo-ogrodowego, w którym przed laty mieszkali Szuszyccy.

Fotografie Tadeusz Poźniak

66

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


FOTOREPORTAÅ»

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

67



FOTOREPORTAÅ»


FOTOREPORTAÅ»



Podmiejska

Kolej Aglomeracyjna Szybciej i wygodniej w 2022 roku

P

odmiejska Kolej Aglomeracyjna Podmiejska Kolej – PKA, to projekt inwestycyjny, Ponad pół miliarda zł na PodAglomeracyjna który zakłada szereg działań, miejską Kolej Aglomeracyjw kilkunastu gminach mających rozwinąć transport kolejowy ną – inwestycję, dzięki której w aglomeracji rzeszowskiej. Do podpodróżowanie koleją pomiępisania listu intencyjnego w sprawie Projekt będzie realizowany w radzy Przeworskiem a Dębicą PKA doszło na początku 2016 roku, mach partnerstwa pomiędzy woi Strzyżowem a Kolbuszową natomiast w październiku 2019 r. PKP jewództwem podkarpackim, jedma być szybsze i wygodniejPolskie Linie Kolejowe S.A. podpinostkami samorządu terytorialnego sze. Powstanie zupełnie nowa sały z Marszałkiem Województwa (do współpracy włączyły się: Gmina linia prowadząca do lotniska Podkarpackiego umowę partnerstwa Miasto Rzeszów, Gmina Boguchwała, w Jasionce, nowe przystanw sprawie wspólnej realizacji projektu Gmina Czarna, Gmina Czudec, Gmiki i parkingi park&ride, zaś „Budowa Podmiejskiej Kolei Aglona Miasto Dębica, Gmina Głogów pasażerów będą wozić nowe meracyjnej”. Planowana inwestycja Małopolski, Gmina Miasto Kolbutabory. W godzinach szczytu obejmie budowę i modernizację liszowa, Gmina Krasne, Gmina Łańkursy będą się odbywać nanii kolejowych oraz przystanków, by cut, Gmina Miasto Łańcut, Gmina wet co pół godziny. To dobra zapewnić mieszkańcom Rzeszowa Przeworsk, Gmina Miasto Przeworsk, wiadomość dla wielu osób i pobliskich miejscowości wygodne Gmina Sędziszów Małopolski, Gmidojeżdżających do pracy lub połączenia aglomeracyjne oraz lepszy na Strzyżów, Gmina Świlcza, Gmina szkół do Rzeszowa. Zgodnie dostęp do kolei. Trzebownisko) i PKP PLK S.A. Bez założeniami, PKA ma być Budowa Podmiejskiej Kolei neficjentem jest Województwo Podgotowa w 2022 roku. Aglomeracyjnej uzyskała dofinansokarpackie, które ponosić będzie pełną wanie z Centrum Unijnych Projektów odpowiedzialność za przygotowanie, Tekst Katarzyna Grzebyk Transportowych w ramach Programu realizację, nadzór i końcowe Operacyjnego Infrastruktura i Śrorozliczenie projektu. Pozostałe dowisko 2014–2020. Budowa infrapodmioty pełnią rolę partnerów struktury PKA i zakup 12 szynobusów (dostarczy je firma projektu, upoważnionych do ponoszenia wydatków NEWAG z Nowego Sącza za około 200 mln zł) ma kosz- kwalifikowalnych i zobowiązani są do zapewnienia wkładu tować 550 mln zł. własnego dla realizowanych przez siebie zadań.

72

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


KOLEJ Realizacja projektu umożliwi prowadzenie ruchu PKA w relacjach: Rzeszów – Kolbuszowa – Rzeszów (linia 71), Rzeszów – Jasionka – Rzeszów (nowo wybudowana linia), Rzeszów – Przeworsk – Rzeszów (linia 91), Rzeszów – Dębica – Rzeszów (linia 91), Rzeszów – Strzyżów – Rzeszów (linia 106) – Zakres po stronie PLK przewiduje budowę od podstaw nowej, blisko 5-kilometrowej linii kolejowej z Rzeszowa na lotnisko w Jasionce oraz prace w obrębie linii kolejowych biegnących od Dębicy przez Rzeszów do Przeworska oraz od Kolbuszowej po Strzyżów. Na tych trasach powstanie co najmniej kilkanaście nowych przystanków, które mają podróżnym ułatwić dojazd do Rzeszowa – mówi Dorota Szalacha z zespołu prasowego PKP PLK S.A. ramach Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej powstaną również nowe mijanki, tory stacyjne, węzły przesiadkowe oraz parkingi park&ride dla samochodów i rowerów. System kierowania ruchem umożliwi poprawę bezpieczeństwa na przejazdach kolejowych i zapewni płynniejszy ruch pociągów. Będą one mogły się poruszać z prędkością 120 km/h.

W

Budowa linii kolejowej do Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka Jednym z kluczowym elementów całego przedsięwzięcia będzie budowa wspomnianej linii kolejowej do Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka. Miasto nie jest skomunikowane w ten sposób z lotniskiem, choć niegdyś istniała prowadząca w stronę lotniska bocznica kolejowa. Została jednak zdewastowana w latach 90. Osobom udającym się do portu lotniczego pozostają na razie autobusy i samochody. Linia kolejowa do lotniska Rzeszów-Jasionka będzie odgałęzieniem istniejącej linii kolejowej nr 71 Ocice – Rzeszów Główny. Włączy się do niej w ok. 59,6 km tej linii. Nowy odcinek pobiegnie po części w granicach terenów kolejowych linii nr 71 i nieistniejącej bocznicy kolejowej, po części poza terenami kolejowymi, przez tereny leśne i rolne, nieopodal budynków mieszkalnych oraz terenów lekko uprzemysłowionych. Ze względu na fakt, iż wzdłuż drogi wojewódzkiej 869 mieści się Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny Aeropolis, skupiający wiele zakładów pracy zatrudniających tysiące osób, wykonawca ma uwzględnić w tym miejscu budowę przystanku osobowego Park Technologiczny. Nowa linia pozwoli podróżującym na lotnisko szybsze dotarcie na miejsce, zaś pracownikom Aeropolis – do pracy. Ponadto zostanie wybudowany wiadukt kolejowy nad drogą krajową nr 9 w Rudnej Małej, pomiędzy węzłem autostradowym a skrzyżowaniem z drogą wojewódzką nr 869, oraz stacja kolejowa – Port Lotniczy.

Strzyżów czeka na więcej połączeń kolejowych z Rzeszowem Włodarze gmin upatrują w Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej wielu korzyści. Wiążą z nią nadzieję na upłynnienie ruchu na drogach dojazdowych do Rzeszowa, gdzie

w godzinach szczytu tworzą się spore korki. Ze względu na problemy z dojazdem na czas do stolicy Podkarpacia, rozwiązaniem są właśnie połączenia kolejowe, ale liczba kursów pociągów nadal jest zbyt mała w stosunku do potrzeb pasażerów. – Nareszcie zostaniemy świetnie skomunikowani z Rzeszowem – nie ma wątpliwości Paweł Midura, zastępca burmistrza Strzyżowa. – W godzinach szczytu pociągi mają kursować tędy co godzinę, poza godzinami szczytu nieco rzadziej, ale i tak częściej niż mamy obecnie. Ta inwestycja da wiele możliwości osobom uczącym się i pracującym w Rzeszowie, gdyż czas dojazdu do miasta zostanie skrócony, a ponadto znacząco poprawi się komfort podróży. Nie bez znaczenia będzie też odciążenie ruchu samochodowego na drodze Strzyżów – Rzeszów. Mimo że od początku 2020 roku kierowcy korzystają z obwodnicy miasta, która wyprowadziła z centrum miasta ruch tranzytowy, dojazd do Rzeszowa bywa problematyczny. Podróż autobusem trwa ok. godziny. Mieszkańcy gminy korzystają wprawdzie z szybszych dojazdów do stolicy Podkarpacia szynobusami, jednak kursy odbywają się dość rzadko. Dzięki Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej podróż pociągiem skróci się do niespełna 40 minut. – Czekamy na tę inwestycję z niecierpliwością i z pewnością szybko przywykniemy do tego sposobu komunikacji. Szybszego i wygodniejszego. Podróż do Rzeszowa będzie krótsza i bardziej komfortowa – dodaje Paweł Midura. W ramach Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej na linii Strzyżów – Rzeszów powstanie nowy przystanek w miejscowości Żarnowa. W planach jest też budowa parkingu park&ride, który pozwoli podróżnym na pozostawienie na nim samochodu lub jednośladu. Parking ten planowany jest na terenie obecnego dworca PKP. Gmina Strzyżów chciałaby też wyremontować zaniedbany i mocno zniszczony budynek dworca PKP. – Jest on w stanie agonalnym. Niestety, ze strony PKP jest duża opieszałość w rozmowach na temat przejęcia przez miasto gruntu należącego do kolei – wyjaśnia Paweł Midura. – Po remoncie dworzec służyłby podróżnym i mieszkańcom, mogłaby w nim funkcjonować np. kawiarnia.

Centrum przesiadkowe w Kolbuszowej, nowy przystanek w Sędziszowie

T

akże Kolbuszowa szykuje się do inwestycji na bazie obecnego budynku dworcowego. Ma tu powstać centrum przesiadkowe dla transportu kolejowego i autobusowego. Parking park&ride pomieści ok. 120 aut i rowery, ponadto powstaną nowe drogi i chodniki oraz zatoka dla autobusów. Znacząco zmieni się budynek dworcowy. W środku znajdzie się miejsce dla straży miejskiej, podróżnych (poczekalnia), pokoju dla matki z dzieckiem, a nawet świetlicy dla młodzieży z punktem bibliotecznym. Będzie także bar, centrum monitoringu i centrum świadczeń rodzinnych. Wszystko po to, by mieszkańcy mogli załatwić sprawy urzędowe zaraz po wyjściu z pociągu. Mieszkańcy Sędziszowa Małopolskiego zyskają nowy przystanek zlokalizowany przy ulicach Grunwaldzkiej 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

73


KOLEJ

i Księżomost. Wokół niego powstanie parking na 44 samochody i pięć rowerów. Ponadto w pobliżu obecnego dworca autobusowego powstanie centrum przesiadkowe z parkingiem park&ride na ok. 100 aut. Nowe parkingi dla samochodów pojawią się także przy nowych przystankach kolejowych w Rzeszowie (rejon Przystanku Rzeszów Zachodni przy alei Wyzwolenia, Rzeszów Wschodni na osiedlu Załęże i Rzeszów Zwięczyca).

Podróżnych przewiezie Polregio Podróż koleją w ramach PKA będzie się odbywać nowoczesnym taborem, który zapewni województwo podkarpackie. Do przetargu na realizację połączeń ogłoszonego przez Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego zgłosiło się jedynie Polregio. Oferta polskiego przewoźnika opiewała na 489 milionów złotych brutto, przekraczając budżet samorządu na ten cel – 457 mln zł. Ostatecznie Urząd Marszałkowski podniósł budżet zamówienia i rozstrzygnął przetarg na korzyść Polregio. Polregio przez pięć lat, od 1 stycznia 2021 r. do 31 grudnia 2025 r., będzie obsługiwało połączenia kolejowe na Podkarpaciu, w tym właśnie Podmiejską Kolej Aglomeracyjną. Częstotliwość kursowania pociągów w godzinach szczytu ma wynosić 30 minut, poza szczytem 60 minut,

74

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

zaś w dni wolne od pracy 120 minut. Ponadto bilet aglomeracyjny ma umożliwiać przesiadkę z pociągów PKA do autobusów ZTM.

Pierwszy przetarg unieważniony, drugi jeszcze nie ogłoszony

P

odmiejska Kolej Aglomeracyjna ma być gotowa w 2022 roku. Inwestycja jeszcze się nie rozpoczęła ze względu na unieważnienie przetargu. Pierwszy został ogłoszony jeszcze w 2019 roku. Zgłosiło się pięć firm, ale ich oferty znacząco przekraczały budżet założony przez PLK., czyli 374 mln zł. Najniższa złożona oferta opiewała na 617 mln zł, najwyższa – 789 mln zł. – W postępowaniu przetargowym na budowę i modernizację linii kolejowych oraz infrastruktury przystankowej realizowanej w ramach projektu „Budowa Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej”, wszystkie oferty przekroczyły kwotę, jaką zamierzano przeznaczyć na sfinansowanie inwestycji. 24 kwietnia br. zdecydowano o unieważnieniu przetargu. Planowany jest nowy przetarg (w maju 2020 r. – przy. red.). Celem przetargu jest wybranie wykonawcy i realizacja prac umożliwiających uzyskanie zakładanych dotychczas efektów inwestycji – wyjaśnia Dorota Szalacha. 


W maju Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad wybrała najkorzystniejszą ofertę na zaprojektowanie i budowę 10,3-kilometrowej drogi ekspresowej S19 na odcinku od węzła Rzeszów Południe do węzła Babica. Ekspresówkę za 2,23 mld zł do 2025 roku wybuduje konsorcjum Mostostal Warszawa i Acciona Construcción.

Budowa S19 z Rzeszowa do Babicy za ponad 2 mld zł do 2025 roku

O

dcinek od węzła Rzeszów Południe (Kielanówka) do Babicy realizowany będzie w systemie „projektuj-buduj”, co oznacza, że wykonawca zadania będzie miał możliwość optymalizacji rozwiązań zawartych w Koncepcji Programowej. Realizacja inwestycji planowana jest na lata 2020–2025. W ramach projektowanego odcinka przewiduje się wykonanie obiektów inżynierskich, w tym tunelu o długości ok. 2 km, pięciu estakad, dwóch wiaduktów nad S19 oraz trzech przejść dla zwierząt i jednego przejazdu pod S19. W ramach umowy wykonany zostanie także węzeł Babica. Droga będzie posiadać przekrój poprzeczny dwujezdniowy, po dwa pasy ruchu w każdym kierunku. S19 na Podkarpaciu Budowa odcinka drogi ekspresowej S19 od węzła Rzeszów Południe (Kielanówka) do Babicy jest częścią dużego zadania, jakim jest realizacja międzynarodowej trasy Via Carpatia. Obecnie na Podkarpaciu w realizacji jest ponad 54 km S19, kolejne 85 km jest w przygotowaniu. Droga ekspresowa S19 w województwie podkarpackim będzie miała docelowo długość ok. 169 km. Stan realizacji S19 przedstawia się następująco: • 30,2 km – oddane do ruchu od w. Sokołów Młp. do w. Rzeszów Płd. • 54,2 km – w realizacji systemem „projektuj-buduj” • 85,2 km – w przygotowaniu (realizacja Koncepcji Programowej) W 2022 roku Rzeszów zyska połączenie drogą ekspresową S19 nie tylko z Lublinem, ale również z Warszawą, za sprawą S17. Trasę o długości ok. 300 km, łączącą przedmieścia Rzeszowa i Warszawy, pokonamy samochodem osobowym w czasie poniżej trzech godzin. Trasa przez Lublin zastąpi dotychczasowy szlak prowadzący przez Radom, Opatów i Kolbuszową, czyli drogę krajową nr 9.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Archiwum Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad

KALENDARIUM NA ODCINKU RZESZÓW – BABICA 6 listopada 2015 r. – uzyskanie decyzji środowiskowej 4 listopada 2016 r. – wydanie decyzji Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Warszawie utrzymującej w mocy ze zmianami decyzję środowiskową wydaną przez Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Rzeszowie. Decyzja środowiskowa stała się ostateczna 19 stycznia 2017 r. – umowa na wykonanie Koncepcji Programowej wraz z pełnym rozpoznaniem geologicznym i hydrogeologicznym (Wykonawca: konsorcjum – Promost Consulting i IRP Biuro Projektów, wartość: 6 303 627,00 zł). 19 kwietnia 2019 r. – termin wykonania KP 30 kwietnia 2019 r. – posiedzenie ZOPI, 28 maja 2019 r. – posiedzenie KOPI w Warszawie, 25 lipca 2019 r. – zatwierdzenie protokołu z posiedzenia KOPI 3 października 2019 r. – ogłoszenie przetargu na realizację w systemie „projektuj-buduj” 4 lutego 2020 r. – otwarcie ofert (sześć ofert: najniższa oferta – China Harbour Engineering Company na kwotę 1 198 082 115,00 zł, najwyższa oferta – konsorcjum firm z liderem Porr na kwotę 3 195 977 598,35 zł) 13 maja 2020 r. – wybór najkorzystniejszej oferty (konsorcjum: Mostostal Warszawa i Acciona Construcción na kwotę 2 230 165 684,48 zł) 2020–2025 – lata realizacji

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

75


Joel Russ z córk

ami.

Joel Russ ze Strzyżowa. Człowiek, który rozsław ił

bajgle w Nowy

Jorku

m

J

oel Russ urodził się 6 lutego 1885 roku w Strzyżowie, będącym wówczas pod zaborem austriackim. Jego rodzicami byli Ytzchiak Aizik Russ i Nechama Russ, którzy mieli jeszcze córkę Channah oraz syna Shmuela Mendela. Strzyżów był wtedy miasteczkiem licznie zamieszkiwanym przez społeczność żydowską. W 1747 r. Żydzi stanowili połowę mieszkańców Strzyżowa (tylko w Rynku mieszkało 25 rodzin żydowskich) i zajmowali pierwszo-

76 VIP B&S LUTY-MARZEC 2020

S

klep Russ&D aughters przy 179 East Houston Stre et to modny n owojorski adres. Można tu kupić najp bajgle w mieśc yszniejsze ie. Prawie zaw sze jest tu kolejka. Po b ajgle ustawia ją się zarówn nowojorczycy o , jak i turyści. Sklep założył Joel Russ, któ ry w 1907 rok u wyemigrow do USA ze Str ał zyżowa na Po dkarpaciu. Fir Russ&Daugh ma ters istnieje o d ponad stu la Mówi się, że t. jest kwintese ncją Nowego i dzięki niej ży Jo rku dowskie jedze nie stało się ważną pozycj ą w menu no wojorczyków . Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archi wum Russ&Daugh ters, Fotopolska Flickr.com .eu,

planowe pozycje w lokalnym handlu. W ciągu roku w mieście odbywało się 12 jarmarków oraz targi cotygodniowe. Uczestniczyli w nich głównie Żydzi.

Ze Strzyżowa do „złotej krainy” za oceanem Przełom XIX i XX wieku był w Galicji czasem masowej emigracji Żydów do obu Ameryk, a szczególnie


ŻYDZI z Podkarpacia

do Stanów Zjednoczonych. W latach 1881–1910 wyjechało z Galicji ok. 240 tys. osób, głównie z powodów ekonomicznych. Wśród nich była Channah Russ. To ona zaprosiła do siebie młodszego brata i zasponsorowała mu podróż. Koszt podróży do Nowego Jorku wynosił w tamtych czasach 25 dolarów. Jak opisuje Mark Russ Federman, wnuk Joela Russa, autor książki „Russ & Daughters: Reflections and Recipes from the House That Herring Built”, Joel wyjechał z Hamburga w Niemczech 8 stycznia 1907 roku i statkiem Kaiserin Auguste Victoria przybył do Nowego Jorku. Podróżował w przedziale najtańszej klasy. Tak jak wielu imigrantów, myślał, że za oceanem znajdzie „złotą krainę”. Nowojorskie ulice wprawdzie nie były wybrukowane złotem, ale były wolne od grabieży. Poza tym przyjazd do Ameryki oznaczał jedno: nie trzeba było się martwić o wcielenie do armii zaborcy. Siostra Joela mieszkała wraz z mężem Izaakiem w kamienicy przy gęsto zaludnionej Lower East Side. Mieli ośmioro dzieci. Izaak prowadził niewielki biznes. Pomiędzy dwoma budynkami na Hester Street sprzedawał śledzie z dużych drewnianych beczek. Po wyłowieniu z beczki, śledzie były owijane w gazetę i sprzedawane przechodniom. Kiedy Izaak postanowił zostać uczonym Talmudu i poświęcił się studiowaniu żydowskiej Księgi Ksiąg, nie miał już czasu ani na sprzedaż śledzi, ani na zarabianie na utrzymanie rodziny. Wszystko spadło na barki Channah, dlatego ściągnęła do siebie brata. Podobno zapomniała, kiedy dokładnie statek miał dotrzeć do celu, i Joel czekał na nią w porcie kilka godzin.

Biznes Joela Russa: śledzie, słodycze i bajgle

S

przedaż śledzi szła nieźle – śledź był tani, a klientami byli głównie biedni imigranci. Wkrótce Channah powiększyła biznes, kupując bratu wózek do sprzedaży. W 1909 roku Joel zarobił już na tyle, żeby zwrócić siostrze 25 dolarów za podróż do USA. Mając własne pieniądze, mógł rozglądnąć się za żoną. Zeswatano go z Bellą Spier, pochodzącą z galicyjskiego miasteczka (w książce Marka Russa Federmana miasto nazwane jest „Skole” – przyp.

red., a Bella „prostą wieśniaczką”). Wkrótce doczekali się syna o imieniu Morris, ale chłopiec zmarł w 1910 roku podczas epidemii tyfusu. Miał 1,5 roku. Wspominając dziadków, Mark Russ Federmann zauważa, że musiało ich coś łączyć, ale nigdy nie było pomiędzy nimi oznak miłości czy nawet czułości. Bella do końca życia zwracała się do męża po nazwisku, zaś Joel wołał na żonę „Zug”, co w luźnym tłumaczeniu z jidysz oznaczało... „hej, ty”. oel imał się różnych zajęć. Handlował śledziami i pieczarkami. Potem dorobił się konia z wozem, z którego sprzedawał śledzie przyrządzane tak, jak robiły to jego babcie w Polsce. Prowadził także sklep ze słodyczami, papierosami i żydowskim gazetami przy Myrtle Avenue na Brooklynie, ale sprzedał go po czterech latach. Wreszcie w 1914 roku otworzył na Orchard Street sklep Russ’s Cut Rate Appetizing. Sześć lat później przeniósł biznes nieopodal, na 179 East Houston Street. Sklep funkcjonuje pod tym adresem do dziś. Sklep Joela Russa od początku hołdował żydowskiej tradycji żywieniowej, zwanej appetizing, która nakazuje, by mięso i produkty mleczne nie były spożywane ani sprzedawane razem. Do dziś jest wierny tej kulturze kulinarnej. Samo słowo appetizer (przystawka) pochodzi od łacińskiego słowa „apetyt”, oznaczającego „pożądać, pragnąć lub tęsknić”, zaś określenie apetyczny odnosi się nie tylko do smaku, ale także do wyglądu i zapachu posiłku. Znakiem rozpoznawczym stały się zwłaszcza bajgle, rodzaj pszennego pieczywa, który zawdzięcza swój smak prostej recepturze i przygotowaniu (drożdżowe ciasto najpierw jest gotowane, następnie pieczone, a po przecięciu jego środek może być wypełniany rozmaitym, fantazyjnym nadzieniem). Bajgle pojawiły się w Polsce w XVII w. za sprawą kultury żydowskiej. Gdy Żydzi zaczęli masowo emigrować za ocean, zabrali ze sobą tradycję wypieku. Zaczęli je wypiekać i sprzedawać na nowojorskich ulicach. Podobnie zrobił Joel Russ.

J

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


ŻYDZI z Podkarpacia Córki – najlepsze partnerki w biznesie

W

trzy lata po stracie syna Morrisa, Joelowi i Belli urodziła się córka Hattie. W 1915 na świat przyszła Ida, a w 1921 roku – Anne. Dziewczynki zaczęły pomagać ojcu w sklepie, gdy tylko podrosły. Po ukończeniu szkoły średniej, wszystkie pracowały w pełnym wymiarze godzin – a sklep był czynny przez 12 godzin dziennie 7 dni w tygodniu. W wywiadach dla amerykańskich telewizji córki Russa przyznawały, że to była ciężka praca, i to w niezbyt miłych warunkach – zewsząd unosił się rybi zapach, którym były przesiąknięte. Pracowite dziewczęta świetnie radziły sobie w sklepie, a ich uroda przyciągała klientów. Hattie, Ida i Bella „łagodziły obyczaje” poważnego i niecierpliwego ojca, który nie omieszkał zwracać uwagi klientom niewłaściwie zachowującym się w sklepie. Był gotów nawet wypraszać takich osobników za drzwi. Po stracie Morrisa Joel i Bella nie mieli męskiego potomka, aby przekazać mu firmę. Russ postanowił więc utworzyć spółkę z trzema córkami. W 1935 roku uczynił je pełnoprawnymi partnerami i zmienił nazwę firmy z J.R. Russ Cut Rate Appetizers na Russ & Daughters. Russ & Daughters była pierwszą firmą w USA, która w nazwie miała człon „& Daughters”. Decyzja Russa była posunięciem odważnym, a wręcz kontrowersyjnym (nikt nie dawał udziałów córkom) i na zawsze zapisała się w historii. – Zawsze mówiliśmy, że to pierwszy sklep w Nowym Jorku, ale badania dowiodły, że był to pierwszy sklep w kraju, który miał człon „& Daughters” zamiast „& Sons” – potwierdził Josh Russ Tupper w rozmowie z nowojorskim portalem Pix11 News w październiku 2019 r. – Nasz pradziadek był biznesmenem. To była dobra decyzja biznesowa – dodał. dy nadszedł czas zamążpójścia dziewcząt, Russ nie aranżował im małżeństw, ale zachowywał sobie „prawo pierwszeństwa odmowy”, gdyby mariaż był nie po jego myśli. Po ślubie ich mężowie dołączali do biznesu. Potem ich dzieci i wnuki. Od 1979 roku przez 30 lat firmę prowadził wnuk Joela Russa, Mark Russ Federman, z żoną Marią. Obecnie jest to już czwarte pokolenie: kuzyni – Nikki Russ Federman i Josh Russ Tupper. W 2014 roku otworzyli restaurację na Orchard Street, mieszczącą się dwie przecznice od sklepu. Drugą restaurację otworzyli w 2016 roku w Muzeum Żydowskim na 5th Avenue i 92nd Street w Nowym Jorku.

G

Russ&Daughters – kwintesencja Nowego Jorku Sklep i kawiarnie Russ & Daughters cieszą się sporym uznaniem wśród klientów. To kultowe miejsca, do których ustawiają się kolejki. Mają jedne z najlepiej wędzonych i peklowanych ryb w Nowym Jorku i pyszne bajgle, których sława wyszła daleko poza Nowy Jork. Bajgle nadzie-

78

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

wane są plastrami łososia, jesiotra, pstrąga, dorsza, makreli, siei lub tuńczyka. Firma wytwarza własny serek kremowy, używany zamiast masła. Apetyczne przekąski kupują tu nowojorczycy, turyści, znane i popularne osobistości. Restauracja na Orchard Street zajęła drugie miejsce na liście Pete’a Wellsa „The 10 Best New Restaurants of 2014” (10 najlepszych nowych restauracji w 2014 roku) w „New York Timesie”. Rodzinny biznes został bohaterem filmów dokumentalnych „Żydzi z Nowego Jorku” i „The Sturgeon Queens” (Królowe jesiotrów). Natomiast znany francuski pisarz Guillaume Musso wybrał sklep na miejsce akcji jednej ze scen w popularnej na świecie powieści „Ta chwila”. drugiej połowie 2019 roku American Jewish Historical Society zorganizowało w Centrum Historii Żydów wystawę pt. „Russ & Daughters: Apetyczna historia”. Ekspozycja zawiera archiwalne rodzinne materiały. Pokazuje, w jaki sposób firma założona przez Joela Russa połączyła innowacje z tradycją i sprawiła, że żydowskie jedzenie stało się podstawową pozycją w menu nowojorczyków. Wystawa podkreśla rolę Joela Russa i jego potomków w kształtowaniu Lower East Side. Rodzina Russ osiągnęła taką pozycję dzięki pracowitości i przedsiębiorczości. – Przez pierwsze trzy pokolenia Russ & Daughters prowadzenie sklepu nie było niczym wspaniałym. To była naprawdę ciężka praca, sposób na utrzymanie rodziny i zdobycie pozycji w tym kraju – mówiła Nikki Russ Federman w 2014 roku w rozmowie z New York Eater.

W

Niedopowiedziana historia Joela Russa Joel Russ nie był człowiekiem gadatliwym, toteż jego wnukowie nie poznali żadnych opowieści z czasów, gdy mieszkał w Strzyżowie. Dopiero po śmierci dziadka Mark Russ Federman zaczął szperać w rodzinnej przeszłości. Z pomocą osoby zajmującej się genealogią natrafił na pewne informacje, które zamieścił w książce pt. „Russ & Daughters: Reflections and Recipes from the House That Herring Built”. Przyznaje w niej, że dziadek nigdy nie wspominał o żadnych krewnych ani o Holokauście. – To wszystko było częścią świata, który pozostawił za sobą i cieszył się, że zapomniał o tym. Ale ile Russów mogło być w maleńkim szetlu, Strzyżowie? – zastanawia się wnuk Russa. Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Nazwisko Russ nie pada też w książce „The Book of Strzyzov and vincity”, która dość wyczerpująco opisuje żydowską społeczność Strzyżowa. Sam też nie był zdeterminowany w dążeniu do poznania historii strzyżowskich krewnych dziadka. Jednak rodzina Russ – już czwarte pokolenie – zawsze podkreśla związki z małym galicyjskim miasteczkiem, skąd Joel Russ musiał wynieść tradycję wypieku bajgli. Nawiązanie do rodzinnych stron Joela Russa można znaleźć w menu Russ & Daughters. Restauracja serwuje drink o nazwie.., „Strzyzóv”! 



HISTORIA

77. rocznica rzezi wołyńskiej. Czego nie wiemy? Co ustalono?

Rodzina Karpiaków zamordowana przez UPA w grudniu 1943, Latacz, powiat Zaleszczyki, woj. tarnopolskie. Fotografia NN, KARTA/www.zbrodniawolynska.pl

Z Tomaszem Berezą, historykiem z Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie, rozmawia Alina Bosak 80 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


HISTORIA Alina Bosak: Pięć głów ściętych Polaków z okazji piątej rocznicy powstania Ukraińskiej Powstańczej Armii miał otrzymać w 1947 roku od najbliższych współpracowników naczelny dowódca UPA Roman Szuchewycz, ps. Taras Czuprynka. Czy to prawda? Tomasz Bereza: Pierwszy raz o tym słyszę. Jest mało prawdopodobne, by coś takiego wydarzyło się w 1947 roku. UPA wtedy była już w odwrocie. Od jesieni 1944 roku zaczęła powoli zmieniać postawę względem Polaków. Wynikało to z kilku przyczyn. Pierwsza to rozwój sytuacji na frontach II wojny światowej. Wiadomo już było, że Niemcy przegrają wojnę. Kierownictwu OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) zależało na tym, aby jednak znaleźć się w gronie zwycięzców tej wojny, a przynajmniej ułożyć dobre relacje z aliantami zachodnimi. Oczywiście, mieli nadzieję, że za niedługo wybuchnie III wojna światowa, w której Stany Zjednoczone i Wielka Brytania pokonają Związek Sowiecki, a na jego ruinach powstanie niepodległa Ukraina. Druga rzecz, równie istotna – UPA praktycznie od początku 1943 roku prowadziła czystkę etniczną na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Na Wołyniu apogeum to jest rok 1943, z symboliczną datą 11 lipca, ale mordy na masową skalę zaczęły się już w lutym 1943 roku. Potem czystka objęła Małopolskę Wschodnią – województwa: tarnopolskie, stanisławowskie, na końcu lwowskie. We wrześniu 1944 roku Sowieci podpisali z PKWN, marionetkowym polskim rządem, umowę o wymianie ludności, tzw. repatriacji, i w ten sposób wypędzenie Polaków, wobec których OUN-UPA prowadziło czystkę etniczną, zostało wpisane w pewien akt normatywny. Było już pewne, że tereny, szczególnie Galicja, zostaną z Polaków oczyszczone przez Sowietów. Kontynuowanie czystki etnicznej nie miało już zatem większego sensu. Jeśli chodzi o tereny dzisiejszej Polski, to ludobójstwo zostanie wygaszone dopiero wiosną, w kwietniu/maju 1945 roku. UPA, przenosząc „wołyńskie” metody działania coraz dalej na zachód, w końcu dociera na tereny dzisiejszej Polski, gdzie polska konspiracja jest już bardzo silna – szczególnie w powiatach jarosławskim, przemyskim, na Lubelszczyźnie – i na każdy akt terroru wobec ludności polskiej odpowiada ona tym samym wobec Ukraińców. I to jest ten trzeci element, który sprawił, że po roku 1945 UPA nie opłacało się już prowadzić takiej zmasowanej akcji przeciwko ludności polskiej. Czyli największym „sukcesem” UPA – formacji zbrojnej stworzonej pod koniec 1942 roku przez frakcję Stepana Bandery i jego zwolenników w Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów do walki o utworzenie ukraińskiego państwa - była czystka etniczna na Polakach?

Ten „sukces” UPA oznaczał jednocześnie tragedię dla ludności polskiej. Rzeczywiście, jeżeli spojrzelibyśmy na statystyki, to mogą być zaskakujące. Ofiarą UPA, która obecnie na Ukrainie kreowana jest przede wszystkim jako siła antysowiecka, w mniejszym stopniu antyniemiecka, a już najmniej antypolska, padło ok. 130 tysięcy Polaków. To są dane szacunkowe. Natomiast jeśli chodzi o żołnierzy sowieckich, funkcjonariuszy NKWD, urzędników aparatu partyjnego i administracji sowieckiej, jest to nieco ponad 10 tys. zabitych. Skutkiem działalności OUN-UPA była więc śmierć 130 tys. Polaków i zaledwie 10 tys. Sowietów. To pokazuje, że głównym efektem była depolonizacja Kresów, którą po wrześniu 1944 roku dokończyli Sowieci. Jedna z najtragiczniejszych dat to wspomniany już 11 lipca 1943 roku, kiedy oddziały UPA, wspierane przez ukraińskich chłopów, zaatakowały jednocześnie 99 miejscowości na Wołyniu. Wioski otaczano i mordowano wszystkich bez wyjątku. Ale do napadów dochodziło już wcześniej i na 11 lipca się nie skończyło. Dlaczego ten jeden dzień stał się symbolem zbrodni? ordy rozpoczęły się znacznie wcześniej, ale dopiero wydarzenia z 11–12 lipca zostały de facto dostrzeżone zarówno przez polskie społeczeństwo, jak i władze na uchodźstwie, które zrozumiały, że banderowcy dążą do wyniszczenia elementu polskiego na terenie wschodnich województw. Zaatakowano dwa powiaty, horochowski i włodzimierski, które graniczyły z linią Bugu. Dopiero masowy napływ uchodźców na tereny na zachód od Bugu uświadomił innym Polakom skalę tej zbrodni. Wcześniej uchodźcy trafiali częściej do Łucka, do Równego. Stamtąd Niemcy wysyłali ich koleją na roboty do Niemiec. Setki osób przewinęły się też przez obóz dla uchodźców w Bakończycach. Wiedziano zatem wcześniej o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów, ale trochę je bagatelizowano, ponieważ nie do końca znano ich skalę. Przeglądałem w Londynie materiały Naczelnego Wodza i rządu emigracyjnego. Z tych dokumentów jasno wynika, że dopiero po akcji z 11-12 lipca zrozumieli, co dzieje się na Wschodzie. Wcześniej też docierały do nich informacje, ale ginęły przy znacznie bardziej szczegółowych wiadomościach z terenu Generalnego Gubernatorstwa, dotyczących terroru niemieckiego. W dodatku, w kwietniu 1943 roku, Niemcy ujawnili zbrodnię katyńską. Zatem te wydarzenia, które działy się na Wołyniu wcześniej w powiecie kostopolskim czy dubieńskim, nie wybrzmiały wystarczająco mocno wobec skali terroru, który się wówczas rozgrywał na innych okupowanych terenach. 

M

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

81


HISTORIA Kiedy zatem zaczęła się rzeź wołyńska? Przyjmuje się, że początkiem zbrodni był mord w Parośli 9 lutego 1943 roku. O ile zbrodnie na Wołyniu w masowej skali kończą się w roku 1944, to musimy pamiętać, że ta fala zbrodni przesuwa się na województwa południowe. I to już jest zbrodnia wołyńsko-małopolska. Trwa do maja 1945 roku. Ale potem także mordowano?

Zdarzały się mordy na ludności cywilnej, ale nie w takiej skali, w jakiej były w okresie wcześniejszym. Jeżeli chodzi o Podkarpacie, fala mordów została powstrzymana w maju 1945 roku w wyniku porozumień między polskim podziemiem a podziemiem ukraińskim. Były one jednak krótkotrwałe, ponieważ latem polskie podziemie zbrojne przestało istnieć w takim kształcie, w jakim było wcześniej. Zrzeszenie WiN nie jest już podziemiem zbrojnym, ale – jak samo siebie definiuje – „Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji”, owszem, utworzonym w oparciu o dawnych oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, jednak stawiającym sobie przede wszystkim cele polityczne i przygotowanie społeczeństwa do świadomego udziału w wyborach do Sejmu Ustawodawczego. Zatem podziemia zbrojnego podporządkowanego rządowi w Londynie nie było. Z tego też powodu UPA przestała honorować wcześniejsze porozumienia. Na początku października 1945 roku przeprowadziła na Podkarpaciu akcję palenia wiosek poukraińskich, które często zostały już zasiedlone przez polskich uchodźców ze Wschodu. Przy okazji tego palenia wiosek dochodzi do mordów na Polakach. Tak stało się m.in. w Myczkowcach, Solinie, Bartkówce, Cieplicach k. Sieniawy. Brakuje dokładnych danych na temat liczby pomordowanych Polaków. Mówi się o 130 tysiącach ofiar. Czy po tylu latach jest w ogóle możliwe do ustalenia, ile osób zginęło, skoro informacji na temat rzezi wołyńskiej przez kilkadziesiąt lat PRL-u nie wolno było rozpowszechniać? Kiedy w ogóle rozpoczęły się badania historyków? Pierwszą obszerną publikację o zbrodni wołyńskiej i działaniach OUN-UPA wydano w 1973 roku. Była to książka „Droga donikąd” Antoniego Szcześniaka i Wiesława Szoty. Szybko jednak znalazła się na liście prohibitów i została wycofana ze sprzedaży. A jak dziś wygląda sprawa z dostępem polskich historyków do archiwów na terenie Ukrainy? eśli chodzi o moje doświadczenia, to kilka lat temu te badania było łatwiej prowadzić. Dopuszczano nas do materiałów Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy. Dlaczego szukaliśmy informacji tam? Ponieważ historyk, który pragnie ustalić ofiary, musi najpierw ustalić rzeczy ogólne. Opiszę to na przykładzie. W Polsce, badając pierwszy okres po wkroczeniu Armii Czerwonej, czyli po 1944 roku, aby zorientować się w sytuacji, jaka panowała na tych terenach, zaczynaliśmy od tak podstawowych dokumentów, jak sprawozdania wydziału społeczno-politycznego urzędu wojewódzkiego. Zawierają one charakterystykę sytuacji w poszczególnych powiatach. Na bazie takich ogólnych informacji można przejść do poszukiwania szczegółów. Przykładowo, jeżeli jest informacja o jakimś napadzie, już nieważne czy chodzi o polskie podziemie niepodległościowe, czy o UPA, w sprawozdaniu sytuacyjnym będzie podana data napadu, miejsce, liczba ofiar, a także pojawiają się nazwiska np. rozpoznanych napastników. Dla historyka jest to podstawa do dalszych badań i poszukiwań kolejnych dokumentów. Taka sama sprawozdawczość była w Związku Sowieckim, a kopalnią wiedzy są raporty NKWD, które były kierowane do odpowiednich szczebli władz partyjnych. Jeszcze parę lat temu badania dokumentacji z Ukrainy sowieckiej można było prowadzić taką samą metodą, jaką prowadzimy je w Polsce. Przeglądaliśmy materiały partyjne, a szczególnie interesowały nas sprawozdania NKWD. Ale Ukraińcy zmienili ustawę i wszystkie dokumenty NKWD, również te, które wcześniej były powszechnie dostępne, na powrót zostały objęte klauzulą tajności. Przestano je udostępniać historykom. W 2012 roku, gdy korzystałem z archiwów w Tarnopolu, jeszcze nie było kłopotów z udostępnieniem materiałów partyjnych. W 2013 roku do takich już mi zajrzeć nie pozwolono. W 2016 roku brałem udział w spotkaniu w Kijowie, w którym uczestniczyli również przedstawiciele ukraińskiego IPN-u, także jego przewodniczący Wołodymyr Wjatrowycz, przedstawiciele służby bezpieczeństwa Ukrainy odpowiedzialni za archiwa. Tam tłumaczono nam, że archiwa są otwarte – wystarczy podać dane osobowe człowieka, który jest w naszym zainteresowaniu. Wielu z tych banderowców, którzy dokonywali zbrodni na ludności polskiej, później zostało aresztowanych i było represjonowanych przez organy bezpieczeństwa sowieckiego. Ich teczki w archiwach są. Problem w tym, że ja nie jestem w stanie doprecyzować danych osobowych sprawców. Relacje świadków są niepełne. Owszem, jeśli w zbrodniach uczestniczyli ukraińscy sąsiedzi, świadkowie są w stanie podać nazwiska. Czasem nawet podają nazwiska dowódców sotni. Ale to są już rzadsze przypadki. Siłą rzeczy, historyk musi się posiłkować ogólnymi wskazówkami ze sprawozdań

J

82

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


HISTORIA

Rodzina Rudnickich zamordowana przez UPA we wsi Chobułtowa, powiat Włodzimierz. Fotografia www.zbrodniawolynska.pl

NKWD, żeby zidentyfikować sprawców i podjąć poszukiwanie ich teczek w archiwach SBU czy ukraińskiego IPN-u. Dlatego zabranie nam dostępu do sprawozdań NKWD to wiązanie rąk. Problem jest także z ekshumacjami. W lipcu 2018 roku, podczas międzynarodowej konferencji poświęconej stosunkom polsko-ukraińskim w czasie II wojny światowej, Leon Popek z Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN przypomniał, że do tej pory na Wołyniu jedynie pięć razy przeprowadzono ekshumacje. Z tysięcy zabitych ekshumowano i pochowano zaledwie 800 osób. Kolejne prace strona ukraińska blokuje od dwóch i pół roku. Pierwsze ekshumacje odbyły się jeszcze w sierpniu 1992 roku w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej w pow. lubomelskim na Wołyniu. We wrześniu 2013 r. przeprowadzono prace ekshumacyjne w Gaju (pow. kowelski na Wołyniu). W 2015 roku jeszcze raz w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. I to wszystko. Nie doliczymy się zabitych… Wszystkich ofiar nigdy nie policzymy. Trzeba mieć tego świadomość. Natomiast prędzej czy później ta lista będzie coraz dokładniejsza, bo będzie uzupełniana. Pracuje nad tym także nasz oddział IPN-u. W ramach Biura Badań Historycznych mamy grupę „wołyńską”, która zajmuje się tymi poszukiwaniami. Tak naprawdę do końca nie wiemy, co się znajduje także w polskich archiwach. Jak to możliwe? iestety, mimo końca PRL-u i możliwości prowadzenia od 30 lat nieskrępowanych badań naukowych, okazuje się, że wszelkie ustalenia w sprawie rzezi wołyńskiej, jakie były do tej pory poczynione, to ustalenia oddolne, społeczne. Ustalenia bilansów strat nie próbowały wcześniej podejmować ani ośrodki akademickie, ani inne instytucje. Dopiero od 2016 roku prowadzona jest kompleksowa kwerenda i poszukiwania materiałów archiwalnych w archiwach polskich. Okazuje się, że jest bardzo dużo materiałów, które od momentu złożenia do archiwum nie były w rękach żadnego czytelnika i badacza. Jako pierwsi do nich docieramy. Kim byli zatem ludzie, którzy przed historykami zaczęli gromadzić informacje o rzezi na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej? Wywodzili się ze środowiska żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Ogromną pracę wykonali Władysław i Ewa Siemaszkowie. Ich dwutomowe opracowanie do dziś jest podstawą naszej wiedzy o ludobójstwie na Wołyniu. Wszystkie materiały, które odnajdujemy, albo uzupełniają ustalenia Siemaszków, albo je potwierdzają. Póki co, nie spotkaliśmy się z ani jednym dokumentem, który by zaprzeczał informacjom, które Siemaszkowie opublikowali. To w ich pracy podana została po raz pierwszy informacja o tym, że 11-12 lipca 1943 r. UPA przeprowadziła czystkę w 99 miejscowościach?

N

Tak, to efekt ich prac. Jest także Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu, na którego czele stoi Szczepan Siekierka. To środowisko zbierało relacje z terenów dawnej Małopolski, czyli województw: stanisławowskiego, tarnopolskiego, lwowskiego i w mniejszym stopniu lubelskiego. To wszystko są jednak działania oddolne. Działania nie tyle pasjonatów, co osób, które uważają to za swoją powinność. Ich nie było stać na prowadzenie kwerend archiwalnych, bo ani wcześniej, ani dziś emeryt nie może sobie pozwolić na wyjazd na drugi koniec Polski i przeszukiwanie tygodniami archiwów. 

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

83


HISTORIA

Informacje na temat rzezi muszą być także w archiwach niemieckich? zeczywiście, archiwa niemieckie są kopalnią wiedzy. Można się zastanawiać, dlaczego do tej pory do nich nie sięgnięto. Wydaje się, że największą przeszkodą mogła być bariera językowa. Niemcy skrupulatnie wszystko dokumentowali. W relacjach świadków praktycznie za każdym razem spotykam się z informacją, że po zbrodni dokonanej przez UPA – szczególnie jeśli chodzi o tereny Małopolski Wschodniej – przyjeżdżał oddział niemieckiej żandarmerii, wykonywano zdjęcia, przesłuchiwano świadków. Oczywiście, świadkowie ukraińscy niewiele mogli powiedzieć, albo zdarzało im się opowiadać takie historie, jak w przypadku przysiółka Szlachta w wiosce Łanowce pod Borszczowem, której mieszkańcy zostali wymordowani 12 lutego 1944 roku – że to Polacy zorganizowali sobie zabawę, w jej trakcie pokłócili się i wybili nawzajem co do jednego. Wartość zeznań ukraińskich była zatem różna, ale najważniejsza jest dokumentacja. Zresztą, nawet z dokumentów niemieckich, które zachowały się w polskich archiwach, wynika, że Niemcy mieli dość dobre rozeznanie co do sprawców. Zatem w archiwach niemieckich, i nie tylko, są materiały, ale za pierwszy cel stawiamy sobie teraz zbadanie archiwów polskich, w których kwerendy pod kątem ustalenia liczby ofiar tak naprawdę nikt nie prowadził. Znajdujemy naprawdę ciekawe przypadki. Na tej konferencji, która odbyła się 6 lipca w IPN w Warszawie, pokazywałem takie właśnie znalezisko. To dokument dotyczący zbrodni w Janowej Dolinie. Doszło do niej w Wielkim Tygodniu, 24 kwietnia 1943 roku. Państwo Siemaszkowie, bazując na relacjach i szacunkach, podali, że zabito tam ok. 600 osób. Tymczasem w trakcie kwerend w Polsce znaleźliśmy dokument, w którym świadek mówi, że w Janowej Dolinie tego jednego dnia zginęły 973 osoby. To bardzo intrygujące, ponieważ świadkowie zazwyczaj nie podawali dokładnej liczby. Jeżeli ktoś ją podaje, to znaczy, że był bezpośrednim świadkiem liczenia bądź pochówku ofiar. Tak więc nie bagatelizowałbym znaczenia polskich archiwów. Odnajdujemy tam także dokumenty niemieckie. Jest ich całkiem sporo. Kiedy skończymy kwerendy w Polsce, podejmiemy kwerendy za granicą. Nawet jeśli będą utrudnienia ze strony ukraińskiej w udostępnianiu materiałów, zawsze jest jakieś wyjście, a materiały ukraińskie można zastąpić równie wartościowymi z innych państw. Kijów jest niechętny badaniom, bo nasze ustalenia są sprzeczne z ich polityką historyczną. Na Ukrainie obowiązuje pogląd, że nie było żadnego ludobójstwa na Polakach, tylko polsko-ukraińska wojna. Były przewodniczący Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej, Wołodymyr Wjatrowycz, w swojej książce „Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947” twierdzi, że nawet 11 lipca nie było żadnej zorganizowanej antypolskiej akcji OUN-UPA. Podczas tej „wojny” zginąć miało równie wielu Ukraińców. Niektórzy ukraińscy historycy mówią nawet, że więcej niż Polaków! Na każdej konferencji, która ma charakter międzynarodowy, a uczestniczą w niej przedstawiciele strony ukraińskiej, pojawiają się historycy, którzy starają się przedstawić rzeź jako wojnę i działania obu stron jako symetryczne. Uciekają przy tym od operowania danymi liczbowymi. A ilu Ukraińców zabili Polacy? Wliczając tereny dzisiejszej Polski, szacujemy, że ok. 12 tysięcy. Jaka była skala polskich akcji odwetowych?

R

Były akcje odwetowe m.in. polskiej samoobrony na Wołyniu. Głównie jednak, jeżeli dokonywano ataków, to na wioski, których mieszkańcy uczestniczyli we wcześniejszych napadach na Polaków. Chciałbym też zwrócić uwagę na jeszcze jeden, dosyć ważny element. Po tej masakrze z 11-12 lipca, również dowództwo niemieckie podjęło działania odwetowe względem wiosek ukraińskich, które uważano za bazy UPA. Anarchia na tyłach frontu nie była Niemcom na rękę, a każda spalona wioska oznaczała mniejszy kontyngent dla ich wojska. Dlatego około tygodnia po niedzielnej rzezi na Wołyniu, Luftwaffe dokonało nalotów bombowych na miejscowości ukraińskie, przede wszystkim na terenie powiatu horochowskiego. Garnizony okupacyjne na Wołyniu siłą rzeczy musiały przyjąć jakieś stanowisko wobec tego, co się dzieje. Zdecydowanie stanęły po stronie Polaków – jako obrońcy – oddziały węgierskie, które prowadziły działania odwetowe. Skupmy się na polskim odwecie. Polskie akcje odwetowe widziałbym jednak przede wszystkim na terenach dzisiejszej Polski. Śp. prezydent Lech Kaczyński, wspólnie z prezydentem Wiktorem Juszczenką, uczestniczył w uroczystościach odsłonięcia pomnika w Pawłokomie. O tej zbrodni mówiło się dużo. Mówiono o udziale poakowskiego oddziału Józefa Bissa, ps. Wacław, i samoobron z rejonu Dynowa. Natomiast nikt wtedy nie wspomniał, że mieszkańcy sąsiedniej do Pawłokomy wsi, Bartkówki, Polacy,

84

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


HISTORIA

zostali wywiezieni na Wołyń przez Sowietów w kwietniu 1940 roku w ramach oczyszczania pasa granicznego. Na tym Wołyniu podczas rzezi ich zdziesiątkowano. Jesienią 1943 i na początku 1944 roku, części udało się wrócić w rodzinne strony. Uważam, że to, co się wydarzyło w Pawłokomie w marcu 1945 roku, było powiązane z tym, co się stało z mieszkańcami sąsiedniej Bartkówki dwa lata wcześniej na Wołyniu. Mamy pretensje do Ukrainy, że inaczej chce to wszystko pamiętać, ale to przecież naturalny efekt wieloletniej polskiej polityki. Polska nie tylko jako satelita ZSRR nie ruszała sprawy Wołynia, ale również od 1991 roku realizowała ideę Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego o strategicznym partnerstwie – która mówiła o zrzeczeniu się polskich roszczeń na Wschodzie, wspieraniu budowy suwerennego państwa ukraińskiego, bo wolna Ukraina miała być kluczem do deimperializacji Rosji. I złożono na tym ołtarzu też sprawę Wołynia, wyrządzając krzywdę Kresowiakom. Dziś, kiedy stosunki Rosji i Ukrainy zdecydowanie się popsuły, Polska nadal wydaje się być sojusznikiem Ukrainy na arenie międzynarodowej, ale przez Ukrainę nie jest już traktowana jako partner strategiczny. Polskie upominanie się o sprawy wołyńskie jest traktowane jako działanie na rzecz Rosji. Na konferencji naukowej ze zdumieniem usłyszałem z ust jednego z historyków ukraińskich, że mówienie o zbrodniach UPA w dzisiejszych warunkach wpisuje się w działalność rosyjskiego wywiadu. Poczułem się jak agent FSB, chociaż nim nie jestem. Tego typu argumentacja cały czas się pojawia. Nie tylko na forach internetowych, ale, o dziwo, także na konferencjach naukowych. Sprawa stosunku do historii dzieli nas najbardziej i na razie nie ma co liczyć na słowo „przepraszam”. 9 kwietniu 2015 r. Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła ustawy historyczne, w których UPA została uznana za jedną z formacji niepodległościowych, banderowców wciągnięto w poczet bojowników o wolność, a kto neguje celowość ich walki, może być ukarany. I te ustawy przyjęto tuż po wizycie prezydenta Komorowskiego w Kijowie. Polskie władze nie zareagowały. W przeciwieństwie do władz ukraińskich, które w 2018 roku natychmiast oprotestowały polską ustawę o IPN, mówiącą o karach za negowanie winy „nacjonalistów ukraińskich” za eksterminację Polaków. Zresztą Ukrainie nie spodobało się także i to, że w 2016 roku polski parlament ustanowił 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Może rzeczywiście bardziej dyplomatycznie byłoby nazwać ten dzień Dniem Ofiar Rzezi Wołyńskiej? Czy do zgody potrafią dojść przynajmniej historycy? międzynarodowej konferencji „II wojna światowa w stosunkach polsko-ukraińskich – stan badań, perspektywy badawcze”, którą na początku lipca 2018 roku zorganizował IPN, wzięło udział wielu historyków z Ukrainy. Krzepiące jest to, że w większości nie zaprzeczają faktom i nie negują tego, do czego doszło w roku 1943 na Wołyniu. Pytanie, na ile głos historyków, fachowców będzie obecny w dyskusji politycznej na Ukrainie. Czy w rozmowach o historii Ukrainy zwycięży demagogia i emocje, czy głos specjalistów. 

W

Bereza,

Tomasz

historyk, starszy specjalista w Oddziałowym Biurze Badań Historycznych IPN w Rzeszowie, znawca stosunków polsko-ukraińskich w latach 1939–1947, autor i redaktor książek, m.in.: Wokół Piskorowic. Przyczynek do dziejów konfliktu polsko-ukraińskiego na Zasaniu w latach 1939–1945, Lwowskie pod okupacją sowiecką (1939–1941), Żołnierskie losy Wołyniaka i Uwikłanie. Wspomnienia z Podola 1939– –1945. Za opracowanie tej ostatniej (są to wspomnienia Stanisława Leszczyńskiego) w 2017 r. otrzymał nominację do Nagrody Historycznej Polityki. W tym roku ukazała się jego książka Przesiedleni znad Sanu – zamordowani nad Horyniem. Losy Polaków deportowanych przez Sowietów z obwodu drohobyckiego w ramach „oczyszczania” pasa przygranicznego (1940–1941). VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020 85


Kwintesencja święta Młodych. Jekaterynburg.

Zanim nadejdzie syberyjskie lato

N

ie uciekaj przed snajperem – umrzesz zmęczony. Z takim nadrukiem na futbolce stał razem z nami w tłumie młody chłopak. Aleksiej Iwanow patrzył na tę jego koszulkę i z trudem tłumił irytację. – Widzisz to? – mamrotał. – Widzisz? Gdyby on był moim synem i w czymś takim przyszedł, to bym się go wyrzekł. Ja rozumiem, co to sarkazm, bunt – chociaż jestem stary, ale na litość Boga! Śmierć jest śmierć i prosi o szacunek. Szczególnie tutaj. – Nachylił się do chłopaka i coś mu po cichu powiedział. Tamten poczerwieniał, myślałam, że się odszczeknie, ale nie. Postał jeszcze parę minut i pomału zaczął się przeciskać przez tłum na tyły pomnika. Tymczasem plac przed pomnikiem zaroił się od mundurów. Szła parada…

Tekst i fotografie Anna Koniecka

86 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020


ROSJA Czarny Tulipan. Szczególne miejsce w samym ser-

cu Jekaterynburga. Przerażająco osobny kosmos. Chociaż zawsze w kwiatach, składanych oficjalnie jak teraz, albo przynoszonych tak po prostu, z ludzkiej potrzeby na ten ostatni – zdawało się – wojenny pomnik, który trzeba było postawić w mieście. Zbudowali go w 1995 roku, sześć lat po tym, jak radziecka armia wycofała się z Afganistanu. Nie było już Sojuza, była nowa Rosja. Nasz cziornyj tulpan – mówią o pomniku, akcentując słowo – nasz. Czasem powiedzą więcej – że to nie ich wojna była, a oni wciąż opłakują poległych. Nie zabliźniły się jeszcze tamte gorejące rany i pewnie nigdy się nie zabliźnią, a są następne, z nienazwanych wojen. Po jaką cholerę posyłać naszych żołnierzy? Żeby umierali za Afganistan?! Czeczenie, Syrie, Donbasy…

Na dwudziestu dwóch wysokich czarnych tablicach z granitu, zebranych w kształt gigantycznego kwiatu, spisali długą śmiertelną litanię: chłopców STĄD, co razem z innymi, z całego Sojuza, pojechali na wojnę do Afganistanu i już nie wrócili. Zginęli, zaginęli… Spośród 600 tysięcy radzieckich żołnierzy wysłanych na tę cudzą wojnę, więcej niż piętnaście tysięcy przywiozły z powrotem samoloty-karawany. Czarny tulipan – tak żołnierze nazwali samolot wiozący ładunek 200, czyli trumny z ciałami poległych. fgańska wojna jest traumatycznym doświadczeniem, które dotyczy nie tylko pokolenia dzisiejszych 50-, 60-latków. Dotyczy również pokolenia, które oni wychowali. Tego się nie da rozdzielić ani oficjalnie przemilczeć, jak to się w dalszym ciągu dzieje. Z mózgu nie wydrapiesz. W Afganistanie, w cziornom tulpanie C wodkoj w stakanie my mołcza pływiem nad ziemlej Groznaja ptica czerez granicu…. niesie do ojczyzny bohaterów, co jeszcze dwudziestu lat nie przeżyli, a tam już na nich mogiły czekają… „Czarny Tulipan” – piosenka Aleksandra Rozenbauma traktowana jest przez wielu młodych Rosjan jak protest song. Śpiewają, stojąc. [Sasza, znajomy Fiodorowów, moich przyjaciół z Moskwy, też tak śpiewał „Czarnego Tulipana”. Dawno. Miał twarz chłopca, oczy starca. Paweł, zięć Fiodorowa, nie miał siły, żeby się pozbierać. Okaleczona psychika. Pozostawiony sam ze swoją traumą, żył w dwóch równoległych światach. Oba straszne. Powiedział mi: „Czterech przyjaciół zabitych w Afganistanie niosłem na cmentarz w trumnach. Budzę się i znowu ich niosę, jednego po druIdol gim. Jednego po drugim”. Były dni, kiew szklanej dy coś zaczynał robić, snuł plany, a natrumnie zajutrz znów się zapadał. I tak w kółko, (kuloodporna). aż całkiem się zapadł. Zostało czworo drobiazgu; chłopacy.] rzydzieści przeszło lat po afgańskiej wojnie Rosja wciąż szuka swoich zaginionych żołnierzy. Odnaleziono pilota zestrzelonego nad Afganistanem w 1987 roku. Żyje! Ale czy będzie mógł – chciał wrócić? Rząd rosyjski obiecał pomoc w negocjacjach z afgańskim rządem. W rodzinach żołnierzy zaginionych bez wieści tli się nadzieja na kolejny cud? Musiałby się zdarzyć jeszcze z 500 razy, albo więcej. Oficjalne statystyki zaginionych nie kłamią, kiedy podają, że mniej. Nie wiedzą, nikt nie wie, ilu tak naprawdę Ich było. 

A

T

Prof. Barbara Białoubska w narodowym stroju – powitanie nowego roku eweńskiego. Dolina Tujmaada, Jakucja 1998 r.

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

87


Eweńskie kobiety. Święto Ewinek – powitanie lata. Dolina Tujmaada, Jakucja 1998 r.

W

ielka impreza, zorganizowana w piękny czerwcowy dzień przed wojennym pomnikiem „Czarny Tulipan” to – w założeniu – radosne święto młodych, którzy zakończyli naukę, odebrali dyplomy i robią pierwszy krok w dorosłe życie. Stąd togi, birety, galowe mundury, przemówienia oficjeli, kolorowe baloniki. I… minuta ciszy, kiedy dwóch młodych stremowanych żołnierzy z jednostki do zadań nadzwyczajnych (MCzS) kładło kwiaty na płycie pomnika. Właśnie wtedy, w tej skupionej ciszy rozległ się przejmujący krzyk: „Ludzie! Idźcie stąd! Dosyć!...”. Jakiś mężczyzna krzyczał. Zrobiło się małe zamieszanie. Nie trwało długo. Zagrała orkiestra. Podniosły nastrój mógł wrócić do oficjalnego scenariusza. Nie wiem, czy wrócił, poszliśmy stamtąd. Iwanow unika recenzowania zdarzeń politycznych; pozostawia to historii, ale tym razem pozwolił sobie na cierpką uwagę: – Czterdzieści lat temu, gdy urodziła mi się córka, pomyślałem – jakie to szczęście, nie zabiorą jej do wojska! A dzisiaj musiałbym powtórzyć to samo. Wychodzi na to, że historia nikogo niczego nie uczy, jeśli to dotyczy władzy – skwitował.

Aleksiej Aleksiejewicz Iwanow. Jest geologiem z zamiłowania i po trosze z genów. A na stare lata, co lubi podkreślać, bo świetnie się trzyma, przybyła mu kolejna pasja. Nie miał na nią za wiele czasu, zajęty ciągle pracą w terenie, więc odrabia zaległości i czyta wszystko, co mu wpadło w ręce, a odkładał na później. Wszystko, co dotyczy historii Syberii. Nie tylko tej sprzed 11 tysięcy lat, zaszyfrowanym pismem przez idola szygirskiego wysłanej w świat. Właśnie stąd, z okolic Jekaterynburga. Iwanow robi „audyt” także całkiem współczesnej historii, która nieraz działa się dosłownie pod nosem, a ujawnia (niestety) dopiero po latach. Daje prosty przykład: o skażeniu radioaktywnym w 1957 roku 40 tys. kilome-

88

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

trów kw. Syberii (obszar wielkości Szwajcarii), tu dowiedzieliśmy się OFICJALNIE po 35 latach, podczas gdy Amerykanie byli na bieżąco. Dom zawalony pod powałę papierzyskami, książkami, biuletynami. Gdyby to wszystko zdygitalizować, życia by nie starczyło. Tak twierdzi, i – że na tamtą stronę prędko się nie wybiera. Fajny gość. Oryginał. Bogiem a prawdą, gdyby siadł na czterech literach i spisał, co wie, byłby long esej syberyjski, o jakim świat nie słyszał. W rodzinie było paru geologów; ojciec „wielki nieobecny”. Ale to osobna historia, Aleksiej Aleksiejewicz niechętny, żeby o tym gadać. Może kiedyś, jak sam nabierze (?) dystansu. ierwsza książka, jaką pamięta z domu (zabrał ją), była o złożach złota na Syberii, napisana przez akademika Władimira Obruczewa. To był wybitny geolog z przełomu XIX i XX wieku, badacz Syberii, Azji. Prawie cztery tysiące prac naukowych i innych publikacji! Dla radzieckiej władzy wyjątkowo cenny uczony. Gdy zaczęła się wojna, wszystko, co cenne, w tym strategiczny przemysł, maszyny, ludzi nauki też, ewakuowano za Ural. Obruczew trafił do Swierdłowska, zamkniętego wówczas miasta, które dziś nazywa się Jekaterynburg. Profesorowi Obruczewowi (nawiasem mówiąc, dobrze mówił po polsku), dzisiejsza Syberia wiele zawdzięcza. Miał rzadko spotykany wśród uczonych dar, potrafił pisać prosto o skomplikowanych rzeczach. Na jego esejach o geologii wychował się Iwanow. (I strasznie mu tego lekkiego pióra zazdrości. A pracowitości, nie?)

P

Idol z Szygiru. Bożek drewniany sprzed jedenastu tysięcy lat, który narobił zamieszania w świecie nauki, na policji, w prokuraturze i w ministerstwie. Ale było warto! Został znaleziony w styczniu 1890 roku podczas prac archeologicznych prowadzonych na wyrobisku po odkrywkowej kopalni złota. Na torfowisku Szygir, 70 kilometrów od Jekaterynburga, poszukiwania archeologiczne były pro-


ROSJA

W

latach 60. ub. wieku idol był wystawiany w budynku kościoła Wniebowstąpienia w Jekateryburgu. (Wtedy się ludzie nie modlili, bo podziwiali sztukę…). Ale… Taki bezcenny skarb wymaga odpowiednich warunków; pracownicy Regionalnego Muzeum Krajoznawczego w Jekaterynburgu, opiekujący się rzeźbą, stanęli na rzęsach i idol ma tam taki komfort, że głowa mała. Jak wygląda teraz idol?

Obszar skażony radi acją po pierwszej katastrofie atomowej – tys. km kw. Syberii. 40 tys. Do katastrofy doszło w 1957 roku w chemicznym k. Oziors kombinacie ka.

wadzone już wcześniej. Z dobrym rezultatem; znajdowano tam przedmioty z drewna, z kości, rogu, kamienne noże, siekiery, groty strzał, figurki zwierząt, ryb. Bogate znalezisko, rokujące na więcej… Drewniana rzeźba bożka leżała pod czterometrową warstwą torfu. Była połamana; dziesięć dużych fragmentów zdecydowano się wydobyć po kawałku . Czy coś zostało, nie wiadomo. Wyrobisko pokopalniane zalano i jest niedostępne do tej pory. łaściciel znaleziska, hr Aleksiej Stenbock-Fermor, przekazał do muzeum w Jekaterynburgu stos połamanych kawałków modrzewiowej deski. Podczas pierwszej rekonstrukcji w 1914 roku nie złożono całej rzeźby; bożkowi ubyły prawie dwa metry wzrostu. Potem była kolejna rekonstrukcja – wykorzystano „cały budulec”, lecz postać – ze skrzyżowanymi rękami i nogami – została złożona jak popadło. Przeleżała w magazynie muzealnym dziejowe zawieruchy; w międzyczasie w niewyjaśnionych okolicznościach straciła kilka dolnych segmentów. Dziś idol ma 3,4 m wzrostu i czuje się świetnie. Wygląda inaczej niż wtedy, gdy go odnaleziono na torfowisku, a potem niefortunnie próbowano poskładać. Ano takie możliwości, jakie czasy. Lecz… to nie koniec historii o ponownych narodzinach najstarszej na świecie drewnianej rzeźby, którą – od miejsca znaleziska – nazwano idolem z Szygiru.

W

Wysoka, smukła postać wyryta kamiennym narzędziem w modrzewiowej desce. Duża trójwymiarowa twarz. Długi korpus ozdobiony tajemniczymi znakami, liniami, zygzakami, strzałkami. Stoi w szklanym sarkofagu, zbudowanym według najnowszych kosmicznych technologii. Światła w sali, gdzie pośrodku ustawiono sarkofag, są przyciemnione, specjalnie dobierane. Okna zasłonięte. Półmrok; cisza. Żadnych odgłosów półtoramilionowego miasta, które tętni życiem tuż obok. Tutaj jest osobny odrealniony świat. I mnóstwo pozytywnej energii. Niesamowite przeżycie. [Jest coś fascynującego w tej postaci – dostojność, surowość, uważność, a przede wszystkim wszechogarniający spokój. Może ten opis wydawać się „odjechany”, lecz nie 

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


ROSJA sposób oprzeć się emocjom. Chociaż patrzy się na… modrzewiową deskę z ledwie zarysowaną postacią. Połamaną w paru miejscach, od strony pleców wzmocnioną podwójną (tytanową?) szyną. Są jak blizny po operacji. A jednak...] – To arcydzieło o ogromnej wartości emocjonalnej i sile. Nie ma drugiej takiej rzeźby na świecie. Jest bardzo żywa i równocześnie bardzo skomplikowana – mówił profesor Michaił Żyrin z Instytutu Archeologii Rosyjskiej Akademii Nauk. Wiele razy podkreślał, że gdy badał idola, czuł podziw. Przyznał też, że zapisane na nim informacje pozostają dla współczesnego człowieka wielką tajemnicą. le… W 2014 r. wpłynęło doniesienie do policji, że pracownicy muzeum dopuścili się uszkodzenia bezcennej rzeźby – chodziło o to, że zostało z idola pobranych 7 mikroskopijnych kawałeczków drewna (w sumie ok. 2 gramów) do zbadania, ile ona ma tak naprawdę lat. Poprzednie badania były robione dawno. Teraz są inne możliwości. Próbki uszczknięte z rzeźby posłano do Berlina, tamtejsi eksperci mieli jeszcze lepsze możliwości niż ci w Rosji. I to jest fakt niekwestionowany w Moskwie. Jednak nie spodobało się to jakiemuś urzędnikowi w ministerstwie kultury. Bo muzealnicy o zgodę go nie zapytali! A skoro donos do policji poszedł, to machina poszła w ruch. Nie dało się jej zatrzymać. Prokurator oskarżył muzeum i archeologów, że nie uzyskano zgody na badania związane „z naruszeniem integralności obiektu dziedzictwa kulturowego”. W lipcu 2015 r., na wniosek prokuratury, wszczęto postępowanie karne wobec dyrektora muzeum oraz wielu naukowców – archeologów i dendrologów, pod zarzutem „zniszczenia lub uszkodzenia dziedzictwa kulturowego lub dóbr kultury” . Sprawa karna została oddalona w 2016 roku. Według ekspertów – badania naukowe w 2014 r. nie spowodowały uszkodzeń, zmian w wyglądzie ani innych szkód w wartości archeologicznej rzeźby. Idol szygirski może spokojnie stać i przyjmować gości z całego świata. Jest pod dobrą, miejscową opieką. [Pierwszy raz został pokazany światu w 2003 roku.] tak historia, która zaczęła się w dziewiętnastym wieku na torfowisku, miałaby się zakończyć po 130 latach? A gdzie tam! Skarb, na który dzisiaj nie ma ceny – owa dziwna drewniana rzeźba przypominająca ludzką postać na modrzewiowej desce, pokryta jakimiś rysunkami, symbolami, znakami – dostarcza emocji światu nauki. Bo: ktoś, kto 11 tysięcy lat temu, może nawet wcześniej, rzeźbił tę postać i zapisywał na niej owe znaki i symbole, chciał za ich pośrednictwem coś przekazać. Co? – nie wiemy, Latamy w kosmos, robimy różne inne rzeczy, ale w 21. wieku nie potrafimy tej zaszyfrowanej informacji odczytać. A swoją drogą, kto by przypuszczał, że pierwotne ludy żyjące wtedy na Uralu, przyślą nam swojego wysłannika. Czy i kiedy rozwinie się nasza cywilizacja na tyle, żebyśmy potrafili się dogadać? Co wiemy na pewno? Rzeźba na desce nie była wkopana w ziemię, jak wcześniej sądzono. Bożek stał przywiązany do czegoś, być może do drzewa lub filaru. Wiemy, że ludzie, którzy żyli w niewyobrażalnie odległych

A

I

90

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

czasach na Uralu – myśliwi, rybacy, zbieracze – żyli w harmonii z przyrodą, mieli skomplikowany świat duchowy, byli wysoko rozwinięci intelektualnie. Przekazywali wiedzę następnym pokoleniom przy pomocy tych zagadkowych symboli, linii, rombów, zygzaków, zarysów ludzkich twarzy, które tak intrygują dzisiaj uczonych. Co jest w tych zaszyfrowanych informacjach? Jest wiele hipotez. Pracownicy z Regionalnego Muzeum Krajoznawczego w Jekaterynburgu skłaniają się ku najnowszej hipotezie, że drewniana postać pokryta tajemniczymi znakami mogła być czymś w rodzaju mapy lub przyrządu nawigacyjnego. Znaki miały wskazywać sposób dotarcia do miejsca przeznaczenia oraz liczbę dni potrzebną na podróż. Linie faliste – drogę wodną, a linie proste – wąwozy i wzgórza. Strzałki – ilość dni w podróży. Zygzak – niebezpieczeństwo. Jakie? rofesor Barbara Białolubska, która jest Ewenką, objaśniała mi w podobny sposób – przeszło dwie dekady temu (!) – symbolikę ornamentów zdobiących odświętne ubranie, które miała na sobie. To był lekki płaszcz z cienko wyprawionej skóry renifera. Sama uszyła. Na specjalną okazję. Tego się już nie nosi na co dzień. Płaszcz był ozdobiony szerokim ornamentem: linie, zygzaki, wzory geometryczne, przyszyte w nieprzypadkowych miejscach małe koraliki. Kolory też dobrane nieprzypadkowo; biały – symbolizował niebo, niebieskie faliste linie – symbolizują rzeki, zielone linie – lasy, koraliki – góry, jeziora, a ciemnobrązowe niemal czarne linie – Matkę Ziemię. Tych symboli było wiele. Wyglądały pięknie – misterna robota. Ale – jak zaznaczyła prędko prof. Białolubska – to nie o to chodzi. Mają zdobić strój niejako przy okazji. Symbole wyszywane na ubraniu mówią o tym, kim jestem, skąd, z jakiego plemienia, jak wygląda miejsce, w którym żyję. Ona sama jest córką pasterza reniferów; urodziła się w tajdze, w rejonie Chandygi (wschodnia Jakucja, tam płynie rzeka Ałdan). Ma to „wypisane” własnoręcznie – nićmi. Jest jak świadectwo tożsamości z fotografią. Nie da się udawać kogoś, kim nie jesteś. – Potrafię to odczytać również z twarzy. Patrzę w twarz człowieka i widzę jego nastawienie do życia, jaki ma charakter, jaki ma stosunek do mnie... To jest dar, który dziedziczymy. Geny. Ty widzisz las, drzewa; my potrafimy czytać znaki, jakie nam zostawia, żebyśmy nie zbłądzili. Ale… ten dar u młodych już coraz słabszy, rzadszy. Cywilizacja, którą przejęliśmy, ma często złą jakość. Nie wierzy w przyrodę, ani jej nie czci – mówiła prof. Białolubska. Człowiek, który żyje w harmonii z samym sobą, jest szczęśliwy. Człowiek, który żyje w harmonii z przyrodą, dwa razy żyje szczęśliwy. Rozmawiałyśmy w 1998 roku na początku czerwca. Profesor Barbara Białolubska była wówczas kierownikiem katedry języka eweńskiego na Uniwersytecie Jakuckim oraz pełniła funkcję prezydenta Stowarzyszenia Ewenów w Jakucji. Rdzenne ludy Północy obchodzą początek kolejnego roku właśnie na początku czerwca. Tak jest u Jakutów, Ewenków, Jukagirów, Ewenów… Ci ostatni obchodzili wtedy swój nowy rok oficjalnie po raz pierwszy. „Już” było wolno! 

P



Muzeum

Kultury Ludowej w Kolbuszowej

Jacek Bardan.

Miejsce, które pieczołowicie odtwarza zaginiony świat Lasowiaków i Rzeszowiaków: „To oni budowali rzeczywistość, z której wyrastamy... Był to świat ludzi w jakimś sensie samowystarczalnych... Nie potrzebowali maszyn, by zebrać plony. W rzeczywistości jednak niczym się od Ciebie nie różnili. Posiadali tylko inne umiejętności, mieli inną świadomość świata, który ich otaczał. Niektórzy twierdzą, że nawet większą niż współcześni. Byli mocno związani z ziemią, szanowali swoich przodków i tradycję przez nich przekazaną. Owa tradycja była wyjątkowa...”

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

T

aka zachęta skierowana jest do odwiedzających skansen turystów. Liczba zwiedzających rośnie z każdym rokiem i niedawno przekroczyła 50 tysięcy. Oglądają nie tylko wiejskie gospodarstwa, lecz także domy małomiasteczkowe, jak ten z Żołyni Dolnej postawiony w 1815 roku przez protoplastę mieszczańskiego rodu Cisków, w której rękach pozostawał do początków 20. stulecia. Kasa i sklepik mieszczą się w malowniczym, krytym gontem dworku z Sędziszowa Małopolskiego. Nieco dalej – rozłożysta bryła spichlerza dworskiego z Bidzin (1784 – najstarszy zabytek w skansenie) z wysokim gontowym dachem, z lukarnami oraz malowniczymi podcieniami. Pełniły one rolę rampy przeładunkowej prowadzącej do wszystkich pomieszczeń budynku. Funkcja w sposób naturalny łączyła się z architektonicznym pięknem. – To widok obecnie niespotykany. Nie ma prawie dziś mistrzów ciesielskich. Przeważają betonowi wyrobnicy – komentuje oprowadzający nas Jacek Bardan, dyrektor skansenu. Jego dumą jest ukończony na początku tego roku dwór z Brzezin. Wystawiony w połowie XVIII w., był przebudowywany przez kolejne dwa stulecia. Pierwotnie miał przyczółek wsparty na podwójnych kolumnach. Z fasadą

92

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

łączyły się stojące po bokach – jak w mickiewiczowskim filmowym Soplicowie; w jednym z nich mieszkała Telimena – rozłożyste alkierze. Już dawno temu zostały one rozebrane. Wejście główne osłania przeszklony ganek z dekoracyjną, ceramiczną posadzką. Wchodzimy do przestronnej sieni. We wszystkich pomieszczeniach znajdują się belkowane sufity i taflowe parkiety, zrekonstruowane na wzór tych z dworów z Tarnowca i Niwisk. Dwór jest jeszcze pustawy. Oglądamy dwa słynne kolbuszowskie meble: komodę i biblioteczkę. Koło niej banalny w formie kwietnik z finezyjną intarsją, w której doszukać się można starych, barokowych wzorów. – To praca Wiktora Mazurkiewicza, jednego z ostatnich kolbuszowskich stolarzy, z 1952 r. Jego uczniem był Jan Plis, i na nim kończy się ciągłość tradycji kolbuszowskiego meblarstwa – wyjaśnia dyrektor Bardan. Mebli kolbuszowskich zachowało się nieco mniej niż trzysta. Większość w zbiorach największych Muzeów Narodowych: w Warszawie, Krakowie oraz we wnętrzach najpiękniejszych pałaców. Można je zobaczyć także na Podkarpaciu: w Rzeszowie, Łańcucie czy Sanoku. Upadek miejscowej wytwórczości nastąpił po rozbiorach. Obecnie MKL postanowiło zebrać kolekcję mebli kolbuszowskich,


o których we współczesnej Kolbuszowej prawie się nie pamięta. – Do tego trzeba czasu, cierpliwości i pieniędzy – podkreśla dyrektor. We wnętrzach zamontowano jeszcze empirowe drzwi o rzeźbionych płycinach – przeniesione z innego dworu – oraz piece z ciemnozielonych kafli. Piece są nowe, finezyjnie wykonane na wzór egzemplarzy z końca XIX w. Produkuje je zakład w Rozwadowie, znany z rekonstrukcji pieców dla sali reprezentacyjnej Collegium Novum UJ. – W Rytwianach rozebrano dwór, w którym istniał komplet oryginalnych pieców. Zniszczono go, zanim zdążyliśmy interweniować, ale zrobiona szczęśliwie dokumentacja pomogła w odtworzeniu tych unikalnych urządzeń ogniowych – wspomina Jacek Bardan, dodając, iż obok skansenowskiego dworu z Brzezin powstanie dworski folwark. Na razie w pobliżu znalazł się rozłożysty ul pawilonowy z Lubaczowa (pocz. XX w.). Wybudował go Józef Petrus, posiadający także sporą pasiekę tradycyjnych uli domkowych. Skansenowski ul nie ma fundamentów, aby można było transportować go na wozie pod las lub na polany leśne. Ul posiada wewnętrzny korytarzyk po to, aby pszczelarz miał swobodny dostęp do dwudziestu komór mieszczących ramki, w których pszczoły produkują miód. hata z Wrzaw należała do rodziny Skwarów i została zbudowana w 1866 r. Dziś mieści ekspozycję dawnej zabawki ludowej autorstwa Stanisława Naroga. Ośrodek zabawkarski mieścił się w Brzózie Stadnickiej. Jego tradycje przetrwały do dziś. Jeszcze teraz możemy kupić na targach malowane w kwiaty koniki ciągnące bryczkę, kurki dziobiące ziarno, niedźwiadki na żerdce czy koniki na biegunach. To wzory tradycyjne. Artysta – snycerz szedł jednak „z postępem” i swoją twórczość unowocześniał. Zamiast konika, rzeźbił ciągnący przyczepę traktor lub walec drogowy. Wszystkie te pojazdy były malowane w jaskrawe kolory i zdobione dekoracyjnymi kwiatami. W chałupie oglądamy całą pracownię: w sieni króluje rozłożysta tokarnia, w komorze obok – kompletny warsztat stolarski. Na terenie skansenu, wśród brzózek i sosen, pełno jest oczek wodnych, w których pławią się kaczki i gęsi (w jednej z zagród muzealnicy trzymają także owce i kozy). Przed powodziami, podtopieniami, a także przed demonami wodnymi chronił św. Jan Nepomucen – „tańczący święty”, zwany tak, gdyż zgodnie z barokową konwencją przedstawiany był silnie przechylony w bok, z ugiętym kolanem. Na brzegu potoku stoi kapliczka z Jeżowego (rekonstrukcja) z figurą tego świętego z roku 1824, wzniesiona przez miejscowego chłopa, Sagana. Święty nie uchronił jednak skansenu przed podtopieniem, co widać na zdjęciach sprzed kilku lat. Za kuźnią ze Staniszewskiego króluje wysmukła dzwonnica oraz bryła kościoła pw. św. Marka z Rzochowa. Za to drewniane ogrodzenie, wsparte na ceglanych słupkach, zostało zrekonstruowane na podstawie przedwojennych zdjęć kolbuszowskiej fary. Świątynia przechodziła niepomyślne koleje losu. W 1. połowie XIX w. strawił ją pożar, a odbudowana, została porwana wraz z plebanią przez wielką powódź. Kolejny kościół, powstały w 1843 r., i jeszcze do niedawna służył wiernym. W 2010 roku został wraz z pełnym wyposażeniem przeniesiony do Muzeum w Kolbuszowej. Niewielkie jego fragmenty pozostały po jednej z poprzednich świątyń. To ołtarz główny

C


KRAJOBRAZ z wiatrakami

z barokowymi rzeźbami świętych: Stanisława i Wojciecha, oraz bocznymi bramkami z malowanym ornamentem rokokowym. Kolejne ołtarze powstawały w ciągu następnych stuleci. Ten ze św. Kazimierzem, ozdobiony herbami Polski i Litwy, przypomina o potędze przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Antepedium przeciwległego ołtarza bocznego zdobi okręt. To fundacja rzochowskich emigrantów ze Stanów Zjednoczonych. rewniana jednonawowa świątynia, zamknięta trójbocznym prezbiterium, ma w środku dekorację taką, jak w kościele murowanym. W czasie prac konserwatorskich odkryto, iż wnętrze kościoła obite jest grubym płótnem. Namalowano na nim dekorację iluzjonistyczną. Przedstawia ona ciosy marmurowe przedzielone pilastrami, sprawiające wrażenie bogatego wnętrza pałacowej komnaty. W zakrystii zachowało się kilka ocalałych z powodzi barokowych ornatów, używanych do odprawiania mszy św. trydenckiej (w każdą trzecią niedzielę miesiąca, od maja do października). Kościół został bowiem ponownie poświęcony. W każdą ostatnią niedzielę kwietnia – na św. Marka – organizowany jest tu odpust. Ponadto uroczyste nabożeństwa odprawiane są w Niedzielę Palmową oraz w święto Matki Boskiej Zielnej (15 sierpnia). Aby uroczystości jeszcze bardziej przypominały te odprawiane w czynnych na co dzień kościołach, w świątyni z Rzochowa planowane jest zamontowanie organów piszczałkowych. Za kościołem zestawiana jest właśnie plebania z Ostrów Tuszowskich (z 1906 r.), stajnia oraz organistówka z Książnic. W zagrodzie plebańskiej stoi już spichlerz z Boguchwały oraz stodoła z Majdanu Królewskiego. Ten ostatni kryty jest oryginalną czerwoną dachówką, na której widnieją litery wyłożone z dachówki czarnej: XTM.

D

94

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

To inicjały jednego z proboszczów – ks. Tomasza Macha. Po zakończeniu prac budowlano-konserwatorskich zespół plebański zostanie udostępniony turystom. „Publiczna Szkoła Powszechna” – głosi urzędowy napis na czerwonym tle nad gankiem. To szkoła z Trzebosi, wystawiona w roku 1881: mieściła dwie sale lekcyjne oraz dwupokojowe mieszkanie nauczyciela. Dziś wszystkie pomieszczenia wykorzystywane są na lekcje muzealne. Imponująca ogromna kuchnia wraz z kredensem służy do wykonywania potraw regionalnych. W kolejnym – klasa szkolna odtworzona zgodnie z instrukcją Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego z roku 1936. Nad podwyższeniem – katedrą pedagoga, wiszą portrety (od lewej): marszałka Józefa Piłsudskiego, prezydenta Ignacego Mościckiego i naczelnego wodza marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Na katedrze stary, poszarzały globus i dzwonek, którego dźwięk oznajmiał początek i koniec lekcji. Na lewo od katedry w kącie wysypany jest groch, na którym klęczał ukarany uczeń. Chyba w ministerialnej instrukcji nie ma na ten temat ani słowa? Są w niej za to wymiary szkolnych ławek. Te ze skansenu w Kolbuszowej wykonane są zbyt starannie, z precyzyjnie klejonego twardego drewna. Chyba niezmiernie trudno rzeźbić je kozikiem, toteż uszkodzeń mechanicznych ani śladu. Pełno za to atramentowych plam, co dodaje ławkom autentyczności. – Aby ławki z eksponatu muzealnego zmieniły się w używany mebel szkolny, wystarczy posadzić dzieci do pisania, dać im buteleczki z atramentem oraz obsadki ze stalówką – mówi dyrektor Jacek Bardan. Na zdjęciu pokazującym lekcję muzealną sprzed stu lat oglądamy dziewczynki w wiejskich chustkach na głowie. Takich, jakie nosiły ich babki i prababki.


KRAJOBRAZ z wiatrakami

C

hałupa z Lipnicy, wzniesiona w latach 60. XIX stulecia przez majstra Opalińskiego, pokazuje, jak mieszkali ubodzy chłopi. W 1966 r. doprowadzono do niej prąd elektryczny, co wskazuje stojący na honorowym miejscu radioodbiornik „Pionier” w brązowej ebonitowej skrzynce. – Od kiedy pojawiła się żarówka, to trzeba było chałupę sprzątać, jak na święto... Każdą jedną pajęczynę na suficie było widać, cały brud...Większość tych domów, które u nas mamy [w skansenie], to były chaty dymne, z otwartymi paleniskami, pełne dymu i kopciu. Dopiero na przełomie XIX i XX w., jak ludzie zaczęli wstawiać piece, można było zacząć dbać o dom: bielić ściany, wieszać święte obrazy, makatki malowane na szarym papierze czy płótnie... – mówi oprowadzający. Na wsiach mieszkali Żydzi trudniący się handlem i wyszynkiem. Karczma oraz sklepik „towarów mieszanych” z Hadli Kańczuckich koło Przeworska z końca XIX stulecia należały do Herszka Zellekrauta – jak informuje szyld nad wejściem. Sklepik jest mały, ciasny i ciemny. Za to w przestronnej izbie restauracyjnej błyszczy się wypolerowana mosiężna blacha szynkwasu oraz kurki prowadzące do beczek z piwem. Za szybką kredensu komplet szkła, wyżej wypucowane miedziane rondle (szynkwas z 1895 r. pochodzi z Głogowa Małopolskiego). Niedługo przed II wojną karczmarz zbudował w komorze studnię. Miał dość stałych dokuczliwości, jakie wyrządzała Żydowi miejscowa „kawalerka”. skansenie znakomicie pokazane jest wiejskie rzemiosło. Ostatnim właścicielem małomiasteczkowej zagrody z Żołyni Dolnej był Witold Kochmański, który oprócz uprawy roli zajmował się szewstwem. Zachował się jego warsztat, podobnie jak kompletne wyposażenie kuźni kowala Jakuba Sondeja ze Staniszewskiego. Kuźnia była czynna do roku 1976. Z Łążka Garncarskiego pochodzi zagroda ceramiczna Józefa Kurzyny i jego syna Czesława, którzy wypalali naczynia z gliny. Zdobiła je żona tego ostatniego – Marianna. Dziś odbywają się tu lekcje muzealne pt. „Nie święci garnki lepią…” Zagroda rodziny Szylarów swymi korzeniami sięga XVIII stulecia. Wychowało się w niej wiele pokoleń bogatego chłopskiego rodu. Ostatni mieszkający w niej gospodarz – Antoni Szylar, miał trzydzieści hektarów ziemi; oprócz tego zajmował się szewstwem i stolarką. Wśród sąsiadów popularny był jako zielarz, który potrafił zaradzić każdej chorobie. Co więcej: w latach 30. XX w., gdy modny był spirytyzm, potrafił wywoływać duchy! Do skansenu przeniesiono także siedem wiatraków różnych typów oraz zainstalowano malowniczo położony nad stawem młyn wodny z Żołyni Dolnej (1897 r.)

W

….Zza betonowego ogrodzenia na tyłach karczmy wygląda głowa dinozaura. Prywatny inwestor buduje tu park rozrywki. Tak w bezpośrednie sąsiedztwo skansenu wkracza kultura masowa. Brakuje tylko cyrku z żywymi małpami, a także odrobiny taktu i rozsądku ze strony władz samorządowych, których zadaniem jest dbałość o ład przestrzenny wokół tego wyjątkowego miejsca. Pisząc tekst korzystałem z publikacji MKL, m.in. z: Almanachu 2010-2019, Kolbuszowa 2019, oraz Małego przewodnika po Parku Etnograficznym, Kolbuszowa 2015. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Z dziewczęcych marzeń, z miłości do klasyki i szlachetnych tkanin – przede wszystkim jedwabiu – powstała marka Silkars, która od początku 2018 roku funkcjonuje w Ropczycach. Choć dość młoda na modowym rynku, to już ceniona przez klientki – wystarczy raz założyć bluzkę z jedwabiu z metką Silkars, by przekonać się, że żaden inny materiał nie współpracuje ze skórą tak dobrze jak jedwab.

Dorota Strzyż.

Silkars w Ropczycach – sztuka z jedwabiu

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak oraz Archiwum Silkars

– Spełniłam swoje marzenia, skrywane przez lata na dnie serca. Zawsze interesowała mnie moda i marzyłam, by mieć własną firmę modową – opowiada Dorota Strzyż, założycielka marki Silkars. – Niestety, moje życie potoczyło się inaczej. Nie wybrałam szkoły krawieckiej ani studiów związanych z modą, choć bardzo chciałam. W tamtych czasach młody człowiek nie do końca sam podejmował decyzje o swojej przyszłości. Zostałam prawnikiem i przez 22 lata pracowałam w urzędach. hoć wydawało się, że marzenie o modzie zostało wyparte na dobre, w 2017 roku pani Dorota zaczęła o nim myśleć na poważnie, a doświadczenie zdobyte w urzędach i samorządzie tylko podpowiedziało jej filary, na których powinna oprzeć swoją markę. Postanowiła tworzyć ubrania dla kobiet ceniących klasykę i wygodę.

zaczęło pięć kobiet. Tylko jedna z nich była krawcową szyjącą zawodowo. Poza nią, prawniczką, jeszcze jedna krawcowa, polonistka i ogrodniczka – wyjaśnia Dorota Strzyż. Firma zaczęła się szybko rozwijać. Powstała szwalnia szyjąca dla marki Silkars, ale także na zlecenie dla innych marek modowych z Polski i zagranicy, m.in. z Japonii. – Niestety, ze względu na trudną sytuację losową, rozwój firmy został gwałtownie przyhamowany, musiałam zlikwidować szwalnię. W firmie została jedynie prototypownia. Część kobiet odeszła i założyła własne firmy, co mnie bardzo cieszy, bo cel projektu, czyli aktywizacja na rynku pracy, został osiągnięty. Pozostałym pracownicom znalazłam zatrudnienie w innych firmach – dodaje.

Marka Silkars powstała jako przedsiębiorstwo ekonomii społecznej

ztandarowym produktem marki od początku jej powstania są proste jedwabne bluzki w przystępnych cenach. Decyzja ta wynikła z osobistych doświadczeń pani Doroty, która przez wiele lat ubierała się zgodnie z dress codem obowiązującym urzędników. Najważniejsza jest w nim klasyka i elegancja, ale liczy się też komfort użytkowania ubrań. Ma na to wpływ nie tylko dobry krój, ale przede wszystkim rodzaj tkaniny, z jakiego zostało wykonane ubranie. Na rynku nadal dominuje odzież z tkanin sztucznych, które, owszem, są w przystępnych cenach, jednak trudno w ich przypadku mówić o wygodzie.

C

Kiedy w 2017 roku pojawił się projekt ROWES prowadzony przez Rzeszowską Agencję Rozwoju Regionalnego, Dorota Strzyż postanowiła w jego ramach założyć firmę i szyć elegancką odzież dla kobiet. Marka powstała styczniu 2018 r. – Z perspektywy czasu stwierdzam, że miałam bardzo dużo odwagi, by wystartować na rynku, choć oczywiście pomagało mi wiele osób z RARR-u. Wraz ze mną pracę

96

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

Bluzka z wysokogatunkowej tkaniny to podstawa

S



MODA – Znalezienie prostej, klasycznej, eleganckiej bluzki z naturalnego materiału, która sprawdza się w różnych porach roku i na różne okazje, graniczyło z cudem. Dostępne na rynku jedwabne bluzki albo były zbyt drogie, albo nie nadawały się do założenia pod klasyczny kostium, gdyż były mało komfortowe w użytkowaniu – mówi Dorota Strzyż. – Podobny kłopot ze znalezieniem właściwej bluzki ma wiele kobiet pracujących w korporacjach, bankach i urzędach, dlatego postanowiłam zaoferować klientkom eleganckie, ponadczasowe bluzki z naturalnych materiałów. Takie, w których będą czuć się pewnie i pięknie. Klasyka, prostota i wysoka jakość

J

ak przyznaje założycielka marki, jedwab jest niezwykłą tkaniną o wyjątkowych właściwościach. Latem przyjemnie chłodzi, zimą grzeje, a że jest to materiał wysokogatunkowy, wręcz luksusowy, to raz kupiona bluzka sprawdza się przez wiele sezonów. Ubrania z jedwabiu są lekkie, ale zarazem wytrzymałe. Są też kosztowne i nie każdy może sobie na nie pozwolić, dlatego do kolekcji Silkars Dorota Strzyż wprowadziła również bluzki i koszule bawełniane. Silkars oferuje też sukienki na różne okazje: od klasycznych biznesowych, po popołudniowe i koktajlowe, a także wakacyjne. Ponieważ Dorota Strzyż jest wielką pasjonatką dziewiarstwa – dzierga na drutach od 4. roku życia – w kolekcji marki nie mogło zabraknąć wyrobów dziewiarskich: płaszczy, swetrów, kardiganów, pulowerów i szali. Klientki Silkars to kobiety, które ubierają się klasycznie i wybierają proste, wysokogatunkowe ubrania. Cenią coś, co niekoniecznie rzuca się w oczy, ale daje poczucie pewności siebie. Lubią ubierać się dla siebie. – Z tych powodów poprosiłam znaną aktorkę, Mariolę Łabno-Flaumenhaft, aby podjęła się być twarzą naszej marki. Ku mojej ogromnej radości, Mariola zgodziła się. To piękna, bardzo ambitna, inteligentna i świadoma siebie kobieta, a przy tym niesamowicie życzliwa, ciepła i emanująca pozytywną energią. Taka jest właśnie kobieta Silkarsa – tłumaczy Dorota Strzyż. Krótkie serie, niepowtarzalne wzory – Bazujemy na tkaninach stuprocentowo naturalnych, takich jak jedwab, wełna czy bawełna, oraz na tkaninach sztucznych, ale wytwarzanych w procesach technologicznych z naturalnych surowców, np. wiskoza. Nasze dzianiny są z luksusowych przędz: wełny, alpaki, kaszmiru, moheru i merynosów – wyjaśnia właścicielka marki. – Dodatkowo tym, co wyróżnia naszą markę na rynku, są krótkie serie ubrań. Nie produkujemy masowo, więc prawdopodobieństwo spotkania na ulicy osoby w takiej samej bluzce jest znikome. jednym wzorze powstają dwie, trzy pełne rozmiarówki, zaledwie kilka sztuk tego samego projektu, co decyduje o unikalności ubrań. Silkars ponadto korzysta z tzw. tkanin stokowych, czyli takich, które były projektowane i tkane między innymi dla znanych projektantów, jednak nie zostały wykorzystane przez nich do końca i wróciły na rynek wtórny. Stąd w ko-

W 98

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2020

Mariola Łabno-Flaumenhaft. lekcji marki jest np. koszula z materiału produkowanego dla Armaniego. Wkrótce w ofercie pojawią się T-shirty z oryginalnymi grafikami – to propozycja dla odważniejszych kobiet, ale nadal na tyle elegancka, że można ją założyć do klasycznego kostiumu. orota Strzyż ma wiele planów związanych z rozwojem marki. Obecnie ubrania Silkars można kupić na stronie internetowej Silkars.com, ale właścicielka marki chce wyjść klientkom naprzeciw i otworzyć mobilny punkt sprzedaży z dojazdem do klienta. Planuje też rozpocząć współpracę ze sklepami i butikami, gdzie byłyby dostępne ubrania Silkars. Na co dzień największą radość daje jej tworzenie pięknych ubrań. – Robię to, co naprawdę kocham. Czasem zaczynam pracę w pracowni bladym świtem i zastaje mnie w niej noc, bo gdy zajmuję się modą i tworzeniem, tracę poczucie czasu – twierdzi Dorota Strzyż.

D



Pretekst: XXV Targi Budownictwa EXPO DOM, I Podkarpacki Kongres Budownictwa Infrastrukturalnego, III Kongres Smart Project, Building& City. Miejsce: Hala Podpromie w Rzeszowie. Od lewej: Dr hab. inż. arch. Magdalena Jagiełło-Kowalczyk, profesor Politechniki Krakowskiej; Stanisław Kruczek, członek zarządu Województwa Podkarpackiego; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Robert Bielówka, prezes MTR Międzynarodowych Targów Rzeszowskich; arch. Marek Chrobak, wiceprezes ds. wewnętrznych zarządu głównego SARP. Prof. dr hab. inż. Tomasz Siwowski, kierownik Zakładu Dróg i Mostów na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury Politechniki Rzeszowskiej, prezes Promost Consulting.

Robert Wróbel, dyrektor ds. rozwoju i marketingu Millenium Hall; Jacek Grabowski, konsul RP w Belgii; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie. Jolanta Sawicka, wicewojewoda podkarpacki.

Od lewej: Dariusz Chyła, prezes SAGIER Sp. z o.o.; prof. dr hab. inż. Tomasz Siwowski, kierownik Zakładu Dróg i Mostów na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury PRz, prezes Promost Consulting; Adam Cynk, wiceprezes SAGIER Sp. z o.o.; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl. Grzegorz Dubik, przewodniczący Rady Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa; dr hab. inż. arch. Magdalena JagiełłoKowalczyk, profesor Politechniki Krakowskiej.


Od lewej: Dariusz Chyła, prezes SAGIER Sp. z o.o.; dr hab. inż. arch. Magdalena Jagiełło-Kowalczyk, profesor Politechniki Krakowskiej; arch. Maciej Jamroży, członek Izby Architektów RP i Zarządu SARP Rzeszów,prezes pracowni architektonicznej URBAN Project Sp. z o.o.

Jolanta Szewczyk, radca prawny Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa. Od lewej: Jerzy Cypryś, wiceprzewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Mirosław Nowak, prezes Zarządu Nowy Horyzont Development; Maciej Łobos, członek Izby Architektów RP, prezes MWM Architekci; Robert Bielówka, prezes MTR Międzynarodowych Targów Rzeszowskich.


Pretekst: XXV Targi Budownictwa EXPO DOM, I Podkarpacki Kongres Budownictwa Infrastrukturalnego, III Kongres Smart Project, Building& City. Miejsce: Hala Podpromie w Rzeszowie.

Od lewej: Jerzy Cypryś, wiceprzewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Robert Bielówka, prezes MTR Międzynarodowych Targów Rzeszowskich.

Od lewej: Dariusz Chyła, prezes SAGIER Sp. z o.o.; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Karolina Puc, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Monika Sztaba-Ćwiąkała, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie.


Od lewej: Dr hab. inż. Lech Lichołaj, prof. Politechniki Rzeszowskiej, kierownik Zakładu Budownictwa Ogólnego; prof. dr hab. inż. Tomasz Siwowski, kierownik Zakładu Dróg i Mostów na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury PRz; Dariusz Chyła, prezes SAGIER Sp. z o.o.

Mgr inż. Krzysztof Patoka, Marma Polskie Folie.

Prof. dr hab. inż. Antoni Szydło, Politechnika Wrocławska. Od lewej: Małgorzata Szczęch, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Dariusz Chyła, prezes SAGIER Sp. z o.o.; Karolina Puc, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Ewelina Grzesik, MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie.


Pretekst: XXV Targi Budownictwa EXPO DOM, I Podkarpacki Kongres Budownictwa Infrastrukturalnego, III Kongres Smart Project, Building& City. Miejsce: Hala Podpromie w Rzeszowie.

Piotr Miąso, dyrektor naczelny Podkarpackiego Zarządu Dróg Wojewódzkich.

Mateusz Wanat, dyrektor Regionu Południowego Centrum Realizacji Inwestycji PKP PLK S.A.

Wiesław Sowa, zastępca Dyrektora ds. InwestycjiGDDKiA o/Rzeszów.



Pretekst: XXV Targi Budownictwa EXPO DOM, I Podkarpacki Kongres Budownictwa Infrastrukturalnego, III Kongres Smart Project, Building& City. Miejsce: Hala Podpromie w Rzeszowie. Od lewej: prof. dr inż. hab. Tomasz Siwowski, kierownik Zakładu Dróg i Mostów na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury PRz, prezes Promost Consulting; prof. dr hab. inż. Marek Cała, dziekan Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii Akademii GórniczoHutniczej w Krakowie.

Od lewej: Piotr Chmura, członek Rady Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa; arch. Marek Chrobak, wiceprezes ds. wewnętrznych zarządu głównego SARP; dr hab. inż. arch. Przemysław Markiewicz-Zahorski, prof. Politechniki Krakowskiej; arch. Maciej Jamroży, członek Izby Architektów RP i Zarządu SARP Rzeszów, prezes pracowni architektonicznej URBAN Project Sp. z o.o.; Michał Zając, BIM Implementation Manager w Graitec Polska; Maciej Dejer, MAD Engineers, wiceprezes Zarządu Stowarzyszenie Klaster Technologii Informacyjnych w Budownictwie; Michał Chajęcki, kierownik Pracowni Zespół BIM – Biuro Techniczne w firmie Budimex.

Grzegorz Dubik, przewodniczący Rady Podkarpackiej Okręgowej Izby Inżynierów Budownictwa.

Michał Zając, BIM Implementation Manager w Graitec Polska.

Prof. dr hab. inż. Marek Cała, dziekan Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Stanisław Kruczek, członek zarządu Województwa Podkarpackiego.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.