VIP Biznes&Styl Nr. 58

Page 1

kultura

Plakaty Wiesława Grzegorczyka


2

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


VIP BIZNES&STYL

34-39

Prof. dr hab. inż. Daniel Słyś.

Prof. dr hab. inż. Daniel Słyś: Polska, jeśli chodzi o dostępność wody pitnej, jest na poziomie Syrii, Egiptu i innych pustynnych krajów arabskich. W tej chwili na statystycznego Polaka przypada 1500 m3 wody rocznie. Przeciętny Europejczyk ma jej 3 razy więcej. Na to składa się bardzo wiele czynników. Z jednej strony sytuacja klimatyczna – opady są, ale jest ich w naszym kraju coraz mniej i mają coraz bardziej gwałtowny przebieg. Zła jakość wody, bo co z tego, że mamy wodę, ale niezdatną do wykorzystania. W końcu brak działań związanych z oszczędnością i wykorzystaniem alternatywnych źródeł wody, jak choćby wody deszczowej, ciągle przez nas niedocenianej.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

Marcin Piątkowski, twórca JIVR Bike Rowery przyszłości wyjeżdżają z Mielca

Brytyjska monarchia Po ślubie Harry'ego i Meghan Firma ma się dobrze!

30

VIP TYLKO PYTA

34

54 66

Strategiczne polskie inwestycje Pół wieku zapory i elektrowni w Solinie

Aneta Gieroń rozmawia z prof. dr. hab. inż. Danielem Słysiem Cenię sobie naukę uprawianą w symbiozie z biznesem!

KULTURA

SYLWETKI

VIP Kultura Plakaty arcydzieła – profesor Wiesław Grzegorczyk

42 80

Prof. dr hab. med. Andrzej Urbanik Lekarz, który zaraził się wirusem podróży Krzysztof Panas, płatnerz z Łańcuta Od karabeli do katany

98 102 104

Karpacki Festiwal Archeologiczny Dwa Oblicza w Trzcinicy Wielokulturowość Folkowisko Festiwal Kultury Pogranicza

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

3


84

42 54

JUBILEUSZ

8

Wystawa fotografii „Twarze Podkarpacia. 10 lat VIP Biznes&Styl”

22

Album „Polska 100 lat” Wydawnictwa BOSZ

48

ROZMOWY

48

Prof. Piotr Kłodkowski Indyjska opowieść dragomana

FELIETONY

60 62

98

106

Jarosław A. Szczepański Mundialowy balon pękł z hukiem Magdalena Louis Polska…biało-czerwoni…

BIZNES

84 92

Najstarsza firma motoryzacyjna Autosan wstaje z kolan Wydarzenie II Kongres i Targi TSLA EXPO 2018 Bezpłatny udział w targach dla firm

MODA

106

Krzysztof Paluch Drewniane torebki jak dzieła sztuki

80 66 92

4

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


OD REDAKCJI

Od początku tworzenia magazynu zależało nam najbardziej, by o Podkarpaciu i Rzeszowie opowiadać nie z pomocą statystyk, ale ludzi. Taka też była nasza wystawa „Twarze Podkarpacia. 10 lat VIP Biznes&Styl” w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa. Na równych prawach oddaliśmy głos osobom związanym z biznesem, nauką, kulturą i polityką. Dzięki temu od dekady udaje się nam tworzyć platformę dialogu, z czego jesteśmy najbardziej dumni. I… tę rozmowę nieustannie kontynuujemy – tak wiele dajecie nam powodów do dyskusji. Nas zadziwiacie, innych potraficie przekonać do najbardziej odważnych pomysłów. Marcin Piątkowski z Mielca był nikomu nieznanym, młodym chłopakiem z Polski, wprawdzie studentem prestiżowego University College London, ale bez większych znajomości w biznesie. A jednak na kawie przekonał do siebie wiceprezesa Tesla Motors ds. marketingu i sprzedaży, a świetnego designera, który był projektantem samochodów w Bentleyu, namówił do zaprojektowania JIVR Bike. W 2018 roku futurystyczny pojazd elektroniczny, produkowany w Mielcu, trafi do kilku tysięcy klientów z całego świata. Świata, który nas pociąga i ciągle pozwala siebie odkrywać. Prof. Andrzej Urbanik, radiolog, zwiedził 110 krajów, a świat dwukrotnie objechał dookoła, mając w kieszeni przysłowiowe grosze. Dziś w rodzinnym Rzeszowie organizuje Ogólnopolskie Spotkania Obieżyświatów Trampów i Turystów. Nie poznając i nie próbując zrozumieć świata, niewiele też zrozumiemy z otaczającej nas rzeczywistości. Jak mówi prof. Piotr Kłodkowski, rzeszowianin, autor książki „Imperium boga Hanumana”, żyjemy w świecie coraz bardziej zróżnicowanym, paradoksalnie! A ta różnorodność jak w soczewce skupia się we współczesnych Indiach, o których pisze orientalista. Warto na to zwrócić uwagę, bo Indie w najbliższych latach chcą być światowym herosem – gospodarczym, militarnym, kulturowym, społecznym i są na najlepszej drodze, by to osiągnąć. Z jednej strony stają się krajem wysokich technologii, informatyki, outsourcingu, biotechnologii, a z drugiej ciągle zachwycają swoim dziedzictwem kulturowym. Same Indie liczą dziś już 1 mld 250 mln ludzi i niedługo będzie to najliczniejszy kraj świata. Tego nie można nie zauważać. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny fotograf

Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

17 LISTOPADA 2018

WIELKA GALA 10 URODZINY

Zapraszamy do współpracy

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333 kierownik ds. reklamy Mateusz Sołek mateusz.solek@sagier.pl tel. kom. 530 270 707

ADRES REDAKCJI

Wielka Gala VIP-a, gdzie w jednym miejscu i czasie pojawia się tak wielu ważnych gości, już na stałe wpisała się w kalendarz największych imprez biznesowo-towarzyskich na Podkarpaciu. To idealna okazja do budowania wizerunku partnerów i sponsorów imprezy oraz nawiązywania relacji biznesowych. Zapraszamy firmy do przyłączenia się do organizacji jubileuszowej Wielkiej Gali VIP-a w charakterze MECENASA lub SPONSORA, co wiąże się z szeregiem korzyści wizerunkowych i promocyjnych. Byłoby nam niezmiernie miło gościć Państwa wśród partnerów tej imprezy.

 Wielkie wydarzenie towarzysko-biznesowe  Nagłośnienie medialne  Atrakcyjny program wydarzenia  Występ gwiazdy  Około 600 przedstawicieli świata biznesu, kultury, polityki  Wymierne korzyści wizerunkowe i handlowe  Nawiązywanie nowych kontaktów biznesowych  Promocja firmy poprzez szereg form reklamowych

MY GWARANTUJEMY NAJLEPSZE TOWARZYSTWO! TY ZDECYDUJ, CZY CHCESZ DO NIEGO DOTRZEĆ Z OFERTĄ SWOJEJ FIRMY! ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

Kontakt: 501 509 004, 607 073 333, reklama@sagier.pl

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

SPONSOR GŁÓWNY

www.facebook.com/vipbiznesistyl

SPONSOR


SZYBOWNICTWO

577 km i 800 metrów z Bezmiechowej, z Góry Szczęśliwych Wiatrów, do Solecznik Małych koło Wilna, szybowcem PWS-101, pokonał w maju 1938 roku polski pilot Tadeusz Góra. Już wtedy szybownik zachwycił świat i Międzynarodową Federację Lotniczą (FAI), która jako pierwszemu lotnikowi na świecie przyznała Medal Lilienthala – najwyższe odznaczenie szybowników. 80 lat później w Akademickim Ośrodku Szybowcowym Politechniki Rzeszowskiej w Bezmiechowej Górnej świętowano historyczny przelot Tadeusza Góry oraz 100-lecie Lotnictwa Polskiego. Odsłonięto pamiątkową tablicę, a ze szczytu Kamionki, jak przed laty, szybowiec wystartował z lin gumowych.

Tadeusz Góra.

80 lat rekordowego przelotu szybownika Tadeusza Góry i 100 lat lotnictwa polskiego Ot, po prostu z majątkiem rodziny Czerkawskich kojarzyła się Bezmiechowa Górna jeszcze 100 lat temu, ale gdy w latach 20. XX wieku wyjątkowość szczytu Kamionka zaobserwował Wacław Czerwiński, członek Związku Awiatycznego Studentów Politechniki Lwowskiej, polski konstruktor lotniczy, pilot i jeden z prekursorów polskiego szybownictwa, w Bezmiechowej narodziło się szybownictwo. To tutaj w 1932 r. otwarto górski ośrodek szybowcowy, który pod kierownictwem Bolesława Łopatniuka zyskał sławę w całej Europie, a Aeroklub Lwowski ogłosił rozpoczęcie działalności stałej szkoły szybowcowej pod nadzorem Aeroklubu Rzeczypospolitej Polskiej. W ośrodku szkoliło się wielu pilotów. Wśród nich Jadwiga Piłsudska, córka Józefa Piłsudskiego. W kolejnych latach w Bezmiechowej ustanawiano też kolejne lotnicze rekordy, aż nadszedł 18 maja 1938 roku. W tym dniu 20-letni Tadeusz Góra po starcie z Bezmiechowej i pokonaniu dystansu 577,8 km wylądował w Solecznikach Małych pod Wilnem. Dokonał tego na szybowcu wyczynowym PWS-101, jednomiejscowym, bardzo lekkim – ważącym zaledwie 185 kilogramów i o konstrukcji drewnianej, opracowanym przez inż. Wacława Czerwińskiego w Podlaskiej Wytwórni Samolotów. Po przelocie, z okolic Wilna do Bezmiechowej wrócił na holu za samolotem. Wyczyn polskiego szybownika przyniósł mu ogromną sławę, a w 1939 roku Międzynarodowa Federacja Lotnicza FAI przyznała Tadeuszowi Górze – jako pierwszemu szybownikowi na świecie – Medal Ottona Lilienthala. Wspaniałe wyróżnienie dla młodziutkiego pilota, który przygodę z lotnictwem rozpoczął w wieku 16 lat. Na przełomie lat 1933 i 34 Góra należał do Aeroklubu Wileńskiego i szkolił się na podwileńskim szybowisku Grzegorzewo, gdzie latał na szybowcach Wrona i CWJ. Od 1935 roku związany był ze Szkołą Szybowcową na Górze Szczęśliwych Wiatrów w Bieszczadach. Jego imieniem nazwany został Akademicki Ośrodek Szybowcowy Politechniki Rzeszowskiej, ale także Szkoła Podstawowa w Bezmiechowej otrzymała imię Szybowników Polskich. – Zawsze podkreślam, że jako Politechnika Rzeszowska dumni jesteśmy z kształcenia pilotów – mówił prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej. Przy okazji 80. rocznicy przelotu szybownika nawiązano do przedwojennej historii szybownictwa w Bezmiechowej oraz okoliczności, w jakich powstał już współczesny ośrodek. Porównując archiwalne zdjęcia oraz współczesne krajobrazy, aż trudno uwierzyć, że przed wojną startujące szybowce otaczały pola uprawne i gęsto zaludniona wioska, a dziś wzgórza pokryte lasami. Przypomniano, jak przed laty startowano ze szczytu Kamionki – z pomocą gumowych lin ciągniętych przez mieszkańców okolicznych wsi nazywanych „ambasadorami”. Sam Tadeusz Góra do końca życia związany był z lotnictwem. W czasie II wojny światowej przedostał się do Anglii, gdzie służył w jednostkach lotniczych. Walczył w ramach 316. Polskiego Dywizjonu Myśliwskiego „Warszawskiego”. Przebywał też w Szkole Podchorążych Piechoty i Kawalerii Zmotoryzowanej w Szkocji. Od kwietnia 1942 r. do września 1943 r. zestrzelił lub uszkodził 5 samolotów niemieckich. Wykonywał loty na przechwycenie niemieckich „bomb latających” V-l. Uszkodził także niemiecki okręt podwodny. Podczas wojny wykonał ponad 880 lotów. Do Polski wrócił w 1948 r. Został instruktorem szybowcowym na górze Żar i zdobył tytuł szybowcowego mistrza Polski. Latał odrzutowymi myśliwcami i śmigłowcami produkowanymi w Świdniku, gdzie się osiedlił. Pracował jako instruktor, posiadał licencję pilota samolotowego, szybowcowego i śmigłowcowego, równocześnie był posiadaczem uprawnień pilota doświadczalnego i instruktora. Zmarł 4 stycznia 2010 r. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie i reprodukcja Tadeusz Poźniak

Akademicki Ośrodek Szybowcowy Politechniki Rzeszowskiej.


Jubileusz

Aneta Gieroń, Tadeusz Poźniak, Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk, Adam Cynk, Dariusz Chyła, Artur Buk, Mateusz Sołek, Radosław Pyka.

„Twarze Podkarpacia. 10 lat VIP Biznes&Styl” w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa W czerwcu w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa prezentowaliśmy naszą galerię „Twarze Podkarpacia. 10 lat VIP Biznes&Styl”. Portrety osób związanych z regionem, które w ostatnich 10 latach w sposób szczególny towarzyszyły nam na łamach magazynu. Autorem zdjęć jest nasz fotograf, Tadeusz Poźniak.

Tekst Aneta Gieroń, Fotografie Tadeusz Poźniak

Prof. Piotr Kłodkowski, prof. Anna Siewierska-Chmaj.

Krystyna Lenkowska.

8

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


Jubileusz

Ś

więtowanie 10. urodzin postanowiliśmy celebrować przez cały 2018 rok. Z tej okazji w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa, miejscu szczególnym, bo dokumentującym najważniejsze wydarzenia z życia miasta i regionu, w towarzystwie bohaterów z naszych okładek wspominaliśmy ostatnią dekadę. Dokładnie 10 lat temu wystartowaliśmy z pierwszym numerem magazynu VIP. To było wspaniałych 10 lat dzięki wszystkim osobom, które trafiły na nasze strony oraz Czytelnikom, którzy czytali i nadal chcą czytać VIP-a. Od początku tworzenia gazety zależało nam najbardziej, by o Podkarpaciu i Rzeszowie opowiadać nie z pomocą statystyk, ale ludzi. Uznaliśmy, że historie jednostek najpełniej oddają skalę zmian, jakie zachodzą na Podkarpaciu.

Magda Louis, Marek Winiarski, Mariola Łabno-Flaumenhaft.

Podjęliśmy się też karkołomnego zadania, by o regionie opowiadać na równych prawach głosem ludzi związanych z biznesem, nauką, kulturą i polityką. Podkarpacie, które wyrosło na styku kultur i religii, z różnorodności czerpie swoją siłę i w różnorodności pokazuje swoje najlepsze oblicze. Interdyscyplinarność treści na łamach magazynu sprawiła i ciągle sprawia, że wszystkie te dziedziny wspaniale się przenikają i nawzajem inspirują. Udało się nam stworzyć platformę dialogu, z czego jesteśmy bardzo dumni. Kakofonia postaci? Absolutnie nie, raczej barwny korowód, który nawzajem czerpie ze swoich talentów. Nie sposób opowiedzieć o okolicznościach powstania każdego portretu, ale na pewno każda z historii jest inna. 

Prof. Piotr Tutka i Barbara Tutka.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

9


Jubileusz Słowo i obraz wspaniale się dopełniają, ale są tak bardzo różnymi środkami wyrazu, że umiejętne oddanie historii ludzkiej w jednej tylko fotografii wymaga ogromnego talentu, zaangażowania i wrażliwości. – Portret jest bardzo wymagającą, wręcz intymną formą – twierdzi Tadeusz Poźniak. – Bardzo łatwo tutaj o fałszywą nutę, brak porozumienia między fotografowaną postacią, obiektywem i opowiadaną historią. Ale udany, w sposób niezwykły potrafi wzruszać i inspirować. Wędrując po Podkarpaciu, spotkaliśmy tak wiele wartościowych, inspirujących i mądrych osób, które codziennie na swój sposób odmieniają Podkarpacie i Rzeszów, że uznaliśmy, iż wspaniale będzie choć o kilkudziesięciu z nich przypomnieć na naszej wystawie, którą po raz pierwszy prezentowaliśmy w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa. Wśród nich znaleźli się:

Barbara i Piotr Tutka, rodzeństwo lekarzy z Rudnika nad Sanem. On – profesor, ekspert w dziedzinie neurofarmakologii i farmakologii klinicznej. Ona – dermatolog i miłośniczka sztuki. Wspólnie założyli Fundację „Ocalić od zapomnienia” im. Stanisławy Tutka. Prof. Anna Siewierska-Chmaj, rzeszowianka, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. W badaniach naukowych koncentruje się na języku polityki, mitologii politycznej, wielokulturowości oraz tożsamości we współczesnym świecie. Bogdan Szymanik, założyciel i właściciel wydawnictwa BOSZ, które od ponad 20 lat udowodnia, że z maleńkiej Olszanicy w Bieszczadach można mocnym głosem być obecnym w świecie książek i albumów. Biznes słowem pisany na światowym poziomie.

Ks. prof. Michał Heller, światowej sławy kosmolog, fizyk, filozof i teolog, pracownik Obserwatorium Watykańskiego. Autor ponad 50 książek matematyczno-fizycznych i kosmologicznych. W 2008 r. został laureatem Nagrody Templetona.

Marek Darecki, prezes Pratt&Whitney Rzeszów S.A; Pratt &Whitney Poland oraz prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza zrzeszającego obecnie 160 firm i instytucji ulokowanych w południowo-wschodniej Polsce. Absolwent Politechniki Rzeszowskiej.

Prof. Kazimierz Widenka, kardiochirurg, kierownik Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie. Ślązak, który 12 lat temu stworzył kardiochirurgię w Rzeszowie i na stałe związał się z Podkarpaciem.

Piotr Przytocki, prezydent Krosna od 2002 roku. Wybory w 2006 r., 2010 r. i 2014 r. wygrał z ponad 70-proc. poparciem wyborców. W 2007 r. otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Republiki Węgierskiej. Absolwent Politechniki Krakowskiej.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego od 2013 r. Były senator, od 2005 do 2007 r. sekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego. Absolwent Politechniki Rzeszowskiej. Odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Prof. Marta Wierzbieniec i prof. Wacław Wierzbieniec. Ona – dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego oraz Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. On – historyk, specjalizujący się w dziejach i kulturze Żydów na ziemiach polskich w XIX i XX wieku.

Marta Półtorak, prezes i współwłaścicielka firmy Marma Polskie Folie. Współwłaścicielka Galerii Millenium Hall w Rzeszowie. Pierwsza w historii miasta Honorowa Obywatelka Rzeszowa. Mecenas działań związanych z rozwojem lokalnej społeczności.

Dr Aleksandra Wilczek-Banc, Ślązaczka z dziada pradziada, przez 20 lat związana z Kliniką Kardiologiczną w Katowicach-Ochojcu. Od 10 lat szefowa Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia” w Rymanowie-Zdroju.

Adam Krzanowski, współtwórca i prezes Grupy Nowy Styl z Krosna. Grupa Nowy Styl, założona przez braci Adama i Jerzego Krzanowskich, to 4. największy producent krzeseł i mebli biurowych w Europie. Produkty firmy trafiają do ponad 100 krajów na całym świecie.

Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli. Menedżerka kultury, której w zaledwie 20-letniej historii stalowowolskiego muzeum udało się zrealizować wiele ważnych, znanych i nieszablonowych projektów oraz wystaw.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa od 2002 roku. W przeszłości poseł oraz prezes Spółdzielni Mieszkaniowej „Nowe Miasto”. Absolwent Wydziału Ekonomicznego UMCS w Lublinie. Od 2017 roku doktor honoris causa Politechniki Rzeszowskiej. Tomasz Stańko, wybitny trębacz i kompozytor, autor hejnału Rzeszowa. Od początku lat 60. XX w. należy do najważniejszych artystów sceny jazzowej. Nagrał ok. 40 albumów autorskich i koncertował na całym świecie. Honorowy Obywatel Rzeszowa.

10

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Magda Louis.


Jerzy Ginalski, archeolog, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Twórca „Miasteczka Galicyjskiego” w sanockim skansenie, gdzie stanęły też inne, cenne atrakcje: drewniany dwór ze Święcan oraz XVIII-wieczna synagoga z Połańca. Leszek Waliszewski, prezes i współwłaściciel FA Krosno. Absolwent Politechniki Gdańskiej, który w 1980 r. angażował się w tworzenie NSZZ „Solidarność” – był nawet szefem największego regionu związku, śląsko-dąbrowskiego.

Aneta Gieroń, Marek Bujny.

Ewa Żechowska i Andrzej Pawlak, ambasadorowie Bieszczadów. Współwłaścicielka legendarnej Chaty Wędrowca w Wetlinie, nazywana bieszczadzką królową sieci oraz świetny gawędziarz, myśliwy i współtwórca siedliska Wilcza Jama. Marek Bujny, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o. i członek zarządu Stowarzyszenia Dolina Lotnicza. Absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, który od 18 lat zajmuje się produkcją części i podzespołów dla światowych firm lotniczych. Janusz Szuber, poeta, felietonista i eseista urodzony w 1947 roku w Sanoku. Szuber, obok Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka, wymieniany jest wśród najlepszych polskich poetów współczesnych. 

Stanisław Myszkowski.

Wit Karol Wojtowicz, Alina Bosak, Radosław Pyka.

Magda Louis, Aneta Gieroń, Alina Bosak, Dagmara Kowal-Hazuka, Ramona Zoladek-Woodruff.

Anna Koziorowska, Wergiliusz Gołąbek, prof. Marek Koziorowski.

B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018 Edyta Dedek, IngaVIP Safader-Powroźnik, Bernadeta Cynk, Alina Bosak.

11


Wit Karol Wojtowicz, Aneta Gieroń.

Elwira i Wiktor Szpakowie.

Anna i Leszek Kuchniak.

Aneta Adamska.

Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. Z wykształcenia historyk i politolog. Od początku obecności w PE zaangażowany we wszystkie działania na rzecz budowy drogi ekspresowej S19 w ramach międzynarodowego szlaku Via Carpathia. Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A. Pod jego kierownictwem działa w Rzeszowie najnowocześniejszy w Polsce obiekt spełniający międzynarodowe standardy produkcji leków GMP. Absolwent Politechniki Rzeszowskiej.

Aneta Gieroń.

Vitold Rek, jeden z najlepszych kontrabasistów jazzowych na świecie. Absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie i wykładowca kilku niemieckich akademii muzycznych. Wychował się na Staromieściu w Rzeszowie. Ambasador rzeszowskiego folkloru.

Adam Góral, prezes Asseco Poland S.A., firmy zajmującej 7. miejsce w rankingu największych firm europejskich produkujących własne rozwiązania informatyczne. Asseco zatrudnia ponad 14 500 osób na świecie, z czego blisko 5000 pracuje w Polsce.

Prof. Marek Koziorowski, prorektor ds. nauki i współpracy z zagranicą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Lekarz weterynarii, absolwent Wydziału Medycyny Weterynaryjnej ART w Olsztynie. Autor i współautor licznych publikacji z listy filadelfijskiej.

Andrzej Potocki, z wykształcenia historyk i animator kultury, znany jako dziennikarz, reportażysta i autor książek. W swoich publikacjach preferuje tematykę bieszczadzką, historię regionalną społeczności żydowskiej oraz ruskich grup etnicznych.

Mariola Łabno-Flaumenhaft, jedna z najbardziej rozpoznawalnych aktorek Teatru im. Wandy Siemaszkowej. Od 32 lat na teatralnych deskach, od 24 lat związana z Rzeszowem. Współtwórczyni prywatnego teatru o przekornej nazwie „Bo Tak”.

12

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


Jubileusz Edward Marszałek, leśnik, ratownik w Grupie Bieszczadzkiej GOPR, przewodnik beskidzki, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. Autor i redaktor kilkunastu publikacji książkowych, m. in. „Z karpackich lasów”.

Prof. Marek Koziorowski z żoną Anną.

Danuta Czach, właścicielka autoryzowanych salonów i serwisów marek: Mercedes-Benz, Volvo i Mazda. Z wykształcenia ekonomistka. Prywatnie miłośniczka teatru i Festiwalu Muzycznego w Łańcucie. 10 lat temu była pierwszym reklamodawcą magazynu VIP. Ryszard Jania, prezes Pilkington Automotive Poland oraz współzałożyciel i prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego, klastra skupiającego firmy automotive z Podkarpacia. W przeszłości wicewojewoda tarnobrzeski. Vadym Melnyk, finalista ogólnoświatowych konkursów z robotyki. Urodzony na Ukrainie, od 5 lat na stałe związany z Rzeszowem. Tutaj w 2015 r. w Preinkubatorze Akademickim w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „Aeropolis” założył pierwszą firmę. Leszek Kuchniak, nazywany „malarzem życia”. Zafascynowany Galicją, Rzeszowem, tradycją, kolorem, proponuje twórczość, w której niezwykle oryginalnie łączy rysunek, rzeźbę, malarstwo oraz scenografię. Paweł i Marcin Czurczakowie, właściciele Neobusa, którzy w niewielkim Niebylcu koło Rzeszowa budują przewozową potęgę. Stu pracowników, prawie trzydzieści autobusów i busów oraz kilkadziesiąt tysięcy pasażerów miesięcznie. Krystyna Lenkowska, rzeszowska poetka, anglistka, tłumaczka literatury anglosaskiej, autorka piosenek, blogerka portalu BIZNESiSTYL.pl oraz członkini Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W 2016 roku wydała swoją pierwszą powieść „Babeliada”. Malka Shacham Doron, dziennikarka. W 2014 roku w Rymanowie przy ul. Sanockiej 2 kupiła dom, w którym przed wojną mieszkał jej pradziadek i założyła w nim Dom Żydowski. Jest pierwszą Żydówką, która od II wojny światowej na stałe zamieszkała w Rymanowie. Aneta Adamska, założycielka Teatru Przedmieście i pomysłodawczyni festiwalu teatralnego „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”. Od 20 lat związana z Rzeszowem, gdzie jej spektakle przyciągają tłumy coraz to nowych miłośników teatru.

Lutek Pińczuk, legendarny bieszczadnik, przez kilkadziesiąt lat gospodarz schroniska górskiego Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. 80-letni dziś traper i miłośnik gór, z Bieszczadami związany od ponad 50 lat. Magdalena Louis, rzeszowska pisarka, autorka powieści i opowiadań, debiutowała w 2010 roku książką „Ślady hamowania”. Przez ponad 20 lat związana z angielskim Ipswitch, kilka lat temu na stałe wróciła do rodzinnego Rzeszowa. Elwira i Wiktor Szpakowie, właściciele Winnicy „Jasiel” w przysiółku Łęgorz w pobliżu Jasła – podkarpackiej stolicy wina. Propagatorzy enoturystyki – winiarskiej turystyki oraz twórcy znakomitych win, zwłaszcza białych, które tworzą już 17 lat. Prof. Piotr Kłodkowski, rzeszowianin, orientalista, były ambasador RP w Indiach, dziennikarz, podróżnik oraz autor książek. Znakomity znawca Orientu. Laureat Nagrody im. Beaty Pawlak oraz Nagrody im. księdza Józefa Tischnera. Anna Hass-Brzuzan i Krzysztof Brzuzan, małżeństwo cenionych artystów. Anna stworzyła pracownię ceramiki w rzeszowskim „plastyku”, jej rzeźby zdobią ogrody i parki. Krzysztof to autor rzeźb i pomników, dla Rzeszowa wykonał Jana Pakosławica, Urwisa, Mickiewicza. Stanisław Myszkowski, założyciel firmy Game Over Cycles, twórca pierwszego na świecie tatuowanego motocykla, nagradzanego na konkursach w Europie i USA. Zbudował w Rzeszowie salon marki Harley-Davidson – największy w Europie Środkowo-Wschodniej. Wit Karol Wojtowicz, od 1990 roku dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie – zabytku, który stał się turystyczną perłą Podkarpacia. Historyk sztuki, absolwent KUL, w okresie PRL działacz opozycji demokratycznej związany ze środowiskiem lubelskich „Spotkań”. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego, któremu sanocki zamek zawdzięcza największą na świecie kolekcję prac Beksińskiego. Absolwent historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.  Partnerami wystawy byli: Sagier Sp. z o.o., BIZNESiSTYL.pl, CYFROWAFOTO, colorland.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

13




PAMIĘĆ Władysław

Pogoda, artysta ludowy – żył pięknie i skrzypce po nim zostały

20 czerwca zmarł jeden z najwybitniejszych muzyków i śpiewaków ludowych z Podkarpacia – Władysław Pogoda. Twórca słynnej w całym kraju kapeli i laureat Nagrody im. Oskara Kolberga. Przeżył prawie 98 lat i do końca nie rozstawał się ze skrzypcami. – Był człowiekiem pełnym energii, dowcipnym, kochającym świat i ludzi – wspomina Jerzy Dynia, muzyk i znawca folkloru.

W

ładysław Pogoda urodził się w 1920 roku w Hucinie, wiosce pomiędzy Kolbuszową a Mielcem. Ojciec Władysława był kowalem i liczył, że syn pójdzie w jego ślady. Ale, ku rozczarowaniu rodziciela, syna wcześnie przyciągnęło do skrzypiec. – Parę razy dostał za to lanie. Niczego to nie zmieniło. Już przed wojną zaczął grywać na weselach i potańcówkach – opowiada Jerzy Dynia. Pierwszą kapelę weselną stworzył mając 16 lat. W czasie okupacji Pogoda został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Miał szczęście, że trafił do wykształconej i wrażliwej na muzykę rodziny – w ich domu stał fortepian. Pewnego razu bauerka zobaczyła Władysława piszącego list do bliskich w Polsce. Zapytała o jego treść. Władek powiedział, że prosi, aby przysłali mu skrzypce. Na to Niemka wykrzyknęła, że u nich skrzypce są i przyniosła je Władkowi. Muzyka uczyniła życie w kraju okupanta bardziej znośnym. Poznał tam też Polkę, z którą po wojnie się ożenił. Po powrocie do domu znów grał w kapelach. Jak wspomina Jerzy Dynia, raz nawet o mało tego nie przypłacił życiem. Zespół grał na potańcówce, podczas której doszło do bijatyki. – Jeden z miejscowych watażków upatrzył sobie Władka. Ale kiedy wychodzili, w zamieszaniu nagle okazało się, że drugi skrzypek, który grał na „sekundzie”, został dźgnięty nożem. Rana była śmiertelna. Władek wrócił do domu i oszołomiony powtarzał: „Będę żył, będę żył”... – opisuje Jerzy Dynia. – Muzyka była jego wielką pasją. Zdarzyło się, że zamiast w pole, gdzie na całego trwały żniwa, jechał na próbę kapeli do Miejskiego Domu Kultury w Kolbuszowej. Dla niepoznaki, by żona nie utyskiwała, że umknął gdzieś ze skrzypcami, zostawił na stole pusty futerał. Dane było mu przeżyć prawie 98 lat. Tyle skończyłby 30 lipca tego roku. Należał do najsławniejszych muzyków ludowych Podkarpacia. W 1960 roku założył słynną w całym kraju Kapelę Władysława Pogody, której repertuar wypełniały lasowiackie melodie z okolic Kolbuszowej. Koncertował nie tylko w Polsce, ale w Austrii, Bułgarii, Francji oraz na Ukrainie. Kunszt ludowego skrzypka i jego kapeli doceniano wielokrotnie. W 1996 r. Kapela Władysława Pogody otrzymała Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki im. Oskara Kolberga, a w 1999 r. zdobyła I miejsce w Przeglądzie Kapel Ludowych w Leżajsku. W 2003 r. Władysław Pogoda otrzymał I Nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Gawędziarzy, Instrumentalistów, Śpiewaków, Pytacy i Mowy Starosty Weselnego Sabałowe Bajania w Bukowinie Tatrzańskiej, a w 2010 r. – Złoty Krzyż Zasługi od Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej za upowszechnianie kultury ludowej. Władysław Pogoda wystąpił również jako skrzypek Szymek w filmie fabularnym „Niech gra muzyka”. Skrzypcami i śpiewem czarował i w Teatrze Wielkim w Warszawie, i w Klubie „Stodoła”. Nagrywał dla Polskiego Radia. Jego kapela ma w dorobku sześć płyt, m.in. „Lasowiacki dom”, „Kuszenie Władysława”. Pogoda współpracował również z młodymi muzykami, między innymi z Pawłem Steczkowskim, z którym wspólnie zrealizował płytę „Z komody Władka Pogody”. – Jeszcze przed rokiem, kiedy wraz z Wiesławem Sitką, dyrektorem MDK w Kolbuszowej, odwiedziliśmy go z okazji urodzin, zagrał nam na skrzypcach – wspomina Jerzy Dynia i dodaje: – Pamiętam jego jubileusz przed laty. Mówił, że tylko balonem jeszcze nie latał, więc postarano się, by był balon. Władek do niego wsiadł, ale skrzypce zostawił na ziemi. Potem powiedział: „Jakbym spadł i się zabił, chociaż one by po mnie zostały”. 

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak



Kościół

w Polsce

o. Ludwik Wiśniewski.

o. Ludwik Wiśniewski:

Być wolnym, to być sobą – Pracując ze studentami, od czasu do czasu przeżywałem taką pokusę, by ustawić ich w szeregu, określić twarde zasady, ale tego nie robiłem. Wolność zawsze się opłaca – mówi o. Ludwik Wiśniewski, dominikanin, którego krytyczne opinie na temat Kościoła przysporzyły mu wielu wrogów i znacznie więcej przyjaciół. – Jego głos jest przejawem głębokiej troski o Kościół. Przeraża mnie, że niektórzy tego nie rozumieją, bo to oznacza brak zrozumienia istoty chrześcijaństwa – stwierdza dr Wergiliusz Gołąbek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, która wspólnie z wydawnictwem WAM wydała zbiór tekstów o. Wiśniewskiego w książce pt. „Nigdy nie układaj się ze złem. Pięćdziesiąt lat zmagań o Kościół i Polskę”.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

C

haryzmatyczny, dowcipny i zdecydowany w opiniach na temat wolności, dążenia do prawdy i chrześcijańskich postaw – dominikanin ojciec Ludwik Wiśniewski, mimo wieku zbliżonego do papieża Franciszka (w październiku skończy 82 lata), potrafiłby skupić uwagę na lekcji katechezy w najbardziej niepokornej klasie. Dominikanin, który w czasach PRL-u wykazał się odwagą i nonkonformizmem, angażując się w działalność opozycji demokratycznej, dziś uważany jest w niektórych środowiskach za kontrowersyjnego. Nie boi się wskazywać słabości Kościoła katolickiego i robi to publicznie, przez co spotyka się także z krytyką. – Mam jednak wrażenie, że zyskałem więcej przyjaciół niż wrogów, a i wielu duchownych jest mi wdzięcznych. Z wiekiem człowiek staje się bardziej odważ-

18

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


ny. Zapewne także bardziej wyrozumiały, ale to nie znaczy, że mniej wymagający – przyznał o. Ludwik Wiśniewski podczas spotkania w Rzeszowie, które odbyło się w klasztorze oo. Dominikanów z inicjatywy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Pretekstem do rozmów była najnowsza książka o. Ludwika Wiśniewskiego pt. „Nigdy nie układaj się ze złem”. Pomysł jej wydania powstał 5 lat temu właśnie w Rzeszowie. 2013 roku prof. Tadeusz Pomianek, obecnie prezydent WSIiZ, zaprosił do Rzeszowa, na spotkanie ze studentami Tadeusza Mazowieckiego – wspomina dr Wergiliusz Gołąbek. – Premier Mazowiecki spędził u nas trzy dni. Zaproszenie przyjął wtedy także o. Ludwik Wiśniewski. Obecny był również prof. Aleksander Hall, minister w rządzie Mazowieckiego. W kampusie w Kielnarowej, razem z prof. Pomiankiem i prof. Chłopeckim odbyliśmy wtedy z naszymi gośćmi wiele ważnych rozmów. Podczas jednego z wieczornych spotkań pojawiła się propozycja, by o. Wiśniewski opublikował artykuły i teksty, zarówno te znane, jak i do tej pory niedrukowane, jak np. List otwarty do Edwarda Gierka z 1976 roku. Od pomysłu do wydania książki minęło parę lat, ponieważ o. Ludwik Wiśniewski wcale nie był przekonany, czy chce tej publikacji. Po kolejnym spotkaniu w Lublinie i namowach prof. Pomianka, podjął decyzję i książka w tym roku się ukazała. Po lekturze książki „Nigdy nie układaj się ze złem” czytelnik ma wrażenie, że o. Wiśniewski nie zmienił się przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Jako kleryk w 1960 roku postulował współbraciom „skok z seminarium w tzw. życie” – pójście na kilka miesięcy do fabryki, kopalni, by nie zamykali w sobie Boga, ale przynieśli go innym. W tekstach z roku 2017 nadal pozostaje wymagający wobec duchownych i radzi, by dla ochrony życia poczętego nie tyle angażowali się w ustawę antyaborcyjną, co stworzyli fundusz na rzecz niepełnosprawnych dzieci, zasilany np. pieniędzmi z intencji ślubów i chrztów. – Niektórzy oburzyli się, że chcę rozdawać ich pieniądze, ale czy to nie byłoby piękne świadectwo? Coś naprawdę wielkiego – zastanawiał się o. Ludwik Wiśniewski na spotkaniu w Rzeszowie. Wiele też mówił o wolności. – Pytają mnie nieraz, co bym radził młodemu pokoleniu – opisywał dominikanin. – Odpowiadam: zachować ludzką godność. Pytać, co mi sumienie mówi. Być wolnym, mówiąc w skrócie, to być sobą. W każdym momencie życia. Czasem to jest łatwe, a czasem trudne. Chodzi o to, by nie dać się wciągnąć w ten ciąg powietrza, który gdzieś chce człowieka porwać. Patrzeć w siebie. Rozpoznawać, co mi Pan Bóg dał. Jakie zdolności i charyzmaty? Bo każdy w życiu powinien je wykorzystać, by zbudować coś dobrego. O. Wiśniewski wspominał czasy, kiedy był duszpasterzem akademickim, początki znajomości z prof. Aleksandrem Hallem i tekst Aleksandra Sołżenicyna „Nie kłamać”, przeczytany na jednym ze spotkań ze studentami w Gdańsku. – Zrozumiałem wtedy, że tamten system jest oparty na kłamstwie i że wystarczy nie kłamać, by się zawalił. Wszelkie zło w życiu osobistym zaczyna się od kłamstwa, tak samo w życiu Kościoła, jak i państwa. Dziś też jakaś nieprawda, fałsz uwiły sobie gniazdo. Wydaje mi się, że kiedy nastąpił przełom niepodległościowy, zaniedbaliśmy coś. Nie chodzi mi o wsadzanie ludzi do więzień, ale powinniśmy byli stworzyć katalog czynów haniebnych i z tym wkroczyć do Europy. Tymczasem usprawiedliwiliśmy wiele postaw, których usprawiedliwiać nie wolno. Chwilami mam wrażenie, że wracamy do tych różnych kłamstw i oszczerstw, które kiedyś w świecie komunistycznym przeżywaliśmy. Na pytanie o to, czy skoro prawda jest warunkiem wolności, nie powinniśmy przeprowadzić rzetelnej lustracji i ujawnić wszystkich tajnych współpracowników peerelowskich służb, o. Wiśniewski odparł: – Myślę, że problem lustracji to nasze nieszczęście. Prawda jest warunkiem wolności, ale wielokrotnie dotarcie do prawdy jest trudne. Wydaje mi się, że często zbyt pochopnie oceniamy tych ludzi, którzy figurują w aktach jako TW. W moim przekonaniu wielu wyrządzono krzywdę, a bardzo nieliczni byli rzeczywistymi zdrajcami. odczas spotkania w Rzeszowie głęboki humanizm o. Wiśniewskiego dochodził do głosu wielokrotnie. Przywoływano także jeden z ostatnich artykułów dominikanina, pt. „Oskarżam”, opublikowany w styczniu 2018 roku na łamach Tygodnika Powszechnego, w którym krytykował postawę środowisk katolickich wobec uchodźców, propagowanie bądź tolerowanie nacjonalizmu. – Odkryłem, że w Kościele zadomowiła się i nabrała praw obywatelskich wrogość – mówił o. Wiśniewski. – Wrogość do ludzi, którzy inaczej myślą. Różnimy się, a nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Obrzucamy się jakimiś wrogimi epitetami, myśląc, że realizujemy Ewangelię. Jego zdaniem, Kościół niewiele się zmienił w ostatnich 60 latach. – W okresie komunizmu bardzo nieliczni księża tolerowali młodych opozycjonistów. Dopiero jak przyszła Solidarność, to był powszechny ruch. Potem to wszystko jakoś umarło. Myślę, że niepodległość przyszła trochę tanim kosztem i to spowodowało, że jesteśmy bardziej skłóceni w Kościele. I to jest jakaś zmiana. Natomiast wydaje mi się, że teraz jesteśmy na wielkim zakręcie. Jest taka stara łacińska sentencja: „Ecclesia semper reformanda” – Kościół zawsze powinien się reformować. Papież Franciszek pokazuje nam, jak trudno to przyjąć, jak głębokiej reformy Kościół potrzebuje. To stoi przed nami. Cały Kościół wciąż krąży wokół Trydentu, nie tylko polski. Sobór Watykański II jest problemem przespanym w całym Kościele. Niektórzy mówią o nowym soborze, a jeszcze ten nie został przyswojony. Mimo tych uwag o. Ludwik Wiśniewski podkreślał, że jest dobrej myśli co do przyszłości Kościoła. – Uważam, że papież Franciszek to dar Boga, chociaż trudny dar. Nie podważył żadnej prawdy moralnej, ale powiedział, że nie wolno człowieka zamykać w schematach, tylko należy zejść i popatrzeć na niego z bliska. Bo czasem schemat nie wystarczy, by ocenić konkretnego człowieka i jego działanie – stwierdził dominikanin. Czy jego wiara zmieniła się przez lata kapłaństwa? – Nie wiem – odpowiada. – Nie miałem w życiu jakichś objawień, niezwykłych przeżyć. Natomiast od dziecka mam poczucie, że ktoś za rękę mnie prowadzi. Mam duże poczucie swojej słabości i grzeszności, ale też to, że jestem prowadzony. I co jakiś czas następuje jakieś „uderzenie”, mam poczucie, że coś muszę zrobić. Bardzo młodo wstępowałem do zakonu. Nie chciałem wstępować, ale był ten przymus, ten wewnętrzny głos, że trzeba. I cały czas mam podobnie. Myślę: „Nie robiłbym tego, siadłbym, dał spokój”. Te wszystkie moje teksty są pisane z dużym wysiłkiem. Ale czuję, że trzeba i robię. Taki imperatyw. 

W

P

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




album Nie miejmy złudzeń – bez czytania nie ma innowacji!

Album „Polska 100 lat”

Bogdan Szymanik.

Ten album jest jednym z najważniejszych wydarzeń 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Sześćset stron, 700 fotografii, 10-osobowa Rada Programowa i 38 wybitnych polskich uczonych pod kierownictwem prof. Michała Kleibera, którzy przygotowali luksusowy album „Polska 100 lat”. Piękna książka opowiadająca o ostatnich dziesięciu dekadach naszej równie pięknej, co skomplikowanej historii, ze zdjęciami Józefa Piłsudskiego na kasztance, braci Kaczyńskich uważnie na siebie spoglądających, ale też z Łemkami i Żydami z Podkarpacia. A co najważniejsze, ten mocny głos w debacie o 100 latach wolnej Polski wychodzi z Wydawnictwa BOSZ Bogdana Szymanika z bieszczadzkiej Olszanicy.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Wydawnictwo BOSZ

K

siążka składa się z pięciu rozdziałów poświęconych polskiej historii i polityce, społeczeństwu, gospodarce, kulturze oraz nauce i technice. Luksusowy album zaprojektowany przez prof. Władysława Plutę i ważący ponad 6 kilogramów, ukazał się w wersji polskiej i angielskiej. Cena 500 zł. W tym jednak przypadku, gdzie słowo w albumie jest równie ważne jak obraz, ukazała się także wersja typowo książkowa „Polska. Eseje o stuleciu”. – To najważniejszy tytuł w 24-letniej historii wydawnictwa BOSZ – mówi Bogdan Szymanik. – To jest mój kraj, w którym zdecydowałem się żyć i pracować, mimo że w latach 80. mogłem na stałe zostać z rodziną w Stanach Zjednoczonych, i czuję się za

Szkoła szybowcowa w Bezmiechowej, wciąganie szybowca za pomocą zaprzęgu konnego na miejsce startu, Bieszczady, 1932, Narodowe Archiwum Cyfrowe, autor nieznany

Docent Zbigniew Religa przy łóżku 25-letniego kierowcy z Wrocławia, Zygmunta Chruszcza, u którego przeprowadzono udaną operację przeszczepu serca, Zabrze, 2 grudnia 1985, Polska Agencja Prasowa, S. Jakubowski


niego odpowiedzialny. Cieszą mnie też słowa prof. Adama Rotfelda, który nie ma wątpliwości, że „Polska 100 lat” przez długie lata będzie funkcjonować jako źródło rzetelnej wiedzy o naszym kraju z ostatnich 100 lat. Wielka w tym zasługa wszystkich autorów, którzy profesjonalnie, ale przede wszystkim uczciwie podeszli do tekstów, jakie znalazły się w poszczególnych rozdziałach. To książka o 100-leciu Polski bez wchodzenia w politykę współczesną, ani żaden spór PiS -PO. To podsumowanie przeszłości i dalekie spojrzenie w przyszłość. – Nasza historia jest niezwykła i chcieliśmy ją pokazać światu. Na pewno warto się tą książką chwalić. Zawsze i wszędzie – dodaje Szymanik. Teza postawiona przez prof. Jerzego Eislera, dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie: „To nie jest Polska Tuska, to nie jest Polska Kaczyńskiego, to jest nasza Polska”, zdaje się też jednym z najważniejszych przesłań tej publikacji. A nasza przyszłość? W równym stopniu zależy od nas, naszej mądrości, cierpliwości, przedsiębiorczości, innowacyjności, pracowitości… ałość poprzedzona jest wstępem historyczno-kulturowym napisanym przez prof. Michała Kleibera, byłego prezesa Polskiej Akademii Nauk. Autorami pozostałych esejów są najwybitniejsi polscy uczeni związani z największymi polskim ośrodkami naukowymi, m.in.: Marek Belka, Adam Rotfeld, Andrzej Chwalba, Andrzej Friszke, Jan Miodek, Krystyna Skarżyńska, Janusz Skalski, Jarosław Włodarczyk, Witold Orłowski, czy Ryszard Bugaj. Książka ilustruje rozwój najważniejszych dziedzin naszego życia: skomplikowanej i trudnej historii Polski, jej suwerenności i transformacji dziejowej (przemian polityczno-gospodarczych), relacji i tożsamości społecznych, religii, oświaty, zdrowia, literatury i kultury, w tym: muzyki, filmu, sztuk pięknych i architektury. Nie zabrakło także omówienia rozwoju nauk technicznych czy przyrodniczo-medycznych. – W naszej 24-letniej historii wydaliśmy ponad 570 nowych tytułów oraz ponad 250 dodruków. Nakłady przekroczyły 2 mln egzemplarzy, ale największym wyzwaniem rzeczywiście była „Polska 100 lat” – przyznaje Bogdan Szymanik. Prace trwały prawie 2 lata, zaangażowanych było około 70 osób, w tym Rada Programowa, w skład której weszli: Michał Kleiber, Jerzy Bralczyk, Waldemar Dąbrowski, Andrzej Mencwel, Wiesław Myśliwski, Witold Orłowski, Adam Rotfeld, Henryk Samsonowicz, Krystyna Skarżyńska i Bogdan Szymanik.

C

Album z Podkarpacia ciągle bez prezentacji w regionie – Dzięki tej współpracy udało się jednak stworzyć prawdziwą opowieść o Polsce, gdzie mimo bardzo odmiennych poglądów, nikt się z nikim nie kłóci. Ten poziom rozmowy i dysputy warto naśladować, a przede wszystkim kultywować – mówi właściciel Wydawnictwa BOSZ. – Waldemar Dąbrowski, były minister kultury, żartuje nawet, że codziennie do popołudniowej kawy najlepiej czytać i oglądać jeden rozdział z tego albumu. Przyjemność gwarantowana. Album „Polska 100 lat” był też największym wydarzeniem na Warszawskich Targach Książki na Stadionie Narodowym, doczekał się prezentacji w Polskiej Radzie Biznesu i na Gali „Teraz Polska”. Szkoda, że ciągle nie był prezentowany na Podkarpaciu – w miejscu, gdzie powstał i skąd wiele zdjęć znalazło się w albumie. zytelnictwo w Polsce jest na dramatycznie niskim poziomie. Jeśli Polacy nadal będą tak mało czytać, przed nami już tylko sufit rozwojowy. Pod względem czytelnictwa w gronie 27 krajów Unii Europejskiej jesteśmy na 4. miejscu od końca. W czołówce jest Szwecja – 82 proc. Szwedów czyta codziennie. W Polsce w ostatnim roku 62 proc. Polaków nie przeczytało ani jednej książki. Nawet Czesi kupują 10 razy więcej książek niż Polacy. Co najgorsze, największy spadek czytelnictwa jest wśród ludzi z wyższym wykształceniem. To oznaczy, że się nie dokształcają. A przecież nie ma innowacji, nauki i rozwoju bez czytania. Nie miejmy złudzeń, „ jedziemy na mocno grzejących się hamulcach” i kolejny skok cywilizacyjny z udziałem Polaków będzie niemożliwy – dodaje Bogdan Szymanik. – Najtrudniejsze dekady w polskiej historii przetrwaliśmy dzięki kulturze, wierze i językowi. Te trzy elementy pozwoliły zachować nam polskość. I aż żal, że polscy politycy, którzy dla promocji czytelnictwa nie robią nic, ciągle nie chcą zrozumieć, że tak niskie oczytanie społeczeństwa jest zagrożeniem cywilizacyjnym, także dla nich. 

C

Produkcja samochodu Warszawa M-20 w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, Warszawa, po 1951, Narodowe Archiwum Cyfrowe, autor nieznany

Paweł Pawlikowski z Oscarem za najlepszy film nieanglojęzyczny – „Ida”, 2015, Polska Agencja Prasowa, B. Zborowski

Prezydent RP Lech Kaczyński wręcza tekę premiera Jarosławowi Kaczyńskiemu, Pałac Prezydencki, Warszawa, 14 lipca 2006, Polska Agencja Prasowa, B. Zborowski




Książka

Andrzej Potocki.

Wskrzeszona pamięć o przedwojennym sztetlu

Żydzi rymanowscy

J

est to chyba najbardziej osobista książka autora, który dzieciństwo spędził w Rymanowie, bawiąc się wśród pozostałości maceb na miejscowym kirkucie. Nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, iż jest to żydowski cmentarz, zaś opustoszałe mury synagogi to resztki żydowskiego domu modlitwy. Przed wojną działało w Rymanowie pięć synagog. Z czterech nie pozostał żaden ślad, podobnie jak z ogromnego eklektycznego pałacu cadyków, który był ozdobą miasteczka. W 1945 r. ostał się po tym gmachu jedynie niewielki, wyrównany placyk, gdzie dzieciaki grały w piłkę. Pierwszych chasydów w czarnych kapeluszach i chałatach, z pejsami Andrzej Potocki zobaczył po raz pierwszy dopiero w połowie lat 60. Prawdopodobnie przyjechali w sprawie ekshumacji prochów rabina Horowitza i przeniesienia ich do Izraela. Wtedy niecodzienni goście wydali mu się przybyszami z innego świata, z rzeczywistości międzywojnia, obecnej jedynie we wspomnieniach rodziców. – Szacunku do Żydów nauczyła mnie matka, wysiedlona ze Lwowa na Syberię. Życie uratowały jej dwie Żydówki, z których jedna miała pierzynę – prawdziwy w tamtym klimacie skarb – mówi Andrzej Potocki, który z biegiem lat nauczył się odczytywać ślady cywilizacji startej w proch przez hitlerowców. Jako dyrektor Bieszczadzkiego Domu Kultury pracował w późnorenesansowej synagodze w Lesku. Razem z młodzieżą rekonstruował polichromię maceb na miejscowym kirkucie. W Rymanowie wokół synagogi i pałacu rabinów istniała cała żydowska dzielnica: cheder, szkoła religijna, a nad rzeką mykwa – rytualna łaźnia, przytułek i szpital. Nie pozostał po nich ślad. W 1939 roku w miasteczku liczącym niemal 4 tys. mieszkańców jedną trzecią stanowili Żydzi. To tyle samo co w ówczesnym Rzeszowie i znacznie mniej niż w Tarnobrzegu i Dukli (po 80 proc.). Trudno jednak użyć określenia „starozakonni”. Na fotografii przedstawiającej dwudziestoosobową Radę Miasta Rymanowa, w 1938 r. dziewięć osób stanowili Żydzi. (Nie było Rusinów czy Łemków.) Widać jednak, iż tylko jeden z nich nosił chasydzki chałat. Pozostali jego rodacy stanowili miejscową inteligencję, pełniąc zawody lekarzy, adwokatów, przedsiębiorców. „Żydzi rymanowscy” to historia rozwoju i zagłady tego świata. opiero od niedawna czynione są próby jego wskrzeszenia. W roku 2005 odrestaurowana została synagoga, do której przybywają chasydzi z całego świata pielgrzymujący do oheli – miejsca pochówku słynnego rodu cadyków Horowitzów, szczególnie zaś do grobu Menachema Mendla. Z Rymanowa wywodzi się także Izaak Izydor Rabi, światowej sławy fizyk, laureat Nagrody Nobla. Na reprodukowanej fotografii zasiada on w szacownym gronie noblistów: Bohra, Franka i Einsteina. Wyjechał z rodzicami z rodzinnego miasteczka w wieku trzech lat. „Gdybym tu pozostał, byłbym jak ojciec krawcem” – powie Rabi, który w roku 1971 odwiedził Rymanów. W książce znajdziemy unikalne zdjęcia miejscowej społeczności, w tym odnalezione przez autora wśród dwóch milionów zdjęć z Europy Wschodniej zgromadzonych w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. Wiele z nich spoczywało w archiwum Instytutu – niezidentyfikowanych lub źle opisanych. Znakomitym dodatkiem jest żydowska ikonografia artystyczna: obrazy przedstawiające tę społeczność – dzieła artystów XIX i XX stulecia. Wydanie publikacji było możliwe dzięki pomocy Wojciecha Farbańca, burmistrza Gminy Rymanów. Andrzej Potocki, Żydzi rymanowscy, Wydawnictwo Libra, Rzeszów 2018. 

Najnowsza książka Andrzeja Potockiego przywraca pamięć o przedwojennym sztetlu – żydowskim miasteczku, słynnym na całą Rzeczpospolitą z siedziby dynastii rabinów Friedmanów. Tym samym przywraca miastu zapomnianą tożsamość.

D

Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak





Rowery przyszłości

JIVR Bike wyjeżdżają z Mielca

Marcin Piątkowski.

S

iedem lat temu miał marzenie, by stworzyć nowoczesny, składany rower elektryczny, który byłby idealnym środkiem komunikacji po zatłoczonym Londynie, Paryżu, albo Berlinie. I zagrał va banque. Jedyne 5 tys. funtów, jakie miał w kieszeni na czesne, wydał na świetnego designera, który był projektantem samochodów w Bentley’u, a na kawie przekonał do siebie

wiceprezesa Tesla Motors ds. marketingu i sprzedaży. W 2017 roku Marcin Piątkowski wystartował z seryjną produkcją JIVR Bike’ów w Mielcu, ale to rok 2018 ma być przełomowy. Do klientów trafi kilka tysięcy futurystycznych pojazdów elektronicznych, a zatrudnienie w firmie przekroczy 100 osób.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak


Ludzie biznesu

Od

początku było wiadomo, że seryjna produkcja JIVR-ów będzie w Mielcu, rodzinnym mieście Marcina Piątkowskiego, gdzie się urodził i zdał maturę, a jego ojciec, inżynier-mechanik, zdobywał pierwsze doświadczenia zawodowe w PZL Mielec. Był też ogromnym wsparciem w początkach tworzenia produkcji i designu mechanicznego JIVR-a. – To była racjonalna decyzja – mówi założyciel JIVR Bike. – Niekoniecznie podyktowana lokalnym patriotyzmem, co przemysłowymi tradycjami Mielca, które sięga-

ją jeszcze Centralnego Okręgu Przemysłowego oraz umiejętnościami tutejszych pracowników produkcyjnych. Nasz pojazd jest trudny i skomplikowany w produkcji, a w Polsce niewiele wytwarza się produktów finalnych. Nie mamy zaawansowanej kultury tworzenia, produkcji, komercjalizacji produktu, przez to i specjalistów ciągle jest niewielu. JIVR Bike zbyt prosto jest też nazwać rowerem. Technologia jego wytwarzania ma niewiele wspólnego z klasycznym jednośladem. To raczej pojazd elektroniczny, jak iPhone na dwóch kółkach, którego nie kupimy w sklepach rowerowych i na którym niekoniecznie jeżdżą zapaleni rowerzyści. Największe zainteresowanie wzbudza wśród mieszkańców dużych miast, którzy mają problem z dojazdem do centrum. Jego powstanie poprzedziły m.in. badania marketingowe, w których Piątkowski pytał londyńczyków, jakiego transportu używają, czy są z niego zadowoleni, co by zmienili itp. Szybko się okazało, że bardzo wiele osób chciałoby jeździć rowerem, ale tego nie robi. Powody okazywały się różne. Część nie wykorzystywała roweru do transportu do pracy, gdyż odległość była na tyle duża, że musieliby się nieźle spocić, a nie mieli możliwości wzięcia prysznica i przebrania się w pracy. Inni musieli pojawiać się w biurze w eleganckim ubraniu, a rower stwarzał spore ryzyko pobrudzenia się, przede wszystkim ze względu na pokryty smarem łańcuch. Pojawiały się także obawy, związane z możliwością kradzieży roweru i niemożnością zabrania go ze sobą do biura. JIVR wszystkie te problemy potrafił zneutralizować. Aby zmniejszyć wysiłek przy większych odległościach, wprowadzono do niego napęd elektryczny i ma on kilka trybów pracy. W podstawowym po prostu wspomaga naszą jazdę, dostosowując się do narzucanego tempa. Programowanie pozwoliło ten proces w pełni zautomatyzować i wykalibrować także z działaniem hamulców. Napędu można użyć także do tego, aby szybko się rozpędzić, albo pokonać odcinek pod górkę. Na elektrycznej maszynie nikt się też nie spoci, ani nie pobrudzi. JIVR nie posiada łańcucha, a opatentowany bezłańcuchowy napęd zamknięty jest w ramie. W końcu rower można złożyć jak walizkę i zabrać ze sobą do biura. Niewielki, podręczny, ekologiczny, gwarantujący szybkie i sprawne poruszanie się po mieście i, co ważne, świetnie wyglądający. JIVR Bike stał się też pracą dyplomową Marcina Piątkowskiego w University College London, gdzie studiował przedsiębiorczość w branży technologicznej. Wcześniej była logistyka międzynarodowa na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Do stolicy Wielkiej Brytanii trafił trochę przez przypadek. – Siedziałem z trzema kolegami w Subwayu. Jeden z nich, Adam, miał całą rodzinę w Anglii, siostra była doktorem Cambridge, ojciec także, a mama doktorem na Akademii Górniczo-Hutniczej. W domu żartowano z niego, że jest najgłupszy w rodzinie, bo dopiero kończy licencjat, najlepiej więc, by na studia magisterskie wyjechał do Anglii – wspomina Marcin Piątkowski. – Postanowiłem zrobić tak samo i aplikowałem na trzy uczelnie: Oxford, London Business School i University College London. Wszędzie się dostałem, ale wybrałem University College London. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

31


Ludzie biznesu JIVR, który pozwolił Piątkowskiemu z wyróżnieniem ukończyć prestiżową londyńską uczelnię, bynajmniej nie wydawał się od początku skazany na sukces. Pierwsze wizualizacje składanego, elektrycznego roweru nie wzbudziły zachwytu wśród cyklistów. Na dziesięciu ledwo trzech mówiło, że to ciekawy pomysł. Wtedy też Piątkowski po raz pierwszy zrozumiał, jak ważne jest idealnie wyselekcjonowanie grupy odbiorców JIVR-a, który nie jest pospolitym rowerem, oraz dopracowanie designu, by powszechnie zwracał na siebie uwagę – był naprawdę „sexy”.

JIVR dla osób, które do tej pory na rowerach nie jeździły

Z

nowymi wizualizacjami JIVR-a Marcin Piątkowski wyruszył pod londyński Apple Store na Regent Street. Wspólnie z kolegami po raz kolejny pokazywali model roweru, ale tym razem klientom sklepu mówili, że prezentują Apple Bike, który wkrótce wejdzie na rynek. Zainteresowanie przerosło ich wyobrażenia. I tak z inspiracji amerykańską marką Apple powstał rower, który absolutnie nie kojarzy się z tradycyjnym jednośladem – jest raczej czymś w rodzaju kultowego smartfonu na kółkach. Stało się też jasne, że najliczniejszą grupą fanów JIVR-a staną się nie rowerzyści, ale osoby, które do tej pory na rowerach nie jeździły. Korzystając z tego akurat modelu mają jednak szansę zmienić coś w swoim życiu na lepsze. – Zdobycie 200 tys. funtów na stworzenie funkcjonalnych prototypów JIVR-a i dopracowanie pięknego wzornictwa okazało się piekielnie trudnym zadaniem – mówi Piątkowski. – Z własnej kieszeni wyłożyłem 5 tys. funtów, które miałem na czesne. 20 tys. dołożyła uczelnia, wziąłem też pożyczkę w banku, a na życie zarabiałem jako sprzedawca kanapek. Wszystko to było o wiele za mało. Odkąd pamiętam byłem jednak nieprawdopodobnie uparty i nie inaczej było tym razem. W 2012 roku założyłem firmę JAM Vehicles, bo byłem pewny, że tylko tak przekonam do siebie potencjalnych inwestorów. Miałem 23 lata, byłem nikomu nieznanym chłopakiem z Polski, ale nie bałem się zawalczyć o uwagę i wsparcie dyrektorów światowych marek. Piątkowski stworzył zespół doradców, którzy pomogli mu zbudować wiarygodność na rynku. Udało mu się zwrócić na siebie uwagę m.in. Cristiano Carluttiego, ówczesnego wiceprezes Tesla Motors ds. sprzedaży i marketingu, odpowiedzialnego za rynki europejskie, azjatyckie i afrykańskie. Młody przedsiębiorca z Polski zadzwonił do niego i umówił się na spotkanie przy kawie. Poprosił, by ten spotykał się z nim raz w miesiącu i doradzał, w którym kierunku ma iść z projektem elektrycznego roweru, a on się zgodził. Wcześniej przez pół roku „testował” Polaka i zadawał mu „prace domowe”. Po tym czasie zainwestował w jego biznes. To uruchomiło kolejne wielkie zmiany kadrowe. Do JAM Vehicles zdecydowała się wejść Fiona McAnena, była wiceprezes PepsiCo i Unilevera ds. marketingu i innowacji, oraz James Calvert, ówczesny dyrektor planowania

32

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

w Draftfcb, agencji marketingowej, która wprowadziła na rynek m.in. nową markę BMW. – Miałem bardzo dużo szczęścia i od początku wierzyłem w ten projekt, ale nie przypuszczałem, że na każdym etapie działalności będzie tak dużo wyzwań – mówi pomysłodawca JIVR-a. – Gdy w 2017 roku uruchamialiśmy w Mielcu seryjną produkcję pojazdu, sądziłem, że teraz będzie już tylko łatwiej i… jakże się myliłem. Więcej i więcej przybywa mi tylko pokory z każdym dniem. Czy kiedykolwiek myślałem, że będę pracował jako przedsiębiorca?! Takie marzenie ma wiele osób, w moim przypadku nie było to nic konkretnego. W pewnym momencie pomogła moja podkarpacka nieustępliwość, tym bardziej że w pierwszych kilku latach działalności najważniejsze jest, by trwać i się nie poddać. Ważne też jest, by w głównych obszarach działalności firmy umieć przekazać władzę w ręce profesjonalistów. Teraz jesteśmy na etapie mocnego standaryzowania i wzrostu produkcji, a po latach, gdy czułem się odpowiedzialny za wszystko, dziś już poszczególni dyrektorzy czuwają nad komercjalizacją, marketingiem, sprzedażą i finansami. Następuje proces profesjonalizacji i to mnie cieszy najbardziej. Pasja jest ważna na początku działalności i w najbardziej dramatycznych momentach funkcjonowania firmy. Na co dzień najistotniejsza jest powtarzalność. Bez tego nie ma efektywności. Ubiegły rok był czasem testowania i niewielkiej, bo w ilości kilkuset sztuk, ale seryjnej produkcji. W tym roku będzie już kilka tysięcy rowerów, a firma do końca roku zatrudni ponad 100 osób. Do 2019 roku ma być ich 10 tys. rocznie, a w planach są kolejne produkty. Sam JIVR jest 18-kilogramowym, elektronicznym, kompaktowym, składanym pojazdem, który ciągnąć można jak walizkę, a jadąc z prędkością 25 km/h można przejechać 50 kilometrów na jednym naładowaniu. Jeśli bateria się rozładuje (maksymalnie po 2 godzinach), alternatywą pozostaje tradycyjny sposób napędzania roweru, czyli pedałowanie, albo podłączenie go do ładowania w zwykłym gniazdku elektrycznym. Kierownica JIVR-a przypomina panel do sterowania, zaś zainstalowane w smartfonie aplikacje pozwalają ustalić trasę przejazdu i kierować się wyświetlanymi na ekranie wskazówkami. Pokazują też aktualną prędkość, przejechany dystans oraz poziom naładowania akumulatora. Telefon łączy się z JIVR-erem przez Bluetooth-a.

JIVR w wersji Premium i model za 1500 euro

B

aterie zamontowane w rowerze mają żywotność 1000 doładowań. Zakładając, że JIVR przejeżdża ok. 5 tys. kilometrów rocznie, służą one co najmniej 10 lat. I najważniejsze – 3 tys. 499 euro, tyle dziś kosztuje JIVR Bike. Niemało, ale iPhone też najtańszy nie jest, a mimo to miliony ludzi ustawiają się po niego w kolejce. Jest też plan, by powstały kolejne dwie wersje JIVR-a. Premium,


bardziej udoskonalona technologicznie, ale ciągle w podobnej cenie co dziś oraz druga, masowa, ale nietracąca swoich najważniejszych zalet – świetnego designu i elektronicznych rozwiązań, które są obecnie stosowane. Taki model kosztowałby około 1500 euro, a dzięki temu miałby szansę w masowych ilościach pojawić się na polskich i nie tylko ulicach. – Naszym marzeniem i wyzwaniem jest wsadzenie jak największej liczby osób na rowery – mówi Marcin Piątkowski. – Codziennie 100 mln ludzi w Unii Europejskiej dojeżdża do pracy w centrum miasta. Na rowerach zaledwie 10 proc. Jednocześnie badania pokazują, że w Londynie 70 proc. podróżujących do centrum mogłoby tam dojechać w mniej niż 20 minut jadąc na rowerze. raca nad tańszym modelem JIVR-a nie zwalnia z nieustannych prac nad udoskonalaniem obecnego pojazdu. Podstawowe funkcjonalności elektroniczne, tzn. napęd elektryczny, możliwość sprawdzania poziomu naładowania baterii, czy dostęp użytkownika roweru do historycznych danych w chmurze, są oczywiste. Kolejny krok w rozwoju JIVR-a to jego zdalna, pełna diagnostyka. Dzięki temu bez kontaktu z klientem, jedynie logując się do określonego profilu, można by określać stan techniczny roweru. Kolejny trend w produkcji JIVR-a, który jest do realizacji na już, to zwiększenie bezpieczeństwa osób korzystających z elektrycznego roweru. Gdy jedziemy samochodem, ten sygnalizuje przeszkodę, zjazd z pasów, albo informuje nas, co jest na trasie. Podobne rozwiązania pojawią się też w rowerach. Od 2019 r. wszystkie nowe samochody będą posiadać system, który w razie wypadku będzie automatycznie łączył się z Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Idealne byłoby podobne rozwiązanie zastosować w rowerze elektrycznym, tym bardziej że jego potencjalni użytkownicy wielokrotnie podkreślali, że szczególnie ważne na jednośladzie jest dla nich poczucie bezpieczeństwa. uropa Zachodnia masowo przesiada się już na elektryczne rowery. Jest kwestią czasu, gdy ta moda dotrze także do Polski. Marcin Piątkowski na swoim jednośladzie systematycznie jeździ po Krakowie, gdzie na co dzień mieszka. Na Podkarpaciu dwa sprzedały się do Stalowej Woli. Pojawiają się nabywcy z: Gdańska, Wrocławia i Warszawy. Najwięcej jednak elektrycznych rowerów wyprodukowanych w Mielcu trafia do krajów Beneluksu, Niemiec i Wielkiej Brytanii. JIVR-y kupowane przez Internet w zdecydowanej większości wybierają mężczyźni w wieku 35-55 lat. Miłośniczek smart bike jest na razie 30 proc., choć ta liczba systematycznie rośnie. – Nasz proces sprzedaży wygląda podobnie jak w początkach swojej działalności praktykowała to Tesla Motors. Mamy przedstawicieli sprzedaży m.in. w Londynie, Brukseli, Amsterdamie, Kopenhadze, Frankfurcie, Berlinie, Zurychu i Warszawie, a gdy zdobędziemy potencjalnych klientów w Internecie, nasi przedstawiciele umawiają się z klientem na spotkanie sprzedażowe twarzą w twarz – mówi Marcin Piątkowski. – W najbliższym czasie otwieramy też własny sklep we Frankfurcie.

P

E

JIVR ma też ponad 200 ambasadorów w największych miastach świata. To prosta i skuteczna formuła, która wykorzystuje atrakcyjność elektronicznych pojazdów. Potencjalni klienci płacą połowę ceny za JIVR-a, ale zobowiązują się przejechać na nim minimum 50 km miesięcznie, stając się tym samym ambasadorem produktu i promując go na ulicach swojego miasta. – Na 100 tys. mieszkańców powinno przypadać od jednego do dwóch ambasadorów. Jeśli ktoś zaczepi taką osobę i zapyta o JIVR-a, ta udzieli wyczerpujących informacji, włącznie z tym, jak można go nabyć – wyjaśnia Piątkowski. Wzrost sprzedaży JIVR zaczynają też powoli odczuwać małe i średnie firmy motoryzacyjne z okolic Mielca. Pojazd składa się z ok. 2 tys. elementów, które pochodzą od 52 dostawców z 3 kontynentów. – Rozwijając produkcję w Mielcu, nie chcemy jednocześnie rozbudowywać parku maszyn, ale oprzeć się na łańcuchu stałych dostawców. My skoncentrujemy się na inżynierii produkcji, projektowaniu i kontroli jakości, natomiast w kooperacji z lokalnymi firmami widzimy szansę na rozwój zarówno dla nich, jak i i dla naszej firmy – mówi Piątkowski. Wszyscy jednak w JIVR Bike muszą widzieć produkt na rynek światowy, to jest absolutna podstawa. Dziś bez myślenia globalnego nie ma szans na sukces w biznesie. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

33


Aneta Gieroń rozmawia...

Cenię sobie

naukę

uprawianą w symbiozie z biznesem!


...z prof. dr. hab. inż. Danielem Słysiem, kierownikiem Katedry Infrastruktury i Gospodarki Wodnej na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury Politechniki Rzeszowskiej

Fotografie Tadeusz Poźniak


Prof. dr hab. inż.

Daniel Słyś

K

ierownik Katedry Infrastruktury i Gospodarki Wodnej na Wydziale Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury Politechniki Rzeszowskiej. W 2004 r., mając 28 lat, obronił pracę doktorską „Modelowanie wielokomorowych zbiorników grawitacyjno-pompowych” na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Pracę habilitacyjną „Retencja zbiornikowa i sterowanie dopływem ścieków do oczyszczalni” przedstawił w 2011 roku na Politechnice Wrocławskiej. W styczniu 2018 roku postanowieniem prezydenta RP uzyskał tytuł naukowy profesora nauk technicznych, tym samym zostając jednym z najmłodszych profesorów w Polsce. W 50-letniej historii Wydziału Budownictwa, Inżynierii Środowiska i Architektury Politechniki Rzeszowskiej, Daniel Słyś jest też drugim absolwentem z tytułem profesora belwederskiego oraz pierwszym na kierunku Inżynieria Środowiska. Za działalność innowacyjną na arenie międzynarodowej został pięciokrotnie uhonorowany Nagrodą Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Piętnaście razy otrzymywał Nagrodę Rektora Politechniki Rzeszowskiej za wyróżniającą się pracę naukową i dydaktyczną. Profesor Słyś wielokrotnie reprezentował też Polskę i Politechnikę Rzeszowską na światowych wystawach wynalazków m.in. w Genewie, Seulu i Brukseli.

Aneta Gieroń: Gdy w wieku 42 lat otrzymuje się tytuł naukowy profesora nauk technicznych, pojawia się pytanie: co dalej? Jak inspirować się do działania, by nie okazało się, że skoro naukowe marzenie zrealizowało się tak szybko, to pojawia się problem z wyznaczaniem kolejnych celów. Jest pokusa, by odcinać kupony od tego, co już udało się osiągnąć? Prof. dr hab. inż. Daniel Słyś: W ogóle nie mam takiego problemu. Cierpię tylko na brak czasu (śmiech). Mam wiele bardzo różnych pomysłów, poczynając od tych naukowych, poprzez społeczne aż po biznesowe, i wszystkie

36

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

chciałbym jak najszybciej zrealizować. Uwielbiam pracować, to mnie cieszy i dodaje jeszcze więcej energii. Przy czym nauka była i jest najważniejsza? Zdecydowanie tak. Wielka w tym zasługa mojego do niedawna szefa, prof. Józefa Dziopaka, wspaniałego naukowca i człowieka, który od lat nieustannie mnie dopinguje, a ja patrząc na jego aktywność i sukcesy, zawsze starałem się nie pozostawać w tyle. Pamiętam, że po uzyskaniu tytułu doktora habilitowanego sądziłem, że to jest taki moment, od którego czas zacznie płynąć wolniej. Bardzo się myli-


VIP tylko pyta łem. Już kilka dni po habilitacji prof. Dziopak zaczął mnie dopingować do większej aktywności i kolejnych badań. Wtedy zrozumiałem, że tak już będzie zawsze, i dobrze. Od początku mojej pracy na uczelni był dla mnie mentorem i partnerem naukowym. Dziś mam świadomość, jak ogromne miałem szczęście, że już na starcie naukowej kariery nasze drogi się skrzyżowały. To oznacza, że profesurę należy traktować nie tyle jako zaspokojenie Pańskich ambicji, co początek nowej drogi? Chciałbym, żeby to był start do jeszcze większych wyzwań. Na pewno będę się o to starał w kolejnych latach. Na koncie ma Pan około 200 publikacji, 150 wypromowanych magistrów i inżynierów oraz 3 doktorów nauk technicznych. Do tego kilkadziesiąt zgłoszeń patentowych i patentów.

P

raca naukowa jest moją pasją. Na Politechnice Rzeszowskiej mam znakomite środowisko do uprawiania nauki. Otacza mnie spora grupa utalentowanych młodych ludzi, zarówno po doktoratach, jak i przed obroną doktorską, jest też prof. Dziopak. To wszystko powoduje, że chce się pracować, a jedyne na co mogę narzekać, to brak czasu. Co najczęściej jest przedmiotem Pańskich badań? To szerokie spektrum zagadnień, poczynając od inżynierii i infrastruktury środowiska po elementy wpasowujące się w tak dziś modne „smart city”, systemy energooszczędne, alternatywne źródła wody, czy odzysk ciepła odpadowego w instalacjach i sieciach kanalizacyjnych. We wspólnej pracy najważniejsza jest dla mnie otwartość umysłu. Często dyskutujemy, wymieniamy się opiniami, nie zasklepiamy w jednym temacie. I gdy spojrzeć na nasze patenty, to rzuca się w oczy, że zakres naszych naukowych zainteresowań jest naprawdę szeroki. Profesor społecznik? Trochę mnie Pan zaskoczył. Wydaje mi się, że ważną rolą ludzi nauki powinna być szeroko pojęta edukacja, chęć pokazywania ludziom nowego spojrzenia na świat. Mnie jest bliska ochrona środowiska i infrastruktura, dlatego tymi zagadnieniami staram się zainteresować wszystkich tych, którzy mnie otaczają. Ciągle mam za mało czasu, ale coraz częściej myślę o tym, by zaangażować się w jakiejś formie w ruch miejski, promować najlepsze rozwiązania, które mogą ułatwić nam życie, a jednocześnie zadbać o otaczającą nas przyrodę. Chciałbym, abyśmy jako społeczeństwo byli dużo bardziej świadomi w tematyce ochrony środowiska. Ubolewam, że tak trudno jest nas przekonać do myślenia przyczynowo- skut-

kowego. Sporo mówi się o zanieczyszczeniu powietrza, o spalaniu odpadów w kotłach domowych, a nikt specjalnie nie bierze sobie tego do serca. Nie chcemy przyjąć do wiadomości, że dziś z naszego komina uwalniamy toksyczne związki, a jutro nasze dziecko, albo ktoś nam bardzo bliski może walczyć o życie z chorobą nowotworową. Dopóki nie zrozumiemy, że trując środowisko szkodzimy sobie i swoim najbliższym, dopóty nie ma co liczyć na spektakularną poprawę naszych proekologicznych zachowań. Mówiąc o ruchu miejskim myśli Pan bardziej o Krośnie, czy o Rzeszowie? W tym pierwszym mieście Pan się urodził, wychował i do dziś mieszka, ale z Rzeszowem od ponad 20 lat wiąże Pana Politechnika Rzeszowska. Dla mnie oba te miasta są bardzo ważne. Wiele dobrego spotkało mnie w Rzeszowie, ale dom rodzinny jest w Krośnie. Jestem przywiązany do tego miasta, dobrze się tam czuję, choć dostrzegam też liczne zalety Rzeszowa, który stwarza coraz większe możliwości rozwoju. Kibicuję obu tym miastom i wierzę, że będą się energicznie rozwijać, a jeśli uda mi się dołożyć do tego jakąś moją cegiełkę, będę bardzo z tego zadowolony. Bliskie relacje nauki z biznesem! To od lat powtarzane deklaracje środowiska naukowego, ale na pobożnych życzeniach zwykle się kończy. Pan podkreśla, że coraz częściej i chętniej spogląda w kierunku biznesu.

T

utaj są dwie szkoły: jedna twierdzi, że nauka niekoniecznie powinna być łączona z biznesem, druga promuje zgoła coś innego, że to biznes wymusza i napędza postęp i rozwój badań. Bliska jest mi raczej ta druga szkoła. W naszym przypadku współpraca z firmami biegnie poprzez nasze patenty, ale i naszą aktywność biznesową. Sam od lat prowadzę działalność gospodarczą i bardzo mnie to dopinguje. Mam wiele pomysłów i może w przyszłości chciałbym się zaangażować w jakimś stopniu w biznes. Myślę, że chodzi tutaj o chęć sprawdzenia się. Miło jest widzieć zastosowane w życiu codziennym rozwiązania, które jeszcze nie tak dawno istniały tylko na papierze. 25 zgłoszeń patentowych i 16 uzyskanych patentów. Z czego jest Pan najbardziej dumny? Myślę, że z rozwiązania, które stworzyliśmy wspólnie z prof. Józefem Dziopakiem, potocznie nazywanego „kanałem retencyjnym”. Ogólnie rzecz ujmując, urządzenie to służy do efektywnego regulowania przepływów ścieków w systemach kanalizacyjnych. Wynalazek został wdrożony w Rzeszowie na osiedlu Krakowska-Południe w 2015 roku. W ramach pierwszego etapu prac wykonano 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta innowacyjny kanał retencyjny o średnicy 2,4 m i długości 150 m. Obecnie realizowany jest drugi etap inwestycji o podobnych parametrach technicznych. Podobne rozwiązanie, tylko w zupełnie większej skali, przewidziano do realizacji m.in. w projekcie odwodnienia osiedla Drabinianka w Rzeszowie. Wartość inwestycji to kilkadziesiąt mln zł.

C

oraz częściej mamy problem z wodą deszczową i, co ciekawe, zarówno z jej nadmiarem, jak i brakiem. W tej chwili, po zmianie przepisów, wiele miast przebudowuje swoją gospodarkę wodną, tradycyjna przestaje być akceptowalna przez społeczeństwo, a i finansowo jest ona coraz bardziej obciążająca dla budżetów samorządów. Borykamy się zarówno z suszami, jak i powodziami. Zaburzyliśmy bardzo istotnie równowagę jeśli chodzi o bilans wodny poprzez urbanizację i uszczelnienie zlewni, skracając w ten sposób zdecydowanie drogę od opadu do odbiornika. Dawnej woda deszczowa, przepływając przez grunt, całymi tygodniami dopływała do rzeki. Dziś w miastach wszystko płynie po uszczelnionych terenach i po kilku godzinach, a czasami i kilkudziesięciu minutach, jest już w rzece. Stąd gwałtowne wezbrania wód i powodzie. Społeczeństwa zachodnie już dawno zrozumiały, po pierwsze, że woda deszczowa to cenny surowiec, po drugie, że najlepszym sposobem jej gospodarowania jest tworzenie zrównoważonych systemów odwodnieniowych opartych na retencji, infiltracji i gospodarczym wykorzystaniu, równocześnie z dużą dbałością o krajobraz, który nas otacza. W tej chwili w katedrze prowadzimy również badania w kierunku rozwoju urządzeń do odzysku ciepła odpadowego ze ścieków. Myślę, że jesteśmy pionierami w Polsce. Zgłosiliśmy już kilka rozwiązań wymienników do ochrony patentowej. Idziemy w kierunku rozwiązań indywidualnych, wykorzystywanych w mieszkalnictwie. Pracujemy nad tym od kilku lat i zmierzamy właśnie do badań laboratoryjnych, w których zajmiemy się kwestiami technicznymi. Mam nadzieję, że wkrótce otrzymamy gotowy produkt, który będzie można zaoferować firmom i wejdzie on do seryjnej produkcji. Nastawimy się na rozwiązywanie istniejących problemów tak, by choć w części ochronić środowisko naturalne przed postępującą degradacją. Ten pierwiastek praktyczny jest bardzo ważny. Cenię sobie naukę uprawianą w symbiozie z biznesem. Pan pamięta, kiedy pojawiła się taka autentyczna fascynacja nauką? W trakcie studiów na Politechnice Rzeszowskiej.

38

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Sam wybór kierunku – inżynieria środowiska, to był bardzo świadomy wybór? Prawdę mówiąc, nie. Jestem absolwentem technikum budowlanego, ale zawsze pociągała mnie historia i muzyka rockowa. Odkąd pamiętam, mam wiele pasji (śmiech). Aczkolwiek muzyki rockowej nigdy nie traktowałem w kategoriach sposobu zarabiania na życie. Po maturze bardzo poważna była myśl, by wybrać studia historyczne. Przesądził jednak przypadek i znalazłem się na studiach na Politechnice Rzeszowskiej. Na szczęście szybko narodziła się fascynacja nową dziedziną wiedzy. Pomogły pewnie także moje zainteresowania przyrodnicze i fascynacja górami, którą dziś staram się zaszczepić u moich trzech synów: Tymoteusza, Mikołaja i Jeremiasza. To wszystko ułożyło się w spójną całość. Dziś z perspektywy czasu doceniam, jak wiele w moje życie wniosła naukowa pasja. Co najbardziej Pana inspiruje w uprawianiu nauki? Wolność. To dla mnie bardzo ważna wartość. Wolność umysłu, wolność działania, kreacja. Tworzenie uszczęśliwia, nie mam co do tego wątpliwości, przy czym mam świadomość, jak ważna jest samodyscyplina. Kończąc studia nie miał Pan wątpliwości: wybrać pracę w biznesie, gdzie od razu można nieźle zarabiać, czy jednak zostać na uczelni? Miałem takie pokusy. Lubię działanie, nuda nie jest moją specjalnością, o czym doskonale wiedzą moi współpracownicy i rodzina. Szybko wdrażam w życie swoje pomysły. Zaraz po ukończeniu studiów, gdy nie od razu rozpocząłem pracę na uczelni, przez kilka miesięcy byłem blisko, by związać się z biznesem. Szybko jednak w moim życiu pojawiła się praca asystenta na Politechnice Rzeszowskiej i to mnie absolutnie zachwyciło. Od początku też wiedziałem, że nie chcę w nauce powielać schematów. Od początku też woda i energia zdominowały Pańską działalność naukową.

N

awet bardziej woda. Może dlatego, że jest tak powszechna, częstą ją banalizujemy, albo wręcz zapominamy o niej. Większość z nas częściej nie wyobraża sobie życia bez telefonu komórkowego, bo wydaje nam się, że woda nie jest już tak niezbędna, co jest absurdem. Bardziej jesteśmy zaniepokojeni, gdy nie mamy zasięgu w telefonie niż wody w kranie. Wynika to z powszechności wody – wydaje nam się, że to coś oczywistego, a to absolutnie mylne przekonanie. Polska, jeśli chodzi o dostępność wody pitnej, jest na poziomie Syrii, Egiptu i innych pustynnych krajów arabskich. To prawda?


T

ak! W tej chwili na statystycznego Polaka przypada 1500 m³ wody rocznie. To bardzo mało. Przeciętny Europejczyk ma jej 3 razy więcej. Na to składa się bardzo wiele czynników. Z jednej strony sytuacja klimatyczna – opady są, ale jest ich w naszym kraju coraz mniej i mają coraz bardziej gwałtowny przebieg. Zła jakość wody, bo co z tego, że mamy wodę, ale niezdatną do wykorzystania. W końcu brak działań związanych z oszczędnością i wykorzystaniem alternatywnych źródeł wody, jak choćby wody deszczowej, ciągle przez nas niedocenianej. Sporo się zmieniło w ostatnich latach jeśli chodzi o oszczędność wody na poziomie przemysłu, trochę gorzej jest w innych dziedzinach naszej aktywności. Masowo podlewamy grządki i rabaty wodą z sieci o bardzo wysokiej jakości, a szkoda, bo znakomicie nadaje się do tego deszczówka. Korzyść tym większa, że mniej płacimy w rachunkach za wodę i kanalizację. Nierozsądnie też gospodarujemy jej wykorzystaniem w codziennym użyciu – na pewno można by jej zużywać dużo mniej. Korzystając z doświadczeń innych, jakie rozwiązania warto, by w najbliższym czasie pojawiły się także w Polsce? Brakuje mi interdyscyplinarnego spojrzenia na wodę, zwłaszcza w miastach. Zbyt często traktowana jest, jak coś niepotrzebnego – „w rurę i do rzeki”. A jest wiele ciekawych przykładów racjonalnego podejścia do gospodarki wodnej, choćby w aspekcie architektury krajobrazu i poprawy środowiska życia ludzi w miastach. Na tym też polega idea smart city, o której tak dużo się mówi, ale niekoniecznie się ją realizuje. Co każdy z nas może zrobić, by poprawić gospodarkę wodną? W pierwszej kolejności wystarczy postawić zbiornik na wodę deszczową, który kosztuje grosze, i wykorzystywać tę wodę do prac gospodarczych: podlewania ogrodu czy mycia kostki brukowej. Od zawsze jesteśmy przyzwyczajeni, że żyjemy w pięknym przyrodniczo kraju, zwłaszcza w takim regionie jak Podkarpacie i wydaje się nam, że tak będzie zawsze. Beztrosko budujemy domy w dolinach rzek, bez opamiętania zaśmiecamy lasy oraz rzeki i wydaje się nam, że natura nigdy nie wystawi słonego rachunku. Sama zaś ekologia i ochrona środowiska naturalnego kojarzy się nam z fanaberią młodzieży z dużych miast. Od lat kolekcjonuje Pan też stare fotografie i kartki pocztowe związane z Podkarpaciem.

VIP tylko pyta Fascynacje fotograficzne towarzyszą mi od szkoły średniej. Najpierw czynnie uprawiałem fotografię, a teraz bardziej realizuję się jako kolekcjoner. Zbiór przedwojennych kart pocztowych liczy kilkaset sztuk, jest wśród nich wiele bardzo pięknych widoków Krosna, Iwonicza-Zdroju, Rymanowa, a także Rzeszowa. Zbieram też fotografie związane z II wojną światową, na których utrwalone jest właściwe całe Podkarpacie. Kolekcja cenna, bo wykonana w większości przez żołnierzy niemieckich stacjonujących na tych terenach w czasie okupacji. Od kilku lat noszę się z zamiarem, by w wydawnictwie albumowym pokazać je szerzej i nadać im drugie życie. W zbiorach mam chociażby zdjęcie z podpisania aktu kapitulacji Lwowa, są świetne fotografie krośnieńskiego lotniska, wiele obrazów dokumentujących życie codzienne okupowanego kraju. Nostalgiczne są obrazy ze świata, którego już nie ma – liczne fotografie Żydów zamieszkujących przed wojną na tych ziemiach, targi na rynkach miejskich w czasie okupacji, czy wiejskie zagrody. Od jakiegoś czasu powróciłem też do zbierania płyt winylowych, które uwielbiam słuchać. Moda na płyty winylowe ma się coraz lepiej i cieszy mnie to, bo znowu można je bez problemu kupić. A muzyka odtwarzana z winyla jest zdecydowanie lepsza niż z innych nośników. Wymaga też pewnej celebry i zaangażowania w jej odtworzenie. Ostatnio powiększam kolekcję płyt Tadeusza Nalepy, którą otrzymałem od ojca, a na której się wychowałem. Winyli nie da się słuchać w pośpiechu, byle jak i to jest w nich najpiękniejsze. Wychodzi Pan z założenia, że nauka zobowiązuje… Uważam, że warto, a nawet trzeba mieć pasje. Na pewno pomaga mi dobra organizacja. Nie mam też problemu z łączeniem bardzo różnych światów zainteresowań. Nie jestem idealnie systematyczny, ale już sprawne planowanie jest mi bliskie. Miejsce, w którym dziś jestem, to wypadkowa szczęścia, czasu i ludzi, których udało mi się spotkać na swojej drodze.

W

Największe wyzwanie na najbliższy czas? iększa aktywność w biznesie. Bardzo chciałbym się w tym sprawdzić, w trochę szerszym zakresie niż dotychczas. Wiem, że będzie trudno, ale ja lubię mierzyć się z trudnościami. Biznes wymaga trochę innych talentów niż nauka, ale wierzę w przedsiębiorczość opartą na nowych technologiach i innowacyjnych rozwiązaniach. W szufladzie mam sporo pomysłów i żal mi nie spróbować wcielić ich w życie, tym bardziej że co rusz czytam w prasie o interesujących rozwiązaniach, które znalazły zastosowanie w codziennym życiu, a ja już od kilku lat o nich myślałem. Teraz jest chyba ten czas. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

39




Portret

Prof. dr hab. med. Andrzej Urbanik.

Lekarz, który zaraził się wirusem podróży Zwiedził 110 krajów świata, niektóre kilkakrotnie. Tylko do Nepalu wracał osiem razy. Dwa razy objechał świat dookoła, mając w kieszeni przysłowiowe grosze. W jedną z podróży wziął odżywki dla chorych na nowotwory, by pozwoliły mu przetrwać, gdy prowiant okaże się niewystarczający. – Były okropne, ale przydały się – śmieje się. Twierdzi, że podróże nie są zarezerwowane dla bogatych. On – z tytułem profesora, ogromnym dorobkiem naukowym i zasługami dla rozwoju polskiej radiologii – od eleganckich klimatyzowanych wnętrz i podróży „all inclusive” nadal woli noclegi w surowych warunkach, a na plecach lubi czuć lepki pot i wilgoć miejsca, które dane jest mu zobaczyć.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

P

rof. Andrzej Urbanik urodził się we Wrocławiu, gdzie po II wojnie światowej musieli przenieść się jego rodzice. Potem, zgodnie z nakazem pracy, udali się do miejscowości Dwikozy pod Sandomierzem, a gdy nakazy przestały obowiązywać, wrócili w rodzinne strony (tato profesora pochodził z Brzeżanki, mama z Godowej w powiecie strzyżowskim; oboje przyjaźnili się ze znanym biochemikiem prof. Franciszkiem Chrapkiewiczem) i zamieszkali w centrum Rzeszowa. – Miałem przygodowe dzieciństwo – wspomina prof. Urbanik. – Wychowała mnie nie tyle ulica, co stary cmentarz, który był świetnym miejscem do zabawy w podchody. Z kolegami eksplorowaliśmy rzeszowskie podziemia, do których był łatwy dostęp, biegaliśmy po dachach, bawiąc się w policjantów. Rzeszów był – co tu dużo mówić – dziurą. Kiedy jechałem rowerem, musiałem bardzo uważać, żeby go nie uszkodzić. Miał jednak swój klimat.

42

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Z sentymentem wspomina czasy ministrantury w kościele Bernardynów oraz magię rzeszowskich bibliotek, z szufladami zapełnionymi katalogami książek. Tak jak większość rówieśników, „szpanował” spacerując wieczorami po Paniadze i zaczepiając dziewczyny. Prawdziwe „męską” przygodą był zajęcia w szkółce lekkoatletycznej CWKS Resowia – trzy razy w tygodniu nawet po kilkanaście kilometrów treningu. Z Rzeszowa „wygoniły” go studia, a potem praca, ale nadal lubi tu wracać. Do rodziny, na zajęcia ze studentami elektroradiologii Uniwersytetu Rzeszowskiego, a w listopadzie obowiązkowo na OSOTT – Ogólnopolskie Spotkania Obieżyświatów Trampów i Turystów, które kilka lat temu przeniósł do Rzeszowa. Obieżyświatom na początku nie bardzo się podobały te przenosiny na przysłowiowy koniec świata, dlatego teraz z satysfakcją słucha ich zachwytów nad swoim rodzinnym miastem. 


Portret

Prof. dr hab. med. Andrzej Urbanik Absolwent III LO w Rzeszowie i Akademii Medycznej w Krakowie; kierownik Katedry Radiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego; prezes Polskiego Lekarskiego Towarzystwa Radiologicznego, pomysłodawca OSOTT-u, Ogólnopolskich Spotkań Obieżyświatów, Trampów i Turystów; autor pierwszych polskich przewodników dla globtroterów.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

43


Portret Rzeszów, jego zdaniem, jest piękny, a podróżnicy, którzy niejedno już na świecie widzieli, komplementują rzeszowski Rynek i czystość panującą w mieście. Z miłości do podróży i żeglarstwa wybrał… medycynę

P

rofesor nie ma wątpliwości, że jego pasje życiowe ukształtowały „Przypadki Robinsona Cruzoe” Daniela Defoe’a. – Ta książka ustawiła mi życie. Przeczytałem ją wiele razy i postanowiłem, że będę podróżować. Podobne znaczenia miała dla mnie „Wyspa skarbów” R. Stevensona – przyznaje. Żeby ziścić marzenia o podróżach, zaplanował, że zostanie oficerem marynarki handlowej. I pewnie osiągnąłby cel, gdyby nie wada wzroku, która pozbawiła go złudzeń o karierze marynarza. Z miłości do podróży i żeglarstwa – był uczestnikiem popularnego programu telewizyjnego „Latający Holender” – postawił na… medycynę, bo lekarze, po odbyciu specjalnego kursu, mogli pracować na statkach. Jednak zamiast interny, po której najłatwiej było zrobić kurs lekarza okrętowego, wybrał radiologię, specjalizację, która nie cieszyła się wtedy poważaniem. – Gdy na statkach pojawiła się łączność satelitarna, lekarze przestali być potrzebni. Życie spłatało figla, ale radiologia stała się moim hobby. Kiedy zaczynałem tę specjalizację, niewiele się w niej działo. Gdy skończyłem ją, niedługo potem w Polsce pojawiła się tomografia komputerowa, a wraz z nią rozkwit radiologii -– opowiada prof. Andrzej Urbanik. Kiedy Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego postanowiło rozwijać radiologię zabiegową, do szkolenia się w tej dziedzinie oddelegowano młodego lekarza Andrzeja Urbanika. Wylądował w Lublinie. Na przełomie lat 80. i 90. pracował w Instytucie Radiologii Akademii Medycznej w Gdańsku, gdzie powędrował za swoim pierwszym szefem, prof. Billewiczem. Do Katedry Radiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i Zakładu Diagnostyki Obrazowej Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie wrócił w 1992 roku, a od 1998 jest kierownikiem obu tych instytucji. Praca daje mu mnóstwo satysfakcji i stawia wyzwania także inne niż standardowe badania pacjentów: razem ze współpracownikami wykonywał m.in. badania w tomografii komputerowej mumii egipskich, badania szczątków generała Władysława Sikorskiego, a przed laty jako pierwsi w Polsce wykonywali tomografię zwłok, co dziś już jest standardem. Niedawno badali zachowanie mózgów himalaistów. Od kilku lat współpracuje z Wydziałem Medycznym Uniwersytetu Rzeszowskiego, na którym stworzył unikatowe w Polsce i Europie zaplecze dydaktyczne – pracownie radiologiczne z działającymi w rzeczywistości aparatami rtg, sale komputerowe czy sale dydaktyczne z transmisją obrazów z badań diagnostycznych. W ramach hobby, kolekcjonuje stare aparaty rentgenowskie, z której to unikatowej kolekcji mogłoby powstać interesujące muzeum radiologii z centrum dydaktycznym – takie radiologiczne Centrum Kopernik. Pomysłem zorganizowania takiego muzeum próbuje zarazić Rzeszów. Na razie bezskutecznie. Szkoda, ponieważ – jego zdaniem – takiej drugiej kolekcji w Europie nie ma i mogłaby to być świetna reklama dla miasta. Jak dotąd, takie mini-muzem funkcjonuje na Uniwersytecie Rzeszowskim i bardzo podoba się gościom z zagranicy. Równie efektownie prezentuje się ponad stuletnia apteka, którą także sprowadził na Uniwersytet.

44

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Zamiast doktoratu, podróż dookoła świata Podróżować zaczął w czasach, które wyjątkowo temu nie sprzyjały. Podczas gdy w drugiej połowie XX wieku na świecie nastąpił rozkwit globtroterstwa, czyli podróżowania na własną rękę, bez pomocy biur podróży, z socjalistycznej Polski niełatwo było się wydostać. Barierą były finanse – Polacy zarabiali po kilkanaście dolarów miesięcznie, a otrzymanie paszportu nie było proste. Ci, którym marzyły się podróże, musieli być zdeterminowani. Andrzejowi Urbanikowi determinacji nigdy nie brakowało – w dużej mierze za sprawą Robinsona Cruzoe, idola z dzieciństwa, ale rozwijająca się kariera lekarska nie ułatwiała dalekich wypraw. Jego pierwszą podróżą był wyjazd koleją do Bułgarii i Rumunii w towarzystwie ojca. Na początku studiów poleciał wraz z bratem do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie dziadka. Potem zwiedził kawał Europy, a na zakończenie studiów zorganizował wielką wyprawę ciężarówką na Bliski Wschód. W podróż wyjechało 12 osób bez wiedzy, doświadczenia i wsparcia. Ta na wskroś egzotyczna wyprawa zaowocowała chęcią organizowania kolejnych. – Wymyśliłem sobie roczną podróż dookoła świata w czasie, kiedy powinienem robić doktorat. Ten doktorat opóźniał się, bo byłem zajęty pisaniem przewodnika globtroterskiego po Azji. Był to pierwszy taki polski przewodnik – wspomina prof. Urbanik. – Władze uczelni były łaskawe, bo udzieliły mi bezpłatnego urlopu. Nie na rok, tak jak wnioskowałem, tylko na pół, ale podróż udało się zrealizować. Miałem dobrych szefów, a życie nie toczyło się tak szybko jak dziś, więc na taką podróż mogłem sobie pozwolić. Poza tym nigdy nie planowałem, że zostanę profesorem. Rozwój mojej pracy zawodowej, pisanie kolejnych publikacji naukowych nie wiązały się z takim tempem, jakie panuje dziś. hoć otrzymał zgodę władz uczelni, problemem okazało się wydanie paszportu. W PRL-u nie chciano uwierzyć, że jedzie zwiedzać świat, bo skoro pół roku, to na pewno jest to wyjazd zarobkowy. Profesor twierdzi, że najtrudniejsze w jego wczesnych podróżach było otrzymanie paszportu i załatwienie wiz. Wyjazd za granicę był jak skok na głęboką wodę. Po prawie niemożliwym przeskoczeniu spraw urzędowych człowiek musiał za granicą radzić sobie sam, ale wychodziło mu to całkiem nieźle.

C

Podróż to sztuka przeżycia w trudnych warunkach Podróżowanie w tamtych latach było sztuką przeżycia. Wybierać się w podróż dookoła świata z pensją wynoszącą kilkanaście dolarów miesięcznie? Teoretycznie niemożliwe, bo na niektórych wydatkach, jak transport, nie można było zaoszczędzić. – Podróżowałem najgorszymi środkami lokomocji, co było o tyle fajne, że jechałem nie z innymi turystami, ale z miejscowymi, prostymi, zwykłymi ludźmi. Przygód miałem wiele. Autobusom odpadały koła, wypadały drzwi. Czasem spałem w takich warunkach, że dziś bałbym się tam wejść – śmieje się. – W podróż często zabierałem rzeczy, które mogłem sprzedać za granicą i mieć z tego pieniądze na zakup czegoś, co można było potem z zyskiem sprzedać w Polsce, aby zarobić na kolejną podróż.


Portret Dużą pomocą w globtroterstwie było zaświadczenie z prośbą o pomoc w udzieleniu noclegu wydane podróżnikowi przez stryja, który był proboszczem. Ta przepustka otwierała mu drzwi do niemal wszystkich plebanii, do jakich zapukał. Pomocy odmówiono mu jedynie w klasztorze w Pakistanie. Z kolei ksiądz w jednej z parafii w Nowej Zelandii był dość podejrzliwy i poprosił, aby powiedział modlitwę „Ojcze nasz”. Kiedy Polak recytował modlitwę, ksiądz sprawdzał jej poprawność w książce zawierającej tłumaczenia „Ojcze nasz”. Gdy zorientował się, że Andrzej zauważył to sprawdzanie, przeprosił i zawstydzony zaoferował dodatkową pomoc. Żeby nieco zaoszczędzić na wydatkach na jedzenie, prowiant zwykle zabierał ze sobą w plecaku, który czasami ważył nawet i 30 kilogramów. Aby zbytnio nie wyniszczyć organizmu długotrwałą podróżą i skromnymi posiłkami, bywało, że brał specjalne odżywki, jakimi karmiono osoby z chorobami nowotworowymi. – Były okropne, wstrętne, ale pozwalały się posilić – dodaje. Zdaniem szefa Katedry Radiologii Collegium Medicum UJ, dziś o wiele łatwiej jest zaplanować podróż. Co więcej, można ją dokładnie prześledzić wcześniej, korzystając z map i aplikacji, ale profesor z sentymentem wspomina świat, który zobaczył kilkadziesiąt lat temu, a który minął bezpowrotnie. Jednym z takich krajów były Chiny, odwiedzone przez niego w czasach, gdy nie dawano wiz. Wyjechał dzięki… zjazdowi esperanto. – Zbierałem bezcenne wówczas informacje, które częściowo ukazały się w przewodniku Lonely Planet, częściowo w innym wydawnictwie. Chiny zwiedzałem z dwiema koleżankami. Obecność białych ludzi budziła w niektórych miejscach sensację. Sensacją było np. moje owłosienie i biusty koleżanek, bo w dawnych Chinach dziewczęta i kobiety były bandażowane na klatce piersiowej. Nie mogłem też wszystkiego fotografować, bo urzędnicy bezpieki pilnowali, aby fotografować na przykład blokowiska, a nie burłaków na Żółtej Rzece. Potem w Chinach byłem jeszcze dwa razy, ale to był już zupełnie inny kraj.

B

Wyprawy bez przewodników miały swój urok

olączką dla obieżyświatów był brak przewodników, brak spotkań, na których można by porozmawiać o podróżach. Podróżnicy wiedzę o miejscach wypraw czerpali głównie z encyklopedii, ale czym jest encyklopedia w porównaniu z praktycznymi wskazówkami z przewodnika? Pierwszą taką publikację z serii Lonely Planet zobaczył u turystów w Tajlandii w 1983 roku. Przewodnik kosztował 30 dolarów! Cena zaporowa jak dla polskiego podróżnika. – Za 30 dolarów to objechałem kawał świata – wspomina. – Kiedy podróżnicy opuszczając hotel wyrzucili przewodnik do kosza, wziąłem go, przeczytałem i … wiedziałem, że muszę napisać podobny dla rodzimych globtroterów. W 1985 r. wydał pierwszy polski przewodnik globtroterski pt. „Przewodnik trampingowy – Birma, Tajlandia, Malezja, Singapur, Indonezja”. W cenie regularnej kosztował 600 zł, ale nakład został szybko wyczerpany, dlatego handel kwitł na czarnym rynku, gdzie cena dochodziła do 12 tys. zł. – W jedną z ostatnich podróży do Chin wziąłem ze sobą mój przewodnik. Okazało się, że jest dość aktualny, bo wiele miejsc mieści się nadal pod dawnymi adresami – przyznaje. W 1985 roku Andrzej Urbanik wpadł na pomysł zorganizowania ogólnopolskiego spotkania globtroterów o otwartej for-

mule, dla wszystkich podróżujących – środowiska studenckiego, dla trampów indywidualnych oraz grup. Pierwszy OSOTT odbył się w listopadzie 1985 roku w Harbutowicach pod Krakowem. Wzięło w nim udział 50 trampingowców z całej Polski, którzy postanowili spotykać się co roku i słowa dotrzymali. – Spotykamy się od 34 lat w różnych miejscach w Polsce. Najczęściej gościliśmy w Szczyrku, a kilka lat temu przenieśliśmy się do Rzeszowa, gdzie zaprosił nas prof. Aleksander Bobko – mówi prof. Urbanik. – OSOTT ma otwartą formułę, stawiamy na rozmowy pomiędzy uczestnikami. Każdy może porozmawiać z każdym. Nie ma podziału na gwiazdy i słuchaczy. „Odpryskiem” imprezy są OSOTT-owe małżeństwa oraz dzieci. Bardzo się cieszę, że co roku, w listopadzie, Rzeszów staje się globtroterską stolicą Polski. Mam nadzieję, że miasto to wykorzysta w budowie swojego wizerunku jako miasta otwartego na świat. Czy świat może zaskoczyć wytrawnego podróżnika?

A

ndrzej Urbanik jest w podróży od kilkudziesięciu lat. W tym czasie jedne kraje znikały z mapy, inne powstawały, miasta rozwijały się, pojawiały się nowe udogodnienia komunikacyjne. To, co pozostało niezmienne, to bakcyl podróżowania, który dotyka rzesze ludzi. Dziś dostępność do informacji o adresach, zwyczajach, cenach biletów, posiłkach w restauracji jest na wyciągnięcie ręki, co ułatwia turystykę, ale… – To trochę zabija ideę podróżowania – przyznaje. – Internet w pewnym stopniu zamordował odkrywanie świata, bo umożliwia oglądanie nawet trudno dostępnych miejsc. Choć z drugiej strony każdy odkrywa świat dla siebie. W XIX wieku ludzie podróżowali statkami parowymi i z tej perspektywy oglądali świat. W starożytności też podróżowano. Każde pokolenie robi to inaczej, ale nie można porównywać odkrywania świata przez Internet z tym, co jest na miejscu. Dopiero na miejscu można poczuć zapach i smak. Zjeść coś na ulicy albo w eleganckiej restauracji, przy czym to pierwsze doświadczenie jest o wiele ciekawsze; poczuć lepki pot na sobie. To trzeba samemu przeżyć, oglądanie w Internecie tego nie daje. Po kilkudziesięciu latach spędzonych w podróży, przyznaje, że coraz rzadziej zachwycają go nowe krajobrazy, a świat staje się globalną wioską i coraz mniej zaskakuje. Podobno to częsta „przypadłość” osób, które dużo podróżują, bo z czasem zaczynają porównywać swoje obecne wrażenia i wyprawy z tym sprzed lat, kiedy świat był zupełnie inny. – Byłem na Galapagos. Jest pięknie, plaże piękne, ale jakby podobne już gdzieś widziałem. Nie było już tego „wow!”. Kiedy po raz pierwszy jechałem na Bliski Wschód, to była egzotyka! Nie wiedziałem, co tam jest, a niespodzianki czaiły się jedna za drugą. Dziś świat bardzo się zmienił i nawet w sklepie w Papui Nowej Gwinei można kupić polskie ogórki, a w wiosce w Namibii zrobić zakupy w supermarkecie Spar – mówi prof. Andrzej Urbanik. Najbliższe plany podróżnicze? – Jeszcze się wykluwają. O podróżach wolę mówić dopiero, gdy z nich wracam – dodaje. – Mimo że zwiedziłem wiele krajów świata, są jeszcze miejsca, które chciałbym zobaczyć. Nadal źle się czuję w eleganckich hotelach, a zamiast klimatyzacji wolę otworzyć okno i chłonąć ulicę. A po powrocie, gdy wpadam do Rzeszowa, obowiązkowo spaceruję nad Wisłokiem, rzeką dzieciństwa, tak jak śpiewał Tadeusz Nalepa. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

45




Indyjska opowieść

dragomana Z prof. Piotrem Kłodkowskim,

orientalistą, ambasadorem, podróżnikiem, autorem książki „Imperium boga Hanumana”, rozmawia Aneta Gieroń

Prof. Piotr Kłodkowski.

Prof. Piotr Kłodkowski, rzeszowianin, orientalista, były ambasador RP w Indiach (2009–2014) z akredytacją w Nepalu, Bangladeszu, na Sri Lance i Malediwach. Laureat nagród im. Beaty Pawlak i im. Józefa Tischnera. Autor m.in. „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji” i „Doskonały smak Orientu”. Profesor w Katedrze Porównawczych Studiów Cywilizacji Uniwersytetu Jagiellońskiego, prowadził także zajęcia w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W czerwcu wydawnictwo „Znak” opublikowało „Imperium boga Hanumana. Indie w trzech odsłonach”.

48

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


Współczesny świat Aneta Gieroń: Indie. Miejsce, które fascynuje, intryguje i poraża skrajnościami. Dla Pana szczególne, bo właśnie tam przez 5 lat był Pan ambasadorem RP, ale to także kraj, który kilkakrotnie przemierzył Pan z południa na północ i z zachodu na wschód. Jak Pan sądzi, jakie skojarzenia wywołują dziś Indie u większości Polaków? Prof. Piotr Kłodkowski: Wydaje mi się, że są czymś w rodzaju najbliższej sercu egzotyki. Większość Polaków podróżujących do Azji, pierwsze skojarzenia tego kontynentu ma zazwyczaj z Indiami, ich wielokulturowością, duchowością, coraz częściej także z kuchnią. I paradoksalnie, to obraz dość odległy od rzeczywistości. Pańska książka „Imperium boga Hanumana” na pewno nie jest przewodnikiem turystycznym, raczej idealnym tytułem dla każdego, kto choć w najmniejszym stopniu chce zrozumieć współczesne Indie. Kraj, który w najbliższych latach chce być światowym herosem – gospodarczym, militarnym, kulturowym, społecznym i jest na najlepszej drodze, by to osiągnąć. rzede wszystkim jest to opowieść o ludziach. To rodzaj przewodnika po najciekawszych, według mnie, postaciach współczesnych Indii. Na pierwszy plan wysuwa się Narendra Modi, obecny premier Indii, postać fascynująca nie tylko jako polityk, ale też człowiek. W przeszłości sprzedawca herbaty na dworcu, od kilku lat polityk numer jeden w Indiach. Tytan pracy, jogin, ścisły wegetarianin. Postać wielowymiarowa, która powinna wzbudzać ogromne zainteresowanie Europejczyków chociażby dlatego, że najlepiej odzwierciedla współczesne trendy na całym subkontynencie. Nie mniej ciekawe są losy Pierwszej Rodziny, jak nazywa się klan Nehru – Gandhi, z którego wywodzi się m.in. Jawaharlal Nehru, pierwszy premier niepodległych Indii, i jego córka Indira Gandhi. Te postaci w ostatnich dekadach kształtowały historię Indii. Klan Nehru – Gandhi często porównywany jest z amerykańskim klanem Kennedych. Brytyjscy publicyści poszli nawet o krok dalej i mówiąc o słynnej rodzinie indyjskich polityków, postrzegają ją jako rodzaj mieszanki brytyjskiej rodziny królewskiej Windsorów z amerykańskim rodem Kennedych. Historia jest tym bardziej fascynująca, że klan Nehru – Gandhi w 2014 roku, po raz pierwszy od bardzo wielu lat, stracił w Indiach władzę. Wysoko przegrał w wyborach z partią obecnego premiera, Indyjską Partią Ludową, a na czele państwa stanął właśnie Narendra Modi. Opisuję go m.in… z perspektywy nakryć głowy. Obecny premier Indii uwielbia wszelkiego rodzaju turbany, czapki, kapelusze, co chwilę je zmienia i ma to swój sens. Nakrycia głowy mają bowiem w Indiach bardzo symboliczne znaczenie. Za każdym razem coś sygnalizują, łagodzą, albo i zaostrzają konflikty. W jednym przypadku Narendra Modi odmówił też przyjęcia muzułmańskiego nakrycia głowy. Co to oznacza w kraju, w którym, jak Pan pisze, dominuje hinduizm, ale za kilkanaście lat będzie mieszkać największa na świecie społeczność muzułmanów?! Muzułmanie w znakomitej większości nie będą oczywiście głosowali na Narendrę Modiego, ale musimy pamiętać o skali. Muzułmanów jest w Indiach około 200 mln, czyli 14 proc. spośród 1 miliarda 250 milionów mieszkańców tego kraju. Większość stanowią wyznawcy hinduizmu, choć znów warto mieć w pamięci ważne słowa indyjskiego pisarza, polityka i intelektualisty, Shashi Tharoora, który mówi: „Wszyscy w Indiach jesteśmy mniejszościami”. Co to oznacza? Hinduizm nie jest jedną, jednolitą religią, w której wszyscy wyznają tę samą wiarę i praktykują te same rytuały, absolutnie nie. Jego wyznawcy należą do różnych kast, odłamów religijnych i mogą zupełnie inaczej wierzyć w Boga. Niektórzy mogą być wręcz wyznawcami politeizmu, inni monoteizmu, a jeszcze inni diametralnie odmiennej koncepcji panteistycznej. Są tam bardzo ścisłe podziały klasowe, innymi słowy małżeństwa, czy nawet przyjaźnie determinowane są przez przynależność kastową. Są nieliczne wyjątki od tej reguły, zwłaszcza w dużych miastach, ale te nieliczne jaskółki wiosny nie czynią. Jednocześnie obecny premier Indii wywodzi się z jednej z najniższych kast, a prezydent Ram Nath Kovind należy do „niedotykalnych”, jak historycznie nazywano osoby wykluczone poza indyjski system kastowy. To jest możliwe, bo polityka może wymusić pozytywne zmiany i tak się stało w Indiach, gdzie system kastowy formalnie zgodnie z konstytucją nie obowiązuje, aczkolwiek członkowie kast najniższych mają pewne przywileje, takie lokalne punkty za pochodzenie. Samo jednak społeczeństwo na zaakceptowanie zmian potrzebuje dziesiątek lat. Poza tym ludzie, którzy należą do najniższych warstw społecznych, są też wyborcami, i to w zdecydowanej większości. Członkowie najwyższych kast, choć na co dzień najbardziej poważani, stanowią mniejszość, stąd te kariery polityczne osób także z najniższych kast. W przypadku premiera Modiego możemy mówić o wyjątkowym talencie politycznym. W jedną całość potrafił połączyć swój wizerunek jako mędrca, menedżera, a jednocześnie uduchowionego ascety, który dla ukochanych Indii poświęcił swoje życie, co w jego przypadku oznacza też rezygnację z instytucji małżeństwa. Modi formalnie jest żonaty, ale od dawna żyje w faktycznej separacji. Ta książka jest bardzo ciekawą opowieścią o współczesnych Indiach, kraju oddalonym jednak od Polski o ponad 6 tys. km. Dlaczego warto ją przeczytać? dyż zjawiska, które opisuję, przekraczają granice Indii. Same Indie liczą dziś już 1 mld 250 mln ludzi i niedługo będzie to najliczniejszy kraj świata. W dodatku jest to kraj, który odniósł duży sukces. Jest demokratyczny, odbywają się tam wybory, funkcjonują niezależne media, działa w miarę niezależne sądownictwo. To kraj, gdzie mówi się setkami języków, choć tak naprawdę tylko kilka jest najważniejszych. Ta ogromna różnorodność nie przeszkadzała i nadal nie przeszkadza w utrzymaniu obowiązującego tam systemu demokratycznego przez długi już czas. Z jednej strony dzisiejsze Indie stają się krajem wysokich technologii, informatyki, outsourcingu, biotechnologii, a z drugiej ciągle zachwycają swoim dziedzictwem kulturowym. Filmy Bollywood oglądają już ponad 2 miliardy ludzi na świecie. A co ważniejsze, ta opowieść pokazuje postacie, które działają na masową wyobraźnię. „Imperium boga Hanumana” jest sumą Pańskich doświadczeń z ostatnich 30 lat jako podróżnika, akademika, reportażysty i w końcu ambasadora RP w Indiach. 

P

G

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

49


Współczesny świat

Warto też dodać, że gdy mówię Indie, mam na myśli nie tylko Indie właściwe, ale cały subkontynent. Dość ważną rolę w książce odgrywają też: Pakistan, Nepal i Sri Lanka. Przed laty studiowałem w Pakistanie, nauczyłem się języka urdu, widziałem rewolucję maoistyczną w Nepalu, często bywałem na Sri Lance i nie mam wątpliwości, że wpływ kultury indyjskiej jest odczuwalny w całej Azji Południowej. W tej książce w jednej chwili możemy być w niezwykłych laboratoriach biotechnologicznych w Hajderabadzie w indyjskiej Dolinie Krzemowej w Bangalore i doświadczać supernowoczesnego świata, następnie przejechać do Benaresu, obecnego Waranasi i cofnąć się w czasie, by zobaczyć ogień, który płonie tutaj od 3,5 tys. lat. To święte miejsce dla wyznawców hinduizmu, gdzie kremowane są zwłoki zmarłych. Na kolejnych stronach zobaczymy pałace maharadżów zamienione dzisiaj w luksusowe hotele, a wśród nich pałac Umaid Bhavan z wyrafinowanymi wnętrzami zaprojektowanymi w czasie II wojny światowej przez Polaka, Stefana Norblina. To miejsce w 2016 roku zostało uznane za najbardziej luksusowy pałac na świecie. Nie możemy też przegapić agresywnego i bardzo skutecznego współczesnego biznesu indyjskiego, który odnosi światowe sukcesy. Wszystko to w otoczeniu hinduizmu, który jest zanurzony w epoce jeszcze wedyjskiej sprzed kilku tysięcy lat, także chrześcijan, którzy są obecni na subkontynencie od czasów apostoła Tomasza i islamu, który od ponad 1 tys. lat jest częścią indyjskiej tożsamości. Podzielił Pan książkę na trzy części. Pierwsza, najobszerniejsza, dotyczy ostatnich 70 lat historii Indii. Druga nawiązuje do najważniejszych zjawisk zachodzących w kraju, gdzie teraźniejszość oddycha przeszłością i nie ma problemu z przyszłością. Trzecia część poświęcona jest kulturze indyjskiej, a w sporej części samemu Bollywood, bez którego nijak nie da się rozmawiać o współczesnych Indiach. ylko w takim wymiarze można próbować zrozumieć, czym są współczesne Indie, które mają na sobie pieczęć trwania tysięcy lat w sposób niezmienny. To wyjątkowy kraj, w przeciwieństwie być może do Chin, gdzie po rewolucji maoistowskiej wiele się zmieniło, a Indie zachowały nieprzerwaną ciągłość w swojej historii i tożsamości. Gdy rozmawia się z rikszarzem, sklepikarzem, ma się wrażenie, że gdyby zanalizować ich myślenie, to w wypowiadanych przez nich słowach jest coś, co odbija myślenie sprzed setek lat. Państwowość postrzegamy zazwyczaj przez pryzmat spoiwa, którym jest wspólny język, kultura, albo religia. Indie wymykają się tym regułom. Rzeczywiście, Indie nie mają wspólnego języka, ale takich przykładów znamy więcej na świecie. W Indiach istnieją tysiące języków, ale w parlamencie używa się tylko dwóch: hindi i języka angielskiego. Hindi jest głównym językiem Indii i używa go ponad 800 mln ludzi, więc zbyt dużym uproszczeniem jest stwierdzenie, że kłopoty komunikacyjne uniemożliwiają Indusom zbudowanie państwowej wspólnotowości. Na pewno łączy ich jedna kultura. Od dawien dawna służyły temu pielgrzymki. Miejsca pielgrzymkowe rozsiane są po całych Indiach. Ludzie podróżują tam nie w celach turystycznych, ale religijnych. I sam fakt, że się podróżuje po całym kraju, na pewno daje poczucie tożsamości kulturowo-religijnej. Wprawdzie świątynie na północy i południu mocno różnią się od siebie, ale to ciągle jest wspólna kultura hinduistyczna, która sprawia, że widzimy swego rodzaju jedność.

T

50

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


Współczesny świat Powszechne jest przekonanie o wspólnocie narodu indyjskiego (a nie tylko hinduskiego), do którego należą wyznawcy hinduizmu będący w większości, ale też muzułmanie, chrześcijanie, buddyści i inni. W Indiach są chyba wszystkie wyznania świata z wyjątkiem szintoizmu japońskiego i nie przeszkadza to Indusom sprawnie funkcjonować w tej różnorodności. Oczywiście, problemów i konfliktów wyznaniowych nie brakuje, ale biorąc pod uwagę wielkość i różnorodność kraju, ta liczba nie jest zbyt duża. Stworzono też mit narodowy, który łączy ludzi, a ogromna w tym zasługa pierwszego premiera niepodległych Indii, Jawaharlala Nehru. Wokół czego koncentruje się ta opowieść? To opowieść o Indiach demokratycznych, sprawiedliwych (chociaż nie dla wszystkich), z jednej strony korzystających z wielotysiącletniej tradycji, ale i niegardzących najlepszymi praktykami narzucanymi przez Brytyjczyków. Premier Nehru zgodził się na przyjęcie systemu demokracji brytyjskiej, ale jednocześnie wprowadził system socjalistyczny, jak choćby upaństwowienie największych gałęzi przemysłu. Paradoksy, ale w Indiach całkiem dobrze się sprawdziły. Dziś, kiedy rozmawia się z dobrze wykształconymi Indusami, niekoniecznie chcą mówić tylko o tradycji i duchowości. Podkreślają przede wszystkim sukcesy współczesnych Indii, ekspansję gospodarczą i kulturalną i potęgę Bollywood. Oni chcą pokazać Indie nie jako muzeum, ale nowoczesny zakład pracy. Kiedyś premier Indii, Manmohan Singh, powiedział, że cokolwiek powie się o Indiach, będzie to prawdą. Jeśli powiem, że są tam najbogatsi ludzie świata, którzy żyją w sposób bajeczny. To prawda. Powiemy – potworna nędza. Prawda. Różnorodność niesłychana? Prawda. Monotonia? Prawda. To chyba najbardziej różnorodny kraj na świecie w monotonnym architektonicznym krajobrazie przeciętnego miasta. I prawda ma tam wiele wymiarów. Indie są swego rodzaju laboratorium świata, któremu nie tylko warto, ale wręcz trzeba się przyglądać także z polskiej perspektywy. Piotr Mucharski, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, pisząc o „Imperium boga Hanumana” stwierdził: „nie zna granic świata, kto nie doświadczył Indii”. ądzę, że żyjemy w świecie coraz bardziej zróżnicowanym. Stykamy się z różnymi kulturami, ale w Indiach ta różnorodność istnieje od kilku tysięcy lat. Ta różnorodność jest jednocześnie łagodzona i modyfikowana przez indyjskość. Filmy Bollywood mają fanów we wszystkich grupach społecznych i wśród wyznawców niemal wszystkich religii. W tym kraju jesteśmy nieustannie świadkami dwóch procesów, z jednej strony próby ujednolicenia pewnych wzorców, z drugiej gigantycznej różnorodności. To ciągle zderza się ze sobą na ogromnym obszarze – mówimy o kraju, który ma ponad 3 mln km kwadratowych powierzchni. Przed wyborami ogólnokrajowymi był program w telewizji „Miliard głosów”. To robi wrażenie. Na subkontynencie spędziłem prawie 7 lat swojego życia i to miejsce nieustannie mnie fascynuje oraz zaskakuje. Ale Pan zna języki urdu i hindi, co pozwala wejść w indyjską rzeczywistość. W przypadku turysty poznawanie Indii nie jest skazane na dużą powierzchowność? W Indiach, odwrotnie niż np. w Chinach, język angielski jest w powszechnym użyciu, a brytyjski duch, jaki unosił się tam przez prawie 200 lat, ciągle jest wyczuwalny. To duże ułatwienie dla Europejczyków, dzięki czemu możemy wejść do tego świata, a język ma niebagatelne znaczenie. W Indiach powszechne jest też zjawisko płynnego przechodzenia z jednego języka na inny. Sam pamiętam, jak będąc ambasadorem używałem nawet pięciu języków. Z pracownikami ambasady rozmawiałem po polsku, innymi ambasadorami i obcokrajowcami po angielsku, z Indusami w języku hindi i po angielsku, w zależności od sytuacji. Z kolei rozmawiając z muzułmanami wykorzystywałem znajomość języka urdu. I wreszcie z rzadka odkurzałem wiedzę o języku rosyjskim przy kontaktach z osobami z obszarów postsowieckich. Indie odniosły sukces, bo umiały połączyć swoją tradycję kulturowo-religijną ze współczesnością na wielu poziomach, a to przyczynia się do niezwykłej innowacyjności dzisiejszych Indusów. W Europie często słyszymy, że narody nowoczesne, postreligijne, które zredukowały elementy tradycjonalizmu, odnoszą większe sukcesy. W przypadku Indii ta teoria się nie sprawdza. Wielu Polaków do dziś kojarzy Indie z głęboką duchowością, a wielu spośród nich w indyjskich aśramach próbuje odnaleźć swoją drogę duchową. Indie są krajem religijnym, ale czy uduchowionym?! Tutaj mam już spore wątpliwości. Poszukiwanie duchowości w Indiach przez Europejczyków zaczęło się od czasów Wiwekananda, który pod koniec XIX wieku został pierwszym globalnym filozofem hinduizmu, cenionym również w Stanach Zjednoczonych. Dziś aśramów w Indiach jest sporo, ludzi głęboko zanurzonych w tradycji duchowej też jest niemało, co nie oznacza, że Europejczycy odnajdują w tych miejscach to, czego naprawdę poszukują. Ale nawet w tytule książki zawarł Pan boga Hanumana, tak bardzo charakterystycznego dla hinduizmu. Bóg Hanuman ma wygląd małpy, a precyzyjniej: ma korpus człowieka i głowę małpy. Hanuman jest niemal wszędzie, w każdym stanie, w każdym większym mieście i w tysiącach wiosek. Funkcjonuje w debatach politycznych i występuje w reklamach telewizyjnych. Bez niego nie istnieje w pełni tradycja hinduizmu. Nie może zabraknąć go w Mahabharacie ani w świętych księgach zwanych puranami. Wzywają go mistycy czasów średniowiecza i całkiem współcześni radykalni ideolodzy. Jest kwintesencją różnorodności Indii? Na pewno świata paradoksów, odmienności, ale jednocześnie zostawia każdemu margines niedomówienia, który może zinterpretować na swój własny sposób. A czy najlepiej ilustruje współczesne Indie? To już Czytelnicy będą musieli ocenić. W tej książce udało się też Pan ożywić zapomniane postacie Polaków związanych z Indiami. Stefan Norblin to autor najliczniejszych poloników w całej Azji. Artysta wszechstronny, malarz, który projektował też wnętrza, meble, ubrania, stroje, mąż Leny Żelichowskiej, znanej aktorki przedwojennej. Norblin z małżonką po wybuchu II wojny światowej opuścił Polskę, przez Rumunię i Turcję trafił do Iraku, gdzie ambasador brytyjski najprawdopodobniej pomógł mu w wyjeździe do Indii. Norblin dotarł do Bombaju, tam miał swoją wystawę i został zauważony przez maharadżów, którzy zlecili mu 

S

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


Współczesny świat prace w swoich pałacach. U maharadży Jodhpuru wykonał serię malowideł zdobiących wnętrze pałacu Umaid Bhawan. Tworzył swoje dzieła w Morvi i Ramgarh. Mimo to, aż do lat 90. XX wieku był zapomniany i aż dziwne, że polscy dyplomaci przed 1989 roku nie byli zainteresowani Norblinem. Jego dzieła były dość zniszczone, ale prof. Krzysztof Maria Byrski, ambasador RP w Indiach, w latach 90. XX wieku zainteresował nim ówczesne władze RP i zapadła decyzja o renowacji tamtejszych dzieł. Trwało to dość długo, oficjalnie zostało zakończone w 2011 roku, kiedy Polska sprawowała prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Dzięki temu Norblin stał się znakiem rozpoznawczym Polski w Indiach. Jest też szalenie interesujące, w jaki sposób Norblin poznał kulturę indyjską, mitologię i filozofię, a musiał je znać, bo poproszony przez maharadżę Jodhpuru, zrekonstruował sceny z mitologii indyjskiej, które znajdują się w tzw. sali tronowej, i zrobił to wspaniale w stylu art dèco. Nie wiadomo, czy miał nauczyciela, czy był samoukiem?! Bo skąd wiedział, jak przedstawiać boga Śiwę i boginię Parwati, albo że Ramajana może mieć kilka zakończeń? Te pytania fascynują do dziś, zwłaszcza że nie odnaleziono żadnych jego pamiętników czy listów (z jednym czy dwoma wyjątkami) z tamtego okresu. Sam Norblin chyba dobrze czuł się w Indiach, skąd wyjechał tuż przed odzyskaniem przez nie niepodległości w 1947 roku, głównie ze względu na stan zdrowia syna Andrzeja, który urodził się na subkontynencie. Wyjechał do USA, gdzie niestety mu się nie wiodło, i gdzie w 1952 roku popełnił samobójstwo. Oficjalnie z powodu choroby grożącej utratą wzroku, co dla malarza było niewyobrażalną tragedią. Obecnie Norblin jest bohaterem wielu albumów na temat sztuki indyjskiej, funkcjonuje też w dialogu polsko-indyjskim, ale wciąż jeszcze nie jest rozpoznawalny tak, jak na to zasługuje. Fascynujące jest też wspomnienie o arcybiskupie Władysławie Zaleskim, budowniczym pierwszego na subkontynencie seminarium duchownego. atriarcha Teb, czy jak go nazywali hindusi – Monsignor Zaleski, był specjalnym wysłannikiem papieża Leona XIII oraz nuncjuszem papieskim w ówczesnym imperium brytyjskim, który obsługiwał nie tylko Indie, ale właściwie całą Azję Południową. Był twórcą pierwszego seminarium duchownego dla rzymskich katolików, które powstało na dzisiejszej Sri Lance i gdzie przyjeżdżali przyszli kandydaci na kapłanów nie tylko z dzisiejszych Indii, ale też ze współczesnego Bangladeszu, Pakistanu, Afganistanu, Sir Lanki i Nepalu. Arcybiskup Zaleski stworzył seminarium, gdzie niezależnie od koloru skóry i narodowości wszyscy mogli się kształcić według tej samej nauki Kościoła rzymsko katolickiego. Jego prywatna historia jest równie fascynująca. Urodził się w połowie XIX wieku na Żmudzi, w polskiej zamożnej rodzinie szlacheckiej, a w wieku 27 lat zdecydował się wstąpić do warszawskiego seminarium duchownego. W kolejnych latach kształcił się już w Rzymie. Misjonarz, botanik, autor opowiadań dla dzieci, poeta i jeden z największych polskich podróżników po krajach Azji przełomu XIX i XX wieku. Postać w wymiarze sienkiewiczowskim, którą udało mi się skutecznie przypomnieć i której warto nadać nowe życie. Nie sposób pisać o Indiach nie wspominając o Bollywood. WPana przypadku to długa i niekiedy zabawna historia. Bo cóż znaczy etykieta ambasadora i wiedza akademika, gdy herbatę podaje synowa cesarza Bollywood, Amitabha Bachchana i była Miss Świata w jednej osobie, Aishwarya Rai. Z Bachchanem spotkałem się kilka razy, co miało związek z jego ojcem Hariwamś Rai Bachchanem, wybitnym poetą języka hindi, cieszącym się w Indiach ogromnym szacunkiem. W liście do megagwiazdy nawiązałem do poezji jego ojca, co od razu zaskarbiło mi jego sympatię. W Bombaju spotkałem się z rodziną Amitabha Bachchana, jego żoną, która jest aktorką oraz synową, byłą Miss Świata, Aishwaryą Rai. Znajomość hindi pozwalała mi cytować wiersze jego ojca w oryginalne, swobodnie rozmawiać o filmach, co dawało mi ogromną przewagę w stosunku do innych ambasadorów i dzięki temu, jako jedyny ambasador, zostałem zaproszony na wspaniałe przyjęcie z okazji 70. urodzin Amitabha Bachchana, megagwiazdy Bollywoodu i cesarza filmu indyjskiego. Samo przyjęcie przypominało sceny z filmu, ociekało przepychem i rozmachem. Niezwykłe doświadczenie. O randze i znaczeniu współczesnych gwiazd Bollywood w społeczeństwie indyjskim niech świadczy fakt, że najwięksi politycy świata nie zapraszają ich do swoich gabinetów, ale sam i fatygują się na spotkania z nimi do Indii. Aktorzy mają status półbogów, a Bachchan ma nawet własną świątynię w Kalkucie. Legendarny Bollywood mieści się w Bombaju. Ma swoich zwolenników w Afganistanie, Nepalu, Sri Lance, na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, ale też w Europie; w Rosji, czy nawet w Wielkiej Brytanii. Bollywood staje się globalnym narzędziem do promowania współczesnej kultury indyjskiej. Filmy kręcone są nie tylko w Indiach, ale także w Europie, północnej Afryce, w sumie na całym świecie. Kino indyjskie nawiązuje strukturą do koncepcji tradycyjnego teatru sanskryckiego, z podziałem bohaterów na dobrych i złych, drugorzędnych itd. To wszystko zostało opisane w traktatach teatralnych i choć widz zwykle nie zdaje sobie z tego sprawy, w tych filmach jest to obecne. Dla nas filmy Bollywood zdają się być kwintesencją kiczu… i jakże mylni jesteśmy w swoich ocenach. okładnie. Warto obejrzeć choćby „Pink”, o którym piszę w książce. Film koncentruje się na problemie przemocy seksualnej i gwałtu. Dlaczego kobieta w Indiach postrzegana jest jak łatwo dostępny obiekt seksualny?! Amitabha Bachchan wciela się w tym filmie w rolę emerytowanego adwokata, który w sądzie walczy nie tylko w imieniu swojej zgwałconej klientki, ale stara się poruszyć sumienie całych Indii. „Pink” zdobył liczne nagrody na festiwalach filmowych, ale chyba jego największym sukcesem jest to, że uznano go za obowiązkowy materiał instruktażowy dla tysięcy policjantów, dość kiepsko przygotowanych do prowadzenia spraw o gwałt czy molestowanie seksualne. Tego nie spodziewali się chyba sami twórcy, a Bollywood mógł się pochwalić kolejną sesją terapii dla narodu! 

P

D

52

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018



Książę i Księżna Sussex. Meghan Markle i Harry Windsor.

Po ślubie Harry'ego i Meghan

wielbiciele monarchii mogą spać spokojnie. Firma ma się dobrze!

M

atka księcia Harry'ego, Lady Diana Spencer, kilka dni przed ślubem z Karolem, następcą tronu Brytyjskiej Monarchii, chciała się wycofać i zerwać zaręczyny. Czuwające przy niej siostry przekonały ją jednak, że jest już za późno, ponieważ upamiętniające ślub pamiątki i ściereczki z wizerunkiem jej twarzy bardzo dobrze się sprzedają… Wielbiciele monarchii przez lata pili popołudniową mleczną herbatę z bogato ozdobionego kubka oklejonego twarzami przyszłej pary królewskiej. Niestety, bajka o wielkiej miłości przetrwała tylko na kubkach. W wielu angielskich domach pamiątki ze ślubu Diany i Karola niczym relikwie przechowywane są za szybką w kuchennej szafce lub na kominku. Wyblakłe i zakurzone, przypominają niedobre czasy, kiedy monarchia potknęła się o własne problemy tak gwałtownie, że omal nie upadła.

Tekst Magdalena Louis Fotografie PAP/EPA / Neil Hall


Brytyjska monarchia Po śmierci Diany odtrąbiono nieuchronny koniec 1000-letniej firmy, przez media oraz domostwa angielskie przetoczył się lament nad schyłkiem monarchii, a winą za to spektakularne fiasko obarczano członków rodziny królewskiej, przede wszystkim Karola i królową Elżbietę, którzy nie przyjęli do swoich serc idolki młodego pokolenia Brytyjczyków, Diany. Od tamtej pory królowa Elżbieta, babka dwóch osieroconych chłopców, Williama i Harry'ego, prowadziła samotną, mozolną pracę „w terenie”, aby ocalić Koronę i Firmę. Nie mogła liczyć na syna, Karol nigdy nie cieszył się popularnością w Anglii. Ślub z Camillą Parker-Bowles nie zmienił jego notowań na gorsze. Gorsze już być nie mogły, a synowie tragicznie zmarłej Diany byli zbyt mali, żeby się nimi chwalić lub wykorzystać ich do podreperowania wizerunku. Dwa królewskie śluby, Williama z Kate Middleton i Harry'ego z Meghan Markle, zmieniły czarne prognozy. Teraz wszystkie wróżby obiecują Brytyjskiej Monarchii słoneczne i szczęśliwe lata, tron przestał się chwiać, minęło zagrożenie, że krnąbrnym Windsorom korona spadnie z głowy. Kiedy Diana i Karol wrócili z podróży poślubnej, 4 sierpnia 1981 roku w Los Angeles Doria Ragland rodziła swoje pierwsze dziecko – Rachel Meghan. Obie rodziny, których linie losu miały przeciąć się 36 lat później, świętowały inne wydarzenie: rodzina Markle przyjście na świat córki Meghan, Windsorowie – 81. urodziny Królowej Matki. tara maksyma mówi – nieważne skąd pochodzisz, ważne dokąd zmierzasz. Matki dziewczyn, które poślubiły wnuków królowej Elżbiety, wkroczyły do rodziny królewskiej bez kompleksów, nie przemykały się pod ścianami pałaców ozdobionych portretami świetnych przodków w nadziei, że nikt ich o nic nie zapyta, choć w porównaniu z byłą stewardesą Carole Middleton (koledzy Williama przez lata stroili sobie żarty, krzycząc za księciem – drzwi przygotowane i sprawdzone) ciemnoskóra Amerykanka Doria Ragland, pracownica socjalna i instruktorka yogi, miała o wiele więcej wysokich schodów do pokonania. Była jedynym członkiem rodziny panny młodej zaproszonym na królewski ślub 19 maja 2018 roku. Drobna, zamyślona, skromnie ubrana kobieta nie miała z kim podzielić swojego wzruszenia. Nie było przy niej nikogo bliskiego, kiedy jej 36-letnia córka składała przysięgę małżeńską w kaplicy świętego Jerzego Pałacu Windsor na oczach całej rodziny królewskiej oraz milionów anonimowych świadków przed telewizorami. Doria na ślub córki nie założyła kapelusza z wielkim rondem, pod którym swoje grymasy, zarówno wzruszenia, jak i dezaprobaty, skrywały inne kobiety zaproszone na to wielkie, międzynarodowe wydarzenie. Mając taki kapelusz, wystarczyło schylić głowę, żeby wścibska kamera nie zarejestrowała niekontrolowanej reakcji mięśni twarzy. Stałe bywalczynie imprez relacjonowanych na żywo przez telewizję dobrze znają ochronną wartość takiego olbrzymiego ronda, ale Doria nie bywała ani na dworze, ani w Ascot, ani na poprzednim ślubie królewskim.Teraz ci wszyscy ludzie stanowić będą jej nową rodzinę, ale chyba nie towarzystwo.

S

Afro amerykański klimat na królewskim ślubie Windsorów Meghan Markle wykorzystała wszystkie umiejętności aktorskie, żeby przetrwać tę uroczystość, którą podsumowano jako najbardziej nowoczesny ślub królewski w historii brytyjskiej monarchii. Afroamerykański klimat, jaki do kaplicy wprowadził chór gospel, nomen omen Kingdom, oraz emocjonalne i ogniste przemówienie czarnoskórego biskupa Michalea Curry, odświeżyły i odmieniły nadętą i niezmienną od stuleci atmosferę ślubów członków rodziny królewskiej. Jeszcze 20 lat temu było nie do pomyślenia, aby Amerykanka, rozwódka, aktorka, córka czarnoskórej kobiety została przyjęta do rodziny królewskiej, ale czasy się zmieniają, według większości Brytyjczyków na lepsze. Rodzina Harrisów mieszka 150 kilometrów od Londynu w hrabstwie Suffolk. 60-letnia Victoria oraz jej starsze siostry Pam i Amanda nie opuściły żadnej uroczystości królewskiej organizowanej w Londynie. Z koszami piknikowymi, flagami brytyjskimi, ubrane w jasne, pogodne barwy jeżdżą regularnie na urodziny królowej, które ze względu na kapryśną wiosenną pogodę organizowane są zwyczajowo w drugą sobotę czerwca, mimo iż Elżbieta II urodziła się 21 kwietnia. Harrisowie, więcej kobiet niż mężczyzn, machali z daleka, kiedy po ślubie Karol i Diana wyjeżdżali karetą spod Katedry Świętego Pawła, Williamowi i Kate, gdy opuszczali opactwo Westminster i ostatnio Harremu i Meghan, trzymając kilkugodzinną wartę na obrzeżach pałacu Windsor. Kuzynki, które mieszkają w Londynie, również uczestniczą w królewskich uroczystościach, zawsze zajmują dobre miejsce na trawniku, gdzie można rozłożyć minibufet, ustawić krzesełka, jednocześnie blisko barierek odgradzających poddanych od ulicy, którą przejedzie monarcha. – Takie radosne wydarzenia to dla nas również okazja, żeby spotkać się z innymi członkami rodziny i ich dziećmi – mówi Victoria. – Cieszymy się swoim towarzystwem i szczęściem członków rodziny królewskiej, to są przeżycia, jakich obejrzana w telewizji relacja nie dostarczy. Jednak żaden członek wielkiej rodziny Harrisów nie pojechał do Londynu opłakiwać śmierć Księżnej Diany, od początku byli po stronie Karola, choć to on dopuścił się zdrady małżeńskiej jako pierwszy. Wywiad, którego Diana udzieliła telewizji BBC, szczerze i bez ogródek wyjawiając sekrety nie tylko małżeńskie, ale i dworskie, opowiadając o bulimii, depresji poporodowej, ostatecznie zniechęcił Harrisów do kobiety, która szykowana była do roli żony przyszłego króla. – Niepotrzebnie wyciągnęła na forum ich problemy – wspomina Amanda Harris. – Nic jej ta spowiedź nie dała, a niesmak pozostał. iana nie wzięła sobie do serca słynnych słów Królowej Matki, receptury jak być monarchą doskonałym – „Nigdy nie narzekaj, nigdy się nie tłumacz i jak najrzadziej wypowiadaj publicznie”. Zgnębiona przez klikę rządzącą w pałacu Buckingham, zdradzona przez męża, poniżana przez jego kochankę, zdecydowała się wylać gorycz i smutek przez kamerami, co natychmiast podzieliło naród. 

D

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

55


Od lewej: Doria Ragland, książę Karol Windsor i księżna Camilla Parker-Bowles.

Ż

ony jej synów prawdopodobnie nie pójdą w jej ślady, nawet jeśli pojawią się rysy na, jak dotychczas, nieskazitelnym wizerunku. Kate Middleton znalazła swoje miejsce u boku przyszłego króla i w sercach Brytyjczyków, żyjąc według motta Królowej Matki. Jej działalność publiczna, doskonała w swej poprawności i komfortowo mieszcząca się w zasadach, jakie pochwala Królowa, na pewno nie wzbudzi żadnych kontrowersji. Grzeczny i zgodny z protokołem ślub Williama i Kate z 2011 roku był odzwierciedleniem natury pary, która „trenuje” do roli, jaką będzie wykonywać za kilka lat. Ojciec Williama, Karol, w końcu doczeka się korony (królowa Elżbieta zapowiedziała już swoje przejście na emeryturę), ale po jego śmierci przekazana

56

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

zostanie ona młodym, a ci zachowują się po królewsku od początku swojego związku. Siostry Harris uwielbiają skromną i akuratną pod każdym względem Kate. – Nigdy nie będziemy mieć takiej królowej jak Elżbieta, ale Kate bardzo pasuje do Williama, a przede wszystkim świetnie wygląda i jest fantastyczną matką. Ich dzieci to najsłodsze dzieciaki na świecie, cudne po prostu – mówi Pam, matka dwóch synów, którzy nie postarali się jeszcze o potomstwo, mimo iż zbliżają się do czterdziestki. A Meghan Merkle? Siostry Harris uśmiechają się pod nosem. – Powiedzmy tak – mówi Victoria. – Naszą ulubienicą jest Kate, ale Meghan zasługuje na szansę. 



Brytyjska monarchia Wśród gości weselnych gwiazdy Hollywood i angielskiego show-biznesu Harry nie będzie królem, Meghan nie będzie królową, więc mogli sobie pozwolić na ceremonię w takim stylu, z jakim się identyfikują. śród gości weselnych zabrakło czynnych polityków, natomiast gwiazd Hollywood i angielskiego show-biznesu było aż nadto, istny raj dla paparazzich. Najwięcej spojrzeń zebrała Oprah Winfrey, której koneksja z młodą parą jest raczej mizerna, wspomniano tylko, że kilka godzin spędziła z Dorią, przygotowując program. Znajomość z Georgem Clooneyem wywodzi się ze wspólnych akcji charytatywnych na rzecz praw człowieka, Beckhamowie znają wszystkich, których znać się powinno, ponadto udzielali „schronienia” narzeczonym w swojej rezydencji, przybyli też ich znajomi – Elton John, Serrena Williams oraz piosenkarz James Blunt, kolega z wojska Harry'ego, a aktor Tom Hardy to po prostu kolega, który zasłużył na wyróżnienie. Prasa donosiła, że wielu kumpli pana młodego, a miał ich bardzo wielu, nie znalazło w swojej skrzynce zaproszenia na ślub, choć pewnie z innych powodów niż przyrodnie rodzeństwo Meghan, Thomas Markle Jr i Samantha Grant. Oboje zrobili wszystko, żeby świat dowiedział się o ich istnieniu, rekompensując sobie w ten sposób fakt, że nie uda im się przejechać ani jednej mili królewskim pociągiem. Brat Thomas, mężczyzna z przeszłością kryminalną, nie stroniący od alkoholu i narkotyków, kilka tygodni przed ślubem wystosował do Harry'ego list, w którym przestrzegał go przez popełnieniem życiowego błędu, jakim według niego będzie poślubienie Meghan, kobiety „narcystycznej, płytkiej i samolubnej”. Dolary spływały też na konto siostry Samanthy, która sprzedawała tabloidom, co jej ślina na język przyniosła, byle gorzej o Meghan, byle ostrzej, bo takie wspomnienia nasączone zawiścią i chciwością prasa ceni najbardziej. Jako dziecko Meghan całowała ekran telewizora, kiedy pojawiało się na nim imię i nazwisko jej ojca, Thomasa Markle. Była małą dziewczynką, kiedy tato pracował w telewizji, kochała go małym serduszkiem, choć pewnie wówczas jeszcze nie marzyła o swoim ślubie i chwili, gdy ukochany ojciec poprowadzi ją do ołtarza. Powinien był, ale tak się nie stało. Pałac Buckingham, tak doświadczony i zaprawiony w działaniach chroniących reputację rodziny królewskiej przed prasą oraz niesfornymi „krewnymi” daleko i blisko skoligaconymi z członkami rodu i ich żonami, tym razem nie wykazał się refleksem. Zamiast przygarnąć ojca panny młodej choć na dwa tygodnie przed weselem, kiedy hieny prasowe polują najbardziej agresywnie, pozostawili go samego sobie w San Antonio Del Mar w Meksyku, gdzie mieszka na stałe w małym, niekomfortowym bungalowie. Otyły, zaniedbany, w poplamionym podkoszulku i obszernych spodniach dresowych wędrował z sześciopakiem piwa ulicami miasteczka tak wolno, że flesze aparatów nie miały proble-

W

58

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

mów z nadążaniem. Nie wiadomo dokładnie, kto podsunął Thomasowi Markle pomysł zaaranżowania sesji zdjęciowej dla prasy, przedstawiającej jego „przygotowania” do ślubu córki, mierzenie krawca i przeglądanie stron internetowych zapowiadających wydarzenie, wiadomo jednak, że otrzymał za tę niefortunną aranżację fotograficzną 100 tysięcy dolarów. Ostatecznie podano do wiadomości publicznej, że ze względu na zły stan zdrowia nie będzie mógł przylecieć do Londynu, aby oddać rękę córki synowi przyszłego króla. Doria odetchnęła z ulgą. Lew Tołstoj rozpoczął sławną powieść „Anna Karenina” takim zdaniem: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Kiedy mała Meghan całowała ekran telewizora, po dziecinnemu demonstrując miłość do taty, w pałacu Kensington działo się coraz mniej przyjemnie. Mniej więcej w tym samym czasie Księżna Diana i Książę Harry oglądali program w telewizji wyjawiający poddanym szczegóły romansu Karola z Camillą Parker-Bowles. Kiedy padło nazwisko kobiety, która przyczyniła się czynnie i biernie do rozpadu małżeństwa rodziców Harry'ego, ten zapytał: – Mamo, kto to jest Camilla?

H

Uwierzyć w miłość

arry i Meghan dorastali w różnych światach. Paradoksalnie, to Harry pozwalał sobie na więcej, choć był nieustannie śledzony przez obiektywy aparatów, a jego szalone, młodzieńcze wybryki surowo oceniane w angielskich mediach i domach. Przyznał niedawno w szczerym wywiadzie dla Daily Telegraph, że dopiero w wieku 20 lat zaczął przeżywać na nowo śmierć matki. Trauma, którą wyparł, powróciła ze zdwojoną mocą. Jako dziecko nie mógł pojąć, dlaczego tyle milionów ludzi opłakiwało publicznie jego mamę, skoro w ogóle jej nie znali. Jako młody chłopak uznał, że czego się nie rozumie, można zagłuszyć. Musiało minąć wiele lat, zanim odnalazł spokój i bez wątpienia pomogła mu w tym Meghan. Pierścionek zaręczynowy, jaki Harry jej wręczył, ozdabiają dwa brylanty, które pochodzą z biżuterii Diany, a pierścionek ze szmaragdem, zaprojektowany specjalnie dla Diany w 1997 roku przez Asprey, Meghan założyła na popołudniowe przyjęcie weselne. Otrzymała go w prezencie ślubnym od męża. Wybór Harry'ego spodobałby się jego mamie, która wierzyła w miłość, choć sama otrzymała tylko jej okruchy. Fotograf celebrytów Alexi Lubomirski, polski akcent na dworze królewskim, nie uchwycił spontanicznych momentów potwierdzających moc uczucia, jakie łączy książęcą parę, ale zrobili to inni. Blisko 2 miliardy ludzi obejrzało w telewizji ceremonię ślubną księcia i księżnej Sussex, podziwiali kreacje, oprawę uroczystości, makijaże i kapelusze, przede wszystkim jednak zobaczyli to, co wszyscy chcieliśmy zobaczyć – Harry i Meghan są w obie zakochani. 



BĄDŹMY szczerzy

Mundialowy balon pękł z hukiem

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Gorzej być nie mogło. Po przegranym meczu z Senegalem można było jeszcze się pocieszać, że to tylko wypadek przy pracy, że z Kolumbią to będzie już zupełnie inne widowisko. Ale gdy Kolumbia swój pierwszy mecz z Japonią przegrała, to widmo smutnego schematu: mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor, czyli ekspresowe pożegnanie mundialu, stało się nad wyraz realne. Oczekiwanie sukcesu było w całej Polsce nieprzyzwoicie powszechne, choć po wylosowaniu naszej grupy podczas konferencji prasowej Robert Lewandowski na pytanie dziennikarzy, czy polska jedenastka jest jej faworytem, odpowiedział po prostu, że nie. I później jeszcze kilka razy to powtarzał. W wypowiedziach na temat szans polskiej drużyny w turnieju w Rosji ten wybitny piłkarz próbował pompowane nieustannie nastroje delikatnie powściągać, ale też nie mógł, co zupełnie zrozumiałe, przygotowywać publiczności na ewentualną porażkę – komentarze byłyby takie, że we własnej drużynie sieje defetyzm. Przypuszczam, że nawet przewidując, iż ten mundial wcale nie musi

skończyć się dla nas sukcesem, nie przewidział tego, że zakończy się on dla polskich piłkarzy i kibiców w stylu aż tak wstydliwym – mówiąc nad wyraz oględnie. W okołomundialowej gorączce fatalną rolę odegrały media, czyli koledzy dziennikarze, niestety. Balon pod tytułem „Wielki polski sukces w Rosji” był od miesięcy nachalnie pompowany. Niemal nikt nie analizował możliwości niewyjścia z grupy „H”, wręcz przeciwnie – czytając, słuchając i oglądając mundialowe prognozy mogliśmy odnieść wrażenie, że właściwie z grupy już wyszliśmy, że mecze z Senegalem i Japonią to tylko dopełnienie formalności, że normalny mecz to będzie dopiero z Kolumbią, choć i tutaj sukces nie powinien być zagrożony. Niektórzy nasi żurnaliści – na szczęście nie sportowi – snuli przed pierwszym meczem biało-czerwonych wizje... polsko-rosyjskiego finału w Moskwie. To by dopiero było coś! Moim skromnym zdaniem, taka dęta z niesłychaną nachalnością propaganda na pewno naszej reprezentacji nie pomogła. Wręcz przeciwnie, mogła jedynie pomóc w jej obezwładnieniu. Głosy, że nic nie jest przesądzone, bo Senegalczycy na co dzień grają w najlepszych klubach europejskich, a Kolumbijczycy mają na koncie udziały w mundialach, gdzie ocierali się o strefy medalowe, należały do rzadkości. Nieliczni tylko dziennikarze przestrzegali, żeby nie lekceważyć Japończyków. Szkoda, bo podkreślanie walorów rywali dodatkowo mobilizuje, w razie sukcesu poprawia jego smak, a i porażka może być mniej gorzka. Ale gdzie tam – przecież w rankingu FIFA byliśmy ósmą drużyną, a więc w pierwszej dziesiątce najlepszych drużyn świata! I w takiej sytuacji miałby nam zagrażać jakiś Senegal czy Kolumbia, nie mówiąc o Japonii? Absurd. Nie jestem futbolowym ekspertem, więc nie chcę nawet próbować wymądrzać się na temat umiejętności technicznych i fizycznej wydolności polskich piłkarzy. Że wypadli blado, każdy widział. Ale jest coś, w co ciągle trudno mi uwierzyć – w tych dwóch pierwszych, pożal się Boże, meczach kontakt Roberta Lewandowskiego z piłką był sporadyczny, szczególnie w starciu z Kolumbią, o czym zresztą mówili w podsumowaniach dziennikarze sportowi i eksperci. Nasz najlepszy napastnik nie otrzymywał piłki od kolegów! Sam ją sobie musiał wywalczać, tracąc siły w bieganiu z jednego końca boiska na drugi. To oznacza, że w samym zespole coś się dzieje nie tak. Mam nadzieję, że języki rozwiążą się po powrocie naszych z Rosji. Najgorsza wiadomość z mundialu jest ta, że dno zostało osiągnięte. Nieco lepsza, że już wiemy, od czego trzeba się odbić. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

60

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018



POLSKA po angielsku

Polska… biało-czerwoni…

MAGDA LOUIS

Jeśli czerwiec, to piłka nożna, o niczym innym nie warto pisać! Sporty (nie mylić z papierosami) odegrały bardzo wielką rolę w moim życiu uczuciowym oraz towarzyskim i przyznać muszę szczerze, że gdyby nie sport, to nie poznałabym wielu ciekawych i sławnych mężczyzn, a która kobieta nie marzy o takich spotkaniach? Mnie się też nie marzyło, że pewnego dnia przyjdzie do mojego skromnego domku w Ipswich Zbigniew Boniek, zaproszony pod mój dach przez legendę polskiego żużla, Tomasza Golloba. Były to czasy, kiedy speedwayem zaczęła interesować się telewizja i mecze żużlowej ligi angielskiej transmitowano na żywo. Gollob i Boniek to zaprzyjaźnione chłopaki rodem z Bydgoszczy, ale wypadło im spotkać się u rzeszowianki, która w Anglii toczyła walkę o zwycięstwo ligowe jej klubu Ipswich Witches, gdzie gwiazdą był właśnie Tomasz Gollob. Tomek wizyty Zibiego nie zapowiedział z dużym wyprzedzeniem, wspomniał godzinkę przed, że ten jedzie już z lotniska i może zostanie na obiad, albo na kolację, albo do jutra, bo chce zobaczyć czwartkowy mecz. „Nic się nie stre-

suj Kilerowa (Tomek tak do mnie mówił z przyczyn nam tylko wiadomych). Zibi to swój chłop”. Ostatecznie nie zdążyłam nawet odkurzacza wyciągnąć, a tu ding-dong i Zibi stoi w drzwiach. Pomyślałam sobie – Jezu! Jaki on wysoki (ciągłe przebywanie z żużlowcami, którzy są raczej kurdupelkami, zrobiło swoje) i jakie ma krzywe nogi! Po latach przyznać muszę, że przez pierwsze minuty byłam nieco oszołomiona, choć przecież Królową Brytyjską widziałam z bliska na garden party w pałacu Buckingham oraz w Nowym Jorku Richarda Chamberlaina (niegrzecznego księdza z „Ptaków ciernistych krzewów”) jak wysiadał z taksówki, do której ja wsiadałam. Jednak ani moja córka, ani mój ówczesny mąż oszołomienia tego nie podzielali, gdyż żadne z nich o Bońku nie słyszało (czego oni uczą w tych angielskich szkołach ja się pytam!) Natomiast mój sąsiad, Paul Mason, piłkarz grający w Ipswich Town, jak się tylko dowiedział, kto u mnie przy stole zraziki w sosie grzybowym je, zaraz przyleciał z kasetą wideo pod pachą, żeby Zibiemu pokazać kilka swoich pięknych bramek. Następnego dnia rozkręciło się medialne zamieszanie wokół wizyty piłkarza Juventusu w Ipswich, ale dzień przed mieliśmy naprawdę spokój i czas na pogaduchy, czas prywatny. Graliśmy nawet w państwa-miasta. Państwo na E? Pytam Zbyszka. Enerde odpowiada. Boniek genialnie opowiada anegdoty stadionowo-hotelowe, o piłkarzach, trenerach, sytuacjach, niektóre nadawałyby się do książki, a niektóre nie, jak choćby ta z kupką umieszczoną na szafie w pokoju hotelowym BARDZO znanego piłkarza, który dzień cały zastanawiał się – co tu tak brzydko pachnie?! Rok później towarzyszyłam mu na Wembley podczas meczu Anglia–Polska i na własne oczy ujrzałam, jakie wzbudza emocje. Po meczu pojechaliśmy z jednym dziennikarzem na kolację do włoskiej restauracji w centrum Londynu i tam dopiero wybuchło szaleństwo. Od kelnera po właściciela, obstąpili Bońka i dotykali jak bożka, który uzdrawia. Wjechało drogie wino, makarony i świeże maliny, choć to wiosna była. Miałam też kiedyś przyjemność grać i wygrać z Zibim i Tomkiem Gollobem w minigolfa (gra była na pieniądze, trzeba dodać) w oczekiwaniu na turniej Grand Prix w Coventry. Pogodzenie się z porażką nie przyszło sportowcom łatwo, zdaje się 200 funtów wtedy zgarnęłam, które w całości przeznaczyłam na zakup nowych garnków na wypadek, gdyby do mnie jeszcze jacyś inni sławni przyjechali. I przyjeżdżali, piękne to były czasy! Dlatego tak kocham sport. Nigdy nie wiesz, z kim cię los skrzyżuje przy okazji turniejów, meczy, olimpiad i mistrzostw oraz jakich wspomnień nazbierasz, między innymi po to, żeby je potem sprzedać. Polska… biało-czerwoni… 

Magda Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Zapiski z Indonezji

KRZYSZTOF MARTENS

Po raz pierwszy odwiedziłem Indonezję przy okazji Brydżowych Mistrzostw Świata (Bermuda Bowl), które odbyły się w 2013 roku na wyspie Bali. Rola „coacha” reprezentacji Monaco była czasochłonna i nie pozwalała na wypady turystyczne. Mieszkaliśmy w wydzielonej enklawie, przeznaczonej tylko dla turystów, i to był raj na ziemi. Luksusowe hotele, świetne restauracje i bajeczne plaże. Dwa razy wybrałem się poza „kordon” i zobaczyłem Azję, którą znam, czyli w skrócie – brud, smród i ubóstwo. Po pięciu latach tutejsza federacja brydżowa zaproponowała mi kierownictwo projektu, który polegał na przygotowaniu reprezentacji Indonezji w sześciu kategoriach, do odbywających się w Dżakarcie w sierpniu 2018 roku „Asian Games”. Jest to odpowiednik letniej olimpiady, do której zaproszony został również brydż. W mojej dyscyplinie można w Asian Games zdobyć aż 18 medali, nic więc dziwnego, że ten fakt przyciągnął uwagę Ministerstwa Młodzieży i Spor-

tu odpowiedzialnego za pozycję Indonezji w rankingu tych prestiżowych w Azji zawodów. Kwestię potrzebnych zawodników i zawodniczek (12 par) rozwiązano w typowo wschodnim stylu. Pracodawcy musieli udzielić im bezpłatnych urlopów. Ministerstwo przejęło finansowanie projektu, brydżystów skoszarowano na pół roku i wynajęto trenera, czyli mnie. Pierwsze spotkanie było nieco frustrujące. Zderzyłem się z milczącą, bardzo zdyscyplinowaną, ale kiepsko reagującą salą. Po dwóch dniach zaprosiłem kierownictwo projektu na rozmowę. Okazało się, że wstydzili się powiedzieć, że większość brydżystów praktycznie nie zna angielskiego, a zgłaszanie się do odpowiedzi w Indonezji traktowane jest w szkole jako objaw lizusostwa i kiepsko widziane przez kolegów – taka kultura. No cóż, rozstałem się z językiem angielskim i rozwinąłem swoje talenty mimiczno-ekspresyjne. Bogata mowa ciała, wspierana słowami szybko absorbowanymi z łatwego języka indonezyjskiego, przełamały lody. Z niechęcią do zgłaszania się poradziłem sobie w sposób mechaniczny. Kolejno każdy gracz dostawał mikrofon do ręki i musiał się wypowiedzieć na zadany temat, tak jak potrafił. Logistycznie obsługa była na najwyższym poziomie. Miałem do pomocy czterech niezwykle sprawnych, szczególnie w komputerowych kwestiach, lokalnych trenerów. Jakarta, bo tak brzmi lokalna nazwa stolicy Indonezji, jest „miastem” nie do życia. Tak zakorkowanego miasta nigdy w życiu nie widziałem. Siedem i pół kilometra, które dzieliło mój hotel od miejsca pracy, samochód pokonywał od 40 do 70 minut. Pewnego dnia, po ulewnym deszczu, gdy skróty(wąskie uliczki) były zalane, miasto stanęło i powrót trwał 4 godziny. Oczywiście brydż ze względu na swój potencjał medalowy znalazł się w kręgu zainteresowania mediów. Egzotyczna postać „coacha” z dalekiej Polski prowokowała do wywiadów. Tu przydało się moje doświadczenie polityczno-dziennikarskie. Barwnie opowiadałem o brydżu jako o walce umysłów, w której przede wszystkim liczy się potencjał intelektualny. Oczywiście potęga wielkich umysłów pozwoli na… MAKE INDONESIA GREAT AGAIN. Nieskromnie dodam, że byłem często cytowany w lokalnych mediach. Zachwycające jest to, że mimo trudnych warunków życia ludzie są pogodni i uśmiechnięci. Rozpaczliwe korki znoszą z iście stoickim spokojem. O innych aspektach życia w Dżakarcie opowiem w kolejnych zapiskach. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

64

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018



50 lat zapory i elektrowni w Solinie

– strategicznej polskiej inwestycji

Gabinet Krzysztofa Majchera, dyrektora Zespołu Elektrowni Wodnych Solina-Myczkowce w Solinie, od wysokiej na 60-metrów ściany wody dzieli gigantyczna konstrukcja z betonu, podzielona na 43 sekcje. Zbudowana w latach 60. zapora na Sanie jest największa w Polsce. Znajdująca się tu elektrownia wodna posiada moc 200 MW i ma ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa systemu sieci elektroenergetycznej kraju. Gdyby nastąpiła awaria i zostały unieruchomione konwencjonalne elektrownie, cztery turbiny w Solinie w ciągu 180 sekund osiągną pełną moc i pomogą na nowo uruchomić system elektroenergetyczny. To jedna z wielu funkcji obiektu, który przekazano do eksploatacji 20 lipca 1968 roku – 50 lat temu.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak i archiwum PGE Energia Odnawialna S.QA. Oddział ZEW Solina-Myczkowce

N

ad wykorzystaniem energetycznym rzek zachodniej Galicji zaczęto zastanawiać się jeszcze na przełomie XIX i XX wieku. Na możliwość wykorzystania spadów wodnych karpackich rzek do produkcji energii elektrycznej zwrócili uwagę naukowcy Szkoły Politechnicznej we Lwowie. Sprawa została poruszona w Sejmie Galicyjskim w 1901 roku, cze-

66

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

go efektem były dalsze prace nad pomysłem budowy elektrowni wodnych. Inżynier Karol Pomianowski z Politechniki Lwowskiej pokierował pierwszymi badaniami i w latach 1905-1908 opublikował czterotomowe dzieło pt. „Siły wodne w Galicji”, a w 1921 roku przygotował koncepcję zabudowy stopniami wodno-energetycznymi odcinka Sanu od ujścia Solinki do ujścia Osławy.


Historia

Budowa zapory w Solinie, 1967 r.

– Miał on mieć znaczenie zarówno retencyjne, jak i służyć produkcji energii elektrycznej – wyjaśnia Krzysztof Majcher. – Prace prowadziła firma belgijska. Pod górą Grodzisko wykuto kanał derywacyjny do odprowadzania wody spiętrzonej w Myczkowcach na drugą stronę, omijając 3,5-kilometrowe zakole Sanu wokół góry, by spadająca woda posłużyła do produkcji energii. Firma zbankrutowała ze względu na trudne warunki terenowe i kryzys ekonomiczny. Kanał pozostał niewykorzystany przez wiele lat. W 1934 roku doszło do największej w międzywojennej Polsce powodzi i temat wykorzystania energetycznego rzek powrócił. ozpoczęto prace geologiczne, przygotowywano nawet infrastrukturę konieczną do prowadzenia takiej inwestycji – w tym celu jeszcze do 1939 roku powstała część drogi od Bóbrki w kierunku Soliny. A potem nastał wrzesień 1939 roku i wszystko zostało zatrzymane. Po wojnie na Sanie przebiegała granica między Polską a Związkiem Radzieckim, więc o inwestycji nie mogło być mowy. W 1951 roku doszło jednak do korekty granicy. ZSRR odstąpił Polsce fragment ówczesnego obwodu drohobyckiego (dziś to m.in. miejscowości Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska, Krościenko, Bystre, Liskowate), biorąc w zamian fragment województwa lubelskiego z bogatymi złożami węgla kamiennego. – W Polsce od razu wrócono do koncepcji energetycznego wykorzystania Sanu. Od 1952 roku trwały prace projektowe zapory w Solinie. Ale najpierw, w 1956 roku, rozpoczęto trwającą pięć lat budowę zapory w Myczkowcach. A potem przyszedł czas na Solinę – mówi Krzysztof Majcher.

R

– Co do wykorzystania energetycznego Sanu, wykonywano różnego rodzaju modele i szacunki. Miało to związek nie tylko z potencjałem energetycznym wody, ale również z próbą ochrony mieszkańców przed powodziami, na tym terenie gwałtownymi i niszczącymi, ponieważ stan rzek był kapryśny. W latach 20., a także później – w latach 50., myślano o wybudowaniu wielu stopni na rzece San. Tych stopni, w zależności od koncepcji, było nawet kilkadziesiąt. W jednej z propozycji wykorzystania energetycznego Sanu planowano kilkanaście stopni, od Soliny i Myczkowiec po Rudnik n. Sanem – opisuje Krzysztof Majcher, dyrektor Zespołu Elektrowni Wodnych Solina-Myczkowce w Solinie, będącego oddziałem PGE Energia Odnawialna S.A. W kraju, który dopiero co odzyskał niepodległość, ostro zabrano się do inwestycji w przemysł. Elektrownie miały znaczenie strategiczne, więc już w 1920 roku przystąpiono do budowy stopnia wodnego w Myczkowcach.

2 mln ton betonu Kompleksowy projekt i rysunki robocze wykonano w latach 1960-1964 w Biurze Projektów Energetycznych – Energoprojekt w Warszawie, największej tego typu instytucji w Polsce, która projektowała także elektrownię w Myczkowcach, później Porąbkę-Żar i wiele innych. Generalnym wykonawcą najpierw było Krakowskie 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

67


Historia

Krzysztof Majcher.

Hala maszyn.

Przedsiębiorstwo Budownictwa Wodnego, a od 1961 roku nowo powołane Karpackie Przedsiębiorstwo Budowy Zapór Wodnych „Hydrobudowa 10” z siedzibą w Solinie. W 1961 roku rozpoczęły się pierwsze prace w terenie. Niedaleko placu budowy, na lewym brzegu Sanu wzniesiono osiedle dla tysiąca pracowników. Pięć budynków po trzy kondygnacje. Do tego obiekt usługowy, ze sklepem, apteką, lekarskim gabinetem, zakładem fryzjerskim i kawiarnią. Były tu wygody, o jakich pracownicy skierowani jesienią 1960 roku do budowy dróg i mostów, prowadzących do Soliny, mogli tylko pomarzyć. Tamci mieszkali w barakach. rzysztof Majcher: – Ponieważ o budowie zbiornika na tym terenie mówiło się od dziesiątek lat, sprzeciw społeczny wobec inwestycji był niewielki. Od wielu lat istniał tu zakaz wznoszenia budynków, bo były to tereny przeznaczone pod zalanie. Sprawa dotyczyła mieszkańców 6 miejscowości: Soliny, Teleśnicy Sanny, Horodka, Sokola, Chrewtu i dużej części Wołkowyi. Przesiedlono mieszkańców 127 domów. Dla wielu na pewno była to tragedia, ponieważ władza ludowa z ludźmi się nie patyczkowała. Z relacji ludzi wynika, że bardziej biedni dostawali w zamian wybudowane specjalnie domki, ale ci co mieli cokolwiek – pozostawiani byli sami sobie. Kto się nie chciał wyprowadzać, został zwyczajnie wypędzony, władza ludowa sprzeciwem się nie przejmowała. Wiele osób wybrało okolice niedaleko Soliny. Największy opór stawiano w Wołkowyi, gdzie stał kościół. Ludzie nie chcieli pozwolić na jego zburzenie. Ale przyjechała milicja z wojskiem, otoczyli cały teren, ludzi przegonili, księdza zamknęli na plebanii, ściany wysadzili i tak sprawę załatwiono. Podobnie potraktowano cerkiew w Wołkowyi. Lepszy los spotkał zmarłych – szczątki z zalewanych cmentarzy ekshumowano i przeniesiono na nowe miejsca pochówku.

K

68

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Budowa była ogromnym przedsięwzięciem logistycznym. Nie tylko musiano stworzyć całą infrastrukturę drogową i zaplecze dla robotników, zapora wymagała milionów ton żwiru, kruszcu i piasku. Prace utrudniały powodzie i wzburzenia rzeki. Zanim zaczęto budowę ściany, w grudniu 1961 roku rozpoczęto wznoszenie grodzi, które już w marcu zniszczył zator lodowy. – Podłoże z łupków nie było najlepsze pod tak gigantyczną konstrukcję. Konstrukcja ważąca 2 mln ton musiała mieć solidną podstawę. Wstrzykiwano więc beton, aby podłoże wzmocnić. To były potężne ilości. Ludzie wspominają, że wypływał on otworami nawet parę kilometrów od zapory. Dopiero na tak wzmocnionym gruncie stawiano zaporę. Bloków skalnych, na których budowano ścianę, nie skuwano na równo, ale w taki sposób, aby beton mógł się o nie zazębić – opisuje Krzysztof Majcher i tłumaczy: – Zapora nie jest monolitem. Przypomina układ betonowych bloków. Składa się z 43 pionowych sekcji, pomiędzy którymi są gumowe dylatacje. W poziomie również są tzw. szwy robocze. Beton lano na wysokość 2-3 metrów, utwardzano, górną nawierzchnię skuwano, aby była chropowata i dopiero wtedy wylewano następny fragment. Przez cały czas badano jakość betonu i każdą wątpliwą partię odsyłano. Na górze obok zapory przez wiele lat stała betoniarnia, która dzień i noc produkowała beton. Nad zaporą jeździł dźwig angielski – transportujący zbiornik z betonem umocowany na czterech linach, który obniżano i wylewano beton we wskazane miejsce. ako ostatnie wybudowano trzy sekcje (zwane przelewowymi) po lewej stronie elektrowni. – Budowano od lewej i prawej strony, zamykając San kolejnymi betonowymi elementami. Układano betonowe elementy, podnosząc ścianę i woda zaczęła przelewać się nie górą, lecz dołem, przez upusty denne. Cała woda Sanu przez pewien czas płynęła tylko tymi upustami. Stanowiło to ostatni etap zamykania wody przed piętrzeniem. To rozwiązanie stosowane w niewielu elektrowniach w Polsce. Dziś upusty denne mogą nam służyć do odmulania zalewu. Chociaż akurat z mułem przy zaporze problemów nie ma – opisuje dyrektor. Wypełnianie jeziora wodą trwało półtora roku. Turbinę uruchomiono w lipcu 1968 roku. Nie obyło się to bez przeszkód. 

J



Historia Krzysztof Majcher: – W tamtych czasach władza chciała się chwalić, że wszystko jest produkowane w krajach demoludów. Turbiny zatem kupiono u czechosłowackiego producenta, który wprawdzie miał doświadczenie w budowie klasycznych turbin wodnych, ale w turbinach odwracalnych żadnego. Turbiny odwracalne w Solinie były więc pierwszymi tego typu w Polsce. Samo uruchomienie turbin wiązało się z pewnym ryzykiem. Przez dwa lata występowały problemy. Musiano usunąć usterki, które w trakcie pracy turbin wystąpiły. W zasadzie były to eksperymentalne konstrukcje. Czechosłowacy wcześniej nie produkowali hydrozespołów odwracalnych, czyli takich, które mogą pompować wodę w jedną lub w drugą stronę. To były dosyć nowatorskie konstrukcje. Dopiero po dwóch latach po poprawkach zaczęły działać zgodnie z założeniami. Dziś tamte czechosłowackie turbiny można podziwiać przed budynkiem elektrowni. W 2000 roku zastąpiliśmy je austriackimi. Budowa kosztowała ponad 1,5 mln zł. Kubatura zapory to 760 tys. m sześc. Za jej ścianą jest zbiornik mieszczący 507 mln m sześć. wody. Jego powierzchnia to 22 km kw., a długość linii brzegowej – ok. 150 km. – Dla porównaniu, Zalew Zegrzyński k. Warszawy jest większy powierzchniowo, bo mierzy ok. 30 km kw., ale mieści się w nim tylko 90 mln m sześc. wody. Prawie 6 razy mniej niż w Solinie. Przy samej zaporze mamy 60 m głębokości – dodaje dyrektor. lektrownia w Solinie ma największy zbiornik piętrzący wodę i jest największą zaporą w Polsce. Natomiast większe pod względem mocy są Elektrownia Porąbka-Żar – moc 500 MW i elektrownia Żarnowiec, której moc wynosi prawie 800 MW. – Ale tamte to typowe elektrownie szczytowo-pompowe, ze zbudowanym na pewnej wysokości sztucznym zbiornikiem, do którego wodę się wpompowuje, a potem wyle-

E

wa. U nas pompowanie wody na górę odbywa się rzadko. Pracujemy na wodzie, która płynie naturalnie, a my przepuszczamy ją przez hydrozespoły w zaporze – tłumaczy Krzysztof Majcher. Jak to działa Na Zespół Elektrowni Wodnych Solina-Myczkowce składa się kilka elektrowni. Główną jest elektrownia w Solinie. Elektrownia Myczkowce w Zwierzyniu powstała za górą Grodzisko, przez którą przed wojną wydrążono tunel. Ma moc 8,3 MW, którą dają dwa hydrozespoły po 4,15 MW każdy. Jak tłumaczy dyrektor, pracują one przez cały czas, z różną mocą. Także w zaporze w Myczkowcach jest mała elektrownia wodna o mocy 150 kW. Pracuje na przepływie naturalnym wód cieknących ze starego koryta Sanu i zasila okoliczne miejscowości. Te trzy elektrownie ściśle ze sobą współpracują. Zbiornik myczkowiecki poniżej zapory w Solinie ma swoją techniczną nazwę: „zbiornik wyrównywania dobowego”. apora w Solinie mieści cztery hydrozespoły o łącznej mocy 200 MW. Dwa z nich są tradycyjne (każdy o mocy 64 MW), przeznaczone do generowania energii, a dwa (po 32 MW mocy) to hydrozespoły odwracalne, które mogą pompować wodę z Jeziora Myczkowieckiego z powrotem do Jeziora Solińskiego. Zaraz po wybudowaniu moc elektrowni wynosiła 134 MW. Została ona zwiększona o 47 proc. podczas modernizacji przeprowadzonej w latach 2000-2002. Sercem elektrowni jest nastawnia. Wygląda jak centrum dowodzenia kosmicznego statku. Mnóstwo ekranów podaje odczyty setek parametrów dotyczących przepływu wody, jeziora i zapory. – Stale monitorujemy pracę maszyn i jeśli tylko zauważamy coś niepokojącego, od razu naprawiamy – tłumaczy dyrektor. – Cała nasza elektrownia jest sterowana przez systemy obsługi sterowania i nadzoru procesów technologicznych. To kilkaset różnych czujników, które przez cały czas monitorują wszystkie elementy i aspekty pracy maszyn, temperaturę, napięcia, obroty, itd. Każde odchylenie podlega natychmiastowej analizie.

Z

Widok od strony elektrowni.

Galerie pod zaporą.

70

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018



Historia

W

oda płynie pod nastawnią w kierunku hydrozespołów, których górna część widoczna jest w hali maszyn. W dniu naszej wizyty pracuje tylko jedna turbina. Ujęcie wody jest ok. 13-15 m poniżej lustra wody. Woda trafia na łopaty wirnika, który się obraca, system hydrauliczny uruchamia urządzenia pomocnicze i generator. Wyprodukowana energia jest wysyłana przez rozdzielnię do sieci. – Częścią każdego hydrozespołu jest transformator blokowy, który podnosi napięcie z 10,5 tys. V do 110 tys. V i liniami energetycznymi dostarczamy energię do znajdującej się nieopodal rozdzielni, skąd sieci będące już własnością innej spółki: PGE Dystrybucja, rozprowadzają ją dalej, do Birczy, Sanoka i innych miejscowości – tłumaczy dyrektor. – W chwili obecnej przez turbinę przepływa ok. 126 m sześc. wody na sekundę. Basen olimpijski zapełnilibyśmy w 20 sekund. Pracują tu 54 osoby. Obsługa elektrowni wymaga bardzo dużej wiedzy. Trzeba być po trochu elektrykiem, energetykiem, informatykiem i mechanikiem, ale też doskonale znać topologię elektrowni. Przygotowanie pracownika do samodzielnego działania wymaga kilkuletniego wdrożenia. – Musimy być w stałej gotowości, więc kryzysem jest u nas każda awaria, z której wynikałby brak sprawności. Pracujemy na zmiany przez całą dobę, grupa pracowników jest także pod dyżurem telefonicznym. Jeśli coś się stanie, natychmiast tu docierają. Ci pracownicy mieszkają niedaleko elektrowni. W razie potrzeby dojadą w kilkakilkanaście minut. Powołujemy również zespoły alarmowe w razie sytuacji powodziowej. Duża część pracy zespołu skierowana jest także na utrzymanie stanu technicznego samej zapory. Wystarczy przypomnieć sobie kilka katastroficznych filmów, by zrozumieć, co oznaczałoby przerwanie zapory. Z tych też względów elektrownia w Solinie jest jednym z najpilniej strzeżonych w Polsce obiektów. Nad jej bezpieczeństwem czuwają wyszkoleni ludzie i specjalistyczny sprzęt. – Jest tu wiele różnych elektronicznych systemów zabezpieczeń przed wtargnięciem – zapewnia Krzysztof Majcher. – Monitorowane i dozorowane wejścia, bardzo restrykcyjne zasady dostępu pracowników do poszczególnych pomieszczeń. Ściśle współpracujemy z wojskiem i policją. – Nasza praca polega także na stałym unowocześnieniu sprzętu i na utrzymywaniu go w stałej gotowości, wprowadzaniu nowych rozwiązań technicznych i technologicznych. Cały czas w to inwestujemy. W tym roku również planujemy prace polegające na pogłębieniu i przywróceniu pierwotnej głębokości zbiornika myczkowieckiego. Rzeki, które do niego spływają, nanoszą żwir i kamienie, przez co zbiornik się spłyca. A jego pojemność jest bardzo ważna, ponieważ ściśle współpracuje on ze zbiornikiem solińskim – mówi dyrektor. Pełna moc w trzy minuty Zespół Elektrowni Solina-Myczkowce spełnia kilka funkcji. – Najważniejsza jest funkcja hydrologiczna – podkreśla Krzysztof Majcher. – Chronimy całą dolinę Sanu od powodzi. W sytuacjach wzmożonych opadów zatrzymujemy falę powodziową w Jeziorze Solińskim, a w przypadku

72

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

suszy alimentujemy wodę dla dorzecza. Teraz na przykład mamy taką sytuację, że od kilku dni nie ma opadów, woda w Jeziorze Solińskim codziennie opada o 1-2 cm tylko po to, aby San płynął. Na okrągło monitorujemy, ile wody wpływa do jeziora i ile wypływa. Wpływy są bardzo różne. Powodzie, jakie na tym terenie występowały, wynikały z ogromnej skali napływu wody. Projektując zaporę i czaszę Jeziora Solińskiego założono, że mogą sięgać nawet 1250 m sześc./s, ale bywają także bardzo małe. Dziś wpływ wnosi ok. 5 m sześc./s, a dwa dni temu wpływały 2, tyle co nic. Największe wpływy, jakie pamiętam, sięgały 800 m sześc./s. Pracujemy w oparciu o pozwolenie wodno-prawne, które określa, że w normalnych warunkach możemy wrzucić do Sanu nie więcej niż 400 m sześc./s i nie mniej niż 8 m sześc./s. Kiedy do jeziora wpływa mniej niż 8 m sześc./s, dodajemy wody, a jeśli więcej niż 400 – zatrzymujemy. Stąd Solina jest zbiornikiem, który chroni mieszkańców 27 gmin mieszkających poniżej zapory przed powodziami, bądź zaopatruje gospodarkę komunalną w wodę. rugą funkcją obiektu jest produkcja energii. Solina produkuje i sprzedaje ok. 120 tys. MWh w ciągu roku. Moc elektrowni wynosi 200 MW. Uruchomienie czterech hydrozespołów pozwoliłoby zasilić energią 400-tysięczne miasto. Trzecia funkcja Zespołu Elektrowni Solina-Myczkowce wiąże się z bezpieczeństwem energetycznym Polski i świadczeniem usług dla PSE – Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A., czuwających nad systemem elektroenergetycznym w całym kraju. Jak wyjaśnia dyrektor 

D



Historia Majcher, system musi być stabilny, o stałym napięciu, stałej częstotliwości. Utrzymanie wszystkich parametrów sieci wymaga od operatora stałej kontroli. Problem pojawia się, kiedy mocy w sieci jest za dużo lub za mało. Jeśli mocy jest zbyt dużo, trzeba jakieś elektrownie wyłączać albo energię magazynować. Kiedy jest jej za mało, trzeba zwiększyć produkcję lub dokupić energię. W ostatnich latach praca PSE bardzo się zmieniła. Nasze połączenie z Unią Europejską spowodowało, że staliśmy się elementem dużego, europejskiego systemu elektroenergetycznego, gdzie moc produkowana jest przez różne źródła energii, w dużej mierze także przez wiatraki, które są dość niestabilnym i trudno przewidywalnym źródłem energii. – Polska energetyka opiera się o konwencjonalne elektrownie węglowe. W przypadku awarii i braku energii wszystkie elektrownie, które mogą – podają energię – tłumaczy Krzysztof Majcher. – I tu jest przewaga Soliny. Przejście od zera do pełnej mocy produkcyjnej zajmuje nam nie więcej niż 180 sekund. Trzy minuty. Elektrownie węglowe potrzebują na to do kilkunastu godzin, gazowe – kilku godzin. Solina jest zatem o wiele bardziej elastyczna od elektrowni konwencjonalnych. Prędkość działania sprawia, że działamy jak pogotowie. Także kiedy energii jest za dużo – możemy ją magazynować. Pompujemy wtedy wodę z dolnego zbiornika do górnego, zachowując potencjał wody do późniejszego wykorzystania. Jest to tańsze niż zmniejszenie mocy elektrociepłowni. Dużo się mówi teraz w Polsce o magazynowaniu energii, a woda jest najlepszym magazynem. To najbardziej ekonomiczne rozwiązanie. W Solinie możemy magazynować naprawdę duże ilości energii. Całkiem niedawno w elektrowni w Solinie przeprowadzono próbę black startu, czyli odnowienia, odbudowy systemu energetycznego w Polsce. – Musimy być gotowi na taką ewentualność – mówi dyrektor. – Gdyby się coś stało

74

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

i sieć elektrowni w Polsce padła, to elektrownia konwencjonalna potrzebuje energii z zewnątrz, aby znów rozpocząć pracę. Próba black startu polegała na tym, że wystartowaliśmy od zera i podawaliśmy energię aż do Połańca. Po ośmiu godzinach podawania energii elektrownia w Połańcu zdołała uruchomić swój generator. est jeszcze jedna funkcja zapory – rekreacyjna. Setki tysięcy turystów korzysta z uroków Jeziora Solińskiego. Przez koronę zapory w miesiącach letnich przewija się dziennie do 10 tys. spacerowiczów. Solina jest jedną z kilku najbardziej rozpoznawalnych marek w Polsce. Kojarzy się z potężną zaporą, pięknym jeziorem i wspaniałymi widokami na Bieszczady. Samą elektrownię też można zwiedzać. Rocznie odwiedza ją ok. 35 tys. osób. W scenariuszu wycieczki jest m.in. spacer fragmentem 2,5-kilometrowych galerii, ciągnących się pod zaporą. W miesiącach letnich trzeba się zapisywać wiele dni wcześniej, aby zwiedzić zaporę od środka. – Tysiące osób w tym regionie żyją z turystyki, a gmina Solina jest jedną z najbogatszych w Polsce. Gdyby nie zapora, rejon ten byłby znacznie biedniejszy – konkluduje dyrektor. I trudno się z nim nie zgodzić.

J

*** Podczas pisania artykułu korzystałam z następujących publikacji: „Elektrownia Wodna Solina im. Karola Pomianowskiego na Sanie”, opracował zespół pod redakcją naukową prof. dr. hab. inż. Janusza Dziewańskiego, Wydawnictwo Instytutu Gospodarki Surowcami Mineralnymi i Energią PAN, Kraków 2002; K. Potaczała, „Zapora w Solinie i bieszczadzkie morze” [w:] „Szlakiem cudów Podkarpacia”, Rzeszów 2011; Zdzisław Mikulski, „Rozwój wykorzystania energii wodnej na ziemiach polskich” [w:] „Gospodarka Wodna” nr 12/2004. 



Twierdza Przemyśl

Stanisław Kontek.

Spośród 44 fortów dwa są w rękach indywidualnych właścicieli

Prywatne fortece wokół Przemyśla Przez pół wieku, w latach 1955–2005, Fort XII Werner w Żurawicy pod Przemyślem był wojskowym magazynem uzbrojenia i amunicji. Otoczony solidnym ogrodzeniem, pilnie strzeżony, pozostawał niedostępny dla osób postronnych. Nawet najstarsi mieszkańcy Żurawicy przyznawali, iż nigdy tu nie byli. Po likwidacji magazynu fort odkupił od wojska prywatny przedsiębiorca. Urządził go tak atrakcyjnie, że w ostatnich latach odwiedzało go po 16 tysięcy turystów rocznie.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl

F

ort, nazwany tak od nazwiska swego projektanta, generała Antona Wernera, powstał w latach 1882-86. 22 marca 1915, kiedy komendant twierdzy gen. Herman Kusmanek rozkazał wszystkie umocnienia Twierdzy Przemyśl wysadzić w powietrze, w Forcie XII zniszczeniu uległy tylko tunele oraz kaponiery, czyli bunkry obrony fosy. 90 procent umocnień ocalało. Stało się tak dlatego, że Werner był fortem artyleryjskim starszego typu. Nie dorównywał przykrytym kopułami ze stali fortom pancernym. Kryły one armaty, które za pomocą wy-

76

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

myślnych dźwigni i przekładni żołnierze z kazamatów wysuwali na powierzchnię. Przy budowie Fortu XII pracowało 3,5 tysiąca robotników: od inżynierów i techników austriackich, niemieckich i włoskich, po niewykwalifikowanych robotników, których werbowano w okolicznych wsiach. W walkach o Wernera poległy 3 tysiące szeregowców obu walczących stron. Ciężkie karabiny maszynowe i szrapnele (o których będzie mowa niżej) zbierały krwawe żniwo. Pchani do ataku żołnierze ginęli dziesiątkami, setkami. Martwe ciała tworzyły


Twierdza Przemyśl

Fort Werner w Żurawicy.

stosy „armatniego mięsa”, po którym nacierały kolejne fale piechoty. Na przedpolach fortów były miejsca, gdzie zalegał stos nawet pięciuset okaleczonych ciał. To już nie była walka, lecz rzeź. nętrze dawnych koszar zajmuje ekspozycja. Zbiory właściciela fortu (powiększone o dary i depozyty) są imponujące. Przedstawiają codzienne życie w czasach pokoju oraz Wielkiej Wojny. Warunki były spartańskie: lampy naftowe dawały skąpe światło. Izby o grubych murach i betonowych, kolebowo sklepionych stropach ogrzewały „kozy” – niewielkie żelazne piecyki. W sieni, w pobliżu wejścia znajdowała się – zamknięta od góry i pilnie strzeżona przed możliwością zatrucia – głęboka studnia, dziś zasypana. Po wojnie stała się wysypiskiem śmieci i złomu. Odgruzować studni nie sposób, gdyż mogą znajdować się w niej także materiały wybuchowe. W Forcie XII nie było ani instalacji wodnej, ani kanalizacji (tylko na zewnątrz założono ścieki burzowe, które do dziś działają tak sprawnie, iż wokół nie tworzą się kałuże). W łaźni stały ogromne beczki, w których myło się kolejno po kilkunastu żołnierzy. Oficer kąpał się w wygodnej blaszanej wannie. W kilkuosobowych latrynach żołnierskich kwitło życie towarzyskie. Oficerowi przysługiwało odgrodzone pojedyncze pomieszczenie z wykonanymi z betonu profilowanymi ustępami z drewnianymi sedesami. W koszarach Fortu Werner stacjonowało 300 żołnierzy oraz sześciu oficerów. Zrekonstruowany został pokój komendanta ze skromnymi meblami, portretem generała Kusmanka oraz wizerunkami świętych. Wśród nich św. Barbary – patronki artylerzystów. W jednym z kolejnych pomieszczeń obejrzymy dorożkę z epoki oraz wóz strażacki, olbrzymi silnik benzynowy i dobrze zachowaną kasę pan-

W

cerną znanej wiedeńskiej firmy Wertheima. Sejf jest szeroko otwarty. Wszystkie przechowywane w nim dokumenty zostały zniszczone przed poddaniem twierdzy w marcu 1915 r. Na wale artyleryjskim fortu, pomiędzy schronami pogotowia stało na wysokich łożach dwanaście armat starego typu. W jednej z sal pokazane są ich lśniące mosiężne łuski, z których żołnierze produkowali pamiątki. To popielniczki, lichtarze oraz wazony o najfantastyczniejszych kształtach i o bogatych dekoracyjnych wzorach. Wytwarzali je głównie zamknięci w kazamatach aresztanci. W innych gablotach kolekcja fragmentów śmiercionośnych szrapneli. To pociski artyleryjskie wypełnione okrągłymi metalowymi kulami. Pocisk wylatywał z lufy armatniej, po czym – dzięki zapalnikowi czasowemu – rozrywał się nad okopami. Żelazne kulki z ogromną prędkością rozlatywały się na wszystkie strony, zabijając i raniąc dziesiątki żołnierzy. Była to broń niesłychanie skuteczna. Wywoływała panikę wśród atakowanych, którzy chroniąc się przed śmiercią konstruowali nad okopami specjalne daszki osłonowe. Nawet zranienie szrapnelem mogło powodować śmierć, gdyż kulki zostały nasączone siarką, która powodowała jątrzenie się ran. Dopiero na przełomie lat 1915 i 16 wprowadzono do wyposażenia armii metalowe hełmy o różnych kształtach. Francuzi używali hełmów płytkich z charakterystycznymi grzebieniami. Prusacy i Austriacy – bardzo głębokich, osłaniających także tył głowy. Miały one po bokach wystające kołki pełniące rolę zaczepów do ochraniającej twarz przyłbicy. Nie zastosowano jej jednak w praktyce wojennej. (Takie egzemplarze hełmów – używane przez żołnierzy austriackich – oglądamy w forcie Werner). Rzadkość stanowi półpancerz osłaniający korpus żołnierza przed szrapnelami. Wzięte wprost ze średniowiecza hełmy i zbroje były na wyposażeniu bawarskich oddziałów szturmowych, które zdobywały twierdzę podczas odbijania jej z rąk Rosjan. (Bawaria jako suwerenne królestwo była wówczas sojusznikiem Austrii). rmaty transportowano do fortów wagonikami kolejki fortecznej, które ciągnęły końskie zaprzęgi. Widoczne na dokumentalnych fotografiach moździerze miały kaliber od 350 mm do 420 mm. Produkowano je w czeskiej fabryce Skoda. Jeden pocisk mógł ważyć nawet 850 kg. Do fortów przywożono ciężkie działa i moździerze w częściach i montowano je na miejscu. Kontrastowały z nimi niewielkie, stosunkowo lekkie moździerze przenoszone przez dwóch żołnierzy. W Forcie Werner oglądamy także ich najmniejszą wersję używaną przez pojedynczego artylerzystę. Jedno ze sklepień Fortu XII zniszczył pocisk działa największego kalibru. Ogromną, poszarpaną wyrwę w betonowej kolebie załatało dopiero po II wojnie światowej Ludowe Wojsko Polskie. W ten sposób uczyniono zdatnym do użytku korytarz główny koszar zamienionych na magazyny. Nową bronią było w czasie I wojny lotnictwo. Obok Fortu nr XII usytuowano jedno z lotnisk. Samoloty dopiero wchodziły do użytku, lecz dzięki nim twierdza w czasie oblężenia mogła utrzymywać łączność z sztabem. 

A

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

77


Twierdza Przemyśl Samoloty były jedyną – i to dla nielicznych – szansą wydostania się z oblężonej Twierdzy Przemyśl. Sterowce, zwane zeppelinami, sporadycznie przylatywały tu z Niemiec. Za to powszechnie używano balonów obserwacyjnych. Unieruchomiony w koszu obserwator przekazywał meldunki za pomocą sieci telefonicznej. Cała Twierdza Przemyśl była znakomicie stelefonizowana. Miedziane przewody w ołowianej obudowie wydawały się niezniszczalne, dopóki nie uległy powojennemu rabunkowi, którego dokonywali zbieracze złomu. prowadzają mnie Bogdan W. Motyl oraz Stanisław Kontek, autorzy przewodnika po forcie. Tekst i zdjęcia pokazują całe bogactwo miejscowej kolekcji. Nie ogranicza się ona do spraw czysto wojskowych. Zgromadzone przedmioty, zdjęcia oraz dokumenty pokazują, jak wyglądało tutaj codzienne życie żołnierzy i oficerów. Kolekcja fotografii to zbiór wizerunków poddanych Franciszka Józefa II z różnych krain cesarstwa: bogatych i biednych, cywilizowanych oraz o prymitywnym rolnictwie. Są tam także portrety kobiet o pospolitych twarzach, jak i o egzotycznej urodzie. Dokumenty wskazują, iż od kandydatek na żony oficerów armia wymagała świadectwa moralności. Kolekcja butelek po koniakach, gatunkowych wódkach oraz po różnych gatunkach piwa przypomina, iż jakość wody ze studzien fortecznych nie była dobra. Aby uzyskać wodę pitną, przelewano ją przez filtr węglowy wprost do żołnierskich manierek. Biesiadom towarzyszyło palenie tytoniu w ozdobnych żołnierskich fajkach. Te porcelanowe zdobione były kalkomanią o tematyce wojskowej i myśliwskiej (jest nawet egzemplarz z aeroplanem). Oprócz porcelanowych z długim drewnianym cybuchem używano także fajek o cybuchu krótkim, z tzw. pianki tureckiej (porcelany nieglazurowanej) oraz z korzeni wrzośca. Fort żyje dzięki turystom. W ciągu sezonu zwiedza go ok. 16 tysięcy osób. Są goście z całej Polski, Czesi, Słowacy, Austriacy, a także przybysze ze Stanów Zjednoczonych. Dla Węgrów to miejsce szczególne. To tutaj mężnie walczyli ich dziadowie, o czym świadczą tablice pamiątkowe oraz wieńce z szarfami w tym języku. Werner to także miejsce biesiad, dla których przeznaczone są specjalne sale. Właściciel fortu nawiązał kontakty z francuską Twierdzą Verdun – największym polem walk w czasie Wielkiej Wojny, skąd cztery lata temu przyjechała do Żurawicy specjalna wystawa. Pozostały po niej dokumentalne zdjęcia oraz plakaty. W roku stulecia niepodległości oglądamy specjalną ekspozycję poświęconą polskim tradycjom pancernym. W Żurawicy po austriackiej twierdzy pozostały wojskowe koszary. W 1920 r. przeznaczono je na stacjonowanie drugiego batalionu 1. Pułku Czołgów, który przybył tu po wojnie polsko-bolszewickiej, a w dwa lata później został przeniesiony do Poznania. W 1933 r. utworzono w Żurawicy 2. Pułk Pancerny, do którego dołączono 7. Dywizjon Samochodowy. W roku 1935 przeformowano go na 2. Batalion Pancerny. Z chwilą wybuchu II wojny światowej wszedł on w skład stacjonującej w Rzeszowie 10. Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej pod dowódz-

O

78

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Fort Ostrów.

twem gen. Stanisława Maczka. Najważniejsze bitwy pancerniaków pokazują makiety plastyczne wykonane przez Bogdana W. Motyla. Po wojnie odtworzono jednostkę pancerną, która stacjonuje w Żurawicy do dziś.

W Forcie Ostrów „Fort Ostrów(...) jest chyba najładniej położonym ze wszystkich fortów w Przemyślu. Wygląda jak gdyby przykucnął z boku miasta i pozwala nam zobaczyć, co dzieje się w grodzie. Z góry możemy zobaczyć: bliższe i dalsze osiedla mieszkaniowe, wieże kościelne, przekaźnik, za którym schowany jest Kopiec Tatarski, pięknie oświetlony wieczorem stok narciarski z ludźmi poruszającymi się w oddali jak mrówki, okoliczne forty na wzgórzach i zataczając koło – słońce odbijające się w tafli wody na Żwirowni, za którą wije się rzeka San. ajpiękniej wygląda to wieczorem, kiedy całe niebo jest żółto-pomarańczowo-czerwone i wszystko odbija się w wodzie. Jako że obok jest las, ciągle słychać odgłosy natury: śpiewy ptaków, trzepot ich skrzydeł, brzęczenie pszczół i inne dźwięki. W nocy widać świecące robaczki świętojańskie na rozgwieżdżonym granatowym niebie. Aż dech zapiera, jeżeli ktoś umie zatrzymać się na chwilkę i to wszystko zobaczyć i usłyszeć. Można to zrobić, wygodnie siadając na ławeczkach, przegryzając wojskowe suchary i popijając szklanką herbaty lub kawy” – tak zachęca do odwiedzenia Fortu Ostrów VII1/2 Tarnawiec jego właściciel Sławomir Hanus.

N


Twierdza Przemyśl

Sławomir Hanus.

Nie ma w tym opisie ani słowa przesady. Znakomicie opracowana strona internetowa podaje, iż fort został zbudowany na początku XX stulecia na narysie dawnego umocnienia ziemnego z połowy poprzedniego stulecia. Usytuowany pomiędzy miejscowościami Ostrów i Kuńkowce, mieścił koszary na 130 żołnierzy i stanowiska dla czterech armat. Pełnił rolę pomocniczą, osłaniając przedpola fortów głównych: VII „Prałkowce” oraz VIII „Łętownia” – szczególnie zaś dolinę, w której położona jest ta ostatnia miejscowość. Głównym zadaniem fortu był ostrzał dróg prowadzących doliną Sanu z Przemyśla do Krasiczyna oraz dalej przez Sanok na Węgry. Z drugiej strony osłaniał drogę do Dubiecka i dalej – na zachód w kierunku Krakowa. W dniu kapitulacji Twierdzy Przemyśl 22 marca 1915 r. wysadzono w Forcie Ostrów budynek koszar oraz kaponiery – stanowiska artyleryjskie. Sławomir Hanus odkupił umocnienia Ostrowa w roku 2008. Były one własnością gminy oraz spółki rolnej, która zbankrutowała. Przez czterdzieści powojennych lat teren pozostawał nieużytkowany. Wyjątkiem był barak, postawiony jako noclegownia dla ukraińskich turystów, którzy w latach 80. przywozili do Przemyśla swój sprzęt gospodarstwa domowego. Zalążek „handlu zagranicznego” w Forcie Ostrów był równie nieudany jak wizyta Aleksandra Krawczuka – ówczesnego ministra kultury – który już w tamtych czasach widział Przemyśl jako ośrodek turystyczny. Wizja ta okazała się przedwczesna. Tak pozostaje do chwili obecnej. Nowy właściciel przejął zdewastowane cztery hektary. Ich uporządkowanie oraz zagospodarowanie wymagało trzech lat harówki. Wycięto sto kubików dziko rosną-

cej akacji. Jej pocięte pnie posłużyły do wyłożenia ścieżek. Po wyplenieniu dzikiej zieleni ukazał się zarys fortu. Usunięto gruz oraz nieczystości zapychające malowniczy, długi tunel prowadzący do kaponiery – stanowiska ogniowego. Z fosy wywiezione zostały cztery ciężarówki szklanej stłuczki – pozostałości po libacjach dwóch, trzech pokoleń meneli. Odgruzowana została studnia. Powstały ścieżki spacerowe na nasypach oraz wokół umocnień, a na przedpolu malownicze jeziorko. Toaleta dla turystów, ustawiona w miejscu żołnierskiej latryny, odpowiada standardom europejskim. Pooglądać można rzadkość: resztki oficerskiego WC z żeliwną, emaliowaną na biało muszlą. Oprócz oprowadzania przez wojaka w austriackim mundurze, fort oferuje bezpłatne lekcje historii dla szkół. Niestety, zainteresowanie wyraziła dotąd tylko jedna placówka. Działa strzelnica sportowa, organizowane są gry, zabawy oraz biesiady z potrawami gotowanymi w żołnierskiej kuchni. ciągu ostatnich lat z Przemyśla wyjechała podobno 1/3 mieszkańców (20 tysięcy). Turystów – jak na lekarstwo. Jednodniowe wycieczki szkolne, PTTK itp. nie mogą objąć sieci fortów. Na ich zwiedzenie trzeba dodatkowo jednego-dwóch dni. W dodatku nie bardzo jest po co przyjeżdżać. W pobliskim Forcie VII „Łętownia” przed remontem – wykonanym ze środków unijnych – mieściło się prywatne muzeum. Dzierżawca organizował zwiedzanie wnętrza dawnych koszar, pikniki, imprezy kulturalne. Po zakończonym remoncie „Łętownia” zamknięta jest na głucho. Nie ma żadnej informacji, kiedy będzie otwarta. Boję się pomyśleć, jak do sezonu turystycznego przygotowane są inne forty. 

W

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Krzysztof Panas.

Od karabeli do katany

Z Krzysztofem Panasem,

płatnerzem z Łańcuta, rozmawia Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Antoni Adamski: W jaki sposób w XX wieku został Pan płatnerzem? W piątej klasie szkoły podstawowej zacząłem zbierać szable. Od dziecka czytałem powieści Henryka Sienkiewicza i niesłusznie dziś zapomnianego Karola Bunscha, które kształtowały moją wyobraźnię, przenosząc ją w epokę świetności Rzeczypospolitej Dwojga Narodów. Byłem też pod wpływem wspomnień ojca, którego rodzina wywodzi się z Kresów – z Kamionki Strumiłowskiej. Po wojnie zamieszkaliśmy w Łańcucie, na terenie dawnej Galicji, gdzie szablę nosili nie tylko wojskowi. Była ozdobą munduru urzędniczego, mundurów pocztowca, strażaka... Koledzy nie śmiali się z Pana? eżeli inni zbierali znaczki, naklejki na pudełka od zapałek, figurki żołnierzyków – dlaczego ja nie mogłem gromadzić broni białej? Poza tym kolekcjonowałem numizmaty. Zebrałem ich ze 180 sztuk. Wszystkie poszły na wymianę za broń białą. Ponieważ w rodzinie było nas sześcioro, własne pieniądze musiałem zdobywać zbierając makulaturę, butelki, złom. Pozyskane przeze mnie szable były zardzewiałe. Nauczyłem się, jak je czyścić i konserwować. Pod koniec podstawówki chciałem zostać płatnerzem. Zadzwoniłem do Wytwórni Filmowej w Łodzi. Tam skierowali mnie do liceum plastycznego ze specjalnością z metaloplastyki. Najbliższe znajdowało się w Sędziszowie Małopolskim. Na pierwszych zajęciach tematem było wykonanie popielniczki. Ja zrobiłem gladius – krótki miecz legionisty rzymskiego. Profesor obejrzał go, zaprowadził do sąsiedniej sali, gdzie stała gilotyna do metalu i kazał pociąć miecz na kawałki. „Masz zrobić popielniczkę” – przypomniał. Odpowiedziałem, że w takim razie na pracę dyplomową zrobię szablę. „Zaproponujesz to, co ci się podoba” – odpowiedział.

J 80

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


BROŃ biała

Czy wykonanie szabli było wówczas w programie nauki? Nie, skądże. Robiliśmy kinkiety, kraty i przybory kominkowe, patery. Wykonując te przedmioty uczyłem się technik, które w przyszłości okazały się niezbędne do wykonania szabli. Mieliśmy znakomitych wykładowców, takich jak: Kazimierz Mierczyński, Marian Konopacki, Karol Rodak. Ten ostatni był mistrzem kowalskim z dziada pradziada. Jako ostatni przekazywał nam tajemnice ginącego rzemiosła. W końcu zrobił Pan szablę? To nie było takie proste. Najpierw musiałem narysować projekt. Jeździłem do Muzeum Czartoryskich w Krakowie, oglądałem również egzemplarze z innych kolekcji, także prywatnych. W Łańcucie jest w Muzeum-Zamku piękna karabela z datą na rękojeści: 1661. Jaką szablę Pan skopiował? iczego nie kopiowałem. Już wtedy czułem się płatnerzem i wykonałem własny wyrób rodem z XVII stulecia – prawdziwą karabelę. Na egzaminie pojawił się problem: z czego mnie odpytywać? Przez godzinę mówiłem o szabli polskiej. Nikt mi nie przerywał. Po latach chciałem tę szablę wykupić ze zbiorów szkoły. Niestety, zginęła w czasie przeprowadzki liceum plastycznego do Rzeszowa. Po maturze studiowałem na Wydziale Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Pracowałem później przy konserwacji mebli w Muzeum-Zamku w Łańcucie. Przy odnawianiu stołu wykonanego przez Boulle’a (XVIII w.), zdobionego metalową intarsją z pozłacanego mosiądzu, pracowałem ponad rok. Oprócz tego wykonywałem metaloplastykę do kościołów. Dostęp do informacji był w epoce socjalizmu właściwie żaden. Za zdobytą z trudem angielską książkę o historii szabli zapłaciłem półroczną pensję (w latach 80. wynosiła ona równowartość 20 dolarów miesięcznie). Na zainstalowanie telefonu czekałem 13 lat. Jak świat dowiedział się, iż robi Pan szable? Poprzez audycję w Telewizji Rzeszów, która została później pokazana w TV Polonia. Oglądali ją Polacy na wszystkich kontynentach. Wtedy pojawiły się pierwsze zamówienia zagraniczne. Było z nimi wiele kłopotu, gdyż nie wiadomo było, jak przekazywać płatności. Za nóż myśliwski, który wykonałem dla kolekcjonera z Nowego Jorku, otrzymałem zapłatę w niedostępnych w Polsce materiałach. Do nich nadprogramowo dołączył on pudło z egzotycznymi gatunkami drewna na rękojeści do szabel. Na Alaskę wywędrowała szabla w srebrnej pochwie ze srebrną rękojeścią sadzoną (ozdobioną) turkusami i granatami. Nie szkoda było takiej szabli wysyłać na Alaskę? Klient nasz pan. Satysfakcję przynosi mi fakt, iż zawsze wykonuję broń białą według własnego projektu. Z dwoma tylko wyjątkami. W jednym polski zleceniodawca sam zaprojektował ozdoby. Gdy przekazałem mu szablę, poczułem, iż nie jest zadowolony. Zobaczył sam, że te zdobienia nie pasują do całości. Poprosił, aby je usunąć. Okazało się to niemożliwe, gdyż trzeba byłoby rozmontować i gruntownie zmienić konstrukcję całości. Szabla pozostała zatem z nieszczęsnymi dodatkami. Kłopoty sprawiają również fachowe opisy dawnej broni. Przeczytałem o karabeli, której rękojeść wykonana jest ze skóry białego jaszczura. Skąd ją zdobyć? Poprosiłem znajomego marynarza, by mi ją przywiózł. Jednak to nie był właściwy materiał. Instytut Morski w Gdyni zidentyfikował w końcu oryginalny materiał jako skórę płaszczki (rai). Ma ona biały kolor, a na jej powierzchni widnieją porowate gruzełki. Pomagają one lepiej utrzymać rękojeść szabli w dłoni. Po długich poszukiwaniach zdobyłem skórę tej ryby i odtąd stosuję ją w wielu moich wyrobach. 

N

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

81


BROŃ biała

P

Jest Pan specjalistą od stali damasceńskiej. Jak się ją wykonuje? oznaniu tej techniki poświęciłem dwadzieścia lat. Nazwa pochodzi od miasta Damaszek w Syrii. Technika znana przed naszą erą w Indiach, rozpowszechniona w średniowieczu w krajach muzułmańskich, trafiła do Europy w czasie wypraw krzyżowych. Dziś jest odtwarzana przez specjalistów – metalurgów oraz przez producentów białej broni. Istotą stali damasceńskiej – zwanej po staropolsku „dziwer” – jest zgrzewanie bardzo twardej stali z miękkim żelazem. Żaden z tych metali osobno nie nadaje się do wyrobu broni: stal jest za twarda i jednocześnie za krucha, zaś żelazo – zbyt miękkie. Zgrzane razem metale tworzą na klindze charakterystyczny marmurkowy wzór. Cały proces technologiczny: od hutnictwa, czyli produkcji „demeszki” (termin staropolski określający stal damasceńską), po końcową obróbkę jubilerską, prowadzę sam. Bywa tak, iż na wykonanie szabli poświęcam miesiąc, zaś na inkrustowaną srebrem rękojeść – dwa i pół miesiąca. Oto szabla husarska z bogato zdobionym kabłąkiem chroniącym rękę oraz z dekorowaną rękojeścią.

82

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018


BROŃ biała

Czym się różni szabla husarska od karabeli? Szabla husarska była bronią jazdy, karabela – piechoty. Z czasem ta druga przeobraziła się w ozdobę paradnego stroju kontuszowego. Bogato dekorowana, ozdobiona szlachetnymi kamieniami, coraz rzadziej służyła do walki. Świadczyć miała o pozycji i bogactwie jej właściciela, w myśl przysłowia „zastaw się, a postaw się”. Szabla husarska z kabłąkiem ochraniającym rękę doskonale nadawała się do fechtunku. Była ciężka, ważyła nieco mniej niż kilogram. Karabela – szabla bojowa piechoty, miała rękojeść o zakończeniu w kształcie głowy orła. Znacznie lżejsza, niejednokrotnie służyła w gorących sejmikowych sporach, gdy rzeczowych argumentów zabrakło. Karabela pochodząca z Persji przyszła do nas przez Turcję. Z czasem była produkowana w kraju w manufakturach zwanych szablarniami. Istniała taka w Kańczudze. Inną, w Staszowie, kierował najwybitniejszy malarz 1. połowy XIX stulecia, Piotr Michałowski. Nazwa karabela pochodzi zapewne z Bliskiego Wschodu? Nikt nie wie, jaka jest geneza tej nazwy, choć pierwsza wzmianka o karabeli pochodzi z XV wieku. Kiedy zainteresował się Pan kataną, czyli mieczem samurajskim? Pierwszy miecz wykonałem w drugiej klasie szkoły średniej, w wieku 17 lat. Zdobienia rękojeści i pochwy wyrzeźbiłem w drewnie złamanym scyzorykiem. W katanie hartowany jest nie cały brzeszczot, lecz tylko jego ostrze. Pozostałą część klingi oblepia się specjalną glinką. Miałem oryginalną recepturę japońską, która nie zdała egzaminu. Nie dziwię się. Produkcją mieczy zajmuje się tam kasta rzemieślników, która do tajemnic produkcji nie dopuszcza nikogo obcego – tym bardziej Europejczyka! Po siedmiu latach eksperymentów uzyskałem właściwą glinę. Według mojej własnej receptury jest to kaolin zmieszany z węglem drzewnym i pyłem ze szlifowanych mieczy (omura). Te wszystkie składniki tworzą „błotko” – tsuchioki, którym obkładana jest klinga miecza (z wyjątkiem hartowanego w ogniu ostrza). Jakie jeszcze technologie Pan zna? prowadzam z całego świata niezwykłe materiały, takie jak kamienie półszlachetne, meteoryty, lakę, rogi (np. błotnego bawołu z Kambodży), kości, skóry (np. opisanej wyżej rai) oraz drewno egzotyczne. Każdy detal białej broni pod względem wyglądu i techniki wykonania musi zgadzać się z realiami danej epoki. Tak zacząłem gromadzić rogi polskich zwierząt. Wisiały w pracowni na sznurze. Pewnego razu, spiesząc się, strąciłem je do wiadra z wodą, w której – przez zapomnienie – leżały przez tydzień. Po tygodniu stwierdziłem, że róg stał się miękki i podatny na kształtowanie. W ten sposób nauczyłem się wykonywania prochownic do strzelb skałkowych, które robi się ze spłaszczonego rogu. Nierzadko pochwa katany wykonana jest z bydlęcej kości (wołowej, końskiej), pokrytej rzeźbą dekoracyjną lub figuralną. Znakomicie wczuwa się Pan w ducha danej epoki. Każdy detal wykonany jest tak, jak robiono to dwieście-trzysta lat temu. Czy tej umiejętności można się nauczyć? Jestem także perkusistą jazzowym. Użyję więc określenia z tej dziedziny: albo „czuje się bluesa”, albo nie. To wyczucie trzeba mieć w krwi. To nie jest kwestia doświadczeń lub studiów. Od ministra kultury otrzymał pan tytuł Mistrza Rzemiosła Artystycznego (1984 r.). Jest Pan członkiem Stowarzyszenia Polskich Artystów Kowali. Wykonana przez Pana broń znajduje się u kolekcjonerów w 30 krajach świata na wszystkich kontynentach. Odebrałem również lekcje skromności. Moje prace bardziej znane są na Wybrzeżu niż na Podkarpaciu. Jestem ceniony w Gdańsku, gdzie na Jarmarku Dominikańskim odbywają się pokazy sztuki kowalskiej. Niedawno zakończyła się ich prezentacja w ratuszu gdańskim. W sumie czuję się człowiekiem szczęśliwym. Robię to, co lubię, a ludzie jeszcze mi za to płacą.

S

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

83


Michał Stachura.

Najstarsza firma motoryzacyjna w Polsce

Autosan wstaje z kolan Pierwszy elektryczny autobus sanockiej firmy Autosan 19 lipca pojawi się na niemieckich ulicach. Dla najstarszej firmy motoryzacyjnej w Polsce, która ma ponad 185 lat tradycji, wyprodukowanie pierwszego w swojej historii autobusu elektrycznego, opartego o najnowocześniejsze rozwiązania techniczne, ma być skokiem w przyszłość. Będzie to też pierwszy autobus Autosanu wyeksportowany do Niemiec i w ramach pierwszej umowy eksportowej po przejęciu sanockiej spółki przez Polską Grupę Zbrojeniową w 2016 roku.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Do Niemiec do końca 2018 roku trafią w sumie cztery 12-metrowe, niskopodłogowe autobusy SANCITY 12LF z silnikami elektrycznymi. Pojazdy są wyposażone w najnowocześniejsze baterie firmy BMZ oraz najnowszą wersję osi napędowej firmy ZIEHL-ABEGG z silnikami za-

84

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

montowanymi w piastach kół. Innowacyjny jest również system ogrzewania oraz klimatyzacji. I jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w 2019 roku do kolejnych krajów Unii Europejskiej pojadą elektryczne i wodorowe SANCITY z Sanoka, ale tym razem już w liczbie ponad 70 sztuk.


Po latach stagnacji i beznadziei, rok 2018 daje Autosanowi nadzieję. Z fabryki wyjadą 172 autobusy, co nie musi wydawać się imponującą liczbą, ale w porównaniu do lat poprzednich, kiedy produkowano ich naprawdę niewiele, przy takim samym zatrudnieniu na poziomie 370 osób, możemy mówić o rewolucji. Po osiem autobusów trafi m.in. do Brodnicy i Krosna, 10 jeździ już po Rzeszowie, 11 autobusów odebrał Stargard Szczeciński, 6 niebawem odbierze Stalowa Wola, a 28 wyjedzie do Radomia. – Cały czas przechodzimy restrukturyzację, która ma zrewolucjonizować nasze autobusy technicznie, wizualnie i jakościowo – mówi Michał Stachura, prezes Autosan Sp. z o.o., który z firmą związany jest od 12 miesięcy. – Dążymy do tego, by Autosan za 2-3 lat zatrudniał ok. 500-600 osób i przy automatyzacji oraz optymalizacji produkował 600 autobusów rocznie, będąc poważnym graczem na rynku autobusów elektrycznych, wodorowych i gazowych. petyty są duże, bo historia Autosanu jest wielka. Sięga pierwszej połowy XIX wieku, kiedy to dwaj byli powstańcy listopadowi z zaboru rosyjskiego: Mateusz Beksiński, pradziad Zdzisława Beksińskiego – znakomitego malarza, oraz Walenty Lipiński, osiedlili się w Sanoku, gdzie w 1832 założyli kowalsko-kotlarski zakład rzemieślniczy, w którym produkowali kotły, narzędzia miedziane i inne przedmioty użytkowe.

A

Z

czasem warsztat rzemieślniczy rozrósł się w Fabrykę Wagonów i Maszyn w Sanoku, a tę w 1894 roku przekształcono w spółkę akcyjną Pierwsze Galicyjskie Towarzystwo Akcyjne Budowy Wagonów i Maszyn. Jeszcze przed końcem XIX wieku spółka stała się czołowym i jednym z największych producentów pojazdów szynowych w Monarchii Austro-Węgierskiej z liczbą pracowników sięgającą 1000. W latach międzywojennych XX wieku na importowanych z Włoch podwoziach ciężarówki Lancia Pentaiota zbudowano pierwszych 15 autobusów, sama zaś fabryka w 1938 roku miała już około 2000 pracowników. Prototyp pierwszego po wojnie własnego autobusu międzymiastowego powstał w Sanoku w 1951 według projektu Biura Konstrukcyjnego Przemysłu Motoryzacyjnego na wydłużonym podwoziu samochodu ciężarowego Star 20, z silnikiem S42. Nazwano go Star N50. W latach 1951–1959 bramy Sanockiej Fabryki Wagonów opuściło łącznie 2507 międzymiastowych autobusów Star. Od 1958 r. swoje życie rozpoczęła też nazwa Autosan jak Sanocka Fabryka Autobusów i przetrwała aż do 1991 roku. W czasach największego rozkwitu, Autosan z kooperującymi z nim firmami zatrudniał ok. 10 tys. osób z okolic Sanoka. To był największy pracodawca i ikona miasta. Do dziś w Sanoku nie sposób nie znaleźć rodziny, z której ktoś nie pracowałby w Fabryce Autobusów. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

85


W

Autosanie swój przemysłowy epizod miał też Zdzisław Beksiński, potomek założyciela fabryki. Po ukończeniu w 1955 studiów artystycznych, przez kilka lat pracował w studiu projektowym fabryki jako stylista. Brał udział m.in. w projektowaniu kilku nowatorskich prototypów autobusów (zajmował się projektowaniem nadwozi i sposobem lakierowania). Był też autorem znaku fabrycznego Autosanu przedstawiającego sylwetkę bociana. Co ciekawe, tamte projekty Beksińskiego zachowały się do dziś i… zachwycają. Co więcej, być może będą miały swoje nowe życie.

Motoryzacyjna legenda, która wyprodukowała ponad 100 tys. autobusów

Od 1994 roku większość akcji Autosanu pozostawała w rękach Sobiesław Zasada Centrum S.A., ale produkcja autobusów w kolejnych latach systematycznie spadała. Zatrudnienie z ponad 2500 osób też się kurczyło. W 2012 roku było to już 650 osób, a we wrześniu 2013 roku Autosan ogłosił upadłość. W kolejnych latach trwało dogorywanie legendy, która w swojej historii wyprodukowała ponad 114 tys. autobusów. Syndyk masy upadłościowej aż pięć razy ogłaszał przetarg, który za każdym razem kończył się fiaskiem. W 2016 roku nowym właścicielem przedsiębiorstwa zostało konsorcjum spółek PIT-RADWAR i Huta Stalowa Wola, należących do Polskiej Grupy Zbrojeniowej. ie jest też tajemnicą, że ostatnie 3 dekady nie były czasem rozkwitu technologicznego Autosanu i trudno będzie nadgonić stracony czas. Nie pomógł też skandal z połowy 2017 roku, kiedy to Autosan starał się o start w przetargu na autobusy dla wojska, jednak jego ofertę odrzucono, bo została złożona 20 minut po czasie. Tym sposobem firma sama pozbawiła się szans na zdobycie zamówienia od armii wartego prawie 20 milionów złotych. Osoba odpowiedzialna za złożenie oferty po terminie została dyscyplinarnie zwolniona, a pierwsza i druga instancja sądu przyznała Autosanowi rację i dała realną możliwość pociągnięcia zwolnionej osoby do odpowiedzialności cywilnej i zadośćuczynienia firmie. Zła sława pozostała jednak na długo. – Branża producentów autobusów jest teraz w przełomowym momencie transformacji, tak jak to miało miejsce w 2000 roku w informatyce. Wchodzą autobusy elektryczne, wodorowe i gazowe, krótko mówiąc rozwiązania ekologiczne. Do tego już trzeba myśleć o autonomiczności autobusów, czyli docelowo o takich autobusach, które nie będą wymagały obsługi przez kierowcę, ale będą poruszały się same lub z niewielką ingerencją z zewnątrz – twierdzi prezes Stachura. – I albo wskoczymy do tego autobusu

N

86

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

nowych technologii, albo nie przetrwamy na rynku. Pierwszy krok już wykonaliśmy i żal byłoby nie walczyć o modernizację i przetrwanie jedynego produktu finalnego automotive na Podkarpaciu. Właściwie legendy polskiej motoryzacji. Michał Stachura, który jest absolwentem cybernetyki w Wojskowej Akademii Technicznej, prywatnie pasjonatem motoryzacji, zanim przyszedł do Autosanu pracował w instytucjach państwowych oraz kierował spółkami prawa handlowego związanymi z nowoczesnymi technologiami. Od początku swojej obecności w Sanoku największy nacisk kładzie na szeroko rozumianą elektromobilność. – Już udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie zaprojektować i wykonać autobus elektryczny w 7 miesięcy, a to bardzo szybko. Z pojazdami elektrycznymi i wodorowymi chcemy też uczestniczyć w rządowym programie „Bezemisyjny Transport Publiczny” – dodaje Stachura. spomniany program ma być realizowany w latach 2019-2023, a za ponad 2 mld zł do polskich miast ma trafić nawet 1000 nowoczesnych, elektrycznych autobusów. Narodowe Centrum Badania i Rozwoju około 100 mln zł przeznaczy na stworzenie prototypu takiego autobusu. O pieniądze zabiegają m.in.: Solaris, Ursus, Volvo i Autosan. Jest też bardzo prawdopodobne, że wspomniane 100 mln zł zostaną podzielone na 2 albo 3 prototypowe autobusy, a jeśli około 30 mln zł trafiłoby do Sanoka, to taki zastrzyk gotówki zagwarantowałby skok jakościowy i technologiczny. Nadzieje są tym większe, że rozstrzygnięcie projektu ma nastąpić do końca tego roku, przy czym jeden z najpoważniejszych graczy – firma Solaris, wystawiony jest na sprzedaż. Wśród potencjalnych kupców wymienia się Niemców, Chińczyków i Turków. Pozostaje więc tylko mieć nadzieję, że zastrzyk gotówkowy trafi raczej do polskich producentów, niż zasili konto zagranicznych konkurentów. Warto też mieć świadomość, że gdy np. niemiecki kontrahent zamawia autobusy w Sanoku, negocjuje także dostawców chociażby siedzeń, czy innych elementów, które są dostarczane do Autosanu. Jak łatwo się domyślić, zwykle jest kładziony duży nacisk, żeby komponenty, jeśli są na podobnym poziomie jakościowym, były od niemieckich poddostawców, nawet jeżeli cena jest wyższa. – Chciałbym, żeby podobne praktyki stosowano także u nas i promowano najlepszych polskich wytwórców – mówi Stachura. – Jeśli kupujemy polskie autobusy, to dbajmy, by znalazło się w nich maksymalnie dużo polskich elementów, zwłaszcza że nie brakuje tych świetnych jakościowo i w dobrych cenach. Autosan nie ma złudzeń, że rynek autobusów spalinowych będzie rynkiem malejącym, dlatego w autobusach elektrycznych i wodorowych widzi dla siebie miejsce w przyszłości. Produkowane autobusy mają też różne przeznaczenie. Są m.in.: miejskie, szkolne, międzymiastowe, ale prawdziwy tort do podziału jest dziś w sektorze autobusów miejskich i tutaj trzeba się lokować. Międzymiastowe to ok. 25 proc. wszystkich autobusów produkowanych w Sanoku.

W



I nawet fakt, że w kampanii wyborczej w 2015 roku obecny prezydent RP Andrzej Duda podróżował po Polsce modelem Autosan A1112T, określonym jako „DudaBus”, niewiele tu pomoże. W poprzednich dekadach przewoźnicy kupując autobusy, oczekiwali od dostawców także serwisów w krajach, po których się poruszają. Autosan nie zadbał wtedy o sieć partnerskich serwisów, a inni producenci autobusów szybko ten rynek zagospodarowali. Mimo to Autosan ciągle myśli o dużych, dwunastometrowych, wysokopokładowych autokarach turystycznych. Taki autobus mógłby być sfinansowany przy użyciu środków z funduszy unijnych z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju i jest szansa, że wysokopokładowy Autosan zadebiutuje w 2019 roku.

Młodzi projektanci

i konstrukcje Beksińskiego szansą na motoryzacyjne dzieło – Nie chcemy produkować tanich autobusów w taniej jakości. Chcemy mieć iPhona wśród autobusów, czyli świetnej jakości produkt. Mamy jednak świadomość, że doskonałość nie jest dziełem przypadku. To wymaga wiedzy, zaangażowania i inwestycji – dodaje prezes Autosanu. – Nasze autobusy są już coraz lepsze, ale ciągle brakuje nam czasu, który pozwoliłby zrewolucjonizować design zewnętrzny, wewnętrzny i wprowadzić rozwiązania technologiczne, których nie posiada konkurencja. Pracujemy chociażby nad modelem autobusu elektrycznego, w którym baterie zdejmie się z dachu i umieści od spodu, jak to praktykuje Tesla Motors. Michał Stachura nawiązał też współpracę z młodymi polskimi konstruktorami, którzy pracują m.in. w biurach projektowych największych firm motoryzacyjnych na świecie i opracowali wstępną koncepcję nowego designu sanockiego autobusu. Gdyby teraz udało się połączyć ich talent z wizją konstruktorską Zdzisława Beksińskiego z lat 60., to jest szansa na motoryzacyjne dzieło sztuki. – Na pewno będę chciał, by w 2019 roku nastąpiła zmiana designu, co wydaje się realne, bo niekoniecznie musi się to wiązać ze zmianą konstrukcji – przekonuje. – Jestem pewny, że wykorzystując stylistykę kultowego Autosanu H9, współpracę z nowymi konstruktorami oraz koncepcję Beksińskiego, który jest rozpoznawalny za granicą, uda się stworzyć świetny projekt. Byłby to najnowocześniejszy design na rynku, całkowicie inny od tego obecnie promowanego przez konkurentów. anocka spółka swoje szanse na rynku producentów autobusów upatruje nie tylko w produkcji autobusów elektrycznych, ale także wodorowych. Samochody napędzane wodorem są przyszłością motoryzacji. Ze względu na krótki czas ładowania i duży zasięg, wygrywają z pojazdami elektryczny-

S 88

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

mi. Wodór jest paliwem znacznie bezpieczniejszym niż benzyna czy LPG, 14 razy lżejszym od powietrza, szybko się też ulatnia, nie stwarzając zagrożenia dla pasażerów. Co istotne, może być uzyskiwany w sposób nieszkodliwy dla środowiska i nie emituje spalin. Można go pozyskać z różnych źródeł, różnymi metodami, m.in. z wody czy węgla. Przewagą autobusu elektrycznego z ogniwem wodorowym jest też tańsza eksploatacja. Naładowanie takiego autobusu trwa do 5 minut, co w przypadku elektryków jest nieosiągalne. Ma też dużo większy zasięg, bo do 700 km w zależności od zastosowanej ilości butli. To olbrzymia różnica w stosunku do samochodów elektrycznych, gdzie pracuje się dopiero nad możliwościami 400-450 km. – Autosan jest specyficzną firmą, która bardzo dużo elementów do autobusów wykonuje w obszarze swojej hali produkcyjnej. Prowadzimy własne biuro konstrukcyjno-techniczne, gdzie zatrudnionych jest ponad 30 osób. Pracujemy m.in. nad własnymi rozwiązaniami do autobusów. Bardzo ważna jest optymalizacja konstrukcji i nad nią właśnie rozpoczynamy pracę. Mamy nadzieję, że pierwsze autobusy wodorowe, 18-metrowe, przegubowe, w 2019 roku wyjadą z naszej fabryki – dodaje Stachura. niewielkim stopniu, ale jednak udaje się też w Sanoku dywersyfikacja zamówień. Jest m.in. sprzedaż 12 sztuk kabin przeznaczonych dla Wojska Polskiego do zabudowy Ruchomych Węzłów Łączności Cyfrowej. Spółka dostarczyła także 20 sztuk niskopodłogowych członów do wagonów tramwajowych dla MPK Kraków. – Dla firmy to bardzo bezpieczne działania – przyznaje prezes Stachura. – I choć zamówienia inne niż autobusy stanowią tylko 10 proc. w portfelu finansów Autosanu, są ważnym bezpiecznikiem. Od dawna mówi się też o montażu elektrycznego samochodu osobowego w Sanoku. – To jest możliwe. Mamy miejsce i umiejętności, ale sam projekt leży po stronie ElectroMobility Poland. Pomysł na auto jest ciekawy, ale chodzi jeszcze o sfinansowanie projektu, a to już nie leży po naszej stronie – mówi prezes sanockiej spółki. Sam rynek samochodów elektrycznych jest skomplikowany i kosztowny, ze względu na cenę pojazdów sięgającą do 100 tys. zł, ale też zasięg, jaki na razie osiągają. Trudno mówić, że w szybkim czasie znajdą się one w masowej produkcji. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja na rynku komunikacji miejskiej, gdzie samorządy w najbliższych latach wymienią co najmniej 50 proc. swojego taboru na ekologiczny. Dla Autosanu druga taka szansa może się już nie zdarzyć.

W

*** Pisząc tekst korzystałam ze źródła: Marta Szramowiat, Samorząd Gminy Miasta Sanoka 1867-1990. Samorząd miejski Sanoka okresu galicyjskiego. Przemiany gospodarcze w Sanoku. Zeszyty Archiwum Ziemi Sanockiej”, Sanok 2008. 





Od lewej: Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Jolanta Róża Kozłowska, ambasador RP w Austrii; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Udział w targach TSLA Expo Rzeszów 2018 dla małych i średnich firm może być gratis!

Już we wrześniu odbędzie się największe na Podkarpaciu wydarzenie dla firm z branż automotive, transport i logistyka, auto-flota oraz automatyka przemysłowa – Kongres i Targi TSLA Expo Rzeszów 2018 w centrum G2A Arena w Jasionce. Małe i średnie firmy mogą zaprezentować się na tej imprezie za darmo - dofinansowanie na postawienie stoiska i udział we wszystkich targowych wydarzeniach umożliwia Województwo Podkarpackie!

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

28 i 29 września w G2A Arena Centrum Wystawienniczym Województwa Podkarpackiego w Jasionce k. Rzeszowa już po raz drugi zagości Kongres i Targi TSLA Expo Rzeszów 2018. To najważniejsze wydarzenie branży motoryzacyjnej, transportowej i logistycznej na Podkarpaciu, któremu towarzyszy Moto Show – pełen samochodowych premier, prezentacji motocykli i konkursów nie tylko dla fanów motoryzacji. W ubiegłym roku impreza przyciągnęła 4,5 tysiąca zwiedzających. Większość spróbowała szczęścia w specjalnym konkursie, w którym nagrodą był motocykl Harley-Davidson. Taki pojazd będzie do wygrania i w tym roku, stając się skuteczną zachętą do odwiedzenia G2A Arena 28 i 29 września! Towarzyszący targom kongres na ośmiu panelach dyskusyjnych zgromadził ekspertów i przedsiębiorców, którzy mieli okazję dyskutować o najnowszych rozwiązaniach, poprawiających konkurencyjność i wyniki finansowe w firmie. Wielu nawiązało cenne kontakty, które przełożyły się na konkretne biznesowe działania.

92

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

O

sukcesie TSLA Expo zdecydowała unikatowa formuła, dedykowana inteligentnej specjalizacji regionu, jaką jest motoryzacja, oraz uwzględniająca interesy podkarpackich firm, których potencjał i siła stale wzrastają. Partnerem merytorycznym TSLA Expo 2018 jest m.in. Wschodni Sojusz Motoryzacyjny – East Automotive Alliance oraz Stowarzyszenie Dystrybutorów i Producentów Części Motoryzacyjnych, a także Kancelaria MN LEGAL, należąca do grupy LTC ALLIANCE, jednej z wiodących w Europie Środkowej firm konsultingowych w zakresie doradztwa prawnego i podatkowego; Dom Brokerski VECTOR; firma ubezpieczeniowa AXA i DKV. Województwo Podkarpackie dofinansuje udział firmy w targach

Ponieważ kongres i targi TSLA Expo służą zwiększaniu potencjału podkarpackiej motoryzacji, transportu i powiązanych z nimi branż, Województwo Podkarpackie uruchamia środki z programu służącego promocji biznesu, by umożliwić udział w wydarzeniu także mniejszym przedsiębiorstwom. Warto skorzystać z tej okazji! Małe i średnie firmy mogą otrzymać dofinansowanie i bez ponoszenia kosztów wziąć udział w największej imprezie branży automotive i TSL w regionie! Pomoc skierowana jest do małych lub średnich przedsiębiorstw, które posiadają siedzibę i prowadzą działalność gospodarczą na terenie województwa podkarpackiego, należą do branży motoryzacyjnej lub współpracują z branżą motoryzacyjną, albo należą do branży automatyki przemysłowej i serwisu motoryzacyjnego lub okołomotoryzacyjnego oraz branży transportowej, spedycji i logistyki. 



Województwo pokrywa poszczególnym przedsiębiorstwom pakiet targowy obejmujący:  koszty uczestnictwa w targach, obejmujące rejestrację jednego przedstawiciela przedsiębiorstwa,  bezpłatny dostęp przedstawiciela MŚP na wszystkie organizowane w ramach imprezy panele dyskusyjne i prelekcje, w tym pierwszeństwo udziału spotkaniach B2B i w specjalnie dedykowanych panelach tematycznych poświęconych branży motoryzacyjnej,  standardowe stoisko 12 mkw. zlokalizowane na płycie głównej części wystawienniczej (Poziom 0 w G2A Arena Centrum Wystawienniczym Województwa Podkarpackiego). Przedsięwzięcie jest realizowane ze środków RPO WP 2014-2020 „Promocja Gospodarcza Województwa Podkarpackiego”, Oś priorytetowa I. Konkurencyjna i innowacyjna gospodarka, Działanie 1.3. Promowanie przedsiębiorczości. Wniosek aplikacyjny o dofinansowanie znajduje się pod adresem: https://www.podkarpackie.pl/index.php/promocja/ promocja-gospodarcza/aktualnosci/6084-nabor-wnioskowtargi-motoryzacyjne-tsla-expo-rzeszow-2018. Firmy już składają wnioski o dofinansowanie. Nie jest jednak za późno, by wciąż skorzystać z tego wsparcia. Nabór trwa i w przypadku dużego zainteresowania uruchomione zostaną dodatkowe środki. ak podkreślają w Departamencie Promocji i Współpracy Gospodarczej Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego, branża motoryzacyjna jest jedną z wiodących inteligentnych specjalizacji województwa podkarpackiego, dlatego wydarzenie to będzie okazją do podsumowania jej dotychczasowych osiągnięć, wyznaczenia kierunku rozwoju i wizji przyszłości motoryzacji na Podkarpaciu. Bez wątpienia, TSLA będzie największą imprezą branżową w regionie. W trakcie trwającej dwa dni imprezy spodziewanych jest wielu wystawców i znakomitych gości. Kongres TSLA to przede wszystkim doskonała platforma do rozmów i spotkań, czyli możliwość do nawiązania nowych kontaktów biznesowych, jak również wzmocnienia już istniejących.

J

94

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Od lewej: Piotr Łyszczarz, prezes Tyrepol Sp. z o. o.; Oksana Banias, administracja Tyrepol Sp. z o. o.; Małgorzata Łyszczarz, finanse Tyrepol Sp. z o. o.; Sebastian Puzio, handel Tyrepol Sp. z o. o.

Kongres, targi, wieczór VIP

Program TSLA Expo Rzeszów 2018 podzielono na dwa dni:  Piątek, 28 września, to Dzień dla Biznesu. Tego dnia rozpoczną się targi i odbędzie się kongres. Kongres obejmuje kilka paneli dyskusyjnych poświęconych problemom branży automotive i TSL. Wieczorem organizatorzy zapraszają na wieczór VIP.  Sobota, 29 września, jest Dniem otwartym dla wszystkich. Targom towarzyszy widowiskowy Auto-Moto Show i rozstrzygnięcie konkursu, w którym nagrodą jest motocykl Harley-Davidson. Mecenasem Kongresu i Targów TSLA EXPO 2018 jest DKV. Złotym Sponsorem – Harley-Davidson Rzeszów, a Srebrnym – TyrePol. Wydarzenie organizują: Sagier, Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Klaster Expo oraz ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. 





VIP kultura

Prof. Wiesław Grzegorczyk.

Plakaty arcydzieła Profesor Wiesław Grzegorczyk i jego światy doskonałe Stuletnie biurko i krzesło, równie wiekowa węglowa żarówka. Garść pędzelków z miniaturowym włosiem, małe tubki z akrylami i niewielka tekturka, na której powstaje obrazek. Oto cały warsztat w rzeszowskim mieszkaniu Wiesława Grzegorczyka – wybitego artysty, autora około 100 plakatów, w tym na Muzyczny Festiwal w Łańcucie i Konkurs Chopinowski, twórcy logo Uniwersytetu Rzeszowskiego i medalu Politechniki Rzeszowskiej, laureata ok. 30 nagród, profesora Wydziału Sztuki UR, który studentów zaskakuje skromnością. Być może niewielu z nich wie, że ukończył medycynę, chociaż już na czwartym roku studiów zrozumiał, że chce zostać nie lekarzem, ale plakacistą. Zdał egzaminy na krakowską ASP i obrał kurs na sztukę.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

– To mój przykładowy warsztat pracy. Nie potrzebuję wiele miejsca, więc siadam tam, gdzie akurat jest mi wygodnie. Może być nawet kuchnia. Tylko światło potrzebne, bo pracuję długo w nocy – uśmiecha się profesor, wskazując na biurko z pędzelkami w pokoju wypełnionym mebla-

98

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

mi z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Na zabytkowym blacie ani jednej plamki. Tu nie ma zamaszystego machania pędzlem. Jest benedyktyńska staranność i koronkowa robota niezwykłego artysty. Na niewielkim kartoniku, może 14 na 20 cm, powstaje właśnie plakat zamówiony


na jubileusz nadania praw miejskich Boguchwale. Hieronim Lubomirski wznosi oczy ku niebu, na którym już wkrótce wykaligrafowany zostanie napis. Gotowy obrazek drukarze powiększą 5-krotnie. Będzie zachwycał kolorami i precyzyjnymi pociągnięciami pędzla. Dla wielu tajemnicą pozostanie, że pędzel jest miniaturowy, a robota wymagała niebywałej precyzji. – Zaczynałem od znacznie większych projektów. Nawet o wielkości 50 x 70 cm. Zmieniała się jednak technologia i bardzo duże formaty nie mieściły się w skanerze. Trzeba było robić trochę mniejsze prace. Na wydrukach dobrze wychodziły, więc jeszcze zmniejszyłem wyjściowe formaty. Okazało się, że przy dużej rozdzielczości te wszystkie drobne pociągnięcia pędzla, z których nawet nie zdaję sobie sprawy, w powiększeniu dają ciekawy efekt. Maluję akrylami, ale staram się osiągnąć efekt farb olejnych. Akryle są łatwiejsze, szybciej schną, nie oznaczają żmudnego czyszczenia pędzli. A ja plakat kończę zwykle w ostatniej chwili, na następny dzień trzeba go oddać do skanowania. Olej nie zdążyłby wyschnąć. Od dziecka nie potrzebował specjalnego miejsca do rysowania. Siadał z kredkami byle gdzie i pochylał się nad kartką. Dom stał przy obecnej ul. ks. Józefa Jałowego w Rzeszowie i królowała w nim mama. Ojciec, lekarz, sporo czasu spędzał w pracy. – Korzenie rodowe mamy to ziemia łódzka. Natomiast rodzina dziadka od strony ojca pochodziła z Jaślisk. Wyemigrowali oni do Stanów Zjednoczonych i tam urodził się mój dziadek. Potem wrócili do Polski. Dziadek poszedł na studia medyczne do Krakowa i osiedlił się w Rzeszowie. Trafił tu za żoną. Rodzina babci związana była z Rzeszowem od końca XIX wieku, a wywodzi się z Czech. Rodowitym Czechem był mój prapradziadek. W czasach austro-węgierskich został leśniczym w dobrach Potockich z Łańcuta. Szybko się zasymilował. Jego syn czuł się już 100-procentowym Polakiem. Marzeniem profesora Grzegorczyka jest odnowienie rodzinnego domu przy ul. ks. Jałowego i na powrót w nim zamieszkanie. – Bardzo jestem z tamtym miejscem związany. Wszystkie najpiękniejsze chwile w życiu z nim się łączą – przyznaje.

Talent błąkał się po rodzinie

W

rodzinie talentów plastycznych nie brakowało. – Nigdy nie przybrało to jednak formy profesjonalnej działalności artystycznej – opowiada profesor. – Pradziadek Karol Stary, syn owego czeskiego leśniczego, udzielał się w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, był działaczem sportowym. Mogę powiedzieć, że na przełomie XIX i XX wieku sprowadził do Rzeszowa piłkę nożną. Wśród wielu talentów miał też talent artystyczny. Zachował się jeden obraz jego autorstwa. Widać, że nie jest to dzieło profesjonalne, ale talentu dziadkowi z pewnością odmówić nie można. Moja mama także świetnie rysowała. Znakomicie wykonywała różne projekty techniczne. Tę precyzję pewnie odziedziczyłem po niej. Tato również miał malarskie zdolności. Gdy byłem mały, rozśmieszał mnie zabawnymi rysunkami. Ja rysowanie uwielbiałem od dziecka – mówi prof. Grzegorczyk. Przy czym, podobnie jak Franciszek Starowiejski, nie rysował jak zdolne dziecko, tylko jak niezdolny dorosły. – Mama bez trudu rozpoznawała moje dzieła wśród malowideł moich koleżanek i kolegów. Były bardziej dorosłe, m.in. za sprawą kolorystyki. Utrzymane w szarościach i brązach, nie przypominały kolorowego malowania dzieci. Szkołę średnią wybrał blisko domu – II Liceum Ogólnokształcące. Trafił do klasy biologiczno-chemicznej. Bardzo lubił te przedmioty. Uczestniczył nawet w olimpiadzie biologicznej. Świetnie przygotowany przez nauczycielkę biologii, panią Warzybok, i chemii – panią Baranową, po maturze w 1984 roku bez problemu dostał się na medycynę. – Rodzinna tradycja – wyjaśnia krótko tamten wybór. – Lekarzem był przecież dziadek i ojciec. Chociaż dla taty to akurat nie był wymarzony zawód. W młodości chciał być dziennikarzem, ale po II wojnie światowej zawód dziennikarza ulegał takim presjom i degradacji, że wybrał jednak medycynę, uznając, że jest politycznie neutralna. 


PLAKAT liny, modeliny. Rysunki pomogły mi zaliczyć jedno kolokwium z anatomii – wspomina artysta. – Przeglądałem zeszyt przed kolokwium i koledzy pokazali te moje dzieła asystentowi, który poszedł z nimi do pani profesor, a ona od razu wpisała mi ocenę bardzo dobrą. Ten asystent mówił mi też, że jeśli przy medycynie zostanę, to powinienem przygotowywać atlasy anatomiczne, jak słynny Amerykanin Frank H. Netter. Ostatecznie studia medyczne postanowił ukończyć. Jeszcze zanim tak się stało, wziął udział w konkursie na plakat z okazji rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, który w 1988 roku, a więc dokładnie 30 lat temu, ogłosiła w Tygodniku Powszechnym jedna z legnickich parafii. I od razu zdobył nagrodę – wyróżnienie. – Namalowałem przedwojenne godło Polski – orła w koronie, wyłaniającego się z ciemności. W oficjalnym godle był wtedy jeszcze orzeł bez korony. otem był kolejny konkurs i znów wyróżnienie. Zaczął myśleć, że może rzeczywiście sztuki piękne są dziedziną, do której ma powołanie. – Ciągnęło mnie do historii sztuki. W zasadzie od dziecka – wspomina. – Po I roku studiów medycznych, zamiast się pilnie uczyć, zacząłem zwiedzać krakowskie zabytki. Moimi ulubionymi miejscami były piwnice – w centrum miasta wtedy ogólnie dostępne. Zapuszczone graciarnie, w których najczęściej przechowywano węgiel. A ja odkrywałem w nich gotyckie cegły, renesansowe portale. Ta fascynacja architekturą pozostała. A elementy architektoniczne często pojawiają się w pracach prof. Grzegorczyka. Na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie dostał się za pierwszym podejściem. – Po sześciu latach medycyny nie mogłem sobie pozwolić na dalsze opóźnienia – stwierdza. – Byłem starszy od kolegów na roku. Czułem tę różnicę wieku i, szczerze mówiąc, nie uczestniczyłem w barwnym studenckim życiu. Jakoś nie pasowałem. Jako jedyny z całego rocznika wiedziałem, co chcę po studiach robić – a chciałem malować plakaty. Pracę dyplomową obronił w Pracowni Plakatu prof. Piotra Kuncego na Wydziale Grafiki. – Artystycznie nie zawsze się zgadzaliśmy, ale przekazał mi sporo wiedzy na temat fachu plakacisty. Mówił np., że jeśli klientowi przedstawi się dwa projekty, to on z reguły wybierze gorszy. Te jego życiowe rady zazwyczaj się sprawdzały – przyznaje profesor, który zaraz po studiach, w 1995 roku zatrudniony został w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, a od czasu utworzenia Uniwersytetu Rzeszowskiego – na Wydziale Sztuki tej uczelni. Pracę habilitacyjną obronił na Wydziale Grafiki, Malarstwa i Wzornictwa ASP w Katowicach.

P

Rodzice nie namawiali Wiesława Grzegorczyka na studia medyczne. To raczej on sam czuł wewnętrzną presję rodzinnej tradycji. – Pamiętam moment, w którym podjąłem tamtą decyzję i mogę powiedzieć, że w stu procentach była ona autonomiczna, nawet jeśli potem stwierdziłem, że wolę inny zawód. Ta świadomość dojrzewała we mnie powoli. Może nawet sam nie zdecydowałabym się na zmianę zawodu i kolejne studia, gdyby nie moja żona, wtedy jeszcze koleżanka ze studiów. To ona podsunęła mi pomysł, by wybrać Akademię Sztuk Pięknych. Podobały jej się moje prace i dostrzegała, że medycyna jednak mnie nie pociąga. Dzięki niej spróbowałem. Poszedłem na kurs przygotowawczy z rysunku. śród studenckich pamiątek zachował się zwykły 60-kartkowy zeszyt do nauki anatomii. Z wierzchu niepozorny kajet studenta medycyny, w środku – ręcznie rysowany atlas z pieczołowicie odtworzonymi elementami układu kostnego człowieka. – Aby ułatwić sobie naukę na I roku, rysowałem te wszystkie kości. Ołówkiem i kredką – uśmiecha się artysta. –To pomagało zapamiętywać nazwy, umiejscowienie. Robiłem też modele trójwymiarowe. Z plaste-

W 100

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

Jak powstaje arcydzieło „Maluje jak dawni mistrzowie”, napisała o prof. Grzegorczyku Magdalena Rabizo-Birek w artykule pt. „Rycerz plakatu”, opublikowanym w 2006 roku w „Twórczości”. I dalej: „I to nie tylko dziewiętnastowieczni, których bardzo ceni, ale i na przykład renesansowi z tak zwanej szkoły


PLAKAT północnej, których malarstwo wyróżniał od strony formalnej pietyzm detali, od strony treści zaś rozbudowana narracja i krytyczna obserwacja człowieka”. zisiejszy styl plakacisty poprzedziło wiele prób. Były projekty wykonywane piórkiem, temperami. Plakaty prostsze graficzne, z płaskimi planami kolorystycznymi, konturowymi postaciami. – Wreszcie stwierdziłem, że tradycyjna technika malarska, nawiązująca do malarstwa dawnego sprzed wieków, ignorująca w pewnym sensie wszystko to, co się w wieku XX w sztuce działo, jest mi najbliższa. Po prostsze techniki sięgam, jeśli termin wykonania jest krótki. Wtedy wykonuję plakat komputerowo, ograniczając się często do typografii. Większość zamawiających chce jednak plakatów malowanych ręcznie. Ponieważ pracuję również na uczelni, wykonanie takiego dzieła trwa około dwóch miesięcy. Najwięcej czasu zajmuje namalowanie ludzkiej postaci – opisuje artysta. Rzeczywiście, każda postać na plakatowych miniaturach prof. Grzegorczyka to majstersztyk. Każda kropeczka kształtuje rysy i światło na namalowanych twarzach. Precyzja widoczna jest zresztą na każdym milimetrze kwadratowym obrazu. Przy plakatach kłopotliwe są także napisy. – Maluję je ręcznie. Tymczasem kilka razy zdarzyło się, że plakat jest już prawie gotowy, a tu zleceniodawca dzwoni, że chce zmienić jeden wyraz. Kompozycja się sypie. Trzeba zamalować cały napis i spędzić kolejne trzy tygodnie nad nowym. Kiedy jestem zadowolony z efektów pracy? Trudno to tak nazwać. Pracę kończę w momencie, kiedy jestem w stanie plakat zaakceptować. Zadowolony jestem może z pięciu… Malarskich plakatów profesor wykonał prawie 100. Pozostałe to prace graficzne wykonane z pomocą komputera. Najbardziej lubi ten do Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, do Konkursu Chopinowskiego. I jeszcze Piłsudskiego na koniu, namalowanego w stylu art déco. Zawerniksowane i oprawione wiszą na ścianie pokoju, w którym toczy się rozmowa. Niezwykłe dzieła sztuki. – Nie zachowałem wszystkich moich prac. Nie ma tu np. plakatu teatralnego do „Antygony”– przyznaje twórca. – Miniatury niefrasobliwie oddawałem zamawiającym. Teraz już tego nie robię, ale wciąż zdarza się, że oryginał gdzieś ginie. Cieszą go sukcesy studentów, ale przyznaje: – Nie mógłbym już odpowiedzialnie i świadomie nakłaniać ich do podążania moją drogą. To pod względem rynkowym jest zupełnie nieopłacalne. Niszowe. Plakat jest drukiem przeznaczonym na konkretne wydarzenie. Będzie żył 1-2 tygodnie na ulicy. Takiego druku nie warto przygotowywać przez dwa miesiące. Ja maluję długo, ponieważ nie potrafię szybciej… Odpowiadam w ten sposób na zamówienie zleceniodawcy; to on decyduje, żeby plakat był „malarski” i godzi się, że nie będzie wykonany „na jutro”. Dzieła prof. Grzegorczyka trafiają do obiegu kolekcjonerskiego, na wystawy, do wydawnictw. Żyją. Jego wielotygodniowa praca ma sens. Perfekcyjne i bogate znaczeniowo plakaty profesora znajdują się w wielu muzeach krajowych i zagranicznych, w galeriach i kolekcjach plakatu. Prezentowane były

D

na ponad 20 wystawach indywidualnych i ponad 200 zbiorowych, w tym na większości najważniejszych cyklicznych krajowych i międzynarodowych przeglądach plakatu (biennale i triennale w Chaumont, Chicago, Hongkongu, Katowicach, Lathi, Meksyku, Mons, Moskwie, Ogaki, Rzeszowie, Seongnam, Sofii, Tajpej, Toyamie, Trnawie, Wilanowie). Ostatni plakat Wiesława Grzegorczyka otrzymał honorowe wyróżnienie i został zakwalifikowany do prestiżowego wydawnictwa Graphis Poster Annual 2019. Wykonany został na konferencję naukową, której temat brzmiał „O wolność i sprawiedliwość... Chrześcijańska Europa – między wiarą i rewolucją”. Obraz przedstawia fragment muru kościoła z gotyckimi oknami, jedno jest całe, drugie jest do połowy ukruszone, trzecie zastąpiła gilotyna rewolucji francuskiej. toś, kto popatrzy na plakat, z jednej strony powinien od razu wiedzieć, o co chodzi i czemu plakat jest poświęcony. Ale bardzo też lubię ukryć w plakacie coś, co dopiero po dłuższej chwili się odkrywa i trzeba się plakatowi przyglądnąć, aby to zobaczyć. Najpierw pytam klienta o oczekiwania. Jeśli ma jakieś wyobrażenie, to idę w tym kierunku. Na ogół jednak trzeba samemu szukać pomysłu. Ale to bardzo przyjemny etap pracy. Otaczam się mnóstwem albumów ze starym malarstwem, w których poszukuję nie tylko formy, ale i motywów. One mnie inspirują. Często posługuję się cytatami z różnych dzieł sztuki – mówi profesor. – Na nich buduję nowe znaczenia. Dodatkowe znaczenia stara się ukrywać także w znakach graficznych. W logo Uniwersytetu Rzeszowskiego zgrabnie wplótł odniesienie do herbu miasta, w subtelne logo łańcuckiego festiwalu – pięciolinię. Cele profesora na najbliższy rok są nie tylko artystyczne. Owszem, powstają kolejne plakaty, ale jest i inwestycja – remont domu dzieciństwa przy ul. ks. Jałowego. – Marzę, by znów tam zamieszkać – przyznaje artysta. Czy będzie tam pracownia? – Znając życie, to nie. Jako dziecko siadałem i rysowałem tam, gdzie miałem ochotę. Po co to zmieniać? 

K

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

101


VIII Karpacki Festiwal Archeologiczny Dwa Oblicza

Karpacka Troja w Trzcinicy k. Jasła 17-19 sierpnia

Od kilku lat na terenie legendarnego grodziska i w parku archeologicznym leżącym u jego stóp, tworzącym Skansen Archeologiczny Karpacka Troja w Trzcinicy koło Jasła, odbywa się Festiwal Archeologiczny Dwa Oblicza. W dniach 17-19 sierpnia do Trzcinicy zjadą najlepsi wojowie z Polski i z zagranicy. Będą pokazy grup rekonstrukcyjnych, pokazy walk i uzbrojenia, koncerty muzyki dawnej, inscenizacje dawnych obrzędów słowiańskich, gry i zabawy dla najmłodszych, dania kuchni dawnej. W tym roku odbędą się następujące turnieje: o nagrodę specjalną – Srebrny Trzewik z Trzcinicy, bojowy, łuczniczy, turniej dla pań oraz konkurs obozów. Kulminacyjnym punktem programu będzie bitwa o panowanie nad grodem w Trzcinicy. W ciągu trzech festiwalowych dni będzie też można zwiedzać teren parku archeologicznego, grodziska i platformę widokową. 

9. Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką „Rozsypaniec” 9-12 sierpnia

Sierpień w Bieszczadach od lat nieodmiennie kojarzy się z „Rozsypańcem”. W Cisnej i Dołżycy rozbrzmiewa klimatyczna muzyka serwowana zarówno przez dobrze znanych, jak i debiutujących artystów. Bieszczadzkie plenery sprzyjają również rozmowom o innych dziedzinach sztuki – oprócz koncertów odbywają się warsztaty, wieczorne projekcje filmów, wystawy fotograficzne oraz kiermasze wyrobów artystycznych. Atrakcji nie zabraknie także podczas tegorocznej, dziewiątej już edycji wydarzenia. Pod bieszczadzkim niebem wystąpią: Artur Gotz, Wolna Grupa Bukowina, U Studni, Dikanda i Kuba Blokesz.  Dzieci do lat 12 wstęp wolny.

Cieszanów Rock Festiwal

16-19 sierpnia

Gwiazdą tegorocznego CRF 2018 będzie legenda celtic punka z Australii – The Rumjacks. Grupa ma na swoim koncie żywiołowe koncerty na największych festiwalach oraz rzesze fanów na całym świecie. Na CRF zagra również The Toasters, legendarny zespół z USA. Po raz pierwszy w Cieszanowie wystąpi Krzysztof Zalewski, którego utwory „Miłość Miłość” oraz „Polsko” królują na listach przebojów. Nie zabraknie również jubileuszu. W tym roku, wyłącznie podczas CRF 2018, specjalnym koncertem swoje 20-lecie świętował będzie zespół Cała Góra Barwinków, którego muzyka to połączenie ska, reggae i rocksteady. Na scenie pojawią się goście specjalni – muzycy zespołów Dubska i Zabili mi Żółwia. Na scenę CRF 2018 powraca Łydka Grubasa oraz Patyczak, tym razem jako Brudne Dzieci Sida, który również poprowadzi warsztaty w festiwalowym City Ngo. Na scenie głównej festiwalu zagrają laureaci przeglądów zespołów CRF 2018: Radioslam, P.A.G.E oraz Marry B. Ponadto wystąpią: Shantel & Bucovina Club Orkestar, Frontside, Zenek, Dżem, Ania Rusowicz i Uprising Tree, Nocny Kochanek, Dr Misio, Hunter, Łąki Łan, Romantycy Lekkich Obyczajów. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Marcus Miller, jeden z najważniejszych współczeElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, snych basistów, twórca techniki slap, laureat nagrody krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. Grammy, kompozytor, wokalista, klarnecista basowy i aranżer, powraca z nową, świetną płytą. Krążek „Laid Back” ukazał się 1 czerwca, trzy lata po premierze znakomitej płyty „Afrodeezja”, która była muzyczną podróżą Millera do jego afrykańskich korzeni. Na „Laid Back” także je słychać, ale to płyta osadzona bardziej w teraźniejszości, niż muzycznej, afrykańskiej tradycji. Uwielbiam jego granie nieco „do tyłu”, a jednak zawsze w punkt, mocno osadzone, precyzyjne i konkretne. Miller nie gra jednak dla samego grania, nie popisuje się swoją niedoścignioną techniką, chociaż np. w „Untamed” zachwyca ilością dźwięków granych na sekundę i przypomina, co potrafi. Ale generalnie to muzyk nadzwyczaj wyważony w doborze repertuaru i tempa poszczególnych utworów. Jest też wspaniałym melodykiem. Płytę „Laid Back” otwiera koncertowy „Trip Trap” grany w bardzo umiarkowanym tempie, lecz niezwykle dynamicznie i „soczyście”. Kolejny „Que Sera Sera” to nowa wersja wielkiego przeboju, wyśpiewanego kilka dziesiątek lat temu przez Doris Day, tu genialnie wykonana przez Selah Sue, zagrana z użyciem blue notes, co nie po raz pierwszy objawia fenomen bluesa i jego uniwersalną, ponadczasową rolę w muzyce. Na „Laid Back” towarzyszą M. Millerowi świetni artyści: wspomniana Selah Sue, TromboneShorty, Jonathan Butler, Pecular 3, Take 6, Kirk Whalum i Alex Khan. Dzięki ich udziałowi płyta jest bardzo zróżnicowana pod względem niuansów brzmieniowych, a jej twórca prezentuje w poszczególnych nagraniach różne odcienie współczesnej amerykańskiej muzyki improwizowanej, fuzje stylów i ich piękne współistnienie. To płyta spójna brzmieniowo i estetycznie, mistrzowsko zrealizowana pod względem wykonawczym i koncepcyjnym. Polecam ją wszystkim, którzy szukają we współczesnych nagraniach muzycznego piękna. Na „Laid Back” jest go mnóstwo! 

Folkowisko – folklor i wielokulturowość w atrakcyjnym wydaniu

Kapela ze wsi Warszawa.

F

Od 2008 roku w niewielkiej wsi Gorajec w gminie Cieszanów odbywa się festiwal Folkowisko Festiwal Kultury Pogranicza, który już dwa razy trafił na prestiżową listę najlepszych festiwali Europy. Jego organizatorzy to Maciej Piotrowski wraz z żoną Mariną, grupą przyjaciół i rodziną – wszyscy zafascynowani wielokulturowością i folklorem, od lat konsekwentnie promujący te wartości.

olkowisko przełamuje stereotypy, popularyzuje ideę wielokulturowości i wspólnotowości, a zarazem przyciąga największe gwiazdy sceny folkowej i zapewnia doskonałą zabawę. Festiwal podejmował już tematykę poświęconą kulturze ukraińskiej, żydowskiej, chłopskiej czy babskiej. Oprócz koncertów na Folkowisku odbywają się warsztaty oraz gry terenowe, a każdego roku bierze w nim udział coraz więcej osób. Podczas poprzednich edycji wydarzenie wystąpiły takie zespoły jak R.U.T.A., Dagadana, Liudy Dobri, Vladimirska, Studium Instrumentów Etnicznych, Joryj Kłoc, Same Suki czy bard Jacek Kleyff, a w wieczorach opowiadaczy brali udział Andrzej Stasiuk, Jacek Podsiadło i Maciej Szajkowski. Motyw tegorocznego Folkowiska brzmi „Na Wschód”. Festiwal odbędzie się w dniach 12-15 lipca. W czwartek z koncertami wystąpią: Sabir Duo, Sviatyj i Yerba Mater. Piątek to wieczór opowiadaczy z cenionym pisarzem i wydawcą Andrzejem Stasiukiem, oraz koncerty Üçtelli Trio (Turcja), Kateriny Malikovej (Słowacja) oraz Dzieciuków – buntowników z Grodna, którzy śpiewają wyłącznie po białorusku, więc w swoim kraju znajdują się na czarnej liście. Podkarpackim akcentem na Folkowisku będzie kolor i piękno podkarpackiej muzyki ludowej w wykonaniu Regionalnego Zespołu Pieśni i Tańca Markowianie. Zespół zbiera i podtrzymuje trady-

cję, trenuje tańce, pieśni, piosenki i przyśpiewki ludowe zasłyszane i zaczerpnięte ze środowiska lokalnego. Markowianie dadzą koncert oraz poprowadzą warsztaty. W sobotę zagrają: Yegor Zabolev (jeden z najbardziej oryginalnych akordeonistów we współczesnej muzyce białoruskiej, kompozytor, autor muzyki do wielu spektakli i filmów; na Folkowisku zaprezentuje na żywo muzykę do klasyka chińskiej niemej kinematografii pt. „Bogini”), Kuba Blokesz, Nirmal Shakti (członkowie Stowarzyszenia Kulturalnego Sahaja Yoga, którzy propagują hinduską kulturę poprzez muzykę, taniec, rozmaite formy plastyczne i medytację), a także Kirszenbaum, Kapela ze Wsi Warszawa, Porto Meskla oraz Nie Ten Dzień. W niedzielne popołudnie wystąpią: Pawlaki, Kapela Ze Zdziłowic i Kapela Zdzisława Kwapińskiego. Na Folkowisku będą gościć Marcin Krzeszewski i Samuela Słoń, którzy kilka lat temu wyprowadzili się z miasta do lasu na Pogórzu Dynowskim, gdzie w myśl zasad permakultury, rzeźbią samowystarczalne siedlisko, a zdobywaną wiedzą dzielą się na blogu Kapalpada. Na Folkowisku będą opowiadać o podstawowych zasadach permakultury i popularnych praktykach. Teorię będzie można ugruntować na praktycznej części, która obejmie budowę grządki ze słomianych bali. 



K. Paluch Wooden Bags

Piękne torebki z kapryśnego tworzywa

Krzysztof Paluch.

Model NR-03 składa się z ok. 600 elementów, w tym 250 pierścieni, które Krzysztof Paluch robi i szlifuje sam z aluminiowej rurki. Potem każdy z 250 pierścieni skleja z sobą klejem dwuskładnikowym, który schnie przez 10 minut. Niezwykle czasochłonne jest przygotowanie elementów drewnianych. Wykonanie tej torebki trwa… dwa miesiące, ale Krzysztof Paluch uwielbia twórczość w drewnie. – Nie czuję, że marnuję czas – śmieje się. W czerwcu jako jedyny Polak znalazł się w gronie laureatów światowego konkursu Independant Handbag Awards, promującego najlepszych projektantów torebek.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak i K. Paluch Wooden Bags

T

orebki Krzysztofa Palucha to dodatek o znamionach dzieła sztuki, będący połączeniem rzemieślniczej pracy z artystycznym projektem. Niemal wszystkie modele Wooden Bags są małe, wizytowe, ale artysta ostatnio uległ potrzebom kobiet i wprowadził do kolekcji model NR-07, wersję casualową. Dużą, pojemną, unisex. Taką, w której mogą zmieścić to wszystko, co potrzebne na co dzień. Krzysztof Paluch pochodzi z rodziny o tradycjach stolarskich. Mimo że kontynuowane są one z dziada pradziada, wcale nie było pewne, że i Krzysztof je podtrzyma. Najpierw wybrał snycerstwo w Liceum Sztuk Plastycznych w Rzeszowie, a potem Wydział Sztuki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Jest artystą, który maluje, rzeźbi i tworzy scenografię m.in. do spektakli w Teatrze Maska. Jednak tato ciągle namawiał go, by niezależnie od wykształcenia artystycznego, nauczył się konkretnego fachu. I miał rację, bo dzięki talen-

106

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

towi artystycznemu Krzysztof Paluch tworzy ciekawe projekty, ale to manualne umiejętności oraz praktyka stolarska pozwalają mu przekuwać pomysły w realne przedmioty. Pierwsze projekty przez rok leżały w przysłowiowej szufladzie Pierwszy projekt drewnianej torebki Krzysztof Paluch stworzył w grudniu 2015 roku. Potem powstawały kolejne, ale przez rok leżały w teczce. – Pracowałem wtedy na budowie. Lubiłem tę pracę, ale przyszedł taki moment, że powiedziałem dość. Remontowałem hotel nad Bałtykiem, poza sezonem turystycznym, gdy było bardzo zimno. Marzłem. Pewnego dnia spakowałem się i wróciłem do torebek – opowiada rzeszowianin. – Zaryzykowałem, ale wiem, że nawet jeśli to nie wyjdzie, to nie zarzucę sobie, że nie spróbowałem. 



moda

W

okolicach Leżajska otworzył pracownię i to właśnie tam, w ciszy, blisko lasu, z dala od miasta, zajmuje się tworzeniem niezwykłych torebek z drewna. Ich „prototypem” były drewniane, rzeźbione skrzynki, które robił jeszcze w szkole plastycznej. Chętnych na skrzynki nie brakowało, ale zajęcie było bardzo czasochłonne, a poza tym klienci nie mogli zabrać takiej skrzynki ze sobą i pochwalić się. Skrzynki były tylko ozdobą mieszkań, dlatego postanowił zrobić z drewna coś, co można by było wziąć ze sobą. Kiedy skończył z remontowaniem hoteli, wyjął projekty z teczki i już pod koniec 2017 roku pokazał torebki. W lutym 2018 roku torebki zadebiutowały na wybiegu podczas pokazu kolekcji Basi Olearki na Fashion Day Zakopane. Zrobiły tam furorę. W marcu i kwietniu prezentowała je na wystawie rzeszowska DagArt Galerie. Drewno jest tylko elementem torebki – Moje torebki nie są wykonane całkowicie z drewna i wybiegają poza kształt tradycyjnej deski. Drewno jest jednocześnie trudnym, ale i wdzięcznym materiałem. Potrafi pokazać różne płaszczyzny, można się nim bawić – opowiada. – Jest niesamowite, kapryśne, ale je uwielbiam. Ze zwykłego kawałka drzewa, które wrzucamy do kominka czy pieca, można wyczarować coś niezwykłego, a ono będzie wdzięczne, że nie zostało spalone i przetworzone na ciepło. Wykonanie torebki z drewna nieodłącznie związane jest z precyzją. Każdy element musi być równo przycięty, oszlifowany i przyklejony. Krzysztof Paluch jest perfekcjonistą i dba o to, by wszystkie elementy były jak najstaranniej dopasowane. Niektóre elementy kroi rok wcześniej, ponieważ w tym czasie w tworzywie zachodzi mnóstwo procesów.

108

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2018

-– Proces tworzenia drewnianych torebek jest dość czasochłonny nie tylko ze względu na obróbkę drewna, wycinanie elementów, ale także użycie specjalnego, wodoodpornego kleju. Mimo że klej skleja szybko, musi uzyskać maksymalną twardość poprzez odparowywanie. Niekiedy trwa to tydzień lub półtora, dopiero potem mogę przystąpić do olejowania. Dlatego uprzedzam klientów, że zamawiając torebkę muszą uzbroić się w cierpliwość właśnie ze względu na te niezależne ode mnie okoliczności – wyjaśnia. Krzysztof jest odpowiedzialny za tworzenie torebki od początku aż do końca, gdy trafi ona do rąk właściciela. Decyduje zarówno o kwestiach technicznych (zakup i obróbka drewna, maszyny stolarskie), jak i wizualnych: wyborze rodzaju i kolorze skóry, używanej we wnętrzu torebki, o zakupie nitów i innych niezbędnych dodatków, o niezwykłym designie torebek. – Jestem odpowiedzialny za wszystko i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej – przyznaje. Sam zajmuje się sprzedażą, bo kontakt i rozmowa z klientem są dla niego ważne, aby wyjaśnić, jak dbać o torebkę. Wszystkie modele torebek testuje żona Krzysztofa, Ewa, poddając je wielu próbom. Dopiero potem może przygotować model przeznaczony do sprzedaży. Torebka jako ozdoba mieszkania

T

orebki Krzysztofa Palucha wymagają takiej samej troski jak każdy drewniany przedmiot w naszym użytku. Nie są malowane żadnym lakierem, gdyż twórcy zależy na naturalnym kontakcie z tworzywem. Są impregnowane olejem z woskiem pszczelim i czyści się je zwykłą wilgotną szmatką. Kiedy torebka nie jest używana, może pełnić zupełnie inną rolę. – Może być ozdobą mieszkania lub domu – dodaje Krzysztof. W maju br. Krzysztof Paluch został finalistą 12. edycji światowego konkursu The Independant Handbag Awards stworzonego dla projektantów torebek przez Emily Blumenthal. Na konkurs wpłynęło ponad 1500 zgłoszeń, a do finału zostało zaproszonych 45 osób. Rzeszowianin jest jedynym Polakiem i prawdopodobnie pierwszym, który wziął w nim udział. – To zasługa mojej żony, która ma odwagę i zgłosiła mnie do konkursu – przyznaje. Konkursu wprawdzie nie wygrał, ale udział w nim był dla niego ogromnym wyróżnieniem, które w przyszłości może zaowocować. Na nowojorskich ulicach, w butikach i na gali jego torebki budziły spore zainteresowanie. Największe zdumienie wywołała pracochłonność i czasochłonność przedsięwzięcia K. Paluch Wooden Bags, za którym stoi tylko jeden człowiek. 



Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Gala otwarcia 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – opera „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego.

Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą.

Od lewej: Józef Matusz, dyrektor TVP3 Rzeszów; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Agata Konarska, prezenterka TVP; Aldona Ortyl; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego i dyrektor 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Marek Kuchciński, marszałek Sejmu.

Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego i dyrektor 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Od lewej: Elżbieta Buczak; Wojciech Buczak, poseł PiS; Lucyna Podhalicz, wicewojewoda podkarpacki; Grażyna Szarama, radna Rzeszowa.

Od lewej: Daker i Bożena Al Soori, właściciele Centrum Medycznego „Sabamed”; dr Marek Bosak z Instytutu Filozofii UR; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Krystyna i Grzegorz Popek. Od lewej: Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów; Krystyna Lewicka; Jerzy Dziobak, Radio Rzeszów.

Od lewej: Bożena Kubska; dr hab. Krystyna Leśniak-Moczuk, prof. UR.

Od lewej: Mariusz Grudzień, dyrektor Domu Polonii w Rzeszowie; dr n. med. Mirosław Dziki, neurolog, z żoną Katarzyną; Ewa Grudzień.

Adam Krzysztoń, starosta łańcucki, z żoną Agatą.



Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Gala otwarcia 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – opera „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego.

Andrea Bekić, ambasador Chorwacji w Polsce i Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Zdzisław Gawlik, poseł PO, z córką Aleksandrą.

Od prawej: Alicja Zając, senator PiS; Wojciech Piękoś, prezes Gminnego Przedsiębiorstwa Komunalnego w Jaśle, z żoną Aleksandrą.

Od lewej: Bogusława Wańczyk i Witold Wańczyk, prezes firmy Integral Sp. z o.o.; dr Teresa Piątek z Wydziału Pedagogicznego UR; Andrzej Piątek, dziennikarz.

Od lewej: Grażyna Szarama, radna Rzeszowa; Jerzy Olbrycht, koordynator Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Krystyna Wróblewska, poseł PiS.

Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Inwestycji i Rozwoju, z żoną Iwoną.

Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą.

Od lewej: Andrzej Cierniewski, wokalista i Emil Jurkiewicz, prezes zarządu Fundacji „Bliźniemu Swemu”.

Mieczysław Miazga, poseł PiS, z żoną Danutą.

Stanisław Mazur, kardiolog, właściciel Centrum Medycznego „Medyk” i Jolanta Mazur, kardiolog.



Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Musical „Skrzypek na dachu” w wykonaniu Teatru Żydowskiego z Warszawy na 57. Muzycznym Festiwalu w Łańcucie.

Dr Joanna Podgórska-Czopek, kierownik działu archeologicznego w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Jolanta Kaźmierczak, radna Rzeszowa; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa.

Od lewej: Bogdan Romaniuk, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Halina Szydełko, posłanka PIS; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego, dyrektor Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Andrzej Matusiewicz, poseł PiS, z żoną Barbarą.

Mieczysław Kasprzak, poseł PSL, z żoną Heleną.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.


Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. w Rzeszowie, z żoną Barbarą.

Od lewej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Aldona Ortyl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego, dyrektor Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; prof. Wacław Wierzbieniec, Uniwersytet Rzeszowski; Władysław Turek, prezes PGE Dystrybucja S.A. w Rzeszowie. Od lewej: Sławomir Gaudyn, aktor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jagoda Skowron, rzecznik Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Prof. Aleksander Bobko, senator PiS, z żoną Iloną.

Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie; dr Wiesław Stępień, Politechnika Rzeszowska.


Miejsce: Sala balowa w Muzeum-Zamku w Łańcucie. Pretekst: Recital skrzypka Vadima Repina oraz pianisty Andrei'a Korobeinikova podczas 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Adam Rozlach, dziennikarz i krytyk muzyczny.

Vadim Repin, Andrei Korobeinikov.

Vadim Repin.

Od lewej: Ilona Bobko, prof. Aleksander Bobko, senator PiS; Elżbieta Buczak, Wojciech Buczak, poseł PiS; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego i 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie; Adam Rozlach, dziennikarz i krytyk muzyczny. Od lewej: Elżbieta Buczak; Ilona Bobko; prof. Aleksander Bobko, senator PiS; Wojciech Buczak, poseł PiS.

Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej.

Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów.

Od lewej: Maria Więcko; Jerzy Więcko; Jerzy Dynia, dziennikarz muzyczny.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Akademicki Ośrodek Szybowcowy Politechniki Rzeszowskiej w Bezmiechowej Górnej. Pretekst: 80 lat rekordowego przelotu szybownika Tadeusza Góry i 100 lat Lotnictwa Polskiego.

Od lewej: Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; dr Wergiliusz Gołąbek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania.

Od lewej: Bogdan Rzońca, poseł PiS; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Marcin Zaborniak, dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego. Od lewej: Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Marcin Zaborniak, dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego; Andrzej Olesiuk, starosta leski; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej; Bogdan Rzońca, poseł PiS.

Od lewej: Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; dr inż. Arkadiusz Rzucidło, Politechnika Rzeszowska; prof. Jarosław Sęp, Politechnika Rzeszowska; Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej; prof. Grzegorz Ostasz, prorektor ds. współpracy międzynarodowej; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Grzegorz Masłowski, prorektor ds. kształcenia; prof. Grzegorz Budzik, prorektor ds. nauki z dziećmi; Bogdan Rzońca, poseł PiS; dr hab. inż. Mariusz Oleksy, prorektor ds. rozwoju i kontaktów z gospodarką; Andrzej Olesiuk, starosta leski.

Od lewej: o. Artur Gałecki OP, przeor rzeszowskich dominikanów; Andrzej Sowa p.o. kanclerza Politechniki Rzeszowskiej; ks. Roman Łobaza, proboszcz parafii w Bezmiechowej Górnej.

Od lewej: Bogdan Rzońca, poseł PiS; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej.

Prorektorzy Politechniki Rzeszowskiej. Od lewej: prof. Grzegorz Budzik, prorektor ds. nauki; dr hab. inż. Mariusz Oleksy, prorektor ds. rozwoju i kontaktów z gospodarką; dr hab. inż. Grzegorz Masłowski, prorektor ds. kształcenia; prof. Grzegorz Ostasz, prorektor ds. współpracy międzynarodowej.

Od lewej: prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; o. Artur Gałecki OP, przeor rzeszowskich dominikanów; Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.