VIP Czerwiec-Lipiec

Page 1



VIP BIZNES&STYL

30-35

Marek Wiatr.

Marek Wiatr: Ważne jest, by umieć inspirować innych do rzeczy wartościowych i mądrych. Uważam, że już 100 lat temu Maria Konopnicka inspirowała i pokazywała mieszkańcom Żarnowca oraz okolic inne możliwości, rozbudzała ambicje, pomagała je spełniać. To niezwykle ważne także dziś, gdy prowincjonalne miejscowości ubożeją, są spychane na margines, także finansowy, i gdzie kulturę uważa się za fanaberię.

Ludzie biznesu

24

Krzysztof Tokarz, prezes Specjału Cel jest jasny – być najlepszym

VIP TYLKO PYTA

30

Aneta Gieroń rozmawia z Markiem Wiatrem Prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa

SYLWETKI

38

Wojciech Birek W świecie komiksu

42

Historia właścicielek zamku w Łańcucie Panie na Łańcucie

RAPORTY i REPORTAŻE

80 86

Z Londynu i Warszawy w Bieszczady

Biznes rodzinny Smaki Podkarpacia

96

Historia regionu Podkarpacka kwatera Hitlera

KULTURA

22

Mariola Łabno-Flaumenhaft Trzydzieści lat na scenie

92

VIP Kultura Świat Józefa Wilkonia


80

92 Styl Życia

8

Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Metropolitalny Rzeszów – fakt czy mit?!

FELIETONY

52

86

42

Jarosław A. Szczepański Czekanie na opozycję

54

Magdalena Zimny-Louis Polacy na wakacjach

ROZMOWY

46

Krzysztof Łyko z Archiwum Państwowego Jak znaleźć przodka

38

BIZNES

60

Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2017 Podkarpacki Automotive jednoczy siły

66

100

Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2017 Automatyzacja w branży logistycznej

74

Biznes na starcie Podkarpackie start-upy

MODA

100

Czajkaczajka Torebki z Jasła

60 74 96

4

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017


OD REDAKCJI

Na prowincji Polski leży Podkarpacie i nie chodzi, bynajmniej, o nasze mniejsze czy większe ambicje, bo tych nam nie brakuje. Ot, po prostu, fakt wynikający z położenia geograficznego. O tyle to istotne, że prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa – jak mówi Marek Wiatr, a słów na wiatr nie rzuca, bo sam wywodzi się z rodziny, która od ponad 100 lat związana jest z Jedliczem. Za czasów, gdy kwitł tutaj przemysł naftowy – pańskim miastem, dziś coraz bardziej ubożejącym, ale nie pozbawionym aspiracji. Większość największych postaci kultury, techniki, medycyny, nauki, wywodzi się właśnie z takiej prowincjonalnej Polski, gdzie pracowitość, pogoń za marzeniami ciągle jest powszechna, ale której rozpaczliwie brakuje dziś wzorców, impulsów, a najbardziej pieniędzy. Już ponad 100 lat temu głośno o tym mówiła Maria Konopnicka, która otrzymując od narodu polskiego w 1903 roku dworek w Żarnowcu, w pobliżu Jedlicza, bardzo się z tymi terenami i jego mieszkańcami związała. Wielu mogło liczyć na jej wsparcie – zależało jej na edukacji tutejszych dzieci – doskonale wiedziała, że to najlepsza metoda osiągnięcia awansu społecznego, podobnie zresztą jak obecnie. Nowoczesna, wykształcona, mówiąca dziesięcioma językami obcymi, inspirowała i może inspirować kobiety do dziś. I... żeby tylko częściej chciały odwiedzać jej ślady w pięknym, ale nieco zapomnianym Żarnowcu. Patrząc na globalne marki Biedronka, Lidl, mogło się wydawać, że podejmowanie jakiejkolwiek rywalizacji z nimi jest zwykłą stratą czasu. Nic bardziej mylnego. Krzysztof Tokarz, prezes i założyciel Grupy Kapitałowej Specjał „postawił się” europejskim gigantom, a dziś jest w Polsce drugim co do wielkości dystrybutorem FMCG, czyli produktów szybko zbywalnych i obsługuje ponad 20 tysięcy sklepów oraz hurtowni, zatrudniając ponad 5 tysięcy osób. Firma poszerza sieci franczyzowe: Nasz Sklep, Delikatesy Sezam i Delikatesy Premium Nasz Sklep, Livio i coraz skuteczniej podszczypuje największych graczy na rynku, bo... prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Ewelina Czyżewska biuro@biznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl

Mecenas Gali

Sponsorzy główni Gali


Anna i Józef Jurzysta – fotografia ślubna.

T

egoroczna premiera filmu „Rzeszowskie janusze” w reżyserii Ilony Duszy-Kowalskiej i Kuby Kowalskiego, spotkała się z ogromnym zainteresowaniem. Do twórców zaczęli zgłaszać się ludzie, którzy przechowują w swych archiwach rodzinnych fotografie z tego zakładu. Działał on w Rzeszowie od 1886 r. aż do końca lat 70. XX wieku. Edward Janusz (1850-1914) urodzony we Lwowie, był studentem Politechniki Lwowskiej, później oficerem armii austriackiej, wreszcie od 1880 roku prowadził własny zakład fotograficzny. W 1898 r. wyróżniony został tytułem Cesarsko-Królewskiego Nadwornego Fotografa (cesarza Franciszka Józefa). Z czasem firma stała się jedną z największych w Galicji. Pod szyldem E. Janusz działała w Rzeszowie w latach 1886-1951. Po jego śmierci zakład prowadzony był początkowo przez żonę Leopoldynę, a później – do lat 70. XX wieku – przez córki Helenę i Marię. Zakład Edwarda Janusza mieścił się przy ulicy Sandomierskiej 18 (obecna Grunwaldzka). Pozostało po nim bogate archiwum, na które złożyła się praca trzech pokoleń. Liczy ono kilkanaście tysięcy szklanych klisz, kilka tysięcy błon fotograficznych oraz ponad 2 tysiące fotografii różnych formatów. Zdjęcia przedstawiają tysiące ówczesnych mieszkańców Rzeszowa i okolic oraz obrazy zmieniającego się na przestrzeni dziejów miasta. Zbiór jest jednym z największych w kraju (obecnie w posiadaniu Muzeum Okręgowego w Rzeszowie). Akcję zbiórki fotografii w ramach projektu „Sięgając do korzeni” zainicjowała Fundacja Rzeszowska wraz z WiMBP w Rzeszowie. Pierwsi darczyńcy przekazali do skanowania ponad 20 zdjęć. Skanowanie jest bezpłatne. Oryginały zwracane są właścicielom po 1-3 dniach. Zdjęcia można będzie obejrzeć na stronie internetowej Biblioteki pod adresem: www.wimbp.rzeszow.pl, w zakładce: „Przeszłość w pamiątkach ukryta” – mówi prowadząca projekt Bożena Janda. – Nasza akcja to szansa na odkrycie własnych korzeni, własnej tożsamości, o której wielu młodych mieszkańców Rzeszowa na co dzień nie pamięta. Biblioteka prowadzi szeroką zbiórkę cyfrowych pamiątek rodzinnych od kilku lat, a my teraz chcemy zwrócić społeczną uwagę na dziedzictwo rodziny Januszów, gdyż odkryliśmy, że to jest to, co może łączyć mieszkańców naszego miasta. – podkreśla Ilona Dusza-Kowalska, jedna z założycielek Fundacji Rzeszowskiej. Zebrane fotografie będą stanowiły filar rzeszowskiego archiwum społecznego. Posłużą jako tworzywo drugiego filmu na temat zakładu E. Janusza oraz historii starego Rzeszowa. – Oprócz zbiórki „januszy”, nasza inicjatywa obejmuje również spektakl multimedialny w formie mappingu, na koronie drzewa na bulwarach nad Wisłokiem. Symbol drzewa wykorzystujemy jako pretekst do refleksji na temat naszego dziedzictwa, korzeni naszej tożsamości. Do tej pory mapping miał miejsce tylko na budynkach. To pierwsza taka artystyczna interwencja w Rzeszowie. Motywem przewodnim mappingu jest inspiracja dziedzictwem zakładu fotograficznego E. Janusza – mówi Ilona Dusza-Kowalska. 

Tekst Antoni Adamski Fotografie Leopoldyna Janusz i Edward Janusz. Archiwum prywatne Barbary Myśliwiec

Agnieszka Żybura wraz z dziećmi: Franciszkiem, Anną i Józefem z Przedmieścia Czudeckiego, 1903 r.

Panna Wójcik z Nowej Wsi Czudeckiej, 1919 r.


Od lewej: Alina Bosak, Artur Chmaj, Patricia Mitro, Waldemar Pijar, Aneta Gieroń.

Debata BIZNESiSTYL „Na Żywo”

Metropolitalny Rzeszów – fakt czy mit?! Mija dokładnie 18 lat, od kiedy Rzeszów został stolicą Podkarpacia i... rozpoczął się czas jego dynamicznego rozwoju infrastrukturalnego, mieszkaniowego, społecznego i politycznego. Metropolitalny Rzeszów – coraz częściej mówimy o stolicy regionu, ale na ile są to nasze mile połechtane ambicje i aspiracje, a na ile żartobliwe stwierdzenie, nie do końca mające odzwierciedlenie w rzeczywistości?! Bo o ile rzeczywiście doczekaliśmy się autostrady, lepszych dróg w mieście i zauważalnego rozwoju biznesu, to jednak nijak nam stawać w jednym rzędzie z Warszawą, Wrocławiem czy Krakowem. A może wszystko jest kwestią proporcji i punktu widzenia, a nie wielkości miasta?! Nad tymi problemami zastanawialiśmy się podczas debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo”, jaka odbyła się w kawiarni „Graciarnia u Plastyków” na rzeszowskim Rynku. Nasi goście: Artur Chmaj, ekonomista, dyrektor Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie; Patricia Mitro, prawniczka, prezes Zarządu Centrum Poradnictwa Prawnego „PRAWNIKON”, przewodnicząca Rzeszowskiej Rady Działalności Pożytku Publicznego, oraz Waldemar Pijar, sekretarz powiatu rzeszowskiego, koordynator działalności Parku Naukowo-Technologicznego „Rzeszów-Dworzysko”, w przeszłości prezes RARR, starali się uchwycić sedno tego, co przesądza o metropolitalności Rzeszowa, nie unikając krytycznych ocen.

Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

arto też przypomnieć samą definicję metropolii, która według Encyklopedii PWN oznacza miasto danej prowincji, regionu lub kraju, spełniające na danym terenie funkcje centrum administracyjnego, kulturalnego, oświatowego, gospodarczego itp. – Dlatego też ocena Rzeszowa jako miasta metropolitalnego zależy od punktu widzenia – zauważył Waldemar Pijar. – Gdy patrzy na nas mieszkaniec Warszawy, Krakowa albo Wrocławia, to metropolitalny Rzeszów może się wydawać nadinterpretacją. Ale z punktu widzenia mieszkańców Podkarpacia i samego miasta śmiało można uznać, że Rzeszów spełnia funkcje miasta metropolitalnego. Jest centrum

8

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

administracyjnym, naukowym, tutaj też krzyżują się szlaki komunikacyjne. – I chyba bliższe jest mi określenie funkcji metropolitalnych Rzeszowa, niż samego miasta jako metropolii. Jednocześnie Rzeszów ma duże szanse, by w przyszłości być metropolią w dosłownym tego słowa znaczeniu – dodał Pijar. – Do tego czasu trzeba jednak w mieście wprowadzić kilka bardzo ważnych elementów zarządzania. Potrzebne jest profesjonalne i dalekowzroczne spojrzenie na politykę przestrzenną Rzeszowa. Najwyższy czas, by dla całego miasta powstał dobry, z prawdziwego zdarzenia Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego. Istotny byłby też zintegrowany system transportowy, nie w obrębie samego miasta, ale zintegrowany z sąsiednimi gminami.


Salon opinii Sam prezydent Tadeusz Ferenc wielokrotnie twierdził, że dynamiczna rozbudowa Rzeszowa możliwa była między innymi dzięki inwestycjom na podstawie warunków zabudowy, co pozwalało je szybciej realizować, a co też wpływa na rozwój miasta. – Dla mnie jest to nieodpowiedzialne – stwierdził Pijar. – W tak dużym mieście jak Rzeszów nie powinno dochodzić do sytuacji, w których na osiedlu domków jednorodzinnych wyrasta wieżowiec na kilkanaście pięter. Trzeba podzielić miasto na budownictwo wysokie, niskie, strefy przemysłowe, tak, by nie przeszkadzać sobie nawzajem w codziennym życiu. Warto jednak uzupełnić, że o metropolitalności bardziej przesądzają: transport, nauka i infrastruktura, niekoniecznie ład przestrzenny, który wpływa raczej na wygodę życia mieszkańców. – Słowo metropolia brzmi bardzo dostojnie – zauważyła Patricia Mitro. – I rzeczywiście, w różnych raportach o polskich metropoliach Rzeszów jest różnie oceniany. Według Polityka Insight, stolica Podkarpacia znalazła się zaraz za Warszawą, czyli w czołówce miast, które mają największe szanse na dynamiczny rozwój. Z kolei w analizie PwC wytknięto Rzeszowowi jedne z najniższych w Polsce inwestycji w kulturę. Dlatego mam wrażenie, że w Rzeszowie za często używamy słowa metropolia i zazwyczaj sprowadzamy go do infrastruktury. Politycy, samorządowcy przekonują, że mając infrastrukturę drogową i przyłączając nowe tereny do Rzeszowa, będziemy bogatsi i bardziej metropolitalni. A dla mnie jest to jednokierunkowe i krótkowzroczne postrzeganie interesów miasta. atricia Mitro, przewodnicząca Rzeszowskiej Rady Działalności Pożytku Publicznego, przyznała, że w trzecim sektorze (zwrot, którym określa się ogół organizacji pozarządowych – przyp. red.) bardzo często dyskutuje się o metropolitalności Rzeszowa, ale wnioski bywają smutne. – Zazwyczaj zderzamy się z postawą władz, w której ważne są „droga, chodnik, droga”, a kultura, rozwój społeczny i obywatelski spychane są na margines – mówiła. – Dlatego w debacie publicznej nieustannie warto przypominać definicję metropolii, która jest nie tylko dużym ośrodkiem administracyjnym, gdzie przecinają się szlaki komunikacyjne, ale też centrum kulturalnym. W Rzeszowie jest bardzo wielu studentów, o czym często się przypomina i dobrze, że tak jest, ale to nie oznacza rozwoju kulturalnego Rzeszowa. W idei metropolitalności zbyt często zapominamy o inicjatywach oddolnych, które warunkują rozwój kulturalny, a który jest jednym z głównych wyznaczników metropolitalności. Za mało docenia się działalność organizacji wolontarystycznych, bo zawsze ważniejsza jest ta „droga i chodnik” w rozwoju miasta. Artur Chmaj nie miał natomiast najmniejszych wątpliwości, że z punktu widzenia definicji Rzeszów spełnia wszystkie funkcje metropolitalne, choć przyznał, że jest to kwestią skali. – Z perspektywy Podkarpacia – metropolią będzie Rzeszów. Z perspektywy Polski – Warszawa. W Europie – Warszawa to już trzecia lub czwarta liga metropolii, bo wyprzedzą ją Londyn czy Paryż. Z punktu widzenia świata amerykańskie megalopolis pozostaje bezkonkurencyjne. Warto jednak zadawać sobie pytania, jak Rzeszów spełnia swoje funkcje metropolitalne – tłumaczył. Nie bez znaczenia jest też współczesny wydźwięk słowa metropolia, a jest on pejoratywny. – Kogo na to stać, stara się

P

Patricia Mitro.

opuścić duże miasto i osiedlić na przedmieściach, a przecież jeszcze nie tak dawno przeniesienie się ze wsi do miasta było symbolem awansu społecznego – mówił Chmaj. – Dziś centra metropolii zazwyczaj się wyludniają i stają centrami kulturalnymi, administracyjnymi, biznesowymi, ale nie skupiskami mieszkalnymi. Metropolia wiąże się z utrudnieniami komunikacyjnymi, hałasem, smogiem, itp. Życie w dużym mieście niesie za sobą mnóstwo trudności, zagrożeń i przeszkód, wymusza więcej czasu na dojazdy, dowozy dzieci do szkół i wcale za metropoliami nie przepadamy, ale jednocześnie wszyscy chcemy korzystać z ich zdobyczy. Ta gwarantuje dużo lepszy niż na prowincji dostęp do pracy, wyższych zarobków, dóbr kultury i nauki. Od 2011 roku Rzeszów w klubie 12 metropolii Polski Same próby nazwania Rzeszowa metropolią pojawiły się kilkanaście lat temu, gdy zostawał stolicą Podkarpacia, a w kolejnych latach zdobywał unijne pieniądze na rozwój i poszerzał swoje administracyjne granice, by w 2017 roku osiągnąć powierzchnię 120,4 km kw. i liczbę mieszkańców sięgającą prawie 190 tys. W 2011 roku zostaliśmy też włączeni do klubu 12 metropolii Polski i od tego czasu regularnie pojawiamy się we wszystkich badaniach i analizach odnoszących się do naszej metropolitalności, mimo że ciągle nam daleko do spełnienia jednego z podstawowych warunków metropolii, czyli 300 tys. mieszkańców. – Wracając do funkcji metropolitalnych Rzeszowa, to jesteśmy bardziej metropolią lokalną, niż globalną – mówił Artur Chmaj. – Od kilku lat właśnie w Rzeszowie obserwujemy koncentrację przedsiębiorczości i biznesu, choć jeszcze nie tak dawno przedsiębiorcy stąd uciekali. Z dwóch powodów. Po pierwsze, dawało się odczuć pazerność lokalnego aparatu skarbowego, który bardzo często odwiedzał lokalny biznes. Po drugie, ówczesne lotnisko było kiepskie, brakowało autostrady i Rzeszów zdawał się mocno zaściankowy. Dziś mamy zauważalną przewagę nad Lublinem czy Białymstokiem – wygodną autostradę, nowoczesne lotnisko, warto tu inwestować. Gdy w Warszawie żartują z Rzeszowa, ja z przekąsem przypominam, 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

9


Salon opinii

Artur Chmaj.

że największa firma informatyczna w tej części Europy ma siedzibę właśnie w Rzeszowie, podobnie jak koncentracja przemysłu lotniczego ma miejsce na Podkarpaciu i demograficznie się wzmacniamy, co jest ogromnym sukcesem na polskiej mapie. le infrastruktura to nie wszystko, chciałoby się powiedzieć... I zauważył to już kilka lat temu m.in. prof. Grzegorz Gorzelak z Centrum Europejskich Studiów Regionalnych UW, który stwierdził: „Przed Expo 1992 Hiszpanie zbudowali autostrady i szybką kolej TGV między Sewillą a Madrytem. Te regiony zawsze dzieliła przepaść poziomu rozwoju. Liczono, że dzięki autostradzie Andaluzja zwiększy swoje możliwości rozwoju. Stało się przeciwnie. Wiele firm przeniosło się z Sewilli do Madrytu, bo autostrada ułatwiła połączenie pracy w Madrycie ze spędzaniem weekendów w Sewilli. Koszty pracy to nie wszystko – inwestor potrzebuje kompetentnych tłumaczy, prawników znających prawo zagraniczne, projektantów, firm reklamowych. Liczą się także warunki życia – oferta kulturalna, kontakty z innymi biznesmenami, restauracje, atrakcyjność miasta”. Te słowa są też może wytłumaczeniem dla całkiem niedawnej decyzji biznesowej Lufthansy, która nie zdecydowała się na inwestycję w Rzeszowie, ale ostatecznie wybrała droższy, ale bardziej rozwinięty Śląsk?! Nie tylko więc infrastruktura i biznes przesądzają o metropolitalności. – To jest szerszy i bardziej skomplikowany temat – przyznał Waldemar Pijar w nawiązaniu do Lufthansy, mającej inwestować w Parku Naukowo-Technologicznego „Rzeszów -Dworzysko”. – I proszę mi wierzyć, brak tej inwestycji może nie jest aż tak dużą stratą dla Rzeszowa, gdyż to nie miała być produkcja, ale remontownia silników, gdzie zatrudnienie znalazłoby około 500, ale niekoniecznie wysoko wykwalifikowanych pracowników. Jednocześnie Waldemar Pijar podkreślił, że z punktu widzenia kadr dla branży lotniczej, akurat Rzeszów nie ma powodów do kompleksów w porównaniu z innymi dużymi miastami. W Dworzysku lada chwila swoją działalność rozpocznie francuska firma z branży lotniczej, Creuzet, i wszyscy specjaliści rekrutowani są z podkarpackich szkół średnich i uczelni wyższych.

A

10

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

– Ale jeśli chodzi o kulturę, to rzeczywiście, poza filharmonią i niezłą ofertą teatralną, nie mamy dużo do zaproponowania – dodał Waldemar Pijar. – Zaczyna się to powoli zmieniać, ale mam świadomość, że proces zmian potrwa latami. Mamy coraz więcej wsi w Rzeszowie, ale czy coraz więcej wielkomiejskości?! Jeszcze przed II wojną światową Rzeszów był małym, prowincjonalnym miastem z dużym odsetkiem ludności żydowskiej. Po wojnie, wraz z rozwojem przemysłu, napłynęła do niego ludność wiejska. Czy ten brak tradycji miejskich, mieszczańskich, inteligenckich, ogranicza nas też dziś, mimo że powierzchniowo i liczebnie staramy się gonić duże ośrodki miejskie?! – W ostatnich latach Rzeszów, poszerzając swoje granice, przejmuje wsie, ale nie przejmuje jeszcze lasów – żartobliwie zauważył Artur Chmaj – Wjeżdżając z niektórych kierunków do Włocławka albo do Częstochowy, wjeżdża się do lasu. Kapitał ludzki buduje się całe pokolenia, a drugiego Krakowa nie da się stworzyć za pomocą uchwały albo przyłączenia wsi do miasta. Dzisiejsze czasy w ogóle nie sprzyjają kulturze, inteligencji, intelektualnemu rozwojowi. Masowo cierpimy na deficyt czasu, diametralnie zmieniają się miasta i sposób życia, ale to nie zmienia faktu, że jednak coś dobrego w Rzeszowie się dzieje. Rzeszowianie są dumni z tego miejsca i to podkreślają, co inni zauważają. Choćby w czasie ubiegłorocznego Kongresu 590 w Jasionce. Gdy padły bardzo przychylne dla Rzeszowa porównania, w sali słuchać było aplauz, co inni dostrzegli i nam tego zazdroszczą. Lokalna duma wcale nie jest taka powszechna wśród mieszkańców Wrocławia, czy choćby Poznania. Rzeszów „coś” w sobie ma i to się daje wyczuć. Artur Chmaj podkreślał, że mając dziś łatwość podróżowania, mieszkaniec Rzeszowa może porównywać swoje miasto do Berlina, Paryża czy Londynu. – Widząc to wszystko, ludzie doceniają to, co mają w Rzeszowie. Na Podkarpaciu i w jego stolicy świetnie się żyje. Potwierdzają to wyniki badań dotyczących jakości życia. Ten region cechuje wielopokoleniowość rodzin, dużą dzietność, wysokie bezpieczeństwo i dobre zdrowie mieszkańców. koro tacy jesteśmy z Podkarpacia zadowoleni, to po co nam zmieniać Rzeszów w metropolię? – Dlatego upieram się, że metropolia to hasło pejoratywne. Chcielibyśmy być w centrum wszystkiego, ale jednocześnie mieszkać daleko od blokowisk, blisko natury i oddychać świeżym powietrzem – podkreślał Artur Chmaj. – Stąd w rzeszowianach chęć do wyprowadzania się na przedmieścia i pustoszejące centrum. Chcielibyśmy mieć tętniące życiem staromiejskie uliczki z kawiarenkami, jak w zabytkowych europejskich miastach, ale prawa rynku są bezlitosne. Jeśli mam lokal i mały biznes po dziadkach w centrum, może się okazać, że lepiej opłaci mi się wynająć go bankowi, bo więcej na tym zarobię niż męcząc się np. ze średnio rentowną lodziarnią. Funkcje miasta przegrywają z kalkulacją – co się bardziej opłaci, a co mniej. Chodząc przez lata do pracy przez rzeszowski Rynek, widziałem, jak w tych kamieniczkach pojawiały się rozmaite interesy. Był nawet sklep z gwoździami i klamkami. Niby nie do pomyślenia w takim miejscu. Ale to pokazuje, jak ludzie dostosowują się do zmieniających czasów i warunków. Człowiek z żyłką przedsiębiorczości jeden biznes zastępuje drugim. Rzeszów szybko ewo-

S


Salon opinii luuje, dopasowując się do czasów. To zasługa mieszkańców, którzy – jak to Polacy – szybko wychwytują możliwości, jakie stwarza świat. I skoro nie wyjechali do Anglii czy innego kraju, wykorzystują je tutaj. Rzeszów centrum gospodarczym regionu. i to o mocnej marce

R

zeszów musi spełniać różne funkcje metropolitalne – administracyjną, naukową, gospodarczą, kulturalną. Z którą radzi sobie najlepiej? Waldemar Pijar stwierdził, że obszar metropolitalny Rzeszowa z pewnością jest centrum gospodarczym regionu, i to o mocnej marce. – Jest magnesem ściągającym inwestorów – tłumaczył. – Leży na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych, a dzięki skutecznej promocji nie jest już nieznanym miastem, kojarzącym się z niedźwiedziami na ulicach. Naszym olbrzymim atutem jest młode społeczeństwo. Średnia wieku jest najniższa w Polsce. Mimo dużej emigracji młodych, dobrze wykształconych ludzi, wciąż mamy mocny społeczny kapitał. On właśnie dla inwestorów jest najistotniejszy, bo dziś biznes nie ma kłopotów ze znalezieniem działki i kapitału, wyzwaniem jest stworzenie odpowiedniej kadry. U nas łatwo mu ją znaleźć. Wciąż natomiast obszar metropolitalny Rzeszowa i sąsiadujących gmin ma źle zorganizowaną komunikację. Przydałby się transport szynowy i parkingi na przedmieściach, na których kierowcy zostawialiby samochody i przesiadając się do szynobusu, szybciej docierali do centrum. Obecnie do miasta wjeżdża 200 tysięcy pojazdów na dobę. I to, moim zdaniem, zaburza jego funkcjonowanie. Trudno w oparach spalin delektować się kawą z przyulicznej kafejki. Sprawny transport wymaga jednak porozumienia kilku samorządów, a wiadomo, że i ta międzyludzka komunikacja w aglomeracji rzeszowskiej kuleje. Konflikt nasila walka prezydenta Rzeszowa o poszerzanie granic miasta. – Jestem za powiększaniem Rzeszowa, ale poprzez połączenie go z całą gminą, a nie „wyrywanie” poszczególnym samorządom najatrakcyjniejszych sołectw, bo to osłabia sytuację ekonomiczną okrojonych gmin, na czym cierpią mieszkańcy – deklarował były prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego. – Rozumiem dążenie prezydenta do osiągnięcia pułapu 200 tysięcy mieszkańców, ale jeśli chodzi o obszar, na dzień dzisiejszy stolica Podkarpacia wydaje się już dostatecznie duża. Teraz trzeba nadać określone funkcje przyłączonym już terenom, aby opanować organizacyjny chaos. Zdaniem Patricii Mitro, agresywna polityka wobec gmin sąsiadujących z miastem może wywołać skutek odwrotny i zaostrzyć opór przed przyłączeniem. – Ludzie chcą znać plany, rozumieć wizję. Niestety, nie słyszałam o takich odnośnie do przyłączonych dzielnic. Może nie mówi się o nich dostatecznie głośno i wyraźnie? Dalekosiężne projekty nie są naszą najmocniejszą stroną. Są nią natomiast infrastrukturalne inwestycje. Rzeszów, z dostępem do autostrady, lotniska i wypromowaną marką Doliny Lotniczej, cały czas utrzymuje dobre tempo rozwoju. Kuleje funkcja kulturalna. Mamy halę na Podpromiu, scenę na Rynku, na których za mało się dzieje. Na pewno mają na to wpływ ograniczone środki finansowe. Ale skoro gospodarka tak dobrze się rozwija, a w strefach ekonomicznych przybywa firm, to stać nas także na kul-

Waldemar Pijar.

turę. Wszystko powinno być sensownie rozwijane i łączyć się w kompletną ofertę. Ludzie z różnych stron Polski, z którymi rozmawiam, chwalą łatwy dojazd do Rzeszowa, przyjaznych mieszkańców, bliskość Bieszczadów, ale stwierdzają, że brakuje atrakcji w samym mieście. W takich metropoliach, jak Wrocław czy Kraków, mogą pomarudzić nad bogatym kalendarzem imprez i wybrać coś, co im pasuje. U nas tego jest za mało. A to, co jest, to często praca oddolna pasjonatów, którzy mają do dyspozycji zbyt małe fundusze. To, co dostają od miasta, to kropla w morzu potrzeb – oświadczyła działaczka trzeciego sektora. – W wielu miastach polityka wobec trzeciego sektora jest prowadzona w sposób znacznie bardziej kompleksowy, zapewniający stałe wsparcie dla tych, co tak wiele dają od siebie. W momencie, gdy kulturę oraz działania proobywatelskie zaczniemy traktować w poważniejszych kategoriach i rozumieć jej potencjał, będziemy mocniejsi i bardziej interesujący jako miasto. Na Podkarpaciu takim pozytywnym przykładem jest Krosno, które chętnie inwestuje w kapitał ludzki. – Z ocenieniem, ile dać na infrastrukturę, a ile na kulturę jest jednak spory kłopot – zwrócił uwagę Artur Chmaj. – Dla jednych ważniejszy jest chodnik, dla innych koncert. Jeśli w Rzeszowie jest tak, jak w całej Polsce, że na 100 osób 67 nie przeczytało żadnej książki, to gdybyśmy tu mieli nawet 10 teatrów, wcale nie zwiększy nam to udziału w kulturze wysokiej. apełnianiu widowni w operach i teatrach z pewnością sprzyja wysoki stopień urbanizacji, a ten w Rzeszowie jest bardzo niski. Ale ważna jest także siła elity. Jeśli nie ma w rodzinach tradycji chodzenia z dziećmi do filharmonii, jak to jest np. we Lwowie, to trudno się spodziewać, że wyrobimy w nich wielkomiejską mentalność. – To jest też kwestia rozwoju gospodarki. Do niedawna bardzo wielu rodziców nie stać było na takie uczestnictwo w kulturze. Bilet do teatru kosztuje od 40 do 100 zł, co dla rodziny oznacza spory wydatek – bronił rzeszowian Waldemar Pijar. – To się powoli zmienia, coraz więcej pieniędzy wydajemy na posiłki w restauracjach i w sferze kultury także będziemy coraz hojniejsi.

Z

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

11


Salon opinii – Nie da się niczego zbudować bez ludzi – dodał Artur Chmaj. – Kto był w Rzeszowie jeszcze 20 lat temu, kojarzy to miasto raczej jako nieciekawe. Teraz odkrywa je na nowo. Aby przyciągnąć tu jak najwięcej wybitnych osobowości, które przyspieszyłyby rozwój elitarności, potrzeba pieniędzy. ozwój zaczyna się od infrastruktury – upierał się Waldemar Pijar. – Zawsze będę zwolennikiem budowania drogi w środku pola. Tam, gdzie dziś jest Strefa „Dworzysko”, rosły niedawno łany kukurydzy. Nic się tam nie działo, a teraz jest to, moim zdaniem, najlepszy teren inwestycyjny w Europie. W tym roku otwarte zostaną dwie pierwsze fabryki – Ok Office i Creuzet. Pozostałych pięć firm dostało pozwolenie i rusza z budową, na trzy kolejne działki ogłaszamy przetargi. Przybędzie miejsc pracy, które ściągną tu także ludzi spoza obszaru metropolitalnego. Będą potrzebowali mieszkań, będą zakładać rodziny, korzystać z restauracji i oferty kulturalnej. Od lat wpływają do regionu miliony z Funduszy Europejskich, a w mieście wciąż jednak brakuje miejsca, które zapewniałyby weekendową rozrywkę rodzinom z dziećmi. Nie ma parku rozrywki, aquaparku, centrum nauki z placem zabaw – przestrzeni, która by zapewniała rozwój, zabawę, inspirację. Jakim magnesem mogą być takie miejsca, pokazuje chociażby turystyczny sukces podkrakowskiej gminy Zator.

R

Park rozrywki z aquaparkiem w okolicach Rzeszowa – Dlatego wspólnie ze starostą za cel postawiliśmy sobie ściągnięcie do powiatu rzeszowskiego inwestora, który wybuduje park rozrywki z aquaparkiem – obiecał Waldemar Pijar. – Taki obiekt powstałby w partnerstwie publiczno-prywatnym. Podjęliśmy już w tej sprawie rozmowy z potencjalnym inwestorem. Musimy kupić grunt, ale może za kilka lat uda się park otworzyć. Rozmawiając o inwestycjach i pieniądzach, pytaliśmy naszych gości, czy budżet na poziomie 1,3 mld złotych, jakim dysponuje Rzeszów, jest budżetem „metropolitalnym”? – To znów kwestia skali – przypomniał Artur Chmaj. – Wielu włodarzy mniejszych podkarpackich „metropolii” wiele by dało, żeby takim dysponować, ale z perspektywy Krakowa czy Warszawy to rzeczywiście mało. Dlatego ważniejsze jest nie to, ile się ma, ale co się z tymi pieniędzmi robi. I tu wracamy do wątku – na co powinno się je wydawać. Przeznaczanie wszystkiego na drogi i wodociągi nie zwiąże dzieci, których liczebnością tak się szczycimy, z regionem na stałe. Dajmy im coś, co je będzie inspirować, cieszyć. Takie miejsce, jak wspomniany park rozrywki, jest naprawdę potrzebne. rtur Chmaj nawiązał także do funkcji naukowych, jakie spełniać ma metropolia. – W kręgach naukowych liczy się słowo elitarność. Na rzeszowskich uczelniach trudno jest robić spektakularne badania naukowe, bo najwybitniejsi specjaliści wolą ośrodki naukowe cieszące się większą renomą. Grono tych bardziej elitarnych uczelni chce także ograniczyć Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W tym gronie nie znajdzie się nasz uniwersytet i politechnika. Paradoksalnie, mogłoby to dać im inną szansę – rozwój bardziej praktycznego podejścia do badań

A 12

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

naukowych, silniejszą współpracę z przedsiębiorstwami, wyższy poziom komercjalizacji i innowacyjności. Z szansami jest jednak tak, że nie wszystkie udaje się wykorzystać. Szansą były dla Polski i Rzeszowa także unijne dotacje. – Za chwilę ich nie będzie – przypomniał Artur Chmaj. – Wtedy zostanie twarde jądro biznesowe i głównie ono w powiązaniu z władzami publicznymi będzie decydować o rozwoju metropolii. Z tego, co słyszę, w strefie Dworzysko inwestuje obecnie jedna firma zagraniczna i aż sześć miejscowych. To bardzo dobry znak, świadczący o naszej rosnącej sile ekonomicznej. Rzeczywiście, przywoływany już wcześniej w naszej debacie prof. Gorzelak powiedział, że dla tworzenia metropolii najważniejsze jest, by zwiększać własny potencjał gospodarczy i poziom przedsiębiorczości. Sprzyjają temu nie tylko drogi, ale i proinnowacyjny klimat – dobra edukacja, nauka, badania, współpraca międzynarodowa. – Bogatsi mieszkańcy zaczynają więcej wydawać na dobra wyższego rzędu. Organizacja koncertu może stać się dla przedsiębiorcy opłacalna i to może rozwijać ofertę kulturalną – opisywał Artur Chmaj. – Ale to nie dzieje się od razu. To proces, który musi trochę potrwać. aldemar Pijar, wracając do wątku „życie po funduszach z UE”, stwierdził, że chociaż każdy rozwijający się samorząd słusznie zadłużał się, by wybudować z pomocą dotacji ile się da, Rzeszów może mieć nieciekawą sytuację po ustaniu unijnego dofinansowania. Stanowi ono znaczną część ponadmiliardowego budżetu stolicy Podkarpacia, która obecnie ma zadłużenie na poziomie 750 mln zł, a dochody własne z podatków – na poziomie 560 mln zł. – Nie jest tak źle – uspokajał Artur Chmaj. – Mamy trzy lata na przygotowanie się do końca unijnego finansowania. Inwestycje, które na pewno będą po tym okresie wpływać na dalszy rozwój Rzeszowa, to położone w pobliżu: autostrada, Aeropolis, S19, lotnisko. – Takiej siły na pewno nie mają słynne inwestycje miejskie – okrągła kładka czy Most im. Tadeusza Mazowieckiego – chociaż pozytywnie wpływają na wizerunek miasta i dobrze wyglądają w albumach – zauważył Waldemar Pijar, który na podsumowanie dyskusji przyznał, że przyszłość miasta widzi w jasnych kolorach. – Dobrze się tu żyje i jest siła młodych mieszkańców, którzy chcą zmieniać swoje miasto na lepsze. Artur Chmaj również pozostał optymistą: – Dla mnie Rzeszów jest miastem o dużym potencjale rozwojowym. Jeśli biznes nadal się będzie dobrze rozwijał, będą tu pieniądze, które wiele zmienią. Nie staniemy się Krakowem ani Warszawą, ale będziemy metropolią w skali regionu – większą i jeszcze atrakcyjniejszą niż dziś. – Rzeszów i jego obszar metropolitalny wciąż uczą się funkcji, które mają spełniać. Ale zgodzę się, że jesteśmy na drodze do wielkomiejskości – dodała Patricia Mitro. – Bardzo by nam w tempie dochodzenia do niej pomogli wpływowi liderzy, pochodzący z Rzeszowa, którym na stolicy Podkarpacia szczególnie by zależało. Życzmy ich miastu w samorządzie województwa, rządzie, parlamencie i partiach politycznych – taką puentą zgodnie zamknęliśmy debatę o metropolitalnym Rzeszowie. 

W



Dyskusje o Polsce

Od lewej: Henryk Woźniakowski, dr Wergiliusz Gołąbek, Andrzej Brzeziecki.

O Mazowieckim wyrosłym z kultury humanistycznej i chrześcijaństwa To miało być spotkanie o Tadeuszu Mazowieckim, ale okazało się dyskusją o Polsce. – I z tego cieszyłby się najbardziej – stwierdził Andrzej Brzeziecki, asystent pierwszego premiera III Rzeczypospolitej, podczas spotkania w Filharmonii Podkarpackiej, w trakcie którego jednego z najważniejszych polskich polityków ostatnich dekad wspominali: prof. Andrzej Friszke, prof. Aleksander Hall, Henryk Woźniakowski oraz Maciej Zięba OP.

D

okładnie 90 lat temu urodził się Tadeusz Mazowiecki, premier pierwszego niekomunistycznego rządu po 1989 roku. Z tej okazji Wydawnictwo Znak opublikowało książkę „Architekt wolnej Polski. Świat wartości i idei Tadeusza Mazowieckiego”, której inspiratorami byli prof. Tadeusz Pomianek, prezydent WSIiZ w Rzeszowie, oraz prof. Aleksander Hall. W książce znalazły się teksty napisane przez uczniów, współpracowników i przyjaciół premiera Mazowieckiego. Same okoliczności powstania książki też są niezwykłe, bo korzeniami sięgają wizyty Tadeusza Mazowieckiego w maju 2013 roku w Rzeszowie, kiedy to promował swoje wspomnienia „Rok 1989 i lata następne”. Na zaproszenie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania spędził wtedy trzy dni na Podkarpaciu, a tamto publiczne wystąpienie było jednym z jego ostatnich. W październiku 2013 roku zmarł. „Architekt wolnej Polski. Świat wartości i idei Tadeusza Mazowieckiego” przypomina historię wybitnego intelektualisty i prawdziwie demokratycznego polityka, który umiejętnie łączył świat wartości podstawowych ze światem polityki, ale i staje się pretekstem do dyskusji o dzisiejszej Polsce. Mówił o tym m.in. prof. Aleksander Hall, który pisząc o Mazowieckim przypomina, że był przedstawicielem dojrzałego patriotyzmu, pozbawionego kompleksów prowadzących do idealizowania własnego narodu i przemilczania wad narodowych oraz faktów z przeszłości nieprzynoszących chwały i wymagających dojrzałych rozliczeń. – Mazowiecki należał do najbardziej proeuropejskich polskich polityków – przypomniał Hall. – Ta postawa wynikała z jego pewności, że narody Europy łączą wspólne korzenie cywilizacyjne. Ze świadomości, że mają one wspólną kulturę. Był przekonany, że względy kulturowe, ekonomiczne, a także – może nawet przede wszystkim – polityczne i zewnętrznego bezpieczeństwa, wskazują miejsce Polski w Unii Europejskiej. Pragnął, by Polska szanowała podmiotowość człowieka i była zakorzeniona w Europie. Wynikało to z tego, że był chrześcijańskim personalistą.

14

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017


Był ciekaw każdego człowieka i otaczał się ludźmi, z którymi nie zawsze się zgadzał, ale w których dostrzegał autentyczność i zaangażowanie. – Jednocześnie byłby wstrząśnięty obecnym kursem polskiej polityki zagranicznej – dodał prof. Hall. Sama droga życiowa Mazowieckiego była długa i skomplikowana. Naznaczona osobistymi tragediami związanymi ze śmiercią pierwszej, a potem drugiej żony. Do dziś Mazowieckiemu bywa wypominana uległość wobec komunistów i publikowanie w latach 50. XX wieku tekstów propagandowych wychwalających m.in. kolektywizację. Sam Mazowiecki wielokrotnie nad tym ubolewał i za to przepraszał. Jednocześnie od końca lat 70. mocno Henryk Woźniakowski. angażował się w działalność opozycji i był jednym z najważniejszych strategów Solidarności – swoim życiorysem udowodnił, jak wiele dobrego zrobił dla Polski. Jak ważna w życiu Tadeusza Mazowieckiego była też religijność, ale ta nie ostentacyjna, mówił o. Maciej Zięba. Jak wiele dobrego zrobił dla szerzenia katolicyzmu otwartego, choć i on nie uniknął rozczarowań, gdy pod koniec swego życia stwierdził: „Czekam, aż polski katolicyzm będzie bardziej chrześcijański”. jciec Zięba przypominał także o nieustannym dialogu, jaki prowadził Mazowiecki, a który tak często jest dziś lekceważony przez polityków. – Równie ważny jest intelektualny Kościół elit, Maciej Zięba OP. jak i katolicyzm ludowy – mówił. – Budowa otwartego katolicyzmu ciągle trwa i nie można radykalni, stwierdzać, że to się nie udało. Na fali współczesnej debaty o przyszłości Unii Europejskiej Henryk Woźniakowski, filozof, tłumacz i publicysta, przypomniał, że dla Tadeusza Mazowieckiego było oczywiste, że Polska będzie w strefie wpływu wschodu albo zachodu Europy i przynależność do Zachodu była czymś naturalnym. Czegoś takiego, jak „Polska środka” nie ma. – Podobnie jak Robert Schuman, Tadeusz Mazowiecki był przekonany o trwałości narodów, o możliwości ich odrębnej, a przecież wspólnej koegzystencji w ramach zjednoczonej Europy – przypomniał Woźniakowski. – Silna Polska w wielkiej i silnej Europie była jedną Od lewej: prof. Andrzej Friszke, prof. Aleksander Hall. z głównych, a może i najważniejszą spośród idei pierwszego premiera III RP. Prof. Andrzej Friszke, który z Tadeuszem Mazowieckim zaprzyjaźnił się w latach 80. XX wieku, w czasie wydawania „Tygodnika Solidarność”, gdzie Mazowiecki był redaktorem naczelnym, a on szefem działu historycznego, nawiązał do najważniejszych wartości, jakie według byłego premiera powinny być realizowane w życiu publicznym. – To podmiotowość człowieka, społeczeństwa i państwa, tworzenie realizujących je struktur życia społecznego i politycznego. Dlatego tak ważne jest porozumienie co do wartości podstawowych oraz dbałość o kulturę polityczną, w tym kulturę walki politycznej. W perspektywie Tadeusz Mazowiecki widział Polskę mocną poprzez zdolność współdziałania Polaków w najważniejszych sprawach, a także zmierzającą do integracji z Zachodem rozumianym jako wspólnota wartości wyprowadzonych z chrześcijaństwa i kultury humanistycznej. W trakcie spotkania wiele też było pytań związanych z życiem Tadeusza Mazowieckiego oraz czasem, kiedy sprawował urząd pierwszego premiera III RP. Jak oceniałby obecną sytuację w Polsce i Europie? Można tylko domniemywać, ale na pewno był zatroskany o Polskę i już kilka lat temu bolał nad głębokim podziałem politycznym Polaków. Samą zaś Europę widział też jako przestrzeń emocji, nie jedynie bezdusznych liczb. I tych emocji na pewno dziś by mu brakowało w dyskusji o przyszłości Unii Europejskiej. 

O

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Patryk Ogorzałek


pamięć

Historia Polaków ratujących Żydów w Parlamencie Europejskim w Brukseli

J

uż rok temu w ramach otwarcia Muzeum im. Rodziny Ulmów, staraniem Oddziału IPN w Krakowie oraz Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie, przy partnerW Parlamencie Europejskim stwie MSZ, powstała odnowiona wersja wystawy „Samarytanie z Markowej. Ulmowie – Pow Brukseli już po raz drugi lacy zamordowani przez Niemców za pomoc Żydom” autorstwa dr. Mateusza Szpytmy. Wystazorganizowano wystawę wę przygotowano w kilkunastu wersjach językowych, a poza granicami kraju prezentowano ją poświęconą Rodzinie Ulmów w 2016 roku w kilkudziesięciu miastach na 6 kontynentach. oraz innym mieszkańcom wsi Na nowo otwartej prezentacji można oglądać 20 plansz, które składają się na wystawę „DoMarkowa na Podkarpaciu, brzy Samarytanie z Polski” i bezpośrednio nawiązują do dobrze już znanej wystawy „Samarytaktórzy w czasie II wojny nie z Markowej”. światowej ratowali Żydów przed zagładą. „The Good Wystawę otworzyli europoseł Tomasz Poręba, zaangażowany w jej zorganizowanie, oraz WłaSamaritans from Poland” dysław Ortyl, marszałek województwa. Obecni też byli: dr Mateusz Szpytma, posłowie z Podkarprzygotowali Muzeum im. pacia: Bogdan Rzońca, Kazimierz Gołojuch oraz europoseł Stanisław Ożóg. Rodziny Ulmów w Markowej – Rodzina Ulmów to przykład postaw, które towarzyszyły Polakom podczas II wojny świaoraz dr Mateusz Szpytma, towej. To, że w Parlamencie Europejskim możemy tę wystawę otworzyć, było jednym z moich wiceprezes Instytutu Pamięci celów jako posła do PE, aby odkłamywać ten bardzo nieuczciwy i niesprawiedliwy obraz PolaNarodowej. ków, którzy w mediach zachodnich są prezentowani w sposób skrajnie nieprzychylny, niezgodny z prawdą historyczną – mówił Tomasz Poręba. – Jest to dosyć tradycyjna ekspozycja, trochę może skromna, ale treściowo bardzo bogata, bo pokazuje historię nieznaną na zachodzie Europy. Jest też formą promocji niedawno otwartego Muzeum im. Rodziny Ulmów w Markowej – dodał Mateusz Szpytma, kurator wystawy i autor prezentowanych na niej treści. I rzeczywiście, tragedii, jaka miała miejsce w Markowej 24 marca 1944 r., nie da się łatwo opisać. Dom Józefa Ulmy został otoczony przez żandarmów i granatowych policjantów z posterunku w Łańcucie. W czasie przeszukania gospodarstwa znaleźli oni ukrywające się rodziny żydowskie: Didnerów, Grünfeldów i Goldmanów, którzy zostali zabici na miejscu. Zginęła również cała rodzina Ulmów: Józef, jego żona Wiktoria w siódmym miesiącu ciąży oraz sześcioro ich dzieci: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś i Marysia. W sumie w ciągu 20 minut zamordowano 17 osób – w tym nienarodzone dziecko. W marcu 2016 roku w podkarpackiej wsi Markowa otwarto Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów. To pierwsze takie muzeum na świecie, niezwykłe pod każdym względem. Upamiętniające tragiczne losy Polaków i Żydów, którzy przez lata żyli obok siebie na ziemiach polskich, ale wybuch II wojny światowej wyznaczył kres tych dziejów. – Trzeba historię rodziny Ulmów opowiadać, przekazywać – bo tej prawdy nigdy dość – mówił podczas otwarcia wystawy marszałek Władysław Ortyl. Nigdy dość pokazywania też bogactwa kulturowego tamtego świata i dwóch żyjących obok siebie społeczności, polskiej i żydowskiej, w których nie brakowało jednak skomplikowanych relacji. Na planszach prezentowanych w Brukseli, oprócz mieszkańców Markowej ratujących Żydów przed zagładą, znalazła się też fotografia dębu Józef z Wiśniowej, który został Europejskim Drzewem Roku 2017. Dąb ma około 650 lat i bardzo bogatą historię. Przed laty zainspirował Józefa Mehoffera, którego grafika przedstawiająca drzewo trafiła na przedwojenny stuzłotowy banknot. W ten sposób dąb zapisał się na kartach historii światowego pieniądza, a na pamiątkę tego wydarzenia został nazwany imieniem artysty. Drzewo zapisało się również w historii podczas II wojny światowej. W jego pniu ukrywała się żydowska rodzina, której udało się przeżyć niemiecką okupację. 

Tekst Aneta Gieroń, fotografie Tadeusz Poźniak



Mieczysław Górak.

Najlepsi piloci z Rzeszowa

40 lat Ośrodka Kształcenia Lotniczego Od lewej: prof. Tadeusz Markowski, Piotr Pilch.

Prawie 700 pilotów w ciągu 4 dekad wykształcił Ośrodek Kształcenia Lotniczego i choć Politechnika Rzeszowska nie jest już dziś jedyną uczelnią w Polsce szkolącą pilotów lotnictwa cywilnego, to tylko ona posiada własną bazę, sprzęt i kadrę zapewniającą zdobycie licencji pilota samolotowego liniowego (ATPL) frozen oraz pełną samowystarczalność. W regionie, który od prawie 100 lat ma tradycje lotnicze, 40 lat temu kilku osobom, m.in. prof. Henrykowi Kopeckiemu oraz profesorowi Kazimierzowi Oczosiowi, ówczesnemu rektorowi, wystarczyło wyobraźni i determinacji, by stworzyć miejsce, które do dziś kształci pilotów latających w liniach lotniczych na całym świecie.

Co roku około 25 studentów Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa po ukończeniu trzeciego semestru przyjmowanych jest na specjalność „pilot samolotowy”. W tym roku nabór był rekordowy, bo na „pilotaż” trafiło aż 37 osób – studenci ze zlikwidowanej specjalizacji „pilot śmigłowcowy” zostali przeniesieni na „pilotaż samolotowy”. Wszyscy oni, zanim rozpoczną swoją przygodę z lataniem, muszą przedstawić badania lotniczo-lekarskie klasy 1, a średnią ocen z egzaminów oraz testu z języka angielskiego udowodnić, na ile są pracowitymi i utalentowanymi kandydatami na przyszłych pilotów. – Obecnie szkolimy 107 osób na specjalności „pilotaż”, wśród nich jest 16 kobiet – wylicza Mieczysław Górak, dyrektor Ośrodka Kształcenia Lotniczego PRz. – Wykształcenie zaś jednego pilota kosztuje Politechnikę Rzeszowską około 240-250 tys. zł. – Żadna inna politechnika w Polsce nie prowadzi tego typu działalności. Dzięki absolwentom „pilotażu” nasza uczelnia jest rozpoznawalna na całym świecie – podkreśla prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej. I rzeczywiście, wracając do historii, gdy w latach 70. XX wieku coraz prężniej rozwijało się lotnictwo komunikacyjne i coraz więcej potrzeba było pilotów, zrodził się pomysł utworzenia szkoły, gdzie kształceni byliby piloci cywilni. W Rzeszowie były jeszcze przedwojenne tradycje przemysłu lotniczego, wyższa uczelnia techniczna i lotnisko w podrzeszowskiej Jesionce. 1 czerwca 1977 roku powstał Ośrodek Szkolenia Personelu Lotniczego z pierwszym dyrektorem, płk. pil. mgr. Bronisławem Janusem, ówczesnym kierownikiem Aeroklubu Rzeszowskiego. Na archiwalnych zdjęciach widać też historyczne polskie samoloty: PZL-104 Wilga, PZL-110 Koliber, An-2, na których kształcono pierwszych pilotów z Rzeszowa. – W sierpniu 1981 r. odbyła się pierwsza promocja studentów Politechniki Rzeszowskiej na specjalności „pilotaż”, a licencje pilotów samolotowych zawodowych otrzymało pierwszych 21 absolwentów – wspomina dyrektor OKL-u. Bardzo trudny okazał się rok 1990, kiedy to Ministerstwo Transportu zlikwidowało Ośrodek Szkolenia Personelu Lotniczego w Rzeszowie. Majątek Ośrodka przekazano Politechnice Rzeszowskiej, a jej ówczesny rektor, prof. Stanisław Kuś w tym samym roku powołał Ośrodek Kształcenia Lotniczego. Od 2007 r. OKL posiada też certyfikat na szkolenie mechaników lotniczych, umożliwiający kształcenie studentów specjalizacji awionika, silniki lotnicze oraz budowa płatowców. Dzięki unijnemu dofinansowaniu, w ostatnich latach w Ośrodku wybudowano pas startowy o długości 900 m wraz z drogami kołowania, hangar postoju samolotów oraz kontenerową stację paliw. Kupiono też 5 samolotów Liberty XL-2, 3 samoloty dwusilnikowe PA 34-Seneca V, symulatory lotu ALSIM X30 i X31 oraz wyposażenie obsługi logistycznej. Wszystko to jednak nie zastąpi najważniejszej rzeczy – wiedzy i umiejętności pilotów. – Nieustanne szkolenie, symulatory lotów i lektura. To zawsze powinno być najważniejsze dla każdego pilota – podkreśla prof. Andrzej Tomczyk, z Politechniką Rzeszowską związany od 41 lat. – Dziś pilot to operator złożonych systemów technicznych, a około 98 proc. czasu w trakcie lotu opiera się na pracy autopilota. Dlatego tak ważny jest profesjonalizm oparty na wiedzy pilota. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



W Chotyńcu odkryto scytyjski gród sprzed 3 tysięcy lat Archeologowie z Uniwersytetu Rzeszowskiego odkryli w Chotyńcu pod Radymnem grodzisko, świadczące, że potęga słynących z waleczności Scytów sięgała aż do południowo-wschodniej Polski. – To najdalej wysunięta na zachód osada tej kultury. Trzeba będzie zmienić mapy historyczne i inaczej spojrzeć na nasze dzieje – podkreśla prof. Sylwester Czopek, rektor UR.

Sensacja archeologiczna

O

dkrycia dokonała grupa badaczy z Instytutu Archeologii UR, prowadząc badania w dolinie rzeki Wiszni, możliwe dzięki grantowi z Narodowego Centrum Nauki. Zespół badawczy, który dokonał odkrycia w Chotyńcu, tworzą: prof. dr hab. Sylwester Czopek, dr Katarzyna Trybała-Zawiślak oraz doktoranci: Joanna Adamik, Marcin Burghard, Wojciech Rajpold, Ewelina Tokarczyk i Tomasz Tokarczyk. Wszyscy specjalizują się w badaniach nad epoką brązu i wczesną epoką żelaza. O tym, że w Chotyńcu niedaleko Radymna i polsko-ukraińskiej granicy, a dziś także autostrady A4, istniało przed wiekami grodzisko, naukowcy wiedzieli od dawna. Podejrzewali jednak, że jak 90 proc. podobnych stanowisk archeologicznych, kryje ono średniowieczny albo młodszy gród. Tymczasem rozpoczęte w ubiegłym roku badania przyniosły prawdziwą sensację. – Datowanie radiowęglowe bez żadnych wątpliwości dowiodło, że historia tego obiektu sięga wczesnej epoki żelaza, czyli przełomu IX i VIII w. p.n.e. oraz wiąże się z kulturą Scytów, którzy najwyraźniej podporządkowali sobie również te tereny – podkreśla prof. Czopek. Owalny teren o powierzchni ponad 40 ha (rozpiętość 610x680 m), jak widać na zdjęciach wykonanych z drona, zaznacza z jednej strony pozostałość wałów, obok jaśniejszy pas ziemi (zniszczone przez intensywną orkę pozostałości dawnych wałów), w końcu droga i linia współczesnych zabudowań. Fragment umocnień grodu, które się zachowały na ok. jednej czwartej pierwotnego obwodu, u podstawy ma obecnie 30-40 metrów szerokości i wysokość sięgającą 3,5 metra. Musiała to być zatem znacząca warownia. Wewnątrz wałów, na majdanie, naukowcy trafili na zolnik, kultowo-obrzędowe miejsce typowe dla grodzisk scytyjskich i bodaj najważniejsze miejsce na tego typu obiektach. – Znaleźliśmy tu grocik scytyjskiej strzały, scytyjską ceramikę i kości zwierzęce. Jesteśmy zatem pewni, że to grodzisko możemy przypisać scytyjskiemu kręgowi kulturowemu – mówi prof. Czopek. – Kultura scytyjska jest niezwykle interesująca, opisywał ją Herodot. To barwne obyczaje, piękne złote i srebrne przedmioty oraz budowle, rozbudowana struktura społeczna z warstwą wodzowską, arystokracją i wojownikami. Scytowie byli ludem wojowniczym. Ich życie związane było mocno z wyprawami, końmi, najazdami na inne ludy – opisuje dr Katarzyna Trybała-Zawiślak, zastępca dyrektora Instytutu Archeologii UR. – Była to kultura wysoko rozwinięta i świadczy o tym także grodzisko w Chotyńcu. Budowa takiej warowni wymagała wiedzy, umiejętności i dobrej organizacji pracy. Badania rozpoczęte w Chotyńcu zapowiadają się na wiele lat, a naukowcy spodziewają się odkryć wyjątkowe zabytki. W 2017 r. konieczne jest dokończenie badań zolnika oraz przecięcie wykopem zniszczonej części wału. Planowane są badania geofizyczne całej powierzchni grodziska oraz badania wykopaliskowe na wybranych fragmentach majdanu. Wokół grodziska zlokalizowanych jest wiele innych stanowisk archeologicznych, które niczym wieniec oplatają obiekt badany obecnie. – To wielkie centrum osadnicze, rodzaj aglomeracji, która w tamtych czasach odgrywała ważną rolę, przekazując elementy kulturowe, nawet ze świata greckiego, na dalsze części Europy środkowo-wschodniej – zaznacza prof. Czopek. – Pierwsza ceramika toczona, jaka pojawiła się na ziemiach polskich, przyszła nie jak twierdzono, z zachodu, ale właśnie ze wschodu; z kolonii greckich przejęli ją Scytowie i przekazali podległym sobie ludom. Dzięki odkryciu w Chotyńcu wiemy, że wschodnia część Polski była bliżej świata greckiego, odmiennie niż Zachód. Scytowie to także kultura, która przyniosła tutaj żelazo. Scytowie przybyli na teren Europy Wschodniej ze Wschodu i potrafili podporządkować sobie ludy rolnicze. Wokół właściwej Scytii mieszkał cały szereg innych ludów, które znamy z nazwy dzięki Herodotowi (opisał Scytię w V w. p.n.e.). – Umieścił on na mapie lud Neurów, którego położenie pasuje do naszej archeologicznej układanki. Możemy stawiać wstępną tezę, że osadę chotyniecką założył lud Neurów. Byłby on zatem pierwszym ludem znanym z nazwy na ziemiach polskich – wyjaśnia profesor Czopek. 

Tekst Alina Bosak Fotografie Uniwersytet Rzeszowski



30 lat

na scenie Mariola Łabno-

Flaumenhaft.

Od lewej: Małgorza ta Pruchnik-Chołka , Michał Chołka, Justyna Król, Mariol a Łabno-Flaumenhaft.

Bez teatru nijak żyć! Benefis Marioli Łabno-Flaumenhaft Na zacnym fotelu królowej przez kilka godzin Mariola Łabno-Flaumenhaft zbierała hołdy i pochwały za trzy dekady na teatralnych deskach. W czerwcu, podczas uroczystego benefisu w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, aktorka uhonorowana została Złotym Krzyżem Zasługi od prezydenta RP Andrzeja Dudy, Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis od ministra kultury oraz nagrodą od prezydenta Rzeszowa.

B

enefis w Klubie Turkus przygotowało Towarzystwo Kultury Teatralnej w Rzeszowie, które od 6 lat świętuje jubileusze najbardziej zasłużonych rzeszowskich aktorów. Laudację na cześć Marioli Łabno-Flaumenhaft wygłosiła Milena Tejkowska, a koledzy – aktorzy z Teatru im. Wandy Siemaszkowej: Justyna Król, Małgorzata Pruchnik-Chołka, Michał Chołka oraz Marek Kępiński – przygotowali dla niej sceniczną niespodziankę. Nie zabrakło akcentu z zaprzyjaźnionego Teatru Maska – Henryk Hryniewiecki wystąpił z piękną, wzruszającą „animacją lalki”, która do złudzenia przypominała Mariolę Łabno. Specjalnie dla jubilatki zaśpiewała też Barbara Szałapak, aktorka Teatru Ludowego w Krakowie, która wystąpiła w podwójnej roli – jako członek zarządu Związku Artystów Scen Polskich gratulowała Marioli Łabno 30 lat na scenie. Jubilatka doczekała się nawet okazjonalnej poezji, a wiersze na jej cześć wygłosili: Marek Pękala oraz Milena Tejkowska. – Bez teatru nie potrafię i nie chcę wyobrażać sobie życia – mówi Mariola Łabno-Flaumenhaft. I zdania nie zmienia od 30 lat, odkąd jako 22-latka zadebiutowała na deskach Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie rolą ślicznej Angeliki Arnoux w „Balu manekinów”. 8 lat później, jeszcze ładniejsza jako Panna Młoda w „Weselu”, debiutowała w rzeszowskim Teatrze Siemaszkowej. Filigranowa blondynka, z warkoczami spływającymi za pas, zachwyciła publiczność. Jeszcze nie wiedziała, ale przeczuwała, że Rzeszów stanie się dla niej ważny. Przez ostatnie 22 lata wrosła w miasto, w „Siemaszkę” na amen. Przez trzy dekady wykreowała ponad 100 postaci teatralnych. Trudno wymienić wszystkie, ale nie da się zapomnieć Marioli jako Tytanii – Hypolity w „Śnie nocy letniej”, Maszy w „Trzech siostrach”, Laury w „Szklanej menażerii”, Kataryniarza w „Sztukmistrzu z Lublina”, o którym reżyser spektaklu, wybitny Jan Szurmiej, powiedział, że jest najlepszym ze wszystkich, jakie reżyserował. Była też Marleną Dietrich w „Piaf”, genialną „Shirley Valentine”, świetną Telimeną w „Panu Tadeuszu” i niepokojącą Angelą w „Coś w rodzaju miłości”. Ostatnio nie sposób oderwać od niej wzroku w „Romantyzmie – Nowym Oczyszczeniu”. – Za każdym razem staram się zaczarować widza, wprowadzić go w tę nieprawdopodobną atmosferę, magię, która dzieje się w teatrze, swego rodzaju kłamstwo, ale jakże piękne i szlachetne – opowiada Mariola. – I gdy widzę te szeroko otwarte źrenice drugiego człowieka na widowni – to jest wspaniałe. To wszystko są magiczne chwile, dla których warto dać całą siebie. I ludzie to czują, dziękują za spektakle, ślą ciepłe słowa, życzenia, dzielą się emocjami, a wszystko to łechce próżność i uskrzydla. Dzięki temu 4 lata temu miała zapał i odwagę, by wspólnie z Beatą Zarembianką stworzyć prywatny Teatr „Bo Tak”, którego jest pomysłodawczynią i współwłaścicielką, a z którym świętowała już 4 premiery. Marioli Łabno-Flaumenhaft udaje się rzadka sztuka połączenia pasji z zawodem oraz radością bycia wśród ludzi. Przez wiele lat była aktywnym członkiem Lions Club w Rzeszowie, który tworzyła. Bez niej nie wyobrażają sobie już życia wychowankowie Stowarzyszenia na Rzecz Dzieci z Dysfunkcjami Rozwojowymi „BRUNO” z Rzeszowa, z którymi od kilku lat przygotowuje sztuki teatralne. Pokochali ją uczniowie i nauczyciele z Zespołu Szkół w Ropczycach, gdzie kolejne osoby zaraża miłością do teatru i gdzie systematycznie wraca, by wspierać ich w scenicznych przedsięwzięciach. – Dlatego jestem wdzięczna losowi, że mogę pracować, dotykać szlachetnej materii teatru, wadzić się z moimi postaciami. Bo aktor żyje wtedy, kiedy gra – mówi jedna z najpopularniejszych i najbardziej lubianych aktorek Teatru im. Wandy Siemaszkowej. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



Ludzie biznesu

Cel jest jasny – być

najlepszym

O

Krzysztofie Tokarzu, prezesie Specjału, piszą nie bez podziwu: „Postawił się Biedronce i Lidlowi. Polski menedżer jednoczy sklepikarzy pod polską flagą i kosi miliardy”. Sensacyjny tytuł potwierdzają rankingi. Na liście 200 największych polskich firm 2017 roku, opublikowanej przez tygodnik „Wprost”, PPHU Specjał z ponad 9 mld zł przychodu ze sprzedaży znalazł się na 14. miejscu. Branża handlu spożywczego jest pod wrażeniem firmy z Rzeszowa, która dysponując kapitałem o wiele mniejszym niż zachodni giganci, konsekwentnie powiększa sieć sklepów franczyzowych, stając się solą w oku dla swoich konkurentów. Będzie ona coraz bardziej uwierać, bo prezes Tokarz ma apetyt na więcej. Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

24

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

– Kosi miliardy? Prawda. Ale musimy zaznaczyć, że te miliardy odnoszą się do obrotów całej sieci naszych sklepów franczyzowych – prostuje Krzysztof Tokarz, prezes i założyciel Grupy Kapitałowej Specjał. Na wywiad trzeba się z nim umawiać ze sporym wyprzedzeniem. Poświęca firmie po kilkanaście godzin dziennie, a grafik i tak jest napięty. Wymagający od siebie i pracowników. Słabość? Spóźnienia. – Nie wynikają ze złej organizacji czasu – zaznacza. – Raczej za dużo chcę zrobić. Mam, oczywiście, świetny zespół, ale uważam, że energia i pasja udziela się, więc moja obecność jest potrzebna. To jedna z tajemnic sukcesu firmy, którą 27 lat temu założył w Rzeszowie. Zaczynał od sklepu i hurtowni spożywczych. Dziś Specjał jest w Polsce drugim co do wielkości dystrybutorem FMCG, czyli produktów szybko zbywalnych, a mówiąc inaczej, wszystkiego, co można kupić w supermarkecie. Obsługuje ponad 20 tysięcy sklepów oraz hurtowni i zatrudnia ponad 5 tysięcy osób. To jedno z najszybciej rozwijających się przedsiębiorstw w kraju. Firma poszerza sieci franczyzowe Nasz Sklep, Delikatesy Sezam i Delikatesy Premium Nasz Sklep, Livio. Posiada Agencję Ochrony Specjał oraz hurtownie farmaceutyczne i sklepy medyczne (Cezal Rzeszów i Cezal Śląski), a trzy lata temu uruchomiła spółkę Specjał Finanse. Obroty Grupy wynoszą 1,67 mld zł rocznie. 5,56 mld zł to wynik sieci franczyzowej PSH Nasz Sklep, a 2,43 mld zł – sieci Livio. Obie skupiają niemal 6 tysięcy sklepów. Specjał stale tę liczbę poszerza. Robi to skokowo – dzięki przejmowaniu innych sieci handlowych. Nad takimi przejęciami pracuje także teraz, bo kolejny cel, jaki wyznaczył sobie i swojemu zespołowi Krzysztof Tokarz, to 10 tysięcy placówek. Patrząc na historię jego firmy, można się spodziewać, że dopnie swego.

Inżynier stawia na handel 55-letni Krzysztof Tokarz pochodzi z Jarosławia. Wydział Mechaniczny na AGH ukończył w 1986 roku. Cztery lata później inżynier, świetnie znający się na projektowaniu suwnic i innych maszyn, zarejestrował firmę handlową Specjał. – Zaraz po studiach pracowałem w państwowych przedsiębiorstwach – wspomina prezes Tokarz, wymieniając Zakład Transportu Energetyki, Conres, a w końcu Biuro Projektu Budownictwa Przemysłowego. – Bardzo mile wspominam tę pracę, bo dawała mi dużo satysfakcji i nie powodowała stresu, a wszystko w miłym towarzystwie. W tym czasie spokojnie mogłem budować w Rzeszowie dom dla mojej rodziny. Własnymi rękami, bo po pracy w biurze zakasywałem rękawy i nosiłem cegły jako pomocnik na placu budowy. 


Ludzie biznesu

Krzysztof Tokarz.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

25


Ludzie biznesu

D

laczego postanowił zająć się handlem? – Nasze biuro projektów wykonywało zlecenia m.in. dla NRD. Po upadku muru berlińskiego i połączeniu NRD z RFN, polska myśl techniczna przestała im już być tak potrzebna, więc u nas zaczęły się zwolnienia. Nie chciałem bezczynnie czekać na to, o czym inni zdecydują. Pomyślałem, że wolę mieć coś swojego i być niezależnym. W powiatowym biurze pracy uzyskałem dotację na uruchomienie pierwszego biznesu. To była niewielka kwota, która pozwoliła raptem na zakup przyczepy. Ale właśnie tak to się zaczęło. Od małego sklepu, który prowadziłem we własnym domu. Ponadprzeciętną przedsiębiorczością wykazywał się już na studiach. – One najwięcej mi dały – przyznaje. – Byłem bardzo aktywnym studentem i wciąż angażowałem się w jakieś pozaprogramowe działania. Organizowałem giełdy narciarskie, aerobiki, obozy wędrowne, kajakowe. Lubiłem integrować ludzi, a w Krakowie, gdzie była 10-tysięczna rzesza studentów, mogłem się wykazać. Na studiach też pracowałem i zarabiałem. Żyłkę społecznika odziedziczył po ojcu. Kazimierz Tokarz w czasie II wojny światowej za działalność w organizacji podziemnej został aresztowany przez gestapo i trafił do Oświęcimia z pierwszym transportem więźniów Polaków jako numer 282. Zdołał przeżyć i mimo tragicznych, wojennych doświadczeń, całe życie zarażał innych energią i optymizmem. – Do śmierci był harcerzem – uśmiecha się prezes Tokarz i pokazuje wspomnienia ojca, których drugie wydanie zbiegło się z 25. rocznicą powstania Grupy Kapitałowej Specjał. – Tytuł „Nie tracić nadziei” przypomina o sile charakteru ojca i samozaparciu, które sprawiło, że się nie poddał i przetrwał. Tę siłę charakteru Kazimierz Tokarz przekazał dzieciom. I zapewne także ona tkwi w źródłach dzisiejszych sukcesów Specjału. Dojście od przydomowego sklepiku do potężnej franczyzowej sieci wymagało bowiem nie tylko nosa do biznesu, ale także wytrwałości i odwagi do podejmowania ryzyka. Początkujący detalista już w 2000 roku zainteresował się sprzedażą hurtową. – Stało się tak, ponieważ obok mojego sklepu powstała konkurencja i pomyślałem, że dalsze prowadzenie małego punktu przy większym i z bogatszą ofertą jest bezsensowne – stwierdza Krzysztof Tokarz. – Szukając niszy, zacząłem prowadzić sprzedaż mikrohurtową. Momentem przełomowym była informacja, że polscy producenci produktów spożywczych, a wśród nich Zakłady Przemysłu Cukierniczego „San” w Jarosławiu, zastanawiają się nad stworzeniem hurtowni patronackich. Pomyślałem, że pojadę do tych firm i zaproponuję im współpracę. I, rzeczywiście, udało mi się kilku prezesów przekonać. W 1993 r. uzyskaliśmy status hurtowni patronackich. Umowy, często na wyłączność, dały nam siłę. Mieliśmy w ofercie m.in.: Liwocz, Skawinę, Roksanę. Ze wspomnianej fabryki „San” odbieraliśmy nawet 10 proc. produkcji. Jako operatorzy regionalni zamawialiśmy większe dostawy, co przekładało się na lepsze ceny. Sukces mobilizował do kolejnych działań. Walczyliśmy o zwiększanie

26

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

sprzedaży, musieliśmy zatrudnić przedstawicieli handlowych. Zaczęliśmy się dynamicznie rozwijać. W nowej dla Polski rzeczywistości gospodarczej tworzyli podstawy rynku, na którym już nie obowiązywały socjalistyczne zasady. – Przeszliśmy do ekonomii, w której o sprzedaży decydowało to, czy towar jest dobry, czy zły, tani czy drogi, dostępny czy nie, czy jest stabilność dostaw. Te nowe podstawy budowaliśmy z innymi przedsiębiorstwami. Ale dziś wielu z nich już nie ma. Specjał przetrwał jako jeden z nielicznych – stwierdza założyciel firmy.

Polskie sklepy kontra Zachód W 1995 roku Specjał otworzył firmę ochroniarską i porządkową. – Chodziło o „drugą nogę” i bezpieczeństwo dla całego biznesu. Teraz tych nóg jest już cztery, bo mamy także branżę medyczną i firmę finansową – tłumaczy prezes, zaznaczając, że rozwój Specjału był dynamiczny, ale też zrównoważony, co jego zdaniem jest w biznesie bardzo ważne. W historii firmy znajdziemy, oczywiście, kamienie milowe. Pierwszy to wspomniane już otworzenie hurtowni patronackich. Kolejny – decyzja o stworzeniu własnych sklepów. – To zmusiło nas do zbudowania profesjonalnej kadry. Dla mnie oznaczało zaś przejście z jednoosobowego zarządzania do kierowania zespołem menedżerów. Niektórzy z nich wywodzili się z już zatrudnionych pracowników i do dzisiaj z nami są. To ludzie, z których zdaniem się liczę i na których mogę polegać. Dołączył do nich także mój syn. przedaż detaliczna pod szyldem należących do Specjału Naszych Sklepów szła dobrze i na bazie tego formatu firma rozpoczęła tworzenie sieci franczyzowej. – To był następny kamień milowy. Franczyza pozwoliła nam pójść szerokim strumieniem w Polskę. Zaczęliśmy pozyskiwać sklepy w całym kraju. Wymusiło to na nas inne podejście do biznesu FMCG – popatrzenie na sklepy jako partnerów, a nie tylko odbiorców towaru. Gazetki, marketing, szkolenia, planogramy w sklepach. Kilkanaście lat temu uczyliśmy się tego wszystkiego, podglądając sieci zachodnie w Polsce i za granicą. Biedronka, Lidl, Kaufland, Auchan to trudni przeciwnicy. Bardzo dobrze zorganizowane, a przede wszystkim bardzo bogate sieci, które stać na to, aby nawet przez kilka lat dofinansowywać nieopłacalny sklep, przy czym akurat marki, które wymieniłem, prowadzą w Polsce bardzo rentowny biznes. Mimo to stworzyliśmy skuteczną platformę do konkurowania z nimi i dołączają do nas kolejne sklepy. Budzimy ich zaufanie nie tylko jako właściciel ogólnopolskiej hurtowni spożywczej, ale również firma z doświadczeniem w sprzedaży detalicznej, posiadająca przecież 45 własnych sklepów różnego formatu – najwięcej o powierzchni 200-300 mkw., ale i tak duże, jak liczący 1200 mkw. obiekt w Gdańsku, czy zupełnie mały, 50-metrowy punkt w Lubelskiem.

S


Ludzie biznesu Nawet jeśli niedaleko jest Biedronka, to Nasz Sklep również dobrze funkcjonuje i ma swoich klientów. Polski handel nie jest skazany na przegraną, nawet jeśli zagraża mu kapitał portugalski, niemiecki czy francuski. Owszem, polskim kupcom jest bardzo ciężko, bo nie dysponujemy tak dużymi środkami, ale jednocząc się, działając razem i pomagając sobie w różny sposób, możemy z nimi skutecznie konkurować – mówi Krzysztof Tokarz. O tym, że polskie sklepy muszą się zjednoczyć, aby skutecznie konkurować z hiper- i supermarketami zachodnich marek, wiedział jeszcze zanim w Rzeszowie stanął pierwszy wielkopowierzchniowy sklep. E.Leclerc przy al. Rejtana wyrósł w 2001 roku, a prezes Specjału już w 1998 roku zainicjował powstanie Polskiej Sieci Handlowej „Unia” z siedzibą w Rzeszowie, do której dołączyły firmy: Lemonex Lublin, Mazex Tomaszów Lubelski, Rafa Nowy Sącz i Wenta Krosno. azem negocjowaliśmy ceny u producentów. Ta organizacja do dzisiaj funkcjonuje, chociaż Specjał już do niej nie należy. Byłem zwolennikiem powiązania kapitałowego i stworzenia jednej firmy, z jednym NIP-em i zarządem. Nie wyszło. Za to z paroma firmami dogadałem się i połączyliśmy swoje siły. I może w mniejszym formacie, ale jednak, zacząłem realizować swój plan, tworząc ogólnopolską hurtownię spożywczą. Ona cały czas się rozwija i dziś jest w Polsce drugą potęga po Eurocashu – podkreśla prezes Specjału. Z tamtym okresem wiąże się jeszcze jedna ważna decyzja, którą lokalni patrioci od czasu do czasu wypominają szefowi Specjału – przeniesienie siedziby firmy do Warszawy. Tam mieści się ona do dziś, chociaż serce Specjału bije przy ul. Ciepłowniczej w Rzeszowie i tu zapadają najważniejsze decyzje. – Zdecydowały o tym względy biznesowe – tłumaczy Krzysztof Tokarz. – Kiedy staliśmy się firmą ogólnopolską, negocjacje warunków zakupowych z pozycji Rzeszowa nic by nam nie dały. Bardzo wiele budżetów i decyzje co do nich zapadają w Warszawie. Przeniesienie siedziby firmy do stolicy było dobrym posunięciem. Jednym z ważniejszych kroków w dążeniu Specjału do dominacji na rynku sprzedaży hurtowej było przejęcie w 2007 roku kilkunastu podmiotów z branży FMCG, a następnie kupno w 2013 roku spółki LD Holding, zarządzającej Livio. To zwiększyło siłę Grupy Specjał o 1700 sklepów. Kolejne przejęcia stały się kwestią czasu. Miał na nie apetyt nie tylko Krzysztof Tokarz, ale i konkurencja. W 2014 r. licytowano się nawet, kto ugra więcej. – Eurocash obiecywał zwiększyć sieć do 17 tysięcy sklepów, Makro – do 2,5 tysiąca, Żabka i Biedronka – do 5 tysięcy, a my chcieliśmy mieć 10 tysięcy do końca 2017 roku – wspomina prezes Specjału. – Nikomu się nie udało, ponieważ w międzyczasie wydarzyło się kilka niezależnych od nas rzeczy. Przez cały ubiegły rok toczyła się batalia dotycząca podatku handlowego. Projekt rządowy zakładał, że obejmie on także sklepy franczyzowe, m.in. te, które należą do naszej sieci. Suma ich obrotów miała być traktowana taka samo jak suma obrotów Biedronki czy Lidla. A przecież Nasz Sklep czy Delikatesy Sezam mają różnych, drobnych właścicieli – prywatne firmy, PSS-y,

R

GS-y. Dzięki wielu rozmowom z posłami, senatorami i ministrami udało nam się zmienić ten zapis i uzyskać spokój, że działania franczyzowe mają sens, a właściciel niewielkiego sklepu nie zostanie ukarany za to, że jest we franczyzie. Co prawda ten podatek wciąż nie wszedł, ale batalia o zapisy w ustawie i niepewna przyszłość spowodowały, że właściciele sklepów zwlekali z decyzją o wejściu do naszej sieci. Jednak 10 tysięcy to liczba, która wciąż jest na celowniku Specjału. – Bierzemy pod uwagę zakup innej sieci franczyzowej. Toczą się na ten temat rozmowy – zdradza prezes Tokarz i nie ukrywa, że pretenduje do pierwszego miejsca na rynku FMCG w Polsce. – Jestem człowiekiem, który nie potrafi stać w miejscu, wciąż chce się rozwijać. To konieczne. Jeśli chce się być konkurencyjnym, wciąż trzeba wymyślać nowe rozwiązania. Moi współpracownicy wiedzą, że tu nie ma spokoju. Niektóre osoby są zaangażowane w kilka projektów i bardzo byłyby zdziwione, gdyby przez kilka miesięcy nic nowego się nie działo, nie planowalibyśmy jakichś przejęć. Takie jest nasze DNA – moje, ale i mojego zespołu. Specjał jest bardziej nastawiony na rozwój niż na „koszenie miliardów”. Przez cały czas istnienia firmy nie wybrałem z niej żadnych pieniędzy. Cały czas inwestujemy. Dlatego możemy się rozwijać. Jestem bardzo wymagający i uważam, że mamy jeszcze wiele do zrobienia. Nie możemy usiąść i powiedzieć: „Jest super”. Rynek jest coraz bardziej wymagający, a wszystkie koncepty i sieci zachodnie narzucają tempo.

Budowanie daje satysfakcję

M

arka Specjał z pewnością cieszy się coraz większym respektem. Potwierdza to nie tylko 14. miejsce na wspomnianej we wstępie liście tygodnika „Wprost”. W rankingu przygotowanym przez firmę Deloitte: Central Europe Top 500 – Największe Firmy Europy Środkowo-Wschodniej, GK Specjał znalazła się na 74. miejscu, a na Liście 500 „Rzeczpospolitej” – na 29. miejscu. Liczne nagrody, jakie otrzymuje, nie biorą się z przypadku. – To też duża satysfakcja, że przy tym rynku, który tak mocno się zmienia, można coś kreować, wymyśleć, zrealizować. Często dużo się ryzykuje, ale ja wierzę w sukces, a za mną wierzą pracownicy i to też minimalizuje ryzyko – stwierdza Krzysztof Tokarz, ale na hasło, że ciężka praca jest pewnie jego pasją, najpierw się krzywi. – Pasja to raczej jazda na nartach, żeglowanie, a od jakiegoś czasu jazda na rolkach. Lubię chodzić po górach, pływać, nurkować. A praca? – zastanawia się, wahając nad odpowiedzią. - Rzeczywiście, budowa firmy, jej rozwijanie, praca z ludźmi też jest pasją. Gdybym tego nie lubił, to bym nie robił. Porównując wysiłek i zysk, jest to zupełnie nieopłacalne. Natomiast świadomość, że się buduje coś dużego, markę, miejsca pracy, prestiż… tak, to przynosi satysfakcję. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Z Markiem Wiatrem, śpiewakiem, malarzem, dyrektorem artystycznym Festiwalu ŝarnowiec...


nigdy nie była

i nie jest jałowa

Fotografie Tadeusz Poźniak

...rozmawia Aneta Gieroń.

Prowincja


VIP tylko pyta

Marek Wiatr Artysta, śpiewak, malarz, grafik, współtwórca i dyrektor artystyczny Festiwalu Żarnowiec, od 13 lat organizowanego w Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu. W swoim dorobku ma około 40 wystaw krajowych i zagranicznych. W 2001 roku swoje obrazy prezentował na wystawie zbiorowej w Nowym Jorku, m.in. z Wiesławem Ochmanem, Zdzisławem Beksińskim i Jerzym Dudą-Graczem.

32

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017


VIP tylko pyta Aneta Gieroń: Czy mnie się wydaje, czy jednak jest powszechne przekonanie, że jeśli zażywać kultury, to tylko w dużym mieście?! I... zaskoczył nas Pan Żarnowcem oraz Muzeum Marii Konopnickiej. Prowincja też ma swoje ambicje. Marek Wiatr: Większość największych artystów wywodzi się z prowincji i jakiś fragment swojego życia musiała tam pozostawić, podobnie jak przyjaźnie, wspomnienia. Prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa. Sam wywodzę się z rodziny lekarskiej, która od kilku pokoleń starała się w Jedliczu działać na rzecz lokalnej społeczności i nigdy nie unikała kultury. Wręcz przeciwnie. W salonie mojego domu rodzinnego do dziś są obrazy wieszane przez mojego dziadka Zygmunta Tokarskiego, a wśród nich jego ukochane konie autorstwa Stanisława Studenckiego – ucznia Wojciecha Kossaka, którego w 1939 roku do domu dziadka przywiózł Stanisław Kochanek, artysta malarz pochodzący z Jedlicza, a mieszkający w Krośnie. Okolice Jedlicza, Żarnowca na początku XX wieku były bardzo barwnymi adresami. Dziś to trochę zapomniane miejsce, ale to właśnie w Żarnowcu ostatnie lata swojego życia spędziła Maria Konopnicka, która w 1903 roku tutejszy dworek otrzymała od narodu polskiego i gdzie do swojej śmierci w 1910 roku spędzała wszystkie wiosenno-letnie miesiące. Szkoda tym bardziej, że pisarka była niezwykle barwną postacią.

B

yła niezwykła z wielu powodów. Znakomita poetka okresu realizmu, nowelistka, pisarka dla dzieci, krytyczka, publicystka, tłumaczka. W swoich czasach szalenie popularna i czytana przez wszystkich. Konopnicka była też niezwykle pracowita i odważna jak na czasy, w których żyła. Mimo że rozstała się z mężem, samodzielnie radziła sobie z wychowaniem sześciorga dzieci, pracą zarobkową oraz nieustannym dokształcaniem. Dobrze znając około 10 języków obcych, m.in.: niemiecki, francuski, rosyjski, czeski, angielski oraz włoski, zajęła się przekładami. Tłumaczyła utwory m.in.: Heinricha Heinego, Paula Heyse, Edmonda De Amicisa. Jej osiągnięcia jako tłumaczki do dziś są pamiętane, a kilka lat temu Paweł Bukowski, dyrektor Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu, został zaproszony do Rzymu, gdzie Konopnicka otrzymała dyplom Ambasadora Kultury Rzymu za kultywowanie swojej twórczości i tłumaczenia na język włoski. Był również zaproszony do Genui, gdzie poetka mieszkała przez pół roku i w 2010 roku z tej okazji odsłonięto tablicę Jej poświęconą. W 1889 roku poznała malarkę Marię Dulębiankę, z którą pozostawała w głębokiej przyjaźni. Dulębianka wprowadziła się wraz z Konopnicką do dworku w Żarnowcu, gdzie miała swoją pracownię. Razem odbywały stąd podróże do Austrii, Francji, Niemiec, Włoch i Szwajcarii, których klimat służył zdrowiu Konopnickiej. Była nie tylko pisarką, ale i działaczką społeczną. Przez wiele lat tułała się po Europie, nie zrywając kontaktów

z krajem – w tym czasie była jedną z czołowych organizatorek protestu światowej opinii publicznej przeciw okrucieństwom Prus wobec strajkujących dzieci Wrześni. Patriotka, autorka powszechnie znanej „Roty”. Jej obecność w Żarnowcu musiała być też mocno zauważalna wśród okolicznych mieszkańców.

K

onopnicka była bardzo emocjonalnie związana z Żarnowcem i jego mieszkańcami. Wiele osób mogło liczyć na jej wsparcie – zależało jej na edukacji tutejszych dzieci. Była ogromnie wdzięczna za ten dworek, czuła się nim wyróżniona, co było uzasadnione, bo dworki od narodu otrzymała tylko ona w Żarnowcu oraz Henryk Sienkiewicz w Oblęgorku. W tym domu często bywała też jej najmłodsza córka, Laura Pytlińska, znana krakowska aktorka, u której bywała Wanda Siemaszkowa, znakomita aktorka, dyrektorka rzeszowskiego teatru, który 60 lat temu nazwano jej imieniem. Ten dwór to wspaniała historia Polski i Podkarpacia. W rękach rodziny Marii Konopnickiej pozostawał do lat 50. XX wieku – tutaj do 1956 roku mieszkała Zofia Mickiewiczowa, córka pisarki. W czasie okupacji Zofia udzielała schronienia i pomocy wielu partyzantom. Dworek w Żarnowcu był przez pewien czas siedzibą Inspektoratu AK Krosno. Jej mąż, Adam Stanisław Mickiewicz, został aresztowany przez gestapo w 1942 r. i zginął w Auschwitz-Birkenau. W 1956 r. Zofia (na kilka miesięcy przed śmiercią) oraz inni spadkobiercy poetki, ofiarowali dworek i park narodowi polskiemu na muzeum biograficzne, a w 1957 r. otwarto Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu. Co ciekawe, Maria Konopnicka nie jest jedynym znanym twórcą związanym z Żarnowcem.

M

iron Białoszewski przez 20 lat przyjeżdżał do Żarnowca, skąd pochodził jego bliski przyjaciel, malarz Leszek Soliński – bohater wielu jego utworów. Ze wspomnień Leszka Solińskiego wynika, że Białoszewski był oszołomiony bogactwem kultury i regionalnych tradycji Podkarpacia, tutejszą nieskażoną przyrodą, którą poznał w trakcie wspólnych wypraw w Bieszczady, Beskid Niski oraz okolice Krosna. Z tamtego okresu pochodzi też kilka wierszy Białoszewskiego inspirowanych miejscami i obrazami z Podkarpacia: „Barbara z Haczowa”, „Stara pieśń na Binarową”, „Średniowieczny gobelin o Bieczu”, „Ballada krośnieńska”, które weszły do tomiku „Obroty rzeczy”, wydanego w 1956 roku. W Żarnowcu te wspomnienia są ciągle żywe, ale niedostatecznie wykorzystane i wypromowane, a szkoda. Żarnowiec to wspaniałe, barwne, pięknie położone miejsce ze wspaniałą historią i ogromnym potencjałem do dziś. Muzeum jest przeuroczym miejscem, z ogromnymi możliwościami. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

33


VIP tylko pyta Na wskroś polskim, a jednocześnie otwartym na świat, z nowoczesną, światłą i bardzo inteligentną Konopnicką w tle. Ona była polską patriotką w najlepszym tego słowa znaczeniu i szkoda, że dziś jest niedoceniona, mimo że mogłaby być symbolem nowoczesnego patriotyzmu. Nauczyciele z podkarpackich szkół ciągle częściej zabierają młodzież na wycieczkę do Krakowa czy Warszawy, a pomijają takie miejsce jak Żarnowiec. Szkoda, bo warto wyjeżdżać do dużych miast, ale i nie zapominać o wartościowych rzeczach, które są na wyciągnięcie ręki. Historia Marii Konopnickiej splotła się też z historią Pana rodziny.

M

ój pradziadek, Feliks Tokarski, który był pierwszym lekarzem w Jedliczu, leczył także Marię Konopnicką z pobliskiego Żarnowca. Absolwent medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim, po studiach otrzymał przydział do pracy w Kołaczycach, gdzie mieszkał przez kilka lat i gdzie urodził się jego syn, a mój dziadek, Zygmunt Tokarski. W tamtym czasie Jedlicze przeżywało swój rozkwit – na początku XX wieku tworzył się tutaj przemysł naftowy, ściągali przedsiębiorcy, inżynierowie, robotnicy, a tereny zdawały się bardzo atrakcyjne do zamieszkania. W 1905 roku do Jedlicza przybył też mój pradziadek z rodziną. Tutaj kupił działkę i wybudował dom, który do dziś stoi przy ulicy Tokarskich w Jedliczu, a obok niego drugi dom Tokarskich, który wybudował Zygmunt Tokarski. Mój pradziadek Feliks, a potem dziadek, Zygmunt Tokarski, byli pionierami medycyny przemysłowej na Podkarpaciu. Pradziadek leczył nie tylko pracowników, ale i okolicznych mieszkańców, tak też poznał się z Marią Konopnicką, która wspominała o nim w korespondencji do Marii Dulębianki. I... nie były to miłe słowa, bo pisarka skarżyła się na mojego pradziadka. Trudno się w tym jednak doszukać jakichkolwiek zaniedbań, Konopnicka w tamtym czasie już bardzo poważnie chorowała i w 1910 roku zmarła na zapalenie płuc w czasie pobytu w sanatorium we Lwowie. Dziadek, Zygmunt Tokarski, leczył z kolei Zofię Mickiewiczową, córkę pisarki. W lekarską rodzinę Tokarskich wżenił się mój ojciec, Zbigniew Wiatr, też lekarz, i wspólnie z dziadkiem, Zygmuntem Tokarskim, prowadzili praktykę lekarską w Jedliczu oraz bardzo aktywnie działali na rzecz tutejszej społeczności. Przed II wojną światową dziadek Zygmunt był nawet wójtem Jedlicza. A w domu toczyły się nieustanne dyskusje o Polsce, polityce i kulturze? Życie towarzyskie było bardzo ważne. W naszym domu bywali m.in. Leon Wyczółkowski, Emil Zegadłowicz.

34

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

Ambasador i wiceminister spraw zagranicznych, Alfred Wysocki, miał obok swój dom i często też u nas gościł. Rodzina zaprzyjaźniona była z Magdaleną Samozwaniec, córką Wojciecha Kossaka, a w czasie okupacji schronienie w domu Tokarskich w Jedliczu znalazł malarz – batalista, Stanisław Studencki. ziadek Zygmunt kochał otaczać się artystami, pisarzami, inżynierami, do końca życia pięknie grał Chopina, którego uwielbiał, a jako młody chłopak brał lekcje muzyki u prof. Sztompki. Znakomicie wykształcony, był absolwentem przedwojennej szkoły jezuitów w Chyrowie, gdzie kształciły się przedwojenne polskie elity. Po studiach medycznych w Krakowie przez 3 lata pracował w szpitalu w Katowicach, a do Jedlicza powrócił z żoną Adelą, która pochodziła z lekarsko-wojskowej rodziny. To właśnie w Jedliczu, u swojego szwagra, a mojego dziadka, doktora Zygmunta Tokarskiego, w przychodni miejscowej Kasy Chorych, swoją praktykę rozpoczął brat mojej babki Adeli, Marian Ciepielowski. Wspaniały lekarz – w czasie II wojny światowej, w obozie w Buchenwaldzie organizator unikalnej dywersji, dzięki której 30 tys. niemieckich żołnierzy na froncie wschodnim zostało zaszczepionych na tyfus plamisty fałszywą, bezwartościową szczepionką, a prawdziwy specyfik został wykorzystany do leczenia więźniów obozu. Drugim bratem babki Adeli był pułkownik Władysław Ciepielowski, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej w oddziale dowodzonym przez Leopolda Lisa-Kulę; a w latach 30. jeden z dowódców 17. pułku piechoty w Rzeszowie. Szwagrem zaś płk Władysław Dec, znany dowódca spod Narwiku i Falaise, przyjaciel generała Stanisława Maczka.

D

Pan zaś w trzecim pokoleniu odszedł od tradycji lekarskich w rodzinie i został śpiewakiem operowym. Od dziecka wiedziałem, co chcę w życiu robić – malować oraz śpiewać, i byłem w tym bardzo konsekwentny. Atmosfera domu, w którym wyrosłem, ukształtowała mnie na całe życie. Nigdy też nie wyobrażałem sobie, bym kiedykolwiek opuścił dom, który wybudował mój dziadek Zygmunt Tokarski. Dziś willa w stylu południowo-włoskim, według projektu krakowskiego architekta Wacława Wallisa, jest w rejestrze zabytków, a ja zbieram wszystkie rodzinne pamiątki i zdjęcia. Czuję się strażnikiem tego miejsca. rzed laty ukończyłem Akademię Muzyczną w Krakowie w klasie śpiewu prof. Heleny Szubert-Słysz, a następnie kształciłem się w Weimarze na kursach mistrzowskich pod kierunkiem znakomitego barytona Pawła Lisitziana, jednego z największych śpiewaków w historii opery, który 28 lat śpiewał w Teatrze Wielkim w Moskwie i był pierwszym śpiewakiem po Fiodorze Szalapinie, któremu pozwolono wyjechać z Rosji na występ do Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Od niego otrzymałem pierwsze propozycje współpracy. Uważał, że jako tenor z włoską barwą głosu mam szanse z sukcesem realizować się w zawodzie śpiewaka. Z malarstwa też do końca nie zrezygno-

P


wałem i kształciłem się pod okiem Stanisława Kochanka, a potem w pracowni prof. Alojzego Siweckiego. Gdy zaczynałem studia, byłem już żonaty, miałem dzieci i wiedziałem, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. Marzyłem o świecie, podróżach, ale nigdy nie chciałem opuścić domu rodzinnego w Jedliczu, który wybudował mój dziadek Zygmunt – tutaj czuję się najlepiej. Jednocześnie miałem na tyle dużo szczęścia w życiu, że udało mi się połączyć mieszkanie w Jedliczu i możliwość występowania jako tenor na wielu scenach. W moim domu bywali i bywają najwybitniejsi artyści polscy i zagraniczni. Śpiewam w Polsce, za granicą, od wielu lat jestem dyrektorem artystycznym festiwalu w Żarnowcu, udało mi się zorganizować prawie 40 wystaw mojego malarstwa i to sprawia mi autentyczną satysfakcję. Lekarska tradycja, na szczęście, odrodziła się w trójce moich dzieci. Łukasz jest ortopedą, Tomasz urologiem i jeszcze świetnie rysuje, Justyna robi specjalizację z neurologii i ma piękną barwę głosu oraz możliwości wokalne. Kilka razy udało się nam wspólnie wystąpić na scenie. Osiedlając się na stałe w Jedliczu, nigdy nie myślał Pan, że jednak coś w życiu umknęło?

N

ie, nigdy tak nie uważałem. Zawsze miałem dystans do siebie i do tego, co robię. Byłem dumny, gdy udało się współorganizować m.in. rocznicę 100-lecia przybycia Marii Konopnickiej do Żarnowca, która przypadła w 2003 roku. Od 13 lat coraz piękniej rozwija się Festiwal Żarnowiec, który w tym roku odbędzie się od 1 do 3 września. W tym terminie całe życie kulturalne Jedlicza i Krosna skoncentruje się właśnie w Żarnowcu. Przyjadą goście z całej Polski, a przed dworkiem co wieczór usiądzie ponad 1000 osób. W tym roku wystąpią m.in. Marek Piekarczyk z musicalem poświęconym Krzysztofowi Klenczonowi. Będzie opera „Carmen” w wykonaniu Opery Śląskiej w Bytomiu, w reżyserii Wiesława Ochmana, a w niedzielę, 3 września, walce Straussa z Festiwalową Orkiestrą Johanna Straussa z Katowic i Baletem Opery Śląskiej oraz gala operetkowa z udziałem solistów z Opery Lwowskiej i Bytomskiej. Dzięki Festiwalowi Żarnowiec chcemy kulturę wysoką wprowadzić do masowej wyobraźni. Od początku w to wierzyłem i uważam, że jest to potrzebne. I okazuje się, że kultura na prowincji nie musi być festynem z darmową kiełbasą, ale wartościową treścią. Wbrew powszechnym opiniom i wyobrażeniom, ludzie chcą wartościowych rzeczy. Od lat mieszkańcy Żarnowca przychodzą na festiwal, na który czekają i są zachwyceni. Kiedyś Wiesław Ochman powiedział mi, że dworek Marii Konopnickiej zobowiązuje i w takim miejscu musi być wysoki poziom artystyczny. Na bylejakość nie ma tutaj miejsca. Czuje się Pan spadkobiercą społecznikowskich ambicji dziadków Tokarskich?

W

VIP tylko pyta

ażne jest, by umieć inspirować innych do rzeczy wartościowych i mądrych. Uważam, że już 100 lat temu Maria Konopnicka inspirowała i pokazywała mieszkańcom Żarnowca oraz okolic inne możliwości, rozbudzała ambicje i pomagała je spełniać. To niezwykle ważne także dziś, gdy prowincjonalne miejscowości ubożeją, są spychane na margines, także finansowy, i gdzie kulturę uważa się za fanaberię. Większe pieniądze zostały scentralizowane w dużych miastach, a przecież Polska prowincjonalna jest, żyje, ma swoje oczekiwania i potrzeby, a przede wszystkim ogromny potencjał w młodych ludziach, którym trzeba pokazać, co jest wartościowe. Przed laty rafineria w Jedliczu zatrudniała 2,5 tys. pracowników, dziś zostało 180 osób. Jeszcze kilka lat temu festiwal w Żarnowcu miał spore grono sponsorów, dziś mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. Przed wojną Jedlicze było kosmopolityczne, było też miejscowością z ambicjami. Dziś jest problem z oddziaływaniem na młode pokolenie, bo i kto ma inspirować? Jest problem z budowaniem miejscowych elit, w ogóle Polska cierpi na brak elit i jest to jeden z największych dramatów III RP. Młodzi ludzie wyjeżdżają z Jedlicza do większych miast i już tutaj nie wracają. Dwoje moich dzieci też osiadło w Krakowie, bo w takich miejscach jak Jedlicze nie ma większych perspektyw na utrzymanie siebie i rodziny. Brak pracy i zrównoważonego rozwoju – to są dziś największe przekleństwa Polski prowincjonalnej. Festiwal Żarnowiec ma już swoją renomę, ale to chyba ciągle za mało, by mówić o wykorzystanym potencjale miejsca. To prawda, ciągle wydaje się trochę niemodne, staroświeckie, jeszcze dużo pracy przed nami. Kiedyś Krzysztof Globisz podpowiedział mi, by zrobić koncert z raperami, którzy występowaliby z utworami Konopnickiej. Spodobał mi się ten pomysł, bo pozwoliłby Konopnicką odkryć na nowo, a zasługuje na to jak mało kto. Konopnicka do Żarnowca zawsze wracała. Zachwycona Europą, tutaj również umiała podtrzymać kosmopolityczną atmosferę i mentalność. Bo to jest możliwe, ja też w to wierzę. Przyjeżdżali do nas Wiesław Ochman, Grażyna Brodzińska, Hanna Banaszak, i dostrzegali w Żarnowcu coś więcej niż tylko prowincjonalną miejscowość gdzieś w Polsce. Jeden z kolegów z Teatru Wielkiego, Andrzej Marian Jurkiewicz, wielbiciel Konopnickiej, tak emocjonalnie przeżywał występ tutaj, że klęcząc na scenie dostał migotania przedsionków. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. To w nieco przerysowany sposób, ale jednak podkreśla, jaką perełką jest Żarnowiec. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

35


Lek. med. JAKUB

PERDEUS

specjalista chirurgii klatki piersiowej NTM Szpitala Specjalistycznego im. Åšw. Rodziny



Portret

W komiksowym świecie Wojciecha Birka

Był dzieciakiem, gdy zakochał się w „Kapitanie Żbiku” i z komiksu nie wyrósł już nigdy, na szczęście. Dziś jest jednym z najlepszych polskich tłumaczy komiksu, komiksowym autorytetem, jurorem we wszelkiego rodzaju festiwalach i konkursach komiksowych, ale też pracownikiem naukowym Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dzięki niemu od ponad 20 lat zachwycamy się polską wersją kultowego „Thorgala”, a to i tak tylko skromny wycinek komiksowej i naukowej twórczości Wojciecha Birka. Autora nowego odczytania historii Henryka Sienkiewicza jako rysownika i autora powieści, na podstawie których powstało ponad 80 komiksów na świecie. Książka ukaże się jesienią tego roku, a dla rzeszowianina będzie domknięciem komiksowego spotkania z Sienkiewiczem. Już pod koniec lat 90. XX wieku, gdy do kin wchodziła filmowa adaptacja „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana, on na komiksowy warsztat wziął historię Jana Skrzetuskiego i Heleny Kurcewiczówny. Całej historii nie rozrysował, ale sienkiewiczowska fascynacja pozostała i właśnie doczekała się książkowego finału.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

T

wórca, tłumacz, teoretyk komiksu. Pasjonat – byłoby pewnie najtrafniej. Absolwent legendarnego Licem Sztuk Plastycznych im. Stanisława Wyspiańskiego w Jarosławiu, do którego przez kilka lat codziennie dojeżdżał pociągiem z Rzeszowa. On, chłopak wychowany na popularnym w mieście osiedlu Dąbrowskiego, bardzo wcześnie zakochał się w historiach opowiadanych rysunkiem i nigdy nie miał wątpliwości, że komiks będzie mu towarzyszył już zawsze. Przez długie lata na szkolnych tablicach rzeszowskiej podstawówki nr

38

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

18, gdzie biegał z tornistrem, wisiały jego pierwsze rysunki. Gdy wybierał licem, Jarosław był najlepszą miejscówką – renomowana szkoła z długą listą utalentowanych i cenionych absolwentów – artystów. Gdy w tamtym czasie, rok od rozpoczęcia przez niego nauki w Jarosławiu, także w Rzeszowie powstało Liceum Sztuk Plastycznych, dosłownie kilkaset metrów od jego domu rodzinnego, miał przez chwilę pokusę, by ułatwić sobie życie i przenieść się do pobliskiego „plastyka”. Nijak jednak nie potrafił, ot tak, zostawić Jarosławia. 


Portret

Wojciech Birek.

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

39


Portret – Do dzisiaj czuję się takim troszkę niespełnionym rysownikiem, który od dziecka kochał się w rysunkach Grzegorza Rosińskiego – mówi Wojciech Birek. – To była epoka „Kapitana Żbika”, który mnie zachwycił, i tak zaczęły się moje pierwsze, dziecięce próby komiksowe. I przez te wszystkie lata, aż do teraz, w każdym komiksie forma interesuje go niezmiernie, choć to historia jest najważniejsza. – Kluczowa jest rola rysownika. Jeśli jest wybitny, tym łatwiej o sukces – dodaje. – Pomiędzy technologią a historią komiksu jest jeszcze forma historii, czyli sposób, w jaki zaaranżujemy obrazki, jakich użyjemy środków wyrazu. Czy będziemy chcieli opowiedzieć historię w sposób zredukowany, czy może zdominuje ją bogata aranżacja i kompozycja. Dlatego jestem entuzjastą „holistycznego” – wielowymiarowego i wszechstronnego podejścia do komiksu. Dla mnie forma jest bardzo ważnym elementem przekazu treści. Czytam przez formę, przede wszystkim. Komiksowy debiut – „Kacper i kryształowy klucz” w „Wiadomościach Skierniewickich” Jego najwcześniejsze ślady fascynacji komiksem przetrwały w 20. numerze „Relaxu” z 1978 roku. Jako niespełna osiemnastolatek wysłał do redakcji list ze swoimi rysunkami. – Pamiętam, że zamieszczono wówczas fragment listu, gdzie piszę, że zostanę rysownikiem, oraz opublikowano kilka moich rysunków – wspomina Wojciech Birek. – Redaktorzy bardzo pozytywnie ocenili młodzieńcze próby i zachęcali mnie, bym nie porzucał rysowania. aktycznym jego debiutem był jednak cykl „Kacper i kryształowy klucz” w „Wiadomościach Skierniewickich” w 1988 r. Ważne były też: „Naznaczony mrokiem” opublikowany w 3. numerze „Komiks Forum”, który to komiks sam autor uważa za najciekawszy w swoim dorobku, oraz „Uczta na pustkowiach”, która ukazała się w „Antologii komiksu polskiego”. Warte zauważenia jest też niedokończone „Miasto trędowatych”, opublikowane w 3. i 4. numerze „Awantury”. W kolejnych latach Wojtek Birek coraz bardziej odchodzi od samego rysowania na rzecz tłumaczenia i analizowania komiksu. Zmienia się również sam gatunek literacki i kreska w komiksie, która jest jego najważniejszym wyróżnikiem. – Zróżnicowała się – wyjaśnia autor i tłumacz komiksów. – Mamy w tej chwili bardzo wielu twórców, zawłaszcza młodych, którzy rysują tylko za pośrednictwem komputera, chociaż papier nadal żyje. A sama komputerowa rewolucja ma to do siebie, że nie ma się oryginału komiksu. Choćby dlatego coraz częściej spotyka się rysowników, którzy oryginał rysują tradycyjnie na papierze, skanują rysunki i dopiero potem pracują z użyciem komputera. Dziś Wojtek Birek to bardzo ceniony w środowisku tłumacz komiksu. Z języka francuskiego przetłumaczył prawie 300 tytułów, ale dla niewtajemniczonych na zawsze pozostanie tłumaczem kultowego „Thorgala”, który z Grzegorza Rosińskiego uczynił bardzo popularnego europejskiego rysownika.

F

40

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

S

am „Thorgal” to seria komiksowa z gatunku fantasy, której twórcami są Grzegorz Rosiński oraz Jean Van Hamme, belgijski scenarzysta komiksowy, filmowy oraz pisarz. Od 2014 roku scenarzystą „Thorgala” jest Xavier Dorison. Pomysł na cykl narodził się już w 1976 roku; pierwszy odcinek ukazał się w w 1977 roku na łamach belgijskiego magazynu „Tintin” i w polskim czasopiśmie komiksowym „Relax”. Głównym bohaterem serii jest Thorgal Aegirsson, który wychowuje się wśród wikingów, ale nie jest jednym z nich. To „gwiezdne dziecko” – jego rodzice nie mieszkali na Ziemi – i tylko przez przypadek trafia jako niemowlę do kraju wikingów. Oni też nadają mu imię – posłaniec Thora (Thorgal), boga piorunów, i syn Aegira (Aegirsson), władcy wód – ponieważ niemowlę znaleziono na brzegu morza po potężnym sztormie. – To jest seria, która ma już 41 lat, startowała od zera, z rysownikiem zza żelaznej kurtyny, czyli z Rosińskim, a która odniosła nieprawdopodobny sukces, także komercyjny – mówi Birek. – Rosiński był wówczas traktowany jako ciekawostka wydawnicza, a swoje rysunki w kopertach przesyłał z komunistycznej Polski. Co ciekawe, Rosiński zdeterminował też samą tematykę komiksu. Było bowiem oczywiste, że nie może to być współczesna historia o zachodniej Europie, gdyż utalentowany polski rysownik nie miałby o tym żadnego pojęcia. Niemożliwe były też tematy polityczne, bo polska cenzura mogłaby skomplikować sytuację, i tak powstała uniwersalna historia o wikingach, która na kilka dekad stała się wydawniczym przebojem. Na europejskiej mapie komiksu Polska zajmuje też całkiem dobrą pozycję. Mamy ciekawy rynek, świetnych autorów, znakomitą szkołę komiksu, dobrych rysowników i scenarzystów, ale... nie mamy rynku czytelników. Gdzieś po drodze rozbiegli się pasjonaci książek Papcia Chmiela i dopiero dorasta kolejne pokolenie, które nieco znudzone grami komputerowymi znów wraca do komiksów. Inteligentny, zabawny, wysublimowany – komiks dobry na wszystko

A

warto tym bardziej, że komiks jest rodzajem publicystyki, inteligentnej, zabawnej, wysublimowanej, szalenie inspirującej i pobudzającej wyobraźnię. Od kilku lat bardzo popularne są m.in. komiksy faktu i autobiograficzne. I tutaj znowu przebijają się polskie sukcesy – scenarzystka Marzena Sowa wyjechała do Belgii, gdzie poślubiła belgijskiego rysownika komiksów i, zainspirowana przez męża, napisała opowieść o swoim dzieciństwie za żelazną kurtyną. Komiks osadzony w polskich, komunistycznych realiach bije rekordy popularności wśród czytelników zachodniej Europy. – Najważniejsze są: talent, oryginalność, determinacja. Sam dzięki komiksom dobrze nauczyłem się języka francuskiego i jako tłumacz czuję się bardzo spełniony – śmieje się teoretyk komiksu z Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz animator Rzeszowskiej Akademii Komiksu, która w tym roku będzie obchodziła okrągłe 20. urodziny. Wychowała całe pokolenie komiksowych zapaleńców, którzy w barw-


Portret ne, rysunkowe opowieści wprowadzają już swoje dzieci. I... to nie jedyne komiksowe akcenty w stolicy Podkarpacia. W Rzeszowie jest też jedna z nielicznych w Polsce firm, która zajmuje się składem komiksów, czyli wpisywaniem „dymków” do polskich wersji. Za pewną przewrotność w życiorysie Wojtka Birka można natomiast uznać fakt, że po kilkunastu latach intensywnych kontaktów z europejskimi wydawcami, coraz częściej ma propozycje już nie tylko jako tłumacz, ale i twórca komiksu, o czym zawsze marzył, a na co ma najmniej teraz czasu. – Dlatego, jeśli się kiedyś na to zdecyduję, to bardziej jako scenarzysta niż rysownik – mówi. I nie kryje, że największą radość sprawiają mu przyjaźnie i zawodowe dysputy z najbardziej utalentowanymi twórcami komiksu. spółpracuje m.in. z urodzonym w Jugosławii Gradimirem Smudją, jednym z najciekawszych dziś twórców komiksowych. Ten absolwent belgradzkiej Akademii Sztuk Pięknych najpierw przez lata tworzył rysunki satyryczne dla jugosłowiańskiego dziennika „Dnevnik” (opublikowano ich ponad 4000), a po dojściu do władzy Slobodana Milosevica wyemigrował do Szwajcarii, gdzie dał się poznać jako niezrównany kopista dzieł francuskich impresjonistów i postimpresjonistów. Dziś mieszka we Włoszech, a świat pokochał jego komiks „Vincent i van Gogh”. Fabuła albumu opiera się na pomyśle, że van Gogh w rzeczywistości był pozbawionym talentu nieudacznikiem, którego życie nabrało barw dopiero po tym, jak pojawił się w nim niesforny kot Vincent. Mimo skłonności do alkoholu i kocic lekkich obyczajów, Vincent okazał się również niezwykle utalentowanym malarzem, który stworzył dzieła dziś przypisywane holenderskiemu mistrzowi. – Innym świetnym komiksem Gradimira jest „Z biegiem sztuki”, gdzie czytelnik wraz z dwójką bohaterów poznaje historię sztuki, od malowideł z groty w Lascaux, poprzez Monę Lizę Leonardo da Vinciego, aż po Goyę i Picassa – mówi Wojciech Birek. – Gradimir zaproponował, by do polskiej wersji tego albumu dołożyć rozdział o polskim malarzu, a którego ja byłbym scenarzystą. Rzecz miała być o Janie Matejce, ale czas pędził i nie zdążyliśmy zrealizować tego pomysłu, podobnie jak innej wersji, której bohaterem jest Bruno Schulz – artysta, którego twórczość wzbudziła autentyczną fascynację serbskiego rysownika. Obaj panowie nie rezygnują jednak ze współpracy i planują realizację obu scenariuszy w formie osobnej publikacji, która ukaże się przy okazji Festiwalu Komiksowa Warszawa 2018. – I zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale swego czasu odbyliśmy rozmowę jak z filmu. Gradimir namawiał mnie do napisania scenariusza komiksu, w którym bohaterem byłby żydowski malarz mieszkający w Polsce, który w czasie wojny trafił do obozu, gdzie malował, być może nawet portret Hitlera. Gdy to usłyszałem, od razu wykrzyknąłem: Ja nic nie muszę wymyślać, w Polsce w 1. połowie XX wieku żył świetny malarz żydowskiego pochodzenia - Brunon Schultz z Drohobycza. Mam nadzieję, że tym razem komiks o dwóch polskich malarzach powstanie i będzie rozdawany na przyszłorocznym festiwalu.

W

Rodzinnie „zainfekowani” sztuką, literaturą, komiksem

T

akich ważnych inspiracji w życiu Wojtka Birka jest więcej. Jego żoną od czasów studiów na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie oboje ukończyli kulturoznawstwo, jest dr hab. Magdalena Rabizo-Birek, znana w Rzeszowie krytyk sztuki i literatury, redaktor naczelna kwartalnika literacko-artystycznego „Fraza”. – I choć zazwyczaj wieczory w naszym domu wyglądają podobnie, czyli każde z nas pochłonięte jest swoimi literackimi i naukowymi badaniami, to nieustannie wymieniamy się swoimi zachwytami i rozczarowaniami, a te dyskusje i uwagi są bardzo inspirujące dla nas obojga – śmieje się tłumacz komiksów. Ten twórczy ferment „zainfekował”, ale na swój sposób, także troje dorosłych ich dzieci. Na pewno wszystkie czytały i nadal czytają komiksy. Średni syn Mikołaj jest grafikiem, pracownikiem naukowym w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, a niedawno jego obrazy można było oglądać w Galerii Na Najwyższym Poziomie w Rzeszowie. Najmłodsza córka Joanna jest absolwentką kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim (podobnie jak rodzice przed laty) i rozpoczęła niedawno pracę w Łódzkim Centrum Komiksu. Kocha film, ale komiks też jest jej bliski. Najstarszy z młodych Birków – Lech, jest informatykiem, który zawodowo związał się z ośrodkiem badawczym Jaguara w Wielkiej Brytanii. la samego Wojtka Birka nastał teraz czas bardzo „sienkiewiczowski”. W pewnym sensie przeżywa powrót do końca lat 90. XX wieku, kiedy to na fali filmowej adaptacji powieści Henryka Sienkiewicza przymierzał się do komiksowej adaptacji „Ogniem i mieczem”. To był też jego pierwszy komiks rysowany tylko na komputerze. Napisał scenariusz pierwszego tomu, rozrysował w formie storyboardu kilkanaście stron... i na tym się skończyło. Tym razem jest bardziej zdeterminowany. We wrześniu ukaże się książka, której pierwsza inspiracja wyszła od prof. Tadeusza Bujnickiego, znanego badacza twórczości Henryka Sienkiewicza, który namówił Wojciecha Birka do współczesnego odczytania Sienkiewicza jako rysownika. To badanie okazało się to równie ciekawe, co absorbujące badanie, bo choć słynny powieściopisarz jest autorem około setki zachowanych do dziś rysunków, to powstawały one zwykle przy okazji korespondencji i towarzyskich zdarzeń. Dotychczas akurat tej jego działalności rysowniczej nikt szerzej nie badał i nie opisywał, co aż dziwne, biorąc pod uwagę popularność twórczości i samego Sienkiewicza. W publikacji znajdzie się też próba opisu i analizy komiksowych adaptacji jego powieści orazopowiadań, a było ich ponad 80. – Wspaniała naukowa przygoda zwłaszcza dla mnie, człowieka, który patrzy na to jako rysownik, teoretyk komiksu i... właściciel największej dziś w Polsce kolekcji komiksowych adaptacji dzieł Sienkiewicza z całego świata – z uśmiechem kwituje Wojtek Birek. 

D

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

41


Hrabina Maria Klementyna z Sanguszków Potocka na portrecie F. X. Winterhaltera z 1857. Kopia.

Panie

Księżna Izabella z Czartoryskich Lubomirska z popiersiem swego ukochanego wychowanka Henryka Lubomirskiego. Kopia W. Śleńdzińskiego z 1875 r. wg portretu Élisabeth Louise Vigée-Le Brun z 1793 r.

na Łańcucie

W łańcuckiej rezydencji wszechobecny jest duch księżnej marszałkowej Izabelli Lubomirskiej – miłośniczki sztuki, ale przede wszystkim miłośniczki życia. To ona rozpoczęła dzieło, które kontynuowały kolejne księżniczki mieszkające w pałacu – zdecydowane i niezłomne w realizacjach swoich celów. I nic w tym dziwnego, bo pewność siebie, z jakiej słynęły, dawały im bogactwo i pozycję, które miały będąc Paniami na Łańcucie. A historię czterech wyjątkowych kobiet snuje Aldona Cholewianka-Kruszyńska, historyk sztuki, kustosz łańcuckiego zamku, autorka wielu publikacji: artykułów, biografii polskich arystokratek oraz książek o rezydencjach, polowaniach, zaprzęgach i portretach. Tekst Elżbieta Lewicka Fotografia Tadeusz Poźniak Reprodukcje Marek Kosior – Zbiory Muzeum-Zamek w Łańcucie

J

ako niezwykle barwna postać przeszła do historii Izabella z Czartoryskich Stanisławowa Lubomirska – jedna z najbogatszych Polek i Europejek. Była wielką kreatorką, estetką, muzykiem, mecenaską i kolekcjonerką sztuki. Od najmłodszych lat przejawiała bardzo silną osobowość i tak też była postrzegana przez swojego ojca, który traktował ją niemalże na równi z bratem Adamem Kazimierzem Czartoryskim (postać bardzo znana w polskiej kulturze i historii). Izabella urodziła się w roku 1736, a już w połowie XVIII w., kiedy miała lat kilkanaście, jej ojciec, książę August Aleksander Czartoryski, traktował ją jako osobę poważną i godną – pomimo jej młodego wieku i płci. Poświęcał jej swój czas, wprowadzając w arkana polityki, spraw majątkowych i innych, które go zajmowały. Izabella, która otrzymała staranne wychowanie, jesz-

42

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

cze bardziej zyskiwała na kontaktach ze świetnie wykształconym ojcem. Ojciec wydał ją za mąż za księcia Stanisława Lubomirskiego, właściciela m.in. Łańcuta (ślub odbył się w Warszawie 14 VI 1753 r.). Jako młoda mężatka wiodła prym na salonach Warszawy, była wyrocznią, autorytetem, liczono się z jej zdaniem. Zawsze też dużo podróżowała. Mając wiele posiadłości, zawiadywała swoimi rezydencjami niezwykle energicznie i kreatywnie. Kiedy po rewolucji francuskiej osiadła w Łańcucie, to on stał się jej główną siedzibą, chociaż często bywała też wówczas w Wiedniu, gdzie miała pałac. Pierwsze prace w zamku podjęła jeszcze wspólnie z mężem, który zmarł w r. 1783 (został pochowany w łańcuckiej krypcie). Po jego śmierci, już samodzielnie, przez kolejne 33 lata przeistaczała Łańcut. Kazała wznieść Oranżerię, Exedrę, Pawilon Biblioteczny, Zameczek, zasadzić aleję lipową (w miejscu


Historia Podkarpacia rozsuniętych wałów otaczających fosę). W zamku nową dekorację otrzymały wnętrza, znane nam jako Pokoje Chińskie, Teatr, Galeria Rzeźb, Sala Balowa, Wielka Jadalnia, zwana wówczas „Białą”, Salon Kolumnowy, niezwykłej urody – jak bombonierka – Gabinet w Wieży, Apartament księżnej z Sypialnią i Salonem Zwierciadlanym, a na parterze Apartament Turecki i Apartament Brenny. Księżna miała niezwykle wysublimowany gust, ale też była wyjątkowo pewną siebie kreatorką. Znana jest historia mówiąca, jak to Jan Chrystian Kamsetzer – wybitny architekt i dekorator wnętrz, czołowy przedstawiciel klasycyzmu w Polsce, musiał zburzyć nową dekorację wnętrza w warszawskim pałacu księżnej, choć omówioną z nią wcześniej, bowiem przestała się jej podobać. Po wielu, wielu latach imienniczka Izabelli (księżna tak naprawdę miała na imię Elżbieta, ale w XVIII wieku modne było używanie hiszpańskiej wersji tego imienia), Elżbieta Romanowa Potocka, w podobny sposób jednym ruchem, pociągając za obrus, zniszczyła dekorację kwiatową, gdyż jej kolor nie przypadł do gustu hrabiny. Takie gesty świadczyły o bardzo silnych osobowościach tych pań, pewności siebie i swego artystycznego smaku. Pomimo iż potomkowie księżnej Lubomirskiej – Potoccy, przez cztery kolejne pokolenia przeprowadzili w Łańcucie wiele remontów i modernizacji, to ciągle ta jedna z najsłynniejszych rezydencji magnackich w Europie nosi kształt i estetyczne piętno nadane jej przez marszałkową.

Józefina Potocka

Dziedzicami Łańcuta od 1816 roku byli: wnuk księżnej Lubomirskiej, Alfred Potocki, i jego żona Józefina (Józefa) z Czartoryskich, zwana w rodzinie Juzią (takiej używano pisowni). Józefina była córką księcia Józefa Klemensa Czartoryskiego z Korca – postaci zasłużonej dla polskiej historii, a przede wszystkim gospodarki. Także jej mąż, Alfred Potocki, pierwszy łańcucki ordynat, był pochłonięty sprawami gospodarczymi – modernizował majątek i wznosił bardzo wiele związanych z rolnictwem, leśnictwem i przemysłem nowych obiektów. Za jego czasów powstał też nowy zamkowy zespół hippiczny. Natomiast Józefina Potocka w znacznym stopniu kreowała sposób urządzenia i funkcjonowania zamku. Była jednak niezwykle chimeryczna i dość wyniosła. Potrafiła zostawić gości i wyjść w czasie przyjęcia do swoich pokoi. W przeciwieństwie do męża, nie utrzymywała też kontaktów z okolicznymi mniej lub bardziej zamożnymi, sąsiadami. Ale to ona spowodowała wiele zmian, jakie wprowadzili ordynatowie w zamku. Za pierwszego ordynata wyremontowano wiele wnętrz pierwszego i drugiego piętra, sprowadzając z Wiednia i Londynu nowe wyposażenie. Wtedy też powstały słynne mozaikowe podłogi, które znajdują się w większości wnętrz na pierwszym piętrze. Józefina urządziła także apartament dla swego młodszego syna Alfreda Józefa i jego żony Marii, sprowadzając wówczas z Wiednia niezwykle piękną, neorokokową boazerię. Salonik ten, w jednym z apartamentów na drugim piętrze, zachował się do dziś w niezmienionym stanie i jest symbolem gustu tamtej epoki i samej hrabiny. Józefina słynęła z niezwykłej urody i prezencji. Była wysoka (pozostałe panie na Łańcucie były niskie), miała królewską postawę, kruczoczarne włosy, piękne oczy i brwi. Lubowała

Aldona Cholewianka-Kruszyńska. się w wytwornych strojach, a obraz Łańcuta, jako z wielkim smakiem urządzonego domu, wynikał z jej wyczucia estetyki, ale i otwarcia na obce wzorce. Za czasów Józefiny Alfredowej Potockiej wprowadzono nowy, niespotykany w Polsce zwyczaj korzystania, o określonych porach dnia, ze stołów bufetowych zaopatrzonych w zimne mięsa i owoce nazywane fruktami. I choć jadano przy stołach, nie była to jednak forma polskiego, długiego i hucznego biesiadowania z domownikami i gośćmi – co nie wszystkim się wówczas podobało. Dopiero po godzinie dwudziestej gromadzono się na dłużej przy stole, by zjeść wieczorny posiłek nazywany obiadem. Nie tylko dom, także stajnie prowadzono na sposób angielski. Łańcut był pierwszym polskim majątkiem, w którym wprowadzono angielskie polowania par force, podobnie jak wyścigi konne. Alfred Potocki, a po nim jego potomkowie, był anglofilem. W czasach pierwszego ordynata było to sensacją – dotyczyło nie tylko prowadzenia domu, hippiki i sportów, ale także form gospodarowania. I być może dlatego, że całe sąsiedzkie otoczenie było bardzo polskie, tym bardziej Łańcut był tak bardzo angielski. Interesujące jest, że choć Józefina Potocka swoim wygłądem i strojami skupiała na sobie uwagę wszystkich, to dziś znany jest tylko jeden jej wizerunek, do tego tylko w formie fotografii ze starych, łańcuckich zbiorów. Gdzie obecnie znajduje się ów portret Józefiny – nie wiadomo. W przeciwieństwie do księżnej Izabelli Lubomirskiej, która ma bardzo wiele portretów – podobnie jak synowa Józefiny, czy żona jej wnuka Romana – sama pierwsza ordynatowa jawi się nam jako dość tajemnicza osoba. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

43


Historia Podkarpacia Maria Klementyna

P

rzeciwieństwem księżnej marszałkowej Lubomirskiej i pierwszej ordynatowej, Józefiny Alfredowej Potockiej, była Maria Klementyna Sanguszkówna, żona drugiego ordynata. Urodziła się w roku wybuchu powstania listopadowego i już w kilka tygodni po urodzeniu została osierocona przez matkę. Jej ojciec, książę Roman Sanguszko, przystąpił do powstania, w wyniku czego trafił na zesłanie. Mimo tragicznych losów, udało mu się po kilkunastu latach wrócić do Sławuty, gdzie Maria wychowywana była przez jego rodziców – Klementynę z Czartoryskich (siostrę Józefiny Potockiej) i Eustachego Sanguszków – w kulcie córki zesłańca. Pisano na jej cześć wiersze, przyrównywano ją do białych konwalii, nazywano sierotą po hetmanie. Babka Klementyna jako wotum za uwolnienie syna zrezygnowała z mieszkania w pałacu, który zamieniła na oficynę. Mała Maria przywykła więc do skromnych, wręcz siermiężnych warunków życia, choć była dziedziczką olbrzymiego majątku. Kiedy dorosła, wszyscy kawalerowie pochodzący z najbogatszych, arystokratycznych polskich rodów, starali się o jej rękę, choć znana była jako osoba krnąbrna i uparta, ale i o niezłomnym charakterze. Porównywano ją do stepowego rumaka. Została wydana za mąż za swojego dalekiego kuzyna, Alfreda Józefa, syna Józefiny. Kiedy w 1862 roku umierają Józefina i Alfred Potoccy, młodzi Alfred Józef i Maria zaczynają niepodzielnie rządzić Łańcutem i całą ordynacją – aż do roku

1889. Ale przywykła do skromnych warunków Maria i nielubiący blichtru Alfred nie modernizują i nie remontują zamku. Maria polecała przy tym w listach, aby służba ogrzewała wnętrza tylko do temperatury 13 stopni. Zamek nie miał łazienek – goście przywozili sobie do kąpieli gumowe wanny. Słynne „jenerały”, czyli nocniki, chowano w szafkach przy łóżkach. Nad Wielką Jadalnią zawalił się sufit, niszcząc znaczną część cennego serwisu chińskiego po Janie III Sobieskim, którym szczycono się jednak podczas wizyty cesarza Franciszka Józefa (odwiedzał Łańcut dwukrotnie!). W ruinę popadł także teatr księżnej Lubomirskiej. Zamek nie miał nawet rynien. Mimo to Maria Potocka bardzo interesowała się historią i znała wartość zabytków. Sprowadzała do zamku kopie dokumentów rodzinnych z archiwów Potockich spoza Łańcuta (także w swoim rodowym majątku założyła archiwum i bibliotekę). Zgromadzone dokumenty eksponowała w gablotach, co na owe czasy jest dużą ekstrawagancją. Kupuje też stare, cenne meble – dwie szafy gdańskie i angielską szafę kredensowa – słynną „gruszkę” (jest wielką osobliwością – stanowi dzisiaj jedyny, znany na całym świecie tego typu mebel), możemy podziwiać w sali pod stropem na pierwszym piętrze. Podczas wizyty pary cesarskiej chlubiła się apartamentem po księżnej, jednak na co dzień był on zamknięty na klucz, gdyż zgromadzić tam kazała najcenniejsze dzieła sztuki po Marszałkowej. Tak jak jej teściowa, Maria urządziła apartament młodszych państwa na drugim piętrze, do tego dwa razy (jej syn Roman był dwukrotnie żonaty), kaplicę na parterze oraz na tarasie wschodnim altanę z datą 1863. – W osobowości Marii jawi się pewna ambiwalencja: z jednej strony doskonale zdawała sobie sprawę z wyjątkowości miejsca, w jakim przyszło jej żyć, i z wartości dzieł sztuki, jakie Łańcut posiadał, ale z drugiej nie czuła potrzeby otaczania się nimi – mówi Aldona Cholewianka-Kruszyńska. – Znając wartość zabytków, jednocześnie pozwalała na ich zniszczenie. Interesujący jest też fakt, że ówczesny, niekomfortowy Łańcut był obiektem podziwu, do którego, mimo niewygód, ściągali goście, uważając zaproszenie do zamku w czasach Marii i Alfreda za towarzyskie „złote runo”, a niewygody traktując z wyrozumiałością. Zapewne zaszczytem i wartością było dla nich obcowanie z samymi właścicielami.

Elżbieta Matylda

U

Hrabina Elżbieta Romanowa, na portrecie z lat.30. XX wieku, kiedy ordynatem łańcuckim był jej starszy syn Alfred Antoni Potocki.

44

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

progu XX wieku w łańcuckiej rezydencji znów pojawiły się wielkie zmiany. Łańcucki zamek zaczyna odzyskiwać swój blask – do rezydencji wkracza nowoczesność, choć zapewne gdyby nie okres stagnacji pod rządami Marii, kolejna para ordynatów nie miałaby tak wielkiego pola do popisu. Jako młodzi ludzie mieli przy tym wielką odwagę kreowania swojego otoczenia. Syn Marii dwukrotnie się żenił. Najpierw z piękną Izabellą Potocką z Brzeżan, swoją daleką, bardzo skromną kuzynką, w której był bardzo zakochany, a która po kilku miesiącach zmarła. Aldona Cholewianka-Kruszyńska stawia tezę, że gdyby Izabella żyła, Łańcut nigdy nie przeszedłby modernizacji na tak olbrzymią skalę, jaka miała miejsce za życia ostatniej ordynatowej. Trzy lata później Roman ożenił się z Elżbietą Matyldą z Radziwiłłów z linii berlińskiej, panną


Historia Podkarpacia nieładną, ale niezwykle kreatywną, bystrą, o bardzo silnej osobowości, choć w momencie zamążpójścia niemającą w ogóle gustu. – To kolejny fenomen! – stwierdza historyk sztuki, kustosz łańcuckiego zamku. Jej pojawienie się we Lwowie wprowadziło wszystkich w konsternację, tak fatalnie była ubrana. Po kilku latach stała się arbitrem elegancji. Te zmiany spowodowało prawdopodobnie samouświadomienie (a może ktoś to zrobił), inteligencja i spostrzegawczość, musiała też mieć wrodzone poczucie estetyki, nie wyzwolone wcześniej, którego raczej nie można się nauczyć. Być może asumptem były jej wizyty w Wiedniu, słynnym z elegancji pań. Wszyscy z jej towarzystwa podkreślali z czasem, że Elżbieta Romanowa jest zawsze ubrana właściwie do okoliczności i miejsca – z wielkim szykiem i en vogue. To jej poczucie estetyki i wykwintnego smaku spowodowało, że w tak cudowny sposób zaaranżowała Łańcut (oczywiście przy pomocy architektów i przy aprobacie męża). eść Elżbiety zmarł w roku 1889, w Paryżu. Jego zwłoki przywieziono koleją do Łańcuta, gdzie szykowano wielką, pożegnalną uroczystość – specjalnym pociągiem przyjechało pół Wiednia i przedstawiciel cesarza, a także wdowa. Ale kiedy pani Alfredowa chciała udać się do swoich apartamentów, które miała na pierwszym piętrze (apartament przejęty niegdyś po jej teściowej Józefinie), jeden z jej dawnych służących wykrztusił, że hrabina musi udać się na drugie piętro! Faktem jest, że po tym incydencie pani Alfredowa już nie zasiadła z wszystkimi do stołu, a kiedy później przyjeżdżała na grób męża, nie zatrzymywała się w zamku. Jednak w zachowanej korespondencji pani Alfredowa zawsze ciepło i taktownie zwracała się do swej synowej, która z kolei dość obcesowo pisała do męża o jego matce. Elżbieta była osobą niezwykle ambitną – była Radziwiłłówną. Zwracano się do niej: ekscelencjo. Na biletach wizytowych do końca jej życia pisano „z Radziwiłłów Potocka”. Oczywiście, była księżniczką – ale wszystkie panie na Łańcucie były księżniczkami! Jednak poczucie swego urodzenia miała szczególne. I to ona przede wszystkim spowodowała wielkie prace, które wraz z Romanem podjęli w Łańcucie. Była przecież córką odnowicielki Nieświeża – księżnej Marii Radziwiłłowej. Wszystko to, co obecnie widzimy w Łańcucie: neobarokową elewację zamku, bramy i mosty, rozbudowany pawilon biblioteczny, wszystkie partery kwiatowe, odrestaurowaną oranżerię i wzorowane na wiedeńskich szklarnie, w których hodowano storczyki, amarylisy i goździki, kazali wznieść Romanowie. Obok stanęła wielka palmiarnia wzorowana na tej słynnej, cesarskiej z Schönbrunn (w tym miejscu jest obecnie kort tenisowy). Kolejny ewenement to zespół hippiczny ze Stajnią, na wzór słynnych stajni z Chantilly, i Wozownią, gdzie w dwóch oddzielnych, mniejszych wozowniach zgromadzono żółte powozy, czyli używane na wsi, oraz czarne do jazdy w mieście. Tak bogate wozownie były bardzo rzadkie. To był kolejny, łańcucki ewenement i pozostał nim do dziś. Oba imponujące budynki były zaprojektowane przez architekta Potockich – Amanda Bauque, który miał swoje biuro w Wiedniu. Stworzono także park, okalający Wozownię i Stajnie, tworząc tym samym reprezentacyjną część rezydencji. Wcześniej było to zaplecze niepokazywane gościom. Romanowie założyli też aleję czerwonolistnych buków, Elizin, staw, po którym pływały

Hrabina Józefa [Józefina] Maria z Czartoryskich Potocka, żona pierwszego łańcuckiego ordynata na portrecie Française Gerarda z 1817 roku.

T

czarne łabędzie, powiększyli park od strony zachodniej zamku poprzez grunt zakupiony od miasta przez Romana, a cały park ogrodzili. zamku – główne wejście do niego, pełniące rolę przejazdowej Sieni, urządzili Romanowie jako pyszny westybul z fotelami, gdzie także jadano śniadania. Z wielkim przepychem stworzono Korytarz Biały, Korytarz Czerwony, amfiladę wnętrz recepcyjnych – salonów i jadalni, z własnymi mieszkalnymi apartamentami – odrestaurowane, na nowo urządzone, ale ze świadomym odwołaniem się do wszystkiego, co wcześniej było już w tych wnętrzach. Nie wprowadzano stylu w dekoracji, który kłóciłby się z historycznym, wcześniejszym. Projektowaną aranżację wnętrza często podporządkowywano wartościowemu dziełu sztuki czy ich zespołowi. Elżbieta pisała w swoich wspomnieniach, że z całym pietyzmem zachowano w zmodernizowanym i odrestaurowanym zamku pamiątki przeszłości. Ostatnimi budynkami, które wnieśli, był Zarząd Dóbr obok Stajni i Wozowni. Wraz z wybuchem I wojny światowej kończą się wszystkie wspólne prace Potockich – trzeci ordynat umiera w roku 1915. Elżbieta Romanowa Potocka, przy bezżennym ostatnim ordynacie – Alfredzie Antonim, panią na Łańcucie pozostała do końca. Gdy dzisiaj patrzymy na łańcucką rezydencję, warto pamiętać o czterech księżniczkach – trzech łańcuckich ordynatowych i ich poprzedniczce, babce dobrodziejce Potockich, księżnej marszałkowej, które wykreowały to niezwykłe miejsce. 

W

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


GENEALOGIA

Jak znaleźć przodka i przeżyć pasjonującą przygodę Krzysztof Łyko.

Z Krzysztofem Łyko,

archiwistą z Archiwum Państwowego w Rzeszowie, rozmawia Alina Bosak

Alina Bosak: Wspomnienia, dzienniki, pamiętniki – rosną w księgarniach działy z takimi dziełami. Wydaje się też, że coraz więcej osób szuka swoich przodków. Czy to prawda? Krzysztof Łyko: Na pewno jest taka moda. Do naszego archiwum zgłasza się coraz więcej osób poszukujących informacji o swoich przodkach. Część korzysta z usług archiwistów, składając podanie z prośbą o sprawdzenie, czy taka a taka osoba z rodziny mieszkała w danym miejscu, w jakich latach itp. Piszą emaile, także dzwonią. Także częściej niż kiedyś zamawiają księgę, by osobiście przeglądnąć dokumenty, mieć bezpośredni kontakt z materiałem źródłowym. Dzięki temu mogą poczuć prawdziwy klimat poszukiwań genealogicznych, poczytać różne materiały w oryginale. Nie robią tego z myślą o pisaniu wspomnień i pamiętników. Chcą po prostu wiedzieć. Ta moda wybuchła wraz końcem PRL-u? Kiedy minęła obawa, że znajdzie się w papierach jakiegoś niemiłego władzy kułaka lub AK-owca? Zapewne tak, ale kiedy dokładnie, trudno mi powiedzieć. W archiwum pracuję od pięciu lat. Zaczynałem w Oddziale w Sanoku, gdzie miałem do czynienia w głównej mierze z księgami greckokatolickimi, ukraińskimi. Podania miały nie tyle charakter genealogiczny, co związane były z potwierdzaniem narodowości i staraniami obywateli ukraińskich o Kartę Polaka. W archiwum rzeszowskim natomiast rzeczywiście stykam się stale z osobami szukającymi przodków. Z roku na rok jest ich coraz więcej. I nie obligują ich do tego żadne sądy, urzędy, czy jakiekolwiek inne instytucje, sami tego chcą. Zwykle słyszę: „Mam już 60, 70 lat. Nic nie wiem o swoim pradziadku. Chciałbym wiedzieć, gdzie mieszkał, co robił”.

46

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017


GENEALOGIA Albo: „Ja już jestem stary. Ojciec nie żyje, a moje dzieci nic nie wiedzą o swoich przodkach”. Pobudki są różne. Ale na pewno jest w tym ciekawość i potrzeba ukorzenienia siebie w miejscu, społeczności, historii. Czy trudno znaleźć przodka?

N

a początek musimy dysponować jakimś podstawowym zestawem informacji. Można znaleźć przodka, nawet jeśli wiedza jest szczątkowa. Zna się tylko imię, nazwisko i nazwę miejscowości, w której poszukiwana osoba mieszkała, i możliwe, że uda się ją znaleźć, jeśli zachowały się księgi. Ale takie poszukiwanie jest żmudne i czasochłonne, a zaangażowanie do dłuższej pracy archiwistów – kosztowne. Dlatego lepiej zacząć od wizyty na cmentarzu w miejscowości, gdzie mieszkał nasz przodek. Znajdując datę urodzin i śmierci swoich dziadków czy pradziadków, mamy trop, który znacznie ułatwia dalsze poszukiwania. Bo wystarczy sięgnąć po archiwa z aktami urodzenia. Tam znajdziemy od razu imiona i nazwiska rodziców naszego dziadka, a więc pradziadków, mamy też informację, gdzie mieszkali, numer domu. Przeglądamy wtedy księgi 5-10 lat do przodu i do tyłu, bo może trafimy na rodzeństwo dziadka. Warto również sięgnąć do innych źródeł z tego okresu – metryk szkolnych, spisów mieszkańców, rejestrów ludności, spisów wyborców. O ile, oczywiście, są dostępne.

Jakie dokumenty znajdziemy w archiwach państwowych? Najstarsze dokumenty, jakie przechowujemy, pochodzą z XV wieku. To dokumentacja związana z rodami arystokratycznymi. Z podwórka rzeszowskiego – Jędrzejowicze, Lubomirscy, Potoccy. Podstawowy podział dokumentów w archiwum państwowym to archiwa poszczególnych instytucji, od starostw z okresu Austro-Węgier, przez sądy, szkoły, akta stanu cywilnego parafii i urzędów, stowarzyszeń, akta miast i gmin, biur notarialnych. Spektrum jest tak szerokie, że sam informator o naszych zasobach ma kilkadziesiąt stron. To cała masa papierów. Czy wszystkie akty urodzenia można znaleźć w archiwum państwowym? Niestety, nie. Nie wszystkie dokumenty przetrwały. Mieliśmy dwie wojny i inne historyczne zawieruchy, które doprowadziły do zniszczenia wielu zasobów archiwalnych. Akta stanu cywilnego i księgi urodzeń, najwięcej ksiąg parafialnych mamy od roku 1890. To dokumenty, które trafiły najpierw na mocy powojennej ustawy do urzędów stanu cywilnego, a następnie do archiwów państwowych. Obligowała ona parafie do ich przekazywania. Niektóre z parafii przekazały także księgi starsze, np. z parafii Zaczernie mamy księgi sięgające XVIII wieku. W takich można doszukać się wielu pokoleń wstecz. Ale są też takie miejscowości, z których starszych ksiąg nie ma w ogóle i jedyne, jakie się zachowały to te z okresu międzywojennego. Spaliły się w pożarach?

A

lbo przeszedł front, ktoś zniszczył, zrabował. Przykładowo, na terenie Brzozowa, Sanoka, wszędzie tam, gdzie po drugiej wojnie światowej operowały oddziały UPA, księgi metrykalne greckokatolickie i rzymskokatolickie były bronią i narzędziem służącym do określenia etnicznej przynależności poszczególnych osób. Przechwytywano je i ginęły. Wydarzenia te znacząco ograniczyły liczbę zachowanych ksiąg. Genealoga buduje tak naprawdę dostępność źródeł. Jeśli ich nie ma, jest skazany na porażki. Ważna jest także kwestia terytorialna. Granice państwa przesuwały się. O ile łatwo jest z Rzeszowa pojechać do archiwum w Przemyślu czy Sanoku, czy nawet do Archiwum Akt Dawnych w Warszawie, to już na wyprawę na Białoruś czy Ukrainę, lub do Austrii, zdecyduje się niewiele osób, zwłaszcza że nie ma pewności, czy udałoby się za granicą coś odszukać. Warto szukać w archiwach kościelnych? Tak. Wiele starych ksiąg tylko tam znajdziemy. Nie mamy szczegółowej wiedzy, co kryje się w poszczególnych parafiach, archiwach diecezjalnych. Nie wszyscy księża wiedzą, czym dysponują, do czego mogą być takie dokumenty potrzebne i od każdego z osobna zależy, na ile zechce lub będzie w stanie nam pomóc. Wspomniałem także o archiwach diecezjalnych, ponieważ był zwyczaj, że proboszcz tworzył wtóropis – kopię, którą przekazywał do władzy zwierzchniej. Ale trudno mi powiedzieć, czy powszechnie tego przestrzegano. Wydaje się, że w czasach Google wystarczy wpisać nazwisko w wyszukiwarkę internetową… Rzeczywiście, jest wiele możliwości poszukiwania przodków także poprzez serwisy internetowe typu genealodzy.pl czy inne witryny, które nie są firmowane przez instytucje, ale prowadzone przez pasjonatów. Archiwa państwowe także posiadają swój serwis, stworzony przez Narodowe Archiwum Cyfrowe w Warszawie; szukajwarchiwach.pl. Instytucja ta 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

47


GENEALOGIA sukcesywnie udostępnia tam skany ksiąg metrykalnych z terenu całego kraju. Kopie cyfrowe wykonują poszczególne archiwa, także rzeszowskie. Część ksiąg, które jeszcze do niedawna były dostępne tylko w siedzibie archiwum, można w tej chwili oglądać we własnym mieszkaniu, przez Internet. Wpisujemy w wyszukiwarkę miejscowość, w której urodził się, zmarł czy brał ślub nasz przodek, wybieramy księgi określonego wyznania i zakres dat. Następnie przeglądamy skany w poszukiwaniu jego nazwiska. Jeśli nie ma w serwisie jeszcze skanów danej księgi, znajdziemy informację, gdzie jest przechowywana i możemy zwrócić się o pomoc do wskazanego archiwum. Wystarczy wysłać email z zapytaniem. Z tego co Pan mówił, wynika, że poszukiwania często nie dotyczą dalekich prapradziadków, ale już dziadków. Często jest znane tylko imię i nazwisko. Naprawdę tak mało wiemy o swoich przodkach?

M

oże się to wydawać dziwne, ale tak jest. Moja rodzina jest bardzo przywiązana do swojej historii, tradycji i miejsca, z którego się wywodzi. Tato opowiada, kim był dziadek, pradziadek, ale gdzie się rodzili poszczególni członkowie rodziny i kiedy – nie wie. Mam to szczęście, że historia mojego rodu związana jest z Rzeszowem i jego okolicami, więc przy okazji różnych poszukiwań w zasobach archiwum zdarza mi się zupełnie przypadkowo trafiać także na informacje o moich przodkach. Skrzętnie je zbieram. I bywam zaskakiwany. Trafiłem kiedyś w ten sposób na szereg aktów urodzenia pradziadka i jego rodzeństwa w Malawie, chociaż nikt z moich bliskich nie miał pojęcia, że mamy z tą miejscowością coś wspólnego. Tymczasem prapradziadek służył w tamtejszym dworze i przez ten okres kilka osób z rodziny przyszło na świat w Malawie. Dodam, że ten mój prapradziadek nie był w ciemię bity, bo na rodziców chrzestnych prosił arystokratów. Stąd w księgach metrykalnych podpisy z imienia i nazwiska, a nie krzyżyki, jakie stawiali niepiśmienni chłopi.

Łatwo znaleźć przodka, który posiadał wysoką pozycję społeczną. Ale tych jest mniej. Jak dalekie pokolenia jesteśmy w stanie znaleźć, jeśli nasi przodkowie byli chłopami? Rody arystokratyczne, mniej czy bardziej znaczące, tworzyły więcej dokumentów i przez to więcej ich przetrwało do dzisiaj. Człowiek zajmujący się pracą na roli, mieszkający na wsi, poza aktem urodzenia, często za sobą żadnego śladu nie pozostawił. Chyba że był żołnierzem, to w jakichś rejestrach jego nazwisko mogło przetrwać. Ale to nie znaczy, że znalezienie chłopskich przodków jest niemożliwe i że nie warto ich szukać. Nieraz miałem powody do radości, kiedy osoba, którą zachęciłem do poszukiwań w starych dokumentach, dowiedziała się czegoś ciekawego o swojej rodzinie. Dopiero co byli u nas starsi państwo. Szukali informacji o swoich dziadkach. Tych nie udało się znaleźć, ale trafili za to na dane o innych członkach rodziny i byli ogromnie tym faktem ucieszeni. Spotkałam się w księgach parafialnych z zapisem, że taka a taka osoba, owszem, bierze ślub w tej miejscowości, ale obok jej miejsca pochodzenia mamy informację – przybysz. I ślad się urywa…

N

iekoniecznie. Przy aktach małżeństwa zwykle jest jednak informacja o miejscu pochodzenia narzeczonego czy narzeczonej, czasem też wiek współmałżonków, a wtedy łatwo policzyć datę urodzenia. Wszystko zależy od skrupulatności księdza, który dokonywał zapisu. Niektórzy zawierali w księgach metrykalnych bardzo wiele informacji, co nam teraz pozwala więcej się dowiadywać. Poza obowiązkowymi rubrykami księgi są także dodatkowe wpisy – że ojciec narzeczonego nazywał się np. Józef Kowalski, a matka tak i tak. Przy aktach urodzenia bywa informacja o wieku rodziców, czasem od jakiego czasu byli małżeństwem, czy dziecko jest z łoża pozamałżeńskiego. W poszukiwaniach przodków dużo zależy od szczęścia. Przypadkiem można znaleźć jeden ciekawy akt, który pozwala odkrywać powiązania rodzinne i budować genealogiczne drzewo. Pomagają nie tylko księgi metrykalne, o których rozmawiamy, ale cały szereg innych materiałów, jak księgi szkolne czy dokumenty sądowe. Różnego typu spisy i rejestry mieszkańców. Te ostatnie bardzo pomagają w poszukiwaniach. Bo znajdziemy tam informację o całej rodzinie, pod jakim adresem mieszkała, ilu liczyła członków. Mamy ich daty urodzin, przynależność narodową, język, zawód, wyznanie itd. Ze swojej praktyki zawodowej pamiętam pana, który nie wiedział, co się stało z jego ojcem. I właśnie w takim rejestrze mieszkańców znalazłem adnotację, że wyjechał na Zachód. Była także podana miejscowość. Zadzwoniłem do tamtejszego urzędu stanu cywilnego i okazało się, że miał tam drugą żonę, dzieci, nową rodzinę.

Takie spisy przeprowadzano regularnie? Dla Rzeszowa są spisy od 1870 roku. Były przeprowadzane mniej więcej co 10 lat. Z okresu międzywojennego, lat 30. mamy także kilka tysięcy kartotek mieszkańców Rzeszowa. Każdemu, kto zamieszkiwał w mieście, zakładano kartę, w którą wpisywano skąd przybył, gdzie się urodził, adres, zawód, narodowość, dzieci, czasem jest także podane, gdzie się przeprowadził. Co do mieszkańców wiosek, to są spisy gminne z lat 30. Niestety, nie wszystkie się zachowały, 

48

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017



ale warto i tam sprawdzić, szukając przodka. Robiono również spisy wyborców, m.in. do sejmu, do władz samorządowych. Na przykład w Rzeszowie są ciekawe spisy wyborców do rady miasta – ułożono w nich mieszkańców kategoriami, od najbardziej znaczących radców, profesorów, adwokatów, po szewców i innych rzemieślników. Można tam znaleźć adnotację o kwocie podatku płaconego przez takiego mieszkańca i poznać jego zamożność. Bardzo ciekawym źródłem jest także tzw. Kataster austriacki z 1850 roku, który sporządzono na potrzeby podatkowe. Był to spis właścicieli połączony z tworzeniem ksiąg gruntowych, arkuszy posiadłości gruntowych i map katastralnych, które dziś wciąż są w użytku przy rozstrzyganiu różnego typu spraw własnościowych. Są tam informacje o właścicielach właściwie wszystkich parcel gruntowych na terenie każdej miejscowości. To źródło wielu informacji, niekoniecznie czysto genealogicznych, ale można na przykład sprawdzić, czy osoba, której szukamy, rzeczywiście mieszkała w danej miejscowości. Ludzie, którzy piszą do nas z prośbą o pomoc, często posiadają niedokładne informacje. Twierdzą, że dziadek urodził się w 1880 r. w Rzeszowie, a faktycznie urodził się pod Rzeszowem. Zdarza się, że w przekazie ktoś przekręcił nazwę i trzeba się domyślić, o jaką miejscowość może chodzić. Czy stare dokumenty w archiwum można przeglądać osobiście?

Z

ależy, do jakich celów dana osoba potrzebuje dokumentów. Przychodząc do nas, trzeba wypełnić zgłoszenie, podać swoje dane, określić cel i zakres badań, czyli z jakich zasobów będzie się korzystać. Jeśli jest to cel naukowy, zainteresowany musi przedstawić jakieś dokumenty – listy polecające, zaświadczenie o pracy na uczelni itp. Gdy szukamy powiązań rodzinnych – także uzyskamy dostęp, ale z zakresu danej miejscowości, gminy, powiatu. Natomiast do celów własnościowych – to trzeba przedstawić pełnomocnictwa, wskazać interes prawny lub oświadczenie, że jest się właścicielem działki, której dokumentację chce się poznać. Najstarsze i najcenniejsze zbiory skanujemy i tylko na skanach udostępniamy. Podsumowując, każdy, kto szuka przodka, może zamówić dokumenty i za 2-3 dni będzie mógł przygotowaną teczkę u nas przejrzeć. Musi tylko zarezerwować na to trochę czasu. Przeglądanie starych dokumentów wymaga cierpliwości. Trzeba się wgryźć w charakter pisma, które bywa trudne do odcyfrowania. Pomocna będzie lupa. Co z ludźmi, którzy mają wśród przodków repatriantów z Kresów Wschodnich? Ci ludzie często uciekali, nie zabierając ze sobą dokumentów. Były urzędy repatriacyjne na poziomie powiatów i województw. Spisy tworzyły zarówno one, jak i poszcze-


gólne urzędy gmin. W rzeszowskim archiwum mamy bardzo dużo takich dokumentów, chociażby z Łańcuta i okolic. Musiał tu być pewien punkt „przerzutowy” – dowożono ludzi ze Wschodu, przez pewien czas w Łańcucie przebywali, a potem kierowali się dalej, np. na Zachód. Dokumenty urzędów repatriacyjnych z całego Podkarpacia znajdują się w Archiwum Państwowym w Przemyślu. Informacje w tych spisach nie są zbyt bogate, ale można tam znaleźć zapisy, jakie nieruchomości rodzina zostawiła na Kresach. Zazwyczaj jest nazwisko, skąd osoba pochodzi, liczba członków rodziny, jaką pomoc rzeczową z Polskiego Czerwonego Krzyża tym ludziom wydano, czy wciąż wymagają pomocy, dokąd się dalej wybierają. Dla osób, które starają się o odszkodowania, czy potwierdzenie posiadania nieruchomości na Wschodzie przez dziadków czy rodziców, są to spisy przydatne. Zawsze jednak pozostaje kwestia, jakie dokumenty przetrwały. Wydaje się ludziom, że jeśli sąsiad znalazł, to i ja znajdę. Ale, niestety, tak nie jest. Wiele dokumentów jednak zostało utraconych. Czasem zdarzają się nam w archiwum takie kuriozalne sytuacje, że przychodzący człowiek jest tak pewien swoich racji, że nie chce się pogodzić z brakiem informacji w dokumentach. Jeden pan, na przykład, dopisał się na liście wywiezionych na roboty przymusowe do Niemiec. Był pewien, że tam przebywał, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojego nazwiska. Tak go to zdenerwowało, że postanowił ołóweczkiem dopisać siebie na liście. Wiele poszukiwań kończy się sukcesem?

B

ardzo wiele. Udaje się poszukiwaczom odnaleźć całe rodziny. Wychodząc z jednego aktu urodzenia, docierają do kolejnych gałązek swojego drzewa genealogicznego. Warto troszczyć się także o dokumenty, które mamy w domu. Zeskanować, zachować elektroniczne kopie. Nawet jeśli nie każdy ma zapędy historyczne i naturę kronikarską. Jednym przez całe życie nie przyjdzie do głowy pomysł, żeby dowiedzieć się, kim była prababka, a drugiej osobie nie będzie dawało spokoju pytanie, dlaczego pradziadek przeprowadził się z jednego miejsca na drugie, czy miał jakieś problemy, co mu się w życiu zdarzyło. Poszukiwania archiwalne często toczą się za biurkiem, ale wyobraźnia pracuje, nawet jeśli nie każdy dokument niesie sensacje i strzelaniny, chociaż i takie przecież są. Czy to u nas, czy w Instytucie Pamięci Narodowej, w aktach starostw i gmin z terenu działań UPA czy AK. To bardzo ciekawe meldunki, opisujące dzień w dzień, godzina po godzinie, co się działo na terenie danej miejscowości. Raport milicjanta z roku 1946 jest bardziej pasjonującą lekturą niż niejedno opracowanie historyczne. Warto więc samemu wgryzać się w archiwa. Poszukiwanie przodków może być pasjonującą przygodą. 


BĄDŹMY szczerzy

Czekanie na opozycję

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Z punktu widzenia obywateli demokratycznego państwa najlepsza jest sytuacja, w której mają oni sensowny, słowny rząd, który o to państwo dba nie tylko teoretycznie, ale też sensowną opozycję, która nie przymyka oczu na najmniejszy nawet błąd rządzących, ale też nie marnuje opozycyjnego czasu, tylko pracuje nad tym, aby w najbliższej kampanii wyborczej przedstawić suwerenowi, czyli wyborcom, swój plan na lepsze urządzanie państwa, aniżeli ten wdrażany przez politycznych rywali. To takie demokratyczne optimum. Poza nim są warianty bardziej wadliwe: 1) rząd jest kiepski, a opozycja wcale nie lepsza; 2) rząd jest kiepski, a opozycja ambitna i pracowita; 3) rząd jest ambitny, pracowity, a nawet słowny, a opozycja kiepska. Oczywiście, owa pracowitość, ambicja, słowność, kiepskość mogą być takie bardziej lub mniej. Po blisko trzydziestu latach doświadczeń już to wiemy. Wiemy też to, że wariantu demokratycznego optimum jeszcze nie przerabialiśmy. Kiepski rząd i takaż opozycja – to demokracja wysoce nieefektywna i źle rokująca. Jej najbardziej zauważalnym „osiągnięciem” jest postępująca apatia społeczna i fru-

stracja, przejawiające się w niskiej, coraz niższej – jeśli trwa dłużej niż jedna kadencja – frekwencji wyborczej. Rząd jest kiepski, a opozycja ambitna i pracowita – to demokracja też mało efektywna, ale z alternatywą, która może dać nadzieję. Bywało jednak, że z tej alternatywy niewiele wychodziło, bo nowa władza okazywała się niesłowna albo mało ambitna w warunkach sprawowania władzy – na przykład kapitulowała przed zastanymi układami, ograniczając się do bieżącego administrowania (przysłowiowe już zredukowanie ambicji do tzw. ciepłej wody w kranie). Pomijam przy tym znaczący aspekt marketingu politycznego i relacji z mediami, co – jak wiemy – może kiepską władzę wynieść ku reelekcji. Rząd ambitny, pracowity, przy tym słowny, a opozycja kiepska – z punktu widzenia doraźnego interesu państwa to lepsza sytuacja niż poprzednie, bo państwo nie traci czasu, tylko się rozwija, ale też niepokojąca z punktu widzenia dalszych losów demokracji. Taki rząd może po cichu zacierać ręce, że ma kiepską opozycję, bo mu nie zagrozi utratą władzy, ale przez to narażony jest na przerost dobrego samopoczucia, może się stać podatny na grzech pychy i korupcji, bo brak merytorycznego zagrożenia ze strony opozycji, prędzej czy później utwierdza w bezkarności. Należę akurat do tych, którzy uważają, że trafił nam się rząd ambitny, pracowity i – to nowość – słowny. Niestety, opozycja (wyłączając klub Kukiz-15) nie dość, że nie ma kompletnie żadnych propozycji programowych, to od momentu ogłoszenia wyników ostatnich wyborów parlamentarnych nie może się z nimi pogodzić i z uporem maniaka szuka pozaparlamentarnych sposobów na obalenie pisowskiego rządu – na ulicy i w Brukseli. Nie może strawić faktu, że rywale mają większość parlamentarną i do najbliższych wyborów są praktycznie nie do obalenia. Mało tego, niektórzy komentatorzy o opozycyjnych sympatiach „odkrywają”, że posiadanie większości mandatów parlamentarnych przez jedną partię czyni z niej partię nieomal... faszystowską! Wypada się tylko popukać w czoło i zapytać, czy partia prezydenta Macrona we Francji to też faszyści, bo mają większość w parlamencie? Wisienką na torcie antypisowskiego amoku pozostanie dla mnie wypowiedź profesora Wojciecha Popiołka z Uniwersytetu Śląskiego podczas słynnego katowickiego Kongresu Prawników, że „w demokratycznym państwie prawa suwerenem nie jest wyborca, ale zespół wartości zawarty w prawie, których strzegą niezależne sądy i niezawiśli sędziowie”. Może byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie okoliczność, że ten facet kształci przyszłych prawników. A gość tego Kongresu – aktor Jerzy Stuhr, podkreślił, że jego ojciec był prokuratorem. Bardzo nam potrzeba rzetelnej, merytorycznej, pracowitej opozycji. I to pilnie, zanim ten rząd zdąży się zdemoralizować. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

52

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017



POLSKA po angielsku

Wszyscy Polacy mają Wszystkim Polakom mniej więcej to samo do zarzucenia!

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Ponieważ w języku angielskim wykłócałam się z recepcjonistką hotelu, Nieprzyjemną Ritą, stojąca obok para Polaków nie zorientowała się, że ta pyskata kobitka z pretensjami na ustach, to ich rodaczka. Rita poszła zawołać menedżera (sama ją posłałam po tym, jak po raz czwarty odpowiedziała „noł” na moją uprzejmą prośbę), a ja zaczęłam podsłuchiwać, o czym mówią goście z Polski. Para czterdziestolatków, ona blond chudzina w złotych klapkach na czarnym klocku, on ubity pączek w klapkach łazienkowych z białym paskiem, zamawiali sobie w recepcji masaże. Ona do niego – „Fajnie tu jest, ale najważniejsze, że nie ma Polaków”. On do niej – „No raczej, pamiętasz, na jaką hołotę trafiliśmy na Teneryfie?”. Ona do niego prychając – „Daj spokój… nawet mi nie przypominaj”. Oj tak. Polacy najbardziej lubią jeździć na zagraniczne wczasy tam, gdzie jest najmniej Polaków i wcale się z tym nie kryją. Wszyscy Polacy mają Wszystkim Polakom mniej więcej to samo do zarzucenia: robią ogólną siarę, siejąc wstyd i ob-

ciach. Zachowują się „na obiekcie” tak głośno, jakby posiadali pakiet kontrolny całej sieci hotelowej. Krzyczą do siebie przez szerokość basenu, przez długość korytarza, przez zieloność trawnika – „Grażyna, wziąć ci coś z baru?!” , „Grażyna, gdzieś ty włożyła moje płetwy?” lub „Janusz, idź wysikaj Natalkę, bo widzę, że kolanami trze!”, „Janusz, nie jedz teraz hamburgera, bo za godzinę jest kolacja”. Dalej na liście zarzutów Polaków do Polaków znajduje się punkt żywieniowy. Polacy twierdzą, że Polacy wczasową ofertę kulinarną All inclusive biorą dosłownie, nakładając na talerze przy każdym posiłku ALL albo jeszcze więcej. Na kiełbasę kładą dżem, przykrywają ziemniakami, frytkami oraz makaronem, boczkiem, mizerią, sałatką z ośmiornicy, ozdabiają owocem morza, a cały kopiec polewają sosem jogurtowym o smaku whisky. I tak trzy razy dziennie. Wymagają od obsługi hotelu, od glazury łazienek, wystroju restauracji, a także miny kelnera sześciu gwiazdek, choć wykupili trzy, przy czym słowo „zapłacone” wydaje się być kluczowym we wszystkich żądaniach. Piją i palą, a nałogi te nie tylko powodują raka. Powodują też wyróżnienie się Polaka z masy turystycznej wypoczywającej przy basenie. Nie idą pod prysznic, zanim wejdą do basenu, po prostu umyli się dnia poprzedniego, a w nocy się nie kurzyło. Wszyscy Polacy zarzucają Wszystkim Polakom odpoczywającym za granicą nieobycie i niedomycie, a także denerwującą skłonność do przeliczania wszystkiego na złotówki. Po przeliczeniu przeważnie trwa długa dyskusja przy półce, czy zakup się opłaca – zakończona fukaniem, że tutaj jest drogo. Znajdujemy się na Węgrzech, mojej ulubionej destynacji weekendowej, gdzie poza tłustym, smacznym, niezdrowym jedzeniem jest wysoko rozwinięta baza basenowo-hotelowa, pełna kobiet grubszych i starszych ode mnie oraz, co najważniejsze, hektolitry dobrych win na półkach sklepowych. Od 20 lat jeżdżę na Węgry „do wód” w towarzystwie mojej siostry i szwagra, którzy powinni już dawno otrzymać honorowe obywatelstwo tego kraju. Gdy tu przyjeżdżam, niezmiennie raduje mnie fakt, że ani słowa nie rozumiem z tego, co się wokół mnie mówi i pokrzykuje. Obserwuję otoczenie i słucham, nie słysząc. Nawet z mimiki twarzy czytać mi się nie chce, co kto opowiedział i dlaczego inni się śmieją. Ten przyjemny, przypominający brzmieniem skandynawski język, węgierski szum w uszach, pozwala mi wypoczywać w spokoju, na granicy świadomości, z cudowną obojętnością na to, co Grażyna i Janusz mają sobie i całemu światu do powiedzenia. Polecam! 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Hygge – wytrych do szczęścia

KRZYSZTOF MARTENS

Co to za diabeł? Hygge oznacza, że jest fajnie, intymnie, sympatycznie, błogo. Najważniejszy jest nastrój, stonowane światło płynące z migoczących, płonących świeczek, grupa przyjaciół i leniwe dyskusje przy lampce wina lub kieliszku czegoś mocniejszego. Możemy sobie wyobrazić chatkę w lesie, płonący kominek – wystarczą nawet świeczki – grupkę zaprzyjaźnionych ludzi wymieniających uwagi na temat ostatniej wizyty w muzeum sztuki w Kopenhadze. Czy to już jest hyggeligt – to znaczy fajne, cool, dające poczucie dobrostanu? Nie ma co ukrywać – przydałaby się jeszcze burza śnieżna i wyjące wilki pod oknami w celu zbudowania atmosfery niewinnej grozy. Oczywiście, jakiekolwiek niebezpieczeństwo nie jest pożądane, ale delikatny dreszczyk emocji jest bardzo podniecający. Duńczycy są narodem, który we wszystkich badaniach poziomu szczęścia i zadowolenia z życia jest zawsze na pierwszym miejscu. Oczywiście, ma to oparcie w zamożności społeczeństwa, ale też i w mentalności. Towa-

rzyszy temu kult pracy i umiejętność cieszenia się z drobnych sukcesów i przyjemności. Satysfakcja ze spędzenia wieczoru z książką w ręce i gorącą herbatą na pobliskim stoliku wydaje się być zupełnie nieznana w Polsce i wielu innych krajach, gdzie głównym zajęciem ludzi jest nerwowa pogoń za pieniędzmi, lepszymi samochodami czy mieszkaniami. Duńczycy są skromni i lubią przeciętność. Prawo Jante to pojęcie stworzone przez norweskiego pisarza pochodzenia duńskiego Sandemose’a, który opisał zasady rządzące społecznością lokalną w fikcyjnym duńskim miasteczku Jante. Najważniejsza z nich brzmiała: „Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się, ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych”. Miłośnicy hygge uwielbiają świeczki – na jednego mieszkańca tego sympatycznego kraju przypada kilkaset kilo zużywanego wosku rocznie – to jest niewątpliwie rekord świata. Dla mnie hygge to nie jest po prostu szczęście – jest to harmonia pomiędzy pracą a korzystaniem z życia i jego drobnych przyjemności. XXI wiek oczekuje od nas, abyśmy byli perfekcyjni, kreatywni, przebojowi i piękni. Hygge jest tego zaprzeczeniem – potrzebujemy dać sobie chwilę przerwy, być na luzie i pomyśleć o karabinach z krzywą lufą. Lenistwo to bardzo przyjemna wada, byle tylko pojawiała się we właściwych momentach. W Danii panuje moda polegająca na tym, że codziennie członkowie rodziny poświęcają sobie dwie godziny. Wymaga to porzucenia tabletów, wyłączenia telefonów i innych gadżetów, ale daje poczucie hygge i jest bardzo hyggeligt. Manifest hygge prezentuje kilka niezbędnych parametrów: Spokój, harmonia, przyjemności, atmosfera (oczywiście, świeczki), równość – nie JA, lecz MY, tu i teraz, przyjemna drzemka, dobre jedzenie. Urocze kolacje są niezwykle hyggeligt – rozkosze podniebienia liczą się bardzo, ale kluczowa jest oprawa, piękne, zadbane otoczenie. Byłem w restauracji w Kopenhadze, w której na ostatnią lampkę wina i specjalne czekoladki właściciel zaprosił nas do osobnej sali, gdzie w wygodnych fotelach, w półmroku, mogliśmy absorbować hygge. To było doświadczenie wyjątkowo hyggeligt. Powiecie, że hygge jest sposobem na krycie się przed brutalną rzeczywistością. Czy to „zjawisko” powinno się dostosować do realiów XXI wieku? Nie powinniśmy udawać, że piętrzące się problemy nie istnieją. Mam jednak naiwną nadzieję, że to świat dojrzeje, dorośnie i dostosuje się do manifestu hygge. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

56

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017





Podkarpacki automotive jednoczy siły

- motoryzacja stała się inteligentną specjalizacją regionu Podkarpacie to prawdziwe zagłębie firm z branży automotive. Pod tym względem ustępujemy jedynie Śląskowi i Wielkopolsce. Przyszły tu nie tylko zachodnie koncerny, ale wyrosły także dziesiątki rodzimych firm. Generują miliardowe obroty i dają tysiące miejsc pracy, a ich siła i wpływ na gospodarkę regionu stale rośnie. Dlatego pod koniec 2016 roku zarząd województwa wpisał motoryzację jako inteligentną specjalizację do Regionalnej Strategii Innowacji dla Podkarpacia. Przedsiębiorcy zaś tworzą silny front walki o swoje interesy w postaci Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego. O podkarpackim automotivie bardzo głośno zrobi się też 29-30 września w G2A Arena w Jasionce w trakcie Kongresu i Targów TSLA, czyli Transport, Spedycja, Logistyka i Automotive. Więcej informacji na stronach www.tslaexpo.pl.

Tekst Alina Bosak Grafika Wschodni Sojusz Motoryzacyjny/Intester

60

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

P

rodukty wytwarzane przez przemysł motoryzacyjny należą do najczęściej eksportowanych z Podkarpacia, a firmy z tego sektora, wprowadzając nowe lub ulepszone wyroby, należą do liderów innowacji. Największa koncentracja fabryk i zakładów produkcyjnych występuje w specjalnych strefach w Mielcu, Tarnobrzegu, Dębicy, Gorzycach i Stalowej Woli, także pod Rzeszowem, w powiecie ropczycko-sędziszowskim oraz na południu – w Sanoku, Krośnie i Zagórzu, gdzie wciąż żywe są tradycje fabryki Autosan. Na Podkarpaciu ulokowały się światowe koncerny – Pilkington Automotive Poland, Lear, Federal-Mogul, Kirchhoff, Uniwheels, BorgWarner. Ale wyrastają też rodzime potęgi, jak chociażby FA Krosno, Spiroflex, Splast. Wprawdzie poza autobusami i meleksami nie produkujemy innych samochodów, ale z części i elementów, które tu powstają, tych wszystkich belek, amortyzatorów, uszczelek, filtrów, wiązek elektrycznych, opon i szyb, dałoby się złożyć niemal całe auto. Taki też model stworzył i zaprezentował na Kongresie 590 w Jasionce Wschodni Sojusz Motoryzacyjny (East Automotive Alliance). Szybki rozwój tego klastra potwierdza, jak duży potencjał tkwi w podkarpackiej motoryzacji. Branża wreszcie zaczęła z sobą współpracować, dzięki


W

czemu jest silnym partnerem w relacjach z samorządem, polskim rządem, a także zagranicznymi organizacjami. schodni Sojusz Motoryzacyjny zawiązany został w lutym 2015 roku z inicjatywy Ryszarda Jani, prezesa Pilkington Automotive, a dziś także prezesa Sojuszu. Początkowo dominowały w nim korporacje i duże firmy, a najmniejszą siłę stanowiły małe i średnie przedsiębiorstwa. Udział tych ostatnich w stowarzyszeniu jednak systematycznie rośnie, co wszystkich cieszy, bo organizacji zależy, aby było ich najwięcej. – Minęły dopiero dwa lata, a efekty powstania stowarzyszenia i zainteresowanie nim ze strony firm automotive już przerosły nasze pierwotne wyobrażenia – stwierdza Ryszard Jania. – Zakładaliśmy wzrost organiczny, powolny, tymczasem liczba zgłaszających chęć dołączenia do nas rośnie bardzo szybko. Jesteśmy silną reprezentacją branży. W sprawozdaniu z kwietnia podaliśmy, że przedsiębiorstwa uczestniczące w klastrze Wschodni Sojusz Motoryzacyjny generują obrót blisko 10 mld złotych i zatrudniają ok. 15 tys. osób, nie wliczając, oczywiście, uczelni, które także do nas dołączyły. Pod koniec czerwca przyjęliśmy kolejnych sześciu członków. Mamy ich zatem już 28. Zbliżamy się do 30 bez specjalnych zabiegów z naszej strony. To oznacza, że firmy chcą współpracować, widzą w tym szanse rozwojowe i że jesteśmy już rozpoznawalni. Nie tylko zresztą na Podkarpaciu. Z innych części Polski również mamy członków i zapytania o możliwość wejścia do Sojuszu.

W

ubiegłym roku podpisano także porozumienie o wzajemnej współpracy z Klastrem Przemysłowo-Naukowym Ziemia Sanocka, do którego należy bardzo wiele firm branży motoryzacyjnej z południowej części województwa. Sojusz jest otwarty na to, aby firmy, które tam należą, były także członkami klastra WSM. Praca Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego na rzecz branży automotive odbywa się na wielu poziomach. Jeden z nich dotyczy wymiany doświadczeń i najlepszych praktyk. – Wprawdzie mamy różne technologie i produkty, ale są także elementy wspólne dla działalności firmy. To m.in. zarządzanie jakością, utrzymanie ruchu, zakupy, logistyka wewnętrzna, bezpieczeństwo, ochrona środowiska, zasoby ludzkie. Tu jest pole do współpracy i takimi tematami zajmują się też utworzone przez nas grupy robocze – zauważa prezes Jania. – Stworzyliśmy ich osiem. Dla każdej chcemy organizować dwie sesje w ciągu roku. W spotkaniach mogą uczestniczyć wszyscy członkowie klastra. ojusz pracuje także nad rynkiem pracy. – Zależy nam na angażowaniu się w szkolenia kadr – podkreśla prezes Jania. – Uczestniczymy w projekcie edukacyjnym koordynowanym przez Jaguara i Land Rovera. Bierze w nim udział 25 instytucji z całej Europy. Z Polski właśnie Wschodni Sojusz Motoryzacyjny. To projekt finansowany bezpośrednio przez Komisję Europejską. 

S


Na ten rok zaplanowano także wiele innych działań. Wśród nich jest dopracowanie strategii, rozszerzanie liczby członków, wzmocnienie skuteczności działania grup roboczych, jeszcze intensywniejsza praca nad projektami rozwojowymi, przede wszystkim dotyczącymi szkolnictwa zawodowego. W planach są misje zagraniczne i zorganizowanie wymiany gospodarczej z austriackim klastrem w Styrii. – Stoimy także przed decyzją, czy iść w stronę kluczowego klastra krajowego – wiąże się to z pewnymi korzyściami, ale też trzeba spełnić określone warunki. Musimy to rozważyć – zdradza Ryszard Jania. – Musimy także sformalizować naszą strukturę. Na razie działa ona na zasadzie wolontariatu, a zadań już w tej chwili jest tyle, że musimy stworzyć biuro i kadrę do obsługi klastra. zego potrzebują firmy motoryzacyjne najbardziej? – Na pewno ta branża mocno się rozwija – mówi prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego. – Firmy, które tu powstały, dziś są parokrotnie większe niż kilka lat temu. Poza tym wciąż ich przybywa, zarówno tych, będących częściami większych koncernów, jak i lokalnych. Aby im pomóc, warto angażować większe środki na promowanie podkarpackiej motoryzacji nie tylko z Regionalnego Programu Operacyjnego, ale również Rozwoju Polski Wschodniej, czy bezpośrednio z Unii Europejskiej, z programu Horyzont 2020, przy współpracy z za-

C

granicznymi partnerami. To pomogłoby małym firmom przekształcić się w średnie, a średnim w duże. Dobrze, że członkowie klastra zyskują preferencyjne warunki przy ubieganiu się o dofinansowanie. Zależy nam na pozyskiwaniu go w trzech obszarach. Klaster jako całość będzie starał się o granty na projekty np. edukacyjne. Nasze firmy będą też tworzyć konsorcja i ubiegać się o wsparcie jakiegoś wspólnego projektu. W końcu członkowie Sojuszu przygotowują także samodzielne projekty. Informacjami na temat takich różnych możliwości i nowych konkursów dzielimy się w stowarzyszeniu. ajistotniejszym problemem firm motoryzacyjnych jest dziś rynek pracy. – Dlatego musimy być obecni w edukacji zawodowej – stwierdza Ryszard Jania. – Chcemy przygotować program, który objąłby całe województwo. Poprzez skojarzenie firm z klastra ze szkołami, zamierzamy wprowadzić program pilotażowy, który przygotowywałby nauczycieli do prowadzenia zajęć praktycznych. Przekazywalibyśmy im najnowocześniejszą wiedzę i doświadczenie naszych firm, a uczniowie byliby zapraszani na staże. Drugi kierunek to analiza rynku bezrobotnych. Zaczniemy od rozpoznania ich potrzeb. Nawet gdyby udało się zaktywizować tylko 10 proc. z nich, mielibyśmy kilka tysięcy pracowników. Rozwijający się podkarpacki automotive ludzi do pracy będzie potrzebował coraz więcej. 

N





Branża logistyczna większa wydajność dzięki cyfryzacji i automatyzacji

Specjalna śluza z kamerami termowizyjnymi zamiast pracownika ochrony, regały wożone przez niewielkie roboty, dostarczanie przesyłek przez drony, autonomiczne ciężarówki – branża logistyczna dynamicznie się rozwija dzięki nowym technologiom. Pojawiają się nowe rozwiązania, które cyfryzują i automatyzują procesy logistyczne, eliminując z niego „czynnik ludzki”. Jednak zarówno Wojciech Materna, prezes firmy TOP S.A i Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka, jak i Łukasz Chmaj, niezależny konsultant, przyznają, że w logistyce człowiek jest i będzie potrzebny, zmieni się tylko jego rola. Więcej o nowoczesnej logistyce już 29-30 września w G2A Arena w Jasionce w trakcie Kongresu i Targów TSLA, czyli Transport, Spedycja, Logistyka i Automotive. Więcej informacji na stronach www.tslaexpo.pl.

Wojciech Materna.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

B

ranża logistyczna najbardziej rozwinęła się w ostatnich pięciu latach. – W początkach transformacji nasza gospodarka nie znała branży logistycznej. Transportem, dystrybucją i logistyką zajmowało się niemal każde przedsiębiorstwo, oczywiście, w miarę swoich możliwości. Z czasem zaczęły do nas przychodzić przykłady z Zachodu i pojawiły się pierwsze firmy specjalizujące się logistyce – tłumaczy Wojciech Materna, prezes firmy TOP S.A. i Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka. Wojciech Materna przyznaje, że bez informatyki branża logistyczna nie byłaby w stanie sprawnie funkcjonować, podobnie jak dystrybucja, gdzie istotna jest kompletacja dostawy. – Ręczne kompletowanie dostaw powodowało duże błędy w dystrybucji, wskutek czego piętrzyły się problemy w dostarczeniu na miejsce właściwego towaru. W ostatnich latach większość dystrybutorów zmieniła systemy dystrybucji i posługuje się inteligentnymi etykietami, czyli kodami paskowymi – zauważa. WMS usprawnia procesy logistyczne w dużych magazynach W dużych magazynach, zwłaszcza tych wysokiego składowania, wdrażane jest specjalistyczne oprogramowanie, wykraczające poza zwykły system ewidencji obrotu towarowego, które lokalizuje i steruje przemieszczaniem każdej rzeczy znajdującej się w magazynie. W magazynach oznaczona jest cyfrowo każda komórka oraz każdy nośnik (np. palety). Odpowiada za to system WMS (Warehouse Management System), który jest kompleksowym rozwiązaniem informatycznym (oprogramowanie, urządzenia, usługi i serwis), pozwalającym na zarządzanie ruchem produktów na magazynie oraz optymalizujące wykorzystanie przestrzeni magazynowej.

66

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

– W dużych magazynach niezbędne są specjalistyczne systemy, które sterują przepływem ruchu. To one przekazują pracownikom magazynu informację o lokalizacji towaru i miejscu jego przewozu. Przyszłością tej branży jest automatyczna dystrybucja, obecna już w niektórych aptekach, które są w całości zautomatyzowane. Częściowa automatyzacja jest stosowana w magazynach właśnie za sprawą systemów informatycznych, jednak człowiek nadal jest w dużym magazynie potrzebny. Informatycy mają duże pole do popisu, aby zoptymalizować pracę magazynu i wpływać na określone zachowania. Chodzi o to, aby np. towary, które jako pierwsze mają wyjechać z magazynu, były układane jak najbliżej wyjazdu, albo by w określonych porach roku palety były układane optymalnie według jakiegoś schematu. Branża logistyczna a przemysł 4.0 Okazuje się, że wielką szansą dla dalszego usprawniania operacji logistycznych i całych łańcuchów dostaw jest czwarta rewolucja przemysłowa – Industry 4.0, stawiająca na rozwój cyfryzacji, automatyzacji, a także wdrażanie innowacji organizacyjnych oraz procesowych w przemyśle. – Jeśli przez przemysł 4.0 rozumiemy przemysł wykorzystujący dla usprawnienia bieżącej działalności cyfrowe narzędzia, to branża logistyczna jest jedną z bardziej zaawansowanych w tym względzie, bo wykorzystała i wykorzystuje dość zaawansowane algorytmy i narzędzia informatyczne do bieżącego funkcjonowania. Natomiast jeśli przemysł 4.0 zdefiniujemy jako eliminację czynnika ludzkiego, to okaże się, że w logistyce człowiek nadal jest potrzebny – tłumaczy prezes TOP S.A. Wojciech Materna wskazuje na dwa aspekty, które mogą zadecydować o dynamiczniejszym rozwoju branży logistycznej. Jednym z nich jest technologia RFID 



Łukasz Chmaj.

(ang. Radio-frequency identification), wykorzystująca fale radiowe do przesyłania danych oraz zasilania elektronicznego układu (etykieta RFID). W zależności od konstrukcji, technologia umożliwia odczyt etykiet z odległości do kilkudziesięciu centymetrów lub kilku metrów od anteny czytnika. System odczytu umożliwia identyfikację wielu etykiet znajdujących się jednocześnie w polu odczytu. – Jest to technologia dobrze znana, tańsza i bardziej dostępna niż kiedyś, ale dalej nie jest rozpowszechniona – przyznaje prezes TOP S.A. – W przypadku technologii kodów paskowych, aby zidentyfikować paczkę, należy znaleźć kod paskowy i przeczytać go, co wiąże się ze stratą czasu. Dzięki RFID, towar – przejeżdżając obok bramki – jest automatycznie identyfikowany, odbywa się to bezprzewodowo. Jest to jedna z technologii przyszłości, która przyspieszyłaby operację i zmniejszyłaby pracochłonność w magazynie. Wystarczyłoby, aby towar został przewieziony w inne miejsce, a system już wiedziałby, czy trafił tam, gdzie powinien i czy to jest właściwy towar. Drugi aspekt to robotyzacja, czyli doprowadzenie do sytuacji, w której z pracy wewnątrz i na zewnątrz magazynu zostanie wyeliminowany człowiek. – Logistyka bacznie przygląda się temu, co dzieje się w branży motoryzacyjnej. Giganci tej branży pracują nad autonomicznymi ciężarówkami, które będą jeździć bez kierowcy. W USA Amazon próbuje dostarczać przesyłki za pomocą dronów. Dla branży logistycznej oznacza to ogromne zmiany. Myślę, że zobaczymy je w najbliższych latach pod warunkiem, że polskie prawo za nimi nadąży – mówi Wojciech Materna. W logistyce cały czas testowane są nowe rozwiązania, m.in. transport autonomiczny wózkami widłowymi wewnątrz magazynów. – W Polsce testy przechodzą zaawansowane systemy analizy obrazu i przekładania go na zjawiska, potrzebne do zarządzania całym obiektem – dodaje Wojciech Materna. – Branża logistyczna jest dobrym polem do stosowania nowych technologii.

68

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

czy nowe tec Hnologie zastąpią człowieka w logistyce Czy nowe technologie są na tyle zaawansowane, żeby wyprzeć człowieka? Czy każda firma, której działalność związana jest z produkcją i magazynowaniem towarów, wymaga zautomatyzowania? Według Łukasza Chmaja, niezależnego konsultanta, kierującego do niedawna logistyką w W. Kruk S.A., a wcześniej w Intersport S.A., człowiek był, jest i będzie niezbędny, jednak wraz z nowoczesnymi rozwiązaniami, zmienia się jego rola w przedsiębiorstwie. – Automatyzacja procesów wcale nie polega na wprowadzeniu robotów, uzależniona jest od branży i potrzeb konkretnej firmy. Nie każda firma potrzebuje stosowania wyspecjalizowanych i zaawansowanych systemów lub maszyn. W niektórych automatyzacja polega na zastąpieniu kartki i ołówka urządzeniem mobilnym, które połączone z serwerem przekazuje informacje kierownikowi magazynu, a następnie wysyła informacje zwrotne od kierownika do pracownika – wyjaśnia Łukasz Chmaj. – Jeszcze inne firmy bardziej potrzebują automatyzacji transportu, bo okazuje się, że pracownicy magazynu najwięcej czasu tracą na przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Wówczas prace w magazynie automatyzuje się poprzez wprowadzenie np. tradycyjnych przenośników rolkowych lub taśmowych. W przypadku magazynów z odzieżą sprawdza się transport na wisząco. – Amazon wprowadził system transportu regałów, wożonych przez niewielkie roboty – mówi Łukasz Chmaj. – Podobne rozwiązanie stosowane jest m.in. w BMW. Zastosowanie robotów ogranicza potencjalne pomyłki i straty powodowane niebezpiecznymi zdarzeniami z udziałem operowanych przez ludzi wózków widłowych. automatyzacja pozwala za

A

Bezpieczyć towar

utomatyzacja wiąże się z jeszcze jedną korzyścią, o której rzadko się mówi. Chodzi o zabezpieczenie magazynowanego towaru, zwłaszcza jeśli jest to towar cenny i drobny, jak np. biżuteria czy części elektroniczne. Wówczas zastosowanie mają regały automatyczne typu lean-lift. Jeden z czołowych światowych producentów elektroniki zautomatyzował system ochrony. – Zamiast pracownika ochrony nieustannie śledzącego obraz z dziesiątek zamontowanych w magazynie kamer, zainstalowano specjalną śluzę z kamerami termowizyjnymi. Każdy, kto wchodzi lub wychodzi z magazynu, musi przez nią przejść. Kamera, wykrywając na ciele pracownika prostokątny kształt, temperaturą odbiegający od temperatury człowieka, wzbudza alarm. W ten sposób automatyzacja w magazynie zabezpiecza go przed kradzieżami – wyjaśnia Łukasz Chmaj. Nasz rozmówca podkreśla, że choć automatyzacja prac w logistyce może wydawać się zbyt kosztowna, warto przeprowadzić szeroką analizę inwestycji. Ograniczona podaż pracowników fizycznych oraz wysokie koszty towarzyszące ich zatrudnieniu, a także rosnące wymagania klientów co do czasu realizacji dostaw i bieżącego informowania on-line o statusie przesyłki powodują, że w dłuższej perspektywie rachunek ekonomiczny przemawia na korzyść automatyzacji.



Użytkowy dostawczak poszukiwany Współczesna gospodarka nie może funkcjonować bez pojazdów dostawczych. Są one użytkowane w każdej branży – od transportowej, budowlanej, spożywczej, turystycznej, po przemysłową, chemiczną, naukową, wojskową, służą w ratownictwie i policji. Jeżdżą mobilne warsztaty samochodowe, generatory prądu, uzdatniacze wody, mobilne laboratoria, stolarnie, myjnie samochodowe, sklepy spożywcze, lodziarnie, restauracje, bankowozy, specjalistyczne lawety, itp. Co branża, to rozwiązania zabudów pod nią dedykowane. Na ich popularność wpływa również fakt, że auta o dopuszczalnej masie całkowitej do 3,5 t nie wymagają zatrudniania kierowców ze specjalnymi uprawnieniami.

Tekst Adam Cynk Fotografie archiwum dealerów Renault i Mercedes

M

ogą je prowadzić osoby z prawem jazdy kategorii B. To ostatnie zdaje się być coraz bardziej istotne z uwagi na wprowadzany właśnie przez Komisję Europejską tzw. Pakiet Drogowy, którego założenia dotykają szczególnie dotkliwie właścicieli firm przewozowych z Polski. Jako że zapotrzebowanie na auta dostawcze było i jest ogromne, praktycznie każdy liczący się koncern samochodowy chce je mieć w swojej ofercie. Niektóre spełniają tylko podstawową rolę transpor-

70

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

tową. Jednak coraz częściej można spotkać samochody przystosowane do wykonywania ściśle określonych zadań. Rozwój technologii pozwala na łatwiejszą adaptację zwykłych dostawczaków do roli pojazdów specjalistycznych. Jednocześnie konkurencja rynkowa jest coraz bardziej wymagająca. Aby sprostać oczekiwaniom klienta, trzeba pracować szybciej, taniej, czasem wiele dni poza domem, w trudnych warunkach. Niejednokrotnie należy dostarczyć produkt bezpośrednio do domu i wykonać przymiarki oraz montaż.

Adaptacje pod usługi – auto szyte na miarę

Obecny kupujący jest na tyle wymagający, że usługodawca stara się maksymalnie dostosować do jego potrzeb. Bywa, że pojazd jest tworzony na nowo zupełnie od podstaw. Ma przerabianą większość podzespołów tak, że z fabrycznego produktu pozostaje niewiele. Często zamawiane jest w fabryce gołe podwozie wraz z podstawową kabiną, a resztę dorabia się do własnych potrzeb. Standardowo do wyboru jest kilka długości, wysokości, ładowności, mocy silnika, wielkości kabin, liczby miejsc, nie wspominając o opcjach wyposażenia auta. Indywidualne preferencje nabywcy i potrzeby wykonywania z wykorzystaniem samochodu określonych szczegółowo usług są motorem napędowym segmentu aut dostawczych. Z producentami i dealerami współpracują coraz liczniejsze, profesjonalne firmy, wykonujące adaptacje pojazdów dostawczych, spełniając życzenie dostarczenia pojazdu „uszytego dokładnie na wymiar”, niczym garnitur od krawca na specjalną okoliczność. 



A

by sprostać wymaganiom rynkowym, zdobyć i utrzymać klienta, coraz częściej powstaje potrzeba adaptacji pojazdu pod dany jednostkowy projekt. To czas konfrontacji potrzeb nabywcy z możliwościami wykonawcy. Coraz częściej też bywa, że cena nie stanowi ograniczenia, ale pojawiają się przeszkody technologiczne, brak spełnienia wymagań prawnych, brak homologacji. Pomimo wielu firm wykonujących na rynku adaptacje pojazdów, w przypadku zaistnienia nietypowego zamówienia wcale nie jest łatwo znaleźć rozwiązanie spełniające wymagania. Często spotykanym problemem jest spełnienie wymagań ciężaru pojazdu. Dodatkowa zabudowa zwiększa ciężar samochodu, więc aby zmieścić się w ustawowej normie dopuszczalnej masy całkowitej do 3,5 tony, jesteśmy zmuszeni do stosowania droższych i lżejszych materiałów. Pojazdy specjalistyczne mają przerabiane zawieszenie, wiązki elektryczne, wentylacje, zabezpieczenia przed kradzieżą, przegrody części ładunkowej. Są dodatkowo izolowane termicznie i akustycznie.

S

Coraz więcej nabywców

amochody stają się mobilnymi biurami obsługi klienta oraz podstawowymi narzędziami pracy, a to powoduje, iż wzrost sprzedaży aut dostawczych w naszym kraju w przypadku wielu marek sięga kilkudziesięciu procent. Przy dobrej koniunkturze gospodarczej na świecie, ten wzrost utrzyma się albo jeszcze zwiększy. Z tej perspektywy, o pozycji światowych koncernów samochodowych na liście największych i najprężniejszych producentów nie decydują tylko wytwarzane przez nie auta osobowe. Dla wielu koncernów obecnych dzisiaj w Polsce, właśnie sprzedaż aut dostawczych stanowi niejednokrotnie ponad połowę całkowitej sprzedaży. Z tendencją rosnącą! Dla przykładu, koncern Renault niemal od zawsze był obecny w tym segmencie rynku, ciągle wzbogacając ofertę. Z myślą o obsłudze klientów zainteresowanych

72

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

zakupami aut dostawczych Renault stworzył wyspecjalizowaną sieć PRO+, oferującą wsparcie ekspertów wszystkim użytkownikom samochodów dostawczych. Renault PRO+ proponuje pomysłowe innowacje, chce być źródłem intuicyjnych doświadczeń i oferować klientom rozwiązania skrojone indywidualnie na miarę potrzeb. Wsparciem w pozyskaniu nowych klientów są też akcje specjalne dealerów. Dla przykładu, Grupa Auto Spektrum oferuje dodatkowo wszystkim klientom, którzy zamówią do końca lipca Renault Master z zabudową specjalistyczną, bezpłatny pierwszy przegląd. Inny czołowy gracz na rynku aut dostawczych, Mercedes-Benz, idzie o krok dalej, wydzielając w ramach koncernu osobną firmę dedykowaną samochodom dostawczym. Dostawczaki z gwiazdą na masce upodobały sobie np. firmy wyspecjalizowane w przewozie osób, ponieważ rozwiązania wpływające na komfort i bezpieczeństwo są szczególnie ważnym kryterium wyboru, jakiego dokonuje podróżujący. Busy do przewozu kilkunastu i więcej osób na bazie Sprintera, komfortowe salonki modelu klasy V dla zarządu, czy modele kempingowe serii Marco Polo do celów turystycznych są coraz chętniej zamawianymi środkami transportu. Ludzie potrzebują komfortu, nie zadowalają się przeciętnością, a kwoty przeznaczane na wyposażenie dodatkowe częstokroć przewyższają koszt zakupu samego samochodu w opcji podstawowej. Biznesu nie stać na bylejakość. Te auta służą do pracy i mają być jak najmniej awaryjne. oncerny postawiły także na nowe technologie, bez których ich modele byłyby wkrótce nieprzydatnymi zabytkami z przeszłości. Co parę dni wysyłane są komunikaty prasowe kolejnych marek, donoszące, że producent aut przejął na własność lub podpisał ważną umowę o współpracy z innowacyjnymi firmami IT, specjalizującymi się w technologiach mobilnych czy innych usługach dla eBiznesu. Ekologiczne dostawczaki już teraz są w wielu krajach jedynymi wpuszczanymi do centrów miast. Granice niemożliwego zostały przekroczone, a to dopiero początkowa faza zmian, jakie funduje nam rynek motoryzacyjny. 

K



Jakarpackie start-upy podk

k e n y r y n l a b o l g ć y b chcą zdo

, która i aplikacja w tó is m gra wojować krutacji pro pomysłami chcą za re o d a tform imi o w maju izowaneg klamy, pla tości – tak n re is a e w rg n y o z a z c , w e y o Da ć swoje ej rz aliz e sperson ii wirtualn czas Demo e plany, by oferowa c g d ją o lo a p o tl e n n ie h c io w ś żn cyzowan rodukt w te Lustro wy tały wyró ają też spre edstawić p tart-upy, które zos m i rz p łk ó la p a s w z ie po ack kie s rzebyk podkarpac nce. Młode podkarp rynek trzy io s Katarzyna G iak Ja st k w e T ie n re A sz Poźn br. w G2A grafie Tadeu to lobalnie. o g F ty k u d pro

W

edług Steve’a Blanka, autora książki „Podręcznik budowy start-upu”, start -up to „przedsiębiorstwo lub tymczasowa organizacja stworzona w celu poszukiwania modelu biznesowego, który gwarantowałby jej rozwój. Przedsiębiorstwa te mają zwykle krótką historię, są w fazie rozwojowej i aktywnie poszukują nowych rynków”. Najczęściej są to firmy związane z nowymi technologiami, o ryzyku większym niż standardowe, ale też z wyższym zwrotem z inwestycji. Przedsiębiorstwo przestaje być uważane za start-up, gdy osiąga zysk albo następuje fuzja lub przejęcie. Jednak pojęcie start-upu często bywa używane błędnie, a sami start -upowcy przyznają, że definicja jest dość „płynna”. W maju br. w G2A Arenie w Jasionce odbyło się Demo Day, pierwsze tego typu wydarzenie na Podkarpaciu, organizowane przez Rzeszowską Agencję Rozwoju Regionalnego. Przed przedsiębiorcami, jurorami i publicznością zaprezentowało się 21 start-upów. Trzy z nich zostały wyróżnione: WiseGlass, ChallangeRocket Sp. z o.o. oraz Cinematic VR Sp. z o.o. WiseGlass. Start-up, który nie chce naprawiać świata – Nie zamierzamy naprawiać świata, ani nie wymyśliliśmy innowacji, która ma zmienić rzeczywistość. Postanowiliśmy skorzystać z tego, co już funkcjonuje, udoskonalić to i w ten sposób zarabiać. Opracowaliśmy dobry model biznesowy. Nasz pomysł jest konkurencyjny i może na siebie zarobić – wyjaśnia Waldemar Bieniek, współtwórca startu-pu WiseGlass, który zwyciężył podczas Demo Day, a już jesienią 2017 r. weźmie udział w bitwie start-upów podczas Kongresu 590.

74 VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

WiseGlass szybko znalazł inwestorów chętnych dokapitalizować pomysł; jeden obecny był na Demo Day, pozostali zainteresowali się lustrem reklamowym po publikacjach medialnych o zwycięstwie start-upu. Waldemar Bieniek przyznaje, że mieli ten komfort, iż to oni mogli wybierać wśród propozycji i inwestorów. W rzeczywistości start-upowej to rzadko spotykana sytuacja. – Podobnie jak fakt, że najpierw stworzyliśmy produkt, a dopiero potem jego logo i stronę internetową – śmieje się Gabriel Myśliwiec. Zespół tworzy kilka osób, które na co dzień są aktywne zawodowo w innych obszarach, ale rozwijaniu startupu poświęcają mnóstwo czasu. Waldemar Bieniek pracuje dla ogólnopolskich telewizji oraz rzeszowskich mediów. Gabriel współpracuje z agencjami reklamowymi i marketingowymi – prowadzi własną działalność, a ostatnio zrezygnował z etatu w dużej firmie, żeby więcej pracować dla WiseGlass. Jeden z programistów złożył wypowiedzenie u dotychczasowego pracodawcy, będąc przekonanym, że w WiseGlass lepiej wykorzysta swoje umiejętności. – Codziennie stawiamy sobie do rozwiązania jakiś problem, zagadnienie związane ze start-upem i pracujemy nad nim. Nie robimy przerw – przyznaje Gabriel. Mówią o sobie, że są dość specyficznym start-upem dlatego, że nie startowali w żadnym projekcie wspierającym i dofinansowującym start-upy. Pomysł wykorzystania lustrzanej tafli do celów komercyjnych pojawił się wiele miesięcy temu, podczas luźnej rozmowy między znajomymi na temat Internetu rzeczy. Interaktywne lustro, które dziś nie jest żadną nowością, wydawało się świetnym pretekstem do zrobienia biznesu. – Interaktywne lustra istnieją od dziesięciu lat, ale ich możliwości nie zostały wykorzystane do celów biznesowych, bo wiele podobnych funkcji mamy w telefonach – opowiada Waldemar Bieniek. – Jednak kiedy zastanowiliśmy się, w którym miejscu ekran smartfona nie wystarcza i potrzebne jest lustro, zyskaliśmy odpowiedź na nasze pytanie.


Od lewej: Waldemar Bieniek, Gabriel Myśliwiec.

Z

espół WiseGlass opracował pomysł lustra reklamowego, które zagospodaruje przestrzeń w miejscach publicznych na cele reklamowe oraz dostarczy reklamy do konkretnego odbiorcy. Lustro reklamowe nadaje się do umieszczania w toaletach przy umywalkach, w szatniach, w sklepach odzieżowych czy w pokojach hotelowych – wszędzie tam, gdzie potencjalny odbiorca reklamy korzysta ze zwykłego lustra. Jak lustro dobiera reklamy pod klienta Pomysł kiełkował, aż została opracowana technologia i powstał produkt. Stworzyli urządzenie i testowali je w rozmaitych warunkach. Gdy lustro było już dopracowane, umieścili je w przestrzeni publicznej i sprawdzali reakcje ludzi: czy są reklamą zainteresowani, czy nie są na nią źli, czy patrzą na lustro ponownie. Wyniki testów zaskoczyły ich pozytywnie i zmotywowały do dalszej pracy. Ponieważ na rynku nie było lustra odpowiadającego ich wymaganiom, zdecydowali się na rozwiązanie modułowe. Sami zaprojektowali elektronikę i oprogramowanie. Aby zminimalizować koszty, nie zamierzają produkować ani luster, ani elektroniki, lecz będą je zamawiać u producentów. Również montaż i serwis także będą zlecać na zewnątrz. – Chcemy zająć się obsługą działania systemu oraz pozyskiwaniem i obsługą reklamodawców, tak jak przewiduje to model biznesowy – wyjaśnia Waldemar Bieniek. Lustro ma wyświetlać spersonalizowane reklamy, co oznacza, że prezentowane reklamy będą inne, gdy w lu-

stro popatrzy młoda kobieta, inne, gdy przed lustrem staną rodzice z małymi dziećmi, a jeszcze inne, gdy będzie się przeglądał starszy mężczyzna. Reklamy będą dostosowane także do przestrzeni, w których będą umieszczone lustra. Inne wyświetlą się w galerii handlowej, inne w banku. – Nikogo nie inwigilujemy, nie robimy zdjęć, niczego nie nagrywamy – tłumaczy Gabriel Myśliwiec. – Są odpowiednie algorytmy rozpoznawania płci czy kierunku patrzenia. U nas za rozpoznawanie będą odpowiadać specjalne czujniki i to tyle, co możemy zdradzić. Lustro może zostać umieszczone w każdym miejscu publicznym, najlepiej o określonym natężeniu ruchu, tak, aby reklamy przynosiły zyski. Właściciele firmy chcą jednak samodzielnie decydować o wyborze miejsc. – W biznesplanie założyliśmy określoną ilość wyświetleń, która pozwoli na szybki zwrot kosztów jednego lustra. Po testach w jednej z rzeszowskich galerii handlowych okazało się, że nasze założenia stanowiły jedną czwartą wyświetleń podczas testów – opowiada Waldemar Bieniek. wórcy start-upu koncentrują się na rozwoju firmy. Dzięki wsparciu inwestora, już wkrótce do ich zespołu dołączą nowe osoby, a lustra przejdą dokładniejsze testy, które pozwolą stwierdzić potrzeby serwisowe i przewidzieć ewentualne szkody. Na razie pracują nad tworzeniem struktury firmy i sieci sprzedaży, która pozwoli im się rozwijać. Założyciele WiseGlass przyznają, że na wyróżnienie ich pomysłu na biznes podczas Demo Day prawdopodobnie złożyło się kilka faktów. – Nasz pomysł nie zmienia ani nie zbawia świata. Nie jest też zupełnie innowacyjny, 

T

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

75


Biznes na starcie zresztą potencjalni inwestorzy niekoniecznie chcą inwestować w coś niepewnego, bo też chcą na tym zarobić. Nie mają pewności, czy innowacja zadziała, jak ją wycenić i czy jest potrzebna. Skoncentrowaliśmy się na tym, żeby pokazać przedsiębiorcom, jak na lustrze reklamowym można zarobić – przyznają. – Nie przedstawiamy marzeń ani wizji, tylko konkretne rozwiązanie. To chyba przekonało jury oraz inwestorów. Spółka ChallangeRocket chce zrewolucjonizować proces rekrutacji w IT

P

omysł na platformę do rekrutacji programistów ChallengeRocket.com zrodził się z doświadczeń zawodowych Pawła Kwiatkowskiego, Tomasza Florczaka i Izy Błażowskiej. Wszyscy wywodzą się ze środowiska IT i mają za sobą różne doświadczenia zawodowe oraz biznesowe. Jak sami przyznają, tworzą zgrany zespół, który świetnie się uzupełnia, choć na co dzień jest rozsiany po trzech różnych miastach. – Kiedyś startowaliśmy w hackathonach i wygrywaliśmy konkursy o skali międzynarodowej. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że sami możemy organizować maratony programistyczne i budować wokół nich społeczność – tłumaczy ideę start-upu Paweł Kwiatkowski. ChallangeRocket jest funkcjonującą i zarabiającą platformą do rekrutacji specjalistów IT, która poprzez sourcing (zdobywanie nowych kandydatów) i screening (ocenę wiedzy) z wykorzystaniem formuły konkursowej (hackathonów) – pozwala na pozyskiwanie kandydatów do pracy z właściwymi i sprawdzonymi kompetencjami. Specjalizuje się w organizacji hackathonów oraz w rekrutacji. – Chcemy zrewolucjonizować proces rekrutacji w sektorze IT, bo obecne sposoby pozyskiwania zainteresowania talentów IT, jak również metody ewaluacji umiejętności, są mało efektywne – mówią pomysłodawcy. Ich zdaniem, przy tradycyjnym podejściu rekrutacyjnym, wskaźniki rekrutacji wynoszą 20:1 (na 20 kandydatów zaproszonych na rozmowę, tylko jeden spełnia oczekiwania), natomiast dzięki ich platformie, wskaźnik ten wynosi 4:1. Ta duża ilość odrzuceń wynika m.in. z różnicy między tym, czego oczekuje pracodawca i co kandydaci przedstawią w cv, a tym, co rzeczywiście potrafią. łównym celem hackathonów jest rekrutacja programistów dla firm. Podczas 24-godzinnego maratonu programistycznego można sprawdzić umiejętności i cechy potencjalnego pracownika. Pracodawca ma okazję zobaczyć programistę „w akcji”, jego reakcje i kreatywność, co jest trudne do sprawdzenia podczas tradycyjnej rozmowy kwalifikacyjnej, a ma miejsce dopiero podczas okresu próbnego. Twórcy ChallangeRocket chcą ułatwić proces rekrutacji i przekonują, że hackathon weryfikuje umiejętności kandydata jeszcze przed rozmową kwalifikacyjną. Hackathony odbywają się w różnych miastach w Polsce, a także w formie on-line. – Dla pracodawców, a naszych

G 76

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

klientów, jest to duża oszczędność czasu i pieniędzy – wyjaśnia Iza Błażowska. – Motywy startu w naszych hackathonach są bardzo różne, programiści chcą zdobywać cenne nagrody rzeczowe i pieniężne, nawiązywać nowe kontakty, czy rozglądać się za nowymi możliwościami zawodowym – dodaje Paweł Kwiatkowski. Na hackathonach często rozwiązywane są zagadnienia, z którymi nie radzą sobie wewnętrzne działy firm. O tym, że hackathony działają i dają namacalne korzyści, niech świadczy fakt, że uczestnicy nie tylko otrzymują propozycje pracy, ale też dostają dofinansowanie na realizację swoich pomysłów. – Bywa, że pracodawcy zatrudniają po naszych hackathonach całe zespoły uczestniczące w maratonie – potwierdza Iza. Start-up, który już na siebie zarabia Platforma ChallangeRocket pozwala także na zautomatyzowanie procesu rekrutacji. Rekrutacja odbywa się zdalnie, rekruter może oceniać kilku lub kilkuset kandydatów w tym samym czasie, obserwując, jak rozwiązują zadania, a na koniec otrzymać raport. Platforma wykorzystuje specjalny hackathon kodu, wewnętrzne narzędzie stworzone przez pomysłodawców start-upu. Narzędzie to składa się z kilku modułów, jest oparte o technologię sztucznej inteligencji i odpowiada potrzebom rynku, oferując testy dopasowane do potrzeb konkretnych branż i firm. wórcy ChallangeRocket przyznają, że ich start-up jest już zarabiającą na siebie firmą z dużym potencjałem na przyszłość. – Każde wydarzenie programistyczne, które organizujemy, albo w których uczestniczymy jako start -up, przyciąga do nas nowych klientów i międzynarodowe marki, jak Samsung czy IBM. Niedawno zgłosiła się do nas firma będą w światowej czwórce firm doradczych – przyznaje Paweł Kwiatkowski. Spółka ChallangeRocket czeka na wyniki programu „Rozwój start-upów w Polsce Wschodniej”, w ramach którego stara się o dotację, która umożliwiłaby firmie szybsze osiągnięcie wytyczonych celów. Biznes biznesem, ale założyciele start-upu chcą także działać społecznie, współpracując z organizacjami pozarządowymi nad wyzwaniami społecznymi. Współpracowali już z instytucjami kultury, m.in. warszawskimi muzeami. – Mamy utalentowaną społeczność, entuzjastycznie nastawioną do nowych rozwiązań. To pasjonaci, którzy nie boją się podejmować wyzwań, nawet jeśli rozwiązanie zadania programistycznego nie wiąże się z żadną nagrodą – przyznaje Iza. Jesienią 2017 roku planują zorganizować wydarzenie programistyczne, którego celem będzie rozwiązanie kwestii bezpieczeństwa miast. W przyszłości nie wykluczają także innych hackathonów o charakterze społecznym. Również jesienią spółka chce wkroczyć na europejski i amerykański rynek, i tam oferować usługi, które na polskim podwórku już się sprawdziły.

T


Iza Błażowska i Paweł Kwiatkowski.

Bracia z Chmielnika znaleźli pomysł na wykorzystanie VR w biznesie Trzecie miejsce podczas Demo Day zajęła spółka Cinematic VR, czyli bracia Konrad i Gabriel Ziajowie. Konrad jest z wykształcenia filologiem arabskim, z zawodu filmowcem specjalizującym się w realizacji filmów sferycznych. Gabriel – świeżo upieczonym inżynierem programistą. Pochodzą z Chmielnika pod Rzeszowem. Kilka lat temu, gdy technologia wirtualnej rzeczywistości (VR) jeszcze raczkowała, tak się nią zafascynowali, że jako pierwsi w Polsce zaczęli produkować filmy 360. W 2015 roku założyli firmę CinematicVR – obecnie jedno z najbardziej doświadczonych studiów VR w Polsce. Bracia opracowali też własną metodę obrazowania VR, pozwalającą szybko i efektywnie tworzyć wirtualne katalogi dowolnych produktów. Pracują również nad aplikacją Lookroom, przeznaczoną dla branży modowej. Pozwoli ona zatrzeć granicę pomiędzy zakupami on-line a wizytą w rzeczywistym sklepie. onrad i Gabriel zajmują się technologią wirtualnej rzeczywistości od momentu, gdy ta szturmem wbiła się na rynek. W 2014 roku Amerykanin Palmer Luckey, wówczas 18-latek, stworzył prototypowe gogle, które wciąż udoskonalał. Szósta wersja gogli pozwalających się przenieść do wirtualnej rzeczywistości otrzymała nazwę Rift, a ich twórca zbierał fundusze na ich dalszy rozwój za pomocą Kickstartera. Gogle Palmera za ponad 2 miliardy dolarów kupił Facebook. Bracia z Chmielnika śledzili poczynania Palmera i już od 2014 roku myśleli, jak gogle VR wykorzystać w bizne-

K

sie. Konrad, absolwent filologii arabskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, miał już doświadczenie w pracy reżysera, montażysty i operatora. Gabriel studiował informatykę na Uniwersytecie Rzeszowskim. – Dużo uczyłem się sam, ponieważ branża IT błyskawicznie się zmienia. Niestety, system edukacji nie zawsze nadąża za nowymi technologiami – przyznaje. twierdzili, że dzięki tej technologii można kręcić filmy sferyczne w 360 stopniach, więc założyli firmę zajmującą się tworzeniem takich filmów. – W tej branży byliśmy prawdopodobnie pierwsi w Polsce, więc dziś posiadamy największe doświadczenie. Nie boimy się żadnych wyzwań związanych z filmowaniem w tej technologii – mówi Konrad Ziaja. W 2015 roku, na zlecenie firmy Immersion, stworzyli film 360 promujący Polskę, który był pokazywany na polskim stoisku podczas Expo w Mediolanie. To była ich pierwsza duża, komercyjna produkcja. Obecnie bracia Ziajowie mają na koncie ponad 60 tego typu realizacji, m.in. dla: HBO, HP, Radisson, PZPN, PKiN, T-MOBILE, KSW, TVN i TVP Sport czy Amnesty International; współpracują również z Fundacją Film Spring Open Sławomira Idziaka oraz Ministerstwem Rozwoju. Dysponują najnowocześniejszym sprzętem i oprogramowaniem do tworzenia filmów 360, realizują ujęcia VR w ruchu, m.in. z drona, helikoptera, z wnętrza pojazdów. – Jeśli ktoś widział film sferyczny związany z naszym regionem, istnieje spore prawdopodobieństwo, że mieliśmy w nim udział – przyznaje Konrad. – Naszymi klientami są głównie firmy, a więc rynek B2B, gdyż technologia VR 

S

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


Od lewej: Konrad Ziaja, Gabriel Ziaja. i gogle jeszcze nie trafiły pod strzechy. Powoli się to zmienia, gdyż najtańsze, proste gogle można kupić już za kilkanaście zł. Rynek na pewno przyspieszy, gdy popularniejsza zacznie się stawać rzeczywistość rozszerzona (AR). Oprócz filmów sferycznych, tworzą interaktywne aplikacje na wszystkie platformy VR dla celów marketingowych, szkoleniowych i edukacyjnych oraz interaktywne wizualizacje na potrzeby rynku nieruchomości. Stworzyli własną technologię obrazowania VR. Lepszą i tańszą Konrad i Gabriel, widząc duże możliwości technologii VR, zaczęli szukać dla niej jeszcze innego miejsca niż filmy sferyczne. – Technologia VR pozwala tworzyć mnóstwo ciekawych rozwiązań do działań marketingowych i promocyjnych. Żeby zaprezentować produkty w VR, trzeba najpierw stworzyć ich kopie cyfrowe – opowiada Konrad. – Można to zrobić za pomocą fotogrametrii lub skanu laserowego. To popularne metody, ale są czasochłonne i wymagają wielu godzin pracy grafika, przez co są kosztowne – wyjaśnia Gabriel. Konrad dodaje, że stworzenie np. modelu trójwymiarowego człowieka, którego obecność czuć na wyciągnięcie ręki po założeniu okularów VR, kosztuje nawet 8 tys. zł. – Właśnie dlatego stworzyliśmy autorską technologię obrazowania, konkurencyjną pod względem czasu produkcji, jakości oraz kosztów – mówi Gabriel. – Dzięki temu bardzo szybko możemy zobrazować cały katalog produktów danego producenta i wyświetlić go w interaktywnej aplikacji VR. Technologia wirtualnej rzeczywistości to również bardzo efektywny interfejs człowiek – komputer. Wystarczy

78

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

spojrzeć na interesujący produkt, aby dowiedzieć się o nim więcej. Nie trzeba klikać ani szukać. W ten sposób można przedstawić dowolny obiekt. – Załóżmy, że producent chce za pomocą technologii VR pokazać kilkadziesiąt artykułów. U konkurencji stworzenie modelu 3D jednego produktu kosztuje tysiąc złotych i więcej. To zbyt kosztowne i niewiele firm sobie na to pozwoli. My usługę o tej samej jakości wykonamy w dwie godziny, ponosząc minimalne koszty – twierdzą bracia. Ze swoim rozwiązaniem zgłosili się do projektu Platformy Startowe TechnoPark BiznesHub, wspierającej młodych przedsiębiorców z innowacyjnymi pomysłami biznesowymi. Podczas inkubacji stworzyli prototyp studia obrazowania oraz aplikację pozwalającą przedstawić produkt w technologii VR. Firma pomyślnie zakończyła etap inkubacji w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym Aeropolis i ubiega się o dotację na rozwój z PARP. Lookroom dla branży modowej

K

onrad i Gabriel chcą celować z tą aplikacją zwłaszcza w branżę modową. Swój pomysł – aplikację Lookroom – zaprezentowali już wielu projektantom i markom odzieżowym. Aplikacja się spodobała. Bracia chcą udostępnić narzędzia do szybkiego i opłacalnego tworzenia wirtualnych showroomów. – Oprócz tego chcemy, aby za pomocą gogli VR korzystali z niej internauci. Oglądając i kupując produkty odzieżowe odwzorowane w najbardziej realistyczny sposób, będą mogli poczuć się prawie jak podczas wizyty w rzeczywistym sklepie – tłumaczy Konrad. Czy aplikacja jest skazana na sukces? W Polsce przez Internet kupuje już ok. 70 proc. internautów, na świecie


Biznes na starcie – nawet 85 proc. Konrad zwraca uwagę, że zakupy on-line z roku na rok stają się coraz popularniejsze. – Wolimy kupować on-line, bez przymierzania, widząc na płaskim ekranie komputera czy smartfona niedoskonale odwzorowany produkt. Dzięki naszej aplikacji, ten sam mały ekran smartfona, wsadzony w nawet najprostsze gogle VR, staje się otaczającą nas przestrzenią… wypełnioną realistycznie odwzorowanymi produktami. Chcemy zatrzeć granicę pomiędzy zakupami w sieci a wizytą w sklepie. ookroom jest gotową, istniejącą aplikacją, którą już można wdrażać. – Chcemy jednak, aby była ona dostępna globalnie, dlatego planujemy zbudować platformę, a do tego potrzebujemy programistów – wyjaśnia Gabriel. – Musimy skorzystać z kilku kosztownych usług oraz zatrudnić pracowników, dlatego staramy się o dofinansowanie. Dotacja pozwoli nam zacząć działać. Za aplikacją Lookroom przemawia też rosnąca liczba użytkowników VR (aplikację Cardboard na proste, kartonowe gogle VR Googla, w pierwszym roku pobrano aż 165 mln razy), a wkrótce rozszerzonej rzeczywistości. – Wirtualna rzeczywistość odcina nas od rzeczywistości, która

L

nas otacza. Korzystając z AR, nie będziemy potrzebować gogli. Założymy zwykłe okulary, które wzbogacą rzeczywistość o dodatkowe treści 3D. Dzięki AR i naszej aplikacji zobaczymy w swoim pokoju np. modelkę prezentującą odzież – wyjaśnia Konrad Ziaja. a razie rzeczywistość wirtualna jest dostępna niemal dla każdego, kto posiada smartfona oraz najprostsze kartonowe gogle Googla za kilkanaście zł. Bracia przyznają, że kartonowe gogle można sobie zrobić samodzielnie lub kupić np. na Allegro – to już wystarczy, żeby doświadczyć wirtualnej rzeczywistości. Cinematic VR przygotowuje się także do wejścia w rzeczywistość rozszerzoną. Pozyskała już partnera – firmę Microsoft, która zaoferowała jej usługi w chmurze oraz okulary do rozszerzonej rzeczywistości. Dzięki platformie TechnoPark BiznesHub bracia wzięli udział w Start-up World Cup w San Francisco, gdzie uczestniczyli w szkoleniach i wykładach oraz spotkaniach z inwestorami. – Technologia VR wciąż budzi ogromne zainteresowanie u odbiorców i wywołuje silne emocje. To ogromna frajda być pionierami tego nowego medium – przyznają Konrad i Gabriel. 

N


Z Londynu i Warszawy w Bieszczady... po życie

Ewa zakochała się w Zahoczewiu od pierwszego wejrzenia. Decyzję o przeprowadzce z Londynu w Bieszczady podjęli z dnia na dzień. Maciej przed wyjazdem do Polski zdążył jeszcze przygotować obiad dla Tony’ego Blaira, byłego premiera Wielkiej Brytanii. Teraz przyrządza świeżo wyłowione pstrągi i wędzone sumy dla gości Maciejewki. Czym chata bogata, witają też turystów Ania i Piotr z Gęsiego Zakrętu w Zadwórzu. Warszawę rzucili już 10 lat temu i wciąż nie zdążyli zatęsknić za miastem. Uciekinierzy z europejskich metropolii mówią, że w Bieszczady przyjechali po życie.

Tekst Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

E

wa i Maciej Mimiec do Zahoczewia sprowadzili się w styczniu 2016 roku. Kupili tu ponad 7-hektarowe siedlisko i urządzili dwie chaty, godząc ludową stylistykę z wysokim standardem. W sierpniu przyjęli pierwszych gości. I nie trzeba było nawet roku, aby Maciejewka – jak nazwali swoje siedlisko – doczekała się 60 najwyższych not na booking.com i pełnych zachwytów komentarzy od gości z Polski, Europy i świata – bo do ich ukrytego wśród lasów i wzgórz domku w Bieszczadach dotarł już nawet Australijczyk. Maciej pochodzi ze Słupska, Ewa z Miłosławia pod Poznaniem. Poznali się, studiując w Poznaniu. I zanim los przygnał ich do Zahoczewia, w Bieszczadach nigdy nie byli. Zaraz po studiach wyjechali do Wielkiej Brytanii i 12 lat spędzili w Londynie. – Chcieliśmy jeszcze trochę tam popracować i wrócić do Polski, ale nie do wielkiego miasta. Zależało nam na miejscu blisko natury, z dala od klaksonów i pośpiechu, gdzie moglibyśmy smakować życie. I chociaż plan wydawał się jeszcze odległy, podczas podróży do Polski rozglądaliśmy się za odpowiednią lokalizacją. Nad morzem, na Kaszubach. Nic nam się nie podobało. W końcu nasz znajomy z Londynu, który pochodzi z Sanoka, zasugerował Bieszczady – opowiada Maciej. – Zadzwoniłem do wyszukanego w Internecie biura nieruchomości, by pokazali nam działki na sprzedaż. Jeden, może dwa hektary. Plan był taki, aby coś kupić i nadzorować budowę z zagranicy, a za parę lat się przeprowadzić. Zaplanowany na 4 dni rekonesans w Bieszczadach zakończył się jednak zupełnie inaczej niż przypuszczali. – Krajobrazy od razu nam się spodobały – zdradza Ewa. Przez pierwsze dwa dni nie trafili jednak na interesującą działkę. Największe bieszczadzkie kurorty trochę ich odstraszały. Wtedy agentka nieruchomości oświadczyła, że może im pokazać dwie drewniane chaty w Zahoczewiu obok Baligrodu – niedokończoną inwestycję, która została wystawiona na sprzedaż. Jeden domek był już prawie goto-

80

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

wy, drugi w stanie surowym otwartym. Na małym pagórku na końcu wsi, z widokami na wzgórza i lasy. – Jak tylko je zobaczyliśmy, podjeżdżając drogą, Ewa była „ugotowana” – śmieje się Maciej. – Jakby wpadła w trans. Oglądamy chaty, a ona już obejmuje te drewniane bale i mówi: „To moje”. Byłem głosem rozsądku: „Mieliśmy kupić hektar, a nie siedem. Czy nam starczy pieniędzy?” Wieczorem usiedli z kalkulatorem, policzyli oszczędności, wartość mieszkania w Londynie i wyszło, że wystarczy. Na drugi dzień podpisali wstępną umowę z właścicielem, który zgodził się wziąć zaliczkę i poczekać rok na resztę – tyle czasu potrzebowali, by pozamykać swoje sprawy w Wielkiej Brytanii.

Czar Zahoczewia W Londynie Maciej był szefem kuchni, a Ewa zajmowała się domem i dziećmi bogatych Francuzów. – Nie było łatwo powiedzieć im, że odchodzę – przyznaje. – Ogromnie mi ufali. Wyjeżdżali na dwa tygodnie na Miami, zostawiając wszystko na mojej głowie. Albo dzwonili: „Dziś, Ewa, przywieziesz nam dzieci do Włoch”. Rozstanie z dziećmi było najtrudniejsze. astępcę dla jednego ze swoich najlepszych kucharzy musiała znaleźć także restauracja „Mews of Mayfair”, mieszcząca się w Mayfair – ekskluzywnej dzielnicy handlowej w centrum Londynu. Maciej był w niej sous-chefem, czyli prawą ręka głównego szefa kuchni, i kiedy było trzeba, zastępował go. – Gotowałem dla specjalnych gości. To była najbardziej wymagająca klientela – każda rzecz, która wyszła z kuchni musiała być idealna. Nawet kromka chleba – wspomina Maciej. – Wpadał na bankiet zwycięski zespół Formuły 1, Alicia Keys albo muzycy z AC/DC. Gordon Ramsey też. Wielki świat, dobrze płatna praca, pięknie urządzone mieszkanie w Londynie…. – A jednak czegoś nam brakowa-

Z


Osadnicy Ewa i Maciej Mimiec.

ło – mówią gospodarze Maciejewki. – Męczyła nas rutyna londyńskiego życia. Codziennie to samo. Pędziliśmy z domu do pracy, z pracy do domu. W wielkim mieście ludzie żyją odizolowani od siebie, nie cieszą się wspólnym przebywaniem. Dlatego przyjechaliśmy w Bieszczady – po życie. Ewa chciała ziemi w ładnym miejscu, świeżego powietrza. – A te domy, takie piękne, z drewna, kamieni, wołały nas. Były puste i przez to smutne, jakby prosiły, aby ktoś w nich zamieszkał – tłumaczy Ewa tę swoją miłość do gospodarstwa na wzgórzu, która na nią spadła od pierwszego wejrzenia. – Myślę sobie, że były nam przeznaczone, a przeprowadzce do Zahoczewia wszystko sprzyjało. Nawet kurs funta był najkorzystniejszy w dniu, w którym musieliśmy zmieniać walutę na złotówki. iejscowi też przyjęli ich jak swoich. – Sąsiadka na dwa miesiące pożyczyła nam samochód. „Maciek, powiedziała, ja mam dwa, więc jednym możecie jeździć”. Wcześniej odbierała nasze rzeczy dowożone samochodami dostawczymi – opowiadają o gościnności zahoczewian. Bardzo zaprzyjaźnili się z rodziną, która sprzedała im siedlisko. – Oni podpowiedzieli nam, gdzie znaleźć wielu świetnych rzemieślników, dali namiary na stolarzy ze Średniej Wsi i z Dynowa. Chaty w Zahoczewiu wykończyli ponad stuletnim drewnem ze starych bieszczadzkich domów. – W naszej Maciejewce jest pięć takich chat – opowiadają. – Chcieliśmy mieć w tych nowych domach nie tylko komfort, ale i klimat. Cenimy rękodzieło, stare, piękne przedmioty i wyroby artystów. Zwracamy uwagę na detale.

M

B

arwa i wygląd starego drewna są niepowtarzalne. Gruby parapet ze śladami po uczcie kornika w towarzystwie wydzierganej przez ludową artystkę zazdrostki i kutego ręcznie karnisza – prawdziwy chabby chic – wygląda jak wyjęty z najlepszego wnętrzarskiego magazynu. Londyńskie tapety obok niepowtarzalnych ceramicznych mis i donic Jurka Witka, twórcy spod Łodzi, kojarzą się z wyrafinowanym stylem i smakiem. Ewa i Maciej mają nosa do artystów i niezwykłych pasjonatów. Nie tylko odkryli ceramikę Witka, ale i kute cuda Agnieszki i Filipa Pasków z Kuźni Skarbów w Mokrem czy plastyczny talent Justyny Kurkarewicz, artystki z Sanoka, która na bielonych ścianach w ich chatach wymalowała kwiaty. – Goście Maciejewki to doceniają, zauważają. I dobrze się w otoczeniu pięknych przedmiotów czują – zauważa Ewa, która do urządzania wnętrz ma prawdziwy talent. Potrafi szyć, a kiedy trzeba – odmalować bujany fotel. Lubi opiekować się domem i przyjmować gości. – Łatwo mi to przychodzi – stwierdza przyznając, że na 7-hektarowym gospodarstwie dla niej i Maćka pracy nie brakuje. Maciej odkrył w sobie talent do majsterkowania. Sięga po odzyskane drewno, wyposaża gospodarstwo w niepowtarzalne meble. – Ludzie lubią tę prostotę. Tęsknią za nią – mówi. Ewa studiowała w Poznaniu turystykę i rekreację, on – bankowość. Jedno i drugie przydaje się w prowadzeniu Maciejewki. – Otwarcie miejsca dla turystów to ogromne przedsięwzięcia – podkreśla Maciej. – Musieliśmy przecież dokończyć budowę chat, przemodelować pierwotne projekty pod to, co planowaliśmy. Trzeba było też nasz adres wypromować. Stworzyć stronę internetową. 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

81


Osadnicy Kulinarne szczyty wśród bieszczadzkich wzgórz Do ukrytego na końcu świata Zahoczewia postanowili przenieść wysoki standard z Londynu. – I to się sprawdziło – mówią. – Goście pensjonatów szukają dziś czegoś lepszego. I doceniają to, co im proponujemy. Nie zniechęca ich nawet to, że serwujemy wyłącznie kuchnię jarską. Raczej doceniają jej walory zdrowotne. 90 proc. naszych gości to mięsożercy, a mimo to zachwalają jedzenie. Maciejewka jest otwarta niespełna rok, a są goście z Warszawy, których w lipcu będą przyjmować już po raz szósty. – Jedzenie, które przyrządza Maciej, jest wyjątkowe – zdradza Ewa. – Ono nas wyróżnia. W Anglii gotował wszystko. Najlepsze rodzaje mięs, najlepsze steki, ryby. Tam odkrył w sobie kulinarny talent. Z Londynu przywiózł też złotą łyżkę, którą w dowód uznania dał mu szef Mews of Mayfair. Pracował w tej restauracji przez osiem lat. Kiedy na patelni apetycznie skwierczy pstrąg, Maciej wspomina początki. – Jechałem do Londynu do pracy w biurze. Ale obiecanego stanowiska nie było. Fundusze się kończyły, więc postanowiłem sam coś znaleźć. Wpadło mi w oko ogłoszenie restauracji na Chelsea, modnej knajpy libańskiej, w której stołował się Hugh Grant i cała plejada brytyjskich gwiazd. Po dwóch miesiącach pracy na zmywaku trafił się dzień, kiedy przyszło mnóstwo gości, a pomocnika szefa kuchni akurat nie było. Zacząłem mu pomagać, bo wcześniej trochę podpatrzyłem, jak przygotowuje dania. Spodobało mu się i zaproponował, żebym zaczął z nim gotować. Nauczył mnie podstawowych technik – jak się kroi, smaży, łączy smaki. Pewnego dnia właściciel tej i dwóch innych knajpek poprosił, abym to ja przygotował mu jedzenie. Wszyscy zszokowani. Bo to tak, jakby w polskiej knajpie Marokańczyka poprosić o pierogi. A on następnego dnia znów chciał, żebym to ja mu gotował. Złapałem bakcyla. Klimat kuchni odpowiadał mi. Chociaż trzeba mieć silny charakter, panować nad zespołem, który pracuje w dużym tempie i stresie. W kuchni nie można stracić rytmu, inaczej jedzenie będzie coraz gorsze i wydawane coraz wolniej – tłumaczy Maciej. – Ja dawałem radę. Przeniosłem się do innej restauracji, potem do następnej, aż na końcu do Mayfair. uchnia Macieja to inklinacje z całego świata. – Pracowałem w różnych restauracjach, pod okiem szefów różnych narodowości – m.in. włoskiej, francuskiej, brytyjskiej. W tym tak wybitnych jak Robert Reid, jeden z najlepszych kucharzy na świecie, szef kuchni posiadającej trzy gwiazdki Michelin. Uczyłem się także od sous-chefa Gordona Ramseya, od szefa Tsanga z Hongkongu (dwie gwiazdki Michelin) i innych, słynnych restauracji. Od każdego coś brałem. Wszystko, czego nauczyłem się w Londynie, przeniosłem do Zahoczewia. Na początku bałem się, że będzie mi brakować produktów. Ale bazuję na tym, co jest dostępne tutaj i z tego tworzę potrawy. W Londynie robiłem gnocchi z parmezanem, a tutaj z oscypkiem. Mamy dużo ciekawych dań – kotlety z komosy ryżowej z batatami. Łączę londyńską finezję z tym, co regionalne. Od sąsiadów kupuję jajka, warzywa i owoce zbieram we własnym ogro-

K 82

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

dzie. Mamy szklarnię z pomidorami i papryką. Uprawiamy też ziemniaki. Skręcam swój makaron i podaję z grzybami z pobliskiego lasu. Z miejscowej hodowli mam pstrągi, jesiotry. Z sąsiadem wędzimy sumy w starej dębowej beczce. Jest tu dużo fajnych produktów i jest z czego gotować. Okazuje się, że niepotrzebnie się martwiłem. ardziej egzotyczne składniki także można kupić. Trochę przypraw przywiózł z Londynu. Przyjaciel z Warszawy dostarczył olej truflowy i przegrzebki. Teraz znajoma z Wielkiej Brytanii dostarczy trochę przypraw irańskich, zathar i inne. W pensjonacie nie ma menu. – Pytamy tylko o ewentualne alergie, a potem zaskakujemy gości czymś oryginalnym – zdradzają gospodarze Maciejewki, a na stół wjeżdża chocolate fondant z lodami selerowymi i suszonymi malinami. Maliny, oczywiście, z Zahoczewia. Fondant to dzieło Ewy. Ona jest specjalistką od deserów i pomocnikiem przy daniach głównych. Nauczyła się także robić chleb i codziennie częstuje gości świeżym pieczywem. Opracowała już 30 różnych smaków: żytni, gryczany, z miodem, ziołami... W swoim siedlisku mogą przyjąć naraz nie więcej niż 20 osób. – I to wystarczy. Nie będziemy Maciejewki rozbudowywać o dodatkowe łóżka – oświadczają. – Chcemy, aby było kameralnie, familijnie i przytulnie. Jest dla nas ważny kontakt z człowiekiem. Czy ktoś wynajmie pokój, czy apartament, przyjedzie na jedną noc, czy na tydzień – jest dla nas tak samo ważny. Chcemy go ugościć jak przyjaciela. Inwestujemy cały czas w poprawę komfortu. Tu obok budowana jest właśnie stodółka. Zaciszne miejsce, z częścią otwartą na góry, gdzie można się schować, poczytać książkę, a wieczorem posiedzieć z przyjaciółmi. Stanie tam jeszcze piec chlebowy.

B

Maciejewka z łąką, psami, widokami Śmieją się, że Maciejewka działa na turystów, tak jak i na nich zadziałała. – Przyjeżdżają ludzie z miasta. Pierwszego dnia jeszcze spięci, zanurzeni w tempie, z którego się na chwilę wyrwali. Nazajutrz wstają jakby odmienieni, tu, na końcu drogi, na końcu świata. Jest cicho. Siadają na tarasie, oddychają pełną piersią i cieszą oczy widokami. Czasem na polanie uda im się zobaczyć sarnę lub żubry. Ostatnio wyszło z lasu stado liczące 12 sztuk! Przecież to niezwykłe. Nasze siedlisko to także dobra baza wypadowa. Tu zaraz biegnie Szlak Papieski, jest blisko nad Solinę i łatwo dojechać w góry. Maciejewka jest częścią otaczającej jej natury, dlatego też nie serwujemy mięsa. ajwięcej gości przyjeżdża z Warszawy, Krakowa. Jedna rodzina z Krakowa choćby na jedną noc. Mówią, że po świeże powietrze. Także z zagranicy. O przybyszów troszczą się, razem z Ewą i Maciejem, Albert i Misiek – psi bracia i przybłędy, które przylgnęły do siedliska, jakby było dla nich stworzone. – Czasem towarzyszą gościom podczas spacerów, jak trzeba, to pomogą wrócić do Maciejewki – zdradzają gospodarze. Są tu szczęśliwi. Latem kamienie we wnętrzu dają wytchnienie od upału, zimą nagrzewają się od kominka i cieszą miłym ciepłem. – Życia tutaj nie da się porównać z londyń-

N


Osadnicy

Anna i Paweł Słomińscy z synem. skim – mówi Maciej. – Tu się żyje naprawdę. Spotykasz się z ludźmi, przyjaźnisz z sąsiadami, w wolnej chwili idziesz do ogrodu, na spacer do lasu. Cieszą nas drobne rzeczy. Nie nudzimy się. W małym Zahoczewiu jest ciekawiej niż w Londynie. Nie tylko dzięki kontaktom towarzyskim z miejscowymi ludźmi. Przez to, że mamy gości, którzy przyjeżdżają do nas z dużych miast i z zagranicy, wiemy, co dzieje się w wielkim świecie. A kto wymyślił Maciejewkę? – Sialiśmy łąkę u stóp naszych chat. Nasiona dał nam Łukasz Łuczaj – człowiek, który, myślę, w poprzednim wcieleniu musiał być elfem – śmieje się Ewa. – I kiedy rzucaliśmy w ziemię te wszystkie nasiona wyki, złocieni, margaretek, przyszła do nas nazwa – Maciejewka, trochę kojarząca się z polną maciejką. I została, bo pasuje idealnie.

Dom na zakręcie, czyli Gęsi Zakręt w Zadwórzu 40 kilometrów od Maciejewki, przy Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, między Ustrzykami Dolnymi a Górnymi, stoi Gęsi Zakręt. Choć ma 10 lat, zdążył obrosnąć w miejscowe legendy. Jedna z nich mówi, że jest własnością aktora Artura Żmijewskiego, a para, która w domu mieszka, jedynie go prowadzi pod nieobecność właściciela. Druga legenda dotyczy milionerów, którzy ponoć zamieszkali w Bieszczadach. Są jeszcze inne i… wszystkie wywołują lekki uśmiech na twarzach Pawła i Ani Słomińskich, prawdziwych, tych „zwykłych” właścicieli Gęsiego Zakrętu, nietypowego domu o intrygującej bryle i wykończeniu, który przyciąga spojrzenia turystów i przejeżdżających tą trasą - może właśnie dlatego przypisuje mu się różne historie?

Jeszcze kilkanaście lat temu mieszkali w Warszawie, w bloku. Ania miała dobrą i pewną pracę w szpitalu na Banacha, w Zakładzie Anatomii Patologicznej. Kiedy życie zawodowe Pawła zaczęło szwankować i praca przestała spełniać jego oczekiwania, wyjechał na tydzień w Bieszczady, by przemyśleć sprawy. Zauroczyły go do tego stopnia, że już wtedy pomyślał o rodzinnej przeprowadzce i zaczął wypytywać o ziemię na sprzedaż. Ktoś wskazał działkę przy zakręcie w Zadwórzu. Postanowili ją kupić. Sprzedali mieszkanie w stolicy, potem wzięli kredyt. rzy lata przygotowywali się do przeprowadzki. Paweł śledził portale bieszczadzkie, czytał o bieżących wydarzeniach, o osobach, które przeprowadziły się w Bieszczady; chciał jak najlepiej poznać region, w którym wkrótce miał zamieszkać. Tuż przed ostateczną decyzją o wyjeździe, Ania otrzymała awans na kierownika zakładu, ale widmo zmiany otoczenia oraz pracy na zupełnie inną okazały się bardziej kuszące. Przyznają, że na początku wcale nie myśleli o prowadzeniu agroturystyki. Chcieli się wyprowadzić w Bieszczady i z czegoś tutaj żyć. Bieszczadzka rzeczywistość sama podpowiedziała im, czym powinni się zająć. – Oczywiście, były momenty zwątpienia. Zastanawialiśmy się, czy to wszystko ma sens, ale dopingowaliśmy się nawzajem i kiedy jedno miało wątpliwości, drugie je rozwiewało – opowiada Ania. – Spotkaliśmy też wiele osób w Bieszczadach, które nam powtarzały, że damy radę. To bardzo nam pomagało. To, co zaskoczyło Anię w mieszkańcach Bieszczadów, to naturalny, niewymuszony uśmiech i serdeczność, którą okazują np. podczas zakupów. Śmieje się, że gdy ktoś uśmiechał się do niej w mieście, od razu myślała, że z jakiegoś 

T

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

83


Osadnicy niekoniecznie miłego powodu. Z czasem polubiła też rozmowy, jakie toczą się w wiejskich sklepach, mimo że na początku ją denerwowały. – Robiąc zakupy, spieszyłam się jak niemal każdy człowiek z miasta – przyznaje. – Teraz sama wdaję się w te dyskusje i czasem widzę jakiegoś turystę, który niecierpliwi się w kolejce do kasy.

Z czego żyć w Bieszczadach? Z agroturystyki

D

om zaczęli budować z myślą o przyjmowaniu gości. W sierpniu 2017 roku minie dziesięć lat, od kiedy mieszkają na zakręcie w Zadwórzu. Pierwszych gości podejmowali w grudniu 2007 roku, choć prace wykończeniowe i sprzątanie trwały do samej Wigilii. Gęsi Zakręt zaprojektował śp. Edwin Drewniak, architekt, pracownik Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej i dowódca plutonu saperów płetwonurkowych, mieszkaniec Dźwiniacza Dolnego w Bieszczadach, współtwórca m.in. makiety Rzeszowa sporządzonej według planu Wiedemanna z 1762 roku. W zamyśle inwestorów Gęsi Zakręt miał być domem, jakiego jeszcze nie było. Zdecydowali się na oryginalną bryłę z ciekawym dachem i pięknym tarasem oraz strefą rozrywki (m.in. bilard) w piwnicach. Wnętrza projektowali i urządzali sami – dom jest urządzony według ich przekonań, poczucia estetyki oraz możliwości finansowych. Słomińscy przyznają, że żyje im się tu bardzo dobrze i, wbrew sugestiom niektórych – nie zamierzają rozbudowywać domu, budować basenu czy spa, aby przyciągnąć turystów spragnionych większych luksusów. – Można pomyśleć, że nie nadążamy za potrzebami gości, że się nie rozwijamy – mówią. – Jednak robimy to w sposób świadomy, choć rozumiemy ryzyko. Gęsi Zakręt nie jest hotelem ani typową agroturystyką – właściciele prowadzą go „po domowemu”; mieszkają z gośćmi, zaś wieczorem często wspólnie zasiadają z turystami na tarasie, by porozmawiać. Pytanie, które słyszą najczęściej, dotyczy nazwy domu.

Gęsi Zakręt, bo… zakręt w głowie, życiu i na drodze Ta nie wzięła się znikąd. Paweł w przeszłości trenował capoeirę, gdzie wraz z otrzymanym pierwszym stopniem, zyskał przydomek Gęś. Zakręt – bo zakręt w głowie, życiu i na drodze. Goście zawsze pytają o pomysł na nazwę, ale jej tłumaczenie rzadko bywa satysfakcjonujące. – Wiele osób myśli, że tu zawracają gęsi – tłumaczą właściciele. – Ale z naszą nazwą wiąże się jeszcze jeden wątek. Krzysztof Potaczała w swojej książce „Bieszczady w PRL-u” napisał, że w przeszłości rolnicy w Zadwórzu hodowali gęsi, więc mamy kolejny argument tłumaczący nazwę domu. Do Gęsiego Zakrętu najczęściej przyjeżdżają mieszkańcy dużych miast, zwykle rodziny z dziećmi – z Warszawy, Krakowa, Gdańska, a od kiedy została otwarta autostrada A4 – także ze Śląska. Właściciele zachęcają ich do zwiedzania nie tylko Bieszczadów i chodzenia po górach, ale do zobaczenia innych zakątków Podkarpacia – Sanoka, Krasiczyna, Przemyśla czy Ustrzyk Dolnych i Górnych, gdzie nawet

84

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

w sezonie ruch turystyczny jest mniejszy niż w Cisnej czy Wetlinie. Ich zdaniem, Bieszczady są piękne również zimą i także o tej porze roku mają turystom wiele do zaoferowania. Szczególnie polecają znajdujące się w pobliżu ośrodki narciarskie Laworta i Gromadzyń, gdzie miłośnicy białego szaleństwa mogą skorzystać z kilku tras o zróżnicowanej długości. Obydwie stacje mają wypożyczalnie i serwis sprzętu narciarskiego i zapewniają narciarzom świetne warunki. aweł Słomiński zauważa, że powoli zmienia się sposób spędzania wolnego czasu przez turystów. – Wiele osób traktuje urlop jako czas, gdy człowiek musi być aktywny i obwieszony gadżetami, które mierzą i kontrolują jego aktywność; żeby potem pochwalić się tym w sieci – mówi. – Oczywiście, sposób spędzania wolnego czasu to kwestia bardzo indywidualna i my to szanujemy, ale ludzie zapominają, że dziś pracują i żyją o wiele intensywniej, więc ich odpoczynek powinien wyglądać inaczej. Coraz częściej przyjeżdżają do nas goście, którzy wiedzą, że na urlopie nic nie muszą i potrafią cieszyć się małymi rzeczami. Słomińscy podkreślają, że najmilsze dla nich jako gospodarzy domu są sytuacje, gdy zadowoleni goście wracają do Gęsiego Zakrętu na kolejny wypoczynek. – Mamy przyjaciół, którzy od pięciu lat przyjeżdżają do nas dwa razy w roku, latem i zimą – przyznaje Ania. Ich dom jest otwarty dla turystów przez cały rok, ale właściciele starają się tak zarządzać czasem, aby mieć przynajmniej jeden miesiąc dla siebie. – Prowadząc agroturystykę, cały czas wystawiamy się na ocenę, dlatego robimy sobie przerwy, żeby odpocząć oraz przygotować dom – przyznają.

P

Nigdzie nie jest tak dobrze, jak u siebie w Bieszczadach Bieszczady są ich domem, czują, że są u siebie. – Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla osób z Warszawy nigdy już nie będziemy osobami stamtąd, a dla mieszkańców Bieszczad osobami stąd. Widzimy to i czujemy, ale nie mamy z tym problemu, bo poznaliśmy już smak życia w dużym mieście oraz w małej bieszczadzkiej wsi. Miasto nigdy nie zrozumie wsi, a wieś miasta. Żeby zrozumieć te dwie przestrzenie, trzeba mieć doświadczenia i tu, i tu – przyznaje Paweł Słomiński. hoć dziesięć lat, które Słomińscy spędzili w Bieszczadach, do łatwych nie należały, nie zdążyli zatęsknić za miastem. W Warszawie odwiedzają swoje rodziny, ale poza bliskimi nic ich tam już nie ciągnie. Przyglądając się zgiełkowi wielkiego miasta podczas ostatniej wizyty w stolicy, kolejny raz uświadomili sobie, że decyzja, jaką podjęli kilkanaście lat temu, była trafiona. – To, co nam się wydawało, a to co nas spotkało w Bieszczadach, to dwie zupełnie skrajne historie – śmieją się. – Wydawało nam się, że będziemy spędzać czas w ogrodzie nic nie robiąc. Byłem przekonany, że będę miał mniej pracy, a więcej czasu, a jest odwrotnie. Tutaj trzeba się sporo napracować, stąd mamy duży szacunek dla osób żyjących tu od zawsze – dodaje Paweł. – Życie tutaj może nie jest łatwiejsze, ale bardzo nam odpowiada. Jesteśmy szczęśliwi. 

C



Smaki Podkarpacia Alina i Wacław Beclowie.

Kozie sery z Mszany, herbatki z Handzlówki i miody z Piwody

Moda na naturalne, zdrowe produkty wcześniej czy później musiała przyjść, a moda na zachodnie, ale przetworzone w końcu minąć. Zwłaszcza na wyroby produkowane na Podkarpaciu, które powstały dzięki tutejszym urodzajnym glebom i czystym przyrodniczo miejscom. Wiedział to ponad 20 lat temu Wiesław Becla, gdy zrezygnował z pracy na Politechnice Rzeszowskiej, by zająć się gospodarstwem. Musiał przeczuwać Waldemar Maziejuk, gdy w wieku 50 lat zdecydował o prowadzeniu gospodarstwa ekologicznego zajmującego się produkcją serów z koziego mleka. Żadnych wątpliwości nie miał także Edward Wałczyk, który już w latach 60. XX w. zarabiał, sprzedając miody z własnej pasieki.

Tekst Alina Bosak, Ewelina Czyżewska, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

S

uszone owoce i warzywa, herbatki i przyprawowe mieszanki z logo Becla można kupić w sklepach ze zdrową i regionalną żywnością w całej Polsce. Suszarnie AWB przetwarzają rocznie setki ton owoców i warzyw. Na dobę – około tony. Na sukces Alina i Wacław Beclowie pracują od ponad 20 lat. Zaczął się od ekonomicznej katastrofy. Właściwie mieli do siebie niedaleko. Ona z Handzlówki. On z Rogóżna. Oboje z żyłką działacza. Tylko wizja przyszłości nieco inna. Alina nie zamierzała żyć z rolnictwa. Wacław był we wsi zakochany. W Handzlówce nie wypadało się lenić. Tutejsi mieszkańcy słyną z przedsiębiorczości. Mając do dyspozycji teren trudny, pełen pagórków i dolin, oprócz prowadzenia tradycyjnych gospodarstw rolnych, sadzili także sady, uprawiali krzewy. Wzorem zaradności był także tato pani Aliny. Beclowie przejęli po rodzicach pani Aliny gospodarstwo ukierunkowane sadowniczo, które świetnie prosperowało. Jabłka z nowoczesne-

86

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

go, ponadhektarowego sadu, za pośrednictwem spółdzielni ogrodniczej szły na eksport i chociaż pracy przy uprawie było sporo, dochód pozwalał na spokojne życie. Wacław odszedł z pracy na Politechnice Rzeszowskiej, żeby skoncentrować się na gospodarstwie. Nagle wszystko się załamało, bo spółdzielnia przestała przyjmować zbiory. Żeby przetrwać, wypróbowali wszystkie możliwe warianty handlu. Szukali alternatywnych rozwiązań. – Rozumieliśmy, że mając świeży owoc, musimy sprzedać go po cenie, jaką nam się proponuje i nie mamy pola do negocjacji – tłumaczy Alina. – W końcu ostatnia kropla przelała czarę goryczy. Uprawialiśmy czarną porzeczkę, półtora hektara, i liczyliśmy na dobry zarobek, ponieważ kilogram kupowano po 12 zł. Zamówiony kombajn przyjechał do nas dzień później. Pamiętam do dziś, że miał być w czwartek, ale nie zdążył. A w piątek czarna porzeczka była już po 6 zł. Popłakałam się, bo jeden dzień o połowę zmniejszył zarobek, na który z wysiłkiem pracowało się przez cały rok.


EKOLOGIA

W

acław zaczął szukać sposobu na sprzedanie porzeczki drożej. Znalazł rolnika, który na swoim gospodarstwie suszył owoce dla Herbapolu. Zapłacił raptem 50 groszy więcej, ale też zainspirował Beclów. – Stwierdziliśmy, że też będziemy suszyć – opowiada Alina. – Tradycje suszenia jagód, śliwek, jabłek w naszej miejscowości były od dawna, więc nie wydawało nam się to trudne. Zrobiliśmy w garażu komorę do suszenia. Był rok 1997, a ich przygoda z przetwórstwem właśnie się zaczęła.

Naturalne kontra tanie Najpierw do suszarni wjechały śliwki, gruszki i jabłka. Potem przyszła kolej na inne owoce. – Najlepsza była decyzja, by suszyć maliny. Szybki zbyt zapewniał Herbapol w Łańcucie, który kupował je u nas „z marszu”. Trzy tygodnie suszenia dało nam zwrot zainwestowanych w suszarnię pieniędzy. Pomyśleliśmy – to jest to – wspomina Alina. A skoro tak, to zainwestowali w drugą komorę. Owszem, ryzyko istniało. Suszonych owoców w sklepach nie brakowało – były wprawdzie chemicznie utrwalane, ale ładnie zapakowane i w konkurencyjnej cenie, nikt nie wiedział, czy produkt ekologiczny – czysty owocowy susz za wyższą cenę znajdzie nabywców. Naturalnie suszone owoce nie są tanie. Na 1 kg maliny potrzeba 8-10 kg świeżej. – Naszym nabywcą był najpierw Herbapol. Suszyliśmy coraz więcej, szukając jednocześnie kolejnych odbiorców. Wciąż jednak nie było biznesowego bezpieczeństwa. Na początku 2000 roku, po tym, jak wzięliśmy kredyt na rozbudowę firmy, przerobiliśmy 30 ton aronii, 30 ton czarnej porzeczki i… zostaliśmy z tym suszem na lodzie. Nikt nie chciał go kupić. To był dla nas najtrudniejszy okres – opowiadają. – Przyszedł czas na kolejny wniosek – skoro na wiosnę dostajemy od firm informacje o zapotrzebowaniu, a na wakacjach nic nie chcą wziąć, to i od takich kaprysów musimy się uniezależnić. Kłopot w tym, że w handlu detalicznym ich produkt wymagał odpowiednich klientów. – Jeżdżąc jako hurtownik po sklepach, widziałem zachwyt ludzi zachodnim, pięknie ubranym towarem – wspomina Wacław. – Sklepy nie chciały kupować mojego drogiego suszu. Kiedy stanąłem z nim na rzeszowskiej giełdzie, obok handlarze także sprzedawali suszoną śliwkę. Co z tego, że mój owoc suchutki, a ich wystarczy ścisnąć, by woda ciekła, za to u nich dwa razy taniej. Wtedy pomyślałem o herbatkach. nspiracją byli też goście z agroturystycznej chaty, którą Beclowie pod koniec lat 90. wyremontowali z myślą o wynajmie. Turyści zachwycali się czystym środowiskiem, wiejskim masłem, chlebem i herbatką malinową z naszej suszarni. I to właśnie od tej herbatki zaczęło się w AWB konfekcjonowanie. Bardzo ostrożnie, na niewielką skalę, by wyczuć rynek. W Polsce sprzedawały się już nieźle herbaty na wagę, bardziej luksusowe. Wiele z nich było jednak sztucznie aromatyzowanych. Dlatego w produktach opartych wyłącznie na suszonych owocach, bez czarowania chemią, Beclowie rozpoznali niszę. – Wiedziałem, że przyjdzie moment, kiedy ludzie zaczną doceniać zdrową żywność – mówi Wacław. Na różnych targach, regionalnych imprezach i festiwalach w całej Polsce zaczęli pokazywać swoje produkty. Na targach

I

w Poznaniu herbaty zamówił u nich twórca sieci Produkty Benedyktyńskie, słynącej z produktów firmowanych przez zakonników z Tyńca.

Suszenie ma swoje tajemnice Suszenie metodą tradycyjną, czyli gorącym powietrzem, wcale nie jest proste. Każdy owoc ma inną ilość wody i wymaga odmiennego potraktowania. – Nawet każda partia owoców jest inna. Malina może być ze słońca lub z deszczu i każdą trzeba suszyć inaczej. Pierwszą malinę w suszarni, zamiast wysuszyć, ugotowaliśmy. Musi być odpowiednia temperatura, wentylacja. Dziś to wszystko już wiemy, mamy też automatycznie sterowane piece, więc jest łatwiej – zdradza Wacław. – Do tej wiedzy doszedłem sam, ucząc się na błędach. ziś asortyment liczy około 100 produktów – od truskawki, przez malinę, agrest, wiśnię, porzeczkę, czereśnię, po aronię i jabłka, także suszone pomidory – smakowite warzywne czipsy. Do tego różne herbatki. Herbaciane kompozycje wymyśla Wacław. – Podniebienie mam delikatne. Jeśli mnie smakuje, to innym zazwyczaj też – uśmiecha się. – Podczas opracowywania produktu wychodzimy z założenia, że nie tylko musi smakować, ale także ładnie wyglądać i mieć określone, dobroczynne działanie na organizm. Od niedawna do oferty wprowadzone zostały także błonniki: malinowy, buraczany i śliwkowy. W 2008 roku firma uzyskała certyfikat na produkcję ekologiczną i ma w ofercie produkty BIO, które powstają na bazie surowca z certyfikowanych gospodarstw ekologicznych. Trzy lata temu Beclowie otwarli sklep internetowy. – To już zasługa naszego syna – zdradzają. – Nasza firma jest biznesem rodzinnym, chociaż dzieci pracują także zawodowo. Jeden syn po budownictwie, drugi to informatyk, córka – architekt. Wspierają nas, pomagają i obiecują zająć się biznesem, kiedy my już nie damy rady. A biznes rośnie i ma już kilkunastu pracowników. AWB powoli rozwija też bazę. Powstał projekt rozbudowy powierzchni produkcyjnej, magazynowej i zaplecza socjalnego. Kupiono nowy młynek do mielenia suszu, bo jest coraz więcej zamówień na grys i proszek owocowy. Rośnie sprzedaż w sklepie internetowym. Wiele osób szuka produktów nieprzetworzonych, niesiarkowanych, niegazowanych. Suszone owoce i herbatki z logo Becla kupują już nie tylko sklepy ze zdrową żywnością i regionalnymi produktami, ale także hotele, restauracje. – Połowa naszej produkcji to sprzedaż produktów luzem dla przemysłu spożywczego. Dawniej kupowały u nas głównie zielarnie do kompozycji np. herbat. Dziś już w zasadzie cały przemysł spożywczy jest zainteresowany zdrowymi dodatkami do żywności. Sproszkowanych owoców używa się, by nadać produktom spożywczym smak, kolor i aromat. Susz dodaje się do pieczywa, wyrobów cukierniczych, mleczarskich, mięsnych, rybnych – podsumowuje Wacław Becla, który wiele lat wcześniej zrozumiał, że moda na naturę musi przyjść.

D

Kozie sery od Maziejuków z Mszany Ojciec, dwóch synów, a teraz jeszcze i wnuk – prowadzone przez rodzinę Maziejuków Gospodarstwo „FIGA” od lat specjalizuje się w wyrobie ekologicznych serów z mleka 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

87


Od lewej: Waldemar, Albert i Tomasz Maziejuk.

koziego. W dodatku pięknie posadowione, na granicy Beskidu Niskiego i Bieszczadów, w jednym z najczystszych przyrodniczo miejsc w Polsce – we wsi Mszana. Dzięki temu ich mleko jest aromatyczne, pełne wartości odżywczych, a wszystkie produkty charakteryzują się oryginalnym smakiem. Sery „Od Maziejuków” wytwarzane są na bazie tradycyjnych receptur, z niepasteryzowanego mleka, a ser wołoski zarejestrowany jest jako tradycyjny produkt regionalny. Sława Maziejuków już dawno wykroczyła hen, poza granice Beskidu Niskiego. becnie w gospodarstwie jest około 300 kóz, ale początki nie były łatwe. – Wszystko zaczęło się od marzeń o wolności gospodarczej i od jednej kozy, którą dostałem od kolegi na przezimowanie jakieś 24 lata temu – z uśmiechem wspomina Waldemar Maziejuk, założyciel gospodarstwa i nestor rodziny. – Koza urodziła trzy małe koźlątka, z których jedno zostało u nas, a pozostałe oddałem z powrotem koledze. Miałem wtedy 50 lat, czułem się młodo, a o prowadzeniu gospodarstwa ekologicznego zajmującego się produkcją serów z koziego mleka myślałem od dawna. Niełatwo jednak było przekonać żonę do tej działalności. Miała obawy co do powodzenia przedsięwzięcia, tym bardziej że wiązało się to z inwestycją finansową.

O

Na początku nie doceniano produktów z koziego mleka Na początku całym gospodarstwem zajmował się Waldemar Maziejuk. – Po upadku PRL-u wydzierżawiłem gospodarstwo, które wcześniej było częścią PGR-u. Dostałem też kilka kóz i drobny sprzęt do obsługi tego gospodarstwa – wylicza. – Doiłem kozy, robiłem sery, a później sam je sprzedawałem. Nie było łatwo, bo ludzie nie doceniali produktów z koziego mleka. Wynikało to przede wszystkim z małej wiedzy o korzyściach zdrowotnych, które te produkty posiadają. Jeździłem po całych Bieszczadach, a swoje produkty sprzedawałem na lokal-

88

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

nych imprezach. Wszystko było tak robione, by dało się jakoś z tego wyżyć. Ale gdy dotrwaliśmy do momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej, odetchnęliśmy z ulgą. – Byłem pewien, że sobie poradzimy – dodaje. – Tym bardziej, że już nie byłem sam. Razem ze mną pracowali moi synowie Tomek i Wawrzyniec, a teraz również i wnuk Albert. W Polsce do niedawna sery kozie były produktem mało popularnym. Trudno było je znaleźć na półkach sklepowych. – Praktycznie nie mieliśmy konkurencji, śmiali się z nas, że chcemy hodować kozy – opowiada Tomasz Maziejuk. – Pomagałem ojcu w gospodarstwie, moja żona robiła masło, a w niedzielę pakowaliśmy sery do samochodu i rozwoziłem je do sklepów. Wtedy nie mieliśmy nawet samochodu chłodni, więc wszystko trzeba było jak najszybciej dostarczyć do klientów. Dziś w gospodarstwie Maziejuków z daleka widać duży budynek, w którym znajduje się zakład przetwórstwa. W momencie, kiedy pojawiły się unijne dopłaty, uznali, że czas zacząć rozwijać firmę. Wynikało to też z większej stabilności rynkowej i poczucia bezpieczeństwa. Ich produkty znane już były nie tylko na Podkarpaciu, ale też w Gdańsku, Warszawie, Łodzi, Krakowie, kupowali je również Włosi. A jak do gospodarstwa dołączył Wawrzyniec, który zajmuje się promocją i marketingiem, zaczęli organizować profesjonalną sprzedaż. W 2002 roku mieli już certyfikat gospodarstwa ekologicznego, a pierwsze dopłaty, które otrzymali po wejściu do Unii, pozwoliły im spłacić zadłużenia z poprzednich lat.

Sery kozie z niepasteryzowanego mleka

W

gospodarstwie „FIGA” wszystkie produkty robione są z mleka niepasteryzowanego. To również jedyni producenci ekologicznej bryndzy w Polsce, która zdobywa nagrody na konkursach międzynarodowych. – Moim marzeniem było prowadzić gospodarstwo ekologiczne i się zawziąłem – tłumaczy Waldemar Maziejuk. – Gdy komuna chyliła się ku upadkowi, zapisałem się nawet na studium pody-


Od lewej: Krzysztof, Krystyna i Edward Wałczykowie.

plomowe, na kierunek Rolnictwo Biodynamiczne i Ekologiczne. Nie skończyłem go jednak, bo okazało się, że wykładowcy mają mniejszą wiedzę niż ja. Dziś w Europie wszystkie produkty mleczne, z wyjątkiem jogurtów, robione są z mleka niepasteryzowanego. Mało tego. W Unii Europejskiej w sześćdziesięciu procentach jest zapotrzebowanie na sery kozie, więc nie będziemy robić krowich, których są nadwyżki. Obecnie w sprzedaży jest trzynaście rodzajów serów, które różnią się smakiem i dodatkami. Wołoski naturalny i wędzony, bunc naturalny i wędzony, twarożek naturalny, twarożek smakowy, bryndza oraz pięć rodzajów farmerskiego, w tym: wędzony, naturalny, z kozieradką, pieprzem, jałowcem, chili i cząbrem. – Tworząc nowe sery, nie siedzimy nad deską kreślarską. Żaden z nas nie ma też wykształcenia w kierunku przetwórstwa, dlatego pracujemy metodą prób i błędów – wyjaśnia Tomasz Maziejuk. – Zaczynaliśmy od serów wołoskich, później pojawiły się twarogi. Ale kiedy klienci zaczęli domagać się nowych smaków, zaczęliśmy szukać i tworzyć już typowo nasze, rodzinne sery. Obecnie bardzo popularny jest ser farmerski, dlatego staramy się bazować na nim, dodając nowe zioła. Wszystkie dodatki w serach dobierane są tak, aby były bezpieczne np. dla ludzi cierpiących na różnego typu alergie pokarmowe. Tak powstał ser z kozieradką. Kozieradka sprawia, że ser ma smak orzecha włoskiego, ale orzecha wcale w nim nie ma. A ostatnio Wawrzyniec stworzył ser z chili i papryką, który wyszedł tak dobry, że już jest w sprzedaży. Ponadto cały rynek czeka na jogurty, ale ja ciągle zastanawiam się, jak zrobić je z mleka niepasteryzowanego, by ich smak był niepowtarzalny.

W gospodarstwie pracują trzy pokolenia Maziejuków U Maziejuków jest 200 dojnych kóz i dużo małych koźlątek. Przy kozach pracuje pięć osób. Hodują również krowy mięsne i mleczne. – Byliśmy pierwsi na Podkarpaciu, którzy zarejestrowali swój produkt – wspomina senior rodu Mazieju-

ków. – Gdy powstało obecne województwo podkarpackie, po reformie administracyjnej, polscy urzędnicy zaczęli dostrzegać potencjał polskiej kuchni oraz bogactwo produktów regionalnych. Okazało się jednak, że formalnie żadne produkty nie są zarejestrowane i nie ma się czym pochwalić. Rozpoczęły się więc poszukiwania historyczne. W naszych okolicach w starych księgach znaleziono zapis, że miejscowi podatki płacili serem kozim. Były też informacje, jak ten ser był robiony. Dzięki temu mogliśmy odtworzyć starą recepturę, a nasz ser został wpisany jako tradycyjny produkt regionalny pod nazwą Ser Wołoski. To było z korzyścią dla nas, ale i Polski jako takiej, bo w związku z posiadaniem produktów regionalnych nasz kraj otrzymuje granty finansowe, a dzięki projektom unijnym takie gospodarstwa jak nasze mogą się rozwijać. ałożyciel gospodarstwa wspomina, że gdy zaczęli pojawiać się nowi producenci kozich serów, zaczęto ich straszyć, że to będzie koniec firmy. – Wtedy mój młodszy syn powiedział: „konkurencja wymusza jakość”. Tej zasady się trzymamy. Jeśli coś się nie uda, nigdy nie wypuszczamy na rynek. To gospodarstwo jest całym naszym życiem i pasją, a okoliczni mieszkańcy są dumni z tego, co robimy. Ja i Wawrzyniec całym sercem jesteśmy też zaangażowani w rozwój naszej wiejskiej społeczności. Cieszę się, że synowie i wnuk kontynuują moją działalność. Razem z żoną robimy wszystko, żeby naszemu życiu nadać jak najpełniejszy sens, a dzięki temu gospodarstwu czujemy jedność z Beskidem Niskiem i otaczającą nas tu przyrodą.

Z

Miody z Piwody; kiedyś był jeden ul, dziś jest ponad 100 Przyroda ma duże znaczenie także w produkcji naturalnych miodów. Powiat jarosławski, z rozległymi nieużytkami porośniętymi przez zioła i kwiaty, a także z dużą powierzchnią leśną i bogatym poszyciem leśnym, jest idealnym terenem dla pszczelarstwa i hodowli pszczół. Im więcej nieużytków, tym większy raj dla tych owadów i większa ilość produkowanego 

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


EKOLOGIA przez nie miodu. Na terenie powiatu znajduje się wiele pasiek (koło pszczelarzy w Wiązownicy liczy ponad 50 członków), które trudnią się pozyskiwaniem miodu i innych produktów pszczelich. Hektar pola potrafi dać kilkaset kilo miodu, ale pszczoła nie trafia do jednego pszczelarza. – Są owady dzikie, zbierające nektar, są też inne pasieki; pszczoły przecież nie można przywiązać, żeby wróciła z miodem do konkretnego ula – mówi Edward Wałczyk z Pasieki Wałczyk w Piwodzie, która wytwarza miód dzięki urodzajowi jarosławskich ziem oraz ciężkiej pracy pszczół. Pasieka Wałczyk w Piwodzie (gmina Wiązownica) ma już kilkadziesiąt lat tradycji. Wszystko zaczęło się w latach 60. XX wieku. Kilkunastoletni Edward Wałczyk pasł krowy na pastwisku, gdy na pobliskim drzewie zauważył rójkę pszczół. – Nie wiem, czy byłem tak odważny, czy może to było przeznaczenie, ale wziąłem nóż, odciąłem gałąź gruszki z rójką i na plecach przyniosłem do domu, goniąc krowy – wspomina. ałąź z pszczołami umieścił w kartonie, po czym w poszukiwaniu uli pojechał do kolegi, którego rodzina trudniła się pszczelarstwem. Jeden ul kosztował go dwa króliki. We włożeniu pszczół do nowego lokum pomógł doświadczony pszczelarz Jan Kuras. Nowy nabytek syna i niespodziewane zainteresowanie wzbudziły podejrzenia ojca, który stwierdził, że Edward zapewne ukradł ul. Pojechał na miejsce dowiedzieć się, jak było naprawdę. Wizyta okazała się o tyle owocna, że do domu wrócili już z wozem pełnym starych uli. Edward mógł na poważnie zająć się pszczelarstwem. – Zanim ożeniłem się, miałem 25 pni. Dawało mi to nieduży, ale stały dochód, jednak wkrótce zająłem się swoją rodziną, a pszczoły oddałem rodzicom – przyznaje. Niestety, pasieka się nie utrzymała. Edward Wałczyk wyjechał do pracy do Niemiec, gdzie zajmował się budowlanką i stolarką. Z pszczelarstwem zerwał na około 20 lat, ale przypadek chciał, że podczas pracy na emigracji poznał pszczelarza, od którego dowiedział się wielu branżowych nowinek. Wraz z powrotem do kraju, wrócił także do młodzieńczej pasji. Dzięki umiejętnościom stolarskim, sam mógł wyposażać pasiekę w nowe typy uli. Eksperymentował i testował, szkolił się na wielu kursach, aż zdobył stopień mistrzowski. Dziś jest prezesem koła pszczelarzy w Wiązownicy, a Wałczykowie łącznie posiadają ponad 100 uli.

G

Kraków polubił miody z Piwody Pasieka zaczęła się rozwijać i przynosić zyski, bo o klientów na miód dobrej jakości wcale nie jest trudno. Smak miodów z Piwody docenili także mieszkańcy Krakowa, gdzie przez jakiś czas mieszkał syn pana Edwarda – Krzysztof. Choć Krzysztof pomagał w pasiecie ojca od zawsze, to jednak marzył o innym świecie i wyjechał na studia. Potem wraz z żoną postanowił osiąść w Krakowie. Po każdej wizycie w domu rodzinnym, Krzysztof i Sabina brali po kilka skrzynek z miodem, aby sprzedawać go na pobliskim targu. Z czasem brali coraz więcej i więcej, i… wszystko się sprzedawało, bo reklama rozchodziła się błyskawicznie pocztą pantoflową. W końcu spakowali walizki i wrócili do Piwody, by pomagać rodzicom w prowadzeniu pasieki, a być może założyć własną. Krzysztof otrzymał od ojca część uli w prezencie. Na razie pracuje na etacie w innej branży, a pasieką zajmuje się po godzinach, ale z wielką przyjemnością.

90

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

S

przedaż na krakowskim rynku okazała się strzałem w dziesiątkę, bo klienci z Krakowa do dziś kupują miody spod Jarosławia. Wałczykowie przyznają, że nie dbają szczególnie o reklamę swoich produktów, gdyż ich miody cieszą się dużym wzięciem dzięki poleceniom i poczcie pantoflowej. Zarówno pasieka Krzysztofa Wałczyka, jak i pasieka rodziców są amatorskie – miód można kupić w sprzedaży bezpośredniej, ale rodzina Wałczyków planuje uczynić ją zawodową; w przygotowaniu jest także sklep internetowy. Oprócz miodu, pasieka wytwarza także pyłek pszczeli, pierzgę i propolis, produkuje również świece i inne ozdoby domowe z wosku.

Miód miodowi nierówny Choć miód produkują pszczoły, nie wszystko zależy od nich. Pszczelarstwo jest trudnym i specyficznym zajęciem, wymagającym nieraz sporych nakładów inwestycyjnych. To, jaki miód powstanie, zależy od surowca. Są miody spadziowe, nektarowe (wielokwiatowy, nawłociowy, mniszkowy, malinowy, gryczany, lipowy, wierzbowy) oraz mieszane. Dobrze jest, gdy pasieki są obsadzone miododajnymi drzewami, krzewami i kwiatami. Aby uzyskać konkretny rodzaj miodu, gdy warunki w miejscu pasieki nie sprzyjają, pszczoły trzeba wywieźć specjalnym wozem lub busem w określone miejsce. Królem miodów jest bez wątpienia miód spadziowy, stworzony z rosy miodowej drzew iglastych, która powstała dzięki ciężkiej pracy mszyc, czerwców i miodówek. Ma w sobie do 9 razy więcej mikroelementów, które zapobiegają łamaniu się paznokci, wypadaniu włosów i powstawaniu zmarszczek. Sprawdza się w chorobach dolnych dróg oddechowych (takich jak zapalenie oskrzeli, astma, zapalenie płuc, gruźlica). – Żeby go pozyskać, musimy nieco więcej się natrudzić i jechać aż w Bieszczady, w lasy jodłowe, gdyż u nas takich nie ma – opowiada Krzysztof Wałczyk. by powstał miód, pszczoła zwiadowczyni musi odnaleźć i zlokalizować rośliny miododajne, będące źródłem nektaru lub spadzi. Wraca do ula i tam wykonuje na plastrze taniec, którym informuje o tym pozostałe pszczoły zbieraczki. Te zbierają nektar do specjalnego zbiorniczka, czyli wola miodowego, i po powrocie do ula przekazują pszczołom robotnicom. Na tym etapie nektar zostaje wzbogacony cennymi enzymami pszczół. Nektar składowany jest w komórkach plastra, a pszczoły przenoszą go z miejsca na miejsce. W ten sposób nektar dojrzewa i zachodzą w nim zmiany chemiczne. Następnie jest odsklepiany i odwirowywany w miodarce, przepuszczany przez sito i rozlewany od odstania, a potem do słoików. Choć wiele się mówi o właściwościach zdrowotnych naturalnych miodów, nie powinno się kupować ich w przypadkowych miejscach. Pszczelarze podkreślają, że najlepiej kupować miody bezpośrednio w pasiece, gdyż jedynie wtedy mamy stuprocentową pewność co do jakości produktu. Pszczelarze mają też sprawdzone sposoby na to, jak rozpoznać miód prawdziwy od „podrabianego”. – Trzeba wlać miód prosto ze słoika do szklanki z zimną wodą. Jeżeli jest prawdziwy, będzie się lał jednolitą strużką i będzie go wyraźnie widać na dnie szklanki. Sztuczny miód w zimnej wodzie szybko się rozpuści – tłumaczy Edward Wałczyk. Natury nie sposób oszukać. Naturalny produkt zawsze wygra smakiem i jakością. 

A



Świat Józefa Wilkonia Książki z ilustracjami Józefa Wilkonia wydano niemal we wszystkich krajach Europy, w obu Amerykach, w Azji i Afryce. Opublikowano je nawet w kilku narzeczach murzyńskich. Dwadzieścia woluminów ukazało się w Japonii, gdzie w kilku muzeach pokazywanych jest w sumie pół tysiąca dzieł Józefa Wilkonia. W maju br. w Korei Południowej wystawa jego prac w czteropiętrowej Galerii Albus w Seulu zainaugurowała działalność Muzeum Ilustracji Książkowych.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

A

rtysta urodził się w roku 1930 w Bogucicach koło Wieliczki, ale jego rodzice i dziadkowie pochodzili z Podzwierzyńca – wioski położonej nieopodal Łańcuta. On sam przyjeżdżał tu na każde wakacje – najpierw jako chłopiec, później jako student. W rodzinnym domu namalował swoją pracę dyplomową, obronioną w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tematem obrazów dyplomowych stały się ogrody Podzwierzyńca. Za ogrodem babki była droga, za drogą drewniany młyn, który zmieniał kolory w zależności od pory dnia. Inaczej wyglądał we mgle, inaczej w promieniach słońca i w szarówce zapadającego zmierzchu. W Podzwierzyńcu Wilkoń odkrył bogactwo widzialnego świata, prawdę tego, co dzieje się tu i teraz. To wtedy namalował trzy obrazy. Każdy z nich przedstawia dziewczynę kupującą kwiaty u ogrodnika. Każdy z nich był inny, zatopiony w intensywnych barwach palety Vincenta van Gogha.

92

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

Zwierzęta z Podzwierzyńca – W Podzwierzyńcu babka hodowała cały przydomowy zwierzyniec – wspomina Józef Wilkoń. To było jego kolejne odkrycie: tutaj poznał bohaterów swoich przyszłych ilustracji do bajek. A jeszcze później – swoich rzeźb. Artysta malarz Jerzy Majewski, kolega Wilkonia, opowiada: – Pomyślałem, że czterdzieści lat temu zwierzęta z Podzwierzyńca zrobiły na artyście ogromne wrażenie. Stały się inspiracją jego późniejszej twórczości. Począwszy od ławicy ryb i ptactwa, aż po psy i koty – wraz z ich egzotycznymi kolegami (...) To magia Podzwierzyńca była początkiem cyklu „Arka – podróż w strony rodzinne”. Tak Józef Wilkoń nazwał swój bestiariusz. Tu po raz pierwszy zadał sobie pytanie: jak malować zwierzęta? Po latach opowiedział o tym w czasie jednego z wernisaży.


Mówił, że najpierw trzeba poznać zwierzęta. Zapamiętać, jak wyglądają, jak zachowują się w ruchu. A później należy nauczyć się je namalować w różnych pozach, o różnej porze dnia i nocy. Jeżeli artysta chce namalować zwierzęta rzetelnie, musi pokazać, jak wyrażają emocje: radość, smutek, zadumę. Gdy artysta jest zdolny, potrafi oddać nawet zapach i smak owoców, które one zjadają. W końcu, gdy już to wszystko umie, winien wiedzieć, jak wizerunek zwierzęcia będzie funkcjonował w tekście książki. W jakim miejscu umieścić ilustrację, aby współgrała z nastrojem – zamiast go burzyć – budując dramaturgię opowieści. Na wernisażu w Rzeszowie Józef Wilkoń wspominał swoje pierwsze doświadczenia z ilustracją. Po przyjeździe do Warszawy w roku 1956 zaczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Dostał pierwsze zlecenie na ilustrację bajki o kotku, który szukał czarnego mleka. Nie był zadowolony z rezultatów swojej pracy. Uważał, że można zrobić to lepiej. To była pułapka – podkre-

śla. Wtedy otrzymał kolejne zlecenie. Zaczął poprawiać, zmieniać, udoskonalać. Aż „wsiąkł” w ilustrację i uprawia ją już ponad pół wieku. Arka Wilkonia Wilkoń zajął się rzeźbą kilkanaście lat temu. To zajęcie pomagało mu w opowiadaniu bajek dzieciom, którymi się opiekował. Figurki miały je rozbawić. Z czasem zauważył, że stają się one coraz większe. I wtedy zaczął na poważnie rzeźbić w drewnie. Z grubo obrobionych pni wyczarował całą menażerię. Jest tam potężny tur, łoś, niedźwiadek – wszystkie ponadnaturalnej wielkości, a także groźny krokodyl, tygrys, ławica ryb oraz chmara ptaków, które zrywają się do lotu po otwarciu drzwi zaczarowanej „Szafy z ptakami” – jak nazwał swoją kompozycję. Po ścianie łażą ogromne muchy, a z sufitu zwieszają się morskie drapieżniki o fantastycznych kształtach. Żeglują w przestrzeni, 

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

93


Ilustrator

jak i w morzu, kręcą się wokół własnej osi, poruszane prądem powietrza. Atakują widza, który nieruchomieje, patrząc na te wspaniałości. A później poddaje się, płynąc wraz z rybami po oceanie wyobraźni. Tamtego Podzwierzyńca już nie ma

C

ykl malowanych i rzeźbionych zwierząt nosi tytuł „Arka Wilkonia – Podróż w strony rodzinne”. Właściwie – powrót po wielu, wielu latach. W roku 1955, po ukończeniu studiów, Wilkoń przyjechał do Rzeszowa wraz z grupą absolwentów (tzw. Grupa XIV). Razem pracowali i wystawiali, starając się ożywić miasto: – Rzeszów miał swój wdzięk, choć trochę prowincjonalny. Wracam tu z sentymentem – mówi artysta. W 2008 r. przywiózł w rodzinne strony swoją Arkę – pełną zwierząt, które chce ocalić przed upływającym czasem. Bo „tamtego Podzwierzyńca już nie ma. Przeminął tak, jak mija młodość” – dodaje z żalem. Pozostanie sztuka, która jest wieczna. Architektem arki był Bóg, który udzielił Noemu dokładnych wskazówek, jak ją zbudować. Przypominała ra-

94

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

czej pływający dom niż statek. Ale to człowiek – „jedyny sprawiedliwy”, miał w niej ocalić przed potopem siebie, a także po parze zwierząt każdego gatunku. W ten sposób arka stała się symbolem przymierza między Stwórcą i stworzonymi przez Niego istotami ludzkimi oraz światem ożywionym. Jak pisze J.E. Cirlot w „Słowniku symboli”, arka wyraża przywrócony po kataklizmie ład. Wskazała go tęcza, oznaczająca zakończenie potopu. Arka symbolizuje zatem moc, dzięki której wszystko może się odrodzić. W sensie biologicznym przyrównywana była do serca lub macicy, gdyż przechowała esencję życia – materialnego i duchowego – do czasu odrodzenia egzystencji na Ziemi. Józef Wilkoń we własnej Arce ocalił przed upływającym czasem zapamiętane przed pół wiekiem zwierzęta z Podzwierzyńca. Uratował przed zatarciem wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Stworzył swój własny bestiariusz – malowany i rzeźbiony traktat o stworach realnych i fantastycznych. W sztuce dawnej bestiariusz był ulubionym tematem rzeźby romańskiej. Na kapitelach kolumn w świątyniach i krużgankach klasztornych artyści utrwalali całe traktaty teologiczne o zbawieniu i potępieniu, o potędze dobra i podstępnej mocy zła. Wilkoń podróżuje w przeszłość, tworząc swój własny cykl „W poszukiwaniu straconego czasu”. Najważniejsza dla artysty jest jego część ostatnia: „Czas odnaleziony”. Patrząc jak Marcel Proust, „jasno w zachwyceniu”, zyskał wrażliwość, z jaką tylko artyści i dzieci oglądają świat. Figury zwierząt powstały ze starannie wybranych pni, konarów lub bezkształtnych – z pozoru – kawałków drewna. Józef Wilkoń dobiera sobie tworzywo w sposób tak przemyślany i celowy, iż każdy z tych elementów staje się niezastąpiony. Tak jak ponacinane piłą polano zmienia się w łapę tygrysa z groźnymi pazurami, a bezkształtny kloc drewna przybiera postać poczciwego hipopotama. Rzeźbiarz wykorzystuje naturalne właściwości drewna, obciosując je z grubsza, dodając elementy metalowe (gwoździe jako zęby rekina i krokodyla), pokrywając oszczędną polichromią. Za pomocą najprostszych środków wydobywa istotę danego zwierzęcia, jego cechy charakterystyczne, rozpoznawalne na pierwszy rzut oka. Rzeźbiarz dąży do syntezy, unikając stylizacji i niepotrzebnych szczegółów. Na trawniku rozsiadło się stado gęsi. Ptaki są poruszone, jakby dostrzegły kogoś obcego. Jedna z gęsi podnosi


Ilustrator skrzydła do lotu. Ten niewidoczny obserwator to widz, którego obecność została wprowadzona w ramy kompozycji. Ogromny hipopotam podnosi zdziwione oczy; inny wesoło gra na harmonii. Rekin szczerzy zęby, zaś wokół niego unoszą się w powietrzu najfantastyczniejsze gatunki ryb. Bestiariusz Wilkonia składa się ze zwierząt legendarnych – jak skrzydlaty smok, i tych spotykanych na co dzień, jak występujący w corridzie byk z charakterystycznymi białymi rogami. Nierzadko artysta wkracza w świat fantastyki, jak w kompozycji z muzykującym koziołkiem (drugi wtóruje mu na bębenku). Melodii przysłuchują się ptaki. Te ostatnie to także bohaterowie „Szafy z ptakami”, zbudowanej na kształt gotyckiego tryptyku. Siedzące nieruchomo, wysuwają ku widzowi dzioby. Ten sam charakter, zarówno bajkowy, jak i realny, posiadają zwierzęta z ilustracji książkowych Wilkonia, znanych na różnych kontynentach – od krajów północnej Afryki po Japonię. Tu także pojawia się motyw arki przedstawionej dwojako. Raz jest ona zamkniętym korabiem, żeglującym po wodach wzburzonego oceanu, po raz drugi – okrętem wypełnionym wesołą, bajkową menażerią. Jerzy Majewski usłyszał kiedyś, jak artysta szepcze do świeżo ukończonej rzeźby zwierzaka ze swojej Arki: „no stary, ja skończyłem, teraz ty zaczynasz”. Komu potrzebny jest Wilkoń? 24 maja br. wystawą prac Józefa Wilkonia zapoczątkowała swą działalność prywatna Galeria Albus w Seulu. Na czterech kondygnacjach gmachu pokazano jego ilustracje książkowe oraz rzeźby – w sumie kilkadziesiąt obiektów, które pozostaną tam na stałe. Galeria powstała z inicjatywy pani Jinyi Chang, która po obejrzeniu dzieł artysty w muzeum Azumino w Japonii postanowiła udostępnić je południowokoreańskim dzieciom. Kuratorką ekspozycji była pani Jiwone Lee – historyczka sztuki, literaturoznawca i tłumaczka z języka polskiego. Wcześniejsza przygoda twórcy z Japonią rozpoczęła się w końcu lat 80., gdy mer miasta Oshima założył muzeum ilustracji książkowej i do planowanego osobnego pawilonu polskiego artysty zakupił kilkaset jego prac. Pawilon nie powstał z powodu śmierci pomysłodawcy. W sumie ok. 400 prac Wilkonia eksponowanych jest w japońskich muzeach: w Museum of Picture

Books w Oshima, Chihiro Art Museum w Azumino i w Koruisaua. Zrealizowany w Seulu projekt nawiązuje do pomysłu mera japońskiej Oshimy. ista najważniejszych wystaw i nagród artysty przekroczyłaby rozmiary tej publikacji. Z europejskich wymienię przykładowo – obok Niemiec i Włoch – Muzeum Ilustracji w Moulin we Francji, a także prezentację w Bibliotece Centrum Pompidou w Paryżu. Wśród tegorocznych największy oddźwięk wywołały ekspozycje: „Don Kichot Wilkonia” w Galerii Opery i Teatru Narodowego, „Don Kichot i Sancho Pansa” na Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena w Filharmonii Narodowej , „Plakaty Józefa Wilkonia” w Bibliotece Uniwersyteckiej (wszystkie ekspozycje w Warszawie). W naszym regionie jego prace pokazywano w Domu Sztuki w Rzeszowie (2008), w bibliotece w Łańcucie (2011), Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej (2016). Aktualnie czynne są wystawy: „Zwierzogród Józefa Wilkonia” w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu oraz „Muzyka u Józefa Wilkonia”, parku w pałacu w Radziejowicach. Na Rynku w Tarnowie – zakupione przez Urząd Miasta – staną w lipcu cztery wspaniałe hipopotamy. Mój projekt Muzeum Wilkonia w rodzinnym Łańcucie lub w Rzeszowie spotkał się z zupełnym milczeniem władz samorządowych. A dziś już nikt o nim nie pamięta. 

L


Podkarpacka kwatera Hitlera

Stępina.

Spotkali się tutaj Hitler z Mussolinim. Po wojnie miał powstać rezerwowy skarbiec NBP. Skończyło się na pieczarkarni, magazynach i bazie transportowej. Dopiero od kilkunastu lat niemiecki schron w Stępinie-Cieszynie oraz tunel w Strzyżowie stały się prawdziwą atrakcją turystyczną.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

S

etki tysięcy turystów rocznie zwiedza wykute w wapiennej skale podziemne wyrzutnie rakiet V-1 i V-2 na francuskim wybrzeżu nieopodal Calais. Pokazywał je Bogusław Wołoszański w swoim programie telewizyjnym. Tymczasem z porównania wynika, że niemieckie kolejowe schrony na Podkarpaciu są większe od francuskich tuneli. Obiekt w Stępinie-Cieszynie ma długość 382 m, ten w Strzyżowie 436 m. Oba schrony powstały w ciągu roku, na przełomie 1940/41. Przy budowie pracowało ok. 5 tysięcy robotników: Żydzi z obozu w Szebniach, najemni Polacy z okolic Strzyżowa, Włosi, Jugosłowianie i Niemcy. Oba kompleksy złożyły się na Kwaterę Południową Hitlera (Anlage Süd). Jej odpowiednikiem na północy był słynny Wilczy Szaniec (Wolfsschanze) w Gierłoży koło Kętrzyna i Anlage Mitte k. Tomaszowa Mazowieckiego. Tej ostatniej wódz III Rzeszy nigdy nie odwiedził. Praca przy budowie obu schronów trwała przez okrągłą dobę. W zimie świeżo wylany beton specjalnie ogrzewano, aby nie popękał na mrozie. Wybraną do robót ziemię Niemcy rozwozili po okolicznych polach, równo ją rozsypując i spryskując ciemnozieloną farbą, aby upodobniła się

96

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

do okolicznej zieleni. Na te tereny zapuszczały się bowiem samoloty Armii Czerwonej. W Strzyżowie znajduje się jedyny hitlerowski tunel podziemny – wykopany pod Górą Żarnowską. W Stępinie-Cieszynie schron wygięty lekkim łukiem zbudowany został nad ziemią w pobliżu wiejskich domostw (jedno z nich zostało przekształcone w luksusową willę na przyjęcie Hitlera). Tunel był przykryty siatką maskującą, pokrytą sztuczną trawą, z setkami „rosnących” na niej i wokół niej sztucznych drzewek. unel w Strzyżowie ma przekrój owalny o szerokości prawie 9 m i wysokości 6,5 m. Nad sklepieniem znajduje się 35 metrów ziemi, chroniącej przed najcięższymi bombardowaniami. Ściany do 2/3 wysokości są betonowe, sklepienie wykonano z przywiezionej z Niemiec cegły klinkierowej. Mieścił się w nim jeden tor kolejowy z drewnianym peronem. Pod długim na 11 m przedsionkiem z budką wartowniczą i oryginalnymi pancernymi drzwiami, znajduje się drugi, mniejszy tunel. To kanał techniczny, biegnący pod dzisiejszą drogą, w stronę maszynowni (obecnie oczyszczalnia ścieków) oraz zaplecza technicznego. Położony piętro poniżej tunelu głównego, liczy 107 m długości i wykonany został z żelbetu. W części ma płaski żelbetowy strop z zachowanym oryginalnym szalowaniem z desek. Po wojnie kanał był zalany wodą. Cały obiekt jest zawilgocony tak, iż jego mikroklimat przypomina mikroklimat jaskini. Ze sklepienia kapie woda, tworząc stalagmity: ukryta w Górze Żarnowskiej, nikomu dziś niepotrzebna konstrukcja wojskowa powoli staje się częścią natury. W Stępinie-Cieszynie schron kolejowy jest szerszy (14,6 m) i wyższy (prawie 9 m). Wybudowany został prawdopodobnie na korycie rzeki Stępinki, którą przekierowano do nowego – sztucznego koryta. Stąd lekko wygięty kształt schronu. Z oddalonej o ok. kilometr stacji Wiśniowa wjeżdżał pociąg „pod specjalnym nadzorem”. Tu także był jeden tor z dwoma peronami: szerszym dla przyjezdnych i węższym dla obsługi technicznej. Schron kolejowy posiadał długi, boczny korytarz i połączony był z betonowym budynkiem maszynowni, która zaopatrywa-

T


Historia

Schron w Stępinie. ła schron w energię elektryczną, przefiltrowane powietrze i gorącą wodę do centralnego ogrzewania. Obiekt otoczony był mniejszymi bunkrami obronnymi. Koszt Kwatery Południowej wyniósł 47 mln marek i przewyższył koszty budowy słynnego Wilczego Szańca. 26 sierpnia 1941 r. późnym popołudniem (lub 27 według innych źródeł) na stację kolejową w Strzyżowie wjechał pociąg specjalny „Amerika” z najważniejszym pasażerem: Adolfem Hitlerem. Skład liczył 15 wagonów: dla wodza III Rzeszy, jego szefa służby prasowej, łączności – dowodzenia, dwóch salonek, dwóch wagonów dla świty oraz gości, a także sypialnych, bagażowych, wagonu dla ochrony, dwóch platform opancerzonych z bateriami szybkosztrzelnych działek przeciwlotniczych. Przed lokomotywą toczyła się tzw. krowa: wagon-laweta obłożona workami z piaskiem, z zamontowanym działkiem, zaś za nią przyczepiono kolejne wagony pancerne. W opancerzonym wagonie Hitlera był jego gabinet, sypialnia i specjalna kabina kąpielowa, a także przedziały dla osobistych adiutantów i ordynansa. Specjalnie kontrolowaną żywność i wodę dostarczała spółka „Mitropa”. Po przyjeździe do Stępiny sprawa napoju dla Führera okazała się bardzo kłopotliwa. Po przechadzce z Mussolinim, Hitlerowi zachciało się pić. Wody z pobliskiej studni nie chciał przyjąć z obawy, że może być zatruta. Podobnie było z oferowanym mu mlekiem. Dopiero gdy jeden z żołnierzy wydoił na oczach wodza krowę, ten wypił mleko. e Strzyżowa Hitler wyjechał kolumną samochodów do Wiśniowej, gdzie pojawił się pociąg z Benito Mussolinim. Towarzyszyli mu Ion Antonescu, rumuński dyktator, oraz Miklos Horty, namiestnik węgierski. Hitler przywitał ich na peronie, po czym wszyscy udali się do domu Bronisława Kuternogi, który na potrzeby tego spotkania Niemcy przerobili – wyrzucając gospodarzy – na luksusową willę. (Żyje w Strzyżowie osoba, która jako kilkuletnia dziewczynka wręczała kwiaty Mussoliniemu). Później wodzowie ruszyli zwiedzać okolicę i wtedy doszło do incydentu z krowim mlekiem. Droga ze Strzyżowa do Stę-

Z

piny obstawiona była przez wojsko i SS. Mieszkańcom zakazano pod karą śmierci zbliżać się do okien. Na czele kolumny jechało po 6-8 wojskowych motocykli z przyczepami. Za nimi limuzyna z Hitlerem i Mussolinim, zaś dalej kilka mniejszych samochodów dla świty oraz wóz pancerny. Taka obstawa nie spodobała się Hitlerowi, który nie chciał, aby tak ostre środki bezpieczeństwa rzucały się miejscowym w oczy. Dlatego udzielił ostrej reprymendy naczelnikom policji i SS województwa krakowskiego. Po przejażdżce w Wiśniowej zorganizowano konferencję prasową. Komunikat o pobycie Hitlera ukazał się w gadzinówce Kattowitzer Zeitung. Przybyli do Strzyżowa obradowali na temat „nowego ładu” po wojnie – głosił komunikat. Miała to być przeciwwaga ogłoszonej kilkanaście dni wcześniej Karty Atlantyckiej, podpisanej przez Churchilla i Roosevelta. Na wieczór starosta jasielski Walter Gentz przygotował we Frysztaku przyjęcie dla prominentnych gości. Hitler z Mussolinim jednak z niego zrezygnowali. Nie zobaczyli więc nowego pomysłu starosty: „żywych kandelabrów”. Ich rolę pełnili rozstawieni wzdłuż korytarza i klatki schodowej Żydzi, trzymający bukiety kwiatów i zapalone świece. astępnego dnia – 28 sierpnia, przybysze odlecieli z lotniska w Krośnie do Kazania na Ukrainie, na wizytację frontu wschodniego. Mussolini odwiedził dywizję włoską walczącą w okolicach Humania. Później wrócili do Krosna, a stamtąd pociągiem specjalnym do Stępiny. Tutaj Hitler przyjął mieszkańca wsi Białobrzegi, z którym przebywał w szpitalu w czasie I wojny światowej (jego nazwiska nie udało się ustalić). Führer po obejrzeniu wspólnego zdjęcia z tamtych czasów zwolnił Polaka z obowiązkowych dostaw na rzecz III Rzeszy. Wieczorem wodzowie rozstali się: Mussolini odjechał do Włoch, zaś Hitler udał się do Wilczego Szańca. W 1943 r. oba schrony – w których rzekomo montowano i przechowywano rakiety V-1 i V-2 – mogli wizytować Herman Göring, szef Luftwaffe, wraz z gubernatorem generalnym Hansem Frankiem i jego szefem policji oraz SS Wilhelmem Krugerem. Na ten temat krążą niesprawdzone pogłoski, podobnie jak o zamurowanych pomieszczeniach pod obydwoma tunelami. Po wojnie tunele stały puste. Wycofujący się Niemcy rozmontowali i wywieźli całe wyposażenie. Resztę instalacji wraz z maszynerią wentylacyjną i grzewczą rozgrabiono. Rozebrano tory. W Stępinie-Cieszynie wymontowano i wywieziono ważące kilka ton drzwi pancerne zamykające tunel. Służą one podobno jako mostek w jednej z pobliskich wsi. Jak wyglądały, możemy się przekonać w tunelu w Strzyżowie, gdzie przetrwały podobne. Nowe, żelazne drzwi wejściowe zafundował Stępinie 

N

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

97


Historia Narodowy Bank Polski. Tunel w latach 50. - 60. miał służyć jako rezerwowy skarbiec na wypadek wojny. Zasypano wtedy wykop, w którym biegły tory, a podłoże wybrukowano trylinką tak, aby mogły tu parkować ciężarówki z przywiezioną ze stolicy zawartością bankowego skarbca. NiTunel w Strzyżowie. gdy do tego nie doszło, a w latach 70. Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna założyła tu pieczarkarnię. Interes szedł dobrze, tony grzybów eksportowano do Niemiec. W pobliżu, w poniemieckich barakach hodowano bydło. Przy studniach głębinowych, wydrążonych przez Niemców, powstała wytwórnia wody mineralnej „Stępinianka” i „Polonea”. od Górą Żarnowską magazyn urządziła Centrala Rybna. W chłodzie, w stałej temperaturze plus 10 stopni C przy wilgotności 75 procent, stały rzędy beczek z solonymi śledziami, które rozwożono po sklepach całego województwa. W latach 80. XX wieku powstała baza Spółdzielni Transportu Wiejskiego. Spółdzielnię rozwiązano. Schron przejął „Igloopol”, który chciał założyć tu gigantyczną chłodnię produktów rolniczych i ogrodniczych dla całego regionu. Zaledwie zlecono wykonanie dokumentacji, „Igloopol” padł. Później tunel miał być zaadaptowany na strzelnicę wojskową. Pomysł nie wypalił. Przez lata schron służył jako droga na skróty między Strzyżowem a Żarnową. Jeździło tu tak dużo samochodów, że władze poleciły zamknąć jedne z pancernych drzwi. Jednak piesi bez trudu przedostawali się przez furtkę w opancerzonej płycie. Musiało upłynąć więcej niż pół wieku, aby miejscowi dostrzegli wartość zabytkową w opuszczonym kompleksie militarnym. W Stępinie-Cieszynie do roboty wzięły się władze gminy Frysztak, które od roku 2002 są właścicielem obiektu. Przez cały rok trwała wycinka bujnej dzikiej roślinności, pokrywającej bunkier. Później wyburzono barak, który zasłaniał wejście do schronu i uporządkowano teren. Powstał parking z toaletą, działa kiosk z pamiątkami.

P

– Rocznie przyjeżdża tu około 3 tysiące turystów. W sierpniu cyklicznie organizowany jest Zlot Militarny z inscenizacją. W planach jest odtworzenie fragmentu bocznicy kolejowej, prowadzącej do schronu i torowiska wewnątrz obiektu – mówi przewodnik Maciej Piękoś. Odtworzona zostanie bocznica kolejowa prowadząca do schronu oraz fragment torowiska wewnątrz obiektu. Ekspozycję militarną obiecało przygotować Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Pod Żarnowską Górą wypompowano wodę i oczyszczono z błota tunel łącznikowy. W jednej z sal maszynowni czynna jest wystawa militariów (częściowo ze zbiorów prywatnych) połączona z izbą pamięci. Muzeum Samorządowe Ziemi Strzyżowskiej, aktualny opiekun obiektu, planuje – w ramach specjalnego projektu – sprowadzenie pociągu pancernego z lokomotywą, salonką i dwoma wagonami z lat 40. XX w. watera Południowa Hitlera – jak wszystko na Podkarpaciu – wymaga reklamy. Wtedy można liczyć nawet na 100 i więcej tysięcy turystów rocznie. Niezbędna jest także współpraca z ogólnopolskimi muzeami: wojskowymi czy kolejnictwa. Dlaczego Bogusław Wołoszański nie miałby nakręcić tu kolejnego odcinka swego popularnego cyklu?!

K

Pisząc tekst korzystałem z publikacji: B. Bącala, Twierdza Hitlera, Frysztak 2005, K. Winiarskiego, Kwatera wodza, Rzeszów 2010, M. Bober, Złoty pociąg w Strzyżowie? w „Podkarpacka historia”, nr 11-12 z 2015 r. 

A. Hitler i B. Mussolini przy pociągu specjalnym przed wjazdem do schronu kolejowego Stępina-Cieszyna (27 sierpnia 1941 r.)

98

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017



Torebki Czajkaczajka z Jasła

kupują klienci z Podkarpacia, USA, Azji i Australii Elżbieta Czajka ma do dyspozycji niewielką pracownię z jedną maszyną, dwoje własnych rąk do pracy, głowę pełną pomysłów oraz marzenia, by z sąsiadującej z pracownią starej stodoły uczynić prawdziwą autorską pracownię i sklep. Uszyła już kilka tysięcy torebek, które znalazły klientelę w Warszawie, Europie, a także za oceanem. Proste skórzane torebki z charakterystycznym logo (połączenie głowy czajki i dłoni) są już dobrze znane, a właścicielka marki chce poszerzyć ofertę o… buty.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

H

istoria założenia firmy przez Elżbietę Czajkę jest podobna do historii wielu młodych mam, które po urodzeniu dziecka szukają dla siebie miejsca na rynku pracy. Rola matki nie zawsze jest do pogodzenia z pracą na etacie, dlatego często szukają takiego zajęcia, które można wykonywać w domu. Tak też było w przypadku Eli Czajki. – Wiedziałam, że wyjściem będzie praca, która polegałaby na sprzedaży przez Internet czegoś, co mogłabym robić w domu – przyznaje. Biznes powstał z umiejętności, ale i z konieczności Pomysł na torebki nie był zupełnie przypadkowy ani spontaniczny. Elżbieta Czajka ma wykształcenie artystyczne. Ukończyła edukację artystyczną w PWSZ w Sanoku, malarstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz wzornictwo przemysłowe na krakowskiej ASP. Z szyciem jednak nie miała zbyt wiele wspólnego. Imała się zajęć dorywczych, przez jakiś czas pracowała jako nauczycielka plastyki. Po studiach trochę pomagała mamie, która zajmowała się szyciem, ale zajęcie to niespecjalnie jej odpowiadało. Opanowała maszynę, podsta-

100

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

Elżbieta Czajka.

wowe ściegi i nauczyła się krawieckich przeróbek. Kiedy na świecie pojawił się syn, postanowiła założyć własny biznes. Miała maszynę do szycia, umiejętności manualne oraz Internet – to wystarczyło, żeby stworzyć własną markę, sygnować ją swoim logo i sprzedawać w sieci. Do działania mobilizował ją także kredyt studencki, który domagał się spłaty. aczęło się od szycia prostych torebek ze skóry pochodzącej z recyklingu na różnego rodzaju jarmarki i kiermasze. Potem powstały modele nieco bardziej skomplikowane, a kiedy te znalazły nabywców, postanowiła stworzyć własną markę i kolekcję torebek. Torebki jej autorstwa są dosyć minimalistyczne, pozbawione zbędnych ozdób, a przy tym funkcjonalne i wygodne. – Proste, intuicyjne kształty najbardziej mi się podobały – mówi Ela Czajka.

Z

Szyje to, co jej samej się podoba Zainspirował ją kształt teczki z czasów PRL-u, znalezionej na strychu. – Chciałam sobie kupić podobną, ale okazało się, że albo takich nie ma, albo mnie na nie nie stać. 



Moda Większość torebek, które szyję, są wariacją na temat tej PRL-owskiej teczki. Jedne nawiązują do niej mniej, inne bardziej, ale pierwowzór jest ten sam. Staram się nadać jej bardziej nowoczesnego, przystępnego i kobiecego charakteru. Dodaję też elementy kojarzące się z tamtymi czasami, jak np. zapięcie tornistrowe – opisuje projektantka i zaznacza, że szyje to, co jej samej się podoba, ale inspiracji – zwłaszcza jeśli chodzi o łączenie kolorów – szuka przede wszystkim w naturze, sztuce oraz magazynach modowych. – Mam swój własny styl, nie podążam za modą. Klientki często proszą mnie, abym uszyła im torebkę wedle własnego gustu. olory to najczęściej mocne, soczyste czerwienie, granaty, zielenie, brązy i czernie. W kolorystyce dużo do powiedzenia mają również klientki, które przekonują projektantkę do odkrywania barw wcześniej przez nią niedocenianych. Kiedyś nie mogła przekonać się do niebieskiego, a teraz dzięki klientkom z powodzeniem wykorzystuje ten kolor. Torebki szyje z naturalnych skór bydlęcych i świńskich, które zamawia we włoskich lub polskich garbarniach. Ponieważ nie zawsze może otrzymać skórę w kolorze, który jej pasuje, planuje w przyszłości zająć się także farbowaniem skór.

K

Pojedyncze egzemplarze, oryginalne nazwy Torebki sprzedaje przede wszystkim w sklepach internetowych, jak np. Pakamera czy Dawanda. Mówi, że dla niej jest to bardzo korzystny sposób. Gdyby sprzedawała tylko za pośrednictwem własnej strony internetowej, musiałaby bardzo dużo inwestować w reklamę, aby być widoczną dla potencjalnych klientów. Dla małej firmy są to zbyt duże koszty. Sprzedaż pośrednia pozwala jej docierać do klientów na całym świecie. Nie bez znaczenia jest też profil marki na Facebooku, na którym pokazuje kolejne torebki, często na pięknych, klimatycznych fotografiach. Torebki występują w pojedynczych egzemplarzach, niektóre w krótkich seriach. ym, co jeszcze wyróżnia markę Czajkaczajka, są oryginalne nazwy, jakie nadaje wyrobom projektantka. Jej ulubioną torebką jest „Surowa baronowa”, którą uszyła dla siebie kilka lat temu i która wciąż jej dobrze służy. Nazwy torebek najczęściej nawiązują do ciekawych, interesujących i silnych kobiet oraz do znanych piosenek Jacka Kaczmarskiego, Eugeniusza Bodo czy Stanisława Staszewskiego – „Stój, Katarzyno” i „Ach, Ludwiko”. Obecnie hitem są plecaki z funkcją torby. To model najbardziej pożądany i najczęściej zamawiany. Torebki z logo Czajkaczajka najczęściej trafiają do klientek z Warszawy, innych dużych polskich miast (Szczecin, Wrocław, Kraków), a także do mniejszych miast i miejscowości na Podkarpaciu – Polańczyka, Krosna, Woli Sękowej. – Dzięki sprzedaży na Dawandzie, która wywodzi się z Niemiec, wielu moich klientów to właśnie Niemcy. Ostatnio kilka toreb wysyłałam do Szwecji i Anglii – opowiada. – Poza tym do Kanady, USA, Australii i Japonii. Wiele klientek zamawia torebki regularnie, z niektórymi zdążyłam się nawet zaprzyjaźnić.

T

102

VIP B&S CZERWIEC-LIPIEC 2017

Plan na przyszłość? Prawdziwa pracownia i kurs projektowania obuwia

F

irma Czajkaczajka rozwija się. Zamówień nie brakuje, więc właścicielka chce zatrudnić pracownika, bo na razie ma tylko dwoje własnych rąk do pracy. Ma też marzenia, aby zbudować pracownię i stacjonarną galerię, gdzie klienci mogliby na miejscu kupić torebki i teczki. Pierwszy krok w tym kierunku już uczyniła. Wraz z domem, w którym posiada małą pracownię, kupiła starą stodołę. – Aby mieć pracownika, potrzebuję więcej miejsca – mówi Elżbieta Czajka. – Mam też wiele pomysłów, które chciałabym zrealizować, aby rozwinąć firmę. Pierwszy dotyczy starej stodoły, którą chce zaadaptować na autorską pracownię, biuro oraz galerię, łącząc stare budownictwo z nowoczesnymi rozwiązaniami. – Marzę, żeby powiesić szyld Czajkaczajka, tak, aby moi klienci, którzy jadą w Bieszczady, mogli mnie znaleźć. Dlatego szukam sposobów na dofinansowanie tej inwestycji – przyznaje. W przyszłości chce też zrobić kurs projektowania obuwia. – O ile szycie torebek stopniowo opanowałam sama, o tyle projektowanie i szycie obuwia jest bardziej skomplikowane i związane z nowymi technologiami. Potrzebne są specjalne maszyny. To marzenie jest dość odległe, ale bardzo chcę je zrealizować – mówi projektantka. 



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Inauguracja 56. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – Gala Gwiazd.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Czesławą. Od lewej: Danuta Stępień, dyrektor IV Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Mieczysław Kasprzak, poseł PSL, z żoną Heleną.

Izabela Fac, z kancelarii sejmiku województwa podkarpackiego i Jerzy Cupryś, przewodniczący sejmiku województwa podkarpackiego.

Wojciech Buczak, poseł PiS, z żoną Elżbietą.

Od lewej: dr Marek Bosak z Instytutu Filozofii UR; Alina Bosak, dziennikarka ViP Biznes&Styl; Ewa i Leszek Bosak. Bogumił Sobota, właściciel firmy Tablitek.

Grażyna Szarama, rzeszowska radna i dr Sławomir Schultis z Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum Zamku w Łańcucie; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą.

Od lewej: Śpiewaczki operowe Monika Ledzion-Porczyńska i Joanna Woś, gwiazdy inauguracyjnego koncertu; Marta Januszewska, dziennikarka TVP Rzeszów.

Jerzy Cupryś, przewodniczący sejmiku województwa podkarpackiego, i płk Ryszard Pietras, dowódca 21. Brygady Strzelców Podhalańskich.

Więcej informacji z wydarzeń kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Od lewej: Marek Zając, dziennikarz; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego. Diwa Katarzyna Dondalska, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej i maestro Sławomir Chrzanowski.

Jerzy Dynia, dziennikarz Telewizji Rzeszów.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Od prawej: Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną, córką Moniką, stomatologiem, oraz wnuczką Magdą.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego i prof. Wacław Wierzbieniec z Instytutu Historii UR.

Jolanta Kaźmierczak, rzeszowska radna, i Anna Grzybowska, architekt.

Józef Jodłowski, starosta rzeszowski, z żoną Danutą. Od lewej: Alina Ożóg-Tyrała; Stanisław Ożóg, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego; Anna Ożóg.

Od lewej: Stanisław Sieńko, zastępca prezydenta Rzeszowa, z żoną Urszulą; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą.

Piotr Pokrywka i Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Politechnika Rzeszowska. Pretekst: Nadanie tytułu doktora honoris causa Politechniki Rzeszowskiej Tadeuszowi Ferencowi, prezydentowi Rzeszowa.

Od lewej: prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: prof. Wiesław Trąmpczyński, rektor Politechniki Świętokrzyskiej; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: prof. Grzegorz Budzik, prorektor ds. nauki Politechniki Rzeszowskiej; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Aleksandra Ferenc i Bogusława Markowska. Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Grzegorz Schetyna, przewodniczący PO; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS.

Od lewej: ks. biskup Jan Wątroba, ordynariusz diecezji rzeszowskiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od prawej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Bogusława Markowska; Aleksandra Ferenc; abp dr Eugeniusz Mirosław Popowicz, metropolita przemyskowarszawski obrządku bizantyjsko-ukraińskiego; ks. biskup Kazimierz Górny, biskup senior diecezji rzeszowskiej.

Od lewej: Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Piotr Uruski, poseł PiS; Joanna Frydrych, posłanka PO; Zdzisław Gawlik, poseł PO; Grzegorz Napieralski, senator PO, były przewodniczący SLD; Mieczysław Kasprzak, poseł PSL.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.