VIP Biznes i Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 4 (36)

Lipiec-Sierpień 2014

LUDZIE MUZYKI

Ambasador rzeszowskiego folkloru

VIP TYLKO PYTA

BARBARA WYRZYKOWSKA: Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością

Portret ADAM I MARIUSZ GODAWSCY literatura

Joanna Bator Julian Przyboś moda

Mielec i Kinga w roli głównej

PRAWO ZAMÓWIEŃ PUBLICZNYCH przedsiębiorczość

Biznes na studiach ISSN 1899-6477

Na okładce:

Vitold Rek



VIP BIZNES&STYL

30-35

Barbara Wyrzykowska: W teorii powstanie nie miało sensu, bo żadna wojna nie ma sensu, ale Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością. Są okoliczności, które zmuszają społeczeństwo do walki i tak było w 1944 roku w Warszawie. Dzięki powstaniu Polacy zyskali honor, a to jest rzecz bezcenna. Gdyby nie powstanie, być może Sowieci uznaliby, że w ogóle nie zasługujemy na własny kraj i rząd. Jakie one były po 1945 roku, wszyscy wiedzą, ale państwo polskie istniało.

LUDZIE MUZYKI

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

76 Muzeum minerałów Rzeszowski skarbiec Matki Ziemi

SYLWETKI

KULTURA

72 Stowarzyszenie Portius promuje Krosno Tradycje winiarskie

64 Cisna, 13–17 sierpnia Rozsypaniec – V Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką

24 Vitold Rek Ambasador rzeszowskiego folkloru

68 Anna Koniecka Ararat – śladami poszukiwaczy zaginionej arki

30 Aneta Gieroń rozmawia z Barbarą Wyrzykowską, uczestniczką Powstania Warszawskiego 94 Biznes z klasą Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością Trzy słowa na d… O polityce i nie tylko 36 Adam i Mariusz Godawscy Z podwórka w Pilźnie na trasy Europy

54 VIP Kultura Historia I wojny światowej. Forty w Przemyślu


58 96

STYL ŻYCIA

46

10 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”

Innowacyjność i Bieszczady. Markowe wyróżniki Rzeszowa i Podkarpacia

58

Rozmowy Jak smakujemy życie?!

80

LITERATURA

46

Joanna Bator Kiedy piszę, nie niosę sztandaru

48

76

Julian Przyboś Julian ze wzgórz Gwoźnicy

50

Jerzy Fąfara „Pomruk”

MODA

80 Mielec i Kinga w roli głównej

50

72

BIZNES I GOSPODARKA

96 Biznes na studiach 100 Prawo zamówień publicznych 104 Konferencja InternetBeta 2014 54 68 4

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014


OD REDAKCJI

…„Nasi najlepsi ludzie, najlepsi Polacy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie ich zabrakło, a ich miejsce zajęły szumowiny i karierowicze. To już nie jest to samo państwo i to już nie jest ten sam naród. Wiele jeszcze czasu upłynie, nim to wszystko odrobimy…” Gorzkie słowa o naszej rzeczywistości, wypowiedziane w 2014 roku przez hrabinę Annę Branicką-Wolską, uczestniczkę powstania. 1 sierpnia mija 70 lat od wybuchu Powstania Warszawskiego i choć walecznych zrywów w naszej historii nie brakowało, to akurat tamte wydarzenia z Warszawy 1944 roku wyszły daleko poza historyczne ramy, stając się bardzo popularną częścią kultury, a nawet popkultury. I sama niekiedy się zastanawiam, jak to możliwe, że w tamtych skrajnie tragicznych wydarzeniach brało udział tak wielu niezwykłych ludzi, co potwierdzają życiorysy wszystkich tych powstańców, którzy przeżyli koszmar 1944 roku. Kiedy kilka dni temu rozmawiałam z 89-letnią dr Barbarą Wyrzykowską – „Małą Basią”, łączniczką w Powstaniu Warszawskim, od ponad 50 lat związaną z Rzeszowem, nie mogłam uwierzyć, że tak można myśleć i mówić o Polsce. … „Nigdy nie czułam się bohaterką, z natury jestem tchórzem, tak jak większość ludzi, w których pragnienie życia jest przeogromną siłą. A że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej, że walczyłam w Powstaniu Warszawskim, działałam w opozycji w czasach PRL-u, byłam inwigilowana? Widać działanie jest wpisane w moje życie, w którym zawsze marzyłam o wolności, otwartych granicach i przede wszystkim o pokoju” – opowiadała mi pani Barbara. Dzisiaj żyjemy w wolnej Polsce, od 25 lat w pełni demokratycznym kraju. I co z tą demokracją robimy?! Wykoślawiamy – nasuwa mi się myśl. Gdy czytam, że po 10 latach posłowie wreszcie znowelizowali prawo zamówień publicznych w tym duchu, że urzędnicy przy wyborze ofert w przetargach będą się mogli kierować nie tylko ceną, jak to było dotychczas, a co było źródłem rozlicznych patologii, o czym wszyscy wiedzieli, to ja się pytam, co ci politycy przez ostatnich 10 lat robili?! Dlatego nie mam wątpliwości, że w debacie publicznej i politycznej nie chcę patosu, przechwałek, arogancji, wina, kolacji, medali i wymiaru sprawiedliwości, gdzie obywatel czuje się jak Józef K. z „Procesu” Franza Kafki. Chcę pracy u podstaw, dobrego prawa oraz przyzwoitości i uczciwości. Te marzenia niczym się nie różnią od tych sprzed 70 lat, a ciągle pozostają niespełnione. ■

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens,

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl



Ranking VIP Biznes&Styl Od lewej: Władysław Ortyl, najbardziej wpływowy polityk 2013; Lucyna Mizera, zwycięzca w kategorii VIP Kultura; dr n. med. Aleksandra Wilczek-Banc, odkrycie roku magazynu VIP, zaś najrabdziej wpływowym w biznesie wybrany został Adam Góral, w imieniu którego statuetkę odebrał Maciej Tadla.

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2014 Tegoroczna Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez Macieja Syrka, odbędzie się 8 listopada 2014 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2014, VIP Biznes 2014, VIP Kultura 2014 oraz VIP Odkrycie Roku 2014. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.

NOMINACJE VIP POLITYKA

VIP BIZNES

Tadeusz Ferenc,

Adam i Jerzy Krzanowscy,

samorządowiec, od trzech kadencji prezydent Rzeszowa

Zbigniew Rynasiewicz,

VIP KULTURA

założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”

Ryszard Ziarko,

poseł PO, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury i Rozwoju

założyciel i współwłaściciel firmy „Ciarko”

Elżbieta Łukacijewska,

właściciel „Kazar Footwear” z Przemyśla

posłanka PO do Parlamentu Europejskiego

Tomasz Poręba,

poseł PiS do Parlamentu Europejskiego

Stanisław Ożóg,

poseł PiS do Parlamentu Europejskiego

Marek Kuchciński,

poseł PiS, wicemarszałek Sejmu

Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka

Artur Kazienko, Wiesław Grzyb,

założyciel i prezes „Arkus&Romet Group” z Dębicy

Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno

Piotr Mikrut,

prezes Fabryki Farb i Lakierów Śnieżka SA

Marta Półtorak,

prezes Marma Polskie Folie, właścicielka Galerii Millenium Hall w Rzeszowie

Aneta Adamska,

założycielka, reżyserka i scenarzystka teatru Przedmieście

Wiesław Banach,

dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku

Jerzy Ginalski,

dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku

Janusz Szuber,

znakomity sanocki poeta

Monika Szela,

aktorka, dyrektorka Teatru Maska w Rzeszowie

Monika Wolańska,

dyrektorka Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej

Stanisław Piotr Makara,

dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie

Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w najbardziej spektakularny sposób wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej, w skład której wejdą zwycięzcy rankingu Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2013, przedstawiciele: kultury, mediów, biznesu i polityki z naszego regionu, oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy już od tego numeru magazynu mogą typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania. ■ Sponsorzy Gali VIP-a

Patroni medialni Gali VIP-a



Bohaterowie spotkania, od lewej: Marzena Furtak-Żebracka, Jarosław Reczek oraz prowadząca debatę Aneta Gieroń.

DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”

Innowacyjność i Bieszczady. Markowe wyróżniki Rzeszowa oraz Podkarpacia

Marzena Furtak-Żebracka – dyrektor Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej UM Rzeszowa oraz Jarosław Reczek – dyrektor Departamentu Promocji, Turystyki, Sportu i Współpracy Międzynarodowej Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego, byli gośćmi debaty w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”, która odbyła się w ogródku hotelu Bristol Tradition and Luxury w Rzeszowie. Tym razem było o marce Rzeszów i Podkarpackie. I choć ciągle nie wypracowaliśmy symbolu Rzeszowa (pomnik Czynu Rewolucyjnego już przestaje nim być, a okrągła kładka raczej nie ma wielkich szans, by nim zostać), to na pewno budowanie strategii marki w kolejnych latach w oparciu o hasło: Rzeszów – Stolica Innowacji jest dobrym, choć niełatwym w realizacji pomysłem. Sam region ma jedną znakomitą markę: Bieszczady – bardziej rozpoznawalną niż samo Podkarpackie, ale to też nie rozwiązuje wszystkich problemów. Ciągle brakuje nam jakościowej oferty turystycznej i produktów turystycznych z prawdziwego zdarzenia.

B

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

udowanie marki miasta i regionu – czy to ma sens? Tak, o czym wiedzą nawet najwięksi ignoranci i malkontenci. Bo marka jest po to, by rozkochać w sobie konsumentów, by byli jej wierni na długie lata, by się z nią utożsamiali i przy niej trwali, a przede wszystkim, by chcieli za nią płacić. Na tym polega sukces najbardziej rozpoznawalnych marek na świecie w różnych branżach. Z tego rodzi się moda na posiadanie pewnych rzeczy, bywanie na wypromowanych wydarzeniach czy odwiedzanie określonych miejsc. Czy można mówić o rozpoznawalnych markach Rzeszowa i Podkarpacia, które działają niczym magnes, zarówno na turystów, jak i inwestorów? Wywołujących automatyczne skojarzenia z Rzeszowem i regionem?

– Czystość i estetyka miasta oraz komfort życia. To jest magnes dla turystów, inwestorów, potencjalnych mieszkańców – wymieniała Marzena Furtak-Żebracka. – Szeroko rozumiana wygoda życia, dobre drogi, dostęp do pracy, służby zdrowia, także możliwość uczestnictwa w wielu wydarzeniach i imprezach kulturalnych. W końcu relaks, choćby na rzeszowskim Rynku, w trasie podziemnej czy przy fontannie multimedialnej. BIESZCZADY I DŁUGO, DŁUGO NIC – Bieszczady – bez wahania stwierdził Jarosław Reczek. – Kilka lat temu, gdy przygotowaliśmy strategię: Podkarpackie. Przestrzeń otwarta, OBOP przeprowadził dla nas badanie identyfikacji marek lokalnych w województwie podkarpackim i… Bieszczady są naszym szczęściem oraz trochę „problemem”, bo przysłaniają wszystko inne, są identyfikowane na poziomie około 80 proc. i są dużo bardziej rozpoznawalne niż samo Podkarpackie. Dysponujemy więc silną marką turystyczną, która wpisała się w świadomość konsumentów polskich 50 lat temu


SALON opinii

i tkwi w niej bardzo mocno. Tworzy określony rodzaj percepcji: piękna przyroda, przestrzenie, zieleń, kultura pogranicza. Ale są też zakodowane skansenowe percepcje, z którymi mierzymy się do dziś – bo czy tu w ogóle się coś dzieje?! – Pamiętam, jak swego czasu byłem z kolegą w Nepalu, gdzie spotkałem kilku Polaków, i jak to bywa w takich sytuacjach, wywiązała się dyskusja o podróżach. Nasi rozmówcy zaczęli wymieniać wszystkie najważniejsze pasma górskie na świecie, gdzie już byli i nagle któryś stwierdził: „ale tak pięknych gór jak Bieszczady nie ma nigdzie na świecie”. Zaznaczam, że nikt w towarzystwie nie wiedział, z jakiego regionu Polski każdy z nas pochodził – wspominał Reczek. – Tak właśnie wygląda historia z Bieszczadami; jest ogromny potencjał, ale ciągle nie jest on w pełni wykorzystany. I rzeczywiście, bardzo dużym problemem Bieszczadów jest ich sezonowość – w zimie i wiosną turystów w Bieszczadach jest niewielu, sama zaś liczba odwiedzających przez cały rok też mogłaby być dużo wyższa. – Dlatego od 2013 roku skoncentrowaliśmy się na działaniach promocyjnych, które pokazują, że jesteśmy regionem o markowej ofercie turystycznej skierowanej do turysty wymagającego – tłumaczył dyrektor Wydziału Promocji Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego. – Naszym pomysłem na obecność turystów w Bieszczadach przez cały rok są m.in. kulinaria i turystyka kulturowa. Trzeba jednak pamiętać, że to może przynieść efekty, ale potrzebne jest większe zaangażowanie osób, które z turystyki w Bieszczadach żyją. To oni muszą mieć pomysły i chęci na tworzenie markowych ofert orz produktów lokalnych. Bez tego nie tylko nie zdobędziemy nowych turystów w Bieszczadach, ale i będziemy powoli tracili tych, którzy dotychczas przyjeżdżają, bo pojadą w inne, bardziej atrakcyjne miejsca. Tym bardziej, że w Bieszczadach nie mamy dużych, silnych ośrodków turystycznych, ale coraz więcej małych i średnich pensjonatów na dobrym, nie tylko polskim, ale i europejskim poziomie. Tych kilkaset podmiotów musi się nauczyć grać w drużynie i wspólnie walczyć o klienta, bo tylko tak są w stanie zagwarantować ciekawy, wielodniowy produkt turystyczny. Coś, co dziś potrafi i na co ma możliwości jedynie hotel w Arłamowie, ale to jest ogromne biznesowe przedsięwzięcie, wielomilionowa inwestycja. – Od 2013 roku współpracujemy z mediami lifestylowymi – mówił Jarosław Reczek. – Czytelnik tego segmentu jest wymagającym, ceniącym sobie rekomendacje, ale i wiernym oraz sumiennym klientem. My, budując wizerunek regionu, który proponuje jakość, chcemy pozyskać turystę biznesowego, zakupowego, aktywnego czy pobytowego, dokonującego bardzo świadomych wyborów, oczekującego oferty na dobrym poziomie i gotowego za nią dobrze zapłacić.

Może to wielu zaskoczyć, ale kanałem informacyjno-promocyjnym są m.in. blogerzy internetowi, którzy są dużo bardziej skuteczni niż np. kampanie telewizyjne, których efektywność liczona jest w tej chwili na poziomie kilku procent. Dowód? W ubiegłym roku Anna Mucha, aktorka serialowa, zatrzymała się na pierogach w „Gospodzie u Wiedźmy” w Pilznie. Informację o tym umieściła w sieci, a właścicielka karczmy przez kolejnych kilka miesięcy gościła codziennie kilka osób, które specjalnie przyjeżdżały do Pilzna i prosiły o to samo na talerzu, co jadła Anna Mucha. INNOWACYJNOŚĆ! DOBRA MARKA, CHOĆ NIEŁATWA W PROMOWANIU Nieco inaczej przebiegała dyskusja o marce Rzeszowa, jako że od kilku tygodni znamy aktualizację strategii marki miasta, jaka była realizowana w latach 2009–2013 i pora na jej podsumowanie oraz aktualizację. Wiemy, że samym mieszkańcom miasta, studentom, turystom i przedsiębiorcom Rzeszów kojarzy się m.in. z Festiwalem Carpathia, Mariuszem Trynkiewiczem, co jest absurdem, ale związanym z obecnością sprawy Trynkiewicza przez kilka tygodni na początku tego roku we wszystkich mediach, marką Dolina Lotnicza, Asseco Resovia i Tadeuszem Ferencem. Patrząc na te badania, można jednak mieć pewne wątpliwości, czy zbyt często nie mylimy medialności określonych produktów z ich faktyczną rozpoznawalnością, a tylko ta ma działanie długofalowe i generuje zyski. – Strategia marki, która została wypracowana i przyjęta w 2009 roku, jasno dawała do zrozumienia, że powinniśmy się oprzeć na marce przemysłowej – Dolina Lotnicza, związanej z naszymi tradycjami lotniczymi, oraz na branży informatycznej – tłumaczyła Marzena Furtak-Żebracka. – W pierwotnej koncepcji Rzeszów w ogóle nie miał się promować turystycznie oraz poprzez sport. To zostało pominięte w strategii z 2009 roku. Jednak w ostatnich kilku latach obraz budowania tej marki trochę się zmienił. Dolina Lotnicza pozostaje bezdyskusyjną, bardzo dobrą marką, rozpoznawalną na świecie i kojarzoną z Rzeszowem, pojawiającą się nawet w publikacjach amerykańskich ekonomistów. Informatyka Podkarpacka też jest bardzo dobrym kierunkiem promocji Rzeszowa, gdzie odbywa się coraz więcej konferencji i kongresów związanych z Internetem. Nowością po aktualizacji jest fakt, że w kolejnych latach ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

11


SALON opinii

nastawiamy się na szeroko pojęte promowanie Rzeszowa także poprzez sport i turystykę, a chcemy się kojarzyć jako miasto innowacyjne w szerokim tego słowa znaczeniu. To jest jednak praca dla nas wszystkich, bo sami urzędnicy nie wymyślą innowacji związanych z Rzeszowem. Mariusz Sidor, były dyrektor Wydziału Promocji UM Rzeszowa, przypomniał, że intencją tych, którzy przed 2009 rokiem tworzyli pomysł na markę Rzeszowa, było kreowanie miasta innowacyjnego nie tylko w przemyśle, ale też w kulturze, sporcie, w działaniu mieszkańców, tworzeniu organizacji pozarządowych. – Nie chodziło o zamknięcie się na przemysł, ale o zaangażowanie do działania mieszkańców, którzy wtedy działają, kiedy władza stwarza im ku temu warunki. A ja uważam, że w ostatnich latach nie powstało nic innowacyjnego, co można byłoby nazwać symbolem marki Rzeszowa – stwierdził Mariusz Sidor. – Kilka lat temu uważałem, że symbolem innowacji miasta mogła zostać kolejka naziemna, o której od kilku lat tylko się mówi w Rzeszowie, ale w tym czasie na świecie powstają już coraz bardziej innowacyjne środki transportu i nawet jak za kilka lat ta kolejka w końcu powstanie, to raczej nikogo już nie zachwycimy. Być może władzom miasta brakuje determinacji, by Rzeszów był innowacyjny i hasło: Rzeszów – Stolica Innowacji bywa czasem złośliwie zmieniane na Rzeszów – Stolica Imitacji. A szkoda, bo Rzeszów ma potencjał, by być innowacyjny w każdej dziedzinie, i to jest bezdyskusyjne – dodał Sidor. – Markę buduje się latami i są przepisy, które determinują wykonanie pewnych inwestycji – tłumaczyła Marzena Furtak-Żebracka. – W tej chwili nie ma w Polsce przepisów prawa, które pozwalałyby do transportu miejskiego wprowadzić pojazdy jednoszynowe, czyli takie, jak nasza innowacyjna kolejka. Od dawna zabiegamy o zmiany, ale to wszystko wymaga czasu i determinacji, a tej nam nie brakuje. Dr Grzegorz Hajduk z Uniwersytetu Rzeszowskiego przyznał, że na pewno nie wypracowaliśmy jeszcze symbolu miasta, który wyróżniałaby Rzeszów, a okrągła kładka nie do końca spełnia tę rolę, choć pewnie jest wyróżnikiem. Zwrócił też uwagę na coś innego. – Nie możemy tworzenia marki Rzeszowa przypisać tylko urzędnikom, bo popadniemy w ślepą uliczkę – mówił Hajduk. – Innowacje nie dzieją się w urzędach, ale w firmach i tam tych innowacji powstaje sporo. Rolą urzędników i miasta jest wyciągać je na zewnątrz, pokazać i wspierać. Sam zaś kierunek pozycjonowania miasta jako stolicy innowacji jest bardzo trafny, choć niełatwy, bo niełatwo jest innowacje pokazać.

– Mszczą się też na nas błędy zaniechania – twierdził Mariusz Sidor. – Nie wykorzystujemy, wręcz ignorujemy bliskie sąsiedztwo z Ukrainą. Proste porównanie – północ Polski i strefa małego ruchu granicznego dla polskiego i rosyjskiego turysty ma tam aż 80 kilometrów po polskiej i rosyjskiej stronie. Strefa małego ruchu granicznego z Ukrainą? Ledwie 30 kilometrów, bez Rzeszowa, Krosna, Lwowa. I żaden z samorządów z pogranicza za pośrednictwem wojewody nie wystąpił do premiera RP o poszerzenie tego pasa, mimo że kilka miesięcy temu Donald Tusk mówił o poszerzeniu strefa małego ruchu granicznego na wschodzie. – To nieprawda, że w tej sprawie nie działamy – odpowiadała Marzena Furtak-Żebracka. – Pan Prezydent prowadzi w tej sprawie rozmowy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale to wszystko wymaga czasu. DZIAŁAJMY. PARTNERSTWO PUBLICZNO– PRYWATNE TO KONIECZNOŚĆ Obecny na debacie Maciej Twardzik, współwłaściciel NTB Active Club w Głogowie Małopolskim, popularyzator golfa na Podkarpaciu, przyznał, że w swoim działaniu biznesowym kieruje się dwoma pojęciami: innowacje i marka. – I po naszej dyskusji utwierdzam się w przekonaniu, że innowacja to jest zadanie dla przedsiębiorcy, który potrafi coś wykreować i da sobie z tym radę sam, ale jeśli chodzi o budowanie marki, to przepraszam, ale nie jest to na nasze siły, co szczerze mówię w rozmowach z innymi kolegami przedsiębiorcami. Na to trzeba czasu, a przede wszystkim wspólnego działania pomiędzy przedsiębiorcami a włodarzami, czego notorycznie brakuje i przez co jesteśmy skazani na niepowodzenie – mówił Maciej Twardzik. Województwo podkarpackie mogłoby być centrum golfa w Polsce, mamy tu 8 podmiotów związanych z golfem i nie mamy się czego wstydzić. – Partnerstwo publiczno-prywatne to jest rzecz, która musi zaistnieć, a której wszyscy się boją, bo zanim powstanie, to CBA już tam będzie, co jest przerażająco śmieszne – dodał Twardzik. Jednak nie da się budować żadnych większych marek bez wsparcia samorządów i władz. – To koniecznie zróbmy „8 dni dookoła Podkarpacia z golfem”, dobry golfista będzie patronem, marszałek ufunduje nagrody, a my przez 8 dni będziemy jeździć z gośćmi z Polski, z zagranicy i samego Podkarpacia od hotelu do hotelu, z jednego pola golfowego na następne, i nie martwmy się, że golf jest postrzegany jako sport ekskluzywny. Walczymy o klienta ekskluzywnego, bo to świetny klient, wymagający, ale wierny i zamożny – spointował Mariusz Sidor. Czy coś wyniknie z tego pomysłu, który narodził się na naszej debacie?! ■

Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl



XVI Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych – koncert „Folklor narodów świata”.

W Rzeszowie jest cały świat Co trzy lata, gdy do Rzeszowa zjeżdża Polonia na Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, ożywa hasło: Rzeszów stolicą polskiego folkloru. Niektórzy twierdzą, że to twierdzenie na wyrost. Ale czy mają rację? Sami Polonusi twierdzą, że to miejsce jest dla nich ważne, a myśląc o polskim folklorze, o festiwalu, myślą o Rzeszowie, bo drugiego takiego miejsca na świecie nie ma. A jak barwne jest to wydarzenie, można było się przekonać podczas korowodu rozpoczynającego festiwal, występów plenerowych oraz koncertów kończących festiwal: „Folklor narodów świata” oraz galowego „Wierni Rzeszowowi”, w którym zabrzmiały utwory skomponowane przez Wojciecha Kilara.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak

N

a pierwszy festiwal, przed 45 laty, przyjechało do Rzeszowa 12 zespołów z Europy Zachodniej i jeden ze Stanów Zjednoczonych. To były początki. Dziś zainteresowanie festiwalem wśród grup polonijnych jest ogromne, chętnych do udziału więcej niż miejsc. Bo Polonusi kochają polski folklor. Przez nas w Polsce często uważany na przeżytek, coś, co nadaje się do skansenu, nierzadko wyśmiewany.

Ale być może trzeba wyjechać stąd na wiele lat, by z dystansu docenić, że jest to nieodłączna część naszej historii, tradycji i kultury. Być może bardziej docenia się to, czego nie ma się na co dzień. ►



FOLKLOR

Dowody na to można znaleźć rozmawiając z Polonią. Andrzej Podyriako i Kiri Czernecki przyjechali z zespołem „Syberyjski Krakowiak” z Abakanu w Rosji. Żeby uczestniczyć w festiwalu, jechali pociągami i autobusami 6 dni, pokonując blisko 6 tys. km. – Nasi przodkowie byli zesłańcami na Sybir, wszyscy mamy korzenie polskie – mówili. – W zespole szukaliśmy polskości, historii, tradycji, wcześniej chodziliśmy na zajęcia do szkoły polonijnej w Centrum Dziecięcej Twórczości w Abakanie, przy której działa „Syberyjski Krakowiak”. Zachowanie polskości jest dla nas ważne, dlatego nasze rodziny tak bardzo się ucieszyły, że jedziemy do Rzeszowa. Tańczymy od 10 lat i na festiwal od dawna chcieliśmy przyjechać, bo to dla Polonii ważne wydarzenie. Tak dużego festiwalu nie widzieliśmy jeszcze nigdy i nigdzie na świecie. A z czym kojarzy im się nazwa Rzeszów? – Z polskim folklorem, oczywiście z festiwalem, polskimi tańcami, śpiewami – odpowiadają równocześnie. odobne spojrzenie, choć z drugiego końca świata, z Chicago, ma Monika Prusak. Do Stanów Zjednoczonych w latach 80. XX w. wyjechali jej rodzice, ona urodziła się już tam. Choć nikt w rodzinie nie tańczył w zespole folklorystycznym, ją rodzice zapisali, gdy zauważyli, że ciągle tańczy i śpiewa. Miała wtedy 6 lat. Na festiwalu w Rzeszowie jest po raz drugi, poprzednio była trzy lata temu. – Festiwal jest fantastycznym wydarzeniem – mówi Monika. – Trudno opisać słowami, co się czuję, gdy w jednym miejscu spotykają się Polacy z różnych stron świata. Dla Polonii w Ameryce polski folklor jest bardzo ważny. Tańce, śpiewy, to wszystko pokazuje nam, jaki był kraj naszych przodków. Każdy musi odnaleźć swoje korzenie, a folklor w tym pomaga. Dlatego ten festiwal jest tak ważny. Przecież w Rzeszowie jest cały świat. Dla Polonii jest to oczywiste. Dla nas już nie zawsze. Mariusz Grudzień, dyrektor XVI Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, z Polonią pracuje od 31 lat i uważa, że twierdzenie, iż Rzeszów to sto-

P

16

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

lica folkloru jedynie z nazwy i tylko od czasu do czasu, jest mylne. – Tych sceptyków chcę zapytać, na jakiej podstawie mówią, że Rzeszów nie jest stolicą Polonii i polskiego folkloru? Przecież jeżeli co trzy lata 1200 osób chce przyjechać do Rzeszowa, chce za własne pieniądze przylecieć tu ze Stanów Zjednoczonych, z Brazylii czy Australii, chce kupić stroje, i jeżeli przez cały dzień rzeszowski Rynek tętni życiem, jest pełen ludzi, a w regionie w trakcie festiwalu odbywa się ponad 50 koncertów, i jeżeli przez 7 dni ci młodzi ludzie chcą tu być, to czy to nie jest stolica? Czy jest w Polsce, na świecie, drugie takie miejsce? – pyta. Podobnie stwierdziła w rozmowie przeprowadzonej półtora roku temu Alicja Haszczak, z festiwalem związana od samego początku, założycielka 4-letniego Polonijnego Studium Choreograficznego. – Rzeszów to dla Polonii z całą pewnością stolica folkloru polskiego. Niedoceniona, niestety – mówiła. – A przecież nasz festiwal to ewenement na skalę światową, a nasz folklor jest najpiękniejszy. Żaden inny kraj w Europie nie ma tego, co mamy my. Taka różnorodność. Przykre tylko, że we władzach brakuje osób, które by o to zadbały. Dobrze, że choć młodzi, wykształceni ludzie to doceniają. stotę festiwalu, jako narzędzia promocyjnego regionu, podkreślają władze samorządowe. – Festiwal jest wydarzeniem niezwykle ważnym z punktu widzenia promocji naszego regionu – mówi Bogdan Romaniuk, członek zarządu województwa podkarpackiego. – Przybywający do naszego województwa goście widzą dokonujące się w nim zmiany, poznają podkarpackie miasta, mają szansę nawiązywać nowe kontakty z mieszkańcami. Nie należy zapominać, że Polonia na świecie jest bardzo liczna, a uczestnicy festiwalu są swoistymi ambasadorami naszego regionu w świecie. To daje nam duże możliwości. Dzięki festiwalowi liczymy na szerszy kontakt z Polonią, dlatego organizację szesnastej edycji Samorząd Województwa Podkarpackiego wsparł znaczną kwotą finansową. To wsparcie zarówno dla rozwoju polskiej kultury, jak i promocji naszego regionu. ■

I



DOBRE adresy Krzysztof Franczak.

Róża Franczak.

BIESZCZADZKA GALERIA „BARAK” To było szaleństwo, które nigdy nie powinno się udać, a jednak! Dwadzieścia lat temu w niewielkim baraku w Czarnej Róża i Krzysztof Franczakowie założyli galerię sztuki, a ta przetrwała dwie dekady i… stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Bieszczadach, z dobrą bieszczadzką sztuką.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak – Miejscowi sceptycznie kręcili głową i sugerowali: może lepiej bar ze smażonym pstrągiem, spożywczak, albo chociaż lumpeks, ale nie galeria sztuki – wspomina ze śmiechem Krzysztof Franczak. – Ale uparliśmy się z Różą, że będzie galeria i żadnych argumentów nie przyjmowaliśmy do wiadomości. Tym bardziej, że w naszym baraczku już inne biznesy były realizowane i wszystkie upadły. Widać to miejsce czekało na nas, swoje przeznaczenie i tak szczęśliwie powstała Galeria „Barak”. Czy nas samych to dziwi? Może trochę, ale dwadzieścia lat temu byliśmy młodzi, w Bieszczadach odnaleźliśmy dla siebie miejsce, wierzyliśmy we wszystko, co robimy, wkładaliśmy w to całe serce i tak nam pozostało do dziś. Tym bardziej, że obydwoje od początku swojej bieszczadzkiej historii zajmują się sztuką. Róża maluje, Krzysztof rzeźbi, a od kilku lat ich artystyczne światy połączyła ceramika, która stała się dla nich najważniejszą aktywnością artystyczną. – Jesteśmy dumni, że po 20 latach Galeria „Barak” jest właściwie bieszczadzką marką, swego rodzaju domem kultury, miejscem spotkań artystów, naszych gości, przyjaciół, znajomych, ludzi tworzących i inspirujących się historią, kulturą oraz przyrodą Bieszczadów – opowiada Róża Franczak. – Na pewno nie jest to masowa sprzedaż, ale swego rodzaju pośrednictwo pomiędzy światem twórcy dzieła a wrażliwością odbiorcy i pośrednictwo to jest rodzajem misji, której chcemy nadać najwyższy poziom profesjonalizmu. Przez ostatnie lata do „Baraku” ściąga coraz więcej świadomych klientów, którzy wiedzą, czego szukają i cenią sobie miejsce, gdzie znajdują rzeczy autentyczne, dalekie od kiczu i niepowtarzalne. Przez ostatnie dwa lata część

18

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

prac z Galerii „Barak” można też znaleźć w galeryjce plenerowej na tarasie widokowym w Lutowiskach. To pomysł twórców „Baraku” na promocję Bieszczadów – poprzez sztukę wychodzącą spod rąk ludzi stąd; mądrych, wrażliwych, bywa że profesjonalnie wykształconych artystów, ale i utalentowanych drwali, urzędników, albo i zwykłych ludzi. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich jest talent i wrażliwość na piękno. Dzięki temu galeria, choć z miejscówką daleką od aglomeracji, nigdy nie miała kompleksów. Przez dwie dekady udało się jej zorganizować wiele wystaw zbiorowych, m.in.: w Krakowie, Warszawie i Niepołomicach. Goście ściągali tutaj na wystawy indywidualne, choćby wystawę ikon tworzonych przez bieszczadzkie kobiety, „Dom z kwiatów” Katarzyny Szulc-Rozmysłowicz, czy witraży Jacka Pysia. Galeria stała się opowieścią o Bieszczadach, jaką Róża i Krzysztof dzielą się z każdym, kto choć raz do „Baraku” zawitał. A takich osób nie brakuje, bo powracających gości ciągle przybywa.

MIŁOŚĆ NIE TYLKO DO GÓR… Może tak działa opowieść o kobiecie i mężczyźnie, którzy ponad dwadzieścia lat temu przybyli pod bieszczadzkie połoniny z różnych stron Polski, ale miłość osiedliła ich tu na stałe?! Róża, od zawsze zakochana w teatrze, w Bieszczady przyjechała po pierwszym roku studiów wiedzy o teatrze w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie, zaraz na początku lat 90. Elitarne studia oraz towarzystwo zdawały się być przysłowiowym złapaniem Pana Boga za


DOBRE adresy z wyróżnieniem i stypendium ministra kultury, ukończyła w Akademii Teatralnej przerwane studia z wiedzy o teatrze. To domknięty i szczęśliwy rozdział, bo jej spotkanie z teatrologią, już jako dojrzałej kobiety, mamy Joachima i Julii, pozwoliło jej faktycznie cieszyć się i intelektualnie skorzystać z tych studiów.

CAŁY ŚWIAT UKRYTY W CERAMICE nogi, ale ona, młodziutka dziewczyna z Rzeszowa, nie mogła dla siebie znaleźć miejsca w Warszawie. – Po pierwszym roku studiów postanowiłam na wakacjach wyjechać w Bieszczady. Tutaj chciałam wszystko przemyśleć, poukładać sobie w głowie. To był czas, kiedy miałam różne pomysły na siebie, myślałam nawet o założenie ośrodka teatralnego w Bieszczadach albo w Beskidzie Niskim. Ale życie jest życiem, a to poważne zadanie, które trzeba realizować, nawet gdy nie ma się nic. Nie ma się domu, pracy, a jedyne, co się ma, to głowę w chmurach i wiarę, że wszystko może się udać. To okroiło, ale nie ograbiło z marzeń. I… tak ten wyjazd przedłużył się do dziś – uśmiecha się Róża Franczak. W domu Prezesa, czyli Ryszarda Krzeszowskiego, znanego bieszczadnika z Chmiela, poznała Krzysztofa i stało się oczywiste, że chcą być razem, w Bieszczadach i to na swoich warunkach. Różę wciągnęło malarstwo, Krzysztofa rzeźba, naturalnym wyborem stała się galeria sztuki, w której znalazłyby się prace ich dwojga oraz tych wszystkich artystów, których szanują i podziwiają. – Niekiedy, pół żartem, pół serio, mówimy, że stworzyliśmy miejsce, gdzie udowodniliśmy, że sztuka bieszczadzkich artystów ma swoją artystyczną i komercyjną wartość, a nie, jak to nierzadko bywało, może być kupowana za przysłowiową „półlitrówkę” – opowiada Krzysztof. On sam w Bieszczady przyjechał ze Szczecina i była to świadoma decyzja 27-letniego mężczyzny, który szukał dla siebie wolności i przestrzeni. – A jak się człowiek tą przestrzenią zachłyśnie, różnie może być, co udowodniło wiele bieszczadzkich historii z niekoniecznie dobrym zakończeniem – opowiada Krzysztof. – Mnie uratowała Róża, miłość po prostu. Co ciekawe, mówiąc o Bieszczadach, zwykle zapomina się o tutejszych kobietach, które są bohaterkami drugiego planu. Wszyscy znają Ryśka Krzeszowskiego, Andrzeja Pawlaka, Janusza Grzecha, ale już ich żony, współtwórczynie sukcesu i bieszczadzkiej legendy, niekoniecznie. Te zwykle skromnie trzymają się z boku. A Róża i Krzysztof w Bieszczadach zaistnieli w świadomości miejscowych i gości na równorzędnych prawach. Może dlatego, że od zawsze mieli swoje światy osobne, a te stykały się w Galerii „Barak”. Róża malowała, Krzysztof rzeźbił, do tego ona nigdy nie zrezygnowała ze swoich teatralnych fascynacji. Bardzo interesuje ją terapeutyczna rola teatru, angażuje się w warsztaty teatralne z osobami niepełnosprawnymi (teatr dla życia i szeroko pojęta edukacja teatralna), od zawsze prowadzi amatorskie grupy teatralne, sama próbuje sił w teatrze autorskim. Oswoiła też Warszawę – w 2009 roku

Dziś Róża i Krzysztof mają dużą satysfakcję z ceramiki, jaką wykonują, a z której ich galeria staje się coraz bardziej znana. I jak to zwykle bywa, ta pojawiła się w ich życiu trochę przez przypadek. – Pociągała mnie od dawna, ale człowiek czasem boi się spróbować czegoś nowego – wspomina Krzysztof. – Idealna okazja nadarzyła się, gdy Róża, będąc kilkanaście lat temu dyrektorem Domu Kultury w Czarnej, napisała projekt nagrodzony przez Fundację Batorego. W ramach tego projektu do Czarnej mieli przyjechać studenci i wykładowcy z dużego miasta, by środowisko miejscowe zintegrować ze środowiskiem wielkomiejskim tak, by wszyscy wynieśli z tego spotkania korzyści. Przyjechali więc studenci oraz wykładowcy z Akademii Sztuk Pięknych z Wrocławia, gdzie jest wydział ceramiki i szkła, i tak powstały pierwsze ceramiczne prace. – Studenci z Czarnej wyjechali, a ja zakomunikowałem Róży, że kupujemy piec elektryczny do wypalania i tak zaczęła się nasza przygoda z ceramiką, która dziś pochłania nas najbardziej – mówi Krzysztof. Na różne sposoby. Krzysztof lubi lepienie, a jego osobowości odpowiada delikatna porcelana. Róża też nie stroni od lepienia, ale woli szorstki szamot. Jednocześnie ceramika daje jej możliwości malarskie, a Krzysztofowi rzeźbiarskie. Każdy wyrób jest indywidualny, ręcznie wykonany, szkliwiony i ozdobiony. W ich pracowni powstaje ceramika użytkowa i dekoracyjna, a serwisy wykonywane przez Różę na długo zatrzymują na sobie wzrok każdego gościa galerii. – Proszę się rozejrzeć dookoła – zachęca Róża. – W Bieszczadach plenery mamy wszędzie, wychodzi się przed dom po marchewkę, a miejsce jest tak piękne, że aż chce się w jakiś sposób zatrzymać je w czasie. Może tym należy tłumaczyć u tak wielu osób w Bieszczadach chęć tworzenia i może stąd Galeria „Barak” od 20 lat ciągle jest tak chętnie odwiedzana. 9 sierpnia będziemy obchodzić nasz „mały”, a właściwie „wielki” jubileusz – 20 lat Galerii. ■

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Sztuka i nowe technologie

APLIKACJA

DailyArt do śniadania

Czy połączenie sztuki i nowych technologii jest możliwe? Zuzanna Stańska nie tylko uważa, że tak, ale również udowadnia to. Wymyśliła, w jaki sposób zachęcić ludzi do pogłębiania wiedzy w tej dziedzinie. Dzięki jej aplikacji DailyArt użytkownicy codziennie otrzymują zdjęcie jednego dzieła sztuki z interesującym opisem, który mogą przeczytać przy śniadaniu. A to tylko jedna z wielu jej inicjatyw, by sztuka stała się nam bliższa.

Z

uzanna jest żywym dowodem na to, jak z pozoru odległe światy – nowych technologii i sztuki, mogą być sobie bliskie. Historię sztuki studiowała mimo głosów otoczenia, że to całkowicie nieżyciowe. Skończyła też stosunki międzynarodowe, bo ten kierunek Zuzanna Stańska na pierwszych urodzinach miał zapewnić jej pracę. A okazało się, że utrzymuje się Geek Girls Carrots w Rzeszowie. właśnie dzięki historii sztuki, którą tak lubi, i zamiłowaniu do nowoczesnych technologii. Kilka lat temu absolutnie nie wiedziała, co chce robić. Nie miała pomysłu na siebie. Pierwszą małą wskazówką była praca we włoskim Musei Capitolini, gdzie kopiowała dane do bazy danych. Jej opiekun chciał wprowadzić do muzeum nowe rozwiązanie – technologię zbliżeniową, która ułatwiałaby dostęp do informacji o dziełach tam zgromadzonych. Tak ją to zainteresowało, że postanowiła napisać pracę licencjacką na ten temat, choć dla środowiska związanego ze sztuką było to abstrakcją. Pomysł na to, czym chciałaby się zajmować, pojawił się, gdy Zuzanna poznała Kamilę Sidor, współtwórczynię społeczności Geek Girls Carrots. Chciała tworzyć aplikacje mobilne, które będą mogły wykorzystywać muzea. W ten sposób powstała np. aplikacja dla Muzeum Historii Żydów Polskich, pokazująca historyczne miejsca w Warszawie. A ostatnie pieniądze, jakie miała, wydała na projekt, który w rzeczywistości miał być testem na to, czy ludzie w ogóle są zainteresowani aplikacjami edukacyjnymi o sztuce. Intuicja podpowiadała jej, że tak, ale rzeczywisty odzew wśród posiadaczy smartfonów szczerze ją zaskoczył. Do dziś DailyArt ma ok. 100 tys. „ściągnięć”. Aplikację DailyArt możemy pobrać na urządzenia mobilne z systemami iOS i Android. Dostępne są dwie wersje: bezpłatna oraz odpłatna, a w unowocześnionej wersji na iPada, można np. tworzyć galerie z ulubionymi obrazami czy mieć dostęp do archiwów, czyli wcześniej prezentowanych obrazów. – Uznałam, że ludzie w Polsce mają kompleks związany ze sztuką, że się jej boją, bo jej nie znają, a nie znają, bo nikt ich jej nie uczy. To był pretekst, by zrobić DailyArt, czyli aplikację, dzięki której codziennie otrzymuje się zdjęcie jednego dzieła sztuki z ciekawym opisem, np. koncepcją, dlaczego Van Gogh obciął sobie ucho. Można ją przeczytać w tramwaju albo przy śniadaniu. Aplikacja jest banalnie prosta, a broni się treścią – mówiła w trakcie spotkania z rzeszowskimi Geek Girls Carrots, czyli kobietami zafascynowanymi nowymi technologiami. Dziś Zuza Stańska prowadzi bloga, założyła firmę Moiseum, zajmującą się consultingiem technologicznym dla muzeów i instytucji kultury, tworzy własne projekty edukacyjne. Od 2014 roku jest prezesem Stowarzyszenia Klub Przyjaciół Muzeum Narodowego w Warszawie, jest organizatorką polskiej edycji Dnia Wolnej Sztuki, a magazyn Brief zaliczył ją do grona „50 najbardziej kreatywnych w biznesie”. W rankingu znalazła się na 13. miejscu. Współpracuje z Muzeum Warszawy, Muzeum Miasta Łodzi, Muzeum Wojska Białystok, Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie i Instytutem Kultury Miejskiej. Jest żywym dowodem na to, że dwa zupełnie różne światy, które tylko pozornie są odległe, mogą się połączyć. ■

Tekst Anna Olech Fotografia Tadeusz Poźniak



Zdzisław Gil, krośnieński artysta-konserwator dzieł sztuki.

Jak odnawiano krośnieńskie dzwony DZWONNICA KOŚCIOŁA FARNEGO: MASYWNA, PRZYSADZISTA, Z BANIASTYM HEŁMEM, JEST SYMBOLEM KROSNA. POWSTAŁA W XVII W. STARANIEM WOJCIECHA ROBERTA PORTIUSA, ZAMOŻNEGO KUPCA SZKOCKIEGO POCHODZENIA. W WIEŻY ZAWISŁY TRZY DZWONY, KTÓRE PIECZOŁOWICIE ODNOWIŁ MIEJSCOWY ARTYSTA - KONSERWATOR DZIEŁ SZTUKI, ZDZISŁAW GIL.

W

roku 1639 dzwony – także fundowane przez Portiusa – odlało dwóch znamienitych ludwisarzy: Niemiec Stefanus Meutel i sprowadzony przez Portiusa Anglik Georg Olivier. Roboty mogły być wykonane na miejscu lub w nieodległym słowackim Preszowie. Najpotężniejszy z dzwonów, Urban, mierzy w obwodzie 490 cm i należy do największych w Polsce. Zdobi go płaskorzeźba z wyobrażeniem Trójcy Św. oraz herbem Portiusa: trzema gwiazdami, książką i mieczem. Średni, Jan, zdobiony jest wizerunkiem Ukrzyżowanego, zaś najmniejszy – Marian, plakietą z wyobrażeniem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia. Opisy z XIX stulecia pełne są podziwu dla brzmienia dzwonów: „gdy stary Urban z wysokiej wieży huczeć pocznie, jak głos Boga rozgniewanego, Jan i Maryan srebrnym dźwiękiem, jakby żebrząc o miłosierdzie, płacząc i jęcząc mu wtórowały, bo w tych tonach pełno łez!” Stan wieży farnej w XX stuleciu pogarszał się. W latach 80. została ona uratowana przed katastrofą budowlaną. Wnętrze nieprzeznaczone nigdy do oglądania pokrywało się coraz grubszą warstwą brudu i ptasich odchodów. Pokryta była nimi także powierzchnia barokowych dzwonów. Jej odczyszczenia podjął się krośnieński artysta-konserwator dzieł sztuki Zdzisław Gil z zespołem. Opisuje on sposób odnowienia unikalnego zabytku: Najpierw kielichy dzwonów zostały umyte wodą z zastosowaniem odpowiednich środków chemicznych. Woda spływała do plastikowych wanien umieszczonych poniżej dzwonów. Po wyschnięciu zacząłem likwidować zachlapania ze starej farby olejnej, które powstały w trakcie kilkukrotnych przemalowań żelaznej konstrukcji zawieszenia dzwonów. Później powierzchnia dzwonów delikatnie doczyszczana była nożami szewskimi i skalpelami. Scalanie ubytków XVII-wiecznej patyny na kielichach i koronach dzwonów przeprowadzono przy użyciu chlorku amonu. Następnie gąbkami nasączonymi korundem (węglikiem krzemu) należało uczytelnić inskrypcje i płaskorzeźbione dekoracje na plakietach. Stalowe serca dzwonów były pokryte rdzą i zachlapane kowalskim czernidłem, czyli łojem zmieszanym z sadzą. Trzeba było mozolnie ściągnąć tę warstwę przy pomocy żelaznych szczotek. Oczyszczona powierzchnia – po odtłuszczeniu acetonem – pomalowana została farbą podkładową, a następnie szarym matowym grafitem. Ruchome zawieszki serc dzwonów z XIX w. wymagały oczyszczenia i naoliwienia. Odnowiona została konstrukcja podtrzymująca dzwony, która nie jest pierwotna. W roku 1924 drewniane belki zastąpiono stalowymi szynami, tworzącymi kozioł z podparciami. Na koszt Urzędu Miasta pod nadzorem dr Marty Rymar, miejskiego konserwatora zabytków w Krośnie, zrealizowane zostały dodatkowe roboty przy mechanizmie uruchamiania dzwonów. Odnowione w całości wnętrze wieży w sezonie turystycznym udostępniane jest zwiedzającym przez Muzeum Rzemiosła. W hełmie wieży urządzona została dwupoziomowa galeria. Jest tam eksponowana wystawa malarstwa Tadeusza Marszałka z Krościenka Wyżnego, na której można zobaczyć fragmenty zabytkowej zabudowy „Małego Krakowa”. Tak w XVII wieku nazywano Krosno. ■

Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak



Vitold Rek, muzyk jazzowy rodem ze Staromieścia

AMBASADOR rzeszowskiego F O L K LO RU

Doprowadził do fascynującego spotkania dwóch muzycznych światów. To dzięki jego muzycznej wizji 12 lat temu, na płycie „The Polish Folk Explosion”, utwory polskiej, w tym rzeszowskiej, staromiejskiej muzyki ludowej, zagrali wspólnie John Tchicai, Charlie Mariano i Albert Mangelsdorff – wybitne postacie światowego jazzu, i kilku polskich muzyków ludowych, w tym z Podkarpacia. – Johna Tchicai urzekła melodyka i słowiański liryzm zawarty w tych utworach – podkreśla Vitold Rek.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

ychował się – jako Witold Szczurek, rocznik 1955 – w rzeszowskim Staromieściu-Zakościelu, w domu na tyłach kościoła, co – jak mówi znana staromiejska pieśń ludowa – „na góreczce stoi”. W domu rodzinnym na Zakościelu mieszka do dzisiaj jego matka Elżbieta. Od 25 lat mieszka w Niemczech. Modyfikację nazwiska wymusiła konieczność: ludzie Zachodu łamią sobie języki na naszych głoskach „sz”, „cz”. Rozmawiamy w domu rodzinnym Witolda, kilka dni przed czerwcowym koncertem jego grupy East-West Wind na rzeszowskim Rynku.

STAROMIEŚCIE – SZCZĘŚLIWA OAZA DZIECIŃSTWA W Staromieściu Witold spędził pierwsze 16 lat życia. Tu skończył szkołę podstawową i rozpoczął naukę w II LO. Równocześnie chodził na zajęcia ogniska muzycznego, najpierw do staromiejskiej filii, później na ul. Słowackiego. Jako 8-latek zaczął uczyć się gry na akordeonie u nieżyjącego już Fryderyka Rajzera. Później była gitara klasyczna u Józefa Ruszla, wreszcie kontrabas. – W rodzinie nie było muzyków profesjonalnych, którzy utrzymywali się tylko z grania, ale np. mój dziadek Ignacy Sadłowski, który pracował na kolei, grał w kolejarskiej orkiestrze dętej. Miał też swój zespół, z którym grywał na weselach i potańcówkach. Był perkusistą – wspomina Witold. – Jego syn, a mój wujek, Kazimierz Sadłowski, grał na skrzypcach i mandolinie. Trzecie „muzyczne ogniwo” w rodzinie to mój ojciec Stanisław, który grał amatorsko, dla siebie, na akordeonie. Przed II wojną światową ważną postacią Staromieścia był Jan Robak, działacz kultury, który doprowadził do

24

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

wystawienia opery ludowej „Staromieszczanie spod Rzeszowa”. – To była śpiewogra oparta na pieśniach ludowych, które zbierał pieczołowicie w Staromieściu i okolicach Rzeszowa – opowiada Witold. – Z tych pieśni ułożył dość dramatyczne libretto, w którym przeplatały się miłość, małżeństwo, zdrada itd. Muzykę zinstrumentował pan Łazarek, zawodowy muzyk, który prowadził orkiestrę 17. pułku ułanów. Główną rolę – postać Walka – grał mój dziadek Ignacy. To było bardzo ważne wydarzenie w historii mojej rodziny i Staromieścia. Przedstawienie było wystawione w domu Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” (dzisiejszy budynek Teatru Siemaszkowej). Mieli z nim pojechać do Lwowa, niestety, wybuchła wojna. Zachowały się zdjęcia i partytura. an Robak założył też teatr włościański i prowadził zajęcia z młodymi ludźmi. – W ogóle, życie kulturalne w Staromieściu do II wojny światowej tętniło, młodzi byli aktywni, do lat 30. ubierali się stroje ludowe – opowiada Witold. – W Staromieściu są jeszcze osoby, które mają oryginalne stroje ludowe, zwłaszcza żeńskie. Taki strój posiada też moja mama. Męskich, z tego co wiem, nie ma, są to raczej stroje uszyte współcześnie na wzór tamtych. Ta kultura staromiejska, niestety, odeszła. Pytam, jak zapamiętał Staromieście z lat dzieciństwa. – To była oaza przyrody – odpowiada muzyk. – Tu, gdzie dziś jest Alima i dawne Zakłady Mięsne, były piękne sady. My też mieliśmy duży sad. Staromieście tonęło w zieleni. Jeszcze wtedy dominowały stare domy drewniane, które i dziś można tu i ówdzie zobaczyć. Przed kościołem nie było ośrodka zdrowia, a kościół rzeczywiście stał na tej „góreczce”. Staromieście to była szczęśliwa oaza mojego ►

J


LUDZIE Muzyki

Vitold Rek przed kościołem pw. św. Józefa na Staromieściu w Rzeszowie.


LUDZIE Muzyki dzieciństwa. Później, niestety, nastąpiła industrializacja, a dawne Staromieście w dużej mierze odeszło. ierwsze doświadczenia sceniczne Witold zebrał w wieku 13–14 lat. Już wtedy była to z jednej strony muzyka ludowa, z drugiej jazz. Zaczął grać na kontrabasie w kapeli ludowej Domu Kultury „Kolejarz”. – Poznawałem w niej od źródeł folklor staromiejski i rzeszowski. Uczyłem się tego repertuaru od starszych kolegów, bo byłem najmłodszym muzykiem w kapeli – wspomina. Mniej więcej w tym samym czasie z kilkoma kolegami (Janusz i Robert Marcinkowscy, Mirosław Halemba, Włodzimierz Uchwat, Ryszard Nowak) założyli Widmo Jazz Combo, co było początkiem doświadczeń Witolda w muzyce improwizowanej. – Graliśmy to, co nam się wydawało interesujące – opowiada. – Pamiętajmy, że wtedy w Rzeszowie nie było właściwie żadnego środowiska jazzowego. Były natomiast zespoły Jerzego Dyni i Romana Albrzykowskiego, mniej lub bardziej swingowe, które przygrywały do tańca. Byłem wtedy jednak zbyt młody, by chodzić na dancingi i słuchać ich na żywo.

P

RAY BROWN MNIE „OŚWIECIŁ” Pierwszym momentem zwrotnym w muzycznym życiu Witolda było wysłuchanie w radiu audycji jazzowej, w której puszczono nagrania tria słynnego pianisty Oscara Petersona. Na kontrabasie grał Ray Brown. To było jak odkrycie Ameryki. – Kiedy graliśmy w Widmo Jazz Combo, cały czas szukałem – opowiada Witold. – Lecz kiedy usłyszałem Raya Browna, to już wiedziałem, że tę muzykę gra się tak, a nie inaczej i że to jest esencja jazzu. Poczułem, że to moje marzenie, moja droga, że chcę być kontrabasistą jazzowym i grać jak Ray Brown. Pierwszą płytą jazzową, z jaką się zetknął, był krążek kwintetu Tomasza Stańki „Music for K”, wydany w 1970 r. – To był free jazzowy odlot – wspomina. – Później były płyty czeskiego Supraphonu i niemieckiej Amigi. Pamiętam podwójną płytę z koncertu w Carnegie Hall z 1939 r., podczas którego John Hammond, który miał kapitalną rękę do odkrywania młodych talentów, prezentował wschodzące wówczas gwiazdy, takie jak Lionel Hampton, Bessie Smith czy Benny Goodman. Co mnie zafascynowało w tej muzyce? Rytm i swing, który nadawał jej sens. Było to coś, czego nie było zarówno w muzyce ludowej, jak i klasycznej. Tyle że kontrabas na tych płytach był zbyt statyczny. Dopiero Ray Brown mnie „oświecił”. Konsekwencją zauroczenia Rayem Brownem była „życiowa decyzja” o przerwaniu nauki w II LO, wyjeździe do Krakowa i kontynuowaniu edukacji w słynnym liceum muzycznym im. Fryderyka Chopina. – Czułem, że w Rzeszowie już się bardziej nie rozwinę, że nie mam tu wzorców, nauczycieli, którzy mogliby mnie ukierunkować. A w Krakowie środowisko jazzowe było wówczas silne. Kiedy powiedziałem w domu o swoich planach, rodzina nie bardzo chciała mnie puścić. Ale ja wiedziałem, że wyjadę, nawet za wszelką cenę – wspomina. To był rok 1972. – W krakowskim liceum była klasa jazzu, którą prowadził Lesław Lic, bardzo znany klarne-

26

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

cista swingowy – opowiada Witold. – W tej klasie uczyli się wcześniej wybitni muzycy: Zbyszek Seifert, Janusz Stefański, Jan Jarczyk, Leszek Żądło. Ja byłem następnym pokoleniem. Mieliśmy w liceum zespół jazzowy, we wtorkowe wieczory w klubie „Pod Jaszczurami” odbywały się jam sessions, było sporo koncertów, zaduszki jazzowe itd. Na jedną z prób licealnego zespołu został zaproszony Tomasz Stańko. – Posłuchał nas i właściwie nie mówił zbyt wiele, ale po tej próbie podszedł do mnie i powiedział: „świetnie brzmisz, ty będziesz grał”. Kilka lat później zostałem jego basistą na następne 12 lat. Jeszcze jako licealista Witold zaczął grać jazz nowoorleański z grupą Beale Street Band i bardziej nowoczesny – z zespołem Zbigniewa Czarnieckiego. Z tym drugim w 1975 r., na Jazzie nad Odrą, otrzymał wyróżnienie indywidualne w kategorii solistów. Był wtedy w ostatniej klasie liceum. Później były studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. – Studiowałem u profesora Ryszarda Dauna, wspaniałego kontrabasisty i cudownego człowieka – opowiada Witold. – Był koncertmistrzem kontrabasów w orkiestrze symfonicznej Filharmonii Krakowskiej. Kiedy przyjechałem do Krakowa do liceum, on się mną zajął, a później zostałem jego studentem. o była edukacja w repertuarze klasycznym. Pytam więc, czy edukacja klasyczna przydaje się w graniu jazzu, czy nie zabija spontaniczności. Witold jest innego zdania: – To prawda, muzyka jazzowa i klasyczna to dwa odrębne światy. Mimo to jestem wdzięczny moim profesorom i systemowi nauczania w Polsce, że udało mi się zdobyć wykształcenie muzyka klasycznego. Dlaczego? Mógłbym wymieniać znane nazwiska kontrabasistów jazzowych, którym zabrakło wykształcenia klasycznego. Być może umieją swingować, ale często mają kiepską intonację i smyczka w ogóle nie dotykają. A wykształcenie klasyczne to granie smyczkiem, z czystą intonacją. Ta technika może być w graniu jazzu tylko pomocna, pod warunkiem, że potrafimy przetransponować ją i wykorzystać w kanonie jazzowym. Myślę, że klasyczna technika nie może „zatrzymać” muzyka, który ma swing w sobie.

T

KOMPONUJ, BĘDZIESZ LEPSZYM MUZYKIEM Wyróżnienie indywidualne na Jazzie nad Odrą było ważnym momentem w muzycznym życiu Witolda. – W ciągu zaledwie kilku lat od tego wyróżnienia zdarzyło się wiele ważnych dla mnie rzeczy. Dostałem angaż od Jana Jarczyka, przez dwa lata grałem z Ewą Demarczyk, później u Jana Ptaszyna-Wróblewskiego i w zespole Sun Ship – wylicza muzyk. Granie z Ptaszynem było właściwym „chrztem bojowym” Witolda na scenie jazzowej. Z kwartetem Ptaszyna (oprócz lidera i Witolda grali w nim także perkusista Andrzej Dąbrowski i gitarzysta Marek Bliziński), muzyk z Rzeszowa nagrał w 1978 r. świetnie przyjętą płytę „Flyin’ Lady”. Trzy lata z grupą Sun Ship to był bardzo intensywny okres, z dużą liczbą koncertów. Ważnym etapem w rozwoju kariery Witolda było trio pianisty Sławomira Kulpowicza. – Później to trio przejął Stańko i od tego zaczął się ►



LUDZIE Muzyki 12-letni okres mojej współpracy z Tomaszem – opowiada Witold. – Składy jego zespołów się zmieniały, ale ja byłem jego stałym basistą. Stańko po prostu lubił moje pewne rytmicznie, silne granie. ijały lata, zmieniała się scena jazzowa. – Lata 70. to było eldorado: można się było łatwo przemieszczać z miasta do miasta, ruch festiwalowy był bardzo prężny, zapraszano wielu muzyków z zagranicy – opowiada Witold. – Ale początek lat 80. był bardzo trudny. Stan wojenny zastał mnie na festiwalu pianistów jazzowych w Kaliszu, musiałem zostawić auto i wracać pociągiem do Krakowa, w ogóle nie było wiadomo, co się dzieje w kraju. Zmagaliśmy się z najbardziej prozaicznymi problemami życia codziennego, grania było mało, nie można było bez zezwolenia opuścić miejsca zamieszkania. Władze trochę „poluzowały” dopiero w 1983–84 roku. Witold w tym czasie przede wszystkim współpracował z Tomaszem Stańką. To był kolejny moment zwrotny w rozwoju jego kariery, i to nie tylko dlatego, że grał u Wielkiego Mistrza. – Po roku, może dwóch latach współpracy Tomasz powiedział mi to samo, co wiele lat wcześniej powiedział mu Krzysztof Komeda: „komponuj swoją muzykę, będziesz lepszym muzykiem”. To, że zacząłem komponować zawdzięczam Tomaszowi. Na płytach zespołów Stańki Witold publikował jedynie kompozycje na kontrabas solo. Pierwsze jego „pełne” kompozycje znalazły się na dwóch płytach Basspace – zespołu, który założył w 1984 r. – Ten zespół, ze względu na mocny puls rockowy, wzbudzał ogromne kontrowersje w środowisku jazzowym – opowiada Witold. – Na drugiej płycie Basspace z Małgorzatą Ostrowską zaprezentowaliśmy taki sposób grania, który dopiero kilka lat później został nazwany acid jazzem. Niektóre kompozycje z tamtego okresu gram do dziś. W latach 80. Witold był nie tylko muzykiem aktywnym, ale także znanym i uznanym. W latach 1986 i 1988 wygrał prestiżowy plebiscyt miesięcznika „Jazz Forum” na najlepszych polskich muzyków jazzowych, w kategorii kontrabasu. – To plebiscyt czytelników, którzy śledzą, co się dzieje na rynku jazzowym i chodzą na koncerty. Tak więc był to bardziej plebiscyt popularności – uważa Witold. Pod koniec lat 80., wydawałoby się – u szczytu powodzenia, poczuł, że w Polsce już nic więcej nie „wyciśnie” i – jeżeli chce się nadal muzycznie rozwijać – musi wyjechać na Zachód. W 1989 r., kiedy Polska odzyskiwała wolność, wyjechał i osiedlił się w Niemczech, gdzie od 25 lat mieszka. – Chciałem mieć kontakt z muzykami z innych części świata, z innych kultur – tłumaczy. – W Polsce takich możliwości jeszcze wtedy nie było, muzycy amerykańscy przyjeżdżali na festiwal i dwa koncerty, i zaraz potem wyjeżdżali, nie było możliwości zagrania z nimi. Pobyt w Niemczech dał mu możliwość kontaktu ze światową czołówką jazzową i realizacji kolejnych muzycznych projektów. Pracuje także jako pedagog na wydziale jazzowym wyższej szkoły muzycznej Hochschule für Musik w Mainz (wcześniej także we Frankfurcie). – To mój sposób spłacania długu, który zaciągnąłem, będąc w Polsce uczniem i studentem – podkreśla. – Przekaz wie-

M

28

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

dzy młodszym pokoleniom uważam za swój obowiązek, a przez uczenie innych samemu weryfikuję swoje wiadomości i myślenie o muzyce. Z tego co wiem, studenci cenią to, że pochodzę ze wschodniej Europy, że wykorzystuję w swojej muzyce elementy polskiej czy wschodnioeuropejskiej muzyki ludowej oraz muzyki klezmerskiej. Na uczelni mam styczność ze studentami z całego świata, co mnie też wzbogaca.

EKSPLOZJA POLSKIEGO FOLKU Witold podkreśla, że po kilku latach pobytu w Niemczech stał się bardziej świadomy swoich muzycznych korzeni, swojego pochodzenia kulturowego: – Muzyka ludowa, z którą miałem styczność w Rzeszowie poprzez granie w kapeli „Kolejarza”, wróciła do mnie. W Niemczech zaczął coraz śmielej sięgać do staromiejskiego, rzeszowskiego, polskiego folkloru. Staromiejski „evergreen” – utwór „Lo-Bo-Ga” – wykonywał na koncertach od początku pobytu w Niemczech i zawsze bardzo się on podobał. Do repertuaru włączał kolejne utwory inspirowane polskim folklorem, nie tylko z Rzeszowskiego, ale także Lubelskiego czy Wielkopolski. – Zacząłem je aranżować dla swoich potrzeb – opowiada. – Muzyka ludowa objawiła mi się jako czyste źródło, które przez tyle pokoleń przetrwało, w nieco udoskonalonej formie do dziś. Ta muzyka jawi mi się jako absolutnie piękna i skończona. 1999 r. ukazała się pierwsza płyta Witolda (już wtedy Vitolda), inspirowana polskim, także staromiejskim folklorem – „Bassfiddle alla polacca”. Dwa lata później poznaliśmy się przy okazji jej promocji w Rzeszowie. W jednym z napisanych z tej okazji tekstów nazwałem go „ambasadorem rzeszowskiego folkloru” i wiem, że to określenie sprawiło mu wiele przyjemności. Kiedy po latach pytam go o nie, odpowiada: – Jest mi miło, że tak mnie postrzegasz, tym bardziej że jestem jedynym ambasadorem rzeszowskiego folkloru, który przetransponował go na język jazzu. Szczytem tego nurtu muzycznej aktywności Witolda jest – jak dotąd – wydana w 2002 r. płyta „The Polish Folk Explosion”. To właściwie muzyczne spotkanie gwiazd światowego jazzu: Johna Tchicai, Charliego Mariano i Alberta Mangelsdorffa, z polskimi muzykami ludowymi, w tym z Podkarpacia i Podhala, wśród których znaleźli się i tacy, którzy w międzyczasie zyskali status supergwiazdy (Sebastian Karpiel-Bułecka). Witold podkreśla, że wizję tej muzyki miał od dawna w głowie i tak napisał aranżacje, by role poszczególnych muzyków były jasno określone. – Polska muzyka ludowa, generalnie rzecz ujmując, jest grana dość schematycznie: dwie zwrotki – refren, dwie zwrotki – refren, a muzycy ludowi nie improwizują. Tego mi brakowało i to właśnie uzupełniłem, kompilując ich ze słynnymi muzykami jazzowymi – opowiada Witold. – Polscy folkowcy znali te utwory, ale nie wiedzieli, jak je będziemy grać. Jazzmani o polskiej muzyce ludowej nie wiedzieli kompletnie nic. Jednak to znakomici muzycy, więc przyniosłem nuty, dwie próby i na drugi dzień zagraliśmy te utwory na żywo w studiu.

W


Vitold Rek podczas czerwcowego koncertu w Rzeszowie, w ramach Europejskiego Stadionu Kultury – Wschód Kultury 2014. Jaka była reakcja gwiazd jazzu na polski folklor, w tym utwory z rzeszowskiego Staromieścia? – Johna Tchicai, amerykańskiego saksofonistę, który zawsze grał bardzo nowocześnie, by nie rzec – awangardowo, urzekła melodyka i słowiański liryzm zawarty w tych utworach. Albert Mangelsdorff nie mówił dużo, ale też nie miał wątpliwości, jak ma zagrać. Muzycy ludowi też kapitalnie się w tym materiale znaleźli: kiedy była improwizacja trwająca 32 takty, to wiedzieli, kiedy ten okres się kończy i trzeba znów wejść w refren śpiewany lub przygrywkę – odpowiada kontrabasista. adal wykorzystuje w swoich kompozycjach polski czy wschodnioeuropejski folklor, choć może nie tak intensywnie, jak kiedyś. Ale np. podczas czerwcowego koncertu na rzeszowskim Rynku grupy Witolda – East-West Wind, odbyła się premiera jego kompozycji „Wkoło beczki”, która bazuje na pieśni z Przeworska. – Bardzo chętnie wybieram takie utwory, aranżuję, a po jakimś czasie niektóre włączam do swojego repertuaru – podkreśla muzyk.

N

ŻYJĘ W CIĄGŁYM PROGRESIE W 2013 r. został laureatem prestiżowej nagrody niemieckiej Hessischer Jazzpreis, przyznanej przez Ministerstwo Kultury i Sztuki w Wiesbaden. Realizuje równolegle kilka muzycznych projektów. Jeden z nich to wspomniany zespół East-West Wind, który publiczność poznała nie tylko podczas koncertu na rzeszowskim Rynku, ale także – w 2010 r. – podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jego trzon – oprócz Witolda – stanowią hinduski perkusista Ramesh Shotham i krakowski akordeonista Jarosław Bester. W niektórych koncertach (tak było w Łańcucie i Rzeszowie) bierze udział Michal Cohen, wspaniała śpiewaczka z Izraela. W Rzeszowie grał także saksofonista z Ukrainy, Taras Bakowskij. Inny ważny projekt to „Cathedral” – trio z organami kościelnymi. – Na wydanej w 2005 r. płycie zagrał jeszcze Charlie Mariano – wspomina Witold. – Po jego śmierci zaangażowałem swoją byłą studentkę – Miriam Ast, która teraz studiuje w Londynie. Uważam to za powinność, by nauczyciel prezentował na scenie swoich studentów. Mam satysfakcję, że spełniła ona moje oczekiwania. nne projekty to koncerty solowe oraz z muzykami młodego pokolenia z Berlina, np. Katrin Lemke, czy kwartet nestora niemieckiego jazzu Emila Mangelsdorffa, brata Alberta. Nowy projekt, który łączy muzykę klasyczną i jazzową, to suita „Ellington Mingus” na flet solo i kontrabas solo oraz orkiestrę kameralną. Suita jest oparta na dwóch utworach Duke’a Ellingtona i dwóch Charliego Mingusa – legendarnych postaci w historii jazzu. – Aranżacje opracował na moje zamówienie mój były student z Rosji Pavel Klimashevski, który teraz studiuje w USA – podkreśla Witold. Wykonał tę suitę po raz pierwszy wraz z flecistką Jadwigą Kotnowską, w październiku ub.r. na festiwalu „Jazz i Klasyka” w Filharmonii w Bydgoszczy. – Jadwiga Kotnowska jest muzykiem klasycznym, ale ma wielką miłość do muzyki improwizowanej – podkreśla.

I

Ma nadzieję, że może uda się kiedyś powtórzyć ten projekt w … Filharmonii Podkarpackiej. Ale i dziś zajęcia mu nie brakuje. – W sierpniu wyjeżdżam na trzy tygodnie do Korei Południowej. Zagram na trzech festiwalach, a także w kilku koncertach klubowych. W jednym ze składów wystąpi moja była studentka, perkusistka z Korei, jej mąż, pianista jazzowy, również Koreańczyk, i amerykański czarnoskóry wokalista, który mieszka w Japonii – opowiada Witold. Ma nadzieję, że koreańskie kontakty zaowocują nowymi, ciekawymi projektami. I dodaje: – Żyję w ciągłym progresie, co chwilę są nowe okazje, by jakieś wydarzenie implikowało coś nowego. Polsce bywa średnio raz, dwa razy w roku. Przyznaje, że przyjazdów zawodowych do kraju mogłoby być więcej, ale sprawa nie jest prosta. W czerwcu jechał do Rzeszowa samochodem wypełnionym instrumentami 12 godzin. – Taka podróż to duży wysiłek – podkreśla. – Nie stać mnie, finansowo i zdrowotnie, na przyjazdy na jeden koncert klubowy. Najlepszy byłby udział w dużym festiwalu jazzowym, wokół którego można by zorganizować kilka koncertów. Mimo rzadkich pobytów w Polsce, nie żałuje lat spędzonych w Niemczech. – Kiedy po tych 25 latach patrzę na siebie jako muzyka, widzę, że gram dzisiaj lepiej, bardziej interesująco i swobodniej niż za polskich czasów. Nawet wtedy, gdy grałem u Kulpowicza czy Stańki, grałem bardziej schematycznie, nie miałem takiej wyobraźni i warsztatu, który wzbogaciłem dzięki współpracy z takimi muzykami jak Tchicai, Mariano czy Mangelsdorff. Gdybym został w Polsce, to bym się z nimi nie spotkał. ■

W

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

29


Aneta Gieroń rozmawia...

Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością Fotografie Tadeusz Poźniak


...z Barbarą Wyrzykowską, łączniczką w Powstaniu Warszawskim, emerytowaną nauczycielką akademicką


VIP tylko pyta

Barbara Wyrzykowska Urodziła się w 1925 roku w Warszawie. Absolwentka Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, doktor nauk technicznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Od 1966 roku związana z Rzeszowem i Wyższą Szkołą Pedagogiczną w Rzeszowie. Współorganizatorka Komitetu Założycielskiego „Solidarności” w 1980 roku w WSP. Mężem Barbary Wyrzykowskiej był, zmarły w 2000 roku, profesor Roman Wyrzykowski, uczestnik Powstania Warszawskiego, działacz „Solidarności”, internowany w Załężu i Jaworzu, przez wiele lat dyrektor Instytutu Fizyki w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie.

70 lat temu wybuchło Powstanie Warszawskie. W rocznicę mamy upalne, dokładnie takie samo lato, jak 1 sierpnia 1944 roku… tedy upał zdawał się być przekleństwem, a w powietrzu, zamiast lata, wyczuwało się napięcie, może odrobinę nadziei. Już na wiele tygodni przed 1 sierpnia i wybuchem Powstania Warszawskiego wszystko wskazywało na to, że zryw powstańców będzie miał jak najbardziej sens. Niemcy byli osłabieni, wykończeni wojną na froncie wschodnim, a w pobliżu Warszawy słychać było odgłosy zbliżającej się Armii Czerwonej. Minęło tyle lat, a ja wszystko pamiętam w najdrobniejszych szczegółach – nazwy ulic, numery kamienic, place, gdzie leżeli powstańcy. To było tak ogromne przeżycie po-

W 32

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

łączone z tak niewyobrażalnym strachem, że tego nie da się zapomnieć nawet po 70 latach. W powietrzu był zapach wolności… Na pewno wiary i młodzieńczej chęci walki. Tamtego dnia w drzwiach naszego mieszkania znalazłam karteczkę, żeby brać szczotkę do zębów i meldować się w miejscu wcześniej ustalonym. Mieszkałam na Starym Mieście i pobiegłam co sił w nogach do Śródmieścia, do mieszkania mojej komendantki, ale tam nikogo już nie zastałam. W końcu dotarłam do punktu zbiórki i czekaliśmy na rozkazy. Pierwsza noc była straszna, nieustanne strzały, wybuchy, a w bramie naszej kamienicy leżał ranny w brzuch i tak strasznie krzyczał, wił się z bólu i błagał, by go dobić. Wydawało mi się, że cała Warszawa słyszy jego jęki. Nad ranem chyba umarł, zrobiło się cicho, a my zabrałyśmy ple-


VIP tylko pyta caki i pod ostrzałem poszłyśmy dalej. Każdy patrol liczył 4 dziewczyny i patrolową, ja byłam niska, niewielka, chuda i zawsze stałam na końcu. Wtedy też, w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego, zrozumiałam, co znaczy przeogromny, zwierzęcy wręcz strach. Ale przecież wojna, strach towarzyszyły Pani już od 1939 roku…

T

o prawda, wojna trwała od 1939 roku, ale w czasie okupacji, mimo że w ciągłym zagrożeniu życia, to jednak staraliśmy się żyć w miarę normalnie, uczyłam się na kompletach, zdałam maturę, co niedziela spotykaliśmy się z przyjaciółmi, a że wszyscy chłopcy nosili okulary, nazwaliśmy się Klubem Okularników; dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, czasem ktoś coś deklamował, było poczucie zagrożenia, ale nie było paraliżującego strachu. Sama kilka razy w czasie wojny cudem uniknęłam śmierci czy wywózki do obozu, gdy np. Niemcy zatrzymali w czasie łapanki tramwaj, a ja z motorniczym nie wysiedliśmy i udało się nam przejechać w bezpieczne miejsce. Jednak żadnego z tamtych zdarzeń nie da się porównać do tego, co zdarzyło się w czasie Powstania Warszawskiego.

W którym walczyła Pani razem ze swoim późniejszym mężem Romanem Wyrzykowskim, pseudonim „Krasicki”. Tak, ale w czasie powstania nie znaliśmy się. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce kilka lat po wojnie. Do powstania ja i mąż zgłosiliśmy się na ochotnika, dla nas to było oczywiste. Mąż miał 22 lata, ja 18. I choć wtedy nie mieliśmy pojęcia o swoim istnieniu, to los tak sprawił, że stacjonowaliśmy blisko siebie. Ja byłam na ulicy Jasnej, Roman na ulicy Boduena, co ustaliliśmy dopiero kilka lat po upadku powstania. Dla nieżyjącego już męża, znanego w Rzeszowie profesora fizyki, powstanie okazało się jeszcze większym koszmarem niż dla Pani. ąż został ranny na początku powstania. Powstańcy mieli wtedy trudności ze zdobyciem poczty głównej, która była na placu Napoleona, dziś to jest plac Powstańców. W tamtym czasie „Józef” – dowódca męża – wezwał dwóch ludzi na ochotników, aby uderzyć na Niemców z dachu sąsiedniego domu. Mój mąż poszedł tam z kolegą, Henrykiem Jedlińskim, Niemcy jednak ich wypatrzyli i zaczęli strzelać. Roman i Henryk schronili się za kominem, ale mój mąż, który był wysokim mężczyzną – miał 187 cm wzrostu został ranny w nogę, która mu zza tego komina wystawała. Kolega paskiem od spodni obwiązał mu

M

nogę i dachami przeciągnął w bezpieczne miejsce, mimo że Niemcy cały czas do nich strzelali. Rana była aż tak poważna? ie, w innych okolicznościach mąż po kilku tygodniach pewnie mógłby chodzić, ale on miał ogromnego pecha i cud, że w ogóle przeżył powstanie. Wprawdzie w bezpiecznym miejscu sanitariuszka opatrzyła mojego męża, któremu kula weszła pod kolanem, a wyszła koło kostki, nawet udało się go dotransportować do szpitala przy ul. Chmielnej, ale w kolejnych tygodniach pech go nie odstępował. Już na Chmielnej okazało się, że lekarz, który opiekował się oddziałem, gdzie leżał Roman, kompletnie załamał się psychicznie, prawie ciągle był pijany, a na wszystko aplikował okłady z płynu Burowa. Po takim leczeniu mąż zaczął mieć kłopoty z raną, wdała się gorączka i zaczęło robić się tak źle, że koledzy z oddziału kategorycznie zażądali dla niego innego lekarza. Sprowadzono dr. Koeniga, który uznał, że to już ostatnia chwila, by otworzyć i oczyścić łydkę, jeśli chce się ratować nogę. Mąż wspominał, że po zabiegu doktor powiedział, że jeśli będzie miał właściwą opieką i na czwarty dzień zmieniony opatrunek, za tydzień powinien wstać z łóżka. Niestety, czwartego dnia nie było mowy o żadnym opatrunku – w kamienicę, gdzie leżał mąż, trafił pocisk. Zniesiono go do piwnicy, gdzie przeleżał cały dzień, ale w końcu udało się go przetransportować na Powiśle. Trafił do mieszkania, gdzie było normalne łóżko, biała pościel, coś niewyobrażalnego w czasie powstania, udało się też przenieść go na opatrunek do punktu sanitarnego w suterenach przy ul. Kopernika. Lekarz odwinął mu ranę, ale w tym czasie w budynek uderzył pocisk, lekarz zdążył jeszcze powiedzieć: „spokojnie, nic nam się nie stanie, nad nami jest osiem pięter…” i rozległ się huk. Gdy mąż się ocknął, w pomieszczeniu nie było nikogo, nad nim wisiały tylko belki oberwanego sufitu. nalazła go sanitariuszka Marysia i jakimiś nadludzkimi siłami wyciągnęła z tych suteren do bram oficyny. Zorganizowała pomoc, mąż trafił do piwnicy w jakiejś kamienicy. Tam lekarz zrobił mu prowizoryczny opatrunek i szyny z drutu. Wkrótce okazało się, że ulica będzie ewakuowana, ale mąż kazał się tylko wynieść do jakichś pomieszczeń na wyższe piętro w kamienicy, gdzie został zupełnie sam. Bez sił oczekiwał najgorszego. Nagle usłyszał Niemców, którzy ustawiali miotacze płomieni i szykowali się do spalenia kamienicy. Jakimś cudem dowlókł się do okna krzycząc, że są tu ludzie. Przy jego łóżku natychmiast pojawili się, młody SS-man i lekarz, którzy kłócili się między sobą, bo jeden chciał go zabić, a drugi zabrać do szpitala. Roman dobrze znał niemiecki, wdał się w dyskusję i cudem ocalał. Trafił na plac na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie leżeli ranni, a gdzie Niemcy nie pozwalali udzielać żadnej pomocy medycznej. Zgodzili się tylko na przyjście księdza, który udzielił wszystkim rozgrzeszenia i komunii. Tam leżał tydzień, z Warszawy został wywieziony 9 września. Niemcy ustawili rannych na Dworcu Zachodnim, sprowadzili elektryczny pociąg, wszystkich załadowali i od Włoch zatrzymywali się na kolejnych stacjach ►

N

Z

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

33


VIP tylko pyta wystawiając po kilkanaście noszy z rannymi. Romana wystawiono w Brwinowie, gdzie miał rodzinę. Niestety, gdy trafił do szpitala, nogi, która prawie już zgniła, nie udało się uratować. Ostatecznie w Podkowie Leśnej, gdzie był szpital Wolski, została amputowana. Co Pani robiła w powstaniu?

B

yłam łączniczką na stacji meldunkowej K1 do obsługi dowództwa Powstania Warszawskiego. Na początku działałam w Śródmieściu, ale w drugim tygodniu powstania na ochotnika zgłosiłam się do łączności kanałowej. Ponieważ Stare Miasto zostało przez Niemców odcięte od Śródmieścia, trzeba było z nimi nawiązać kontakt i służyć pomocą. W 5 osób, z przewodniczką, szliśmy do nich kanałami z wiadomościami. Trzykrotnie tak się przedzierałam ze Śródmieścia na Stare Miasto. Za pierwszym razem niosłam ręcznie robione granaty modląc się, by tylko na mnie nie wybuchły, w dwóch pozostałych przypadkach dostarczałam opatrunki.

Jak Pani, chudziutka, osiemnastoletnia dziewczyna, dziecko właściwie, trafiła do kanałów, do jednych z najtrudniejszych dróg przekazywania meldunków… Los tak chciał. Nasza komendantka powiedziała, że są potrzebne dziewczyny niskiego wzrostu, wytrzymałe, mogące w bardzo trudnych warunkach przenosić ciężkie przedmioty. Na czym miała polegać nasza misja? Nikt dokładnie nie wiedział, to była tajemnica wojskowa. Zgłosiłam się na ochotnika, tak naprawdę nie wiedząc, co mnie czeka. Gdy usłyszałam: kanały… okropnie się ucieszyłam. Pani nie mówi tego poważnie… ak najbardziej poważnie. Kanały były głęboko pod ziemią, a ja marzyłam, by choć na chwilę odpocząć od tego potwornego strachu, który na powierzchni towarzyszył nam wszystkim, ale do którego nikt się nie chciał przyznać. Do kanału schodziło się około 8 metrów w dół, wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam kanał. Niewielki otwór o średnicy 80 centymetrów, w którym nie można było wstać, szło się w kucki, z kijem mocowanym na ściankach przed sobą. Dzięki temu kijowi nie raniło się dłoni o dno kanału. Taka droga w ciemnym, wąskim, bardzo głębokim kanale trwała około 5 godzin. Łatwo popaść w szaleństwo … Były osoby, które nie wytrzymywały tego nerwowo. Pierwsza grupa, która szła przed nami na prośbę, miała poważne problemy. Jedna dziewczyna zemdlała, inna dostał rozstroju nerwowego, w końcu w grupie powstał taki zamęt, że dziewczyny porzuciły kijki i starały się jak najszybciej przejść kanał. Gdy udało się im wydostać na powierzchnię, miały okropnie poobdzierane kolana i dłonie. Pamiętam, że my przed wejściem do kanału dostałyśmy na drogę po pa-

J

34

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

stylce. Powiedziano nam, że to środek odkażający i dopiero niedawno, kilka lat temu, dowiedziałam się, że to były pastylki dopingujące. Co się czuło w ciasnym kanale, głęboko pod ziemią? niczym się nie myślało, człowiek chciał przeżyć, zobaczyć światło dzienne, chwilami zdawało się, że przed nim znajduje się wielka czarna przestrzeń, człowiek chciał wstać i biec, ale to złudzenie i trzeba było bardzo się pilnować, by nie dać się uwieść tej myśli i nie roztrzaskać głowy o sklepienie. W kanałach, tak samo jak w powstaniu, nie czułam zmęczenia, głodu. Zresztą Melchior Wańkowicz pisał, że człowiek jest jak po haszyszu, odurzony, sama byłam bardzo dumna, że biorę udział w niezwykle ważnym wydarzeniu. To był czas, gdy całymi tygodniami spało się w piwnicach, na papierze kancelaryjnym, i prawie nic nie jadło. W czasie okupacji nie jadłam mięsa, owoców, jajek, nie piłam mleka, ale przeżyłam. Trudno było nawet o wodę, tę się gotowało i dodawało alkoholu w celach dezynfekcyjnych. Jednego dnia, może gdzieś w połowie powstania, spotkałam starszą kobietę, która w ruinach stała z czarną kawą i podawała ją powstańcom. Byłam tak spragniona, że kubeczek łapczywie wlałam sobie do ust i potwornie się poparzyłam. Powstańcza codzienność to coś, czego nie jesteśmy sobie w stanie dziś wyobrazić. o czy można sobie wyobrazić życie bez mycia przez 60 dni?! Na początku powstania, w pierwszych kilku dniach, raz umyłyśmy sobie z koleżankami włosy i ręcznikiem po kawałku przetarłyśmy nasze ciała. Ani razu nie umyłam się cała. Nawet jak wyszłam z kanału, to umyłam ręce, buzię i to wszystko. Spałyśmy w ubraniach i butach. Buty zdjęłam tylko w pierwszych dniach powstania, wtedy też kilka razy włożyłam koszulę nocną. Przez pozostałe dwa miesiące żyliśmy tak, jakbyśmy w każdej chwili były gotowe do akcji, wymarszu, albo ucieczki. Moja siostra w połowie września zdjęła buty, ale skarpetek już nie. Wystarczył nam widok pleśni, która była na nogach i przerastała przez skarpetki. Dlatego, gdy kilka tygodni temu oglądałam z rodziną film o Powstaniu Warszawskim i widziałam tam scenę kąpieli, zrobiło mi się przykro. Było mi wstyd, że twórcy obrazu, by „podkręcić” oglądalność, wprowadzili nieprawdę historyczną. Mimo tego pragnienie życia w powstańczej Warszawie było ogromne. Rodziły się dzieci, ludzie brali śluby. Chęć życia jest niewyobrażalną siłą, zwłaszcza w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Ludzie się pobierali, bo myśleli, że jak polegną, to chociaż razem. Mnie też się wydawało, że jak przestanę się bać, to wtedy się poddam. Ten strach był w środku, zduszony i ciągle trzeba było go kontrolować. W czasie powstania cały czas byłam naprężona, bo wydawała mi się, że dzięki temu cała przestrzeń wokół mnie jest napięta i to mnie chroni. Strach uwalniał też z ludzi demony. Kto był zaangażowany w powstanie, tak nie myślał, chociaż na mojej stacji meldunkowej była „Basia Duża”, w odróżnieniu ode mnie, bo ja miałam pseudonim „Basia Mała”

O

B


VIP tylko pyta i jak zaraz na początku powstania zginął jej narzeczony, to ona się potwornie załamała. Była sparaliżowana strachem i kiedy przez pomyłkę, bo pomylono jej nazwisko z moim, otrzymała Krzyż Walecznych, zupełnie się załamała. Uważała, że jeszcze tak strasznie z niej zadrwiono. Cywile rzeczywiście pod koniec powstania pomstowali na walczących, ale to była ludzka reakcja. Na początku sierpnia wszyscy byliśmy pełni entuzjazmu, a potem z dnia na dzień pogłębiała się w ludziach rozpacz. Nie mieli co jeść, gdzie się schronić, śmierć była wszędzie i to morze ruin dookoła. Coś potwornego. Powstanie w Pani wspomnieniach… o było piekło na ziemi. Tysiące młodych, pięknych, utalentowanych i martwych ludzi. To było straszne, tego nie da się opisać. Człowiekowi wszędzie i nieustannie towarzyszyło poczucie zagrożenia. W każdej chwili można było stracić rękę, nogę, oko, życie. Po cichu marzyło się, że jeśli już, to najlepiej stracić życie. Bycie rannym oznaczało cierpienie i bezradność. Najgorsze były postrzały w brzuch, ranni potwornie cierpieli, a w punktach sanitarnych brakowało wszystkiego. Sama zostałam ranna w głowę pod koniec sierpnia 1944 roku. W pierwszej chwili nic nie poczułam, zobaczyłam tylko przerażoną twarz mojej siostry i ciemną maź na mojej ręce, gdy przejechałam nią po twarzy. Kawał chustki przycisnęłam do rany i na miękkich nogach dotarłam do punktu sanitarnego. Lekarz zajrzał w ranę, wyciął mi część włosów, co wtedy było dla mnie największym zmartwieniem, i założył kawałek gazy, na zabezpieczenie rany nie miał już bandaża, jakiś mały kawałek. Ale ja przeżyłam, a moja przyjaciółka Dasia umarła w strasznych męczarniach. Do dziś to pamiętam. To była prześliczna dziewczyna, z pięknymi, brązowymi włosami. Gdzieś w połowie sierpnia Dasia zgłosiła się na ochotnika do przeniesienia trudnego meldunku. Towarzyszyła jej Dorota, ale dziewczyna została ranna w szyję i zawróciła. Gdy Dasia wracała już z zadania, pod strasznym ostrzałem, w pewnej chwili zupełnie niepotrzebnie schroniła się w płonącym budynku, gdzie przygniotły ją gorące cegły. Gdy znaleźli ją sanitariusze, była w agonalnym stanie, z potwornymi oparzeniami. Po wypadku przeżyła tydzień, morfina tylko trochę łagodziła jej cierpienie. Do dziś trudno mi o tym mówić. Koniec powstania to był koniec wszystkiego? październiku dostałyśmy od kapitana AK po dwa dolary na wszelki wypadek, miałyśmy ukryć nasze legitymacje i w pięć dziewczyn starać się wydostać z Warszawy razem z cywilami. Wszystkie wyglądałyśmy jak dzieci, więc miałyśmy duże szanse. Dotarłyśmy do Dworca Zachodniego, tam załadowali nas na wagony ciężarowe i pojechaliśmy w kierunku Pruszkowa. Z nami była Żydówka, Wandzia, więc gdy pociąg się zatrzymał, a ona zobaczyła, że Niemcy chcą nas spędzić do dużej hali, wymusiła na mnie, byśmy szły dalej przed siebie. Cudem udało się nam namówić Niemców na bramie, by pozwoli nam iść do niby rodziny w Pruszkowie. Wsparli nas w tym polscy lekarze, przekonując, że to jakieś dzieci idą, i tak dotarłyśmy do Brwinowa pod Warszawą. Tam doczekałam końca wojny.

T

W

Jakie nastroje panowały wśród ocalałych po powstaniu? To były straszne chwile, wszyscy mieliśmy ściśnięte serca i gardła, nie było głowy i siły na rozważania. Nie wypadało się cieszyć, że się przeżyło. Krępowałam się, że żyję. Kiedykolwiek Pani albo mąż żałowaliście choć przez chwilę udziału w powstaniu? Nigdy. I jestem oburzona, gdy ktoś mówi, że powstanie to była głupota i nieodpowiedzialność. To znaczy, że kompletnie nie rozumie, jaka wtedy była sytuacja w Warszawie i w Polsce. I choć mąż zapłacił straszną cenę za swój udział w powstaniu, był dumny ze swojego udziału. Nie chcieliśmy ginąć na kolanach, po prostu. W takich sytuacjach, po latach, gdy ktoś pyta, czy powstanie miało sens, Pani odpowiada… teorii powstanie nie miało sensu, bo żadna wojna nie ma sensu, ale Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością. Są okoliczności, które zmuszają społeczeństwo do walki, i tak było w 1944 roku w Warszawie. Nigdy nie czułam się bohaterką, z natury jestem tchórzem, tak jak większość ludzi, w których pragnienie życia jest przeogromną siłą. A że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej, że walczyłam w Powstaniu Warszawskim, działałam w opozycji w czasach PRL-u, byłam inwigilowana? Widać działanie jest wpisane w moje życie, w którym zawsze marzyłam o wolności, otwartych granicach i przede wszystkim o pokoju. Mój Boże, w Powstaniu Warszawskim zginęło tylu pięknych, młodych, wspaniałych ludzi, po prawie 70 latach wciąż nie mogę o tym mówić…. Tak strasznie mi żal… Gdyby wtedy Sowieci, którzy stali po drugiej stronie Wisły, zachowali się inaczej… Dzięki Powstaniu Warszawskiemu Polacy zyskali… Honor, a to jest rzecz bezcenna. Gdyby nie powstanie, być może Sowieci uznaliby, że w ogóle nie zasługujemy na własny kraj i rząd. Jakie one były po 1945 roku, wszyscy wiedzą, ale państwo polskie istniało. Tak samo jak istnieje fenomen pamięci o Powstaniu Warszawskim… Nas, żyjących powstańców, jest już coraz mniej, ale trzeba pamiętać o kilkunastu tysiącach wspaniałych, wykształconych, młodych Polaków, którzy w Powstaniu zginęli, a których tak bardzo nam brakowało po wojnie. 1 sierpnia, jak co roku, z biało-czerwonymi kwiatami pójdę na grób męża na rzeszowskim cmentarzu Pobitno. W żadnych oficjalnych uroczystościach nie biorę już udziału. Otrzymuję zaproszenia, ale z nich nie korzystam. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

35


PORTRET Adam i Mariusz Godawscy, założyciele i prezesi Grupy OMEGA Pilzno

Z PODWÓRKA W PILŹNIE

na trasy Europy

B

ył początek lat 90. ubiegłego wieku. Bracia Adam i Mariusz mieli ledwie po 20 lat i głowy pełne marzeń i pomysłów, gdy na przydomowym placu w rodzinnym Pilźnie zaczęli rozkręcać firmę transportową, mając do dyspozycji jeden samochód marki Kamaz. Bez telefonów, laptopów i smartfonów, za to z młodzieńczym zapałem i wielkim sercem do pracy. Przez pierwsze lata obaj byli właścicielami, prezesami, menedżerami, kierowcami i mechanikami zarazem, i pracowali tyle, ile się da. Dziś, gdy ich Grupa OMEGA Pilzno zatrudnia ok. tysiąca osób, a flota Omegi jest widoczna na drogach całej Europy, twierdzą, że efekty zdecydowanie przerosły ich najśmielsze oczekiwania i marzenia, zaś dzięki trudnym początkom i faktowi, że kiedyś sami zajmowali się wszystkim, łatwiej jest im zarządzać tak dużym biznesem. O planach na przyszłość mówić nie chcą. – Zamiast roztaczać wizje, lepiej mówić o tym, co osiągnęliśmy – zaznaczają.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

Mariusz Godawski.


OMEGA Pilzno wyrosła z marzeń i zainteresowań. Bracia Godawscy od zawsze interesowali się motoryzacją, toteż dla nikogo nie był dużym zaskoczeniem fakt, że interesy postanowili robić w tej właśnie branży. Dużo bardziej zadziwiała przedsiębiorczość dwóch młodych chłopaków. Podczas gdy ich rówieśnicy cieszyli się beztroską młodością, Adam i Mariusz snuli marzenia o stworzeniu wielkiej firmy i zakasywali rękawy, żeby te marzenia urzeczywistnić. Nie mieli ani odpowiedniej wiedzy, ani narzędzi, ani doświadczenia w prowadzeniu biznesu. – Ukształtowała nas chyba przynależność do harcerstwa. Tam, na obozach, nauczyliśmy się umiejętności przywódczych – twierdzi Adam Godawski.

Właściciele sterem, żeglarzem i okrętem firmy Bracia Adam i Mariusz Godawscy znają swoją firmę i jej problemy od przysłowiowej podszewki. Byli właścicielami, prezesami, menedżerami, kierowcami i mechanikami jednocześnie. – Byliśmy sobie sterem, żeglarzem, okrętem – mówi z uśmiechem Mariusz Godawski, który dziś wspólnie z bratem zarządza nowoczesną grupą zatrudniającą około tysiąca osób i skupiającą: firmę przewozową, flotę transportową (600 ciągników siodłowych i ponad 500 naczep), Podkarpacki Park Logistyczny, serwis samochodów ciężarowych VOLVO i MAN, stację wymiany opon, oddział Agencji Celno-Portowej w Gdyni oraz spółkę PP

Adam Godawski.

PKS Towarowy w Rzeszowie. Co ważne, żadnej ze spółek nie uważają za mniej czy bardziej ważną. Mają świadomość, że każda z nich tworzy całość – Grupę OMEGA Pilzno, jednego z najważniejszych graczy w branży transportowo-spedycyjno-logistycznej. Duża firma jest ucieleśnieniem ich marzeń z młodości, jednak jej początki wcale nie były łatwe. Do kontaktu służyły telefaksy i telefony, ale… rozmowę należało sobie zamówić w centrali i czekać na połączenie. Czasem godzinę, czasem piętnaście minut, czasem cztery godziny. – Mimo że był ogromny problem z komunikacją i ciężko się było gdziekolwiek dodzwonić, dało się działać – uważa ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

37


PORTRET Mariusz Godawski. – Barier mieliśmy sporo: masa potrzebnych zezwoleń i koncesji, brak łączności i nasz brak doświadczenia oraz świadomość, że wszystko spoczywa tylko na naszych barkach. Musieliśmy mieć wtedy w sobie dużo wytrzymałości i cierpliwości, żeby nie załamać się – dodaje Adam Godawski. roblemem było nawet dotarcie do Rzeszowa. Ile razy bracia Adam i Mariusz dojeżdżali „prywatką” do Przybyszówki, a potem na piechotę szli na plac targowy przy ul. Szopena, wiedzą tylko oni sami. Ile razy sami zaglądali pod maski pierwszych firmowych samochodów i sami naprawiali je, ciężko policzyć. Dziś, kiedy odległość dzielącą Pilzno z Rzeszowem pokonują autostradą w kilkadziesiąt minut, a za naprawę ciężarówek odpowiedzialne są autoryzowane serwisy, wspominają tamte czasy z uśmiechem. Ale robienie biznesu na początku lat 90. ubiegłego wieku miało także swoje zalety. – Rynek był wtedy bardzo chłonny, wystarczyło mieć dobry pomysł, a rynek go przyjmował – mówi Adam Godawski.

P

Przyspieszony kurs biznesu Ponieważ bracia Godawscy założyli firmę mając po 20 lat, biznesu zaczęli uczyć się szybciej niż osoby przyswajające tę wiedzę np. na studiach. Adam Godawski przyznaje, że najwięcej zyskał dzięki obserwacji swoich klientów, będącymi topowymi markami europejskimi. – Dzięki kontaktom z nimi nauczyłem się zarządzania i umiejętności negocjacji. Wiele daje też lektura fachowej prasy, książek i udział w szkoleniach – twierdzi. – Cenne jest uczenie się na błędach, wyciąganie wniosków z codziennej pracy i rozmowy z pracownikami. W przypadku Mariusza Godawskiego istotna jest jego wiedza techniczna, co ułatwia mu zarządzanie serwisami samochodowymi. Pierwszym samochodem Grupy OMEGA Pilzno był używany kamaz, potem jelcz, służące w transporcie krajowym, które następnie zostały sprzedane w celu zakupu nowszego, ale używanego volvo. Był to przełom w firmie, bo po czterech latach świadczenia usług transportowych w Polsce, w 1995 roku Omega zaczęła jeździć w transporcie międzynarodowym. Decyzja o wkroczeniu na rynek europejski okazała się niezwykle trafna i szybko zaowocowała sukcesem. Już rok później firma mogła rozszerzyć działalność i wdrożyć system spedycyjny, nawiązując cenną współpracę z T.C. Dębica, rozbudować zaplecze technologiczne i powiększyć flotę. Po roku 2000 właściciele zaczęli intensywnie inwestować i wygrywać duże przetargi na transporty pomiędzy państwami Unii Europejskiej. Siedem lat później Omega wykupiła PP PKS Towarowy i otworzyła nowe oddziały w Krakowie i Zabrzu. W 2007 roku o Omedze zrobiło się głośniej za sprawą Adama Godawskiego, który został zakwalifikowany do ścisłego finału rankingu „Przedsiębiorca Roku” organizowanego przez Ernst&Young. Przegrał, ale w doborowym towarzystwie – zwycięzcą okazał się Dariusz Miłek, właściciel sieci sklepów CCC. W 2008 roku bracia Godawscy

38

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

podjęli decyzję o kluczowej inwestycji – budowie Podkarpackiego Parku Logistycznego i otwarciu Agencji Celno-Portowej w Gdyni, co umocniło ich pozycję w branży. Dziś znajdują się w czołówce operatorów logistycznych, co potwierdzają rankingi, choćby ranking Dziennika Gazety Prawnej, który ulokował Grupę OMEGA Pilzno na szóstym miejscu wśród firm świadczących usługi logistyczne.

Decyzyjność zespołu gwarancją bezpieczeństwa firmy Bracia Godawscy zaznaczają, że Omega jest tylko i wyłącznie ich pomysłem. Najbliżsi krewni, owszem, pomagali im w biznesie, będąc zatrudnionymi na różnych stanowiskach, ale o dokapitalizowaniu czy najważniejszych decyzjach biznesowych z ich strony nie było mowy. Od 23 lat obaj są właścicielami i prezesami, którzy wszystkie strategiczne decyzje związane z wizją i rozwojem podejmują wspólnie. – Oczywiście, są pewne dziedziny naszego biznesu, za które odpowiedzialny jestem ja, a za które Adam, ale zazwyczaj ostatnie słowo należy do nas obu – wyjaśnia Mariusz Godawski, do którego należy „techniczna” strona biznesu. – Nieraz wymaga to długich i „namiętnych” dyskusji oraz negocjacji. Czy jako braciom łatwiej jest im dojść do porozumienia? – Każdy układ ma swoje plusy i minusy, nie ma sytuacji idealnych – dodaje Adam Godawski, odpowiedzialny w Omedze za „front”, czyli kontakt i negocjacje z największymi klientami. ycie właścicielem i prezesem zarazem nie jest łatwym zadaniem, ale na tym etapie biznesu Adam i Mariusz Godawscy pozwalają sobie nie myśleć o firmie przez siedem dni w tygodniu 24 godziny na dobę. Pozwalają decydować pracownikom. – Przez pierwsze lata tak funkcjonowaliśmy, ale od czasu, gdy sytuacja firmy stała się stabilna, dzielimy czas na obowiązki zawodowe i czas wolny dla siebie – mówi Mariusz Godawski. Adam Godawski zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt takiego układu: – Kiedy decyzyjność i odpowiedzialność za pewne obszary w firmie nie skupiają się na jednej czy dwóch osobach, ale są rozłożone na zespół, firma ma zapewnione większe bezpieczeństwo i większe szanse na przetrwanie. W zarządzaniu firmą właścicielom pomagają pełnomocnicy zarządu oraz dyrektorzy i prezesi poszczególnych spółek, od których wymagają podejmowania kluczowych dla tych spółek decyzji i oczekują od nich inicjatywy w działaniu. – Nie wyobrażamy sobie takiej sytuacji, że pracownicy na kierowniczych stanowiskach czekają, aż podpowiemy albo pozwolimy im coś zrobić. W takim przypadku nie potrafilibyśmy ani skutecznie zarządzać firmą, ani jej rozwijać. Z bardzo prostej przyczyny – firma jest zbyt duża. Kiedyś, oczywiście, chcieliśmy sami o wszystkim decydować, ale teraz nie możemy sobie na to pozwolić – tłumaczy Adam Godawski.

B


PORTRET

Nie oznacza to, że zwykły, szeregowy pracownik nie ma szansy porozmawiać z właścicielami firmy. Drzwi do gabinetów prezesów są zawsze otwarte. Pracownik może przyjść i porozmawiać, czy dowiedzieć się, kto z zespołu może rozwiązać jego problem, albo podsunąć jakiś pomysł.

Być wysoko, jeszcze wyżej

C

zy gdyby pewnego dnia okazało się, że brakuje kierowcy, który tirem wyjechałby zrealizować zamówienie, szefowie byliby gotowi usiąść za kierownicą? – To tylko jedna ciężarówka spośród sześciuset, które obecnie posiadamy. Gdyby nie wyjechała, nie wpłynęłoby to w żaden sposób na sytuację finansową firmy. Ale… nie oznacza to, że nie mamy uprawnień – zaznacza Adam Godawski. – Posiadam wszystkie aktualne badania i uprawnienia, więc w każdej chwili mogę usiąść za kierownicą i pojechać. – Raczej tylko rekreacyjnie i nie miałoby to nic wspólnego z biznesem – mówi Mariusz Godawski, a jego brat zaraz dodaje: – To nie ta skala i nie ten czas, kiedy faktycznie musieliśmy tak pracować. – Ale faktem jest, że wiedza, którą na początku nabyliśmy oraz to, że jesteśmy w stanie realnie ocenić trasę, warunki i koszty, pomaga nam w prowadzeniu biznesu.

O planach, wizjach i marzeniach na następne lata nie chcą rozmawiać. – Nigdy, w najśmielszych marzeniach nie myślałem, że biznes można rozwinąć do takiej liczby pracowników, skali sprzedaży i obszaru działalności, więc trudno mi opowiadać o swoich wizjach – uśmiecha się Adam Godawski – co nie oznacza, że tych wizji wcale nie ma. Jego brat zaznacza, że plany na przyszłość jak najbardziej są sprecyzowane. – Wiemy, gdzie chcemy być i co chcemy osiągnąć, ale swoimi planami nie lubimy się chwalić – dodaje Mariusz Godawski. – Nie zamierzamy poprzestawać na tym, co osiągnęliśmy do tej pory. Wyniki sprzedażowe pokazują z roku na rok trend wzrostowy. Chcemy ten trend utrzymać przez kilka lat, co jest uzależnione od koniunktury na rynku, także na Podkarpaciu, bo tu nasz biznes jest ulokowany. Podkarpacie jest dla właścicieli Grupy OMEGA Pilzno bardzo ważne, ponieważ ich firma jest zaliczana do jednego z największych przedsiębiorstw i pracodawców, jednak chcą wyjść z biznesem w inne rejony kraju. Pierwsze kroki w tym celu zostały już poczynione, bo od 2008 roku z powodzeniem funkcjonuje Oddział Agencji Celno-Portowej w Gdyni, oddziały znajdują się na Śląsku i w Rzeszowie. – Bynajmniej nie jest to przejaw braku lokalnego patriotyzmu, ale wymogów rynkowych i specyfiki branży – od razu podkreśla Mariusz Godawski. – Siedziba spółki jest na Podkarpaciu i tutaj pozostanie, ale musimy być obecni także w innych częściach kraju. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

39


BĄDŹMY szczerzy

Kto leży na Wawelu

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

W cieniu tragedii malezyjskiego samolotu z 298 pasażerami, strąconego nad wschodnią Ukrainą przez prorosyjskich separatystów, odżyły emocje związane z polską tragedią w Smoleńsku sprzed ponad czterech lat, w której zginął prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria i 94 innych wybitnych naszych rodaków. Jest akurat 20 lipca 2014 r., przeglądam stronę polskiego MSZ, na której zaraz po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu znalazł się apel: „Wzywamy do obiektywnego międzynarodowego śledztwa, które wyjaśni przyczyny katastrofy. Z niepokojem przyjmujemy informację o przechwyceniu przez stronę ukraińską rozmów telefonicznych wskazujących, że za zestrzeleniem samolotu mogą stać prorosyjscy separatyści". Trudno oprzeć się wrażeniu, że tego apelu o międzynarodowe śledztwo zabrakło 10 kwietnia 2010 r. Nie zabrakło za to w sieci twitterowej refleksji naszego szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego: „Tak jak po Smoleńsku, przyczyna katastrofy jest szybko oczywista, a władztwo nad miejscem upadku umożliwia utrudnianie dochodzenia". Żeby nie przynudzać i się nie czepiać, spuszczam zasłonę milczenia nad stylistyką, jasnością oraz interpunkcją tej wypowiedzi – to tak na marginesie. Nad refleksją ministra Sikorskiego pochylił się był Krzysztof Bosak, nawiązując do jego tweetu z 10 kwietnia 2010 r. na okoliczność błędu pilotów: „Do dziś myślę, jak to się stało, że tuż po katastrofie 10 IV 10 przyczyna była dla Pana oczywista. I nie są to dobre myśli". Minister odpowiedział: „A gdyby Panu dyplomaci przekazali informację z wieży kontrolnej, że samolot zawadził w drzewo, to co by Pan domniemał?". Też na marginesie – zostawmy w spokoju tę nieszczęsną "wieżę", bo to sprawa jakby w tym momencie dziesięciorzędna. W ów twitterowy dialog włączył się był żelazny komentator wszystkiego, co dotyczy katastrofy rządowego tupolewa z prezydentem na pokładzie: „Bo ona (ta przyczyna – JASz) była jasna dla każdego, kto nie zatracił zdrowego rozsądku. Spadli, bo chcieli zdążyć na wiec w Katyniu. Tyle". Był już jednak na tyle rozgrzany, że dodał: „Katyń był potrzebny Braciom, by zrobić z katyńskich czaszek rekwizyty wyborcze. Czaszki się wkurzyły". Najwyraźniej wkurzyła się też czaszka blogera Grzegorza Wszołka: "Jest Pan Waldemar takim pociesznym w nowomowie Striełkowem". I znowu na marginesie – Igor Striełkow to rosyjski terrorysta, przywódca tzw. donieckich separatystów. Nastąpiła krótka i błyskotliwa riposta Waldemara Kuczyńskiego:

40

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

„Smoleński Striełkow leży na Wawelu". I tutaj Grzegorz Wszołek podziękował za rozmowę: „Nie chcę jej kontynuować, bo człowiekowi włosy dęba stają". Rozgrzany Kuczyński nie darował sobie uwagi na pożegnanie: „Niech pan uważa, żeby nie pofrunęły na drugi krąg..." Cóż, jeszcze raz się przekonałem, że wirtualny świat z magiczną jakąś siłą przyciąga w swą przestrzeń różnego autoramentu osobników zaciętych, jednowymiarowych, by nie powiedzieć – świrów. Ot, tanie miejsce do publicznego odreagowywania nieposkromionych fobii. Tego samego weekendu natknąłem się raz jeszcze na pana Waldemara Kuczyńskiego, tym razem przepytywał go na łamach Rzeczpospolitej niezmordowany red. Robert Mazurek. Również tutaj Kuczyński pozostaje w kręgu swoistej obsesji: „Mogę żyć w Polsce Tuska, Millera czy Palikota – proszę bardzo, ale nie chcę żyć w Polsce Kaczyńskiego i PiS! Platforma jest dla mnie tamą broniącą Polski przed sektą świętego wraka". A o zastrzeżeniach PiS do śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku mówi tak: „Na to nie ma innego słowa niż k...rewstwo, łajdactwo, sukinsyństwo! To jest k...rewstwo spowodowane paranoiczną nienawiścią..." W tym momencie red. Mazurek zawołał: „Panie Waldemarze, tu Ziemia!" Kuczyński: „Nie, tak nie będę z panem rozmawiał". Mazurek: „Próbuję panu przerwać, bo pan się strasznie nakręca: wymachuje pan rękoma, podnosi głos, strasznie się denerwuje". Chwilę potem Kuczyński zapowiada: „Złagodnieję wobec Kaczyńskiego jak wobec gen. Jaruzelskiego, kiedy zniknie zagrożenie". Mazurek: „Hm, nie zabrzmiało to najlepiej. Zagrożenie ze strony jednego Kaczyńskiego już zniknęło, prawda? Kuczyński: „Nie chodzi mi o to, żeby Jarosław Kaczyński zniknął w ten sam sposób, ja chcę zniknięcia tego strasznego projektu politycznego, który spycha Polskę w przepaść". Wątek zabójstwa Marka Rosiaka, działacza PiS z Łodzi, Kuczyński skomentował krótko: „No znalazł się jakiś szaleniec, wielki mi problem". Na koniec Waldemar Kuczyński powiedział red. Mazurkowi: „Pan mnie traktuje nie jakbyśmy byli u mnie, a jakby mnie pan odwiedzał na dziedzińcu domu wariatów". Cóż, bez komentarza. ■



POLSKA po angielsku

Polska to jednak kraj kontrastów Magdalena Zimny-Louis

Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

Najlepszy nawet gość jak ryba... po trzech dniach zaczyna śmierdzieć. Moi goście z Anglii właśnie na 3 dni przyjechali, aby smrodu po sobie nie zostawiać. Typowi Anglicy, akuratni, zadowoleni, zaprzyjaźnieni z otaczającym światem, herbatę zalewali mlekiem i się dziwowali... Jak to możliwe, że z kraju tak bogatego i pięknego jak Polska komukolwiek chce się jechać na przykre i ciężkie roboty do Anglii? Za czym, po co, w jakim celu? Lotnisko Jasionka wyglancowane, oszklone, przejrzyste, sprawnie przyjmujące podróżnych, z darmowym parkingiem – really? A po drodze wielkie firmy w strefie przy lotnisku, jak nie przymierzając w Dubaju. Autostrada? A co? A jak? Trochę porwana miejscami, ale jedzie się. Cztery desery w Wiedeńskiej za 50 zeta, nie jakieś rozmamłane ciastka z zakalcem zalane budyniem, tylko strudle, szarlotki, serniki na ciepło, z lodami, a lody w pięciu smakach! Płakać się chciało, że takie doznanie podniebieniu trafia się po latach jedzenia byle czego, aby z kremem. Piwo po 3 zeta – really? Kawka aromatyczna i pięknie podana, kelnerka szybka, nie chowa się za ladą, fochów nie wali. Tylko jest. Jechało się przez Słocinę, Malawę, okolice malowane, pogufrowane, z widokiem na panoramę miasta, a przy drodze ogrodzone posiadłości, domy wielkie, piętrowe, z balkonami, elewacje w kolorach wszelkich, od piasku pustyni, po jaskrawości pistacji, bramy kute w esy-floresy, ogrodzenia wysokie, kompozycje tujowo-świerkowe wokół, kwiatów tyle, że Flower Festival można w każdej zagrodzie urządzić. Tylko psy... trochę popsuły ogól-

ne wrażenie, zmutowane nieco, genetycznie zaniedbane, nie wiadomo czasami, gdzie ogon, gdzie głowa. Szczekają natomiast jak rasowe, pewnie im nikt nie zakomunikował, że są kundlami. I to zwyczajni ludzie w tych domach mieszkają? Chłopo-rolniko-robotnik? Nie prezesi banków i handlarze kokainą? Nie, całkiem normalni, na pensji, a pensja 2000 zeta miesięcznie... really? Do Millenium Hall się wpadło zakupy zrobić. Ile sklepów, ile towaru, ile różności w przystępnych cenach. A mamy jeszcze drugą Galerię, taką samą, na rzut beretem stąd – really? W gości się do sąsiadów poszło na naszej wsi, zaraz za tory, a tam stół nakryty jak w katalogu jakim, mięta w krysztale, sałatki na kozim serze, grilowane anansy, przekąski na ostro, zimno, migdałowo, czosnkowo i na wegetariańsko. Patery mięsiwa, ogrody oświetlone, iluminacje nad stołem, wszyscy mówią płynnie po angielsku, wino przednie i sześć rodzajów piwa. A wy tak często się bawicie bez okazji? Nie, często nie, raz w tygodniu... – really? Do miasta się poszło pokazać budowle stare i nowe, uczelnie, wypacykowane skwery, po cztery gwiazdki hotele, mosty, ścieżki rowerowe, apartamenty oszklone, kościoły odrestaurowane, tłumy pięknych dziewczyn i kobiet na ulicach. Rzeszowianki zadbane, ubrane, uśmiechnięte, a obok się wlecze mężczyzna ich życia, w skarpetach do kostki, przepasany torbą, w spodniach do kolan, koszuli w kratę z napisem na plecach, wystrzyżony, okrągły na twarzy i kwadratowy w ruchach. Jak zwykle niezadowolony. Polska to jednak kraj kontrastów – powiedziane zostało na Rynku pod adresem tych par. ■

Więcej felietonów Magdaleny Zimny-Louis na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Przyszłość Ukrainy – chłodna analiza

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Precyzyjna analiza sytuacji na Ukrainie prowadzi do przygnębiających wniosków – tylko cud, a nawet cała seria cudów może pomóc temu krajowi. Instytucje państwa są bardzo słabe, skorumpowane i łatwo poddają się politycznym naciskom. Prokuratura i milicja to w większości ludzie dawnego NKWD, dzisiaj podporządkowani strukturom mafijnym. Roczny budżet wojska to niewiele ponad 15% budżetu polskiego MON. Brakuje pieniędzy nie tyko na nowoczesne uzbrojenie, ale na amunicję i wyżywienie żołnierzy. Podpułkownik zarabia miesięcznie w przeliczeniu 1500 złotych. Niższe szarże odpowiednio mniej. Oddziały wojskowe bywały wykorzystywane w przeszłości przez poprzednich prezydentów do realizacji celów osobistych. Trudno więc dzisiaj spodziewać się lojalności wojska wobec aktualnej władzy. Gospodarka Ukrainy znajduje się w rękach kilkudziesięciu oligarchów, którzy wspierają i finansują różne siły polityczne. Między innymi, przez kilku z nich sponsorowana była kilkumiesięczna działalność kijowskiego Majdanu. Znakomicie uzbrojeni bojówkarze Prawego Sektora, jawnie nawiązujący do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i legendy Stepana Bandery, którzy pokonali oddziały Berkutu (ratując tym samym Majdan przed spacyfikowaniem przez Janukowycza) i przejęli tysiące sztuk broni – stanowią realne zagrożenie dla nowej władzy. Społeczeństwo jest podzielone – istnieje naturalny konflikt pomiędzy Ukraińcami pragnącymi widzieć swoją ojczyznę jako część Zachodu, i tymi, którzy ciążą ku Rosji. W wielu regionach Ukrainy nie istnieje naród ukra-

44

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

iński czy rosyjski. Mamy tam do czynienia z narodem sowieckim, w którym zdecydowaną przewagę osiągnął homo sovieticus ze wszystkimi swoimi wadami. Opisane przeze mnie tło nie skłania do optymizmu. Mnóstwo pytań nie ma dobrej ani jednoznacznej odpowiedzi. Jak przeprowadzić reformę gospodarczą nie naruszając interesów oligarchów? Jak oczyścić szeregi milicji i prokuratury nie wzmacniając separatystów tysiącami nieźle wyszkolonych ludzi? Jak zmodernizować armię, gdy nie ma pieniędzy na podstawowe potrzeby? Jak spacyfikować rosnące w siłę bojówki Drugiego Sektora, które grożą wysadzaniem rosyjskich gazociągów na terenie Ukrainy? Jak zbudować sprawiedliwe sądy, sprawnie działające urzędy, kiedy nie ma kapitału ludzkiego? Jak uniknąć bankructwa państwa, kiedy zaciskanie pasa w biednym społeczeństwie nie przyniesie znaczących oszczędności. Jak to wszystko zrobić w sytuacji pełzającego konfliktu z Rosją, gdy potężny przeciwnik podejmuje skuteczne działania zmierzające do destabilizacji Ukrainy. Istna kwadratura koła, która rodzi pokusę, aby zrezygnować ze wschodniej części kraju, na którą kijowskie władze od zawsze miały tylko pozorny wpływ (tam rządzili oligarchowie i lokalni gangsterzy) i skoncentrować się na proeuropejskiej zachodniej Ukrainie. Losy Kijowa i ukraińskiej państwowości rozpoczęły się ponad tysiąc lat temu. Jak się dalej potoczą? – Kto dożyje, zobaczy. ■



Joanna Bator.

Joanna Bator: Kiedy piszę, nie niosę sztandaru Kiedy rok temu zobaczyłam w telewizji kobietę odbierającą Literacką Nagrodę NIKE, pomyślałam odruchowo – ale ładna. Wcześniej, czytając jej „Japoński wachlarz”, a właściwie „Ciemno, prawie noc”, nie mogłam nie pomyśleć – dobra proza, a za wielu dobrych, współczesnych polskich prozaików nie mamy. Kilka tygodni temu Joanna Bator była gościem w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Rzeszowie. Na spotkanie z nią przyszła spora grupa czytelników, szkoda, że w większości kobiety.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Spotkanie z Joanną Bator poprowadziła Krystyna Lenkowska, anglistka i rzeszowska poetka, która żartowała, że w tej sukience, w której odbierała nagrodę NIKE 2013 za powieść „Ciemno, prawie noc”, może doczekamy się jej z Literacką Nagrodą Nobla.

GEOGRAFIA. Dla Joanny Bator to był pierwszy po-

byt w Rzeszowie i miasto raczej zapamięta, bo jakoś przeznaczenie nie sprzyjało jej przyjazdowi. Po raz pierwszy miała tu być jesienią 2013 roku, ale wtedy sprawy osobiste zatrzymały ją w Warszawie. W czerwcu 2014 r. prezydent USA, Barack Obama, a właściwie jego wizyta w Warszawie, o mało nie zatrzymały samolotu Joanny Bator do Rzeszowa. – Tak się układa, że 95 proc. zaproszeń, jakie otrzymuję, pochodzi z miast położonych po lewej stronie Wisły, a tym razem jest inaczej – mówiła Bator, która uwielbia podróżować i nie kryje, że to najfajniejsza część jej pracy po napisaniu powieści. Podróżowanie jest dla niej jak oddychanie. Od ponad 20 lat jest w podróży i dopiero niedawno zapragnęła na stałe wrócić do Polski, tutaj zbudować dom, taki jej, pełen światła i przestrzeni. Na razie jest ziemia w Milanówku, łąka z drzewami, która wydaje się być tym jedynym miejscem na ziemi, ale nic jeszcze nie jest przesądzone.

46

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

– Spotkania z czytelnikami możliwie najdalej od Warszawy, Poznania, Krakowa są najciekawsze, najbardziej nieprzewidywalne – uważa Bator. I w nawiązaniu do Rzeszowa przyznaje, że związek ma może… z Karpatami. Żegluje bowiem po Morzu Karpackim, które otacza jej ukochaną grecką wyspę, Karpathos.

PISANIE. Do pisania potrzebna jest jedna rzecz – ta-

lent. Pisania nie można się nauczyć, opanować na kursach kreatywnego pisania. Jest to coś, co człowieka ogarnia. Dar, który się dostaje i tyle – mówiła o pisaniu Joanna Bator. – Pisanie nie leczy, nie uszczęśliwia, pozwala na chwilę euforii po skończeniu powieści, a potem jest pustka. Bator wspominała, że musi przyjść ta siła, którą różnie można nazywać, i „walnąć człowieka w łeb”, a wtedy nieważne, że nie ma się pieniędzy, że mieszkanie jest za małe, albo że związek się nie udał, po prostu się siada i pisze. To jest zawód i powołanie. Ona sama nigdy nie marzyła, by być pisarką. Jako młoda dziewczyna myślała jedynie o takim zajęciu, które nie wymagałoby od niej chodzenia do pracy na osiem godzin w stałym grafiku. Dziś codziennie chodzi „do pracy – do pisania”, a wewnętrzny głos każe jej to robić. Samo pisanie porównałaby do pływania, tylko raz morze jest spokojne, a innym razem groźne i wzburzone.


LITERATURA Książka, w której pada ostatnie zdanie, jest dla Joanny Bator zamknięta. Zaczyna żyć swoim życiem i przestaje ją interesować. Należy już do Czytelników.

HEJTERZY. Wraz z przyrostem liczby nagród i czy-

telników, rośnie też liczba hejterów. – Różni są pisarze – tłumaczyła Bator. – Znam osoby, które odniosły sukces i czują się szczęśliwe, googlując swoje imię, nazwisko i sprawdzając, jak dużo jest o nich informacji w sieci. Mnie pisanie i nagrody zdarzyły się, gdy byłam już dość dorosła. I gdybym nie dostała NIKE, nie byłaby to dla mnie tragedia. Gdy zaczęła pisać pierwsze teksty do „Gazety Wyborczej” miała 25 lat i pisała o feminizmie, więc do krytyki szybko się przyzwyczaiła. Szybko też nauczyła się odróżniać rzeczy ważne od głupot. A cała reszta? Kto przejmowałby się tchórzami. Z samych hejtów korzyść zaś jest taka, że ich wpisy można wykorzystać w książkach – mówiła Joanna Bator.

GROZA, MAKABRESKA W KSIĄŻKACH BATOR. Pisarz nie powinien

się zastanawiać, skąd to się bierze w jego książkach. – Mam na to odpowiedź uniwersalną. Kiedy piszę, mam świadomość, że splatają się ze sobą dwa teksty: dzienny, w którym świadomie widzę, co robię, panuję nad tekstem, bohaterami, konstrukcją, językiem. I drugi tekst, czarny, czyli to, co przychodzi spod spodu. Wymyśliłam sobie taką postać, która towarzyszy mi całe życie – siostrę bliźniaczkę, i to ona wrzuca mi te rzeczy w ręce mówiąc, rób z tym, co chcesz. Są w mojej głowie czarne pokoje, które się otwierają i to splata się w jedną całość literacką – tłumaczyła autorka „Ciemno, prawie noc”. Był czas, kiedy po obronie doktoratu Joanna Bator niespecjalnie wiedziała, co dalej. Kariera naukowa wydawała się jej kiepskim pomysłem i myślała o zawodzie psychoanalityka. Zaczęła nawet własną psychoanalizę, ale zrezygnowała po kilku spotkaniach. Coś jej w środku mówiło: zostaw to. Nie czuła się chora, nie była jej potrzebna terapia i zostawiła to. Okazuje się, że te „ciemne pokoje” teraz są bardzo pomocne w pisaniu.

JĘZYK. Język jest bardzo mocną stroną powieści Joan-

ny Bator. Dialogi są jedną z najtrudniejszych sztuk w prozie, a jej są mistrzowskie. – To dość zabawne i dziwne, bo jako naukowiec zawsze bardzo sprawnie poruszałam się w dyskursie bardzo intelektualnym, natomiast kiedy piszę, nie rozumiem czegoś takiego, jak praca nad dialogami. Wszystko słyszę w mojej głowie i niejako tylko spisuję – opowiadała pisarka. – Bardzo ciekawe doświadczenie towarzyszy mi, kiedy książka się rodzi w mojej głowie. Widzę coś z pogranicza słowa i obrazu. Tak było, kiedy przyszły do mnie słowa „Ciemno, prawie noc” i jednocześnie towarzyszył im obraz kobiety, która jedzie pociągiem. Od tego zaczęła się powieść. Zaczęłam pisać tę scenę i cała reszta była już gotowa pod moimi palcami. Jednak po napisaniu tej książki przez kilka miesięcy nie byłam w stanie napisać ani jednego zdania wartego uwagi. Nie wiedziałam, co robić, gdy nie przychodzi cud nowej powieści. Na szczęście przyszedł i powstaje książka o miłości.

SANDRA VALENTINE. Nowa powieść ma ty-

tuł „Rok królika”, ale akcja nie dzieje się w Japonii. Jej bohaterka zatrzymuje się w Ząbkowicach Śląskich. Sama powieść to bardzo złożony projekt. Będzie bowiem zapowiedziana inną książką – fotograficzno-literackim „teaserem” pod tytułem „Wyspa Łza”. Joanna Bator w 2014 r. spędziła cały miesiąc na Sri Lance wspólnie z Adamem Golcem, świetnym fotografem, gdzie w metaforycznym wymiarze próbowali odnaleźć ślady po zaginionej w 1989 r. roku Amerykance, Sandrze Valentine. Ta stała się inspiracją do nowej powieści Bator, ale też powodem, dla którego powstanie rozważanie o życiu, pisaniu, miłości, stracie najogólniej. „Zniknęła bez śladu”. To były słowa, które stały się zaczątkiem nowej powieści Bator. Autorka wielokrotnie wpisywała je w wyszukiwarkę internetową po polsku, angielsku i niemiecku, aż w końcu natknęła się na historię młodej kobiety, która w pewnym momencie swego pełnego sukcesów zawodowych życia postanowiła na rok zrobić przerwę w pracy i wybrać się w długą podróż – przemyśleć swoje życie. W 1989 roku bez śladu zaginęła na Sri Lance. Ostatni raz widziana była na plantacji herbacianej, a potem ślad poniej zaginął. Znaleziono tylko jej plecak z przewodnikiem, złamanymi okularami, ale bez paszportu, portfela, dokumentów. Być może chciała zniknąć bez śladu?! – W trakcie tej podróży po Sri Lance spotkałam w jaskiniach, gdzie wykute są posągi Buddy, kobiety z prowincji. Poczułam, że chcę im opowiedzieć o Sandrze Valentine, która tak mnie zainspirowała i… okazało się, że przez jakiś czas w ich wiosce była kobieta, która uczyła angielskiego. Wiele szczegółów związanych z jej przypuszczalnym wiekiem, wyglądem wskazywało, że mogła to być Sandra. Ta kobieta pewnego dnia wyjechała z wioski bez słowa. Czy to była ona? Nie wiem! – zakończyła opowieść Joanna Bator. Joanna Bator, rocznik 1968, studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim oraz ukończyła Szkołę Nauk Społecznych przy Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. W latach 1999–2008 pracowała jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, zajęcia prowadziła też w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych oraz w kilku innych warszawskich uczelniach. Stypendystka New School for Social Reserch w Nowym Jorku, Londynie i Tokio. I to właśnie Tokio oraz Japonia są bardzo ważną częścią jej życia. Efektem pierwszego, dwuletniego pobytu w Tokio była książka „Japoński wachlarz” (2004, 2011), za którą otrzymała Nagrodę Wydawców i Nagrodę im. Beaty Pawlak. Jest znawczynią i wielbicielką japońskiej kultury. Od 2011 roku Joanna Bator nie jest związana z żadną instytucją naukową i poświęca się pisaniu. Jej debiut powieściowy „Kobieta” (2002) nie wzbudził sensacji, ale druga powieść, „Piaskowa Góra” (2009), przyniosła jej sukces w Polsce i za granicą, który ugruntowała „Chmurdalia” (2010). Najnowsza powieść, trzecia część „trylogii wałbrzyskiej” – „Ciemno, prawie noc”, ukazała się jesienią 2012 roku, a w 2013 roku Joanna Bator uhonorowana została za nią Nagrodą Literacką NIKE 2013. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

47


Julian Przyboś z córką Utą, w Oborach, wrzesień 1970 r.

„W niczym nie przypominał wiejskiego chłopaka. Drobny, szczupły, skupiony intelektualista o dużej dojrzałości sądów (…) Powaga stanowiła nieodłączny atrybut jego twarzy. Kiedy jadł zupę, podnosił łyżkę do ust takim gestem, jakby czynił zaszczyt zupie, że raczy ją konsumować. Sylwetkę miał zawsze wyprostowaną, sztywną, był ucieleśnieniem mózgowca, nie zmysłowca, nosiciel treści wyłącznie intelektualnych” – tak wspominał go Jalu Kurek. Zdaniem innych, wyglądał jak olimpijczyk albo „własny pomnik na cokole”. Julian Przyboś, urodzony w Gwoźnicy Dolnej (gm. Niebylec): w historii literatury jeden z najważniejszych poetów XX wieku. Dla gwoźnickich rodaków wpływowy pan z Warszawy, dla wielu członek PZPR, dla Tadeusza Różewicza mistrz, dla córki Uty czuły ojciec, który nauczył ją żyć w zachwycie.

Tekst Katarzyna Grzebyk Reprodukcja Tadeusz Poźniak la Podkarpacia jest… wstydliwy. Podczas gdy znani poeci mają swoje muzea, pod ich nazwiskami przyznawane są nagrody literackie, a miejsca, skąd się wywodzą, stają się atrakcyjne turystycznie, Przyboś ma… skromne muzeum (z powodu remontu nieczynne od kilku lat) i dwie biblioteki (w Strzyżowie i Przeworsku) pod swoim imieniem. Z pewnością niepopularność Przybosia w rodzinnych stronach związana jest z jego przynależnością do PZPR, z której ostatecznie po kilku latach wystąpił, ale czy ten fakt powinien przekreślać pamięć o jego dorobku i wpływie na kształt poezji?!

Urodził się 5 marca 1901 roku w Gwoźnicy Dolnej jako piąte dziecko małorolnego chłopa Józefa Przybosia i He-

48

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

leny z Petyniaków. – Tata opowiadał o pastuszym życiu w Gwoźnicy, bo jako dziecko pasał tam krowy; o zabawach wiejskich chłopaków. Jego dzieciństwo w Gwoźnicy było ubogie, ale szczęśliwe, myślę, że w dużym stopniu dzięki mojej babce Helenie, która była dobrą i mądrą kobietą. Potrafiła dostrzec niezwykłe uzdolnienia swojego syna i mimo przecież niełatwej sytuacji materialnej, wykształcić go – wspomina jego córka Uta Przyboś, warszawianka, poetka, malarka. Od najmłodszych lat zdradzał talent i wielką wrażliwość, mimo że warunki, w jakich dorastał, były bardzo surowe – do czasów szkolnych nie miał butów! Szczęścia szukał w prozaicznej codzienności, np. w zapachu siana i świetle księżyca. Podobnie jak rówieśnicy, czerpał radość z pieczenia ziemniaków w ognisku czy strzelania batem, a jednak różnił się od nich. W dzieciństwie przeprowadzał ćwiczenia duchowe, w efekcie których raz doznał mistycz-


POEZJA nego spotkania z aniołem w gwoźnickim kościele, o czym napisał po latach w „Zapiskach bez daty”. Jego poetycka wyobraźnia dawała upust we wczesnej młodości – wraz z młodszym bratem Władkiem kilkakrotnie widzieli malutką karocę, zaprzężoną w konie z kłaniającym się stangretem i damami w środku, jak przejeżdżała wzdłuż ścian pod powałą. Młody Julian podobno posiadał też dar pozwalający mu widzieć, kto, skąd i w jakiej sprawie miał przyjść. Gwoźnicy do Rzeszowa szło się na piechotę przez bezdroża wiele godzin. Ile razy musiał przemierzać tę trasę Julian Przyboś po tym, gdy jako dwunastolatek dostał się do tamtejszego gimnazjum (obecnego I LO)? W 1920 roku zdał w rzeszowskim gimnazjum maturę, która była przepustką do dalszej edukacji – na polonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam wspólnie ze stryjecznym bratem Stefanem odtworzył akademickie Koło Literacko-Artystyczne, które bracia Przybosiowie następnie przekształcili w Klub Akademicki „Dionizy”. Bracia mieli duży wpływ na życie krakowskiego środowiska literackiego, a Julian wkrótce został najwybitniejszym przedstawicielem Awangardy Krakowskiej.

Stosunki z Gwoźnicą nieco się rozluźniły przez studia, a następnie pracę w Sokalu, Cieszynie i Lwowie, choć zawsze chętnie wracał tu na wakacje. Na dłużej zatrzymał się w rodzinnej wsi po tym, jak w październiku 1941 roku został aresztowany przez gestapo, a następnie uwolniony dzięki staraniom pierwszej żony Bronisławy. Zaszył się na wsi, pomagając w pracy na roli w gospodarstwie swojego ojca i brata aż do jesieni 1944 roku. Tu przyszła na świat jego pierwsza córka, Wanda. Pobyt w Gwoźnicy był owocny, o czym można wyczytać w wierszu pt. „Żyjąc sobie spacerem”: „Na kawałku ojcowizny wiersz najlepiej się udał” – mówi podmiot liryczny. Powstało tu wiele z wierszy opublikowanych w tomikach „Póki my żyjemy” (1944) i „Miejsce na ziemi” (1945). Po wojnie, jako sympatyk władzy ludowej, zaangażował się w odbudowę życia kulturalnego i od tej pory jego kontakty z Gwoźnicą były coraz rzadsze. Zamieszkał w Krakowie, potem w Szwajcarii, wreszcie w Warszawie, pełniąc różne funkcje urzędnicze. Jego córka Uta przyznaje, że ojciec nie lubił pracy biurowej. – Pamiętam, że chodził wyprostowany, z podniesioną głową, trochę jakby obok rzeczywistości. Nie był typem „gryzipiórka”, zgarbionym nad biurkiem, kochał otwarte przestrzenie, lubił sport: pływał, jeździł na nartach. Nigdy nie poleciał szybowcem, ale wielokrotnie mówił, jakie to musi być wspaniałe czuć pod sobą powietrze – wspomina.

Uta jest trzecią z kolei córką poety i jedyną z drugiego małżeństwa z Danutą Kulą. Urodziła się, gdy miał 55

lat; spędziła z nim jedynie czternaście następnych. – Nie był typem tatusia, który gotuje zupki, chociaż nie… pamiętam jedną. Ugotował dla mnie zupę mleczną z jedną dużą kluską, choć klusek powinno być w niej więcej. Do dziś nie lubię zup mlecznych… Tata dużo mi czytał i zwracał uwagę na to, co ja czytam; „przerabianie” szkolne nie obrzydziło mi ani „Pana Tadeusza”, ani powieści Sienkiewicza. Chadzał ze mną na spacery, pokazywał wspaniałość świata, nadawaliśmy imiona drzewom. Myślę, że nie mówiąc o tym, wraz z moją mamą nauczył mnie żyć w zachwycie. Był człowiekiem zdyscyplinowanym, miał w sobie taki wewnętrzny spokój i ład, ale też i czujność poetycką – mówi o ojcu. o tym, jak na stałe zamieszkał w Warszawie, w Gwoźnicy ludziom wydawało się, że jest potężny i wpływowy. Niektórzy mieli mu za złe, że nie załatwił asfaltowej drogi dla wsi, choć sam wraz z rodziną mieszkał w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu w bloku. Żył problemami rodzinnej wsi i jej mieszkańców. Do Gwoźnicy planował wybrać się jesienią 1970 roku wspólnie z żoną i córką, bo miał tam być kręcony o nim film. Nie zdążył. Zmarł na serce 6 października 1970 roku podczas przemawiania w czasie zjazdu tłumaczy literatury polskiej. Na serce chorował od czasów niewoli u bolszewików w 1920 roku (Przyboś był jednym z „orląt lwowskich”, brał udział w walkach z nacjonalistami ukraińskimi w 1918 r. i wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. – przyp. red.), a może jeszcze wcześniej? Podobno, kiedy jeszcze był w łonie matki, w ognisku tragicznie zginęła jego starsza siostra. Matka boleśnie przeżyła tragedię, a to przeżycie miało się odbić na zdrowiu Julka.

oeta życzył sobie, aby po śmierci jego ciało zostało spalone, a prochy wsypane do Wisły, a jeśli byłoby to niemożliwe, pragnął być pochowany na górze Patria w Gwoźnicy. Ponieważ nie jest to miejsce „grzebalne”, został pochowany na samej górze gwoźnickiego cmentarza. – Wiem, że część rodzinnej wioski nie mogła zaakceptować, że pogrzeb nie był religijny. Podkarpacie jest regionem bardzo religijnym, a mój tata – jak wiadomo – nie był człowiekiem wierzącym. We wczesnej młodości był bardzo wierzący, przeprowadzał nawet ćwiczenia duchowe, miał widzenia mistyczne, ale były to czasy, gdy dla wielu „niebo stanęło w płomieniach”. Nie był też indyferentny, jak obecnie wielu ludzi, miał za dużą wiedzę i wrażliwość. Do końca było w nim zmaganie. Tak mi się wydaje – tłumaczy Uta Przyboś. – W wierszu pisał, że chce spocząć „wśród oraczy”, ale czy rzeczywiście tak chciał, skoro myślał o Patrii (najwyższy szczyt w okolicy – przyp. aut.)? A może słowa wiersza były mocniejsze, prorocze? W artykule wykorzystałam informacje zawarte w książkach: „Wspomnienia o Julianie Przybosiu”, oprac. i wstęp Janusz Sławiński, Warszawa 1976 oraz „Julian Przyboś. Życie i dzieło poetyckie”, red. S. Frycie. ■

Więcej informacji z literatury na portalu www.biznesistyl.pl


Fotografia Tadeusz Poźniak

Jerzy Fąfara, poeta, prozaik,

autor słuchowisk i wydawca. W 2004 roku za słuchowisko „Brzytwy kata Sellingera” zdobył Grand Prix na Festiwalu Polskiego Radia i Telewizji „Dwa Teatry” w Sopocie. Autor tomików wierszy: „Kto lepszy”, „Po obu stronach twarzy”; powieści: „Czerwony pająk”, „Dzień, w którym stanąć miała ziemia”; opowiadania: „Jakub od stojącej rzeki”; powieści radiowej: „Pępek Świata”. W 2009 roku ukazała się książka Jerzego Fąfary o Józefie Szajnie: „18 – znaczy życie”. Od jesieni 2013 roku na antenie Polskiego Radia Rzeszów publikowana jest jego najnowsza powieść radiowa, „Drabina do nieba”. W 2014 roku wydał powieść biograficzną „Pomruk” – opowieść o niezwykłym życiu profesora Franciszka Chrapkiewicza-Chapeville'a.

„Pomruk”

– przetrwać, pokonać siebie i pozostać sobą Z Jerzym Fąfarą, autorem powieści „Pomruk” - opowieści o niezwykłym życiu profesora Franciszka Chrapkiewicza-Chapeville'a, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Kilka miesięcy temu ukazała się Pańska powieść biograficzna „Pomruk” – zapis niezwykłego życia prof. Franciszka Chrapkiewicza-Chapeville’a, bodaj najwybitniejszego żyjącego naukowca światowej rangi pochodzącego z Podkarpacia, z Godowej k. Strzyżowa. Jak panowie się poznali? Jerzy Fąfara: To dłuższa historia. Kilka lat temu, gdy byłem dyrektorem Podkarpackiego Instytutu Książki i Marketingu, przygotowałem książkę „Z Godowej w świat” – zbiór artykułów i tekstów, jakie o prof. Chrapkiewiczu ukazały się w polskiej prasie po 1989 r. Monografia była pomysłem prof. Józefa Nowakowskiego oraz dr. inż. Stanisława Urbanika. Oni też mają ogromny wkład w popularyzację tego genialnego naukowca w Polsce. W tamtym czasie, a był to rok 2006, odbyło się również sympozjum naukowe w Strzyżowie z udziałem profesora Chrapkiewicza oraz jego przyjaciół ze świata nauki: biochemii i genetyki. Wtedy też bardziej zainteresowałem się historią prof. Chrapkiewicza, jego odkryć – zafascynowała mnie jego postać. Tak bardzo, że zaprosiłem profesora do naszego wydawnictwa, by pokazać moim młodym współpracownikom żywą historię polskiej nauki, a tak mało znaną na Podkarpaciu, skąd profesor pochodzi. Przy okazji tego spotkania zupełnie spontanicznie powiedziałem, że chciałbym napisać o nim książkę. Z mojej strony był to wręcz tupet, „wyskoczyłem jak Filip z konopi”, bo przecież profesor mógł mieć książkę napisaną przez najlepsze pióra w Polsce. Już wcześniej miał takie propozycje od dziennikarzy z kraju. We mnie być może odezwał się wtedy głód informacji. Profesor Chrapkiewicz, światowej sławy naukowiec, a my tak mało wiedzieliśmy o nim w Polsce, na Podkarpaciu, skąd pochodzi, a co było po części usprawiedliwione, bo do 1989 r. wszelkie publikacje o Chrapkie-

50

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

wiczu były w Polsce zabronione. O dziwo, profesor powiedział, że się zastanowi. Długo się zastanawiał? wa dni. Przed pożegnaniem wręczyłem mu „Brzytwy kata Sellingera”, by zobaczył, jak piszę. Po dwóch dniach profesor zadzwonił do mnie z lotniska w Krakowie i powiedział: „Nie spałem dwie noce, bo tak mnie ta książka wciągnęła. Nie czytam tego typu tytułów, bo nie czytam beletrystyki, a tylko publikacje naukowe, jednak Pana imaginacje są tak niesamowite, że się zgadzam, by napisał Pan o mnie powieść”. Profesor wspomniał też, że ważne były dla niego moje korzenie; pochodzenie z Podkarpacia, związki ze Strzyżowem – w Wysokiej Strzyżowskiej urodziła się moja mama. To na pewno ułatwiało mi oddanie atmosfery tamtych miejsc. I tak profesor odleciał do Paryża, a ja po tygodniu otrzymałem zaproszenie na dwa tygodnie do Tunezji, gdzie mieliśmy rozpocząć prace nad książką. Jak wyglądała współpraca z profesorem? o było przede wszystkim nagrywanie profesora na wideo i dyktafon. Powstało z tego ogromne archiwum rozmów. Noszę się z zamiarem, że jak będę miał więcej czasu, wszystko to spiszę i wydam. Powieść, która powstała, ma ponad 400 stron, co nie jest mało, a jak łatwo się domyśleć, znalazły się w niej tylko skromne fragmenty wszystkich zgromadzonych materiałów. Nasze spotkania trwały w sumie 6 lat. Wielokrotnie jeździłem do profesora do Paryża i ten czas nie okazał się stracony. Krytycy po lekturze „Pomruku” zgodnie podkreślają, że bardzo dobrze udało się oddać atmosferę tego Paryża, gdzie mieszka profesor, okolice mostu Pont Neuf, ulicy Dauphine i VI dzielnicy w ogóle.

D

T


Od początku naszej pracy profesorowi bardzo zależało, by nie powstała klasyczna biografia, której nikt nie będzie chciał przeczytać, bo cóż można fascynującego napisać o biochemiku, ale chciał, by to była powieść, która zaciekawi czytelników. Dzięki temu życie profesora w „Pomruku” udało się pokazać wielotorowo, nie tylko naukowo. W książce jest aż trzech narratorów, co było pewną trudnością, ale to było życzeniem profesora. Marzył o książce, którą przeczytają naukowcy, ludzie nauki, ale przede wszystkim przyjaciele, młodzież, studenci, ludzie z Podkarpacia. I chyba się udało. 6 lat spotkań, to kawał czasu. Jakiego człowieka pan poznał w profesorze Chrapkiewiczu? zalenie zdyscyplinowanego, małomównego, który nie lubi mówić o sobie. Wielce trudne okazywało się wyciąganie szczegółów z jego życia. Profesor ma bardzo precyzyjny umysł i tak też odpowiada na pytania, krótko, konkretnie i precyzyjnie. Tym bardziej jestem zadowolony, że profesor w końcu się otworzył i opowiedział o takich rzeczach, o których, jak potem przyznał, nigdy wcześniej nikomu nie opowiadał. Żartował nawet, że stałem się jego spowiednikiem, bo wyspowiadał się przede mną z całego swojego życia. Było to też możliwe, bo przez te lata nawiązała się między nami przyjacielska więź, a profesor zdradził mi bardzo intymne wspomnienia i zależało mu, by te znalazły się w powieści. W książce jest nie tylko o genetyce i biochemii, ale też o miłości, namiętności i to bez cukierkowatej oprawy… rofesor Chrapkiewicz pokazał siebie bardzo otwarcie. Zależało mu, by dostrzec w nim normalnego, skromnego człowieka, jakim faktycznie jest w codziennych kontaktach. Proszę sobie wyobrazić, że on prawie nie wspomina o w swoich naukowych osiągnięciach, a w paryskim mieszkaniu, gdzie ma wspaniałą, imponującą bibliotekę, w ogóle nie ma jego książek z biochemii. Gdy spytałem, gdzie one są, profesor spokojnie odparł: „w piwnicy, bo po co mają tu zajmować miejsce”. Zostały opublikowane, świat nauki je przeczytał i koniec. Więc poszliśmy razem do piwnicy, odszukaliśmy te publikacje, a przy okazji wizytówkę z jego drzwi w Instytucie Jacquesa Monoda, którą profesor dał mi

S

w prezencie i która znajdzie się na drzwiach Izby Pamięci prof. Chrapkiewicza, jaka we wrześniu będzie otworzona w strzyżowskim muzeum. Czego dowiadujemy się o profesorze z powieści, czego nie znajdziemy w suchej notce biograficznej o genialnym biochemiku? Z powieści wyłania się niewyobrażalnie pracowity człowiek, który całe swoje życie poświęcił nauce. Państwo Chrapkiewiczowie nie mieli dzieci, żona profesora jest malarką, poetką i choć paradoksalnie mogłoby się zdawać, że pochodzą ze skrajnie różnych światów, okazali się nadzwyczaj udanym małżeństwem. Zawsze się wspierali i szanowali swoje ambicje. rzeba pamiętać, że gdy w 1946 roku Franciszek Chrapkiewicz znalazł się w Paryżu, znał tylko kilka słów po francusku, a był już 22-letnim mężczyzną. Wiedział, że jeżeli absolutnie nie poświęci się nauce języka, studiom, a potem karierze naukowej, to niczego we Francji nie osiągnie. Tym samym jest genialnym przykładem ►

T

P

Franciszek Chrapkiewicz-Chapeville,

biochemik, urodzony w 1924 r. w Godowej k. Strzyżowa. Przed wojną ukończył szkołę podstawową i trzy klasy gimnazjum w Strzyżowie. Lata okupacji niemieckiej spędził w Godowej, pomagając ojcu w wyprawianiu skór. W 1944 r. jego rodzice zostali zamordowani we własnym domu przez bojówkę AK podejrzewającą Chrapkiewiczów o kolaborację z Niemcami. Franciszek cudem uniknął śmierci i wyjechał do Chabówki i Poronina, gdzie pracował w tartakach stryjów. W 1946 r. przez Szczecin i Berlin uciekł do Niemiec Zachodnich, na tereny zajmowane przez dywizję pancerną gen. Maczka. Tam zdał maturę. Był kurierem przewożącym tajne dokumenty i pieniądze dla podziemia zbrojnego w Polsce. W tym samym roku wyjechał do Francji, gdzie podjął studia weterynaryjne na Ecole Nationale Veterinaire w Maisons-Alfort, a po ich ukończeniu kształcił się w dziedzinie biochemii i biologii molekularnej. W Centrum Badań Energii Atomowej prowadził badania nad metabolizmem związków siarki. Odkrycia w tej dziedzinie wzbudziły zainteresowanie m.in. noblisty Fritza Lipmanna, który zaprosił Chrapkiewicza do współpracy w jego laboratorium na Uniwersytecie Rockefellera w Nowym Jorku. Tam Chrapkiewicz dokonał znaczącego odkrycia: wyjaśnił mechanizm informowania tworzących się białek o tym, jaka ma być struktura powstającego organizmu. Prześladowany przez służby PRL, do Polski mógł przyjechać dopiero w 1989 r. Honorowy Obywatel Strzyżowa.

Fotografia Jerzy Fąfara

NAUKA I LITERATURA


NAUKA I LITERATURA na to, że jak człowiek bardzo chce, może osiągać rzeczy wspaniałe. Sam profesor ukończył studia weterynaryjne. Nie planował zostać biochemikiem, ale po drodze obudziły się w nim takie zainteresowania i zdolności. Wykazał się tak genialną otwartością na badania z biochemii i genetyki, że trafił do grona najwybitniejszych naukowców na świecie w tych dziedzinach. Tak najprościej, profesor zasłynął z czego? To można dokładnie przeczytać w powieści, ale najkrócej: profesor Chrapkiewicz odkrył mechanizm przekazywania informacji z kodu genetycznego do białka, co decyduje np. o tym, jaki mamy kolor oczu, wielkość nosa czy kolor włosów. Profesor opisał to szczegółowo wzorem chemicznym, a to odkrycie otworzyło szeroko drogę do kolejnych odkryć naukowych. rofesor przez 15 lat był w Paryżu dyrektorem cenionego i zasłużonego Instytutu Badawczego im. Jacquesa Monoda. Pomijając prestiż tego miejsca, profesor w niezwykły sposób zreformował tam podejście do nauki. Gdy zaczynał pracę, w instytucie były ogromne grupy badawcze liczące po kilkudziesięciu naukowców, przez co mało efektywne. Profesor zdecydował o powołaniu kilkunastu swoich zastępców, utworzeniu niewielkich grup badawczych, co okazało się znakomitym pomysłem. Niewielkie grupki uczonych szybko zaczęły mieć ogromne sukcesy w badaniach naukowych, co przyniosło sławę samemu Chrapkiewiczowi, a przede wszystkim Instytutowi. I nie zapominajmy, że ciągle rozmawiamy o biednym chłopaku z Godowej pod Strzyżowem. okładnie tak. To był zwykły chłopak, który uciekł z Godowej i nawet nie miał matury. Tę zrobił dopiero w dywizji generała Maczka, gdy jeździł z Paryża do Niemiec. Jego rodzina nie była ani wykształcona, ani zamożna. Ojciec profesora zajmował się handlem drzewem, co było uzasadnione, bo jego bracia mieli w Poroninie tartak i elektrownię. Ojciec Chrapkiewicza do Godowej przyjeżdżał kupować drewno i tak poznał matkę Franciszka, ożenił się z nią, zamieszkał na tych terenach, ale nadal był w rozjazdach. Właściwie tylko w czasie wojny był w domu i tylko wtedy nawiązał się bliższy kontakt Franciszka z ojcem. Wtedy też zajmowali się wyprawianiem skór, co nie było jakimś profesjonalnym garbarstwem, ale sposobem, by zarobić cokolwiek i przetrwać okupację. Ojciec Franciszka miał przed wojną firmę, która zajmowała się produkcją klisz filmowych, stąd niewielka wiedza chemiczna, ale pozwalająca zagospodarować skóry, jakie okoliczni chłopi przynosili do domu Chrapkiewiczów z nielegalnego uboju. To ciekawe, ale podobno w trakcie jednej z rozmów ojca z Franciszkiem ten wspomniał, że we Francji, w Lyonie, jest świetna szkoła garbarstwa i jakby się udało, Franciszek po wojnie mógłby pojechać tam się uczyć. Po latach tamte słowa okazują się nieprawdopodobne. Profesor czytał powieść w całości, czy ingerował na każdym etapie jej tworzenia? Czytał fragmenty opisujące jego dokonania naukowe, bo to było dla mnie największą trudnością. Jak opisać jego osiągnięcia naukowe, używając normalnego języka potocznej rozmowy. Ale, co nas zadziwiło, nie popełniłem

P

D

52

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

tu błędów, co jest praktycznie niemożliwe. Okazało się, że skuteczny stał się prosty zabieg pisarski, w którym poprosiłem profesora, by ten zrobił mi wykład o swoich osiągnięciach jak dla laika, co profesor uczynił, a ja słowo w słowo to spisałem. W książce wyczuwa się podskórnie, jak profesor Chrapkiewicz chętnie i często inspiruje innych do zmian w swoim życiu. Profesor, właściciel kilku domów we Francji, nigdy nie zatrudnia do prac przy nich innych pracowników niż tych z Polski. Namawia do nauki języka francuskiego, zachęca do pracy nad sobą na każdym etapie i poziomie. Nie chodzi tu bowiem tylko o rozwój naukowy utalentowanych młodych ludzi, ale o rozwój każdego z nas w zależności od talentu, jaki posiadamy. Postać Saszy w powieści jest autentyczna, podobnie jak i jego znajomość z profesorem, a to już wiele mówi o mentalności Franciszka Chrapkiewicza. Profesor ma świadomość, że historia jego pobytu na ziemi francuskiej to nieustanne pokazywanie, jak wiele można w życiu osiągnąć, ale przy ogromnym zaangażowaniu nas samych. Profesor często wspominał, że cała magia i siła człowieka tkwi w jego opuszkach palców. I nieważne, czy wyczuwamy pod nimi wzory chemiczne, czy prace budowlane, najważniejsze, by pod tymi opuszkami czuć, że potrafimy to robić za każdym razem lepiej. Może też dlatego profesor potocznie nazywany był Frankiem, także przez robotników z jego instytutu, którzy mając problem, bez wahania pukali do jego gabinetu. We Franciszku Chrapkiewiczu odzywał się wtedy tamten chłopak z Godowej, który mimo sławy znakomitego profesora z VI paryskiej dzielnicy, nie wstydził się wspomóc ich w pracach fizycznych. On zawsze pozostaje sobą. Nieprzyzwoicie skromną osobą. Profesor przeczytał książkę i …. wierdzi, że czyta ją cały czas. Kończy i znów zaczyna. A wracając do czasu jej tworzenia, nie wykreślił z niej niczego, skorygował tylko pewne nazwy i nazwiska. Książka tym bardziej go cieszy, bo nie jest typową biografią, ale powieścią, na czym tak bardzo mu zależało. W tym roku Franciszek Chrapkiewicz-Chapeville skończył 90 lat, ma świadomość upływającego czasu i żartuje, że to ostatnia książka, jaką w życiu przeczytał i jest to książka o nim samym. 6 lat spędzonych na rozmowach z profesorem Chrapkiewiczem to musiało inspirować. Mam nadzieję, że choć w części uda mi się teraz zachować taki stosunek do życia i pracy, jaki ma profesor. Tę konsekwencję w działaniu, że jeśli raz obrało się cel, trzeba konsekwentnie do niego zmierzać. ajważniejsze jest dla mnie teraz pisanie, dlatego staram się to robić bez względu na to, co dzieje się dookoła. Moje bliskie znajomości z prof. Józefem Szajną, a teraz z prof. Franciszkiem Chrapkiewiczem, utwierdzają mnie w przekonaniu, że najważniejsza jest pasja do zawodu, jaki się wykonuje, nieważne, czy jest się artystą, czy biochemikiem. Moment w pracy, materiał, nad którym się skupiamy, podpowiada nam rozwiązania. Dlatego pracowitość i jeszcze raz pracowitość, tworzenie. Wszystko inne przeminie. ■

T

N



Prace na zewnątrz fortu.

Fort VIII Łętownia Aby zwiedzić forty Twierdzy Przemyśl, należy kierować się wyłącznie intuicją. Wzdłuż trasy nie ma nawet najskromniejszych drogowskazów czy tablic informacyjnych, tak jakby wciąż obowiązywała tajemnica wojskowa nieistniejącego Cesarstwa Austro-Węgierskiego.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl Z głównej drogi w podprzemyskim Ostrowiu skręcamy w podłą drogę boczną prowadzącą z Kuńkowiec do Łętowni. Sto lat temu była to solidna szosa budowana metodą inżyniera Mc Adama: na podbudowie z brukowca kładziono warstwę grubego kruszywa, a na nim drugą – z drobnego kruszywa. Po takim podłożu poruszały się ciągnięte przez konie ciężkie działa forteczne spoczywające na masywnych lawetach. Teraz trakt pełen jest nierówności i dziur. Do jesieni br. trzydzieści kilometrów fortecznych dróg ma zostać doprowadzonych do pierwotnego stanu i oznakowanych. Na razie ciężki sprzęt budowlany poszerza pobocza.

54

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

Szacuje się, że w przyszłym roku ma przejechać tędy14 tys. turystów. DRZWI DLA BECZEK JABOLA Zza gęstych drzew nieoczekiwanie wyłania się Fort Łętownia: niski, przysadzisty, odznaczający się nowymi tynkami wokół masywnej bramy wjazdowej koszar. Starannie zrekonstruowano dwa wydłużone okna kazamatów. Pozostałe noszą ślady zamurowań wykonanych nierówno i niechlujnie cegłą z epoki socjalistycznego budownictwa.


Owalna pozostałość po „Pomonie”.

To pozostałości po magazynach wytwórni win „Pomona”, które mieściły się w forcie. Co gorsze, drzwi schronu głównego zostały poszerzone i zaokrąglone tak, aby mieściły się w nich ogromne beczki jabola. Na wewnętrznej ścianie kazamat jest także inna pamiątka po „Pomonie”: napis SOLIDARNOŚĆ z roku 1980. To najmłodsza inskrypcja. Z okresu I wojny zachowały się napisy m.in. cyrylicą z 1916 r. To ślady po przetrzymywanych tu jeńcach rosyjskich, których większość zmarła w czasie epidemii tyfusu. Na świeżo bielonych ścianach dawnych koszar odczytamy przestrogę: „Uwaga! Szpieg podsłuchuje – strzeżcie tajemnicy wojskowej”. Pochodzi z okresu międzywojennego, kiedy mieściła się tu składnica Garnizonu Przemyśl. Gdzie indziej widzimy niemieckie nazwiska oraz daty np. 27. III.41 czy 8.1. 41. Wszystkie sprzed lipca 1941 r., kiedy to magazyny wojskowe Wehrmachtu zlikwidowano, a żołnierzy przewieziono na front wschodni. Inskrypcje zostaną zakonserwowane i uczytelnione. W kazamatach prowadzone są prace na dużą skalę. Wokół budynku koszar widać hałdy usuniętej ziemi, która nakrywała stropy. Na odsłoniętym stropie budynku kładzie się nową warstwę izolacyjną oraz buduje system drenażu. Woda deszczowa spływać ma do specjalnych studzienek, skąd zostanie odprowadzona na zewnątrz. Po przykryciu izolacji warstwą żwiru hałdy ziemi wrócą na swoje miejsce. Wykonawcą prac w forcie Łętownia jest Usługowy Zakład Remontowo- Budowlany Wacława Mroczka z Jarosła-

wia (generalny wykonawca całej inwestycji: Erbud Rzeszów). Z wilgocią nie mogli sobie poradzić już Austriacy. Po wylaniu budynków fortu z betonu zasypali je ziemią bez położenia izolacji przeciwwilgociowej. Po pierwszych opadach okazało się, że stropy przeciekają. Musieli odkopać je i zabezpieczyć. Sto lat później – po działaniach wojennych i dziesiątkach lat opuszczenia budowli – roboty należało powtórzyć. ŻYCIE CODZIENNE W FORCIE W kazamatach – dawnych koszarach, można obejrzeć prywatne muzeum Wiesława Sokolika, byłego dzierżawcy Łętowni, który fortem zajmuje się od 12 lat. Przy wejściu do muzeum eksponowany jest ogromny, ręcznie rzeźbiony herb Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Twórca muzeum dostał go w Wiedniu w podziękowaniu za ocalenie pamiątek z czasów monarchii. Dzięki tym pamiątkom możemy zobaczyć, jak wyglądało życie codzienne żołnierzy i oficerów największej twierdzy cesarstwa. Żołnierze spali na drewnianych pryczach nakrytych siennikami. Na betonowej wylewce izby zachowała się warstwa sprowadzanego z Włoch korka. Tłumił on stukot podkutych żelaznymi gwoździami żołnierskich butów, który w sklepionych pomieszczeniach byłby nie do zniesienia. Izba żołnierska zostanie zrekonstruowana. W. Sokolik odtworzył gabinet dowódcy fortu z żelaznym łóżkiem i skromnymi ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

55


Wieslaw Sokolik. mieszczańskimi meblami. W kącie stoi kufer podróżny z innej epoki: pamiątka po majorze Wojska Polskiego Marianie Sochańskim. Ostatnim w ciągu pomieszczeń koszarowych jest dobrze zachowana latryna z osobną murowaną kabiną dla oficera; żołnierze nie mogli liczyć na odrobinę prywatności. Wodę do mycia noszono wiadrami z głębokiej na 25 m studni wykopanej w sieni kazamatów. Jej jakość nie była dobra. Aby uzyskać wodę pitną, przelewano ją przez filtr węglowy wprost do manierek. Nadmiar wody spływał na zewnątrz specjalnym kanałem. Nie wolno jej było wlewać z powrotem z obawy przed zatruciem studni (ktoś w manierce mógł przynieść np. cyjanek potasu). Zachowały się skamieniałe kawałki żołnierskiego mydła z czasów austriackich. Woda nie była ulubionym napojem wojaków. W fortach zachowała się bogata kolekcja butelek po winie i piwach. Popularny był Okocim, Pilzner, a nawet zapomniany dziś napój z Browaru Przemyśl. Konsumentami była dwustuosobowa załoga fortu (w czasie wojny jej stan zwiększał się do 250 osób) plus sześciu oficerów. ZNISZCZENIE FORTÓW Nie było bieżącej wody i kanalizacji, fort Łętownia oświetlany był lampami gazowymi. Za to niektóre inne np.

56

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

fort Ixa, posiadały generator produkujący elektryczność. Oglądamy jego fragmenty oraz solidny nitowany zbiornik z 1903 r. na paliwo do prądnicy. Pozostały szczątki telefonów polowych. Większość eksponatów zachowała się we fragmentach. Forty wraz z wyposażeniem zostały w dniu kapitulacji – rankiem 22 marca 1915 r. wysadzone w powietrze. Pamięć o tym wydarzeniu trwała przez dziesięciolecia. Oto jak opisuje je major Fr. Stuckheil: „Było to widowisko przekraczające wyobraźnię ludzką w swej grozie i wspaniałości. W jednej chwili zadrżała ziemia w posadach, jakby grom w nią uderzył. Cały pierścień fortów otaczających Przemyśl wzniósł się w powietrze, co wyglądało, jakby góry wyskakiwały ku niebu w aureoli płonącego ognia. W chwilę potem nad Przemyślem snuły się straszliwe dymy. Raz po raz rozlegały się grzmoty dalszych wybuchów. To wysadzano składy amunicji i pomniejsze forty (...) Brzęk szyb okiennych, pękanie murów, walenie się cegieł i kamieni, gzymsów i rynien, skręcanych silnym podmuchem powietrza – dopełniały obrazu grozy.” Każdy przemyski fort w większym lub mniejszym (jak Łętownia) stopniu nosi ślady tych zniszczeń. Za kazamatami koszar znajduje się schron główny – najbardziej suche pomieszczenie całego kompleksu. Betonowe ściany o grubości 220 cm chroniły amunicję i czarny proch do armat starannie odważony w porcjach do każdego wystrzału (zachowały się wagi z kompletami odważników). Armaty stały na wale artyleryjskim, a pomiędzy nimi znajdowały się poprzecznice, czyli specjalne pomieszczenia, gdzie składowano amunicję, oraz schron dla obsługi dział. Wybuch amunicji uszkodził ich stropy. Gruz z tego miejsca Niemcy w 1941 r. wywozili do ZSRR. Służył do utwardzania kiepskich rosyjskich dróg, na których grzęzły hitlerowskie pojazdy pancerne. HOTEL W FORCIE - WBREW PRZEPISOM? Wiesław Sokolik, z zawodu kierowca, po fortach biegał już jako dziecko. Jako miłośnik i znawca militariów Łętownią zajmuje się od 12 lat. Pracując społecznie co roku, czyścił umocnienia z bujnej roślinności. Prowadził prace porządkowe, których łączny koszt szacuje na 700 tys. zł. Przez dwanaście lat dzierżawił fort od gminy Przemyśl, oprowadzając turystów po austriackich umocnieniach i po prywatnym muzeum. W kazamatach prowadził barek. W pomieszczeniach koszar planował uruchomienie schroniska turystycznego. Na doprowadzenie bieżącej wody do wnętrza nie zgodziły się władze konserwatorskie. Założenie łazienek i WC (w tym osobnego dla kobiet) naruszyłoby wedle konserwatora „zabytkową strukturę budynku”. Z kolei sanepid nie wydałby zezwolenia na działalność hotelu bez tych niezbędnych dzisiaj cywilizacyjnych udogodnień. Dlatego W. Sokolik z dzierżawy na czas projektu zrezygnował, choć jego zbiory nadał pozostają w kazamatach i udostępniane są zwiedzającym. Gospodarzem Łętowni jest obecnie Związek Gmin Fortecznych. Przemyskie gminy również na hotelach w fortach nie zarobią, bo nie chcą łamać przepisów. Tymczasem w Forcie 45 (rok budowy 1884) w podkrakowskich Zielonkach


VIP kultura

Laweta armaty fortecznej. działa hotel Twierdza. Został otwarty w 1999 r. w adaptowanych na ten cel fortyfikacjach austriackich. W dawnych kazamatach koszar wygospodarowano 51 miejsc noclegowych w pokojach dwuosobowych i apartamentach. Restauracja znajduje się w byłej sali oficerskiej. Do dyspozycji gości pozostaje strzelnica zlokalizowana na miejscu stanowisk artyleryjskich. Inwestycję sfinansowano z adresowanego do gmin Funduszu Dotacji Lokalnych PHARE TOURIN III. Był on przeznaczony na rozwój turystyki. Projekt adaptacji fortu uzyskał pozytywną opinię Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Krakowie – czytamy w informacji internetowej. Na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO forty Twierdzy Przemyśl mają zostać wpisane razem z fortami Twierdzy Kraków. WĘGIERSKI POETA TYLKO DLA WĘGRÓW Pod główne wejście fortu Łętownia podjeżdża na motocyklach węgierska wycieczka. Przybyli chcą złożyć kwiaty pod wmurowaną w ścianę kazamat tablicę pamiątkową

ku czci Gezy Gyoniego (1884–1917). Napis umieszczony na tablicy jest wyłącznie po węgiersku. Polscy turyści nie dowiedzą się z niej niczego, choć oba kraje łączą od wieków bliskie stosunki. Informacje znajdujemy w literaturze na temat przemyskiej twierdzy. Geza Gyoni był poetą, który w grudniu 1914 r. wydał tomik wierszy „Na polskich łąkach przy ognisku polowym”. Cieszył się on tak wielkim powodzeniem, iż w oblężonym Przemyślu miał 11 wydań. Publikację z otoczonej rosyjskimi wojskami twierdzy przesłano samolotem do Budapesztu, gdzie wydrukowano kolejne edycje. Geza Gyoni do dziś cieszy się na Węgrzech popularnością. Powołany do wojska autor przebywał nie tylko w Łętowni. W swych wierszach wymienia Pikulice, Siedliska, Żurawicę i inne podprzemyskie miejscowości. Geza Gyoni – który pisywał także teksty do gazetek żołnierskich wydawanych w Twierdzy Przemyśl – nie doczekał końca wojny. Zmarł jako jeniec wojenny w niewoli rosyjskiej w obozie w Krasnojarsku. Ilu Polaków zna jego twórczość? Ilu złoży kwiaty pod tablicą z nazwiskiem węgierskiego poety? Gdy zwiedzam Fort Brunner zaczepia mnie para młodych rowerzystów: Jak dojechać do Fortu Brunner? – pytają. Nie dziwię się. Gdyby nie mój przewodnik, nigdy bym tam nie trafił. Sytuacja ma zmienić się we wrześniu – po zakończeniu realizacji I etapu unijnego programu restauracji fortów. Panu Wiesławowi Sokolikowi dziękuję za oprowadzenie po kilku fortach Twierdzy Przemyśl. Więcej informacji na stronie internetowej Fortu VIII Łętownia.

W

latach 2013–14 Związek Gmin Fortecznych wyda prawie 22 mln zł na turystyczne zagospodarowanie 24 obiektów dawnej Twierdzy Przemyśl (w tym 17 fortów). 10 mln zł pochodzi ze środków unijnych, a 7 mln zł z budżetu państwa. Związek stara się o wpisanie Twierdzy Przemyśl na Listę Dziedzictwa UNESCO.

Szczególnie atrakcyjny dla przyjezdnych jest Fort Łętownia, w niewielkim stopniu zniszczony w czasie działań wojennych. Fort położony jest w odległości 5 km od Przemyśla, w rejonie wsi Kuńkowce. Należy do zewnętrznego pierścienia Twierdzy. Zabezpieczał drogę prowadzącą z Dynowa do Przemyśla. Pierwsze prace przeprowadzono w 1854, usypując siedmioboczny szaniec. Wał z pozycjami dla artylerii i piechoty poprzedzała fosa. W roku 1881 przystąpiono do budowy nowego fortu w miejsce przestarzałego szańca. Jego projektantem był Anton Werner, który przeforsował koncepcję pierwszego fortu artyleryjskiego wzniesionego z wykorzystaniem betonu. Wał, na którym ustawiono armaty, poprzedzała fosa. W centrum fortu znajdował się schron główny (prochownia), zaś w tylnej części, kazamaty mieszczące magazyny oraz koszary. Ok. 1912 roku zmodyfikowano system obrony fortu. W okresie międzywojennym fort użytkowany był jako składnica wojskowa Garnizonu Przemyskiego, zaś w okresie II wojny światowej jako magazyny prowiantu Wehrmachtu. Zakres prac konserwatorskich obejmuje pełną rekonstrukcję centralnej części koszar oraz ich odwilgocenie; w koszarach znajdzie się muzeum oraz zrekonstruowane izby: żołnierska i oficerska. Zagospodarowany zostanie teren wokół fortu (usunięcie drzew i krzewów, budowa ścieżek, zamontowanie tablic informacyjnych, ławek, zbudowanie miejsc parkingowych i in.). ■


ROZMOWY

JAK SMAKUJEMY życie?! Monika Bober

archeolog, dyrektor Samorządowego Muzeum Ziemi Strzyżowskiej.

Jacek Napiórkowski

poeta, prozaik, tłumacz, finansista.

Elżbieta Lewicka

muzykolog, dziennikarka Radia Rzeszów, publicystka.

Fotografia Tadeusz Poźniak Elżbieta Lewicka: Która postawa życiowa jest Państwu bliższa: pragmatyka czy Dyzia Marzyciela? Jacek Napiórkowski: Ja muszę łączyć jedną i drugą. E.L.: Muszę czy chcę? J.N.: Trochę muszę, trochę chcę (uroczy uśmiech). Monika Bober: A ja pozostanę przy Dyziu. Mam głowę pełną marzeń i świetnie się bawię całe życie. E.L.: To znaczy, że smakuje ono pani? M.B.: Absolutnie! Już jako dziecko wiedziałam, co chcę robić w dorosłym życiu, mając 12 lat podjęłam decyzję, że zostanę archeologiem. Uprawiam więc zawód, który jest jednocześnie moją wielką pasją, a każdy dzień jest dla mnie nowy i ekscytujący. E.L.: Pierwsze wykopaliska Dyzia Marzyciela to…?

58

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

M.B.: Byłam wtedy po czwartym roku studiów i wzięłam udział w pierwszych, samodzielnych wykopaliskach. To był rok 2003 i ulica Słowackiego w Rzeszowie – miejsce, na którym później zbudowano jedną z galerii handlowych. E.L.: Czy pragmatyk miał w dzieciństwie marzenia? J.N.: Myślę, że w dzieciństwie dobrze jest się porządnie wynudzić. Nuda jest stanem, który określiłbym nawet stanem łaski. Kiedy jako dziecko nudziłem się w wakacje, to sporo fantazjowałem, ale też poszukiwałem sposobu na samego siebie. A więc nuda oraz jej pochwała mogą stanowić początek wielkich odkryć i przygód. E.L.: Wychodzą Państwo naprzeciw życiowym przygodom, prowokują je? M.B.: W zawód, który wykonuję, wpisane są częste wy-


Od lewej: Jacek Napiórkowski, Elżbieta Lewicka i Monika Bober w ruinach zamku Kmitów w Dąbrówce Starzeńskiej.

jazdy. A każdy wyjazd to nowe przygody i okoliczności. Nie potrafię długo zagrzać jednego miejsca, więc ciągle się przemieszczam. J.N.: Moją wielką, życiową przygodą był okres nowojorski. Wyjechałem z Polski w październiku 1988 r., na kilka miesięcy przed zmianą naszego ustroju, a nawet świata. E.L.: Czy to była chęć wyrwania się z ówczesnej, siermiężnej, polskiej rzeczywistości, czy bardziej skorzystanie z nadarzającej się okazji typu: witaj przygodo? J.N.: To była chęć ucieczki i posmakowania diametralnie innej niż polska, rzeczywistości. Młodzi ludzie wówczas tak naprawdę nie wiedzieli, co będzie dalej. To wcale nie było takie pewne, że w 1989 r. będziemy witać wolność i początek nowych czasów. W Nowym Jorku spędzi-

łem 6 lat. To miejsce oczywiście fascynujące, inspirujące, magiczne, ale też okrutne. E.L.: A co z przygodami? Zasmakowałeś nowojorskiego życia jak należy? J.N.: Najpierw była ciężka praca – fizyczna, później lżejsza. Podjąłem też decyzję o studiowaniu w USA. Tam też poznałem moją przyszłą żonę, która wyjechała do Nowego Jorku z podobnych jak ja powodów. Tam założyliśmy rodzinę. To był niezwykle intensywny okres mojego życia, o którym dziś myślę nie tylko w kategoriach świetnej przygody, ale i przeznaczenia. M.B.: Skoro mówimy o przeznaczeniu, to ja też mam wrażenie, że ono mnie spotkało! Jedną z największych przygód mojego życia okazał się przyjazd na konferencję ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

59


ROZMOWY naukową do Dąbrówki Starzeńskiej, w maju 2008 r. Zabytkowy obiekt, który się tam znajduje, znałam tylko z dokumentacji konserwatorskiej. Kiedy weszłam do parku i zobaczyłam pozostałości po zamku, zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. To jest pięć wieków historii – niezwykłe miejsce. W 2008 roku podjęłam starania o podjęcie badań archeologicznych. W latach 2009– –2012 prowadziłam te badania, które przyniosły rewelacyjne efekty! Ja dosłownie smakowałam to miejsce każdego dnia. W ubiegłym roku zorganizowaliśmy piknik historyczny pt. „Od Stadnickich do Starzeńskich, czyli pięć wieków zamku w Dąbrówce Starzeńskiej” – na ratunek zamkowi. W pikniku wzięło udział ponad 1000 osób. Ukazała się też książka pod moją redakcją pt. „Dąbrówka Starzeńska wczoraj i dziś”. Dlatego tak bardzo zależało mi, abyśmy spotkali się właśnie w tym magicznym miejscu, które od kilku lat jest dla mnie esencją i smakiem życia! Hektar zamku, pięć hektarów parku, kawał naszej historii. E.L.: Czy to miejsce będzie inspiracją do powstania nowego wiersza? J.N.: To niewykluczone! E.L.: Pani dyrektor smakuje życie w pracy, bo praca to dla niej przyjemność i nieustająca przygoda, a człowiek na poważnym stanowisku najpierw wykonuje obowiązki, przyjemności zaś muszą poczekać – na przykład ciekawe, długie rozmowy…. J.N.: Tak. Cenię sobie spotkania z przyjaciółmi i rozmowy- czasem do rana. Czasami ludzie się dosyć mocno przede mną otwierają i to jest bardzo ciekawe doświadczenie. Ludzie są jak góry lodowe i to, co w nich najciekawsze, schowane jest pod wodą. Najbardziej interesujące jest w nich to, czego nie widać. E.L.: Ostatnia wakacyjna podróż i jej smak?

J.N.:

Niedawno byliśmy z żoną w Paryżu i tam widzieliśmy, jak młodzi ludzie smakują życie. Wieczorami przychodzą nad kanał, rozkładają koce, na nich wino, sery, wodę mineralną, kawę. Siedzą całymi nocami, rozmawiają, kontemplują urodę życia i świata – w sposób stadny, ale bardzo pozytywny. To już ma swoją nazwę: la binge. To jest świetne, witalne łapanie życia. Nie widziałem czegoś takiego w Polsce. E.L.: Gdybyście Państwo mieli do wyboru: preferować pozytywistyczny model pracy u podstaw, która docelowo byłaby gwarancją sukcesu, lub do dyspozycji niewyobrażalną sumę pieniędzy i perspektywę beztroskiego życia polegającego na trwonieniu owej fortuny, to jakbyście Państwo żyli? J.N.: Z fortunami bywa niebezpiecznie, bo ich trwonienie to ciężka praca, w której można się całkowicie zatracić (śmiech). Myślę, że mnie jest blisko do postawy Wokulskiego, która była i pozytywistyczna, i romantyczna. On tak naprawdę nie wiedział, co jest w nim mocniejsze i ważniejsze. E.L.: Nie miałbyś przyjemności w trwonieniu fortuny? J.N.: Myślę, że popłynąłbym statkiem dookoła świata i szukał przygód – najlepiej o orientalnych smakach – wtedy życie miałoby pełny smak.

60

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

M.B.:

To, czym się zajmuję, wygląda na pracę u podstaw, choć oczywiście miło jest czasem zaszaleć. Gdybym mogła, odbyłabym kilka dalekich podróży, na przykład do Ameryki Południowej, bardzo chętnie uczestniczyłabym w długich pracach wykopaliskowych w Egipcie, ale pewnie brakowałoby mi mojej pracy w Strzyżowie i Dąbrówki Starzeńskiej, więc powrót z egzotycznych miejsc byłby dla mnie nieunikniony.

E.L.: Życie smakuje lepiej, kiedy spełniają się nam marzenia. Mnie się wiele spełniło, ale moim wielkim i pewnie nie do spełnienia marzeniem jest posiadanie harfy i umiejętność gry na tym niezwykłym instrumencie. A jak u Państwa z realizacją marzeń? J.N.: Ja zrealizowałem jedno ze swych największych marzeń jako młodzieniec. Byłem hardrockowym perkusistą. Ku przerażeniu moich sąsiadów i rodziny, instrument miałem w domu i na nim często grałem. To był rodzaj szaleństwa, które porzuciłem, ale je bardzo mile wspominam. M.B.: A ja grałam na pianinie przez 15 lat. Ostatnio poczułam, że czegoś w moim życiu brakuje i sprowadziłam instrument z rodzinnego domu. Po siedemnastu latach przerwy znów ćwiczę gamy i pasaże! E.L.: To spełnienie zwykłego marzenia. A marzenie totalne? J.N.: Główny bohater książki i doskonałego filmu W. Herzoga „Fitzcarraldo” postanawia w środku dżungli amazońskiej wybudować operę i przedstawiać tamtejszej ludności dzieła Verdiego. Na realizację swego dzieła chce poświęcić fortunę. To jest marzenie totalne! Być może zdarza się ono tylko w literaturze, ale można za takimi marzeniami podążać w wyobraźni. M.B.: Moim totalnym marzeniem jest odbudowa zamku w Dąbrówce Starzeńskiej. Gdybym tylko miała tę fortunę… E.L.: Ach, ta Dąbrówka! A może lot w kosmos? M.B.: Nieeee. Absolutnie! Twardo stąpam po ziemi i najbardziej odpowiada mi środowisko lądowe. Czasem bywam dwa metry pod ziemią i coś wykopię (śmiech). E.L.: A emocje, które są jednym z najważniejszych życiowych smaków? M.B.: Są dobre i są złe. Do pełni życia potrzebujemy różnych rodzajów emocji. One dają nam pełnię. J.N.: Tak! Emocje pokazują, że człowiek jest zaangażowany. W dzisiejszym świecie wiele osób rezygnuje ze swoich emocji. Jest to oznaka oportunizmu, prześlizgiwania się przez życie, bezwiednego w nim uczestnictwa i braku umiejętności jego smakowania. E.L.: Nasze spotkanie przekładaliśmy trzy razy. Ciągle były jakieś przeszkody, a kiedy w końcu na życzenie Moniki udało się przyjechać do Dąbrówki Starzeńskiej, zaczął padać deszcz, a my, zmoknięci i zmarznięci – odbywamy rozmowę o smakach życia, opędzając się od stada komarów. Z pokąsanymi twarzami, szyjami i łydkami opuszczamy urokliwe miejsce naszego spotkania zgodnie twierdząc, że właśnie poczuliśmy kolejny, fantastyczny smak życia. ■



„Medynia – właśnie stąd” Ceramika wczoraj i dziś Z dr Ewą Klekot i Olgą Milczyńską, wykładowczyniami ze School of Form w Poznaniu, rozmawia Aneta Gieroń

Dr Ewa Klekot,

Olga Milczyńska,

nauczycielka humanistyki w School of Form w Poznaniu. Antropolożka sztuki, tłumaczka, absolwentka archeologii i etnografii, doktor nauk o sztuce, adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje ją interdyscyplinarne podejście do badań znaczeń przedmiotów materialnych, w tym także przedstawień obrazowych. Ciekawią ją zwłaszcza takie elementy, które prowokują ludzi do podejmowania konkretnych działań takich jak: kolekcjonowanie przedmiotów, ich „niestandardowe” użytkowanie, oddawanie im czci, przywiązanie do nich, emocjonalne reagowanie na kontakt z nimi i powody, dla których kontakt ten bywa tak bardzo ważny.

nauczycielka projektowania w School of Form w Poznaniu. Ceramik, absolwentka Szkoły Artystycznego Projektowania Ubioru i Kulturoznawstwa Międzynarodowego na UJ w Krakowie, The Danish Design School (Duńskiej Szkoły Designu) w Nexo na Bornholmie oraz Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Doświadczenie jako ceramik zdobywała u garncarzy i ceramików w Danii, Anglii, Francji, Niemczech i Korei. Współpracowała z Design Centrum Kielce i European Ceramic Context 2010. Jej prace prezentowane byly m.in. w Art Museum Bornholm, Designer Zoo w Kopenhadze, Malmo Design Centre oraz Gallery Orum w Seulu. Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Poznańska School of Form w Zagrodzie Gancarskiej w Medyni Głogowskiej. Wygląda na przypadek, ale przypadek na pewno to nie jest, że Panie tu przyjechały. Olga Milczyńska: Rzeczywiście, to nasz pierwszy pobyt, mamy nadzieję, że nie ostatni, a dlaczego?! Przyjechałyśmy na zaproszenie Małgorzaty Wisz, która jest zaangażowana we wszystkie działania Ośrodka Gancarskiego w Medyni. Przede wszystkim chodziło o projekt polegający na zaangażowaniu studentek z poznańskiej School of Form oraz miejscowych młodych osób zainteresowanych garncarstwem, by stworzyć nowe wzornictwo dla Medyni. W ciągu tygodnia, w skróconym procesie projektowym, uczestniczki warsztatu wypracowały kilka prototypów przedmiotu użytkowego, wykonanych z lokalnej gliny i przeznaczonych do tradycyjnego sposobu wypału. Dr Ewa Klekot: Musimy pamiętać, że to, co produkowało się w Medyni przez lata powojenne, to było pamiątkarstwo i doniczki, jako właściwie jedyna forma użytkowa. Wcześniej, gdy Medynia działała jako ośrodek zaspokajający potrzeby wsi w garnki do gotowania, to była zupełnie inna historia tego miejsca. Sama okolica – ubogie miejscowości, z kiepskimi glebami – w garncarstwie dostrzegła swój sposób na przetrwanie. Gdy po wojnie zainteresowanie glinianymi garnkami właściwie zanikło, ośrodek pewnie by upadł

62

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

i nie dotrwał do dziś, gdyby nie wyroby dekoracyjne i pamiątkarskie. Ich produkcję stymulowała Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego, potocznie nazywana Cepelią, oraz szerzej rozumiana polityka kulturalna PRL-u, w ramach której wspierano rzemiosło ludowe i folklor jako elementy wzornictwa dla miasta. Na początku lat 90., w związku ze zmianą prawa o spółdzielczości, PRL-owska Cepelia przestała istnieć (choć natychmiast powstała działająca do dziś Fundacja Cepelia), a takie ośrodki jak ten w Medyni wpadły w spore tarapaty. Co zrobić, by w XXI wieku tradycja nie tylko przetrwała, ale i była źródłem dochodu? Dr Ewa Klekot: Przede wszystkim Medynia nie może w swej działalności ograniczać się tylko do pamiątkarstwa. Musi wrócić do wytwarzania ceramiki użytkowej i stąd m.in. pomysł Małgorzaty Wisz, by do Medyni zaprosić School of Form, do czego chętnie przystąpiliśmy, i próba zaprojektowania wspólnymi siłami form użytkowych. Tym bardziej, że użytkowa ceramika może być obecna nie tylko we wnętrzach kuchni, ale w całym domu czy mieszkaniu. To mogą być doniczki do kwiatów, gałki do mebli, rączki do sztućców i wiele innych przedmiotów codziennego użytku. Dzięki temu wykorzystujemy tradycyjny surowiec, tradycyjne techniki, niekoniecznie przemysłowe, ale z wykorzystaniem nowoczesnego designu, który znajduje wielu nabywców.


SZTUKA użytkowa Olga Milczyńska: Z gliny, jaka jest w Medyni, może w troszkę zmienionych warunkach wypału, czy szkliwa, można wypalać naczynia, z których można jeść, przechowywać w nich żywność i wiele innych przedmiotów. Ceramika posiada wiele zastosowań i ciągle w projektowaniu, a także w przemyśle, pojawiają się nowe. Sama mam w domu kilka ceramicznych lamp, pojemniki na biżuterię, kolczyki, wieszaki, uchwyty do szuflad, świeczniki i sporo rzeczy w kuchni. Warsztaty mają przynieść coś nowego, a siła i jakość tego ma wynikać ze spotkania się przy pracy kilku światów i doświadczeń. Dr Ewa Klekot: Tak, trzech, może nawet czterech różnych światów. Nasza szkoła łączy projektantów i praktyków z różnych dziedzin projektowania z osobami uprawiającymi humanistykę w sposób akademicki. Sama jestem antropolożką kultury, skończyłam też archeologię, a doktorat mam z historii sztuki, bo założenie szkoły jest takie, że projektant powinien korzystać ze współczesnych zdobyczy humanistyki. To już są dwa światy. A kolejne światy? Nie chcieliśmy tu przyjeżdżać ze studentkami, które coś zaprojektują, a lokalni rzemieślnicy będą to potem wykonywać. Od początku chodziło nam o to, by ludzie stąd nauczyli się od naszych studentek sposobu myślenia projektowego, a dziewczyny z Poznania czerpały z doświadczenia miejscowych, którzy od pokoleń żyją w środowisku związanym z garncarstwem. Jak wyglądały prace? Olga Milczyńska: W warsztatach brało udział 13 osób, 6 z Poznania i 7 z Medyni, pracujących w małych grupach projektowych. Wspólnie mieli spojrzeć na Medynię i jej okolice, ten rodzaj kontaktu otwierał im nowe horyzonty, inne spojrzenie na to co wokoło, w oderwaniu od tradycji garncarskich. Dlatego temat warsztatów brzmiał – „Medynia – właśnie stąd ”. Mieszane zespoły pozwoliły też uniknąć klisz myślenia, że jestem z Medyni, z rodziny garncarskiej i wszystko, co robię, ma ludowe konotacje. Dr Ewa Klekot: Uczestnicy mieli zdobyć nowe spojrzenie na swoje otoczenie i to przełożyć na projekty, a zadanie polegało na zaprojektowaniu świecznika i wykonaniu prototypu. Samo badanie terenowe, od którego zaczęliśmy warsztaty, polegało nie tylko na patrzeniu, ale pracy wszystkimi zmysłami. Rzeczywistość, z której projekt miał powstać, miała być „wpuszczona w projektanta” przez wszystkie zmysły. Dlatego uczestniczki szły w teren słuchać, dotykać, wąchać, smakować.... Musiały obudzić w sobie funkcjonalne i użytkowe myślenie, ale przesycone tym miejscem, stworzyć przedmiot stąd, z Medyni. Zależało nam też, żeby wykonać to z miejscowej gliny i stosowanej tutaj polewy, a polewa, której się tu obecnie używa, nie ma atestu do kontaktu z żywnością, więc powstały świeczniki. I… jakie są szanse na przyszłość dla Medyni? Dr Ewa Klekot: Nie ma miejsc bez przyszłości. Potencjał budują ludzie i ich nastawienie, a tego na pewno w Medyni nie brakuje. Aby to miejsce funkcjonowało jako element dużego rynku projektowego, musiałoby zaistnieć w sieci projektowej. To nie może być ośrodek, gdzie kilka osób robi pamiątkowe dzbanuszki. To jest urocze, bo ktoś przyjedzie, może to kupi, ale to nie jest koło zamachowe rozwoju dla tego miejsca. Medynia jako element współczesnego świata projektowa-

nia, to jest możliwe, ale niezbędne są w najbliższym czasie duże zmiany społeczne w tym miejscu i duże inwestycje. Olga Milczyńska: Najważniejsze, że młode pokolenie, uczestniczki warsztatów pochodzące z Medyni, chcą tych zmian. One widzą i czują potrzebę szukania nowych, własnych ścieżek pracy z gliną. Potencjał pamiątkarski wykorzystaliśmy i teraz pójdziemy krok dalej albo...? Dr Ewa Klekot: Potencjał pamiątkarskiej Medyni jest niewielki. Można go traktować jako jedną z niewielkich nóżek, na których Medynia mogłaby się w przyszłości oprzeć. Oczywiście, zawsze będą osoby, które zechcą nauczyć się toczenia dzbanka na kole, albo kupią glinianego ptaszka lub konika, ale to za mało, by mówić o wykorzystaniu w pełni potencjału tego miejsca. Gdyby jednak pomyśleć o rozwinięciu zaplecza projektowego w Medyni, przeprowadzić technologiczne badania gliny, jaka tu występuje, zadbać o szkliwo z atestem, to możliwa byłaby regularna produkcja manufakturowa, a ta już może odmienić to miejsce społecznie i gospodarczo. Z czego mogłaby słynąć Medynia? Dr Ewa Klekot: To wszystko zależy od projektanta. Dobry projektant potrafiłby zrobić formy, które będą stąd, będą charakterystyczne. I nie ma znaczenia, czy użyje czegoś, co nazwiemy ludowością czy nowoczesnością. To musi być dobre, oryginalne, współczesne. Po prostu wzornictwo na najwyższym poziomie. Od początku istnienia polskiego wzornictwa wiejskie rzemiosło i sztuka dostarczały projektantom inspiracji, a po pierwszej wojnie światowej ceramika wiejska była wykorzystywana w bardzo różny sposób; kafle, naczynia – to było wykorzystywane także we wnętrzach miejskich. Dziś nie ma tak radykalnej różnicy społecznej między miastem i wsią, a moda na używanie ładnych, dobrze zaprojektowanych ceramicznych rzeczy jest coraz większa. Warto to wykorzystać. Olga Milczyńska: Byłoby świetnie, gdyby utalentowanego projektanta udało się wyszukać w Medyni, stąd dość istotna rola naszych warsztatów dla przyszłości tego miejsca. Świat już pokochał ceramikę, a my lada moment? Olga Milczyńska: Europa Zachodnia, Skandynawia, znów zachwycone są ceramiką. Jeszcze kilkanaście lat temu w Szwecji każde dziecko w szkole miało kontakt z kołem garncarskim. U nas powoli widać powrót do rękodzieła jako wartości, zaczęliśmy szukać bardziej unikatowych, a także lepiej zaprojektowanych przedmiotów, stąd też większe zainteresowanie ceramiką. Dr Ewa Klekot: Także daleki Wschód: Korea, Japonia, uwielbiają ceramikę. Takie miejsce jak Medynia, czyli wyrosłe z dawnej tradycji wiejskiego garncarstwa, też ma potencjał, ale musi znaleźć dla siebie nową drogę. Dawnej Cepelii już nie ma, zapotrzebowania na garnki też nie, dlatego trzeba nowoczesnych rozwiązań i szybkich działań, jeśli Medynia chce pozostać aktywnym ośrodkiem ceramicznym. Ceramika to połączenie żywiołów: wody, ziemi, powietrza i ognia, a człowiek, kontrolując to tworzy coś niepowtarzalnego. I ta niepowtarzalność jest tak ważna we współczesnym świecie, bo jest ceniona. Nie w produkcji maszynowej, ale w limitowanej serii tkwi siła i w tym dostrzegam szanse dla Medyni. ■

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

63


TYLKO JEDNO ZDJĘCIE

J

ak spośród setek zdjęć wybrać to najlepsze? Przed takim dylematem ponownie staną fotografowie, którzy wezmą udział w VII Międzynarodowych Konfrontacjach Fotograficznych „Tylko Jedno Zdjęcie”, organizowanych przez Miejski Ośrodek Kultury w Jarosławiu, oraz jurorzy, którym przyjdzie zmierzyć się z oceną nadesłanych prac. „Tylko jedno zdjęcie” to konkurs nietypowy. Uczestnicy mogą zgłosić tylko jedną pracę o dowolnej tematyce, wykonaną dowolną techniką. Jest to również jedyny konkurs, który ma patronat FIAP-u, Międzynarodowej Federacji Sztuki Fotograficznej. Każdego roku poszerza się grono osób zainteresowanych udziałem w konfrontacjach – biorą w nich udział amatorzy i profesjonaliści z całego świata, w tym z tak odległych państw jak Indie czy Iran. W ubiegłorocznej edycji o nagrody rywalizowało dwustu artystów z 23 państw. Zgłoszenia do konkursu przyjmowane są do 8 września 2014 roku. Efektem finałowym będzie wydanie katalogu pokonkursowego oraz miesięczna ekspozycja najlepszych, nagrodzonych i wyróżnionych fotografii w galerii Rynek 6 należącej do Miejskiego Ośrodka Kultury w Jarosławiu. Szczegółowe informacje na www.mok-jar.pl. ■

POLSKO-UKRAIŃSKIE BARWY KULTURY

T

Rzeszów – Bulwary nad Wisłokiem 26–30 sierpnia 2014

rzy partnerskie miasta, Rzeszów, Iwano-Frankowsk i Łuck, połączyły siły, by pokazać, jak bogate i zarazem bliskie są sobie kultury Polski i Ukrainy. Tak zrodziła się idea Barw Pogranicza. Festiwal otworzy kino plenerowe. Tuż za sceną na rzeszowskich Bulwarach powstanie strefa kinowa, gdzie wieczorami 26 i 27 sierpnia będzie można zobaczyć klasykę ukraińskiej kinematografii. Z kolei 28 sierpnia zespół teatralny z Łucka „GaRmYdEr” zaprezentuje sztukę „Tajemnica miłości”. W ciągu dnia będzie trwał wielki happening malarski z artystami z Polski i Ukrainy prezentującymi różnorodne techniki i style. Wieczorami królować będzie muzyka. 29 sierpnia na scenie zaprezentują się młode ukraińskie grupy muzyczne: RiPlay, FIOLET, Cvit Kulbaby, KoraLLi. W koncercie finałowym wystąpi zespół Dagadana oraz Karbido z charyzmatycznym liderem Jurijem Andruchowyczem. Zaprezentują najnowszy projekt muzyczny „Atlas Estremo”. Festiwal jest realizowany w ramach projektu „Wspólna sieć współpracy w sferze kultury i opieki społecznej na rzecz rozwoju miast polsko-ukraińskiego pogranicza”. ■

V BIESZCZADZKIE SPOTKANIA ZE SZTUKĄ – ROZSYPANIEC Cisna 13–17 sierpnia 2014

W

tym roku Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką Rozsypaniec obchodzą mały jubileusz. W dniach 13–17 sierpnia odbędzie się piąta edycja festiwalu. Na rozsypańcowej scenie będzie można zobaczyć zarówno dobrze znanych wykonawców, jak i takich, którzy zagoszczą na niej po raz pierwszy. Zadebiutują m.in.: Adam Strug, Jacek Bończyk, Jola Literska czy zespół Hoverla, a publiczność będzie miała też okazję zaśpiewać wspólnie z zespołem Do Góry Dnem, U Studni czy dobrze znanym duetem – Dominiką Żukowską i Andrzejem Koryckim. „Rozsypaniec” to nie tylko koncerty, ale także warsztaty, wieczorne projekcje filmów czy wystawy fotograficzne. Część imprez odbędzie się w Gminnym Ośrodku Kultury i Ekologii w Cisnej, ale największym zainteresowaniem cieszą się koncerty plenerowe na dużej scenie, pod rozgwieżdżonym bieszczadzkim niebem. A przysłowiową wisienką na rozsypańcowym torcie będzie płyta podsumowująca dotychczasowe edycje festiwalu, którą będzie można kupić w trakcie bieszczadzkiego spotkania. ■

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl





Ararat

Na szczyc ie A Juma, Wła raratu: dek Borow iec, Kazik Czab an. Jego brat Boguś robił to zjęcie. 20 minut triumfu i s chodzimy, jest minus 20.

śladami poszukiwaczy zaginionej arki, trampów i hochsztaplerów – Już trzysta razy wszedłem na Ararat i was też zaprowadzę. Każdego zaprowadzę, choćby był stary, ślepy czy kulawy. Mogę tam iść z zamkniętymi oczami, w każdą pogodę! – przechwalał się Mehmed, młody kurdyjski przewodnik, którego zesłała nam Opatrzność, a ściślej mówiąc, przyprowadził go do nas starszy jegomość w jesionce, z którą się nigdy nie rozstawał. W niej jadł, zarzynał barana, a wieczorami śpiewał przejmujące smutkiem kurdyjskie pieśni w kafejce przy polu namiotowym, gdzie koczowaliśmy. Tekst Anna Koniecka Fotografie Anna Koniecka, Bogusław Czaban


ŚWIAT Turcja Pobliskie miasteczko Dogubeyazid, skąd wyruszają wszystkie wyprawy na Ararat, znikło za wodną kurtyną. Drogą rwała rzeka, a pole namiotowe zamieniło się w bajoro. Jedyni turyści, jacy tu byli oprócz nas, uciekli. Niefartowny początek. Myśmy tu przyjechali za wcześnie. Maj to zły termin. Najlepszy lipiec-sierpień, wtedy jest najbardziej stabilna pogoda. W przyrodzie cudów nie ma – jak w dolinie leje, to na Araracie (5126 m n.p.m.) muszą być śniegi po pas. Ale co tam! Józef Chodźko, pierwszy Polak, wylazł na szczyt podczas śnieżnej zamieci w butach owiniętych owczą skórą. To było przeszło 160 lat temu. A ormiański diakon – w habicie. My mieliśmy ciut lepsze wyposażenie. Zresztą Ararat to łatwa góra, trekking – piszą w przewodnikach – wakacyjna przygoda, w wersji de lux z szerpami, końmi i kucharzem. Albo z mielonką wieprzową w plecaku (my).

Po(d)top w wersji nowożytnej Nie dało się dłużej koczować w namiotach. Stary Kurd pozwolił się nam przenieść pod brezentowy dach, gdzie stały stoły i inne rupiecie. Ale dach nie wytrzymywał nawałnic. Nasze śpiwory i plecaki całkiem zamokły. Mehmed nagle spuścił z tonu: – Nie możemy iść teraz na Ararat. Trzeba czekać – oświadczył. Nawet gdy ulewa ustawała, słyszeliśmy to samo: „trzeba czekać”. Kiepska sprawa. Mieliśmy dziesięć dni na zdobycie góry, z czego cztery już popłynęły z deszczem. Co będzie, jak skończy się ważność pozwolenia, o które wystaraliśmy się w tureckiej ambasadzie? Pozwolenie oraz przewodnik są obowiązkowe. To jest strefa zmilitaryzowana. Przygraniczna. Granica z Iranem 30 kilometrów stąd. Napięta sytuacja wewnętrzna w Turcji m.in. z powodu zatargów z kurdyjskimi bojownikami na tle niepodległościowym. Dlatego pełno tu wojska, czołgi, wartownicy w kuloodpornych kamizelkach, z ostrą bronią. Opancerzone patrole na rogatkach. Byliśmy zdani na Mehmeda. Kto zna Wschód, wie, że czas liczy się tu inaczej, a obietnice mają często jedynie wartość wypowiadanego słowa. Turecki Kurdystan to jest Wschód. Azja. Z wszystkimi urokami i szpetotą. Mehmed pokazywał (na początek) te pierwsze. Woził nas do ciotek w górskich wioskach na herbatkę, albo na kurdyjskie wesela do zupełnie obcych ludzi, gdzie też przyjmowano nas jak swoich, szczerze i z gestem, na jaki stać tylko niebogatych. Było mi głupio, że my tak ciągle na chaliawu i z gołą ręką. Mehmed śmiał się z moich obiekcji, a po każdej wycieczce inkasował opłatę za swoje usługi – przewodnika z międzynarodową licencją. Lubił to podkreślać. Chwalił się też podbojem Himalajów. – Ale Ararat jest zawsze na pierwszym miejscu w moim sercu – zapewniał. – To moja miłość, moje całe życie! Cudnie. Tylko że Ararat oglądaliśmy, gdy podnosiły się chmury, a my akurat jechaliśmy, żeby znowu „coś zaliczyć” z naszym dzielnym przewodnikiem, np. największą dziurę w ziemi, jaka pozostała po uderzeniu meteorytu, drugiego co do wielkości po tunguskim (zmiótł kawał syberyjskiej tajgi), i podejrzewanego, że mógł się przyczynić do lokalnego potopu. To, że był wielki potop, który zalał cały świat aż po wierzchołki gór, uczeni negują. Aż tak wysoko jak Ararat (przypomnijmy – ponad 5 tys. m) woda nie mogła się podnieść – twierdzą. Ale czy Noe i jego arka są tylko mitem, tu już są zdania podzielone. Zwłaszcza, gdy idzie o Noego. Szacuje się, że jest 250 legend o potopie. Ale to chyba zaniżony szacunek. 88% legend mówi o wybranej przez Boga rodzinie, która uratowała się przed zagładą, a 55% opisuje w jaki sposób – przez ocalenie na górze. Czyli gdzie? Mimo ww. wątpliwości uważam, że szukanie prawdy w mitach ma przyszłość. To wdzięczny temat do badań, w dodatku z komercyjnym rezultatem. (Popatrzmy na opłaty za emisję CO2 i porównajmy uzasadnienie). Potopów występujących lokalnie (dla ówczesnych ludów to był „cały świat”) mogło być wiele. Z różnych przyczyn. Topniały lodowce, wylewały rzeki, być może gwałtownie i często. Trzęsła się ziemia, wybuchały wulkany, latały za blisko ziemi komety. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

69


Na kurdyjs

kim weselu

Zmieniał się klimat. Na kamienistych, nagich zboczach Araratu, który jest uśpionym wulkanem, rosły np. niegdyś winnice (wg Biblii zasadził je Pierwszy Ogrodnik Noe, opuściwszy arkę). Winnice zniszczyło trzęsienie ziemi w XIX w. Opowiadają o tym ormiańscy przewodnicy, przyjeżdżający tu okrężną drogą – przez granicę gruzińsko-turecką. Na granicy armeńsko-tureckiej (ponad dwieście kilometrów wspólnej granicy) nie ma ani jednego przejścia. Ormianie, exodus z lat 1915–17, podczas którego straciło życie około półtora miliona ludzi, to jest w Turcji tak samo zapalny temat, jak kwestie dotyczące Kurdów.

Góry – romantyka czy biznes? Tkwiąc przy dziurze po meteorycie, ogrodzonej drutem kolczastym (dalej też zasieki, posterunek i wartownik z karabinem, poza tym już żadnych atrakcji), kpiliśmy z Mehmeda, że prędzej Noe, przy żegluje tu w swojej arce, niż my dotrzemy na Ararat. I to był błąd, który nas później słono kosztował. Góry to biznes. Czasami bezwzględny, nienasycony, bez reguł i bez przyzwoitości. Czasami – bo to zależy od człowieka, nie od okoliczności, w jakich przyszło mu żyć. Kurdowie, mieszkający w nędznych wioskach u podnóża Araratu, żyją z turystów. To jest najbiedniejszy region Turcji. Zupełnie inny świat niż ten nad Bosforem. Im dalej na wschód, tym gorsze drogi, skromniejsze domy, coraz niższe minarety. Turecki Kurdystan: pustkowie, rdzawoczerwony pył i rozrzucone niczym kamienne klocki kucze pokryte blachą, obciążoną odłamkami skał, żeby wiatr blachy nie zdarł. Najsolidniejsze konstrukcje to te, co podtrzymują talerze anten satelitarnych. Miasteczka, gdzie zaglądają turyści, żyją tym samym rytmem: od sezonu do sezonu. Sklepiki, bazar, knajpki. I naganiacze – przeważnie dzieci. Niestety. Tego domagają się od nich dorośli: zdobyć klienta (ofiarę) za wszelką cenę, wykonać każdą usługę, nawet najbardziej nikczemną. Dzieci płacą najwyższą cenę za miejscowy „przemysł turystyczny” i to one najciężej pracują. Ale my widzimy (tylko?), że oblegają samochód, domagając się natarczywie pieniędzy, a gdy nic nie dostaną, potrafią walnąć kamieniem.

70

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

Na herbatce u ciotek Mehmeda.

.

Romantyka? Też jest. I to odkąd ludzie zaczęli odkrywać te góry. Bo Araraty są dwa: Wielki i Mały. Jeden bliziutko drugiego. Pod koniec XIX w Kazimierz Łapczyński, który nie był literatem, lecz botanikiem, opisał świętą górę Ormian jako „płynący na fiolecie nieba okręt z rozpiętymi białymi żaglami swoich dwu szczytów”. Patrzał na Ararat od ormiańskiej strony. Moja romantyka (nieliteracka – samo życie): – Ararat o świcie, widziany pierwszy raz: samotna góra na czerwonej pustyni. Wierzchołek góry w białej aureoli. Żadnych ptaków, drzew, ludzi. Pusta droga z resztkami asfaltu. Ostry zjazd. W dolinie miasteczko. Jeszcze nie wiedziałam, że jesteśmy u celu. Prawie… – Dogubeyazid, późny wieczór. Wracamy piechotą na camp obładowani zakupami. Zaczyna potwornie lać, a przeczekać nie ma gdzie – po jednej stronie koszary wojskowe, po drugiej samotny dom. Dalej już tylko puste pole. Gdy mijamy ten ostatni dom, otwierają się drzwi i jakiś mężczyzna woła nas (sześć osób!) do środka. Zaprowadził nas do pokoju na piętrze i włączył grzejnik, żebyśmy się wysuszyli. Po chwili przyniósł tacę z herbatą, a sam zniknął gdzieś do swoich spraw. Nawet nie mieliśmy jak podziękować, gdy susi i naherbatkowani opuszczaliśmy gościnny dom. Nie mam pojęcia, kim był ten człowiek. Nigdy więcej go nie spotkaliśmy. – Mała dziewczynka zbiera kwiatki na zboczu skalnego wąwozu, pokazywanego turystom jako „autentyczny dowód”, że właśnie w tym wąwozie, uformowanym w kształcie olbrzymiej łodzi, spoczywa pod zwałami gliny arka Noego. Tyle, że takich formacji skalnych jest w okolicy osiem. Na szczęście poprzestaliśmy na zwiedzeniu tej jednej. Gdy odjeżdżaliśmy, mała dziewczynka podeszła do mnie i podarowała mi swój bukiecik. Tak po prostu.

Gdzie jest arka? Poszukiwania arki, która miała spocząć na szczycie Araratu (czyli ciąg dalszy pogoni za mitem), nie ustają. Mimo że naukowe czy pseudonaukowe ekspedycje nie dały jak dotąd rezultatu. Wielu twierdzi, że „coś” widziało,


ŚWIAT Turcja ale nie wiadomo, co i gdzie. Lista odkrywców jest bardzo długa. Trochę szkoda Araratu – to jest park narodowy, potwornie zaśmiecony, że serce boli patrzeć. Rozmawiałam z tureckim wojskowym spod Stambułu, który towarzyszył kosmonaucie Jamesowi Irvinowi w jednej z wypraw. Irvin twierdził, że widział z kosmosu wielką czarną plamę w okolicach szczytu. Wyprawiał się tam sześć razy. Zrobił trochę zdjęć, niewyraźnych i …został badaczem Biblii. Mówi się, że popadł w obsesję na punkcie arki. (Zmarł na zawał). Miejsce, które go tak zaintrygowało – nawis skalny na wys. ok. 4700 m. Innych badaczy też. Najbardziej chyba spektakularna wpadka przydarzyła się ostatnio ekspedycji, której uczestnicy stwierdzili, że odnaleźli na Araracie szczątki łodzi. Owszem, tylko okazało się, że wpierw ją tam zanieśli. Poważni specjaliści od budowy statków spekulują, że to nie mogła być łódź, tylko skrzynia, jeszcze inni, że balia. Nie bujam. No nie miał racji botanik/literat Łapczyński, że „Ararat to jakby łącznik nieba z ziemią”? My też zaliczyliśmy wpadkę. Przez Mehmeda musieliśmy Ararat zdobywać dwa razy!

Pierwsze podejście: Wyruszyliśmy na górę w siódmym dniu potopu, 21 maja. To była nasza decyzja, wymuszona podstępem i po wielkiej awanturze, zakończonej ucztą piwną. Mehmed, muzułmanin, kanapki ze świniną ostentacyjnie odmawiał, ale piwo – proszę bardzo. Gdzieś tak bliżej świtu, gdy skończyło się piwo, rzekł: – Zbierajcie się, idziemy! Nad naszymi głowami przetaczała się akurat kolejna nawałnica. No i… wyszliśmy na 3000 m. Ani kroku dalej. – Musimy wracać! Nadciąga burza i za chwilę już ani w górę, ani na dół was nie sprowadzę – stwierdził nasz opiekun. Całodniowa mordęga poooszła…

Drugie podejście: Inny przewodnik – Juma. Inna droga na szczyt. Ostre tempo (już nie było czasu). Konie wytaszczyły bagaże do pierwszego obozu na 3200 m. Drugi obóz rozbiliśmy na 4250 m wśród oblodzonych głazów. Na szczyt o pierwszej w nocy ruszyli trzej najsilniejsi koledzy. Ja nawet butów nie miałam siły założyć. Nazajutrz, około jedenastej, nagle zjawił się Juma. – A gdzie chłopcy? – pytam. – Schodzą – mruknął i z poganiaczami zaczął prędko składać namioty. Załadowali cały majdan na konie i pognali w dół, do pierwszego obozu. Zostaliśmy we troje sami, w dodatku bez wody, cały zapas zabrał Juma z bagażami. Gramoliliśmy się po śliskich kamieniach w dół, śladem końskich kup. Sytuacja była najpierw komiczna, ale potem coraz bardziej wkurzająca, zwłaszcza że schodziło się ciężko. Zjeżdżaliśmy razem z lawiną kamieni i błota. Już nie chciało mi się ani podziwiać widoków, ani kląć. Chciało mi się pić! Tylko o tym myślałam! A tu słońce pali, wysiłek, pustynia w gębie, wokoło też pustynia – kamienna. Chłopcy dogonili nas gdzieś w połowie drogi do pierwszego obozu. Potwornie zmęczeni, przemoczeni do suchej nitki. Okazało się, że Juma, ledwo zeszli ze szczytu, zjechał na tyłku kilkadziesiąt metrów w dół i tyle go widzieli. Brnęli sami w śniegu po pas. Tego dnia padł jeszcze jeden rekord: wróciliśmy na dół bez zatrzymywania się w pierwszym obozie. Mieliśmy dość Araratu. PS. Chciałabym, żeby pod Araratem (nie na) stanęła jednak arka. Współczesne arki Noego już są na świecie, następne są budowane – jako schrony na wypadek kataklizmu, albo jako atrakcja turystyczna. Jakby to było pięknie spędzać wczasy w arce… pod Araratem! ■


TRADYCJA

Członkowie Stowarzyszenia Portius. Od lewej: Paweł Ungeheuer, architekt; Franciszek Tereszkiewicz, kanclerz PWSZ w Krośnie; Maciej Syrek, artysta rzeźbiarz; Zbigniew Ungeheuer, prezes Stowarzyszenia Portius; Piotr Górecki, złotnik; Andrzej Kołder, kustosz; Stanisław Materniak, prezes KPB w Krośnie.

Węgierskie wino w krośnieńskim szkle

Portius promuje Krosno W latach socjalizmu była na miejscowym Rynku jedyna knajpa. Nazywała się „Winiarnia Portius”, a serwowano w niej tanie wina z tzw. demoludów i miejscowe jabczaki. Nazwisko Portiusa nie było wtedy szerzej znane. Dziś patronuje ono Stowarzyszeniu, które realizuje własny pomysł na promocję Krosna – miasta coraz bardziej rozpoznawalnego w kraju.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

R

obert Wojciech Portius (1604–1661) był szkockim imigrantem, który w latach 20. XVII stulecia przybył do Krosna. Dorobił się fortuny na handlu winem, sprowadzając je z Węgier na szlacheckie, magnackie, a nawet na królewskie stoły. Był największym importerem win węgierskich na północ od Karpat w tamtym stuleciu. Przywilejami obdarzali go monarchowie: Zygmunt III Waza, a później jego dwóch synów – Władysław IV i Jan Kazimierz. Znany ze swej hoj-

72 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

ności wielki krośnieński kupiec i mecenas sztuki był dla Krosna postacią szczególną. Świadczą o tym zebrane dokumenty. Finansował naukę krośnieńskich dzieci, był dobroczyńcą kościoła farnego, którego po pożarze w 1638 roku przebudowę sfinansował, dodając do świątyni kaplice: św. Wojciecha oraz św. Piotra i Pawła – swoje rodowe mauzoleum. Sprowadzał do Krosna wybitnych artystów, którzy na jego koszt wyposażali kościół w ołtarze, obrazy, ambonę i inne dzieła sztuki. Na własny koszt wzniósł


TRADYCJA dzwonnicę farną, zamawiając do niej trzy dzwony o rzadko spotykanej harmonii dźwięków. Wieża fundacji Portiusa stanowi do dnia dzisiejszego symbol Krosna. W czasie wojen szwedzkich ufundował ponad trzysta metrów miejskich murów obronnych, stając się później – z królewskiej nominacji – komendantem miasta, które uchronił przed najeźdźcami. Spotykał się z władcami Polski i wspierał ich finansowo w trudnych dla Rzeczypospolitej czasach. Na Rynku zachowała się okazała kamienica rodziny Portiusów, ozdobiona późnorenesansowym portalem.

Postać Portiusa pomysłem na Krosno

Z

naną tylko historykom, niemal zapomnianą postać Portiusa, wskrzesił w roku 2001 Zbigniew Ungeheuer, krośnieński przedsiębiorca budowlany, który wraz z grupą przyjaciół zastanawiał się nad nowym pomysłem na Krosno. Spotkał wtedy prof. Istvána Kovácsa – Konsula Generalnego Republiki Węgier w Krakowie, obywatela honorowego siedmiu polskich miast, poetę, badacza węgierskich dziejów gen. Józefa Bema i patrona Święta Wina organizowanego wówczas w Bieczu. W maju 2002 r. zarejestrowane zostało Stowarzyszenie Portius. Członkami – założycielami byli: Zbigniew Ungeheuer, Maciej Syrek, Paweł Ungeheuer, Andrzej Kołder i Roman Ungeheuer. W tym samym roku we współpracy z Muzeum Zamkowym zorganizowano uroczystości upamiętniające jubileusz 600-lecia poświęcenia pierwszej kaplicy na zamku „Kamieniec”. Rok później zaś, w maju, wraz z UM Krosna, Ministerstwem Kultury Polski i Węgier, Ambasadą i Konsulatem Generalnym Węgier w Polsce, „Dni Kultury Węgierskiej w Krośnie”, a we wrześniu pierwszą edycję „Święta Wina Węgierskiego im. Portiusa”. W czasie „Dni Kultury Węgierskiej” przypomniano postać Balinta Balassiego, najwybitniejszego poety węgierskiego renesansu, który w młodości przez kilka lat mieszkał na zamku Kamieniec pod Krosnem, a później został zaufanym dworzaninem króla Stefana Batorego. Balassi w tamtych dniach został uhonorowany trzema tablicami pamiątkowymi wmurowanymi na Kamieńcu, w Rymanowie i Nowym Żmigrodzie. Autorem tablic byli rzeźbiarze: Maciej Syrek i Wołodymyr Romaniw, członkowie Stowarzyszenia. Takie były początki działalności krośnieńskiego Stowarzyszenia Portius. W późniejszych latach zapoczątkowało ono wiele ciekawych inicjatyw. Była to między innymi pierwsza edycja „Karpackich Klimatów”, Międzynarodowa Konferencja „Pociąg retro Portius Express”, a także przejazd pociągiem 550 krośnian, na przygotowane wcześniej Dni Krosna do węgierskiego miasta Sárospatak. Inicjatyw i dokonań Stowarzyszenia Portius było wiele, ale corocznym flagowym produktem promocyjnym jest Festiwal Win Węgierskich im. Portiusa. W dniach 22–24 sierpnia br. odbędzie się już dwunasta edycja festiwalu połączona ze zorganizowanymi przez Miasto Krosno „Karpackimi Klimatami”. W jego ramach

odbędą się koncerty, spotkania i wystawy – ale najważniejszym elementem będzie węgierskie wino. Wspaniałe wina z Krainy Bratanków będą sprzedawać na krośnieńskim Rynku, ze specjalnych domków Stowarzyszenia Portius, znani winiarze. – W Centrum Dziedzictwa Szkła, w odpowiednio przygotowanej sali pieców hutniczych, odbywać się będą uroczyste degustacje „Węgierskich win w krośnieńskim szkle” – mówi Maciej Syrek, artysta-rzeźbiarz, współzałożyciel Stowarzyszenia. Dla prezentującego swoje wina winiarza i zebranych gości będzie koncertował unikatowy węgierski męski zespół siedmiu cytrzystów, grających na historycznych instrumentach. W poczet nowych Członków Honorowych Stowarzyszenia Portius przyjęta zostanie pierwsza kobieta: dr hab. Adrienne Körmendy, obecny konsul generalny Węgier w Krakowie. – Na Węgrzech nie „produkuje” się wina, tam wino się tworzy. Tak, jak tworzy się dzieło sztuki, a o tajemnicach tej twórczości na każdej uroczystej degustacji opowiada inny winiarz, który jest gościem festiwalu. W tym roku zaprezentujemy również – już po raz drugi – kilku polskich twórców wina ze Stowarzyszenia Winiarzy Podkarpacia – mówi Zbigniew Ungeheuer, prezes stowarzyszenia. – Pielęgnujemy pamięć krośnieńskiego Portiusa poza granicami Polski w winiarskim regionie Tokaj. W miejscowości Hercegkút istnieje od 2006 roku piwnica „Portius”, którą prowadzi winiarz Richard Hörcsik Jr, członek honorowy Stowarzyszenia. W tym samym roku w ścianę starego Węgierskiego Domu Wina w słynnym miasteczku Tokaj została wmurowana tablica pamiątkowa ku czci krośnieńskiego kupca. Wizerunek i opis Portiusa prezentowany jest także w Muzeum Wina w miejscowości Tolcsva – mówi Zbigniew Ungeheuer. ostać Portiusa i jego rodziny wymaga dalszych badań. Po kwerendach archiwalnych we Lwowie i Przemyślu, konieczne jest dotarcie do dokumentów przechowywanych we wrocławskim Ossolineum, w węgierskim Debreczynie, a także w Krakowie, w Gdańsku oraz w jego rodzinnej Szkocji. O korzeniach tej znamienitej rodziny wiemy wciąż niewiele. Pomimo starań nie udało się dotąd przeprowadzić dokładnej kwerendy. Takie badania naukowe i historyczne wymagają czasu i pieniędzy – dodaje Roman Ungeheuer. Jak działa Stowarzyszenie Portius, w jakich przedsięwzięciach bierze udział, można prześledzić na stronie internetowej tej organizacji. Pełna dokumentacja działalności z setkami zdjęć, opisów i filmów wzbudza zainteresowanie internautów, szczególnie przed zbliżającymi się festiwalami.

P

Nowy wymiar przyjaźni Zbigniew Ungeheuer, prezes Stowarzyszenia Portius, podkreśla, że wino nazwane pospolicie w Polsce przedrozbiorowej węgrzynem, utkwiło szczególnie w pamięci Węgrów i Polaków, jako symbol łączący nasze kraje. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

73


TRADYCJA My, tworzący stowarzyszenie, pielęgnujemy pamięć tzw. Karpackiego Szlaku Wina, który tak blisko połączył i łączy dzisiaj nasze narody. Przykładowo, Tokaj to gatunek wina, sprzedawany nawet za czasów PRL-u, znany z powieści historycznych, jak Trylogia H. Sienkiewicza, który pijano i którym wznoszono toasty w zamożnych domach szlacheckich z okazji specjalnych uroczystości. Wina węgierskie już w 1310 r. figurowały na listach towarów przewożonych z Węgier do Polski. W popularyzowaniu węgierskich win w Polsce wielką rolę odegrał Zygmunt I Stary, który jeszcze jako królewicz od listopada 1498 roku trzy lata spędził w Budzie. Węgierskie wina do Polski przyjechały wraz z jego pierwszą żoną Barbarą Zápolyą, a dla drugiej żony Bony Sforzy wino transportowano na dwór z Węgier – a nie z dalekich Włoch. Niemałą rolę w przewozie win węgierskich przez Karpaty odegrała tzw. Przełęcz Dukielska. Kiedyś w celu ułatwienia handlu tym towarem pozakładano składy tych win w samej Dukli, Jaśliskach, Krośnie, Jaśle, Tarnowie, a także we Lwowie i Krakowie. Dbając o zachowanie pamięci tych starych tradycji i pielęgnowanie legendy Roberta Wojciecha Portiusa, organizowane są festiwale. Krosna bliżej nam do Sárospatak niż do Krakowa – podkreśla Maciej Syrek. Dlatego Stowarzyszenie Portius zainicjowało kontakty partnerskie podkarpackich miast z odpowiednikami z Węgier. Miejscowościami partnerskimi dla Krosna zostały dwa

Z

węgierskie miasta z regionu winiarskiego Tokaj. Są to Sárospatak i Sátoraljaújhely, wcześniej było już Zalaegerszeg. Udało się także „pożenić” miejscowość Korczynę z Tolcsvą i Iwonicz-Zdrój z Tokajem, a nawet krośnieńską Państwową Wyższą Szkołę Zawodową i Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych nr 5 z Krosna z odpowiednikami na Węgrzech. W podkreślenie 1000-letniej przyjaźni Polski i Węgier angażują się także prezydenci obu państw. Przedstawiciele Stowarzyszenia Portius biorą od 2006 roku udział w corocznych Dniach Przyjaźni Polsko-Węgierskiej, które odbywają się zawsze 23–24 marca. W tym roku takie uroczystości z udziałem prezydentów Polski i Węgier – Bronisława Komorowskiego i Jánosa Ádera, miały miejsce w Eger. Piotr Górecki przypomina, iż w 2009 roku Dni Przyjaźni odbyły się również w Krośnie, gdzie spotkało się dwóch prezydentów: Lech Kaczyński i László Sólyom. – To najbardziej autentyczne stowarzyszenie społeczne, które dla stosunków między obu krajami uczyniło najwięcej – powiedział prof. István Kovács. Prof. Roman Kuźniar, doradca ds. międzynarodowych prezydenta Bronisława Komorowskiego, szkołę podstawową i średnią ukończył w Krośnie. Zawsze czuł się związany z tym regionem. A teraz z przyjemnością tu wraca. Prof. Kuźniar podkreśla: – Dzięki takim inicjatywom, jakie podejmuje Stowarzyszenie Portius, Krosno stało się miastem rozpoznawalnym i cenionym w kraju. ■



MUZEUM minerałów Bursztyn.

RZESZOWSKI SKARBIEC

Matki Ziemi

Największym osiągnięciem naszej cywilizacji jest to, że istnieje. Powiedział to Max von Sydov, słynny aktor. Indianie Koga, którzy żyją z dala od cywilizacji w górach Sierra Nevada, pewnie nigdy o nim nie słyszeli, ale mówią to samo – żebyśmy ratowali naszą planetę, bo zmierza ku zagładzie. Trzeciej szansy nie dostaniemy.

Tekst Anna Koniecka Fotografie Tadeusz Poźniak Czemu trzeciej? Wg Indian Koga było tak: kosmiczna bogini pramatka obdarowała ludzi inteligencją. Hojny dar! I to była ta pierwsza szansa na przetrwanie, ale została zmarnowana. Rozgniewana bogini pramatka kazała bogom otworzyć bramy nieba i spuścić na ziemskich niewdzięczników czerwony i niebieski deszcz. Nie ustawał przez cztery lata, aż wszystko na ziemi zostało zalane. Uratowała się tylko jedna prawa rodzina, która schroniła się w arce na szczycie gór Sierra Nevada. I to była druga szansa dla ludzkości. Indianie Koga żyją w zgodzie z prawami natury, tak jak ich praprzodkowie uratowani z potopu. Mają dobrą łączność z kosmosem i już wiedzą, o czym mówią bogowie, co planują, jeśli się wreszcie nie opamiętamy. Ale my wysyłamy satelity szpiegowskie w kosmos nie po to, żeby podsłuchiwać bogów, tylko polityków albo Kowalskich. Dla planety Ziemia nie ma ważniejszych spraw. Naukowcy z Uniwersytetu Wiedeńskiego, po analizie wielu źródeł stwierdzili, że potop faktycznie miał miejsce,

76

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

rozpoczął się 23 września 9545 p.n.e. Prawdopodobnie jest to zdarzenie cykliczne, powodowane siłami natury. Jakimi? – pewności nie ma. Tereny dzisiejszego Podkarpacia pokrywało morze, głębokie na 3–4 kilometrów, ale to było w epoce trzeciorzędu, czyli kilkadziesiąt milionów lat przed biblijnym potopem. Z tego przedpotopowego morza wyłoniły się później Karpaty. Do skraju Karpat docierały kolejne zlodowacenia, a ślady pozostały do dziś, np. żwirownie w okolicach Radymna, a w Skandynawii drobinki złota osadzone w skałach. Ale nie ma co narzekać, że im złoto, a nam żwirek natura dała w posagu. Mamy więcej skarbów!

MUZEUM

Skarbów Matki Ziemi Można je oglądać w Rzeszowie, w Muzeum Skarbów Matki Ziemi. Biletu do tego muzeum nie potrzeba, tylko dużo czasu. Kolekcja imponująca – prawie tysiąc ekspona-


Siarka + Baryt.

tów. Minerały, kamienie szlachetne, okazy paleontologiczne z całego świata. Można na ich przykładzie prześledzić burzliwe dzieje Ziemi, a także, jak kształtowały się formy życia na przestrzeni ostatnich 500 milionów lat – od małego trylobita, który zwijał się w kulkę, jak nasz jeż, gdy się boi, do mamuta, który nikogo się nie bał, oprócz praczłowieka. Fascynująca lekcja do odrobienia dla dzisiejszych Ziemian. To lekcja z przejmującym przesłaniem, że nic nie jest dane raz na zawsze. Wg biologów z Uniwersytetu Londyńskiego, mamuty wyginęły głównie z powodu degeneracji genetycznej; populacja malała na skutek chorób, którym sprzyjał ocieplający się klimat. A resztę ginącego gatunku wytrzebili nasi praprzodkowie-myśliwi. Wśród prezentowanych w muzeum eksponatów jest ogromny kieł mamuta. I to jedyny ślad z przeszłości, którego widok nie cieszy, chociaż to rarytas kolekcjonerski. Unikatowych eksponatów jest dużo na wystawie, niejedno muzeum mogłoby pozazdrościć. Cieszy zdumiewająco duża reprezentacja podkarpackich skarbów. Wśród nich diamenty marmaroskie z Bieszczadów, tak poszukiwane przez kolekcjonerów. To kryształki kwarcu. Sama nazwa budzi emocje. Nasz rodzimy agat „Nowy Kościół”… o zagadkowym rysunku gwiazdy – występuje tylko w jednym miejscu na świecie, w okolicach wsi, od której wziął nazwę. Jesteśmy regionem, który natura obdarowała szczodrze siarką. Ale nie opłaca się jej wydobywać; kopalnia w Machowie, która była miejscem pracy dla armii ludzi, już nie istnieje. Na wystawie w Rzeszowie można zobaczyć bryły krystalicznej siarki, barytu i celestynu, uratowane spod kruszarki, gdy ruszała kopalnia. Okazy minerału tych rozmiarów co w rzeszowskim muzeum można jednak spotkać częściej za granicą niż w Polsce. Zwłaszcza w Niemczech. Tam wiedzą, co jest cenne. Skarb z dalekiej Syberii: czaroit, magiczny kamień. Fiołkowoniebieski cud natury, o którym jakuccy szamani mówili… szeptem. Taką moc mu przypisywano. Nota bene korale z czaroitu dostawały w prezencie ewenkijskie niewiasty niespecjalnie łagodnego charakteru. Nosiły je również dziewczyny, które pragnęły zaznać miłości. I czar działał. Mały naród, jakim są Ewenkowie (niespełna 20 tys.), żyjący m.in. na północy Jakucji, przetrwał. Naukowcy wciąż odkrywają w czaroicie nowe pierwiastki. Niewielkie zasoby tego minerału znad rzeki Czary, wyczerpane. Szkoda.

ŚWIAT

we władaniu diamentu Z kamieni szlachetnych można podziwiać na wystawie najrzadszy: niebieski diament. Jest to kamień uważany za jeden z najcenniejszych wśród diamentów. Mongołowie wierzyli, że kto posiada diament, włada światem. A papież Klemens VII jadał diamenty (sproszkowane) dla zdrowia. Niezła dieta! Każdy z prezentowanych w muzeum minerałów i kamieni jest na swój sposób wyjątkowy. Kwarc solarny mieni się jak ogon pawia, z gładkiej jak lustro tafli pirytu wyrastają identyczne co do mikrona sześciany. A granit buduje piramidy. Jak się ogląda to wszystko, nasuwa się nieodparcie myśl, że człowiek jest tylko marnym kopistą dzieł, jakie tworzy natura. Jesteśmy cząstką kosmosu dlatego otwiera ekspozycję (ku przestrodze?) kawał meteorytu Morasko; spadł około 5 tys. lat temu. Pierwszy fragment wykopano przypadkiem sto lat temu, gdy były prowadzone roboty przy umocnieniach wojskowych w okolicy wsi Morasko (dziś dzielnica Poznania). Kierujący pracami sierżant wnet się zorientował, że żelastwo znalezione pół metra pod ziemią to „przesyłka” z kosmosu, więc narobił szumu. Największy, znaleziony przed dwoma laty w Polsce meteoryt, waży 300 kg i również pochodzi z Morasko. Można by powiedzieć, że na Rzeszów spadł deszcz meteorytów – w Muzeum Skarbów Matki Ziemi jest ponad 200 okazów. Do rzeszowskiego „skarbca” wchodzi się prosto z ulicy: 3 Maja 9. Czynne nawet w sobotę, co zdumiewa turystów, którzy przyjeżdżając do Rzeszowa, w wielu ciekawych placówkach, jakie są w tym mieście, muszą pocałować klamkę. Bo weekend! Dlaczego Muzeum Skarbów Ziemi czynne? Bo to prywatne muzeum. Prowadzi je jeden człowiek. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

77


MUZEUM minerałów

Piękno

nie ma ceny Pomysłodawcą, realizatorem i spontanicznym kustoszem Muzeum Skarbów Ziemi jest znany rzeszowski jubiler Adam Micał, ekspert surowych diamentów, brylantów, pereł, korali, kamieni kolorowych, monet, starej biżuterii, rzeczoznawca jubilerski SRJ.

M

uzeum urządził w salonie jubilerskim, który prowadzi. Gabloty z eksponatami zajmują prawie cały salon. Piękny, ale nieduży, trzy pomieszczenia. Zaaranżowane tak, żeby, jak mówi właściciel muzeum, wystawiane skarby natury miały godną oprawę. Mają. To jest salon. Od sufitu, po meble. Gabloty specjalnie zaprojektowane, stosownie do wnętrza. Oprócz prezentowanych minerałów, sporo bibelotów, stara biżuteria – wszystko razem „robi klimat”. – Gdybym miał większy lokal, mógłbym pokazać dużo więcej. To, co teraz jest, to skromna reprezentacja – mówi Adam Micał. – Pomyślałem jednak, że jeśli ktoś zechce to zobaczyć, może będzie chciał się dowiedzieć więcej, zacznie szukać, interesować się szerzej, co nam Matka Natura dała w prezencie. A my biegniemy przez życie. Mamy szybkie komputery, statki powietrzne, uciekliśmy w Kosmos z tej planety i… wracamy. Do czego? Komputery przenoszą w inny świat, a przecież my jesteśmy częścią tego świata. Założenie muzeum to duże przedsięwzięcie. Inwestycja biznesowa. Ryzyko, że coś może pójść nie tak. Sam entuzjazm nie wystarczy, trzeba poświęcić na to mnóstwo czasu, pracy. A pieniędzy z tego nie ma, muzeum działa non profit. Jak wygląda takie przedsięwzięcie od kuchni? Adam Micał przyznaje, że to ciężka sprawa. – Podchodziłem do tematu dwa razy. Najpierw chciałem zrobić muzeum poza Rzeszowem, na dużej przestrzeni, z odpowiednim budynkiem dla ekspozycji meteorytów, minerałów oraz organizacji tematycznych spotkań i szko-

78

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

leń. Dookoła park – trzy hektary, starodrzew, idealny teren pod wizualizację skarbów Matki Ziemi. Niestety, wypowiedziano kredyt obrotowy mojej firmie Diamond&Gold. Inwestycja zaprojektowana naprawdę z rozmachem, prawie na ukończeniu, przepadła. Trzy lata pracy! Nie mówiąc o kosztach… Ale ja jestem uparty, nadal realizuję swoją ideę. Chociaż muszę przyznać, że było ciężko. Do dzisiaj się z tego podnoszę. Dlatego obecne muzeum urządziłem własnymi siłami, w wynajętym lokalu. sparcie od strony merytorycznej miałem, sam jestem tylko kolekcjonerem, a nie znawcą minerałów. Pomogli mi specjaliści w tej dziedzinie, Andrzej i Mateusz Bezkorowajni. Szczerzy ludzie. Jestem im niezmiernie wdzięczny. Człowiek dostaje skrzydeł, gdy słyszy, że to, co robi, ma sens. Miasto jest naszym wspólnym dobrem i pomysły, które temu służą, warto realizować. Powiedział mi to prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc, gdy przedstawiłem mu pomysł, że zrobię muzeum w Rzeszowie. Zrobiłem i działam dalej. Moje muzeum otrzymało „Znaczek Turystyczny”. Będziemy zakładać stowarzyszenie „Natura Ziemi” , będzie makrofotografia, żeby pokazywać w szczegółach piękno minerałów. Dużo jeżdżę po świecie, oglądam podobne muzea, wystawy, wiele się stamtąd nauczyłem, zwłaszcza w Rosji. Adam Micał dużo podróżuje również do miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc, a turysta zapuszcza się rzadko, na przykład do kopalni złota albo węgla w syberyjskiej tajdze, albo do dżungli na Sri Lance, żeby zobaczyć, jak z dziury

W


MUZEUM minerałów wygrzebanej w gliniastej ziemi tubylcy próbują wydobywać coś, co wygląda jak okruszek szkła mocno sfatygowany na dnie rzeki – tak wygląda surowy szafir. Dopiero po oszlifowaniu widać barwę i wartość. Piękną albo nie. Loteria: są pieniądze, jeśli kamyk okaże się cenny, albo cała mordęga na nic. A tony błocka trzeba wydobyć i przetrząsnąć. kamieniach potrafi opowiadać godzinami. – Naturalne kamienie są jak poezja, ta z najwyższej półki – twierdzi Micał. – Weźmy alabaster. Nic szczególnego, ktoś powie, bo alabaster to przecież gips. Ale jakie cudeńka można z niego wyczarować, jeśli ten minerał zostanie obrobiony, a jest to minerał miękki, a przez to bardzo plastyczny. Już Etruskowie to odkryli, a teraz my podziwiamy w najsłynniejszych muzeach świata arcydzieła z alabastru, np. etruskie wazy czy urny. Gdy biorę do ręki kamień, wszystko jedno jaki, kusi mnie, żeby go jak najprędzej oszlifować i zobaczyć, co kryje w środku, a każdy ma jakąś tajemnicę. Czasami sobie myślę, że kamienie potrafią być mądrzejsze niż ludzie. Potrafią żyć w symbiozie z innymi minerałami. A człowiek? – Chciał Pan zostać geologiem? – Nie, raczej archeologiem, niewiele brakowało, ale pasja pozostała. Nadal jestem zakochany w minionych wiekach i kulturze, jaką niosą. Nie tylko w skałach, kamieniach, kryształach, ale również w przedmiotach. oznałem bardzo dużo ludzi podobnie zakręconych jak ja, i kiedy rozmawiamy o jakimś większym lokalu dla muzeum, mówią mi: „Adam, pożyczymy ci to, tamto z naszych zbiorów. Zrób wystawę, niech to żyje wśród ludzi”. Żeby stworzyć wystawę, potrzeba wiele czasu i pracy. Ja mogę pracować 24 godziny na dobę, kiedy widzę cel. Już trzykrotnie zmieniałem wystawę. Każdą wystawę trzeba przygotować tak, żeby ten, kto ją zwiedza, a są to ludzie z różnych środowisk, odkrył coś ciekawego dla siebie. Mam nadzieję, że ta trzecia odsłona – ze skarbami z Podkarpacia (osiem gablot) się spodoba. Są ludzie, którzy posiadają niebotyczne zbiory minerałów. Mają swoje prywatne wystawy dla siebie. Wystawy publiczne są trudne do zorganizowania. Problemy z transportem, ubezpieczeniem, itd. Ale warto. Pokazując to, co dostaliśmy w prezencie od natury, uczymy na nią patrzeć. I szanować, póki jest co. Na Dolnym Śląsku kamieniołomy dawały nefryt pod autostradę, bo trzeba było szybko… O rzeszowskim Skarbcu Matki Natury ludzie dowiadują się najczęściej ze strony internetowej, którą Micał prowadzi. Tam chce zamieszczać makrofotografie swoich minerałów. – Przyjeżdżają do muzeum ludzie z całej Polski. Z Podkarpacia najwięcej, zwłaszcza młodzież szkolna, ale z samego Rzeszowa – mało, na razie kilka szkół. Może nauczyciele wolą uczyć tylko z książek? Ale cieszy mnie, że są ludzie, którzy wracają tu po kilka razy. A wielu jest takich, co zaglądają regularnie. Są nauczyciele, którzy przywożą całe klasy. Jeśli widzę, że ktoś się zainteresuje jakimś eksponatem, podchodzę i objaśniam, opowiadam o moich minerałach – Adam Micał, jako „spontaniczny kustosz”, jest wtedy w siódmym niebie. O swoim zasadniczym fachu mówi z nutą żalu.

O P

Bizmut.

ZNACZEK TURYSTYCZNY Promuje miejsca atrakcyjne turystycznie. Pomysł Czechów. Prawie 4 tys. obiektów w Europie, USA i Rosji jest oznaczonych Znaczkiem Turystycznym. W Europie - Słowacja, Niemcy, Ukraina, Austria, Węgry, Słowenia, Rumunia, Holandia, Szwajcaria, Wielka Brytania, Włochy, Rosja, Polska. Znaczek Turystyczny przedstawia miejsce, do którego dotarł turysta. Jest pamiątką i potwierdzeniem pobytu. W żadnym innym miejscu nie można kupić takiego znaczka. Turyści kolekcjonują znaczki.

– Teraz w jubilerstwie nie jest łatwo, zalewa rynek masowa produkcja koncernów biżuteryjnych. Prawdziwe rzemiosło jubilerskie jest w defensywie. Lansowana jest biżuteria, która, moim zdaniem, ma niewiele wspólnego z pięknem, jakie z definicji jest przypisane ozdobom. Dlatego będę przekonywał panie, żeby polubiły kamienie naturalne i wybrały coś godnego dla siebie. Kobieta z klasą powinna nosić biżuterię z klasą. Kamień musi być unikatowy. Nie ma? – trzeba zamówić, wybrać kamień, oprawę, ustalić cenę. I nie są to drogie rzeczy, w porównaniu z tym, ile zostawiają panie w koncernach biżuteryjnych. Tam nikt nie jest Świętym Mikołajem. iezupełnie zgadzam się z tym, że biżuteria to jest kwestia mody, która się zmienia zgodnie z jakimś trendem. Coś co jest piękne przetrwa każdy trend. Piękno jest ponadczasowe. Jedynie zmienia się sposób podejścia do biżuterii. Ja bym sobie życzył, żeby panie miały jedną rzecz, ale coś ładnego, co pasuje do osobowości, coś znaczy, jest bardzo osobiste. Nastolatka nosi wszystko, jej pasuje plastik, sznurek, drucik, szkiełko. Ale dama? Ileż to okazji, nawiasem mówiąc, ma kobieta w życiu, żeby poczuć się damą? Na pewno nie wtedy, gdy nosi to samo co córka czy wnuczka. Ta moja wystawa to jest mały wycinek tego, co natura stworzyła wartościowego. To wcale nie znaczy, że musi kosztować krocie. Nie bez powodu mówi się, że piękno nie ma ceny. Nie mam racji? ■

N

Więcej reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Kinga Bielec.

Mielec i Kinga w roli głównej

Od czego powinna zaczynać się filmowa opowieść o Kindze Bielec? Od historii lubującej się w czerni nastolatki, z pasją oglądającej filmy Stone’a i Jarmuscha? Od przedsiębiorczej prezeski stowarzyszenia, które w ciągu 10 lat nieraz proponowało w Mielcu innowacyjne i odważne przedsięwzięcia? A może od małej dziewczynki, która biegała po mieleckich ulicach, zbierając datki do puszek założonej przez rodziców Fundacji SOS Życie? Każdy początek, choć inny, byłby dobry, ale stylistyka filmu musiałaby współgrać ze stylem jego bohaterki: dominującą czernią przełamaną kobaltem, turkusem i kolorami jarzeniowymi.

Tekst Katarzyna Grzebyk Stylizacje i makijaż Eliza Osypka Fotografie Tadeusz Poźniak

K

inga ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim i Szkołę Liderów Społeczeństwa Obywatelskiego, jest prezeską Stowarzyszenia Kulturalnego JARTE; od 10 lat prowadzi jednoosobową firmę, współpracując m.in. z Narodowym Centrum Kultury i TVP Rzeszów; od niedawna jest pracownicą Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej. Ma chyba wszystko, o czym marzy większość kobiet: urodę, wzrost i sylwetkę modelki, śniadą cerę, ciemne, naturalne włosy. Swoich atutów jest świadoma. Często słyszy, że jest ładna. – To czasem bardziej przeszkadza niż pomaga. Stereotyp „ładna i głupia”, niestety, jest wciąż silny – twierdzi. W szafie Kingi dominuje czerń – teraz ma żałobę po zmarłym niedawno ojcu, ale do czasu studiów ubierała się wyłącznie w tym kolorze. – Nosiłam kolczyki w nosie, marzyłam i nadal marzę o tatuażu, ale obawiam się, że jak zrobię jeden, to wkrótce będę cała wytatuowana – żartuje. – Sukienki zaczęłam zakładać mając dwadzieścia parę

80

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

lat, ale nie miało to nic wspólnego z odkrywaniem kobiecości. Kobiecość zawsze we mnie była, jednak nie eksponowałam jej. Może na przekór opiniom o swojej urodzie? Od pewnego czasu daje się przekonać do innych barw w garderobie. Lubi kolor kobaltowy, chabrowy oraz miętowy. Wybiera też kolory jaskrawe, jarzeniowe, podobnie jak wygodne ubrania. – Wygodne, ale z pazurem. Coś, co przyciąga uwagę – zaznacza. Nie boi się założyć żółtych conversów do małej czarnej, ani kombinezonu z odważnym dekoltem na plecach. Doskonale wie, w czym dobrze wygląda. Największy problem stanowią buty. Ciężko jest znaleźć coś interesującego w rozmiarze 41.

Liderka i społeczniczka o wyglądzie modelki Kinga ma duszę artystki i naturę społeczniczki. Tato był artystą rzemieślnikiem, więc od małego z zaciekawieniem


JEJ styl

oglądała jego albumy z malarstwem czy krojami pisma. Kiedy miała sześć lat, na raka zachorował jej brat; jedenaście, gdy jej rodzice Alfred i Łucja Bielcowie założyli w Mielcu Fundację SOS Życie. Pracę w sektorze organizacji pozarządowych (NGO) zna od przysłowiowej „kuchni” – już jako mała dziewczynka brała udział w akcjach charytatywnych. woje pasje – a miała i ma ich w życiu wiele – zaczęła realizować w szkole podstawowej. Wychowana na audycjach „Trójki”, z wypiekami na twarzy śledziła poczynania pierwszej pirackiej rozgłośni radiowej „Hit-Fm” w Mielcu i… nagrywała siebie na kasety, tworząc pierwsze amatorskie audycje. W liceum próbowała nawet stworzyć szkolne radio. Po latach okazało się, że jej próby z mikrofonem nie poszły na marne, bo pod koniec pierwszego roku studiów zaczęła współpracować z radiem akademickim Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie przez cztery lata współtworzyła audycję o Internecie. – Był rok 1998, Internetu praktycznie nie było… Do

S

dziś pamiętam statystyki, jakie podawaliśmy: „W Polsce jest już 12 proc. internautów…” – wspomina z rozbawieniem. Miała też własną audycję muzyczną „Technologia”. Kingę pochłonęło dziennikarstwo; najpierw publikowała teksty o muzyce w gazetce szkolnej, potem w lokalnym tygodniku, przeprowadzając wywiady z gwiazdami sceny muzycznej, zapraszanymi przez jej mamę na koncerty charytatywne. Wybór studiów dziennikarskich był oczywisty. – Wyjeżdżając z Mielca myślałam, że już nigdy tu nie wrócę. Chciałam żyć w wielkim mieście. Życie wydawało się ciekawsze. Tam mogłam wybierać pomiędzy różnymi seansami w kinach – wyjaśnia. Właśnie, kino. Bez niego Kinga nie wyobraża sobie życia. Kiedy na ekrany wszedł „Willow”, obejrzała go 18 razy! Tato koleżanki był lektorem w mieleckim kinie, więc od czasu do czasu wpuszczał dziewczyny na seanse. Kinga aktywnie działała w dyskusyjnym klubie filmowym „XYZ” w liceum. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

81


JEJ styl Mielec i co dalej? Mimo wcześniejszych zapowiedzi, po studiach jednak wróciła do Mielca, do założonej przez rodziców fundacji. – Zawsze utożsamiałam się z misją fundacji, z tym, że dzięki pomocy obcych ludzi można uratować czyjeś życie, tak jak życie mojego brata. Zresztą jeszcze na studiach pomagałam rodzicom w fundacji, przy kontaktach z mediami i public relations – wyjaśnia. o po pięciu latach miał jej do zaoferowania Mielec, oprócz rodziny i fundacji? Jedno kino i brak przyjaciół, bo rozjechali się po świecie. Zaczęła szukać kontaktów z osobami, które tak jak ona chciały rozmawiać o filmach, ale takich, jakich kina masowo nie wyświetlały. W 2004 roku poznała Pawła Wolanina i Tomka Witka, założycieli Stowarzyszenia Kulturalnego JARTE, których z Kingą połączyła również pasja fotografii (Kinga zaczęła robić pierwsze zdjęcia w podstawówce, podbierając tacie aparat). Szybko została wiceprezeską i zaczęła realizować wspólny pomysł powołania Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Współorganizowała zainicjowaną przez Anię Bratek głośną akcję M4 – Moje Miasto Moje Miejsce, i jej kolejnych 8 edycji. – Chcieliśmy w ten sposób dać wszystkim, którzy tworzą, miejsce, gdzie mogliby wystawić swoją twórczość i zaprezentować ją w przestrzeni publicznej. Ten nasz happening był dość nowatorską ideą, ale po dwóch latach okazało się, że ludzie jednak wolą tworzyć do szuflady, więc zmieniliśmy jego formułę na warsztaty. Brała w nich udział głównie młodzież. W czasie wakacji organizowaliśmy wystawę zdjęć, spektakl teatralny, pokaz breakdancu, wieszaliśmy wiersze na sznurkach – wylicza Kinga. kcja M4 trwa nadal. W tym roku jej formuła ponownie została odświeżona, a uczestnicy korzystają z warsztatów ze znanym reportażystą i fotoreporterem Filipem Springerem, poetą i raperem Wojtkiem Cichoniem oraz antropolożką kultury Dorotą Majkowską-Szajer. Działania Stowarzyszenia Kulturalnego JARTE, promującego twórczość w dziedzinie sztuk wizualnych i zajmującego się animacją kultury, edukacją oraz rozwojem społeczności lokalnych, zostały docenione. Na początku lipca Kinga Bielec jako prezeska odebrała od Zarządu Województwa Podkarpackiego nagrodę dla JARTE za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury.

C

A

Jeden procent oddaj swoim! Kinga mocno angażuje się w kampanię uświadamiającą społeczeństwu, jak ważne jest przekazywanie 1 proc. podatku na organizacje pożytku publicznego. Z pozyskanych przez nią danych wynika, że 1,3 miliona zł z 1 proc. idzie „w Polskę”, do Mielca trafia jedynie 130 tysięcy złotych. – Gdyby wszyscy mieszkańcy powiatu mieleckiego przekazywali 1 proc. na organizacje działające w naszym powiecie – a jest ich nieco ponad dwadzieścia i mają zróżnicowany profil działalności – uzbierałyby się 3 miliony zło-

82

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

tych rocznie. To ogromna suma, za którą można by rozwiązać wiele naszych lokalnych problemów – twierdzi. – Zdaję sobie sprawę, że 1 proc. zazwyczaj przekazywany jest na chore dzieci i zaniedbane zwierzęta, i bardzo dobrze, że tak się dzieje, ale 1 procent to również ogromna szansa dla organizacji takich jak JARTE. Musimy sobie zdawać sprawę z tego, że ludzie, którzy działają w stowarzyszeniach i fundacjach dla naszego wspólnego dobra, poświęcają nie tylko swój wolny czas, ale i prywatne pieniądze. inga postanowiła zrobić uświadamiającą kampanię promocyjną we współpracy z Fundacją Przekarpacie i tak powstał cykl 12 filmów pokazywanych przed seansami kinowymi oraz reklama „Wydrzyj się”. Aktywnie działa jako radna w Radzie Organizacji Pożytku Publicznego Województwa Podkarpackiego. Planów ma wiele. Chciałaby, aby organizacje pozarządowe ściślej współpracowały ze sobą, bo dzięki temu będą mogły osiągnąć więcej. Marzy jej się również nowe miejsce na kulturalnej mapie Podkarpacia. – Lubię podejmować się nowych wyzwań, ciągle mam nowe pomysły i idee, lubię zapalać ludzi do działania – zaznacza. ■

K



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Uniwersytet Rzeszowski. Pretekst: V Forum Innowacji i I Forum Turystyczne Państw Karpackich.

Dr Zoltan Somogyi, dyrektor wykonawczy Światowej Organizacji Turystyki.

Od lewej: Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Katarzyna Sobierajska, podsekretarz stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki.

Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL.

Od lewej: Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. promocji w VIP Biznes&Styl; Małgorzata Wisz, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Rekreacji w Czarnej k. Łańcuta; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP B&S. Od lewej: Błażej Grabowski, wiceprezes POLISH MARKET; Krystyna Woźniak-Trzostek, prezes zarządu, redaktor naczelna POLISH MARKET; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Jerzy Bochyński, prezes Fundacji Instytut Studiów Wschodnich. Od lewej: Stefan Dziadosz, dyrektor Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Karolina Kępczyk, dyrektor Europejskiego Centrum Bajki im. Koziołka Matołka w Pacanowie.

Od lewej: Piotr Lutek z Euroregionu Bogusław Płodzień, prezes Fundacji Innopolis; Karpaty; dr hab. Wojciech Czarny Marta Półtorak, prezes Develop Investment. z Uniwersytetu Rzeszowskiego; prof. Jerzy Rut z Uniwersytetu Rzeszowskiego; Michael Meyer, koordynator Projektu Strategii Zrównoważonego Rozwoju Turystyki w Karpatach; Monika Szymańska, prezes Klastra Jakości Życia „Kraina Podkarpacie”.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Jacek Szarek, dyrektor TVP Rzeszów; Ilona Małek, dziennikarka TVP Rzeszów.

Od lewej: Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL; prof. Czesław Puchalski, prorektor ds. rozwoju Uniwersytetu Rzeszowskiego; prof. Wacław Wierzbieniec, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Techniczno-Ekonomicznej w Jarosławiu.

Marek Kamiński, podróżnik, polarnik, zdobywca dwóch biegunów.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Krzysztof Witoń, prezes zarządu HAWE S.A.

Od lewej: prof. Sylwester Czopek, prorektor ds. nauki Uniwersytetu Rzeszowskiego; Bogdan Romaniuk, członek zarządu województwa podkarpackiego. Od lewej: Wojciech Fułek, wiceprezes Europejskiego Związku Uzdrowisk; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL; Katarzyna Sobierajska, podsekretarz stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki.

Od lewej: Grzegorz Chudzik, szef Bieszczadzkiej Grupy GOPR; Jacek Hołub, przewodnik beskidzki, ratownik Bieszczadzkiej Grupy GOPR.

Od lewej: Grzegorz Kolasiński, rzecznik prasowy Uniwersytetu Rzeszowskiego; Grzegorz Wrona, wiceprezes zarządu TAURON Wytwarzanie S.A.

Od lewej: prof. Sylwester Czopek, prorektor ds. nauki Uniwersytetu Rzeszowskiego; prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej.


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Gala otwarcia 53. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – koncert José Carrerasa.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Teresa Gwizdak; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka, z córką Dagmarą.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Od lewej: Jan Bury z Fundacji Pomocy Młodzieży im. Jana Pawła II „Wzrastanie”; Jerzy Cypryś, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy; Urszula Ślązak, dyrektor departamentu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego; Waldemar Szumny, wiceprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Stanisław Sieńko, zastępca prezydenta Rzeszowa, z żoną Urszulą.

Tomasz Leyko, rzecznik prasowy Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego, z żoną Joanną Tarnowską-Leyko.

Od lewej: Stanisław Czekajski; Anna Jońca; Kazimierz Gołojuch, poseł PiS, z żoną Danutą; Halina Czekajska.

Marta Januszewska, dziennikarka Radia Kolor.

Krzysztof Zuzak, prezes MTU Aero Engine, z żoną. Witold Wańczyk, prezes firmy Integral Sp. z .o.o, z żoną Bogusławą.


TOWARZYSKIE zdarzenia José Carreras, tenor; muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

Nataliya Kovalova, sopran; David Giménez, dyrygent; muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Marek Zając, dziennikarz, prowadzący galę; muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

Andrzej Matusiewicz, senator PiS; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu; Barbara Matusiewicz; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Marek Zając, dziennikarz.

Od lewej: Arkadiusz Czach, członek zarządu D&R Czach; Anna Czach, dyrektor Volvo D&R Czach; Danuta Czach, wiceprezes D&R Czach; Ryszard Czach, prezes D&R Czach.

Od lewej: Ewa Draus, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego; ks. Andrzej Cypryś; Irena Kozimala, dyrektor Instytutu Historii Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu.

Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano Suiza, z żoną Krystyną.

Od lewej: Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu; Ewa Szcześniak, prawniczka.

Od lewej: Michał Zajko, Marta Zajko, prezes Stare Miasto - Park Leżajsk Sp. z o.o.; dr Wiesław Stępień, wykładowca Politechniki Rzeszowskiej; Danuta Stępień, dyrektor IV Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie; Beata Gilewicz; Grzegorz Gilewicz, dyrektor Elektrociepłownii Rzeszów; Adam Szajna.


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Koncert Capelli Bydgostiensis.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie.

Maria Dańczyszyn, aktorka Teatru Maska; Jerzy Dynia, dziennikarz TVP Rzeszów.

Od lewej: Mariola Łabno-Flaumenfaht, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie oraz Teatru „Bo Tak”; Małgorzata Woźniak, scenografka Teatru „Bo Tak”. Mieczysław Janowski, z żoną Bogumiłą.

Bogumił Sobota, właściciel firmy Tablitek, z żoną Krystyną.

Od lewej: Jerzy Dziobak, Radio Rzeszów; Elżbieta Lewicka, Radio Rzeszów; Antonina Dziobak. Jan Bator, prezes KRUSZGEO S.A., z żoną Bożeną.

Ryszard Zatorski z żoną Danutą.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na Podkarpaciu na portalu www.biznesistyl.pl



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Muzeum - Zamek w Łańcucie. Pretekst: Koncert „Nastroje” w wykonaniu Krzysztofa Jakowicza, Roberta Morawskiego i Daniela Olbrychskiego.

Daniel Olbrychski.

Od lewej: Krzysztof Jakowicz; Robert Morawski.

Jadwiga Kuźniar, właścicielka Zakładu Tłuszczowego Białoboki; Lucjan Kuźniar, wicemarszałek Podkarpacia.

Od lewej: Elżbieta Węgłowska, właścicielka firmy Profil; Krystyna Stachowska, dyrektor Grupy AVIVA; Genowefa Babka.

Od lewej: Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. promocji VIP Biznes i Styl; Magdalena Głowacz, regionalny menedżer ds. wsparcia marketingowego Grupy AVIVA.

Od lewej: Paulina Lubaś; Dagmara Goś, koordynatorka projektów IT VIP Biznes i Styl. Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.

Od lewej: Elżbieta Węgłowska, właścicielka firmy Profil; Krystyna Stachowska, dyrektor AVIVA; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa S.A.; Jolanta Pietrasz.

Od lewej: Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie; Bożena Kubska, Bank Pekao S.A.



Miejsce: Podgrodzie k. Dębicy. Pretekst: Otwarcie nowego magazynu w Podkarpackim Parku Logistycznym.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Mariusz Godawski, Adam Godawski, właściciele Grupy Omega Pilzno. Adam Nowak z zespołu Raz Dwa Trzy.

Od lewej: Mariusz Godawski, prezes Grupy Omega Pilzno; Paweł Skotniczny, dyrektor Podkarpackiego Parku Logistycznego; Adam Godawski, prezes Grupy Omega Pilzno.

Od lewej: Adam Godawski, prezes Grupy Omega Pilzno; Sławomir Kozioł, Bank PKO BP; Mariusz Godawski, Magdalena Stryczek, logistic manager prezes Grupy Omega Pilzno. w Husqvarna oddział Mielec; Jacek Drobot, zastępca wójta gminy Dębica.

Od lewej: Jacek Drobot, zastępca wójta gminy Dębica; Czesław Łączak, radny sejmiku wojewódzkiego; Stanisław Rokosz, wójt gminy Dębica.

Od lewej: Michał Niemiec, key account manager w Shell Polska Sp. z o.o.; Mariusz Godawski; Adam Godawski; Paweł Odrzywołek, dyrektor Shell Polska Sp. z o.o.

Od lewej: Mariusz Godawski, prezes Grupy Omega Pilzno; przedstawiciele Millenium Leasing: Wojciech Rybak, Dorota Mrowca, Aneta Eichler.

Od lewej: Krzysztof Krawiec, zastępca burmistrza Pilzna; Ewa Gołębiowska, burmistrz Pilzna; Adam Godawski; Mariusz Godawski.

Od lewej: Mariusz Godawski, prezes Grupy Omega Pilzno; Dominik Wróbel, dyrektor firmy Skalski sp. z o.o.; Marcin Pyrz, Skalski Sp. z o.o.

Adam Godawski; Mariusz Godawski; Czesław Kubek, wicestarosta powiatu dębickiego.

Katarzyna i Adam Godawscy z synami Jasiem i Stasiem w towarzystwie muzyków zespołu Raz Dwa Trzy.


Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera spektaklu „Na Pokuszenie”.

Od lewej: Dagny Cipora i Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorki Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Dagny Cipora, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Barbara Kędzierska; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Milena Kwiatkowska.

Od lewej: Marian Kornaga, akustyk teatralny; Joanna Rzucek, garderobiana; Anna Jochym, inspicjent; Andrzej Siedlecki, inspicjent.

Od lewej: Iwona Jastrzębska; Justyna Pisarek; Paulina Molęda.

Od lewej: Maciej Mikulski, grafik; Marek Mikulski, scenograf spektaklu „Na pokuszenie”; Justyna Król, aktorka; Dagny Cipora. Reklama


BIZNES z klasą

Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl

Trzy słowa na d... O polityce i nie tylko

Dyplomacja polega na tym, żeby mówić: dobry piesek, dobry piesek, dopóki się nie znajdzie solidnego kija pod ręką. Okrutne i obrzydliwie nieetyczne? Owszem. Ale nie ma co udawać świętego oburzenia. Przecież nie aniołowie kręcą biznesy polityczne, aczkolwiek politycy, bez względu na opcję, bardzo by chcieli, żebyśmy wierzyli, że właśnie tak jest, kiedy oni dzierżą władzę.

M

ają nas jak zwykle za idiotów, ciemny lud, który wszystko kupi. Wedle tej logiki za destabilizację i robienie z polskiej demokracji żałosnej karykatury winni są oczywiście wszyscy, tylko nie aktualnie rządzący. Kto najbardziej? Ci, co już rządzili. A także ci, co chcą rządzić rządzącymi, czytaj: nagłaśniający afery dziennikarze oraz służby plus prokuratura, które – jak słyszymy ostatnio – „włączają się w bieżące życie polityczne” i „próbują ingerować w polską rzeczywistość” (cyt. za urzędującym ministrem rolnictwa, PSL). Czyli mówiąc bez ogródek – zamiast pilnować porządku prawnego w państwie, organa ścigania są spolegliwym narzędziem w rękach władzy. Skąd te gromy? Bo w związku z aferą podsłuchową ośmielili się robić akurat teraz, kiedy ważą się losy koalicji, przeszukania u posłów z PSL-u. Niestety, zasoby naszej naiwnej wiary w cuda, czystość intencji, etos, wszystko jedno jak to nazwiemy, też już się wyczerpały na przestrzeni ostatnich dwudziestu pięciu lat, gdy tak bezkompromisowo parliśmy ku wolności. Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że mamy to, czegośmy chcieli. „Należymy do Wolnego Świata” – co

94

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

z dumą podkreśla na każdym kroku nasz prezydent, zwany też Pierwszym Strażnikiem żyrandola w pałacu prezydenckim. Kto jest tym drugim strażnikiem, jeśli w ogóle taki jest? Inspirator nadciągających zmian? Możliwe, że dowiemy się z kolejnych podsłuchów. Serial się rozkręca, przybywa nowych (starych stażem w polityce) bohaterów. Można powiedzieć, że tegoroczne lato – jak to zwykle w mediach – składa się z samych powtórek. ez podsłuchów u nas ani rusz. Powinni zacierać ręce producenci wszelkiej aparatury podsłuchowej – to jest w Polsce biznes najbardziej rozwojowy i jeśli lobby podsłuchowe jeszcze mocniej naciśnie kogo trzeba w parlamencie, to nagrywanie każdego, od sołtysa po parafian ocierających się o jakąkolwiek władzę, nawet gdyby miała ona polegać tylko na dzierżeniu baldachimu nad wielebnym, znajdzie przyzwolenie w stosownych przepisach, tj. stanie się obowiązkowe, jak swego czasu montowanie „zestawów głośnomówiących” w samochodach czy stawianie ekranów dźwiękochłonnych przy drogach. Ktoś na tym nieźle zarobił. I o to chodzi. Ideologię zawsze można potem dorobić, że to kwestia bez-

B


BIZNES z klasą pieczeństwa np. kierowców, jeży albo łątek, też cholernie wrażliwych na uszy. cale się nie zdziwię, jeśli za jakiś czas, tak bliżej wyborów samorządowych, zaczną wybuchać afery i aferki podsłuchowe w skali jak najbardziej lokalnej. Bez nagrywania i podsłuchiwania nie da się przecież w naszym wolnym kraju ocenić, co kto wart, co myśli naprawdę, ani czego się po nim można spodziewać. A wybory lokalne to nie jakaś tam randka w ciemno czy europarlament. Bój idzie o realną władzę, więc trzeba wiedzieć na bank, kogo na listy wyborcze wpuścić, żeby później poruty nie było, że taki niesprawdzony akustycznie podłoży władzy świnię, albo da w pysk opozycjoniście, jak ostatnio europarlamentarzysta europarlamentarzyście. Jak bardzo nasza klasa polityczna jest bez klasy, widać nie tylko z podsłuchów. K’sażalieniu nie ruskich, co sugerował premier, gdy wybuchła afera kelnerska. Tak sobie myślę, że dla swoiście pojmowanego prestiżu podsłuchiwanych elit byłoby chyba lepiej, gdyby mit o zamachu „obcych służb na polską rację stanu” udało się podtrzymać. Przecież nic tak Polaków nie jednoczy jak wspólny wróg. A jeszcze moskiewski! Na tym polega polska polityka wschodnia. Na podgrzewaniu antyrosyjskiego szowinizmu, zupełnie jak za IV RP. Nic się nie zmieniło pod tym względem. Mała strata, krótki żal? Otóż niezupełnie. „Współczesna Rosja może żyć i rozwijać się bez Polski. Nie można natomiast wyobrazić sobie rozwoju polskiej gospodarki bez chłonnego rosyjskiego rynku”. To mówi na łamach „Przeglądu” historyk, socjolog i politolog Józef Koszek. Ale kto by słuchał. Tymczasem jak chłonny jest ten rosyjski rynek i jakie daje możliwości, ćwiczą bez krępacji Niemcy, Francuzi, słowem – Europa. asze obroty handlowe z Rosją wciąż spadają. Tylko w okresie styczeń – kwiecień udział Rosji w eksporcie obniżył się (o 0,7 pkt proc.) i wyniósł 4,4 proc., a w imporcie był niższy o 0,9 pkt proc. i stanowił 12 proc. Ujemne saldo wyniosło 3 mld 967,4 mln euro – podał GUS. Co to znaczy, zapytajcie polskich sadowników, rolników, przedstawicieli małego i średniego biznesu. To są ich straty! Jak w tej sytuacji mają myśleć o rozwijaniu interesów ze Wschodem, gdy ich bezpieczeństwo jest uzależnione „od temperatury stosunków polsko-rosyjskich”, którą my gotowiśmy obniżyć do zera, byle tylko tego chciał nasz sojusznik – USA. Ale nie chce, jemu to psu na buty. Szkoda, byłaby okazja, żeby się znów wykazać. Polską politykę wobec Stanów Zjednoczonych cechuje lizidupstwo takie samo albo jeszcze większe jak za IV RP. Naiwna wiara, że sojusznik spełni w końcu nasze największe marzenie i zbuduje nam upragnioną tarczę antyrakietową, a najlepiej wysoki płot, którym odgrodzi nas od wrażej Rosji i będzie nas bronić. Bo nas zawsze ktoś musi bronić, sami nie potrafimy, więc wisimy u jankeskiej klamki. Takie panuje przekonanie. Następstwem jest styl uprawianej polityki. Pierwszy dyplomata RP zrecenzował ją wg mnie najlepiej. Z anglosaską swadą i bez kompleksów, tak charakte-

W

N

rystycznych dla polskich elit politycznych. Stwierdził mianowicie, że w stosunkach z amerykańskim sojusznikiem cechuje nas murzyńskość. A cały ten sojusz polsko-amerykański jest nic niewart. Jest szkodliwy dla Polski, gdyż daje złudne poczucie bezpieczeństwa, psuje nasze stosunki z Niemcami, Francją oraz Rosją. Krótko mówiąc, jesteśmy frajerzy! I to na własne życzenie! aka recenzja polityki zagranicznej autorstwa pierwszego dyplomaty, który sygnuje ją, bądź co bądź, Majestatem RP, nie może ujść płazem. To oczywiste, toteż skrajna prawica, którą notabene Sikorski porzucił swego czasu na rzecz PO, prędzej niż później wezwie go na Sąd Ostateczny. Teraz na wokandzie sądowej tłok: na wyrok czeka w chwili, gdy to piszę, cały rząd z jej szefem na czele. Ale prawdę mówiąc, guzik to obchodzi zwyczajnego obywatela jak ja, czyja głowa spadnie najpierw – premiera czy ministra, co dał się podsłuchać przy wódeczce i ośmiorniczkach, wytykanych zresztą do znudzenia w każdym niemal wystąpieniu opozycjonistów, rzecz jasna tych fundamentalnie prawicowych (i zdaje się na ścisłej diecie), jakby te ośmiorniczki to był nie widomo jaki cymes, szczyt rozpasania i luksusu. Nawiasem mówiąc, najlepsze ośmiorniczki i koźlinę podają w greckiej knajpce „Santorini” na Saskiej Kępie; knajpka bez pretensjonalnego zadęcia, dla normalnych ludzi, z grecką muzyką na żywo, winko w przystępnych cenach – nie wymaga sponsoringu służbową kartą. Polecam. Szczególnie kandydatowi PiS-u na technicznego premiera. Żeby mógł zmierzyć się z rzeczywistością, o której mówił podczas swojego pierwszego „na żywo”, a nie z tabletu wystąpienia w sejmowych kuluarach. Na mównicę nie został wpuszczony, taka ci u nas demokracja i wolność słowa. A może strach przed tym, co miał do powiedzenia? trach ma wielkie oczy. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to to, że aspirujący na szefa odnowicielskiego rządu profesor, zasłużony dla nauki socjolog, zatem z definicji obeznany z mechanizmami marketingu politycznego, w swym wypracowaniu, czytanym z kartki, używał argumentów ubranych w te same frazy, które już wybrzmiały do bólu. Nieszczęsne ośmiorniczki, jako koronny dowód rozpasania Tuskowej kamaryli oczywiście też! Z nowości okołogramatycznych: pan profesor zwracał się do nieobecnego premiera per panie Donaldzie Tusku. Trzymając się tego kanonu, w końcu gdzież jak nie na górze, wśród luminarzy nauki, szukać wzorców, będziemy teraz mówić: panie Nowaku, panie Sienkiewiczu, panie Pawlaku, panie Buru… A kysz! W dwóch kwestiach zgadzam się całkowicie z panem profesorem – że Polską, rządzoną od afery do afery, targają emocje. I że pan profesor posiada gołym okiem widoczne predyspozycje, żeby je uspokoić. A nawet uśpić. Dziennikarze. Nie warto dyskutować nt. etyki dziennikarzy, którzy pochlebiają sobie, że publikując taśmy lub inne gotowce, które dostają do łapy, uprawiają dziennikarstwo śledcze. Bo co oni sami wyśledzili? Ścieżkę dźwiękową? ■

T

S

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

95


PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ Od lewej: Grzegorz Piróg i Krystian Małek.

Biznes na studiach Proastiq, firma produkująca kosmetyki dla kobiet, zrodziła się z ciekawości. Dziś kremy o intensywnej łososiowej barwie robią furorę wśród użytkowniczek. MotionBlur to efekt irytacji studenta na nic niemówiącą ocenę projektu, który według prowadzącego zajęcia, nie miał „tego czegoś”. Po kilku miesiącach działalności założyciele firmy mogą czuć się pionierami na dopiero raczkującym polskim rynku wizualizacji. W ten sposób czterech młodych ludzi, będąc jeszcze na studiach, wkroczyło w świat biznesu. I choć są na początku swojej drogi, to już poznali smak sukcesu.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak Właścicielami firmy Proastiq są Krystian Małek, student biotechnologii na Uniwersytecie Rzeszowskim w Weryni, i Grzegorz Piróg, absolwent m.in. międzynarodowych stosunków gospodarczych na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Znają się od dawna, ale o wspólnej firmie raczej nigdy nie myśleli. A zaczęło się od zwykłej ciekawości. Ponad półtora roku temu na zajęciach na biotechnologii w Weryni Krystian Małek miał wyekstrahować z próbek drożdży astaksantynę. Niby standardowe ćwiczenie, ale od razu pojawiły się pytania: skąd tak intensywny różowy kolor? I co to w ogóle jest ta astaksantyna? – Zainteresowała mnie ta substancja, bo nic o niej nie wiedziałem, nigdy nie słyszałem, no i nie miałem pojęcia, po co ekstra-

96

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

hować ją z drożdży – wspomina. – Po powrocie do domu natychmiast zacząłem szukać informacji o astaksantynie, czytałem wszystko, co znalazłem. W końcu trafiłem na forum dyskusyjne, gdzie jedna z pań zdradzała, że kupuje kapsułki z astaksantyną, która w Polsce była dostępna jako suplement diety, a zawartość wyciska do kremu, który stosuje. Wtedy pojawiło się kolejne pytanie: dlaczego po prostu nie kupi sobie kremu z tym składnikiem. Okazało się, że go po prostu nie ma. Początkowo myślałem, że w ogóle nie istnieje, później dowiedziałem się, że takie kosmetyki są dostępne, ale głównie w Stanach Zjednoczonych i Japonii, gdzie cieszą się dużą popularnością, natomiast w Europie astaksantyna występuje w suplementach diety. ►



PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ Astaksantyna jest najsilniejszym naturalnym antyoksydantem, zapewnia pełną ochronę przed wolnymi rodnikami, hamuje procesy starzenia skóry, chroni ją przed utratą nawilżenia i pozwala utrzymać elastyczność. Krótko mówiąc, sprawia, że skóra jest lepiej odżywiona i ukrwiona. Produkują ją algi w odpowiedzi na stresujące warunki, np. brak pożywienia lub tlenu, w których nie jest zachowana równowaga komórek. Aby się chronić, komórki wytwarzają astaksantynę, która pozwala im przetrwać te niesprzyjające momenty. Substancja występuje np. w skorupiakach, magazynują ją w swoich organizmach łososie i flamingi, stąd ich charakterystyczna barwa. Astaksantyna jest też naturalnym filtrem przeciwsłonecznym. Kremy Proastiq mają najwyższe z możliwych stężeń tej substancji, stąd też ich intensywna barwa – pomiędzy pomarańczą a różem. Ale od ciekawości do stworzenia firmy i sprzedaży kosmetyków droga jest długa. Krystiana tak zafascynowała astaksantyna i jej działanie, że w rozmowach ze znajomymi wciąż powracał do tego tematu, zastanawiał się, dlaczego na polskim rynku nie ma takich kosmetyków, skoro w Stanach Zjednoczonych i Japonii robią taką furorę. – Krystian kilkukrotnie mówił mi o tych kremach, podrzucał myśl, czemu by takich kremów nie zrobić – mówi Grzegorz Piróg. – Początkowo jednym uchem to wpuszczałem, drugim wypuszczałem. Przyznawałem mu rację, że dobrze, gdyby takie kremy były w Polsce, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że to my mielibyśmy je robić. Ale w końcu wsłuchałem się w to, co mówił i… postanowiliśmy działać. usieli zacząć od nauki. Krystian wprawdzie od dawna interesuje się biologią, studiuje biotechnologię, ale jednak do profesjonalnej produkcji kosmetyków droga była daleka. Czytali wszystko, na co natrafili z zakresu kosmetologii, a równocześnie szukali firm, które mogłyby im pomóc w wyprodukowaniu kosmetyków, specjalistów z branży farmaceutycznych, kosmetycznej, biotechnologicznej, miejsc, skąd mogliby sprowadzać astaksantynę – dostawy docierają do nich z zagranicy. Największa hodowla jest na Hawajach. Zaczęli pracować nad projektami graficznymi, przygotowywać opakowania, poznawali przepisy prawne dotyczące produkcji i sprzedaży kosmetyków. W błyskawicznym tempie musieli stać się specjalistami w zupełnie nowej dla siebie dziedzinie. Jednak wiedza to jedno, drugą kwestią są pieniądze. – Przygotowując się do uruchomienia firmy, każdy szukał też sposobów jej sfinansowania. Pożyczaliśmy, gdzie i od kogo się dało, ale pieniądze wciąż są potrzebne, bo nieustannie pojawiają się nowe pomysły, a wraz z nimi koszty. Myśleliśmy np., że uda się promować nasze kremy bez próbek, a jednak okazało się, że to konieczność – mówi Grzegorz. le po miesiącach przygotowań w marcu br. wprowadzili do sprzedaży pełną kurację astaksantyną: krem na dzień i na noc. Sprzedają ją głównie za pośrednictwem swojej strony internetowej, drogerii internetowych, nawiązują też współpracę z salonami kosmetycznymi. To właśnie na ich potrzeby chcą opracować profesjonalną serię do zabiegów specjali-

M

A 98

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

stycznych, a serię do codziennej kuracji poszerzyć o krem pod oczy. Będzie on odpowiedzią na potrzeby klientek, które spróbowały kremów o łososiowej barwie, są zachwycone efektami i chcą kolejnych produktów. – Fakt, że kremy rzeczywiście działają, że klientki są zadowolone, piszą do nas o efektach działania naszych kosmetyków, jest jak motor napędzający do dalszego działania. A że panie, które kupiły jeden krem, natychmiast kupują kolejny, albo kupują go jako prezent dla kogoś, stymuluje nas do dalszej pracy – mówi Krystian. Na europejskim rynku Proastiq przeciera dopiero szlaki dla astaksantyny jako składnika kosmetyków. Ale to pionier z pierwszymi sukcesami na koncie. – Nawiązaliśmy współpracę z dystrybutorami z Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Wysłaliśmy już pierwsze partie próbne. To dla nas tym ważniejsze, że to oni sami się do nas odezwali, sami nas znaleźli, i to zaledwie miesiąc po oficjalnym rozpoczęciu działalności i sprzedaży kremów – dodaje Grzegorz. OD KONTRY DO WSPÓŁPRACY Pod nazwą MorionBlur kryje się dwóch młodych ludzi: Paweł Deroń i Mateusz Kołodziejczyk. Obaj są studentami V roku na Politechnice Rzeszowskiej. Paweł kończy architekturę, Mateusz informatykę. Pierwszy raz spotkali się na kole elektroenergetyków, ale wtedy absolutnie nic nie wskazywało na to, że kiedyś będą właścicielami firmy, a do tego tej samej. – Koło naukowe skupiało informatyków i architektów, którzy mieli opracowywać oświetlenia dynamiczne – wyjaśnia Mateusz. – Szukałem więc kogoś z architektury, kto mógłby takie rzeczy robić. Tam wypatrzyłem Pawła, który zdecydowanie wyróżniał się w grupie. Jednak nie do końca się zgadzaliśmy. – Znałem się na tym, o czym mówił Mateusz, i miałem inne zdanie, więc uznałem, że nie będzie mi ktoś dyktował, co i jak mam robić – dodaje Paweł. ich przypadku prawdziwe okazało się powiedzenie, że jeśli z kimś nie można wygrać, to trzeba się do niego przyłączyć. Ale pomysł na firmę również zrodził się zupełnie przypadkowo. – Wracałem poirytowany po zajęciach, na których oceniający mój projekt argumentował, że nie ma on tego „czegoś” – wspomina Paweł Deroń. – Jeszcze do tego padał deszcz, więc nastrój miałem podły. I wtedy spotkałem Mateusza. Po prostu los tak chciał, że nasze drogi się przecięły. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy okazało się, że każdy z nas myśli o założeniu czegoś własnego. Zapadła decyzja, że zrobimy to razem. Jednak pierwsza ekscytacja szybko zniknęła po zderzeniu z rzeczywistością. Okazało się po prostu, że obaj są zupełnymi laikami w kwestiach biznesowych. Choć na początku byli przekonani, że wiedzą wszystko, to okazało się, że o prowadzeniu firmy, księgowości, rozliczaniu się z urzędami nie mieli najmniejszego pojęcia. Tylko jednego byli pewni – że chcą zaczynać od zera, nawet bez wkładu własnego, i do wszystkiego dojść dzięki pracy. Uznali, że przechodząc każdy kolejny etap w prowadzeniu bizne-

W


Od lewej: Paweł Deroń i Mateusz Kołodziejczyk.

su, więcej się nauczą. Szukali więc pomocy i tak trafili do Akademickiego Inkubatora Przedsiębiorczości na Uniwersytecie Rzeszowskim, w którym działają od września 2013 roku. – Dostaliśmy czas na przygotowanie, zastanowienie się, jaka powinna być nasza firma. Mieliśmy szkolenia, spotkania z mentorami, którzy pomagali stawiać te pierwsze kroki w prowadzeniu biznesu. Ale ten proces nauki ciągle trwa, nie czujemy się biznesmenami. Wciąż musimy się uczyć, coraz więcej przed nami. A prowadzenie biznesu i równoczesne studiowanie jest naprawdę bardzo trudne – mówi Mateusz. Dzięki działalności w ramach inkubatora mogli niemal do zera ściąć koszty. Tam mają biuro, sprzęt z potrzebnym oprogramowaniem. Przyznają, że to ogromne ułatwienie. A do tego mają komfort psychiczny, że ktoś np. prowadzi im księgowość, gdy oni mogą spokojnie realizować zlecenia. SPRZEDAJĄ MARZENIA To odpowiedź na pytanie, czym się zajmują. – Bo to naprawdę tak wygląda – przekonuje Paweł. – Tworzymy na komputerze wizualizacje architektoniczne i deweloperskie, w ten sposób pomagając architektom, dekoratorom wnętrz w sprzedawaniu ich produktów. Dostajemy wytyczne w programach projektowych, odtwarzamy to komputerowo i sprawiamy, by całość wyglądała jak prawdziwe zdjęcie. Efekt naszej pracy architekt może przedstawić klientowi, ponieważ taka wizualizacja dużo lepiej działa na wyobraźnię. Sprawiamy, by coś było piękne, wyglądało efektownie. A ponieważ ludzie są wzrokowcami, więc dużo prościej kupić coś, co się widzi, niż przysłowiowego kota w worku. Wizualizacje komputerowe są różne, bywa, że bardzo proste, i już na pierwszy rzut oka widać, że jest to obraz stworzony w komputerze, a my staramy się doprowadzić tę sztukę do perfekcji. Zapotrzebowanie na usługi wizualizatorów jest bardzo duże, choć w Polsce jest to dziedzina dopiero raczkująca. Zazwyczaj nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele wizualizacji nas otacza. – W taki sposób tworzone są np. katalogi Ikei – wyjaśniają założyciele MotionBlur. – Wszystkie zdjęcia to w rzeczywistości wizualizacje, które są znacznie tańsze. Znalezienie odpowiednich wnętrz, przewiezienie mebli, wynajęcie fotografa, to wszystko wiąże się z ogromnymi kosztami. Wizualizacja rozwiązuje wiele problemów, np. zmianę koloru tapicerki, ponieważ nie trzeba wymieniać mebli. W programie komputerowym nie ma żadnych ograniczeń, to kwestia jednej wytycznej i zmiana jest wprowadza na właściwie od ręki. Zlecenia do MotionBlur trafiają z różnych stron Polski, klientów szukają również za granicą. Niedawno skończy-

li wizualizację hotelu w Miami. Co prawda jako współpracownicy większej firmy, ale jednak wybrano ich. Wykonują też wizualizacje produktów i materiałów reklamowych, symulacje iluminacji na podstawie projektów oświetlenia oraz iluminacje architektoniczne. Współpracowali np. z Phillipsem przy oświetleniu rzeszowskiego ratusza. Projektują również strony www. – Choć to znalazło się naszej ofercie zupełnie przypadkowo – przyznaje Mateusz. – Przyszliśmy na spotkanie z klientem, a tam na stole leżały kartki z rozrysowanymi schematami, które w żaden sposób nie przypominały wizualizacji. Okazało się, że klient chce, żebyśmy zaprojektowali stronę. Co prawda nie zajmowaliśmy się tym nigdy, ale zachowaliśmy zimną krew, zlecenie przyjęliśmy i… wykonaliśmy je. kazało się, że to był naprawdę dobry ruch. Teraz mogą, przy okazji wizualizacji dla dewelopera, od razu wykonać dla niego stronę. Dzięki temu całość współgra ze sobą, dopasowane są wszystkie elementy i detale. Czy firma to dla nich pomysł na siebie na przyszłość? Zgodnie odpowiadają, że tak. Chcą skończyć studia i całkowicie poświęcić się wizualizacjom, bo dziś już nie widzą się w wyuczonych zawodach. – Sami dostrzegamy, że jakość naszych produktów rośnie, rozwijamy się, wzrasta nasze poczucie estetyki, nieustannie przeglądamy magazyny branżowe, strony internetowe, i to przynosi efekty. Znaleźliśmy pomysł na siebie, na swoją przyszłość – podkreślają. Krystian i Grzegorz mają głowy pełne pomysłów i planów. Zdają sobie sprawę z tego, że branża kosmetyczna jest trudna, nieustannie pojawiają się nowe produkty i każdy chce wygryźć kawałek rynkowego tortu dla siebie. Czują też presję, że dwa produkty to już za mało, że wymagania klientów rosną. Mateusz i Paweł przyznają, że są na etapie „chwytania wszystkiego”, bo ich biznes dopiero się rozwija, ale twierdzą, że to jest właśnie czas na eksperymentowanie, więc czemu mieliby tego nie robić? I żaden z nich nie ma zamiaru rezygnować, ani poddać się. Są przecież żywym dowodem, że marzenia się spełniają. ■

O

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

99


PRAWO

PRAWO ZAMÓWIEŃ PUBLICZNYCH

CZY SKOŃCZY SIĘ DYKTATURA NAJNIŻSZEJ CENY W PRZETARGACH Urzędnicy przy wyborze ofert w przetargach mają się kierować nie tylko ceną – zdecydował 25 lipca Sejm, nowelizując ustawę Prawo zamówień publicznych. Do tej pory bowiem jest tak, że najniższa cena jest kryterium rozstrzygającym. – To pójście na łatwiznę, a jednocześnie źródło patologii – uważa dr Artur Chmaj, rzeszowski ekonomista.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak Ta zmiana, choć bardzo pożądana i od dawna postulowana, nie jest jeszcze obowiązującym prawem. Na razie została przyjęta przez Sejm. Ustawa zostanie teraz skierowana do Senatu, a do Sejmu wróci po wakacyjnej przerwie. Oznacza to, że jej wejścia w życie można spodziewać się najwcześniej jesienią. Ustawa Prawo zamówień publicznych została pierwotnie uchwalona 29 stycznia 2004 r.; była później wielokrotnie

100

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

nowelizowana. Właściwie od początku generowała „przetargową patologię”. Największe zastrzeżenia budziła praktyka będąca, zdaniem wielu ekonomistów, źródłem tej patologii: konieczność wyboru najtańszej oferty. Szybko okazało się bowiem, że oferta najtańsza rzadko kiedy oznacza najlepsza. Urzędnicy rozstrzygający przetargi trzymali się jednak tej praktyki m.in. z obawy o to, że jeżeli wybiorą inną ofertę, może to zostać odebrane jako zachowanie korupcyjne.


PRAWO – Nie dość, że wybór najtańszej oferty jest pójściem na łatwiznę, to jeszcze później zaczynają się kłopoty – uważa Artur Chmaj. – Mieliśmy bardzo dużo przykładów firm, które zbankrutowały, bo oferowały najniższą cenę. Często ze swojej winy, bo źle skalkulowały koszty. Ale na tym właśnie polega patologia wyboru na podstawie kryterium najniższej ceny. Pytanie, czy urzędnicy np. w Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad są w stanie ocenić, czy oferty są skalkulowane zasadnie, czy nie. Jeżeli ich zadaniem jest wybrać ofertę najtańszą, to wybierają, a po kilku miesiącach okazuje się, że trzeba szukać nowego wykonawcy, bo dotychczasowy zbankrutował, gdyż nie był w stanie tej ceny dotrzymać. atologiczny system przetargowy w Polsce widać było najlepiej właśnie na budowach autostrad. Duże firmy, będące liderami kontraktów, czy to przez brak doświadczenia, czy walcząc o – wydawać by się mogło – intratne kontrakty, często zaniżały ceny, przez co kontrakty na budowę odcinków autostrad nie tylko nie okazywały się żyłą złota, ale kończyły się wnioskami o ogłoszenie upadłości. W następstwie własnych kłopotów firmy te nie płaciły mniejszym podwykonawcom, przez co również ściągały ich na dno. – Polska jest jedynym krajem w UE, gdzie nawet duże firmy, zatrudniające tysiące ludzi – nie mówiąc o małych – bankrutują na postępowaniach publicznych, podczas gdy w całym cywilizowanym świecie wiadomo, że lepszego płatnika niż budżet czy instytucja finansowana z budżetu nie ma – podkreśla Artur Chmaj. – A gdy bankrutuje firma, to skutkiem jest nie tylko niewykonanie przez nią określonej pracy, ale także to, że pracę tracą zatrudnieni w niej ludzie. Część z nich ląduje w pośredniaku i w tym momencie państwo ponosi dodatkowe koszty związane z tym patologicznym systemem. Inny przykład. Opowiadał mi znajomy nauczyciel z jednej z podkarpackich szkół, że jakiś czas temu w tej placówce wymieniano okna. W przetargu wybrano oczywiście najtańszą ofertę. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że okna nie są, delikatnie mówiąc, najwyższej jakości. – Urzędnik może nie znać się na oknach i mechanicznie wybierać najtańszą ofertę. Ale przecież są fachowcy, którzy się na tym znają i potrafią ocenić materiał oraz technologię wykonania tychże okien. Wystarczy pojechać do takiej firmy i zobaczyć, czy zachowuje standardy technologiczne, czy wręcz przeciwnie – jest to firma, która montuje te okna w szopie z byle czego – komentuje Artur Chmaj.

P

OPRÓCZ CENY WAŻNA JAKOŚĆ Wniosek: owszem, cena powinna być ważnym, ale nie jedynym kryterium wyboru w postępowaniu przetargowym. Pracodawcy i ekonomiści od dawna postulowali odejście od kryterium „najniższej ceny” i wdrożenie kryterium oferty „najkorzystniejszej ekonomicznie”. Nowelizacja Prawa zamówień publicznych jest krokiem właśnie w tym kierunku i oby doczekała się wejścia w życie. Lecz co to znaczy oferta „najkorzystniejsza ekonomicznie”? – Trzeba stworzyć takie instrumentarium oceny, któ-

re – owszem – weźmie pod uwagę cenę, bo nie może być też tak, by najdroższy oferent wygrywał, ale weźmie również pod uwagę inne kryteria, mądrze zdefiniowane, specyficzne dla danego przetargu i na tej podstawie wybierze ofertę optymalną – tłumaczy rzeszowski ekonomista. nne kryteria to, zdaniem Chmaja, np. zagwarantowanie jakości wykonawstwa. – Można zbudować drogę z byle jakiego materiału, ale również z materiału najlepszego na rynku – podkreśla ekonomista. – Jeżeli urzędnicy się na tym nie znają, to mogą powołać fachowców, którzy ocenią, czy oferta jest dobrze skonstruowana, jeżeli chodzi o sprawy jakościowe. To by eliminowało takie przypadki, jak ten dotyczący lotniska w Modlinie, na które wydano mnóstwo pieniędzy, a które po pierwszym mrozie nie nadawało się do użytku. Jeżeli jakaś firma próbuje nieuczciwie „wygłupiać się” z niską ceną, to może finansiści powinni skalkulować, czy taka oferta jest skonstruowana w sposób racjonalny. Jeżeli okaże się, że są wątpliwości, czy wykonawca będzie w stanie wykonać inwestycję w takiej cenie, to trzeba taką ofertę odrzucić jako nieuczciwie skalkulowaną. Trochę w tym kierunku idzie postanowienie znowelizowanej ustawy, że kryterium cenowe będzie mogło być stosowane jako wyłączne tylko w przypadku zamówień o ustalonych standardach jakościowych i powszechnej dostępności. Co więcej: urzędnicy będą musieli wykazywać w protokołach przetargowych, dlaczego nie wskazali innych kryteriów niż cena. Kwestia wyboru oferenta to jeden problem, inny to kwestia procedury odwoławczej od decyzji o rozstrzygnięciu przetargu. – Wiele tych decyzji było opóźnianych ze względu na proces odwoławczy – przypomina Artur Chmaj. – Ci, którzy przegrali przetarg, szukają swojej satysfakcji i ja to rozumiem. Ale, niestety, to prawo powoduje, że inwestycja stoi. Czy potrafi Pan wskazać w ostatnich latach inwestycje oddane o czasie, nie mówiąc już przed czasem? Przy takim systemie inwestycje w Polsce są z definicji skazane na opóźnienie w czasie, od gazoportu w Szczecinie po autostrady. Wiadomo, że może się zdarzyć, iż nawet wyrób dobrej jakości zawiedzie. Dlatego kolejnym ważnym elementem optymalnego systemu przetargowego powinien być system gwarancji i rękojmi. – Cena może być trochę wyższa, ale gwarancja niech będzie trochę dłuższa niż rok – proponuje Artur Chmaj. Na razie jeszcze nie doczytałem, by na te aspekty zwrócił uwagę ustawodawca, ale warto je zgłaszać w perspektywie przyszłych nowelizacji. innym zjawiskiem mieliśmy do czynienia w lecie ub. roku, po rozstrzygnięciu przetargu na bardzo ważną dla województwa inwestycję – wybudowanie Centrum Wystawienniczo-Kongresowego w Jasionce. Oferenci dali ceny niższe niż kwota z wstępnego kosztorysu, który sporządza się przed wykonaniem – 155 mln zł. Najtańsza oferta opiewała na ponad 122 mln zł. A mimo to był problem z tą inwestycją, bo samorząd województwa wyjściowo zarezerwował na ten cel kwotę zaledwie 90 mln zł. Trzeba więc było szukać brakujących ►

I

Z

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


PRAWO ponad 30 mln. Politycy PO sugerowali nawet, że mogło dojść do zmowy cenowej oferentów. Artur Chmaj zapytany, czy różnica między wysokością ofert a kwotą zapisaną w budżecie województwa mogła rzeczywiście być wynikiem zmowy cenowej, czy też raczej w budżecie nie doszacowano tej inwestycji, odpowiada ostrożnie: – Dobrze jest, jeżeli cena jest przemyślana i mądrze skalkulowana. Także z pewną tolerancją, bo za pół roku mogą się zmienić ceny materiałów i to też trzeba brać pod uwagę. Jeżeli budżet przewidziany na wykonanie inwestycji bardzo się z tą ofertą „rozjeżdża”, może to oznaczać, że urzędnicy, szykując ten wydatek w budżecie, uznali, że taka niska kwota wystarczy, licząc pewnie na to, że oferenci będą dążyć do ceny najniższej i że dzięki temu uda się zmieścić w takim budżecie. Natomiast jeżeli to wykonawca bierze ceny z sufitu, na zasadzie „jakoś to będzie”, to potem wszyscy mają problemy. Trudno w tym przypadku uniwersalnie wskazać, co było powodem tych różnic. Oskarżenie o zmowę cenową teoretycznie nie powinno mieć miejsca, ale w naszych warunkach wszystko jest możliwe i na każdym etapie procesu przetargowego może się wydarzyć patologia. astrzeżeniom dotyczącym „rozjeżdżaniu” się wysokości ofert i szacunków zamawiającego, w pewnym stopniu wychodzi naprzeciw postanowienie nowelizacji, w którym doprecyzowano, w jakich sytuacjach zamawiający jest zobligowany do wszczęcia procedury wyjaśniania ceny. Przy czym ustawodawca kładzie akcent raczej na – o wiele częstszą – praktykę zaniżania cen niż ich windowania przez oferenta. A mianowicie, zamawiający ma sprawdzić cenę za każdym razem, gdy jest ona niższa o 30 proc. od wartości zamówienia (czyli szacunków zamawiającego) lub średniej arytmetycznej cen wszystkich złożonych ofert. Badając ofertę pod kątem, czy oferent nie zaniżył ceny, zamawiający będzie sprawdzał, czy uwzględniono w niej minimalne wynagrodzenie. Jeśli nie – taka oferta będzie podlegać odrzuceniu. Nowela ma też odwrócić ciężar do-

Z

Reklama

wodowy: to wykonawca będzie musiał udowadniać, że zaproponowana przez niego kwota nie została zaniżona.

Z

ETATY ZAMIAST „ŚMIECIÓWEK”

godnie z przyjętą nowelizacją, zamawiający będą mogli wpisywać do warunków przetargu wymóg zatrudniania pracowników wyłącznie na etat. Warunek ten będzie mógł pojawiać się jednak tylko przy robotach budowlanych oraz usługach – i to jedynie wówczas, gdy jest to „uzasadnione przedmiotem tych czynności”. Ten zapis to skutek tego, że firmy realizujące zlecenia publiczne jak dotąd z reguły zatrudniają pracowników na podstawie umów „śmieciowych”. Przeciwko takim praktykom od dawna protestują zarówno związki zawodowe, jak i przedsiębiorcy, którzy zwracają uwagę, że rzetelne firmy, zatrudniające pracowników na podstawie umowy o pracę, nie mają szans na zwycięstwo w przetargach, bo ich ceny nie są konkurencyjne wobec firm zatrudniających pracowników na „śmieciówkach”. To zjawisko to również skutek tego, że o zwycięstwie w przetargu decyduje – jak dotąd – wyłącznie najniższa cena, co wymusza na oferentach maksymalne cięcie kosztów. Jednym ze sposobów jest stosowanie umów cywilnoprawnych, w których stawkę za godzinę pracy skalkulowano nawet poniżej połowy płacy minimalnej. Zmiany, które przegłosował Sejm, dotyczące walki z patologicznym systemem najniższej ceny w przetargach, idą w dobrym kierunku, choć są jeszcze niewystarczające. Wypada mieć nadzieję, że polski system przetargowy będzie ewoluował w kierunku wzorca niemieckiego, gdzie szuka się złotego środka. Polega to na tym, że odrzuca się oferty skrajne - najwyższe i najniższe. – Ile z nich się odrzuca, zależy to od postępowania – przypomina Artur Chmaj. - Bywa, że spływają tylko trzy oferty i wtedy wybór jest prosty: bierze się tę środkową. Ale jeżeli ofert jest np. 30, to przedział selekcji można zdefiniować dowolnie. ■



NOWE technologie

Mateusz Tułecki.

InternetBeta

INSPIRUJE Każdego roku do Rzeszowa z całej Polski przyjeżdżają przedstawiciele najróżniejszych branż, by uczestniczyć w tej samej konferencji. Socjolodzy, marketingowcy, psycholodzy, politolodzy, przedstawiciele agencji reklamowych i interaktywnych, zarządzający serwisami, inwestorzy, twórcy aplikacji i startupów, rozmawiają, dzielą się doświadczeniami, podpowiadają, jak najskuteczniej prowadzić biznes z wykorzystaniem sieci, nawiązują kontakty biznesowe. Po co? Ponieważ okazuje się, że w firmach, które przynajmniej raz uczestniczyły w spotkaniu wymyślonym przez Mateusza Tułeckiego, efekty są natychmiastowe. InternetBeta ma inspirować. I od siedmiu lat to się udaje.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak InternetBeta to niepowtarzalny mix. I tematyczny, i osobowy, bo w jednym miejscu są przedstawiciele najróżniejszych branż, którzy na żadnych innych konferencjach nie mieliby szansy się spotkać. A pomysłodawcy, Mateuszowi Tułeckiemu, właśnie o tę interdyscyplinarność chodziło, gdy siedem lat temu organizował pierwszą Betę. Odległe, czasem nawet bardzo, branże tu mają szanse się spotkać i wymienić się doświadczeniami, podpowiedzieć sobie nawzajem, jak wykorzystać Internet i nowe technologie w biznesie. Miejsce też sprzyja, choć sceptykom wydawało się, że nie będzie chętnych, żeby przyjechać do Rzeszowa i spędzić tu trzy dni. Ale czas szybko pokazał, że to, co mogłoby być mankamentem konferencji, w rzeczywistości jest jej siłą. Dlatego też rok w rok na Betę przyjeżdża kilka-

104

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

set osób z najróżniejszych stron Polski. Tym razem spotkają się w Rzeszowie w dniach 10–12 września br. TEMATYCZNY MISZMASZ Tradycyjnie już konferencja InternetBeta nie ma tematu przewodniego. – Tak jak w poprzednich latach, tematy będą bardzo różnorodne, nie ma jednej linii. Na Betę trafia to, co mnie i osobom ze mną współpracującym wydaje się najciekawsze. Bo jak zwykle mamy tyle zgłoszeń, że moglibyśmy zrobić trzy takie konferencje, a miejsca mamy tylko na 63 prezentacje, co i tak jest olbrzymią ilością – mówi Mateusz Tułecki. ►



NOWE technologie Na liście prelegentów zawsze znajdują się osoby, które są żywym przykładem efektywnego wykorzystania sieci w najróżniejszych biznesach, eksperci w swoich dziedzinach. W tym roku do Rzeszowa przyjedzie m.in. Zuzanna Stańska, absolwentka historii sztuki, założycielka firmy Moiseum, pomysłodawczyni aplikacji DailyArt, dzięki której użytkownicy codziennie otrzymują zdjęcie jednego dzieła sztuki z krótkim, atrakcyjnym opisem. Krzysztof Sobieszek, konsultant i strateg związany z branżą nowych mediów i e-marketingu, opowie o trudnych związkach nauki z biznesem Jacek Kotarbiński, zwycięzca konkursu Blog Roku 2012 Onet.pl w kategorii „Blogi profesjonalne i firmowe”, bloger „Harvard Business Review Polska”, zastanowi się, jakie są skutki wojen marketingowych w sieci. To zaledwie niewielka cząstka tego, o czym na Becie będzie się rozmawiać, jakie tematy poruszać. Różnorodność poruszanych zagadnień pozwala każdemu uczestnikowi pełnymi garściami czerpać wiedzę potrzebną w jego branży. Bo taki właśnie cel leży u podstaw konferencji, która ma inspirować do działania, ułatwiać kontakty z potencjalnymi partnerami biznesowymi. W SIECI SIŁA Bywa, że efekty po organizowanych konferencjach są właściwie żadne. Ale to InternetBety nie dotyczy, ponieważ efekty tych spotkań są coraz wyraźniej widoczne po każdej edycji. Mateusz Tułecki podkreśla, że niesamowicie cieszy go, gdy po kolejnych konferencjach piszą lub dzwonią do niego uczestnicy i opowiadają, jak wiele dała im ta konferencja. Mówią o inspiracjach, o nawiązanych kontaktach, które pomagają w karierze i rozwijaniu biznesów. Dla niektórych był to kamień milowy, dla innych miejsce nawiązywania strategicznej współpracy. – Mam bardzo dużo sygnałów od firm, które przyznają, że InternetBeta spowodowała, że ich biznes bardzo szybko poszedł do przodu. Np. Brand24 Michała Sadowskiego, który zawsze podkreśla, że na Becie był ten moment, gdy szybko zaczęli się rozwijać i konferencja bardzo dużo im dała. Firma Listonic na Becie nawiązała dużo i bardzo konkretnych kontaktów biznesowych. Jest też sporo firm zaczynających na startupach i na konferencji dogadują się ze swoimi inwestorami, np. Social Wifi, dla których Beta okazała się istotna. InternetBeta daje pewien element wiedzy merytorycznej, a później firmy wykorzystują tę praktykę również biznesowo. Bo to jedyna konferencja, która trwa trzy dni i przez cały ten czas ludzie są wyrwani z kontekstu, przyjeżdżają, rozmawiają, nawiązują współpracę biznesową, mogą się pokazać – mówi pomysłodawca Bety. – InternetBeta to dla mnie najważniejsze wydarzenie branżowe – potwierdza słowa Tułeckiego Michał Sadowski, właściciel Brand24. – To impreza, dzięki której poznaliśmy pierwszych klientów, a także ambasadorów i sympatyków naszej firmy. Klimat tego miejsca jest naprawdę unikalny. Moment, w którym podczas mojej prezentacji 2 lata temu pokazałem klip „Internety Robię”, to jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Polecam to wydarzenie ze wszystkich sił.

106

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2014

Pewne jest, że Internet będzie stanowił o przyszłości niemalże wszystkich branży, które coraz częściej i mocniej opierają swoją działalność o sieć. Z roku na rok rośnie też liczba otwierających się internetowych biznesów. Z analiz rynku sprzed kilku tygodni wynika, że w Polsce w ciągu ostatnich 12 miesięcy działalność rozpoczęło 300 tys. firm, z czego dużą część stanowią biznesy opierające się o funkcjonowanie w sieci. To tendencja rosnąca, szczególnie w ostatnich dwóch latach. Z czego to wynika? – Internet daje możliwość dotarcia do nieograniczonej liczby klientów i tutaj szerokość geograficzna nie ma znaczenia – odpowiada Mateusz Tułecki. – Oczywiście, w perspektywie globalnej posiadanie biura np. w Stanach Zjednoczonych jest kluczowe, jeżeli ktoś tam chce robić interesy. Ale są przykłady firm, które wcale nie mają tam siedziby, lecz atakują rozliczne rynki, które są wokoło nas. Strategii jest naprawdę dużo, ale jednak najważniejszy pozostaje fakt, że ta szerokość geograficzna nie do końca ma znaczenie. Jest to po prostu biznes bardzo otwarty. Internet daje też możliwość bardzo dokładnego sprawdzenia efektywności prowadzonych działań, czego w przypadku innych mediów nie ma. Dzięki poszerzanej nieustannie wiedzy o możliwościach sieci, budżety firm mogą być wydawane coraz lepiej, efektywniej. To właśnie stanowi o sile Internetu. NAUKA NIE IDZIE W LAS Jeszcze przed rokiem Tułecki przyznawał, że startupowcy popełniają błędy, i to podstawowe, których powinni się wystrzegać. Stawiający pierwsze kroki w biznesie nie zdawali sobie sprawy z tego, że przed nimi jest tak długa i ciężka droga, że takie sukcesy jak Zuckenberga właściwie się nie zdarzają. Myślą też, że ich pomysł jest jeden jedyny, nikt tego jeszcze nie wymyślił, a później okazuje się, że byli w błędzie, ponieważ nie przeanalizowali rynku. Nie wszyscy też patrzyli na swoje projekty biznesowo, chcieli po prostu zrobić coś fajnego. A tymczasem to jednak ma być biznes. Pytam, czy coś się zmieniło? – Wiele się zmieniło – twierdzi Mateusz Tułecki. – Ludzie, którzy myślą o własnym biznesie w sieci, podchodzą do tego zdecydowanie bardziej profesjonalnie niż jeszcze rok temu. Widzę tę zmianę np. na przykładzie startupów. Jakość tych projektów, w porównaniu do roku poprzedniego, jest zdumiewająca. To zdecydowana poprawa w kwestii sposobu prezentacji, przemyślenia modelu biznesowego. Ci ludzie potrafią sprzedać swój pomysł, mają konkretne cele do realizacji, mają plan działania i wiedzą, jak do niego podchodzić. To zauważalna zmiana. Czas w sieci przebiega zdecydowanie szybciej. Dostępność do niezliczonej ilości informacji, do wiedzy, jak pewne rzeczy robić, a do tego więcej imprez, gdzie mogą się szkolić, to wszystko powoduje, że ci ludzie nieustannie się uczą. A jeżeli są ukierunkowani na cel, to bardzo szybko podnoszą sobie poprzeczkę. A poza tym zwykle nie jest to ich pierwszy projekt, lecz kolejny. I jeśli pierwszy czy drugi nie do końca się udał, to cały czas analizują swoje błędy i kolejne rzeczy starają się robić zdecydowanie lepiej. I to widać – puentuje. ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.