VIP Biznes&Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 1 (33)

Styczeń-Luty 2014

LUDZIE SŁOWA

Wracam do Rzeszowa

VIP TYLKO PYTA

MICHAŁ RĘCZKOWICZ, PAWEŁ JANDA: Mobilne urządzenia staną się wirtualnymi asystentami

Portret

RYSZARD KRZESZEWSKI PREZES Z CHMIELA polityka

Rok 2014 rokiem wyborów kultura

Dzwony Felczyńskich z Przemyśla wspomnienie

Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze moda

Styl aktorki – dyrektorki

BIZNES Podkarpackie marki na eksport ISSN 1899-6477

Na okładce

Magdalena Zimny-Louis



VIP BIZNES&STYL Styczeń – Luty 2014

Od prawej: Michał Ręczkowicz i Paweł Janda.

26-31

Michał Ręczkowicz i Paweł Janda: Smartfon albo tablet w ciągu najbliższych lat staną się naszym interfejsem do wszystkiego, czyli narzędziem, za pomocą którego będziemy zarządzali naszymi finansami, sprzętami domowymi, czasem wolnym, czy jeszcze czymś innym, co się znajdzie na odpowiedniej aplikacji. Mobilne urządzenia staną się czymś w rodzaju naszego wirtualnego asystenta.

LUDZIE SŁOWA

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

58 Styl życia Życie w biegu

18 Magdalena Zimny-Louis Szczęśliwym przypadkiem wracam do Rzeszowa 26 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Michałem Ręczkowiczem

i Pawłem Jandą, właścicielami firmy MobiTouch Przyszłość zdominują smartfony i tablety

SYLWETKI

32 Ryszard Krzeszewski Prezes z Chmiela

46 Stanisław Wyrzykowski – ostatni lirnik

54 Anna Koniecka Bukowina przed wielkim otwarciem 66 Biznes z klasą Karnawał trwa, więc… hajda na bal! KULTURA

48 VIP Kultura Dzwony Felczyńskich 52 Teatr Bo Tak Kolega Mela Gibsona


42

62

32 Styczeń – Luty 2014 STYL ŻYCIA

12 Dobre adresy

58

Jak wino z kulturą fermentują w krośnieńskim Fermencie

14

Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Rzeszów w 2014 roku. Jaki być powinien? FELIETONY

36

68

Jarosław A. Szczepański Czekanie na brukselskie krasnoludki

40

Krzysztof Martens Taktyka spalonej ziemi WSPOMNIENIE

48

42 Dr Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze

MODA

62

Jej styl (R)ewolucje Moniki Szeli BIZNES

68 Podkarpackie marki na eksport

ENERGIA

84 Odnawialne źródła energii 4

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

84

54


OD REDAKCJI

Trzeba mieć słuch absolutny, mawiał prof. Andrzej Szczeklik, i paradoksalnie w jego przypadku miało to ogromne znaczenie w sensie dosłownym i metaforycznym. Tak, tak, świetnie grał na fortepianie, nawet tak dobrze, by występować w Piwnicy pod Baranami, nie gorzej leczył ludzi – był wybitnym kardiologiem i internistą. Menedżerem też był niezłym – stworzona przez Niego II Katedra Chorób Wewnętrznych UJ jest wzorcowa. W marcu minie dwa lata od Jego śmierci, a on sam przez ten słuch absolutny stał się legendą. A słuchać warto, tym uważniej, im bardziej od naszego rozmówcy różni nas wiek, wykształcenie, profesja zawodowa, zainteresowania i poglądy, zwłaszcza polityczne. Gdy zasłuchałam się w opowieść Michała Ręczkowicza i Pawła Jandy, założycieli firmy MobiTouch z Rzeszowa, którzy będąc jeszcze studentami, zatrudniają kilkanaście osób, którzy bez wstydu walczą na rynku aplikacji i gier mobilnych, którzy potrafili tym, co robią, ściągnąć na siebie uwagę Microsoftu, to oznacza, że młodość z doświadczeniem we współczesnym świecie powinny iść zgodnie ręka w rękę, jak może jeszcze nigdy wcześniej. Tak sobie pomyślałam, gdy dyskutując z Pawłem i Michałem, zastanawialiśmy się nad prawdziwością hasła promującego stolicę Podkarpacia – Rzeszów Stolica Innowacji. W jednej chwili jeszcze studenci, a już przedsiębiorcy, przedstawili nam ze szczegółami aplikację, dzięki której tylko ze smartfonem w kieszeni, każdy – mieszkaniec Rzeszowa, turysta, przedsiębiorca – mógłby zwiedzać, oglądać i wysłuchiwać opowieści oraz informacji o wybranych miejscach, budowlach i instytucjach Rzeszowa, wyciągając tylko w ich kierunku smartfona i rejestrując obraz. To się nazywa prawdziwa innowacja, jakiej nie ma żadne miasto w Polsce. A koszty? – No dużo, kilkaset tysięcy zł – przyznali młodzi programiści. Hmmm, czy dużo to, czy mało, nie mnie oceniać, ale jestem pewna, że dużo większe pieniądze wydaje się w Rzeszowie na dużo mniej spektakularne przedsięwzięcia. Czy problem tkwi w celebrze, przecinaniu wstęg i patetycznych wystąpieniach przedstawicieli wszelkich możliwych urzędów, na co specjalnie nie ma miejsca w tego typu przedsięwzięciach? Nie wiem. Wiem natomiast, że sedno tkwi w umiejętności wsłuchania się w głosy najciekawiej i najmądrzej mówiących. To tak w nawiązaniu do roku 2014, który upłynie nam w rytm kolejnych wyborów i politycznych obietnic. W maju czekają nas wybory do Parlamentu Europejskiego, w listopadzie samorządowe. To oznacza, że każdy z nas w plecaku nosi buławę i głos ma bezcenny. Nie marnujmy tego, wysilmy się na słuch absolutny i rozliczajmy każdego polityka z każdej fałszywej nuty. Kolejna taka możliwość będzie dopiero za cztery lata.

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Barbara Smoczeńska i jej koty.

17 lutego - światowy dzień kota Muzy Barbary Smoczeńskiej Przy furtce do domu artystki wisi tabliczka z ostrzeżeniem „Uwaga drapieżny kot”. Kolejna, tuż za progiem, informuje, że dom bez kota jest tylko zwykłym mieszkaniem.

Koty towarzyszą Barbarze Smoczeńskiej przez całe życie, począwszy od młodych lat, kiedy po wojnie jej rodzice osiedlili się w Węgierskiej Górce, w starym, drewnianym domu bez elektryczności. Tam radość i poczucie bezpieczeństwa dawała jej kotka. Po obronie pracy dyplomowej promotor – prof. Witold Chomicz, obdarował ją syjamskim kotem. Dom Smoczeńskich stał się miejscem, gdzie stale żyły koty – nawet bywało ich sześć. Teraz mieszkają trzy ocalone od złego losu. Najstarszy – Kuba, przybłąkał się przed piętnastu laty z futerkiem zamarzniętym w sople lodu. Jest dostojnym, pręgowanym, pięknie ubarwionym kotem, przypominającym wyglądem manula i lubiącym przytulanki – studiowała na Akademii oraz głaskanie. Krótkowłosa Julka – kocia dama, trzyma dystans do Sztuk Pięknych w Krakowie na Wydziale Malarstwa u prof. kocurków. Wygrzewa swoje lśniące, czarno-białe futro przed kominkiem Zbigniewa Pronaszki, a następnie w pracowni drzeworytu u prof. i kocha jedzonko. Jej Pani opowiada, że kotka je tylko raz dziennie, ale za Witolda Chomicza. Dyplom obroniła w 1962 r. i od tego roku jest to od rana do wieczora. Najmłodszy, czarny Gucio, trzylatek, znaleziony członkiem ZPAP Okręg Rzeszów. W roku 1975 została stypendystką w lesie, jest mieszańcem o długiej sierści. Szmaragdowymi ślepiami rządu francuskiego. Zajmuje się grafiką warsztatową i użytkową, śledzi niedotykalską Julkę, żeby ją trochę pozaczepiać. Przed południem rysunkiem, projektowaniem i malarstwem. W latach 1996-98 przychodzą w odwiedziny (oraz na drugie wystawiała malarstwo w Bad Kissingen w Bawarii. W latach 2000śniadanie) koty sąsiadów. Nieśmiało zaglądają -2013 organizowała kameralne ekspozycje malarstwa w Galerii również przybysze z okolicznych działek: dziko „W podwórzu” w Rzeszowie. Obecnie jej prace można zobaczyć żyjąca, wygłodzona „kocia bieda”. w rzeszowskiej galerii BellArt, ul. Mickiewicza 13, www.galeria.itl.pl Kot pojawił się w grafice Barbary Smoczeńskiej w 1977 r. Na stałe wszedł do twórczości artystki 15 lat temu, gdy przez 9 lat organizowała aukcje na rzecz schroniska dla zwierząt w Mielcu. Najpierw w szkicowniku utrwalony zostaje pomysł w postaci rzędu malutkich obrazków, układających się w „koci alfabet”. Autorka stara się uchwycić w nich to, co najważniejsze: pozę, ruch, minę zwierzęcia. – Musi mnie coś zainspirować, aby powstała nowa praca – mówi Barbara Smoczeńska. Później te notatki przybierają kształt rysunku, gwaszu lub akwareli, które układają się w cykle, np. „Kocie żarty”, „Dolce farniente” (słodkie nieróbstwo), „Koty ślubne” i wiele innych. Prace są różnorodne: od wiernych naturze, realistycznych studiów, poprzez bajkowe w charakterze rysunki (np. takie, gdzie kot z zaciekawieniem przygląda się ptaszkowi, który siedzi na jego ogonie), na przedstawieniach o charakterze syntetycznym, w którym zwierzę zredukowane zostaje do znaku graficznego. To prace przepojone wrażliwością i humorem. Pełne znajomości kociej natury, która rządzi się własnymi, zaskakującymi swego opiekuna prawami. Oto np. zwierzątko rozkładające się w skrzynce z kwiatami tak wygodnie, iż wykracza poza ramy kompozycji. Barbara Smoczeńska podkreśla, że koty są nie tylko jej modelkami i modelami: – Koty są moimi muzami. ■

Barbara Smoczeńska

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak


Przemyśl

Odrestaurowany budynek Przemyskiej Biblioteki Publicznej, dawne Kasyno Wojskowe.

Biblioteka w Kasynie Dawna sala balowa Kasyna – obecnie sala widowiskowa.

Za niecałe pół roku Przemyska Biblioteka Publiczna im. Ignacego Krasickiego przeniesie się do nowej siedziby. To zabytkowy budynek dawnego Kasyna Wojskowego przy ul. Grodzkiej – rozbudowany i dostosowany do potrzeb placówki kultury na europejskim standardzie.

N

owa siedziba Biblioteki ma długą historię. Na przełomie XVI i XVII w. był tu klasztor Dominikanek z kościołem zbudowanym przez Jakuba Solariego. W okresie zaborów, w roku 1784, cesarz Józef II skasował konwent, przekształcając budynki w magazyn. W 1800 r. rozebrano kościół, a w dawnym klasztorze (w którym nadbudowano pół wieku później drugie piętro) umieszczono szpital wojskowy. W roku 1888 r., w czasie budowy Twierdzy Przemyśl, gmach przekształcono na klub oficerski, poszerzając go o nowe skrzydło. W dawnym refektarzu umieszczono elegancką restaurację, a na piętrze salę balową. Reprezentacyjne wejście prowadziło z Rynku przez Bramę Rycerską – ozdobioną herbem cesarstwa – na podwórze Kasyna, gdzie znajdowała się restauracja letnia w oranżerii. W roku 1918 obiekt przejął garnizon polski; w 1930 r. na dziedzińcu stanął pierwszy w Polsce pomnik marszałka J. Piłsudskiego. Jego los po 1939 r. jest nieznany. Od 1945 r. Brama popadała w ruinę. W roku 2010 dawny Klub Garnizonowy został przekazany miastu. W latach 2012–13 przeprowadzono remont, dobudowując nowe skrzydło. Wykonawcą było Jarosławskie Przedsiębiorstwo Budowlane BUDEXIM S.A. Biblioteka ma przeprowadzić się do budynku byłego Kasyna do połowy br. Obecnie meblowana jest czytelnia główna wraz z czytelnią internetową. Dobiega końca przenoszenie księgozbioru podręcznego. Znajdują się one na parterze w sklepionym pomieszczeniu dawnego refektarza klasztornego. Zakonserwowano dekoracyjne malowidła klatki schodowej. Schody – ozdobione balustradą w stylu trzeciego rokoka – prowadzą do wspaniale odrestaurowanej sali balowej (byłe kino „Kosmos”), która pełnić ma m.in. funkcję sali widowiskowej, miejsca spotkań autorskich i odczytów. W Bramie Rycerskiej zaplanowano punkt informacji turystycznej oraz kawiarnię z czytelnią prasy. Budynek posiada wszystkie nowoczesne instalacje: komputerową, klimatyzację – obok tradycyjnego c.o. Odwilgocenia wymagają jeszcze piwniczne krypty z zamurowanymi komorami (prawdopodobnie miejscem pochówku zakonnic). W funkcjonalnie rozplanowanym wnętrzu (projekt Agaty Tyszczak) znajdą się wypożyczalnie: dla dorosłych i dla dzieci wraz z salami do zajęć popularyzatorskich, wystaw oraz z zespołem magazynów, pokojami gościnnymi itp. Biblioteka XXI wieku ma być nowoczesnym ośrodkiem kultury. Istnieją warunki lokalowe, aby taki ośrodek stworzyć. Potrzeba jeszcze ok. 2 mln zł do pełnego wyposażenia nowej siedziby. Adaptacja gmachu wraz z wybudowaniem nowego skrzydła kosztowała 10 mln zł, w tym 6,4 miliona z funduszy unijnych. Pozostałe środki pochodzą z budżetu miasta oraz budżetu Przemyskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Pisząc, korzystałem m.in. z Katalogu Zabytków Sztuki – Miasto Przemyśl, Warszawa 2004, oraz ze strony internetowej Forum Rozwoju Przemyśla. ■

Tekst Antoni Adamski Fotografie Paweł Cichy



FILMOWO

Pierwsza Akademia Aktorska w Rzeszowie

Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. Aktorstwo to pasja, wielka miłość. Mają je w sobie i chcą się nimi dzielić założyciele pierwszej w Rzeszowie Akademii Aktorskiej Artysta, małżeństwo aktorów Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. Stworzyli szkołę dla dzieci i młodzieży w wieku od 8 do 18-19 lat. Oficjalnie Akademia Aktorska Artysta zainaugurowała swoją działalność aktorskimi feriami. – Pomysł kiełkował w naszych głowach przez wiele lat – opowiadają Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. – Inspirowaliśmy się działalnością naszego kolegi z Warszawy, który ma szkołę o podobnym profilu. Uznaliśmy, że warto, z pewnymi modyfikacjami, przenieść ją na rynek rzeszowski. Wiemy, że wiele osób jest zainteresowanych teatrem i wielu rodziców chciałoby wysyłać swoje dzieci do takiej szkoły, a dotychczas nie było tutaj takiej oferty. Ale Magda i Kornel zastrzegają, że ich akademia nie będzie wyłącznie ukierunkowana na teatr, lecz raczej na film. Dlatego też uczestnicy zajęć w czasie ferii zagrali w filmach, które powstały jako podsumowanie zajęć. Razem z Magdą i Kornelem w Akademii pracują Michał Chołka – aktor Teatru im. W. Siemaszkowej, przemyślanin Irek Janion, który zajmuje się stroną operatorską i nagrał już dziesiątki filmów prezentowanych na festiwalach oraz Damian Janusz, młody poeta, prozaik, który specjalnie dla akademii napisał dwa scenariusze filmowe. Były one podstawą krótkometrażowych niemych filmów, które zaprezentowano 3 lutego br. na uroczystej gali w rzeszowskim Multikinie w Millenium Hall. Gościem specjalnym była serdeczna przyjaciółka twórców akademii, aktorka Barbara Kurdej-Szatan, czyli popularna blondynka z reklam Playa. Stworzone w trakcie styczniowych zajęć obrazy trafią też na festiwale filmów krótkometrażowych. Natomiast na początku lutego odbyły się castingi na zajęcia do akademii, które będą odbywały się w trakcie semestru szkolnego. Kornel i Magda podkreślają, że ideą szkoły nie jest „wypuszczanie” aktorów, lecz kształcenie osób, które być może kiedyś zwiążą się z tym zawodem lub te umiejętności wykorzystają w zupełnie inny sposób, np. w publicznych wystąpieniach. Obycie z kamerą, nauka dykcji, bycie z tremą za pan brat – to wszystko może się przydać w najróżniejszych okolicznościach. – Taka szkoła ma nie tylko bawić i uczyć warsztatu aktorskiego, ale też pracy w zespole, odpowiedzialności za pracę innych. Oczywiście aktor wychodzi na scenę i jest sam, zdany na siebie, ale za kulisami jest przecież cała grupa osób, których praca jest ogromnie ważna. Chcemy więc uzmysłowić tym młodym osobom, jak ważny jest zespół, że gdy np. spóźniają się 15 minut, to te 15 minut grupa musi na nie czekać i tracić czas. To kształtuje poczucie, że jesteśmy indywidualistami, ale nie można zapomnieć, że inni pracują z nami na wspólny sukces – dodaje Magda. Akademia podpisała też umowę z profesjonalną agencją aktorską, w bazie której znajdą się osoby uczestniczące w zajęciach. Ta współpraca może w przyszłości owocować ich udziałem w filmach czy w serialach. ■

Tekst Anna Olech Fotografia Tadeusz Poźniak

10

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014



DOBRE adresy Od lewej: Paweł Ungeheuer, Zbigniew Ungeheuer, Andrzej Kołder, Roman Ungeheuer.

Jak wino z kulturą i tradycją fermentują

w krośnieńskim Fermencie Winem i szkłem Krosno stoi. Kto wątpi, niech odwiedzi krośnieńskie Centrum Dziedzictwa Szkła, albo weźmie udział w Festiwalu Win Węgierskich im. Portiusa. Nie przez przypadek Krosno nazywane było „małym Krakowem”, a wielkość swoją zawdzięczało Robertowi Wojciechowi Portiusowi, legendarnemu importerowi win węgierskich w XVII wieku. Dziś miasto na przeszłości i tradycji buduje znakomity produkt turystyczny i aż fermentuje od miejsc i zdarzeń. Na szlaku dobrych adresów pół roku temu powstała klubokawiarnia Ferment – miejsce nietypowe, bo z kulturalnymi ambicjami, promujące Krosno, a najbardziej historię Portiusa i tradycję winiarską w mieście. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak – Mieliśmy ambicję stworzyć mały, prywatny dom kultury, gdzie ważniejsza od konsumpcji byłaby atmosfera, towarzystwo, świetna muzyka, a przede wszystkim promocja winiarskich tradycji Krosna, bo to one przesądziły o rozwoju miasta – mówi Paweł Ungeheuer, współwłaściciel Fermentu. – Oczywiście nie ma mowy o kulinarnym zaniedbaniu gości, bo karpacka zapiekanka i nasze tarty są już sławne, ale nie jesteśmy typową restauracją, a raczej miejscem z duszą, gdzie ludzie chcą wracać i spędzać czas. Klubokawiarnia to także siedziba Stowarzyszenia „Portius”, od którego w Krośnie ponad 10 lat temu rozpoczął się ferment największy, i które było największym inspiratorem oraz dobrym duchem stworzenia Fermentu. W 2002 roku w siedzibie Cechu Rzemiosł Różnych w Krośnie odbyło się forum dyskusyjne POMYSŁ NA KROSNO. Spotkanie zorganizowała Unia Przedsiębiorców i Właścicieli Nieruchomości, zrzeszająca przedstawicieli lokalnego biznesu, która chciała stymulować działania na rzecz rozwoju miasta i regionu. Wtedy też Zbigniew Ungeheuer, współwłaściciel firmy budowlanej, zaproponował,

12

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

by powstało Stowarzyszenie „Portius”, które ożywiłoby tradycje winiarskie Krosna, jakie w XVII wieku w tym mieście zapoczątkował słynny Robert Portius i który przyczynił się do rozkwitu Krosna. W ciągu kilkunastu lat Stowarzyszenie „Portius” wykonało ogromną pracę, dzięki której od kilku dobrych lat Krosno nie tylko na Podkarpaciu, ale i w Polsce słynie ze znakomitego Festiwalu Win Węgierskich, które odbywają się pod wymownym hasłem – „Węgierskie wino w krośnieńskim szkle”. – Uznaliśmy, że warto o tym wszystkim mówić nie tylko przy okazji festiwalu, ale przez cały rok, i tak powstał Ferment. Tutaj promujemy historię Roberta Portiusa, kulturę picia wina, proponując najlepsze wina węgierskie, mamy też ambicje animatorów kultury. Tutaj odbywają się projekcje filmów, koncerty zespołów, spotkania fotografów, tutaj mamy też bookcrossing, czyli można zostawić na półce swoją książkę i zabrać stąd inną, która akurat najbardziej się nam spodoba – mówi Adrian Krzanowski, drugi ze współwłaścicieli Fermentu oraz właściciel portalu Krosno24.


DOBRE adresy jak w samym Fermencie. Wokoło prawdziwe, drewniane stoły, fotele i krzesła pamiętające lata 20. i 50. XX wieku, wszystko po gruntownej renowacji, swojskie i piękne jednocześnie. Jest nawet kultowa pralka Frania rodem z PRL-u, która pełni rolę nietypowej umywalki w toalecie, a sama biblioteczka powstała z drewnianych skrzynek wykorzystywanych do przechowywania owoców i warzyw. Nie mniej oryginalny jest bar obity paletami przemysłowymi, oraz jedna ze ścian, która w stanie surowym, jedynie zagruntowana, ocalała po remoncie i pełni rolę pięknego, surowego tła nad kanapą, gdzie goście uwielbiają przesiadywać i w „chmurki” wpisywać żartobliwe opisy.

– Wino okazało się pięknym dodatkiem do kultury, bo czyż nie jest płynną kulturą?! – mówi Roman Ungeheuer, członek Stowarzyszenia „Portius”. – Turyści, którzy przyjeżdżają do Krosna, idą wspaniałym szlakiem: od Centrum Dziedzictwa Szkła, gdzie poznają szklaną historię Krosna, kierują się do piwnic przedprożnych na Rynku, a następnie wychodzą na ulicę Portiusa do klubokawiarni Ferment, gdzie ziszcza się idea węgierskiego wina w krośnieńskim szkle. Stąd już tylko kilka kroków do mauzoleum rodziny Roberta Portiusa w krośnieńskiej farze oraz wieży kościoła farnego ufundowanej przez Portiusa w XVII wieku. – Miejsce jest czynne siedem dni w tygodniu, od 8 rano do północy, ale tak naprawdę godzinę zamknięcia wyznacza ostatni klient, a ci wychodzili stąd i o 4 nad ranem – śmieje się Paweł Ungeheuer. Goście zaczytują się w „Winnicy Krośnieńskiej”, pięknym wierszu Jana z Kijan, datowanym na 1615 rok i dumnie wypisanym na dwóch kolumnach w klubokawiarni. Co bardziej spostrzegawczy goście doczytują się w poezji świetlanej przeszłości winiarskiej Krosna…

„Bo żadna prowincya i żadna kraina Nie może nad krośnieńskie mieć lepszego wina.” Sam wystrój Fermentu też nie jest przypadkowy. Jest więc sporych rozmiarów portret Roberta Portiusa i dwa olbrzymie żyrandole z butelek po winie, gdzie do każdego wykorzystano ponad 30 sztuk. Są one obiektem żartobliwych opowieści Stowarzyszenia „Portius”, które tłumaczy, że to, co zawisło u sufitu, to tak w przybliżeniu efekt jednotygodniowego spotkania członków stowarzyszenia przy dobrym węgierskim winie. – To co robimy, nie jest wymyślaniem prochu, ale przypomnieniem historii Krosna, przeszłości miasta, które leżało nieopodal polsko-węgierskiej granicy, jaka istniała prawie 1000 lat – tłumaczy Zbigniew Ungeheuer. Dlatego przy wejściu do klubokawiarni od razu rzucają się w oczy bańki do robienia wina, w których odbywa się nieustanna fermentacja, czyli buzuje dokładnie tak samo,

Od lewej: Paweł Ungeheuer, Adrian Krzanowski. W ciągu pół roku miejsce zdążyło już wypracować sobie status najbardziej pożądanego tła do tzw. sweet foci umieszczanych na portalach społecznościowych. – To wszystko tworzy klimat, czyli coś, co najtrudniej wypracować i co najbardziej doceniają klienci – dodaje Adrian Krzanowski. – Cieszy, że Ferment jest ulubionym adresem dla smakoszy win, miłośników kultury i przeszłości Krosna równocześnie. Widać to było zwłaszcza latem, gdy goście na drewnianych skrzynkach przesiadywali na chodniku przy parapetach klubokawiarni. Od maja ma być podobnie, klubokawiarnia już zapowiada degustacje win węgierskich, spotkania z koneserami win i prezentacje filmu nawiązującego do winiarskiej przeszłości Krosna. Wszystko pod czujnym wzrokiem Roberta Portiusa, którego obecność, choćby tylko w portretowej ramie, zobowiązuje. ■

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”

Bohaterowie spotkania, od prawej: Andrzej Dec, Marek Ustrobiński, Jerzy Cypryś oraz prowadzący debatę Jaromir Kwiatkowski.

Rzeszów w 2014 roku. Jaki być powinien?

Jaki będzie Rzeszów w 2014 roku? Czy budżet na ten rok to budżet ambitny czy budżet stagnacji? Jakie główne inwestycje będą realizowane w tym roku? Jakie powinny być stosunki stolicy województwa z sąsiednimi gminami?

Tekst Jaromir Kwiatkowski, Fotografie Tadeusz Poźniak Na te i inne pytania próbowaliśmy odpowiedzieć podczas kolejnego, ósmego już spotkania z cyklu BIZNESISTYL.pl „Na Żywo” w Starym Browarze Rzeszowskim w Rynku. Naszymi gośćmi byli: Marek Ustrobiński, zastępca prezydenta Rzeszowa ds. inwestycji; Andrzej Dec (PO), przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa i Jerzy Cypryś, szef klubu PiS w Radzie Miasta. Dyskusja podczas spotkania była gorąca, tym bardziej że wśród publiczności zasiadła m.in. grupa miejskich radnych, reprezentujących różne kluby. BUDŻET RZESZOWA CZY PREZYDENTA – Jak co roku, potrzeb jest dużo więcej niż możliwości ich zrealizowania – przekonywał zastępca prezydenta. Stwierdził jednak, że budżet na 2014 rok to budżet ambitny. Podkreślił, że do tej pory tak dużej kwoty przeznaczo-

14

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

nej na inwestycje – 436 mln zł – w budżecie Rzeszowa nie było. 322 mln z tej sumy pochodzi z funduszy unijnych. – Zawsze można budżet ułożyć lepiej, ale zbyt długie dywagowanie nad szczegółami niczego by już nie wniosło – stwierdził Andrzej Dec. Jego zdaniem, ramy budżetu zostały dobrze pomyślane i jest on budżetem na miarę możliwości. – Czy jest ambitny? Oczywiście, bo wydać czterysta kilkadziesiąt milionów w ciągu roku na inwestycje, to zadanie, przed którym nasz Ratusz jeszcze nie stał – stwierdził przewodniczący Rady Miasta. Jego zdaniem, wieloletnia prognoza finansowa oraz budżet są napięte, „tam się nie da już nic upchnąć”. – Żeby wykonać to, co tam zaplanowaliśmy, potrzeba dużej staranności – podkreślił przewodniczący Dec. Innego zdania na temat tegorocznego budżetu był Jerzy Cypryś, który zwrócił uwagę, że jego realizacja może napotkać trudności w wydatkowaniu pieniędzy na inwestycje i może się okazać, że nie wszystkie pieniądze zostaną wydane. Szef klubu PiS zarzucił budżetowi brak systemowego podejścia do wielu kwestii, np. do sportu. Stwierdził także, że dyskusji nad budżetem w Radzie Miasta praktycznie nie było. Dla Cyprysia budżet na 2014 rok jest „budżetem prezydenta”, a nie „budżetem Rzeszowa”. Z tym poglądem nie zgodzili się zarówno zastępca prezydenta, jak i przewodniczący Rady Miasta. – Odpowiedź na pytanie, czy to jest budżet Rzeszowa, czy budżet pana prezydenta, jest taka sama, jak na pytanie, czy Bronisław Komorowski jest prezydentem wszystkich Polaków. Są demokratyczne procedury. Większość w Radzie Miasta tak postanowiła i to jest budżet miasta Rzeszowa – przypomniał Andrzej Dec. Uwagę prowadzącego debatę autora tego tekstu, że budżet musi być wynikiem kompromisu, Cypryś skomentował


SALON opinii

stwierdzeniem, że jego klub nie widzi skłonności prezydenta Tadeusza Ferenca do takiego kompromisu. Jego zdaniem, ogromna liczba wniosków złożonych do tzw. budżetu obywatelskiego świadczy o tym, że mieszkańcy mają pewne potrzeby, których – konstruując budżet – nie zauważono. – To świadczy o tym, że te wszystkie spotkania, objazdy terenu nie dostarczyły panu prezydentowi informacji o potrzebach mieszkańców. Albo dostarczyły, ale pan prezydent się nimi nie przejął – stwierdził szef klubu radnych PiS. KAŻDY BUDŻET TO WYBÓR Zdaniem Marka Ustrobińskiego, wszystkie pilne inwestycje zostały w budżecie umieszczone. – Nie pamiętam budżetu, który by zabezpieczał wszystkie potrzeby zgłoszone przez mieszkańców i radnych w jakimś mieście w Polsce czy na świecie. Każdy budżet to jest wybór, lepszy lub gorszy, dokonywany przez większość w Radzie Miasta – przypomniał zastępca prezydenta. Wśród priorytetowych inwestycji wymienił program poprawy transportu publicznego, połączenie ronda Kuronia z ul. Lubelską, dokończenie przebudowy al. Wyzwolenia, budowę hali sportowej przy V LO i szkoły przy ul. Bł. Karoliny oraz wiele inwestycji drogowych. Ustrobiński stwierdził, że marzeniem prezydenta jest także hala sportowa na 10 tys. osób oraz kolejka nadziemna, „o której mówimy już dość długo, a którą analizuje Politechnika Warszawska i która jest wskazana do realizacji w latach 2014–2020”. Jerzy Cypryś przywołał powiedzenie: „Kto zaniedbuje planowanie, ten planuje zaniedbanie”. – To widać, bo widać w polityce miasta taki misz-masz – stwierdził szef klubu PiS w Radzie Miasta. – Tam „latający” po osiedlach aquapark, tu „latająca” hala. Natomiast my cały czas mówimy o kompleksowym rozwiązaniu niektórych problemów. Warto by było, zwłaszcza na początku nowej Perspektywy Finansowej, dokonać diagnozy, gdzie są nasze plusy, a gdzie minusy, co zawaliliśmy w poprzednim okresie, żeby do nowego okresu przystąpić z pewnym planem. Cypryś stwierdził także, że innowacyjność Rzeszowa, tak doceniana przez wicepremier Elżbietę Bieńkowską (co mocno podkreślał Ustrobiński), była wynikiem działań rzeszowskich przedsiębiorców, uczelni itd., a nie samorządu. Andrzej Dec stwierdził, że Platforma Obywatelska ma pomysły na nowe inwestycje w mieście, ale mówienie o nich jest przedwczesne, bo one i tak nie zmieszczą się w budżecie na ten rok. – Dla mnie budowa wielkiej hali wi-

dowiskowo-sportowej, kolejki nadziemnej, aquaparku to są marzenia. Marzenia, o których trzeba myśleć, bo warto marzyć, ale marzenia, które nie dadzą się szybko zrealizować. Mówmy o takich rzeczach, marzmy, planujmy, ale trzymajmy się ziemi – stwierdził przewodniczący Rady Miasta. Jolanta Kaźmierczak, szefowa klubu radnych PO w Radzie Miasta, przekonywała, że inwestycją, która mogła się zmieścić w tegorocznym budżecie, było przedłużenie ul. Okulickiego wzdłuż Zakładu Gazowniczego do strefy Dworzysko. Drugą inwestycją „na którą Rzeszów zasługuje”, jest, zdaniem Jolanty Kaźmierczak, kryte lodowisko. RZESZÓW BEZPIECZNIE CZY NIEBEZPIECZNIE ZADŁUŻONY Zbigniew Sycz, radny gminy Głogów Młp., pytał Marka Ustrobińskiego o to, jakie jest zadłużenie miasta i czy ono rośnie, czy maleje. – Zadłużenie Rzeszowa w ostatnich latach rośnie, ale rośnie po to, aby uzyskiwać środki unijne – odpowiedział Ustrobiński. Zastępca prezydenta stwierdził, że na dziś jest ono na poziomie 35 proc. budżetu, a więc zgodnym z przepisami. – Natomiast jeżeli chodzi o to, jak te środki są wykorzystywane, to z każdej złotówki, która wydajemy, uzyskujemy 3 zł środków unijnych – stwierdził Ustrobiński. Z tymi danymi nie zgodził się wiceprzewodniczący Rady Miasta Waldemar Szumny (PiS), który – powołując się na dane uzyskane na posiedzeniu komisji ekonomiczno-budżetowej – stwierdził, że zadłużenie planowane na►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

15


SALON opinii

ten rok wynosi 606 mln zł, a więc stanowi ono nie 35, ale ok. 58 proc. budżetu. Przyrastają też odsetki od kredytów, które na ten rok wynoszą 52 mln. – W przyszłym roku sama spłata wszelkich długów wyniesie 75 mln zł – stwierdził Szumny. Na takie postawienie sprawy oburzył się Andrzej Dec: – To skasujmy wszystkie kredyty, bo musimy spłacać odsetki. W gospodarce rynkowej kredyty biorą wszyscy, którzy chcą się rozwijać. FONTANNA TO NIE PRODUKT TURYSTYCZNY Radna niezrzeszona Marta Niewczas (ex-SLD, obecnie związana z ugrupowaniem Twój Ruch) przeniosła dyskusję na obszar turystyki i promocji. – To co zostało zrobione, zostało albo powielone, albo nie jest na miarę stolicy innowacji – stwierdziła. – My dzisiaj nie mamy produktu turystycznego. W Rzeszowie jest nuda. Mamy świetne lotnisko, świetne połączenia, lecz nie mamy promocji Rzeszowa w miastach europejskich. Czy państwo wiedzą, ile pieniędzy w tym roku w budżecie miasta jest przekazanych na turystykę? 30 tysięcy. Żenujące. To nawet nie są promile. Dzisiaj powinniśmy zadać sobie pytanie, co powinno zostać zrobione. Nie mosty, nie drogi, nie chodniki, bo to już jest, kawał dobrej roboty zostało przez te ostatnie 12 lat wykonane i nie powinniśmy mieć kompleksów. Ale, poczynając od fontanny multimedialnej: to jest też w innych miastach, my się niczym nie wyróżniamy. Zostały włożone miliony – i dobrze, bo to wzbogaca miasto. Ale to nie jest produkt turystyczny. Popatrzmy na inne miasta na Podkarpaciu: Przemyśl – Muzeum Ziemi Przemyskiej, świetne miejsce, bez kompleksów; Krosno – Muzeum Szkła, wizytówka tego miasta. A my mamy jedynie trasę podziemną, która jest w ogóle niedoinwestowana. Co ci młodzi ludzie mają tutaj robić? Mamy świetne ozdobniki miasta, ale nie potrafimy tego sprzedać. Marek Ustrobiński nie zgodził się, że w Rzeszowie jest nudno. Jako dowód przywołał tłumy rzeszowian na imprezach plenerowych w rodzaju sylwestra czy WOŚP na Rynku, wypełnioną salę Filharmonii na koncertach, wypełniony stadion miejski podczas Europejskiego Stadionu Kultury, tłumy na pokazach fontanny multimedialnej czy Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, który w każdej edycji wypełnia mieszkańcami ulice Rzeszowa oraz halę na Podpromiu. – Jest on doskonałym produktem promocyjnym miasta – stwierdził zastępca pre-

zydenta. Apelował, by nie potępiać w czambuł wszystkiego, co się dzieje w Rzeszowie, bo „jeżeli my sami tak o sobie mówimy, to jak o nas będą mówić w Polsce?”. – Nie krytykujemy, mówimy, że kawał dobrej roboty zostało zrobione. Ale jeżeli tematem debaty jest, co zrobić w 2014 r., to mówmy i o tym – ripostowała Marta Niewczas. RZESZÓW „SKAZANY” NA WSPÓŁPRACĘ Z SĄSIEDNIMI GMINAMI Radna niezrzeszona Krystyna Wróblewska (ex-PiS) mówiła o potrzebie współpracy pomiędzy Rzeszowem a sąsiednimi gminami przy realizacji dużych, wspólnych projektów z dofinansowaniem unijnym. – Bez takiej współpracy będzie nam trudno realizować nową Perspektywę – przekonywała Wróblewska. Marek Ustrobiński wyraził nadzieję na dogadanie się i współdziałanie z ościennymi gminami, pomimo różnych, nie zawsze najlepszych, doświadczeń przy okazji poszerzania Rzeszowa. Jerzy Cypryś, opowiadając się za współpracą, stwierdził, że trzeba wrócić do reorientacji pewnych pojęć i przywrócić słowom ich wartość. – Rozwój Rzeszowa to nie jest rozszerzanie i przesuwanie znaków granicznych. Nie w „hektaryzmie”, ale w sile centrum decyzyjnego jest rozwój miasta – stwierdził szef klubu PiS. – Moim zdaniem, poszerzenie miasta, z różnych powodów, powinniśmy na tym etapie zakończyć, a przeorientować nasze działania na współpracę, na jej układanie tak, żeby wszyscy mieli z tego korzyści – stwierdził Andrzej Dec. Uczestnicy zorganizowanej przez magazyn VIP i portal biznesistyl.pl debaty byli zgodni, że była ona ważna i potrzebna, choć jej temat – niewyczerpany. ■

Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl



LUDZIE słowa

Aneta Gieroń: Wszyscy wyjeżdżają do Londynu, a Ty, rzeszowianka od ponad 20 lat związana z Wielką Brytanią, w styczniu na stałe wróciłaś do Rzeszowa. Mocnym uderzeniem, bo w styczniu w Wydawnictwie Prószyński i S-ka ukazała się też Twoja trzecia książka „Kilka przypadków szczęśliwych”. Zawsze żyjesz pod prąd? Magdalena Zimny-Louis: Może nie pod prąd, ale poza główym nurtem. Przypominam sobie styczeń 2005 roku, kiedy leciałam do Tajlandii, a to było zaledwie kilkanaście dni po tragicznym tsunami w tym kraju w grudniu 2004 roku. Leciałam prawie pustym samolotem, tragedia, która pochłonęła tyle ofiar, gnała ludzi z dala od tego regionu, przepełnione samoloty leciały z Tajlandii do Europy, ja w drugą stronę. Dlaczego o tym mówię? Bo teraz poczułam się podobnie. Tysiące ludzi emigrują do Wielkiej Brytanii, a ja ten kraj opuszczam i na stałe wracam do Polski i Rzeszowa. Dlaczego? To jednocześnie proste i najtrudniejsze pytanie. Jako młoda dziewczyna przez dwa lata mieszkałam w Stanach Zjednoczonych i nagle ten kraj zamknął się w mojej głowie, sercu i wróciłam do Polski. Jakiś czas potem wyjechałam na stałe do Wielkiej Brytanii i… znów poczułam to, co kiedyś w Stanach. Mogłabym nadal wygodnie mieszkać w Ipswich, ale już nie chciałam tam być. W najnowszej książce piszę o sile przypadku i może to jest odpowiedź. Żeby to wytłumaczyć, przytoczę zdarzenie z mojego życia z ostatnich miesięcy. Około pół roku temu Karol, mój partner życiowy, bardzo poważnie zranił się w rękę. Był szpital, operacja i nagle w środku lata mieliśmy ponad 3 tygodnie czasu, które spędziliśmy, bardzo dużo ze sobą rozmawiając, na co, wbrew pozorom, ludzie zwykle nie mają cza-

18

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

su. Dzięki temu nieszczęśliwemu wypadkowi nagle nasza przyszłość zaczęła się klarować, pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl, by może jednak wrócić do Polski? Po dwóch tygodniach dom był wystawiony na sprzedaż, po dwóch miesiącach został sprzedany, psu wszczepiono microczipa na podróż po Europie, znaleźlismy nawet w Londynie samochód z kierownicą po lewej... Patrząc na Twój PESEL, pół życia spędziłaś za granicą, Twoje dorosłe życie klarowało się w Wielkiej Brytanii. Nie jest nadinterpretacją, że właściwie jesteś pół Polką, pół Brytyjką, a jednak coś Cię tu znowu ściągnęło. Co to jest? to dla mnie zawsze byli i są ludzie. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii moją najlepszą przyjaciółką jest Brytyjka, Mandy, ale tak naprawdę wszystkie ważne dla mnie osoby były w większości w Polsce. W ostatnich latach, gdy odwiedzali nas w Wielkiej Brytanii rodzice Karola, moja mama, siostra, przyjaciele, przy każdym ich wyjeździe były łzy i coraz większy problem, by się rozstać. Uznałam, że za dużo tych łez, rozdarcia, zakłócanych połączeń via Skype, w końcu samotności, bo fakt, że byliśmy w Anglii otoczeni gronem ludzi nie oznacza, że nie prześladowała nas samotność Duch brytyjskości jednak w Tobie został. Przyswoiłam sobie to, co najlepsze u Anglików, co mi nie leżało odrzuciłam bez wahania. Anglicy są autentycznie wyluzowani i choć nie lubię tego słowa, tak muszę go użyć, bo bardzo pasuje. Przesiąkłam na wylot tym ich spokojem, ►


LUDZIE słowa

Fotografie Tadeusz Poźniak

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

19


LUDZIE słowa dystansem do siebie, nieudawaną życzliwością w stosunku do mijanego człowieka na ulicy. Po 22 latach mieszkania w Anglii nie jestem wrogo nastawiona ani do sąsiadki z dołu, ani do geja w telewizji, ani niewierzącego kolegi, wszyscy mają kredyt zaufania i nie przeszkadza mi, jak żyją, z kim śpią i do jakiego Boga się modlą. Polacy ciągle mają problem z poszanowaniem odmiennego zdania. Po angielsku nazywa się to „My way or highway” – przekonani o tym, że to, co mają u siebie w domu czy w ogródku, jest tym najlepszym i jeśli ktoś tego samego nie ma, jest po prostu głupi. Ktoś, kto głosuje na PiS, nie będzie kolegą głosującego na PO, będą pogardzać sobą nawzajem. Moja przyjaciółka Mandy zawsze głosowała na Partię Pracy, ja na Torysów, dzieci chrzciła w kościele metodystów, ja w katolickim, potem chodziły do innych szkół, nawet jadałyśmy co innego, ale nie zaszkodziło to naszej przyjaźni. się też świadomym i dojrzałym konsumentem zwłaszcza w strefie medialnej, co zawdzięczam BBC. Po tamtej telewizji i radiu trudno mnie zachwycić dokumentem, reportażem, wywiadem. BBC spełnia autentyczną misję, kształtuje dobre gusta i nawyki. Może dlatego, gdy oglądam polską telewizję, jestem przerażona rozlewającą się głupotą i infantylizmem, zastanawiam się, czy to jakieś zamierzone działanie? Jako fanka spiskowych teorii myślę, że ten niski poziom serwowanej rozrywki ma na celu ogłupienie Polaków, by nimi łatwiej manipulować. Oczywiście, w brytyjskiej telewizji są też programy typu X Factor, czy poranne awantury, gdzie matka bije zięcia ponad głową ciężarnej córki, ale wybór ambitnych programów w bardzo dobrym czasie antenowym jest niewspółmiernie większy. Jest siano i plastik, ale jest też ta druga, ambitna noga telewizji, a w Polsce balansu nie ma. Od dwudziestu lat systematycznie przyjeżdżasz do Rzeszowa, więc na pewno zauważyłaś, że Polska też stała się dużo bardziej tolerancyjna niż jeszcze kilkanaście lat temu. To prawda, ale tej tolerancji ciągle jest za mało, czasami brzmi bardzo fałszywie lub jest wybiórcza. Wyraźnie to widać zwłaszcza w polityce. Debaty w parlamencie angielskim bywają bardzo burzliwe, ale poziom debaty politycznej w Polsce wymyka się jakimkolwiek normom kultury dialogu publicznego. Politycy w ogóle nie wysłuchują swoich racji, całą energię wykorzystują na zdyskredytowanie politycznego przeciwnika. Pamiętam, jak kiedyś wpisałam komentarz na ogólnopolskim portalu dotyczący pisarza i od razu znalazł się oponent, który nie odniósł się do meritum, ale zarzucił mi, że nie dokończyłam dyplomu MBA. Dla mnie to był szok, bo jakie ma to znaczenie w debacie na zupełnie inny temat. No i przykład religii. Polacy uważają, że tylko ich religia prowadzi do zbawienia, wszystkie inne to sekty, banialuki i wygłupy. Tym bardziej decyzja o przeprowadzce na stałe do Rzeszowa i Polski jest zaskakująca.

20

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Większość moich znajomych bardziej się cieszy z mojego powrotu, niż jest zaskoczonych. Nie przyjechałam do Korei Północnej. Wracam do kraju, o którym wszystko wiem, a Rzeszów znam. Czy coś może mnie zaskoczyć?! Może Cię zaskoczyć codzienność, urzędy, deklaracje, pozwolenia, z którymi nie będąc tu na stałe nie miałaś kontaktu, a które są bardzo przyjaźnie zorganizowane dla obywateli w Wielkiej Brytanii. pewno, ale widzę, że jest tu dużo lepiej niż jeszcze kilka lat temu. Oczywiście są kuriozalne sytuacje jak z „Misia” Barei, ale one mnie bardziej śmieszą niż złoszczą. W Dzień Babci chciałyśmy z córką Marysią kupić na poczcie kartkę okolicznościową na Dzień Babci. Kartki nie było, choć wystawione były wciąż świąteczne z choinkami, a ja usłyszałam: „proszę pytać w przyszłym tygodniu”. Wsiadłaś do samolotu z biletem w jedną stronę i co poczułaś? Byłam tak zmęczona, że nic nie czułam (śmiech). Wprawdzie do samolotu weszłam z jedną walizeczką, ale w tym samym czasie do Polski jechał tir z naszymi rzeczami, a Karol samochodem wiózł naszego piętnastoletniego psa, bo baliśmy się go wysyłać samolotem, by nie zdechł. I gdy już ochłonęłam z tych pierwszych myśli, otwarłam w samolocie laptopa i napisałam pół trzeciego rozdziału mojej czwartej książki, więc jest dobrze. Ciągle też chodzę z takim uśmiechem przyklejonym do twarzy, bo od kilku tygodni jestem w Polsce i jest mi świetnie. Żadnych obaw? Jak powiedział Mark Twain: „cierpiałem z powodu wielu nieszczęść, z których większość się nie wydarzyła”, więc nie mam zamiaru martwić się na zapas. Jestem wyznawcą filozofii życiowej, która głosi, że co zmierza w naszą stronę, to nas nie ominie. Jestem na tym etapie życia i w tym wieku, że martwię się tylko o zdrowie, swoje i najbliższych. W Wielkiej Brytanii pracowałaś jako tłumacz w angielskim wymiarze sprawiedliwości. Wygodna, ciekawa praca. Jaki masz pomysł na siebie po przeprowadzce do Rzeszowa? coraz odważniej marzyć o dniu, kiedy będę miała ten luksus, że będę mogła żyć z pisarstwa. Chciałabym się też zaangażować w różnego rodzaju przedsięwzięcia charytatywne oraz kulturalne. Interesów robić nie będę, brak u mnie żyłki oraz chęci. Te marzenia chyba stają się coraz bardziej realne. W styczniu ukazała się Twoja trzecia książka „Kilka przypadków szczęśliwych”, wydana przez dobre wydawnictwo Prószyński i Sk-a, a ty planujesz już kolejne książki. Cieszy mnie bardzo, że Prószyński po mnie sięgnął. W tym samym czasie miałam też propozycję współpracy od wydawnictwa W.A.B., co oznacza, że moje pisanie staje się coraz bardziej poważną sprawą. Gdy kilka lat temu zostałam ►



LUDZIE słowa laureatką konkursu „Pisz do Pilcha”, traktowałam to z przymrużeniem oka. Teraz, po trzech wydanych książkach i po pierwszej nagrodzie czytelniczek za powieść „Pola” na Festiwalu Pióro i Pazur w Siedlcach w 2013 roku, zaczynam oswajać się z myślą, że ludzie, którzy chcą czytać moje książki, istnieją naprawdę. I od słowa do słowa, Ty już jesteś przy trzecim rozdziale czwartej powieści. Pierwsza Twoja książka „Ślady hamowania” była bardzo kobiecą opowieścią, „Pola” okazała się sagą rodzinną osadzoną w Rzeszowie, trzecia powieść zaskakuje, bo trup ściele się w niej gęsto i na pewno więcej w niej pogrzebów niż wesel. Czym zaskoczysz w czwartej książce? to coś zupełnie innego od tego, co dotychczas opublikowałam. Planuję też, że po czwartej książce zrobię sobie przerwę, bo chcę napisać scenariusz serialu telewizyjnego. Mam już 6 odcinków filmu komediowego i chcę to kontynuować, bo pomysł wydaje mi się ciekawy. Najkrócej mówiąc, jest to opowieść o dwóch siostrach, gdzie jedna prowadzi firmę pogrzebową, a druga zajmuje się organizacją wesel. I znów się tu przebija moja sympatia dla angielskiego humoru. Chciałabym też dopracować scenariusz sztuki teatralnej, który kiedyś pisałam na konkurs ogłoszony przez jeden z londyńskich teatrów. W czwartej Twojej powieści będzie nawiązanie do powrotu do Rzeszowa? Nie. Raczej powrót do przeszłości i nawiązanie do mojego amerykańskiego epizodu, kiedy to jako młoda dziewczyna po maturze wyjechałam na dwa lata do Stanów Zjednoczonych. Kobieta wyjeżdża z PRL-owskiej, szarej Polski w roku 1985, wprost z mieszkania w bloku na osiedlu Dąbrowskiego w prowincjonalnym Rzeszowie, do migającego neonem i drapiącego chmury Nowego Jorku. Stany Zjednoczone właściwie przesądziły o całym dalszym moim życiu. Tam przyzwoicie nauczyłam się języka angielskiego, dzięki temu po powrocie do Rzeszowa otrzymałam pracę w rzeszowskiej WSK, to z kolei wprowadziło mnie w świat żużla, gdzie poznałam mojego byłego już męża, brytyjskiego żużlowca, i wyjechałam na stałe do Anglii. Teraz historia zatacza koło i po 22 latach spędzonych w Wielkiej Brytanii wracam do Rzeszowa. Akcja samej książki zaczyna się na pokładzie statku TSS Stefan Batory w 1987 roku i nic więcej nie zdradzę. Będzie to równie kobieca książka, jak Twoje poprzednie tytuły, gdzie kobiety są głównymi bohaterkami? Zawsze podkreślam, że nie utożsamiam się z literaturą kobiecą, choć na pewno piszę dla kobiet i moje główne bohaterki nie są przypadkiem. W ostatnich latach nurt literatury dla kobiet bardzo się rozwinął, bo to panie kupują i czytają dużo więcej książek niż mężczyźni. Zapytałam kiedyś w wydawnictwie, jak powinnam klasyfikować swoje książki i usłyszałam, że jest to literatura obyczajowa z wyższej półki. Wychodzi z Ciebie charakter rewolucjonistki. Mieszkałaś w Polsce, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Bryta-

22

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

nii, pracowałaś na etacie, byłaś związana z żużlem, na wiele lat trafiłaś jako tłumaczka do angielskiego wymiaru sprawiedliwości, w końcu Twoim przeznaczeniem okazało się pisanie książek. jeszcze kelnerką, uczyłam angielskiego, pośredniczyłam w handlu optyką precyzyjną i mrożoną truskawką, a nawet sprzedałam samolot Wilga do Anglii... Coś we mnie buzuje, jeszcze nie wiem do końca, co to jest, ale na pewno coś we mnie siedzi (śmiech). Znów nagromadziła się we mnie duża energia, stąd przeprowadzka z Ipswich do Rzeszowa. Jeśli mnie Rzeszów nie odrzuci, chciałabym coś sprezentować od siebie, w końcu jestem coś winna mojemu miastu. Marzy mi się organizacja ogólnopolskiego konkursu literackiego. Pisanie jest teraz dla Ciebie najważniejsze? Jest bardzo ważne. Czwarta książka jest w pisaniu, do końca tego roku chciałabym ją złożyć w wydawnictwie. Pisanie jest dla mnie przyjemnością, potrzebą serca i umysłu. Zaczęłam jako bardzo młoda dziewczyna, pisząc do szuflady, ale to było kiepskie i niedojrzałe. Dopiero od kilku lat czuję, że naprawdę mam coś do powiedzenia czytelnikowi. Zwłaszcza że wokół swojego pisania się nie napinam i nie czynię z tego celebry, po prostu jest to dla mnie ważne. Chwilowo nie mogłabym nie pisać. W Rzeszowie może się wkrótce coś zacząć dziać za Twoją przyczyną? (...) Jest wiele rzeczy w życiu publicznym Rzeszowa, które mnie interesują i pociągają. Bardzo bym chciała zachęcić ludzi do czytania książek, niekoniecznie moich. Wielokrotnie latałam na trasie Rzeszów – Londyn i zawsze żałowałam, że na ponad 180 pasażerów czytała jedna, czasem dwie osoby. Na każdej innej trasie, na jakiej latałam po Europie, widać było czytającą co trzecią, czwartą osobę. Może więc będę chciała przyłożyć swoją rękę do dużej kampanii popularyzującej czytanie. Twoja spostrzegawczość jest atutem Twoich książek. Z dużym znawstwem tematu rozprawiasz się z naszymi narodowymi wadami: dewocjonalizmem, prowincjonalnym snobizmem i zwykłą głupotą podszytą patetycznym nadęciem. się z tym, że komuś może się to nie spodobać. Patrzę i opisuję, nie każę się czytającym zgadzać z moimi wynurzeniami. Dobrze podkreśliłaś – nasze cechy narodowe – moje również. Cechy, a nie święta krowa, można się więc do nich dobrać. Patetyczne nadęcie mnie mierzi, głupota irytuje, snobizm jest mi kompletnie obcy, ale nie było tak zawsze, nie ma wstydu w fakcie przemian, jakie przechodzimy. Twój talent postrzegania okazał się cenny w „Kilku przypadkach szczęśliwych”, gdzie udało Ci się sprawnie sportretować Polaków na emigracji z ich zaletami, ale i wieloma wadami.


LUDZIE słowa

się, jeśli czytelnicy tak to odbierają. Początkowo podpytywałam Anglików o ich spostrzeżenia na temat Polaków, m.in. mojego szwagra Davida, ale te wypowiedzi były nazbyt ogólnikowe, zachowawcze, dlatego postanowiłam zaufać sobie i swoim spostrzeżeniom. Moja praca zawodowa też była pomocna. Bycie tłumaczem Polaków, którzy weszli w konflikt z prawem na Wyspach Brytyjskich pozwoliło mi poznać wiele osób, nie tylko przestępców – recydywistów, także osoby, które w konflikt z prawem weszły przez nieszczęśliwy przypadek, brak znajomości języka, biedę, bywało, że osamotnienie na obczyźnie. Z książki wyziera smutny obraz polskiego emigranta, trochę na przekór temu, co na co dzień czytamy w polskich mediach. Smutny, ale prawdziwy. Oczywiście jest to pewien procent. Opisałam środowisko Polaków w Wielkiej Brytanii, których łączy bieda, brak perspektyw w Polsce, wspólnie wynajmowane domy i najbiedniejsze dzielnice. Często są to ludzie kiepsko wykształceni, z małych polskich miasteczek, którzy marzą o lepszym życiu w Anglii. Pytałam kie-

dyś bezdomnego alkoholika, aresztowanego po raz dziesiąty, dlaczego nie wróci do Polski? Odparł, że w Polsce będzie miał gorzej. Nie pytałam, jakie może być to „gorzej” od mieszkania na ulicy w obcym kraju? Sam fakt, że profesja polskiego tłumacza jest w Anglii popularna, potwierdza, że ci ludzie żyją na uboczu angielskiego społeczeństwa, bez znajomości języka i aspiracji, by choć trochę zasymilować się z nowym otoczeniem. Oczywiście, to nie są wszyscy Polacy. Jest też wielu dobrze znających język angielski, pracujących i mieszkających wśród Brytyjczyków. Często mi się zdarzało, że będąc w angielskich szpitalach spotykałam polskich lekarzy, co było bardzo miłe. Polska siła robocza jest w Anglii ceniona i szanowana, nie jest prawdą, że Polacy są dyskryminowani czy poniżani. Twoja bohaterka z „Kilku przypadków szczęśliwych”, Emma Duda, wraca do Polski na stałe. Zainspirowało Cię to tak bardzo, że w końcu sama postanowiłaś wrócić do Rzeszowa? Ta książka przepowiedziała moją przyszłość. Gdy oddawałam ją do wydawnictwa, jeszcze nic nie wskazywało na to, że wrócę do Polski na stałe. Można powiedzieć, że najpierw wysłałam tutaj Emmę, a w końcu sama tutaj wróciłam. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

23




Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...


ZDOMINUJĄ SMARTFONY I TABLETY. Zostaną naszymi wirtualnymi

asystentami

Fotografie Tadeusz Poźniak

...z Pawłem Jandą i Michałem Ręczkowiczem, założycielami i właścicielami firmy MobiTouch z Rzeszowa

PRZYSZŁOŚĆ


MICHAŁ RĘCZKOWICZ I PAWEŁ JANDA Studenci Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Od roku założyciele i właściciele firmy MobiTouch, zatrudniającej kilkanaście osób i specjalizującej się w tworzeniu aplikacji oraz gier mobilnych. Autorzy gry „Freddy”, która zwyciężyła w konkursie Unity i Microsoftu, w którym nagrodą było 30 tys. dolarów.

Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski: Czy nowe technologie zdominują nasze życie publiczne, prywatne i zawodowe w ciągu najbliższych lat? Paweł Janda: Sądzę, że oprócz bardzo intensywnego rozwoju technologii mobilnych, czyli smartfonów i tabletów, na pewno coraz częściej zachodzić będzie nowe zjawisko, które można nazwać „Internetem przedmiotów”. Oznacza to, że coraz więcej przedmiotów domowego użytku, nie tylko smartfonów i tabletów, będzie miało dostęp do Internetu. Chociażby telewizory, lodówki i inne sprzęty AGD. Co to dla nas oznacza w praktyce, że nasze domowe przedmioty będą „w sieci”? Paweł Janda: Możemy sobie wyobrazić w przyszłości np. lodówkę z dużym wyświetlaczem dotykowym, na którym zobaczymy jej zawartość. Nasza lodówka będzie nam też przesyłała informacje SMS-em na naszego smartfona, jakich produktów brakuje, co trzeba dokupić, albo sama lodówka dokona zakupu świeżych jajek z dostawą do domu. Michał Ręczkowicz: Coraz powszechniej będą powstawały inteligentne domy, które już są, ale w najbliższych latach staną się dużo bardziej popularne i dostępne ze względu na coraz bardziej konkurencyjne ceny oraz dostęp do coraz nowocześniejszych rozwiązań technologicznych na rynku. Dziś przeciętny człowiek, gdy słyszy hasło „inteligentna lodówka”, ma od razu co najmniej dwa skojarzenia: nie będzie to szybko i na pewno będzie to drogie. Paweł Janda: To mit. Procesory, układy graficzne, dyski – to wszystko z roku na rok jest coraz tańsze, a to oznacza, że w najbliższej przyszłości coraz więcej przedmiotów, które nas na co dzień otaczają, będzie „w sieci”. W po-

28

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

wszechnym użyciu są już np. czujniki temperatur, ciśnienia czy mobilne stacje meteorologiczne, które stawiamy sobie za oknem naszego domu, a wszystkie parametry otrzymujemy na naszego smartfona. Jak dalekie i szybkie zmiany czekają nas w tym roku i w kolejnym, skoro już dziś smartfon, który mamy w kieszeni, pełni rolę telefonu, aparatu fotograficznego, kamery wideo i karty płatniczej, a nawet narzędzia medycznego, w jednym? MICHAŁ RĘCZKOWICZ: ROZWÓJ TECHNOLOGII MOBILNYCH JEST TAK SZYBKI, ŻE TRUDNO JEDNOZNACZNIE ODPOWIEDZIEĆ NA TO PYTANIE. NIEKIEDY TO SZOKUJE, ALE SMARTFON MOŻE BYĆ URZĄDZENIEM, KTÓRE REJESTRUJE NAM PRACĘ SERCA, TEMPERATURĘ NASZEGO CIAŁA. WYSTARCZY, ŻE NA RĘKĘ ZAŁOŻYMY OPASKĘ Z CZUJNIKIEM, KTÓRE TO URZĄDZENIE PRZESYŁA DANE DO SMARTFONA. TO DOŚĆ POWSZECHNY WIDOK NP. NA SIŁOWNIACH, GDZIE OSOBY ĆWICZĄ Z OPASKAMI, A ICH PARAMETRY ZWIĄZANE Z CIŚNIENIEM KRWI, TĘTNEM, SĄ PRZESYŁANE NA SMARTFONA. SMARTFONEM MOŻNA ZROBIĆ ZDJĘCIE NP. ZNAMIENIA NA SKÓRZE I PRZESŁAĆ TO DO PORTALU MEDYCZNEGO, SKĄD OTRZYMAMY WSTĘPNĄ DIAGNOZĘ. MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE DZIŚ SMARTFON Z WYKORZYSTANIEM PRZERÓŻNYCH APLIKACJI, JEST BARDZO DUŻO, A BĘDZIE ICH JESZCZE WIĘCEJ.

Co z tego będzie wynikało, skoro już dziś trudno znaleźć osobę, która nie miałaby telefonu komórkowego?


VIP tylko pyta Paweł Janda: Mieliśmy na myśli wzrost popularności samych smartfonów wśród telefonów komórkowych. Dziś w przybliżeniu około 50 proc. osób kupujących telefon komórkowy wybiera smartfona, czyli urządzenie bardziej inteligentne. W najbliższych latach będzie to 70, 80 proc., czyli prawie wszyscy będą posiadaczami smartfona lub tableta. Staną się one nieodzownymi narzędziami w pracy, ale też w naszym czasie wolnym. Zakładając, że tablety i smartfony będą coraz doskonalszymi urządzeniami wielofunkcyjnymi, w kolejnych latach może znacząco spaść np. sprzedaż aparatów fotograficznych oraz komputerów stacjonarnych. Urządzenia mobilne zdominują nasze życie. Smartfon albo tablet w ciągu najbliższych lat staną się naszym interfejsem do wszystkiego, czyli narzędziem, za pomocą którego będziemy zarządzali naszymi finansami, sprzętami domowymi, czasem wolnym, czy jeszcze czymś innym, co się znajdzie na odpowiedniej aplikacji. Mobilne urządzenia staną się czymś w rodzaju naszego wirtualnego asystenta. Od kilku chwil wymawiamy magiczne słowo „aplikacja”… PAWEŁ JANDA: TAK. SMARTFON BEZ APLIKACJI JEST URZĄDZENIEM PRAWIE BEZUŻYTECZNYM. JEŚLI CHCEMY KORZYSTAĆ Z WSZYSTKICH TYCH MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE, MUSZĄ ZOSTAĆ NA NIEGO POBRANE ODPOWIEDNIE OPROGRAMOWANIA, CZYLI APLIKACJE, KTÓRE SĄ PŁATNE ALBO BEZPŁATNE. OBECNIE WIELU POSIADACZY SMARTFONÓW NIE WYKORZYSTUJE NAWET W CZĘŚCI MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE IM POSIADANE URZĄDZENIE, ALE ŚWIADOMOŚĆ WYKORZYSTANIA APLIKACJI W KOLEJNYCH LATACH BĘDZIE ROSŁA BŁYSKAWICZNIE. DZIŚ SMARTFON NAJCZĘŚCIEJ WYKORZYSTYWANY JEST DO WYSŁANIA SMS-A, ZROBIENIA ZDJĘCIA CZY ODEBRANIA POCZTY MAILOWEJ, A TO BARDZO, BARDZO SKROMNA CZĘŚĆ JEGO MOŻLIWOŚCI. OGROM APLIKACJI DOSTĘPNYCH JUŻ NA RYNKU POZWALA NA BARDZO RÓŻNORAKIE WYKORZYSTANIE SMARTFONÓW. RYNEK APLIKACJI MOBILNYCH JEST W TEJ CHWILI JEDNĄ Z NAJPRĘŻNIEJ ROZWIJAJĄCYCH SIĘ GAŁĘZI NOWYCH TECHNOLOGII. WYNIKA TO Z TEGO, ŻE ROZWÓJ SPRZĘTOWY JEST MOŻLIWY W DUŻYCH KORPORACJACH Z WYKORZYSTANIEM DUŻYCH PIENIĘDZY, NATOMIAST NA ROZWÓJ OPROGRAMOWANIA MA WPŁYW KAŻDY UZDOLNIONY INFORMATYK POD KAŻDĄ SZEROKOŚCIĄ GEOGRAFICZNĄ. WYSTARCZY WYMYŚLEĆ ŚWIETNĄ APLIKACJĘ, Z KTÓREJ BYĆ MOŻE BĘDĄ CHCIAŁY KORZYSTAĆ MILIONY LUDZI I KTÓRA ZYSKA OGROMNĄ POPULARNOŚĆ, A TAK SIĘ JUŻ NIERAZ STAŁO W OSTATNICH LATACH.

Aplikacje stały się więc najbardziej zdemokratyzowaną formą udziału młodych, zdolnych informatyków z całego świata w wyścigu IT bez konieczności pracy w korporacji? Michał Ręczkowicz: Właściwie tak. Podobnie jak gry mobilne, w których specjalizuje się nasza firma. Nasza przygoda z biznesem zaczęła się właśnie od pomysłu na aplikację. To było trzy lata temu w kole naukowym w Wyższej

Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Zaczęło się od mojej praktyki w Microsofcie, gdzie zacząłem pisać pierwsze aplikacje na system Windows Phone, który – obok Androida i iOS – jest najpopularniejszym systemem operacyjnym wykorzystywanym w urządzeniach mobilnych. Wówczas na uczelni jeszcze w ogóle się o tym nie mówiło, mnie to jednak zafascynowało i po powrocie do Rzeszowa wpadłem z kolegami na pomysł, by zrobić aplikację naszej wirtualnej uczelni. To był początek przygody z aplikacjami. Te praktyki bardzo mi pomogły, ukierunkowały moje zainteresowania, ale też sprawiły, że aplikacje pojawiły się w naszym kole naukowym w WSIiZ. W tym kole poznaliśmy się z Pawłem i wspólnie postanowiliśmy założyć firmę, która zajmowałaby się aplikacjami i grami mobilnymi. Można powiedzieć, że sprzyjały Wam czas i miejsce. Wasze zainteresowanie aplikacjami zbiegło się w czasie z eksplozją sprzedaży smartfonów na całym świecie. Paweł Janda: W Europie Zachodniej, Stanach Zjednoczonych eksplozja aplikacji i smartfonów trwa już od około 2 lat, w Polsce właśnie jesteśmy w momencie ogromnego zainteresowania nimi. Szacujemy, że powinno się ono utrzymać w kolejnych 3-4 latach. Co będzie dalej? W branży IT nikt nie odważy się wyrokować aż tak odległej przyszłości, bo zmiany w nowych technologiach następują rewolucyjnie. Proszę pamiętać, że pierwszy smartfon pochodzi z 2007 roku. Jak dużo zdarzyło się w ciągu ostatnich 6 lat! W dodatku dziś prawie każdy smartfon ma dostęp do Internetu. Michał Ręczkowicz: Sam zauważyłem, że odkąd używam smartfona, dużo mniej korzystam z komputera stacjonarnego. Pocztę, Facebook, wszystko mam w smartfonie. A wydawało się, że smartfon będzie narzędziem zastępczym, gdy jadąc w pociągu albo samochodzie nie będziemy mieli dostępu do komputera stacjonarnego. Okazuje się jednak, że może być używany równolegle, albo i częściej niż komputer stacjonarny. Michał Ręczkowicz: Tak właśnie jest. W przypadku szybkich informacji, biznesu, gdzie liczy się czas i mobilność, smartfon okazuje się niezastąpiony. Komputer stacjonarny jest wygodny do przygotowywania większych opracowań tekstowych i graficznych. Smartfon okazuje się też bardzo pomocny w podróży, bo pełni rolę nawigacji i przewodnika w obcym mieście. Wracając do aplikacji. Czy to jest produkt na zamówienie dla klienta, czy są też aplikacje, które chcecie, by funkcjonowały w życiu publicznym? Michał Ręczkowicz: Jeśli klient zamawia aplikację, zwykle życzy sobie, by była dostępna w Polsce, albo na całym świecie. Zwykle piszemy ją na Windows Phone, Androida i iOS-a. Najczęściej jest to aplikacja, która ma się przyczynić do wzrostu sprzedaży jakiegoś produktu. Kiedyś konieczne było posiadanie strony internetowej, teraz wystarczy upowszechnienie aplikacji. I tak np. klient, który ściągnął aplikację swojej ulubionej marki odzieżowej z jej strony, otrzymuje na smartfona wszystkie informacje o promocjach w salonach, wyprzedażach czy inne wiadomości związane z tą marką. Nie trzeba szukać informacji na stronach www, wszystko dostajemy na nasz telefon. ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

29


VIP tylko pyta Zdarza się, że tworzycie aplikacje, które nie powstają na konkretne zamówienie, ale są wynikiem obserwacji otaczającej Was rzeczywistości? Paweł Janda: Mamy bardzo dużo takich pomysłów. Analizujemy wtedy te rozwiązania, tworzymy i staramy się zgłaszać do konkursów, bo dzięki temu jest największa szansa, że one wejdą w życie. Mija dokładnie rok, odkąd firma powstała. Co udało się zrealizować w tym czasie? Paweł Janda: Z naszych autorskich aplikacji najbardziej jesteśmy dumni z gier, które wymyśliliśmy. Stworzona przez nas gra „Freddy” zwyciężyła w konkursie Unity i Microsoftu, gdzie nagrodą było 30 tys. dolarów. Cieszyło nas też 4. miejsce na Imagine Cup, organizowanym przez Microsoft, tym bardziej że jest to gra miejska. Później trochę ją ulepszyliśmy i zaprezentowaliśmy w konkursie Hackathon – Isobar Create Warsaw, który wygraliśmy. Całkiem niedawno otrzymaliśmy nominację w ogólnopolskim konkursie Mobile Trends Awards na grę roku, czekamy też na rozstrzygnięcie jeszcze jednego konkursu międzynarodowego. Na co dzień utrzymujemy się z przygotowywania aplikacji dla firm, które robimy szybko, dobrze i za przystępne pieniądze. Klienci są z Polski i ze świata. Wracając jeszcze do historii firmy: powstała w styczniu 2013 roku, założycielami byliśmy ja i Michał, ale na początku współpracowali z nami koledzy z koła naukowego z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W ciągu roku firma się rozrosła, bo dziś to już jest 14 pracowników. W najbliższym czasie planujemy zatrudniać kolejne osoby. Mówimy o aplikacjach, grach, ale po roku działalności, która się coraz lepiej rozwija, MobiTouch ma ambicję, by stworzyć aplikację, która zmieni rzeczywistość w Rzeszowie? MICHAŁ RĘCZKOWICZ: TO APLIKACJA ZWIĄZANA Z GRĄ MIEJSKĄ W RZESZOWIE, ALE MUSIMY JESZCZE TROCHĘ POCZEKAĆ, ABY FIRMA SIĘ ROZROSŁA I MIAŁA NA TO WIĘCEJ PIENIĘDZY. TO BYŁABY GRA, GDZIE LUDZIE POZNAWALIBY SIĘ W REALNYM ŚWIECIE, SPACERUJĄC PO RÓŻNYCH MIEJSCACH W RZESZOWIE. TA GRA MIAŁABY WALORY ROZRYWKOWE I EDUKACYJNE, UMOŻLIWIAŁABY OTRZYMANIE NP. ZNIŻEK NA ZAKUPY W PEWNYCH MIEJSCACH, ALE I UMOŻLIWIAŁABY POZNANIE HISTORII RZESZOWA. WSZYSTKO TO TYLKO ZE SMARTFONEM W KIESZENI. TO JEDNAK DUŻE PRZEDSIĘWZIĘCIE I CZĘSTO JEST ODSUWANE W CZASIE, KTÓRY MUSIMY POŚWIĘCIĆ NA APLIKACJE KOMERCYJNE, ALBO GRY, NA KTÓRYCH ZARABIAMY NA DZIAŁALNOŚĆ FIRMY. NA PEWNO POTRZEBOWALIBYŚMY DO TEGO PARTNERA I PEWNIE BĘDZIEMY O TYM ROZMAWIAĆ Z URZĘDEM MIASTA.

Paweł Janda: Mamy jeszcze jeden pomysł związany z Rzeszowem, którego jeszcze w naszym mieście nie ma, a który już coraz częściej pojawia się w różnych miejscowościach w Polsce. Mam na myśli aplikację mobilną promującą mia-

30

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

sto, wydarzenia kulturalne i najważniejsze zabytki. Być może w Urzędzie Miasta Rzeszowa już się o tym myśli. Brakuje nam takiego szlaku w Rzeszowie, gdzie nie trzeba wynajmować przewodnika, tylko trzeba zeskanować kod i ma się dostęp do wszelkich informacji na temat danej wystawy czy zabytku. PAWEŁ JANDA: SKANOWANIE KODÓW POWOLI ROBI SIĘ NIEMODNE. SĄ JUŻ DOSTĘPNE NA RYNKU MALUTKIE URZĄDZENIA, KTÓRE KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SMARTFONAMI, ALE NIE STARSZYMI NIŻ 3 LATA. KIEDY MAMY ZAINSTALOWANĄ ODPOWIEDNIĄ APLIKACJĘ, PODCHODZIMY DO JAKIEJŚ WYSTAWY CZY INNEJ ATRAKCJI TURYSTYCZNEJ I NIE MUSIMY NIC SKANOWAĆ, BY INFORMACJE TRAFIŁY NA EKRAN NASZEGO SMARTFONA.

To świetny pomysł na realizację hasła „Rzeszów – stolica innowacji”. Miasto, jakiego nie ma w Polsce, w którym wszystko, co jest warte obejrzenia, jest w taki sposób opisane. Michał Ręczkowicz: To jest możliwe, tylko ktoś musiałby za to zapłacić. Czy to byłoby bardzo drogie? Paweł Janda: To zależy od skali. Setki tysięcy czy miliony zł? Michał Ręczkowicz: Raczej setki tysięcy. Paweł Janda: Miliony, jeżeli chcielibyśmy mieć rzeczywiście wszystko opisane. Czy jest możliwe, że te informacje byłyby podane w różnych formach: albo jako tekst na ekranie, albo tekst odczytywany przez lektora? Paweł Janda: Nie ma problemu. Może to być tekst, może być lektor czy nawet krótki filmik. Taka aplikacja jest rzeczą rzeczywiście innowacyjną. Mówiliście, że zmiany na rynku IT zachodzą rewolucyjnie. Jesteście gotowi do zmieniania się razem z rynkiem? Michał Ręczkowicz: Zdecydowanie tak. Szukamy nowinek z całego świata. Jeżeli znajdziemy coś ciekawego, zaraz myślimy, jak by to można było wdrożyć na rynku lokalnym. Paweł Janda: Jeżeli mówimy o nowinkach, to Google opracowuje specjalne okulary, tzw. Google glass, które już są w tak zaawansowanej fazie testów, że w tym roku powinny trafić do sprzedaży. Wprawdzie nie w Polsce, ale ich sprowadzenie z USA nie będzie stanowiło problemu. Zakładając takie okulary, będziemy mieli przed oczami „rozszerzoną rzeczywistość”, np. będziemy mogli odczytać maila czy SMS-a z naszego telefonu. Na jakiej podstawie takie okulary będą identyfikowały nas z naszym kontem? Paweł Janda: Przez Bluetooth będą połączone ze smartfonem. Michał Ręczkowicz: Będzie też można np. zadzwonić do kogoś i przez kamerkę udostępnić widok. Czyli będziemy widzieli to samo co osoba, z którą rozmawiamy. Pytanie tylko, na ile technologia będzie na usługach człowieka, a nie odwrotnie.


VIP tylko pyta Paweł Janda: Wszystko wymaga rozwagi. Uzależnienia czy nałogi związane z komputeryzacją na pewno występują, ale tak samo można się uzależnić od herbaty. Ale czy potrafimy dostatecznie szybko i rozumnie – przy takim postępie technologicznym – przerabiać tak wiele bodźców, które na nas oddziałują? Michał Ręczkowicz: Coraz cenniejsza będzie umiejętność wyboru rzeczy, które chcemy przyswoić. Wykorzystujemy coraz nowsze urządzenia, np. sterujemy robotami bezdotykowo czy przy pomocy smartfona, używamy sztucznej inteligencji w robotach i smartfonach. Tak bardzo poszerza to nasze możliwości, że musimy sami coś wybrać. Unikniemy sytuacji, jak np. z japońskiego metra, gdzie Japończycy ze swoimi smartfonami i aplikacjami są tak odizolowani od innych, że z nikim nie nawiązują żadnego kontaktu, nawet wzrokowego. Paweł Janda: To prawda, nieraz jest pokusa zamknięcia się tym świecie. Ale nie dajmy się zwariować. Co zrobić, żeby nie dać się zwariować? PAWEŁ JANDA: POTRZEBNY JEST ZDROWY ROZSĄDEK. NA PEWNO JEST MASA APLIKACJI, KTÓRE UŁATWIAJĄ ŻYCIE, DOBRZE JEST TEŻ CZASAMI MIŁO SPĘDZIĆ CZAS PRZY GRACH KOMPUTEROWYCH LUB MOBILNYCH, ALE MOŻNA TEŻ WYJŚĆ, POGRAĆ W PIŁKĘ NA ŚWIEŻYM POWIETRZU, TROCHĘ SIĘ PORUSZAĆ. WARTO TO MĄDRZE POŁĄCZYĆ.

Aplikacje się patentuje? Michał Ręczkowicz: Raczej nie. Ciężko opatentować rozwiązania IT, bo zaraz ktoś może napisać coś podobnego. Założyliście swoją firmę będąc studentami. Coraz więcej studentów pracuje, chcąc zarobić na studia. Ale są to z reguły doraźne zajęcia w rodzaju kelnera w restauracji czy korepetytora. Wasze doświadczenia w biznesie już są poważne i przyszłościowe. To jednak ewenement wśród Waszych rówieśników… Michał Ręczkowicz: Zdarzają się studenci, którzy prowadzą swoje biznesy. Prawdą jest jednak, że wśród naszych rówieśników ciężko jest znaleźć takich, którzy mieliby firmę podobną do naszej. A jak powstała? Tak dobrze bawiliśmy się na kole naukowym, tak lubiliśmy to, co robiliśmy, że stwierdziliśmy: „dlaczego by nie założyć firmy?”. Mamy mnóstwo planów, marzeń, pomysłów. Brakuje nam funduszy i ludzi, by je zrealizować. Nieraz potem słyszymy, że ktoś zrobił coś, czego my nie mogliśmy zrobić, bo nie mieliśmy możliwości, choć mieliśmy pomysł. Co chwilę nam coś wpada do głowy. Mamy zespół młodych, kreatywnych ludzi, którzy mają mnóstwo pomysłów. Nie jest tak, że proponujemy coś tylko my dwaj: ja i Paweł. Każdy może zaproponować firmie jakiś pomysł i my go możemy realizować. Gdy ktoś Was ubiegnie, odczuwacie bardziej satysfakcję, że mieliście podobny pomysł, czy rozczarowanie, że nie było możliwości, by go zrealizować? Paweł Janda: Mamy mieszane uczucia (śmiech).

Michał Ręczkowicz: Nie ogarniemy wszystkiego. Gdybyśmy mieszkali w Stanach i mieli inwestora, byłoby łatwiej realizować wiele pomysłów. A w Polsce łatwo jest znaleźć inwestora? Michał Ręczkowicz: O wiele łatwiej jest pozyskać inwestora za granicą, zwłaszcza w Stanach. Tam często wystarczy mieć pomysł i kogoś do niego przekonać, by dostać pieniądze na jego realizację. U nas trzeba mieć „gotowca”. Myślicie o pracy na etat w jakimś gigancie IT? Michał Ręczkowicz: Nie (śmiech). Tak jak jest, jest bardzo fajnie. Związaliście się z Rzeszowem, z którego wielu młodych chce wyjechać. Wy – z tego co wiemy – nie macie takiego zamiaru. Nie korci Was, by jednak taki biznes jak Wasz związać z większym ośrodkiem? Michał Ręczkowicz: Mieszkałem kilka lat w Wiedniu, nauczyłem się tam dużo, ale wiem, że w Polsce opłaca się zorganizować firmę, zwłaszcza IT, ponieważ jest dużo taniej i można brać zlecenia z zagranicy, a nasze płace nie muszą być takie słabe, jakie są w polskich realiach. Rzeszów ma również duży potencjał tkwiący w ludziach. Uczelnie ściągają fajnych studentów, którym się chce i w każdym roczniku można znaleźć osoby aktywne, kreatywne, dążące do osiągnięcia sukcesu. Nasza przewaga konkurencyjna polega na tym, że jesteśmy blisko tych osób, czasami je szkolimy, mówimy, w jakim kierunku powinny iść, zdobywamy ich zaufanie. Łatwiej im potem przyjść do nas na staż, praktykę czy nawet do pracy. Wiele jest firm w Rzeszowie, które zajmują się tworzeniem aplikacji? Paweł Janda: Jeżeli chodzi o taką wąską specjalizację, to można je policzyć na palcach jednej ręki. Zwykle są to młodzi ludzie podobnie jak Wy? Paweł Janda: Nie tylko. Są też „starzy wyjadacze”, którzy na informatyce „zjedli zęby”, a zobaczyli w tym potencjał i pieniądze. MICHAŁ RĘCZKOWICZ: OSTATNIO MAMY WIELE PRZYPADKÓW, ŻE FIRMY CHCĄ ROZWIJAĆ DZIAŁY MOBILNE POPRZEZ NASZĄ FIRMĘ, WSPIERAJĄC SIĘ NASZYM DOŚWIADCZENIEM. KLIENT ZLECA APLIKACJĘ MOBILNĄ FIRMIE X, A TO ZLECENIE LĄDUJE U NAS JAKO U PODWYKONAWCY.

Były propozycje przejęcia Was? Paweł Janda, Michał Ręczkowicz (jednocześnie): Jeszcze nie. A ekskluzywny klient, którym chcielibyście się pochwalić? Paweł Janda: Jeszcze nie mamy dużych, powszechnie rozpoznawalnych klientów. Michal Ręczkowicz: Ale możemy pochwalić się współpracą z firmą Microsoft. Ostatnio pomagamy im w prowadzeniu szkoleń dla studentów i praktykantów z całej Polski nt. tworzenia gier. Oni pomagają nam marketingowo. Wygraliśmy parę konkursów Microsoftu, więc jesteśmy dla nich specjalistami. Doceniają nas. ■ VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

31


PORTRET

Prezes z Chmiela Dziś w Bieszczadach duże pieniądze widać na każdym kroku. Przyjeżdża inwestor, wykłada miliony i powstaje hotel albo pensjonat. Prawdziwych traperów, którzy od kilkudziesięciu lat oswajali dzikie ścieżki, własnymi rękami karczowali las i stawiali pierwsze pensjonaty, jest może kilkunastu. Dlatego, gdy w okolicach Otrytu na koniu przemknie długowłosy mężczyzna, koniecznie w kapeluszu, w ciemno krzyczą za nim „Prezes”. Ryszarda Krzeszewskiego w Bieszczadach znają wszyscy, mało kto tylko pamięta jego prawdziwe imię i nazwisko. Wiele lat temu utarło się „Prezes” i tak zostało, chyba że jeszcze ktoś z amerykańska zakrzyknie: Ty, Zaklinacz Koni z Chmiela?!

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Kto by pomyślał?! Ten wysoki, brodaty mężczyzna, na oko hipis z traperem w jednym, to technik włókiennik, który w Bieszczady przyjechał z Łodzi. – Takie to były czasy na początku lat 70. XX wieku – opowiada Ryszard Krzeszewski. – Młody, zaczytany w książkach Karola Maya, Jacka Londona i naszych Centkiewiczów, nie dziwota, że zamarzyła mi się traperka, dziewicza przyroda jak w Kanadzie albo na Alasce i ja na koniu przemierzający dzikie tereny. Dla chłopaka z Łodzi, zatrudnionego w fabryce „Dywilan”, gdzie pracowało się na trzy zmiany, Bieszczady zdawały się polskim „dzikim Zachodem”, tym bardziej że wtedy te tereny opisywano jako dzikie, niedostępne, słabo zaludnione i czekające na nowych osadników. rzeszewski wziął więc plecak w wakacje i pojechał na południe Polski. Przewędrował z Krynicy Górskiej przez Beskid Niski do Halicza i zachwycił się Bieszczadami. – Byłem zafascynowany górami, klimatem miejsca, ludźmi, którzy żyli blisko natury i zdawali się być wolni. To była zupełnie inna atmosfera niż duszny PRL w dużych miastach. Amerykańskie „dzieci kwiaty” buntowały się przeciwko wojnie w Wietnamie i kapitalizmowi, ja miałem dość komuny – wspomina. Szybko w te Bieszczady wrócił. W 1974 roku rzucił pracę w „Dywilanie” i w sierpniu znów był w Bieszczadach, gdzie tym razem planował zostać na dłużej. Trafił do dawnej bieszczadzkiej wsi Caryńskie, z której po wojnie wszystkich mieszkańców wysiedlono, zabudowania i cerkiew spalono, ale wieś ze względu na swoje położenie – z dala od szlaków i dróg – stała się w latach 60. i 70. XX wieku słynnym adresem, pod który zjeżdżali polscy hipisi, by kontestować rzeczywistość. – To było kolorowe towarzystwo; trochę uczniów, studentów, trafiali się też byli więźniowie, którzy po odbyciu kary w półotwartym więzieniu w Bieszczadach pozostawali tu na stałe. Jesienią studenci i uczniowie rozjechali się po Polsce, a ja postanowiłem zostać i sprawdzić się w trudnych warunkach – opowiada Prezes. Na początku mieszkał w namiocie, potem zaczął budować szałas na Caryńskiem. Brzozowe bale poobijał folią, szpary poutykał mchem, a w środku zrobił piec z kamieni i cegieł, jakie znalazł po zabudowa-

K

32

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

niach nieistniejącej już wsi. Jak mróz ścisnął bardzo, szło się do schroniska „Koliba” – ogrzać, pogadać z innymi, pożartować. Prezes z Jaskiniowego Klubu Sportowego Z tamtych czasów pochodzi też legendarna ksywka Prezes. – Żartowaliśmy, że do schroniska można by na nartach zjeżdżać, bo szybciej i przyjemniej, a przy okazji założymy Jaskiniowy Klub Sportowy. Ja miałem wtedy takie stare, drewniane narty zapinane na sprężynę. Koledzy szybko podchwycili, że skoro mam narty, to i prezesem klubu mogę zostać. Na początku się krzywiłem na tego Prezesa, szybko to jednak wyszło z kręgu ludzi pod Caryńskiem, ktoś podłapał w sklepie, inny powtórzył w knajpie i tak się rozeszło po Bieszczadach. Dziś prawie nikt nie mówi do mnie Krzeszewski, tylko Prezes, nawet wójt w Lutowiskach tak się do mnie zwracał – wspomina. ak pod Caryńskiem Krzeszewski spędził ponad dwa lata, w lecie zbierał jagody, grzyby i wystarczało na przeżycie w Bieszczadach przez zimę. Piękny zakątek miał też swoją wadę, leżał w pasie przygranicznym i był magnesem dla wszelkich niebieskich ptaków. W końcu esbecy z milicjantami i pogranicznikami zrobili nalot na Caryńskie, zniszczyli namioty i szałasy, a nielegalnych lokatorów aresztowali. Krzeszewskiego wtedy w szałasie nie było, gdy wrócił wieczorem, nie było co zbierać. Prezes próbował jeszcze jakoś przetrwać, pomieszkiwał w namiocie, w „Chacie Socjologa”, w końcu przyszła sroga zima i w Wigilię wrócił do Łodzi. W dodatku był szukany listem gończym i coś trzeba było wymyślić na usprawiedliwienie przed milicją. – Byłem przestępcą, bo bez stałej pracy i zameldowania mieszkałem w Caryńskiem, a to było strefa przygraniczna – tłumaczy Prezes. – Dziś wydaje się to śmieszne i absurdalne, ale wtedy były z tego poważne kłopoty. Wróciłem do Łodzi, znalazłem pracę, z czym jako mistrz włókiennik nie miałem większego problemu, i zgłosiłem się do łódzkiej milicji, udając, że zupełnie nie wiem, skąd ten list gończy. Przekonałem ich, że byłem spokojnym turystą, który spędził ►

T


PORTRET

„Prezes” Ryszard Krzeszewski.


PORTRET trochę czasu w Bieszczadach, a miejscowi milicjanci jakieś głupoty na mnie wypisują. Funkcjonariusze za bardzo nie dociekali i sprawa się rozmyła. Wtedy też wydawało się, że Ryszard Krzeszewski raz na zawsze pożegna się z Bieszczadami. Na dobrych kilka lat osiadł w Łodzi, poszedł przykładnie do pracy w fabryce, znalazł sobie dziewczynę, która później została jego żoną i na rok wyjechał do Stanów Zjednoczonych. – Ale jak w 1980 roku w Stanach zobaczyłem w telewizorze Wałęsę, strajki w Polsce i ten klimat „wolności”, zostawiłem wszystko i pognałem do Polski – dodaje. W amerykańskich dżinsach i z niewielką kupką dolarów w kieszeni, od razu po powrocie pojechał w Bieszczady. Uparł się, że jako osadnik kupi ziemię i tym razem już na stałe, legalnie osiądzie w górach. Ktoś mu podpowiedział, że ładna działka jest w Chmielu, na co się skrzywił, bo przecież przez dwa lat spędzone pod Caryńskiem schodził te tereny i jakoś nic takiego mu się w oczy nie rzuciło. W końcu jednak pojechał i jak usiadł pod drzewami na stoku Otrytu, gdzie w dole miał San, a przed sobą panoramę na Dwernik-Kamień, Połoninę Caryńską i Smerek, wstać już nie chciał. się zaczęło. Ziemi żadnej nie będzie, bo Krzeszewski przecież nie rolnik, ani syn rolnika, w dodatku jakiś hipis. Miejscowe władze przyszłym kupcem i osadnikiem na ich terenie zachwycone nie były. Ale co tam, 30-latek za stary na zawodową szkołę rolniczą, pojechał na kursy rolnicze do Rozwadowa, dyplom dostał i… wybuchł stan wojenny. – Byłem pewny, że o ziemi w Chmielu mogę zapomnieć – mówi Prezes. I… szok, do gminy Lutowiska wkroczył wojskowy komisarz, jak to było w większości gmin w Polsce w tamtym czasie, i bardzo chciał udowodnić swoją skuteczność. Od ręki kazał załatwiać wszystkie nierozpatrzone sprawy w gminie i tak w lutym 1982 roku do Łodzi, gdzie Prezes już powrócił bez nadziei na żywot w Bieszczadach, przyszło wezwanie, by natychmiast przyjeżdżał do Lutowisk i kupował prawie 15 hektarów ziemi w Chmielu.

I

Chłopak z Łodzi osadnikiem w Chmielu – Prawie na skrzydłach pognałem wtedy w Bieszczady – śmieje się Prezes. – Dostałem zniżki na ziemię jako młody rolnik, osadnik i jeszcze mający rodzinę, bo wcześniej wziąłem ślub z dziewczyną, z którą byłem w Stanach, i za 4,5 tys. zł stałem się właścicielem działki w Chmielu. To były śmiesznie małe pieniądze, porównywalne z jedną średnią pensją. rzeszewski doczekał jeszcze w Łodzi do lata i w czerwcu 1982 roku przyjechał do Chmiela, skąd obiecał sobie już nigdy nie wyjechać. Zaczął nowe życie, żona niestety wybrała życie w mieście i studia, a on już po rozwodzie rozbił namiot pod drzewami i w głowie rysował swoją przyszłą zagrodę z końmi. – Na działce wszędzie był las, a ja w tym namiocie mieszkałem ponad rok, przez kolejnych 10 lat budowałem stajnię, przy której zrobiłem sobie pokoik mieszkalny. Żyłem ze sprzedaży drewna, a to, co wykarczowałem przygotowywałem pod łąki. Paliłem krzaki, wyrywałem korzenie z ziemi, orałem ciężkim pługiem, jechałem glebogryzarką i ręcznie siałem trawę – nauczył mnie tego miejscowy z Chmiela – mówi Prezes. To było traperskie życie, ogromnie ciężka

K

34

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

praca i trudne warunki. Za całe gospodarstwo stał wtedy koń Otryt, pies i kilka kóz, Prezes odkupił od Billa z „Chaty Socjologa”, kiedy ten trafił do więzienia. To długa historia, w każdym razie Bill nie był żadnym przestępcą, tylko zbieraczem militariów i to go zgubiło. W czasie stanu wojennego milicja znalazła u niego w schronisku broń z czasów I wojny światowej, co nikogo nie dziwiło, bo Bill nigdy nie krył się ze swoimi zainteresowaniami, ale to wystarczyło, by trafić do aresztu. Krzeszewski przejął więc jego inwentarz, a pieniądze za zwierzynę wpłacił mu na książeczkę PKO. Bill miał na drobne wydatki w więziennej kantynie. rezes w kolejnych latach rozbudowywał stajnię, pojawiały się w niej kolejne konie, a wśród nich najważniejsza klacz – Kiwi – kupiona od Tomka Nawrota z „Koliby”. Dziś Otryt i Kiwi już nie żyją, ale od Kiwi zaczęła się hodowla koni i stadnina, które obecnie liczy 15 koni. – To były ciężkie, ale i szczęśliwe czasy. W młodości napatrzyłem się, jak w westernach jeżdżą na koniach, a potem w Chmielu sam mogłem wsiąść na koń i pojechać na połoniny. Dziś już mniej, ale jeszcze kilkanaście lat temu jechało się konno na pocztę, do sklepu po zakupy, w odwiedziny do schroniska. Wtedy też poznałem i pokochałem konie, zacząłem się o nich uczyć, dokształcać, jeździć na kursy – wspomina Prezes. – Jak budowałem stajnię, wiele osób bezinteresownie mi pomagało, w zamian mogli pojeździć konno. A i tak ciągle brakowało mi pieniędzy, bo co zarobiłem na sprzedaży drewna, zbiórce runa leśnego, albo najmując się jako wozak w Lasach Państwowych, wszystko wydawałem na rozbudowę stajni, konie i fundamenty pod przyszły, nierealny wtedy pensjonat. Przełomowy okazał się początek lat 90. XX wieku. W 1992 roku Prezes spotkał Joasię, wtedy studentkę I roku KUL-u w Lublinie i jak to bywa, o wszystkim przesądził przypadek. Poznali się w Józefowie na Roztoczu, gdzie odbywał się festiwali piosenki turystycznej, a Prezes przyjechał tam namówiony przez znajomych poznanych w Chmielu. Szybko się pobrali i wydawało się, że siedlisko w Chmielu wkroczy na nowe, szczęśliwe tory. W 1993 roku Prezesowi urodził się syn Kuba, a kilka tygodni potem spłonęła bieszczadzka zagroda. – Zostałem z tym, co miałem na sobie: gumiaki, podarte dżinsy i kapelusz na głowie – mówi Prezes. Spłonęło wszystko, stajnia, nasz pokoik, pieniądze uskładane na przeżycie zimy. Uratowały się konie, bo były na pastwisku. Stajnia zapaliła się najprawdopodobniej od samozapłonu, Prezes z kolegą byli wtedy w obejściu, oglądali konie, pięknego ogiera zakupionego na aukcji w Zabajce. Gdy dobiegli do stajni, nie było co ratować, wszystko w płomieniach. – To był najtrudniejszy moment od czasu, kiedy osiedliłem się w Chmielu. Jednocześnie doświadczyłem wtedy tak niezwykłego wsparcia od ludzi w Bieszczadach, że nawet przez chwilę nie pomyślałem, żeby to wszystko rzucić i wrócić do Łodzi – dodaje. Do dziś pamięta, jak płonęła stajnia, a Stanisław Rusin z Rusinowej Polany, który akurat przejeżdżał, patrząc na pogorzelisko klepnął go w plecy, mówiąc: „Nie martw się, zbudujesz lepsze”. Ludzie pospolitym ruszeniem zaczęli mu zwozić ubrania, żywność, ktoś podstawił przyczepę kempingową, by miał gdzie spać. Wojomir Wojciechowski, ówczesny dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego,

P


przygarnął konie Prezesa na zimę, a starzy koledzy, z Lutkiem Pińczukiem na czele, zorganizowali w Cisnej zrzutkę na kolegę, by ten miał za co przeżyć do wiosny. Prezes nie miał wyjścia, do Łodzi pojechał zobaczyć żonę, maleńkiego synka i szybko wrócił odbudowywać domostwo w Chmielu. – W tym nieszczęściu okazało się trafem szczęśliwym, że byłem ubezpieczony w PZU. Dzięki temu dostałem sporo pieniędzy – choć to i tak starczyło ledwie na kupno drewna i pustaków – wspomina Prezes. ieszkał w indiańskim tipi i wszystko robił sam, pytał znajomych budowlańców, elektryków, czytał książki i tak przez kolejnych dziesięć lat powstawał wymarzony pensjonat, dziś znany jako Ośrodek Górskiej Turystyki Jeździeckiej „U Prezesa”. Żona z synkiem przez pierwsze cztery lata po pożarze większą część roku mieszkała w Łodzi, do Chmiela przyjeżdżała tylko latem. Wtedy dawali radę mieszkać w skromnej szopie, pomieszkiwali u Zofii Komedowej, w końcu Prezes wykończył pomieszczenie w piwnicy, w jadalni zbudował kominek i w 1998 roku, gdy po raz pierwszy zorganizował obóz konny, Joanna z Kubą już na stałe zostali w Chmielu. A i wtedy nie było lekko, prąd w ich domu pojawił się dopiero w 2001 roku, gdy skorzystali z nowej ustawy, która nakazywała podłączenie prądu przez państwo każdemu, kto wyraził takie życie. Wcześniej pracowali i uczyli się przy świeczkach.

M

Traperskie rajdy konne z Prezesem przez Bieszczady Gdy dziś patrzy się na ten jeden z najsłynniejszych Ośrodek Górskiej Turystyki Jeździeckiej w Bieszczadach, na piękne zabudowania, idealnie czyste konie w stajniach, zagospodarowane podwórko, wydaje się, że wszystko przyszło szybko i łatwo. – Nic bardziej mylnego – śmieje się Prezes, choć na pewno kilka razy miał dużo szczęścia w życiu. Choćby do koni. Te pojawiły się późno, bo Ryszard Krzeszewski miał już więcej niż 30 lat. I choć początkowo miały być tylko spełnieniem młodzieńczego marzenia o galopie wierzchem po górach, z czasem stały się sposobem na życie, a Prezesowi przyniosły sławę bieszczadzkiego zaklinacza koni.

– Wiele lat spędziłem z końmi i nauczyłem się z nimi żyć, oswajać je i wychowywać. To żadna wiedza tajemna, raczej praca, ciągłe dokształcanie się, czytanie specjalistycznych książek, jeżdżenie na kursy – mówi. A z końmi Prezes pracuje od narodzin. Zwierzę musi wiedzieć, że człowiek, mimo iż drapieżnik, nie jest jego wrogiem. Musi istnieć między nimi więź, przy czym człowiek jest tylko dodatkiem, przyjacielem, bo największa więź zawsze ma być pomiędzy klaczą a źrebakiem. Dzięki temu konie w Chmielu słyną z łagodnego charakteru. Największy laik jeździecki nie boi się ich dosiadać, bo wie, że nie kopną, nie ugryzą, nie wierzgną, ale poprowadzą najbardziej niedoświadczonego jeźdźca. – Koń z natury jest dużo bardziej impulsywny niż człowiek, dlatego przy koniach nie można być nerwowym, agresywnym, ale łagodnym i stanowczym – dodaje Prezes, o którym mówią, że każdego nauczy jeździć konno, a kto raz konno pozna bieszczadzkie połoniny, już zawsze chce wracać na górskie rajdy. tego też słynie agroturystyka „U Prezesa” w Chmielu, gdzie co roku wiosną i jesienią zjeżdżają turyści z całej Polski, by wziąć udział w kilkudniowym rajdzie traperskim po Bieszczadach. Jest dokładnie tak, jak na dzikiej wyprawie być powinno. Spanie w namiotach pod gwiazdami, mycie się w strumieniu, gotowanie w kociołku na ognisku i wędrówka na koniach objuczonych sakwami z prowiantem i śpiworami. Jest tylko bieszczadzka przyroda, koń i człowiek. – I tak jakoś tego Prezesa sobie usankcjonowałem – jestem prezesem Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej – śmieje się Ryszard Krzeszewski. W Bieszczadach jest coraz więcej ośrodków jeździeckich i coraz więcej turystów chce Bieszczady poznawać konno. Zresztą to już są zupełnie inne Bieszczady niż kiedyś. Nie lepsze, czy gorsze, ale na pewno ciągle wymagające. Tu albo masz na siebie pomysł, albo wystajesz pod sklepem z piwem, lub szybko wracasz do życia w mieście. Jeśli za czymś tęsknię, to za czasami, kiedy więcej było lasów i mniej ludzi, ale to naiwne marzenia. Dziś w Bieszczadach najważniejsza jest realizacja mądrej polityki, tak by naturalnej przyrody nie zniszczyć i zbyt nachalnie nie zadeptać. ■

Z

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

35


BĄDŹMY szczerzy

Czekanie na brukselskie krasnoludki

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Niecałe dwa miesiące temu pisałem w tym miejscu o nieobliczalnych skutkach lekceważenia przełomowych dla państw momentów, które mści się nawet setki lat. Chodziło o lekkomyślne dopuszczenie przez Rzeczpospolitą do podpisania w styczniu 1654 roku ugody perejasławskiej pomiędzy Radą Kozacką a pełnomocnikiem cara Rosji Aleksego I, oddającej Ukrainę pod protektorat Moskwy. Wprawdzie cztery lata później, 16 września 1658 r., Kozackie Wojsko Zaporoskie na mocy unii hadziackiej wprowadziło ówczesną Ukrainę, pod nazwą Księstwa Ruskiego, jako równoprawne państwo do Rzeczypospolitej, która od tej pory stawała się Rzecząpospolitą Trojga Narodów (Korona, Wielkie Księstwo Litewskie i Księstwo Ruskie właśnie), co anulowało ugodę perejasławską, ale na pełne wprowadzenie postanowień hadziackich okazało się być już za późno. Rosja nie spała, doprowadziła do buntu chłopstwa ruskiego, tzw. czerni, w walkach zginął kanclerz ruski Jerzy Niemirycz, a obalony hetmanat Iwana Wyhowskiego przejął Jerzy Chmielnicki będący marionetką Moskwy. Rzeczpospolita wkroczyła na równię pochyłą z finałem w 1795 r. Gdyby akcesja ówczesnej Ukrainy do Rzeczypospolitej, jako państwa równorzędnego Koronie i Wielkiemu Księstwu Litewskiemu, miała miejsce kilka lat wcześniej, jeszcze przed ugodą perejasławską, losy naszej części Europy, a w następstwie całego Starego Kontynentu, potoczyłyby się zgoła inaczej. Czas przebudzenia Ukrainy, którego jesteśmy naocznymi świadkami, to dobra okoliczność, aby przywołać czas przełomu z drugiej połowy XVII wieku. Kijowski Majdan, mimo mroźnej zimy, trwa już trzy miesiące. Jeśli Janukowycz liczył, że mroźne noce osłabią wolę sprzeciwu przeciw wycofaniu się Ukrainy z umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, to dziś wiemy na pewno, że się przeliczył. Mało tego, zauważył chyba, że lekceważąc kompletnie europejskie aspiracje Ukraińców, zaprowadził młode, 23-letnie państwo na próg wojny domowej. Bunt obywatelski rozlewa się po całym kraju, zaczyna się okres ewidentnej dwuwładzy, co jest charakterystyczne dla początków klasycznej rewolucji. W tej sytuacji, gdy piszę ten tekst (25 stycznia), Janukowycz proponuje niektórym opozycjonistom stanowiska premiera i wicepremiera, amnestię dla aresztowanych uczestników buntu i ograniczenie władzy prezydenta. I tego, na szczęście, nie kupują liderzy opozycji. Zdają sobie sprawę z tego, że Majdan trwa nie po to, aby X, Y czy Z dostali wysokie stanowiska, ale po to, by doprowadzić do przemodelowania państwa, dokończyć to, co było celem pomarańczowej rewolucji. I jeszcze jedno

36

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

arcyważne przesłanie Majdanu: Ukraińcy nie chcą żyć pod protektoratem Moskwy. 23 lata suwerenności wystarczyły, by naród rozsmakował się w wolności, mimo że nie żyje mu się lekko. W tym wszystkim zadziwia bierność polskiego prezydenta, polskiego rządu, polskiego MSZ. Niby popieramy Majdan, niby przestrzegamy Janukowycza przed użyciem siły, ale brak w tym wszystkim jakiejś długofalowej wizji. Ponoć na szczycie szefów dyplomacji państw UE minister Sikorski nie zabrał głosu! Może polskie władze nie chcą niepotrzebnie, w ich mniemaniu, narażać się Moskwie. I dlatego czekają na ruchy z Brukseli. Tymczasem praktyka przyjęta w Unii jest taka, że w sytuacjach nadzwyczajnych oczekuje się inspiracji w krajach taką sytuacją najbardziej zainteresowanych. Przecież w sprawie przyszłości Ukrainy nie będą się wysilać z pomysłami rządy Portugalii czy Hiszpanii. Tymczasem były premier Kazimierz Marcinkiewicz w TVN 24 mówił z pełnym przekonaniem, że Polska nie powinna aspirować do ważnej roli w rozwiązaniu kryzysu ukraińskiego! Niech się tym zajmuje Unia jako Unia. Czyżby zapomniał, że Unia to też Polska? Że to poprzez Polskę Unia graniczy z Ukrainą? Że z chwilą akcesji to również Polska jest odpowiedzialna za stanowisko Unii w sprawach kryzysowych? Marcinkiewicz zdaje się traktuje obecność Polski w Unii trochę infantylnie: rozkoszujmy się możliwościami, jakie daje nam członkostwo w UE, ale kryzysy, które dotykają również ją, niech rozwiązują jakieś brukselskie krasnoludki! To intelektualny koszmar... A może Marcinkiewicz i jemu podobni nie wierzą w trwałość Unii, więc lepiej, w razie czego, nie narażać się Moskwie? Pewnie, że Unia dzisiaj jest, ale w perspektywie paru lat może być różnie. Jednak Ukraina, Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Węgry, Słowacja, Czechy nie wystrzelą się w kosmos, zostaną tam, gdzie są. W tym kontekście warto spojrzeć na determinację Putina i jego administracji w utrzymaniu Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów. Prawda jest taka, że bez Ukrainy Rosja straci wielkomocarstwową kondycję. Nigdy zresztą by jej nie osiągnęła, gdyby unia hadziacka miała miejsce kilka lat wcześniej. A nie miała, bo po polskiej stronie w odpowiednim czasie zabrakło dalekowzroczności, za to był nadmiar pychy, prywaty, korupcji i głupoty. Przecież los Ukrainy w połowie XVII wieku rozegrał się w ciągu pięciu lat zaledwie! A skutki ponosimy do dziś. ■



POLSKA po angielsku

Co zamiast bombonierek, rajtuz z wzorkiem i kwiatów na patyku Magdalena Zimny-Louis

Rzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” weszła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.

Nad czym może ubolewać autorka książek? Przede wszystkim nad tym, że Polacy nie chcą czytać, ani jej utworów pisanych prozą po nocach, ani żadnych innych literackich dzieł zalegających księgarskie półki. W styczniu kupiłam bilet w jedną stronę na trasie London Stansted – Rzeszów Jasionka. Szlak, który przetarłam i zdarłam ostatnimi laty, pokonałam jak zawsze w 2 godziny 15 minut. Leciał wesoły samlot pełen młodych matek, płaczących dzieci, babć i dziadków po wizycie oraz siły roboczej, którą Premier nawołuje do powrotu na łono ojczyzny, niewiele oferując na zachętę (niechby choć ta nieszczęsna składka na ZUS została obniżona. Tydzień mieszkam w Polsce, tydzień słucham o gangsterce ZUS-u). Lecimy ponad chmurami europejskimi, pachnie kawą i rogalem z mikrofalii, zaraz potem kiełbasą i serem z dziurami, jako że z walizeczek podręcznych wyjechały na tacki kanapki podróżnych. Sama jem bułeczkę z masłem, paluszkiem wytartym w serwetkę przewracając strony gazety Daily Mirror, którą za darmo można sobie na lotnisku do torebki zgarnąć. Po osiągnięciu wysokości przelotowej i przełknięciu ostatniego kęsa przechadzam się po samolocie, aby kontynuować te swoje, nikomu nieprzetrzebne badania na temat stanu czytelnictwa w Polsce. 160 Polaków leci z Londynu do Rzeszowa, JEDNA osoba umila sobie podróż czytaniem, 100 osób patrzy przed siebie, po raz kolejny analizując instrukcje ewakuacyjne samolotu przyklejone na siedzeniu przed. Pozostałe 60 użera się z dziećmi, rozmawia z sąsiadem lub śpi. JEDNA czytająca (dziewczyna młoda, książka o miłości, bo z sercem na okładce i skrawkiem halki koronkowej) na 160 pasażerów. W czerwcu leciałam z Puli (Chorwacja) do Londynu. W kolejce przed wejściem do samolotu co siódma osoba czytała książkę – przeliczyłam. W minionym roku podróżowałam wiele

pociągiem po Anglii, przemieszczając się z Ipswich na północ do więzienia w Durham i Lincoln. W przedziałach pędzącego pociągu czytali wszyscy, poza głośnymi biznesmenami, licytującymi się nawzajem, kto, gdzie, komu i za ile kiedyś oraz dziećmi grającymi w telefonach. W Polsce trwa wiele akcji zachęcających do czytania i dzieciom, i sobie, ale w dalszym ciągu czyta się mało, nikt nie wie dlaczego. Podobno więcej osób pisze niż czyta, co pokrywałoby się z moim podejrzeniem, iż niezbyt nas interesuje, co inni mają do powiedzenia, raczej sami pragnęlibyśmy się wypowiedzieć. W czytaniu przeszkadza telewizja, szczególnie jeśli ktoś ma telewizor w sypialni i przed snem, zamiast przeczytać kilka stron, skacze po kanałach niczym zając z pełnym pęcherzem po łące, co kilka sekund zatrzymując wzrok i bezmyślną uwagę na programach o ludzkiej niedoli, otyłych Amerykanach, spadających samolotach i awanturujących się politykach. Hamulcem może okazać się cena książek. Uważam, że 33 złote to zbyt wiele, nawet jeśli jest to cena mojej własnej książki, jednakże moża dotrzeć do tanich książek. Są antykwariaty, biblioteki, wyprzedaże itd. Trzeba by również zmienić tradycję – zamiast bombonierek, rajtuz z wzorkiem, kwiatów na patyku czy wody perfumowanej, czas zacząć kupować solenizantowi czy jubilatce książki. Z góry uprzedzam, ktokolwiek mnie zaprosi w gości, dostanie w prezencie książkę zamiast zestawu do otwierania win, choć samo wino, niewykluczone, do książki dołączę. Na zachętę. ■

Więcej felietonów Magdaleny Zimny-Louis na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Taktyka spalonej ziemi

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Rok 512 przed naszą erą. Dariusz Wielki zaatakował zamieszkujących tereny dzisiejszej Ukrainy – Scytów. Przewaga armii perskiej była przytłaczająca.

zuje retoryka wojenna. Spadają notowania partii rządzącej i coraz bardziej realne staje się przejęcie władzy przez Jarosława Kaczyńskiego w 2015 roku.

Scytowie wycofywali się, prowadząc tylko wojnę podjazdową, nękając Persów dzięki wielkim umiejętnościom swoich łuczników. Po raz pierwszy w historii bardzo skutecznie zastosowali taktykę spalonej ziemi. Wycofując się, pustoszyli tereny i niszczyli wszystko co pomogłoby posłużyć jako wyżywienie dla armii perskiej. Głód dziesiątkujący szeregi najeźdźców zmusił Dariusza do wycofania się.

Żaden strateg nie pozostawi spichlerza pełnego ziarna przeciwnikom politycznym i to w momencie, gdy własna armia i jej wyborcy potrzebują pożywienia. Sto pięćdziesiąt miliardów złotych pozwoli w ciągu kilku najbliższych lat skutecznie zagospodarować ogromne środki płynące do Polski z Unii Europejskiej i jednocześnie uniknąć nieprzyjemnych cięć w wydatkach.

Rok 1812 – Napoleon wkracza do płonącej Moskwy. Gubernator Fiodor Rostopczyn zorganizował podpalenie miasta, by nie dopuścić do przejęcia bogactw i zapasów żywności przez wroga.

Argumenty merytoryczne używane przez zwolenników i przeciwników „reformy OFE” nie mają żadnego znaczenia. Liczy się skutek. Jeżeli kasy z OFE nie wykorzystałby Tusk, to przegrałby wybory i cały tort w 2015 roku trafiłby do Kaczyńskiego, a to z punktu widzenia stratega politycznego gorzej niż błąd. To samobójstwo. Trwają poszukiwania innych skarbonek. Okazało się, że Lasy Państwowe mają na swoich kontach ponad 3 miliardy złotych wolnych środków. W ciągu najbliższych dwóch lat rząd przejmie 1,6 miliarda i skieruje na zasilenie programu budowy, dróg lokalnych. Scytowie, Kutuzow i Bielecki – no cóż historia lubi się powtarzać. ■

Główny wódz rosyjskich wojsk, Kutuzow, podobnie jak kiedyś Scytowie, konsekwentnie stosował taktykę spalonej ziemi. W rezultacie głód i mróz pokonały Wielką Armię cesarza Francuzów. Rok 2013 – Trwa zimna wojna między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Obowią-

40

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014



Wergiliusz Gołąbek, w latach 1990-2006 dyrektor

naczelny Filharmonii Rzeszowskiej oraz Festiwalu Muzycznego w Łańcucie, związany z tą instytucją od 1980 r. Obecnie pełni funkcję prorektora ds. Rozwoju i Współpracy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Jest doktorem nauk humanistycznych.

Jak Wojciecha Kilara w Rzeszowie aresztować chciano

29 grudnia 2013 roku odszedł Wojciech Kilar – wybitny polski kompozytor, człowiek o niespotykanej osobowości. Jego związki w Rzeszowem były krótkie – znalazł się tu niejako przypadkiem, kiedy z rodzicami musiał uciekać z rodzinnego Lwowa w 1944 roku. Jednak pobyt w Rzeszowie okazał się dla przyszłego kompozytora w pewnym sensie proroczy. Tu bowiem spotkał profesora Kazimierza Mirskiego, u którego pobierał lekcje fortepianu. O tym, co wyniknęło z owych lekcji, Kilar wspominał przez całe życie tłumacząc, dlaczego Rzeszów był dla niego tak ważnym miejscem. 22 czerwca 2012 roku Filharmonia Podkarpacka zorganizowała koncert z okazji jubileuszu 80. urodzin kompozytora, w którym brał udział sam jubilat. Zespół Szkół Muzycznych nr 2 w Rzeszowie nosi imię Wojciecha Kilara, a od niedawna także jedna z rzeszowskich ulic upamiętniona została nazwiskiem wybitnego kompozytora.

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografie Tadeusz Poźniak

W

Rzeszowie mieszkają ludzie, których związki z Wojciechem Kilarem były bardzo bliskie i serdeczne, m.in. Wergiliusz Gołąbek, który po raz pierwszy ujawnia fakt posiadania niezwykłych pamiątek – rękopisów, którymi został obdarowany przez Wojciecha Kilara. Elżbieta Lewicka: Jaka była Pana pierwsza refleksja, kiedy dowiedział się Pan o śmierci Wojciecha Kilara? Wergiliusz Gołąbek: To jest trudne pytanie… dlatego, że kiedy człowiek jest z kimś głęboko związany, kiedy ma za sobą lata współpracy, to w pierwszym momencie odczuwa się wielki żal, że wydarzyło się coś, co trudno opisać słowami. Ale wie Pani, ja trochę też inaczej na życie patrzę.

42

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Inaczej też postrzegał życie Wojciech Kilar. Z jednej strony można powiedzieć, że był miłośnikiem życia, kochał szybkie, dobre samochody (szczególnie mercedesy), kochał dobre jedzenie, sypiał w tych samych hotelach – w warszawskim Bristolu, a w Rzeszowie tylko w hotelu Prezydenckim. Kelnerzy wiedzieli, jakie menu przygotować – nie musiał niczego zamawiać. A z drugiej strony był człowiekiem cudownie wyczuwającym metafizykę i transcendencję. Był człowiekiem bardzo pobożnym, gorliwym, a ja bym nawet powiedział za Leszkiem Kołakowskim, że był święty! To znaczy, że kochał ludzi, kochał świat, ale również kochał Boga, i to trzeba mocno podkreślić. Może mało kto wie, że Kilar po latach – nie ukrywajmy – pewnej obojętności, stał


WSPOMNIENIE się gorliwym katolikiem, w każdej marynarce nosił różaniec, aby zawsze móc po niego sięgnąć. Przy tym był człowiekiem niesłychanie skromnym i wielkim altruistą – o czym się nie mówi. Ten altruizm wynikał z jego potrzeby serca. Pomagał ludziom i instytucjom, ale wszystkim zabraniał o tym mówić. Wojciech Kilar to przykład człowieka, jakiego się prawie w ogóle w dzisiejszych czasach nie spotyka. Ludzie go kochali, nie miał zawistników, nikomu nie zazdrościł. Kiedy widział, że ktoś jest genialny, to starał się mu pomóc i ciągle się dziwił, że wciąż jeszcze ktoś jego muzykę chce grać i słuchać. W życiu Wojciecha Kilara był epizod rzeszowski - tak bym określiła czas, w którym bardzo młody człowiek otrzymał w Rzeszowie właśnie najcenniejszą być może, życiową wskazówkę… ak! Kilar mieszkał w Rzeszowie kilka lat i tu chodził do szkoły muzycznej, gdzie pobierał lekcje gry na fortepianie u prof. Mirskiego. I od niego właśnie usłyszał: „Jeśli masz być kiepskim pianistą, to lepiej bądź dobrym kompozytorem”. Profesor zauważył, że Kilar ma łatwość pisania nut w sensie tworzenia muzyki. Kilar nigdy nie zapomniał, że to właśnie w Rzeszowie otrzymał wskazówkę – jak się okazało – niezwykle trafną, która zaważyła na całym jego życiu. Wojciech Kilar jest honorowym obywatelem Rzeszowa, jego imię nosi Zespół Szkół Muzycznych nr 2, także jedna z ulic w mieście. Związki Kilara z Rzeszowem są wyraźne – zwłaszcza w kontekście działalności Filharmonii Rzeszowskiej. W Filharmonii mieliśmy taki zwyczaj, że po koncertach spotykało się grono osób i w moim gabinecie dyskutowaliśmy o muzyce i nie tylko, często do późnych godzin nocnych, a podczas festiwali w Łańcucie nawet i do rana. Anna Hetmańska nazywała te spotkania „posiadami” i z nimi właśnie związanych jest mnóstwo historii, faktów, które dziś zaczynają nabierać ważnego, symbolicznego znaczenia. I tu chciałbym ujawnić pewien fakt – robię to po raz pierwszy publicznie – związany z jednym z pobytów Kilara w Rzeszowie. I wie Pani, teraz uświadamiam sobie, że większości bohaterów tej historii już nie ma wśród nas… To był rok stanu wojennego i inauguracja sezonu artystycznego Filharmonii Rzeszowskiej. Grała Regina Smendzianka, dyrygował Józef Radwan, a w programie znalazł się m.in. utwór W. Kilara. Po koncercie inauguracyjnym usiedliśmy w gabinecie prof. Radwana, który wówczas był dyrektorem artystycznym filharmonii. Wśród gości była oczywiście prof. Smendzianka, ubrana w piękną etolę z norek, żona J. Radwana – Elżbieta, prof. Jerzy Chłopecki, Anna Hetmańska, Klemens Gudel, Wojciech Kilar i moja skromna osoba. W pewnym momencie Regina Smendzianka, kobieta niezwykle delikatna, która nigdy nie piła alkoholu, zapytała, czy nie mamy kieliszka koniaku. Wiedzieliśmy, że piętro niżej, w pokoju gościnnym, był koniak, więc dyrektor Radwan go przyniósł. Dla wszystkich star-

T

czyło po symbolicznym „naparstku”, rozpoczęliśmy rozmowę i w pewnym momencie ktoś zapukał, a do gabinetu dyrektora filharmonii weszło trzech panów w mundurach milicyjnych. „Dobry wieczór! Ooo, tutaj się pije” – usłyszeliśmy. Jak wiadomo, w stanie wojennym był absolutny zakaz spożywania alkoholu w miejscu pracy. Nie pomogły tłumaczenia z naszej strony, że to inauguracja, że jest zwyczaj wypicia kieliszka szampana czy lampki koniaku itp. Prof. Chłopecki zaczął wygłaszać przemówienie do milicjantów o prawach człowieka, A. Hetmańska powiedziała dość ostro i kategorycznie, co myśli o zachowaniu milicjantów, w szoku była eteryczna prof. Smendzianka, do kąta schował się wylękniony Wojciech Kilar, a ja zacząłem wygłaszać jakieś tyrady, że nazajutrz muszę być na festiwalu w Krynicy. To trwało prawie godzinę. Ela Radwan nie wytrzymała i powiedziała: „Józek, dzwoń gdzie trzeba!” iestety, nie pozwolono nam zadzwonić – nawet do pierwszego sekretarza!, ale za to zaczęło się legitymowanie: „pani jest kim? – ja jestem Regina Smendzianka, tu na afiszu jest napisane”. Ja i J. Radwan mieliśmy dowody osobiste w innych pokojach, ale nie pozwolono nam ich przynieść. Nikt nie mógł opuścić gabinetu. „A pan kto?” – milicjanci zapytali W. Kilara. „Wojciech Kilar, kompozytor” – odpowiedział mistrz. Jak wiadomo, w PRL-u każdy musiał mieć w rubryce „zatrudnienie” c o ś wpisane. Kilar nie miał, bo przecież wykonywał wolny zawód. A więc komentarz był następujący: „Ooo... niebieski ptak!” My oburzeni zaczęliśmy tłumaczyć, z kim panowie milicjanci mają do czynienia, ale nie wierzyli. Na szczęście w pewnym momencie porucznik dowodzący milicyjnym tercetem sięgnął po telefon i wykręcił tajny numer. Usłyszeliśmy: „Towarzyszu pułkowniku, tutaj jest jakaś Regina Smendzianka, jakiś Wojciech Kilar, jakiś Józef Radwan…” Nastąpiła kilkuminutowa cisza, po której porucznik odłożył słuchawkę i powiedział do nas: „..no i co, proszę państwa? Po co to wszystko było? Życzymy miłej zabawy i dobrej nocy!”. Przez długą chwilę milczeliśmy oniemiali, aż odezwał się Wojciech Kilar: „Proszę Państwa! Szkoda, że nas nie aresztowali, bo jutro wszyscy w Europie i na świecie wiedzieliby, że w Rzeszowie tak zacne towarzystwo aresztowano!”. Oczywiście, domyślaliśmy się, kto mógł nas zadenuncjować milicji – niech ta osoba sama rozważy w swoim sumieniu takie zachowanie, ale faktem jest, że W. Kilar był znanym opozycjonistą, nigdy nie ►

N

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

43


WSPOMNIENIE

podporządkował się panującemu reżimowi, więc dla milicji zatrzymanie takiego człowieka byłoby nie lada gratką, a strach pomyśleć, co by mogło być, gdyby zatrzymano nas wszystkich. Ma Pan wspaniałe wspomnienia związane z W. Kilarem, ale posiada Pan też namacalne dowody na Waszą serdeczną znajomość. Czy to była przyjaźń? Przyjaźń to może za duże słowo, nie wiem, czy tego życzyłby sobie Kilar, ale na pewno między nami były bardzo serdeczne więzi. Znałem jego małżonkę Barbarę, często jadaliśmy razem obiad czy kolację. Pamiętam takie ostatnie spotkanie z udziałem dyr. Antoniego Wita i jego małżonki. A Kilarowie byli niezwykłą parą. Emanowała z nich dobroć, życzliwość i miłość, jaką siebie nawzajem obdarzali. Rozumieli się bez słów. A jeśli chodzi o te namacalne dowody naszej zażyłości, to jestem posiadaczem partytury Poloneza W. Kilara do filmu A. Wajdy, na którym to rękopisie znajdują się jeszcze trzy inne partytury. Trzeba tu powiedzieć, że W. Kilar miał fantastyczne poczucie humoru, lubił żartować i rysować muzyczne rebusy. Na tej partyturze jest napis: „Właściciel dyrektor Wergiliusz Gołąbek” – pisany nutami. Są tu trzy fragmenty najważniejszych, zdaniem Kilara, jego kompozycji, czyli Orawa, Missa Pro Pace i Siwa Mgła. Przy fragmencie Orawy taki oto napis: „Orawa, Orawa, na Orawie trawa, a po tej Orawie sakramenckie brawa” – podpis: megaloman W.K. To jest przykład na wielki dystans, jaki Kilar miał do siebie i swojej twórczości. Był dowcipny, przewrotny i pełen paradoksów, a te partytury są najlepszym przejawem jego osobowości. Kiedy stał się Pan szczęśliwym posiadaczem tych partytur?

44

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Dokładnej daty nie pamiętam, ale kiedy byłem dyrektorem Filharmonii Rzeszowskiej, Wojciech Kilar często u nas gościł. Uwielbiali go nasi filharmonicy i melomani. Właśnie w ich imieniu pozwoliłem sobie na wręczenie wybitnemu kompozytorowi Złotego Klucza Wiolinowego. W. Kilar był bardzo dumny z tego prezentu i kiedy przyjeżdżał do Rzeszowa, nosił ten klucz – ze szczerego złota wykonany – w klapie marynarki. I kiedyś, paląc papierosa w moim gabinecie, usiadł przy stole i dopisał te fragmenty partytur, które ja teraz pokazuję publicznie pierwszy raz. Byłem mu niezmiernie wdzięczny za tak wspaniały prezent od Wielkiego Człowieka. Po śmierci Wojciecha Kilara Kazimierz Kutz powiedział: „Świetnie się z nim piło wódkę”. ie pani... nie chciałbym na ten temat mówić, ale był okres w życiu Kilara, kiedy, owszem, pił alkohol – tak jak może prawie każdy Polak. Natomiast od kilkudziesięciu lat był abstynentem, w ogóle nie brał alkoholu do ust! Kutz pewnie wspominał ich lata młodzieńcze. Ale powiem jeszcze, że Wojciech Kilar nie miał w sobie nic z natury narcyza – co się zdarza w świecie artystycznym. Nie był egocentrykiem, zawsze skromnie zachowywał się w towarzystwie, ale był bacznym obserwatorem i potrafił wykorzystać różne sytuacje do celnej riposty, dowcipu, kalamburu. Nigdy się jednak nie narzucał – wręcz odwrotnie. Kiedy ja poznałem Kilara, był to człowiek wyciszony, pełen metafizyki i transcendencji – pełen ducha, oszczędny w słowach, skromny. On wiedział, że słowem można coś zbudować, ale też można nim zabić. Kiedy wykonywane były w Rzeszowie kompozycje Kilara, a on sam był gościem filharmonii – uczestniczył w próbach przed koncertami, dawał uwagi dyrygentom, muzykom? Tak, brał udział w próbach, lecz zawsze był niezwykle dyskretny, nigdy nie przerywał prób. Słynął z wielkiej kultury osobistej. Najważniejsze, co wniósł Wojciech Kilar do Pańskiej osobowości to...? rzy Kilarze człowiek musiał zrozumieć, że wszelkiego rodzaju własne egoizmy czy aspiracje należy tonować. Przy nim nie godziło się być kimś, kim się tak naprawdę nie było. Człowiek musiał być autentyczny, bo Kilar bardzo szybko wyłapywał, czy ktoś gra, czy jest sobą. On uczył nas wszystkich pokory. Żałuje Pan, że nie zdążył Pan o coś zapytać wielkiego kompozytora, powiedzieć mu o czymś? Wydaje mi się, że nigdy nie potrafimy powiedzieć wszystkiego do końca, że zawsze jest coś niedopowiedziane, ale najważniejsze jest to, że w moim życiu zaistniał ktoś taki, jak Wojciech Kilar. ■

W

P



OSTATNI LIRNIK HACZOWA

Stanisław Wyrzykowski. Człowiek to niezwykły – konstruktor lir korbowych, multiinstrumentalista, nauczyciel młodych muzyków, których pasją jest ocalanie od zapomnienia polskich, korzennych tradycji muzycznych i dawnych instrumentów. Konstruktor i znawca historii starych instrumentów. Czyta na ten temat mnóstwo książek, kseruje strony z historycznymi rycinami. Zna ikonografię. Jego liry grają nie tylko w różnych częściach Europy, ale też w Australii i Nowej Zelandii. Mówi o sobie, że jest człowiekiem światowym – z kapelą Stachy wiele koncertował i podróżował po Europie Zachodniej. Własnym sumptem wydał autobiograficzną książkę Ostatni lirnik Haczowa. W wieku 83 lat spełnił swoje marzenie: lecąc na lotni śpiewał i grał na lirze. Dlaczego to zrobił? Żeby zobaczyć, jak jego Haczów wygląda z lotu ptaka.

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografia Tadeusz Poźniak iedy weszłam do pokoju, aby przywitać się z panem Stanisławem, zastałam go siedzącego na kanapie i grającego na lirze, obok której stała jego śliczna, dwuletnia prawnuczka. Lira wydawała (jak to lira) przeraźliwie głośne dźwięki, a małe dziecko jak urzeczone patrzyło na grającego i nieziemsko szczęśliwego pradziadka. Widząc moje zdumienie, córka ostatniego lirnika z Haczowa powiedziała: „Mała nie odstępuje pradziadka na krok. Grają tak przez całe dnie”. W pokoju stoi przedwojenne, rzeźbione pianino, które Stanisław Wyrzykowski od wielu miesięcy z pietyzmem rekonstruuje. – Było całkowicie zniszczone przez wodę, ale już prawie wszystko odtworzyłem i naprawiłem! – mówi z dumą. Jedziemy do Haczowa, a ja wsłuchuję się w jego historię. …Nazywam się Stanisław Wyrzykowski, z Haczowa, i tak już ciągnę osiemdziesiąty siódmy rok. Jestem dziesiątym z jedenastu dzieci i tylko ja jeszcze żyję. Jeden z mo-

K

46

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

ich braci został później profesorem i odkrywcą pokładów miedzi. U nas w domu były różne zawody: ślusarstwo, stolarstwo, introligatorstwo, wikliniarstwo, fryzjerstwo, hafciarstwo. Wszyscy muzykowali, bracia umieli grać z nut. Ojciec pracował, a myśmy mu pomagali. W domu zawsze było wesoło. Miałem bardzo dobrych rodziców. U nas w domu zawsze było wesoło, nie brakowało też muzyki, bo każdy na czymś grał i śpiewał. Tak ciepło i serdecznie się to wspomina… Kiedy miałem iść do szóstej klasy, wybuchła wojna i… ja po tych pięciu klasach jestem. Ale jeszcze przed wojną, jako pięcio, sześcioletni chłopiec ćwiczyłem na różnych instrumentach. Podczas okupacji chciałem jakoś ojcu pomagać, a on był stolarzem. Potrafił naprawiać i konstruować różne instrumenty: skrzypce, cymbały. Cały czas obserwowałem ojca przy pracy, do tego stopnia, że nie miałem czasu nawet na spotkania z kolegami. Zresztą – już wtedy postanowiłem sobie, że ja muszę kimś być, coś potrafić w życiu. I dlatego już pod-


MUZYKA czas okupacji chodziłem po wioskach, skupowałem stare instrumenty, naprawiałem je i sprzedawałem – bo ludzie chcieli grać, a nie mieli na czym. I za zarobione w ten sposób pieniądze starałem się ojcu ulżyć. Widziałem, jak dziewięcio, dziesięcioletnie dzieci musiały chodzić do pracy, spały w stajniach – a ja tak nie chciałem! W dzień uczyłem się grać na skrzypcach, w nocy pracowałem przy instrumentach. Interesowało mnie to bardzo! I nigdy mi też nie brakowało pieniędzy. Do mojego ojca przychodzili często haczowiacy i grali, rozmawiali o instrumentach. A ja byłem taki ciekawy tego wszystkiego! Pewnego dnia ktoś przyniósł do nas lirę korbową (ona do dziś jest w muzeum koło Jasła). Kiedy ją zobaczyłem, to chyba już wtedy przeczuwałem, że kiedyś sam zrobię taką lirę. Po wojnie, kiedy powstawała kapela Stachy, pan Inglot chciał, żeby zrobić lirę. Poszliśmy więc do muzeum w Krośnie, ale tamtejsza lira była w szczątkowym stanie. Niebawem do Haczowa sprowadzono objazdowe kino. Oglądałem komedię francuską… patrzę, a tam dwaj panowie prowadzą korowód weselny do kościoła. A później wracają… i oni mieli w rękach liry! Wtedy dokładnie zobaczyłem, jak się trzyma te instrumenty i jak się na nich gra. Usłyszałem, jak naprawdę brzmi lira! Byłem już wtedy dobrym stolarzem i w dodatku po szkole muzycznej, w której uczyłem się po wojnie. Do tej szkoły muzycznej w Krośnie chodziłem pieszo, po 12 kilometrów w jedną stronę, tak przez dwa lata, a później stać mnie już było na rower. Znałem nuty, skale i ta wiedza bardzo mi pomogła przy konstruowaniu instrumentów. Często nie spałem w nocy, bo ciągle myślałem, jak można by ulepszyć moje instrumenty. Byłem w Galerii Leonarda da Vinci. On miał bardzo krótkie łóżko. Nie spał nocami, wciąż myślał o swoich nowych konstrukcjach. Ja podobnie. Kiedy miałem zrobić na zamówienie Krośnieńskich Hut Szkła pierwszą lirę (ten instrument posłużył później jako wzór do rekwizytu w filmie „Ogniem i mieczem”), nie mogłem spać. Żona pyta: „Co ci jest, czemu tak patrzysz w ten sufit?” a ja

na to: „Bo wiesz, ja na tym suficie lirę rysuję!” Tę moją pierwszą lirę miał w swoich zbiorach Wojciech Siemion. A wie pani, że liry istniały już w starożytnym Egipcie? To były liry siedmiostrunne! 2800 lat przed naszą erą. Lira to instrument z wielowiekową tradycją, śpiewamy przecież: „przybieżeli do Betlejem pasterze, grają skocznie dzieciąteczku na lirze”. W starożytnej Grecji śpiewano poezję przy akompaniamencie liry. Lira była instrumentem używanym na polskich dworach, ale także wśród ludu, gdzie przyjęła nazwę liry dziadowskiej (od ubogich muzyków, którzy chodzili po wsiach i grali na lirze, prosząc o parę groszy). Oprócz lir konstruowałem też psalterion, organistrum, basową violę da gamba, czy skrzypce laskę, kontrabasy, wiolonczele. Moje instrumenty można oglądać w haczowskim Domu Kultury. Wiele razy prowadziłem warsztaty dla polskich i zagranicznych słuchaczy. Wychowałem wielu uczniów. Teraz pracownię lir korbowych ma Stanisław Nogaj z Brzozowa, mój następca. Konstruowania lir uczył się u mnie Paweł Steczkowski i teraz sam tworzy nowe instrumenty. Mam dwoje dzieci, ale żadne z nich nie jest muzykiem. Tylko jedna z wnuczek trochę gra na skrzypcach. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, ponieważ zawsze robiłem, to, co mnie interesowało i zawsze byłem i jestem sobą. Kiedy były trudności, to trzeba je było przezwyciężać, uspokoić, wybierać między tym, co chciałbym mieć, a czego nie muszę. Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego ludzie są dziś tak mało serdeczni dla siebie? Dawniej wszyscy żyli w zgodzie, miłości i poszanowaniu. Dziś o to coraz trudniej. Paweł Steczkowski poznał mnie z Władkiem Pogodą, legendarnym Lasowiakiem z Huciny koło Kolbuszowej. Obaj żyjemy już tak długo, a nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Dopiero dzięki Pawłowi, który też organizuje różne warsztaty i koncerty, graliśmy razem. Napisałem kiedyś taką piosenkę. Zaśpiewać pani? O Boże, mój Boże, jaki piękny świat Który stworzyłeś przez miliony lat!

„Na południowo-wschodnich rubieżach Polski była w użyciu lira korbowa mająca podobieństwo do skrzypców, z tą różnicą, że zamiast smyczka używano kółka przyprawionego na środku muzycznego narzędzia. Jedną ręką kręcił muzykant kółko, dotykając nim strun z dołu, drugą przyciskał klawisze, których na szyjce narzędzia było około dziesięciu. Każdy przyciśnięty klawisz dźwięk coraz to strunie cieńszy przydawał, ale nuta muzyki i śpiewu zawsze była jednaż i ta sama” – tak w swoim „Pamiętniku” opisywał lirę i technikę gry na tym niezwykłym instrumencie Wacław Aleksander Maciejowski.

Na terenach Polski lira korbowa, zwana też mechanicznymi fidelami, mogła występować już w średniowieczu. Najstarszy typ liry pochodzi z X wieku, powstał we Francji. Pewne jest, że na warszawskim dworze Sapiehów grał w kapeli lirnik o nazwisku Zygmunt Parzycki (1660). Od wieków lira występuje w poezji, malarstwie i pieśniach. Lirnicy od zawsze cieszyli się wielkim uznaniem i szacunkiem, bowiem umiejętnością gry na tym przedziwnym instrumencie imponowali i wyrastali ponad przeciętność każdej społeczności. Od XX wieku lira jest w Polsce rzadkością – podobnie jak lirnicy. W powojennej Polsce ten zanikający instrument rozpowszechniony był jedynie na Rzeszowszczyźnie. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

47


Ludwisarz Janusz felczyński w odlewni dzwonów w Ostrowie.

VIP kultura

MY MAMY ROBIĆ

DZWONY

„FELCZYŃSCY BYLI I POZOSTALI MISTRZAMI” – PISZE STANISŁAW SŁAWOMIR NICIEJA O RODZINIE ODLEWNIKÓW Z KAŁUSZA I PRZEMYŚLA. OSIEM POKOLEŃ FELCZYŃSKICH OD 205 LAT ODLEWA DZWONY DLA KOŚCIOŁÓW POLSKICH I DLA ŚWIĄTYŃ NA NIEMAL WSZYSTKICH KONTYNENTACH. W PRZEMYŚLU DWIE FIRMY NOSZĄ TO NAZWISKO.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Paweł Cichy

Z

ałożycielem firmy był Michał Felczyński (?–1866), który pochodził z Wielkopolski. Sztukę ludwisarstwa mógł poznać od Niemców. Przyjechał do kresowego Kałusza do pracy w kopalni soli potasowej, lecz w 1808 r. założył pierwszą w tej części Europy odlewnię dzwonów. Początkowo wędrował od parafii do parafii, wykonując tam kolejne zamówienia. Jego syn, także Michał, założył stałą ludwisarnię w Kałuszu w roku 1854. Czasy rozwoju fir-

48

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

my rozpoczynają się od Franciszka Felczyńskiego (1844– –1924), który miał czterech synów: Ludwika, Michała, Jana i Kajetana. W roku 1912 Ludwik założył w Przemyślu filię kałuskiej ludwisarni. W Kałuszu wykonywano masową produkcję. W Przemyślu powstawały wyroby unikatowe, pokazywane na targach międzynarodowych i krajowych. Dzwony dla Przemyśla projektował m.in. Xawery Dunikowski – najsłynniejszy rzeźbiarz tamtej epoki. W 1927 r. firma zdobyła Grand Prix


na wystawie w Paryżu, zaś w dwa lata później złoty medal na targach poznańskich. W 1939 r. cztery dzwony zdobione płaskorzeźbami poświęconymi historii Polski wysłano na wystawę światową do Nowego Jorku. Nigdy nie wróciły do kraju. Tuż przed wybuchem wojny, w sierpniu 1939 r. przemyska odlewnia wykonała ogromny (ważący 6,5 tony) dzwon dla katedry lubelskiej. Miał tam zawisnąć 17 września, lecz został przez Niemców zarekwirowany i przetopiony. 19 września 1939 r. odlewnię w Kałuszu zajęła Armia Czerwona, która skonfiskowała cały majątek firmy. W roku 1940 córka Michała – Jadwiga z dziećmi, została wywieziona na Syberię. Po sześciu latach tułaczki wróciła do Przemyśla. Był już tam jej brat Eugeniusz, który na początku wojny zdążył uciec z Kałusza przed represjami NKWD. 20 września 1939 r. okupant hitlerowski zamknął ludwisarnię w Przemyślu. Dwukrotne rekwizycje w latach 1940 i 1944 pozbawiły zakład wszelkich środków produkcji i wyrobów gotowych sprzed wojny. W czasie okupacji przemyska odlewnia została zamieniona na kuźnię dla koni. Po odzyskaniu niepodległości, w 1944 r. w Przemyślu reaktywowano Odlewnię Dzwonów Ludwik Felczyński i Spółka. W roku 1955 władze uznały, że działalność Odlewni jest niebezpieczna dla ustroju i upaństwowiły cały majątek firmy. W jej budynkach powstał zakład produkujący odważniki do wag. W roku 1958 Ludwik zmarł, zaś Eugeniusz Felczyński po usilnych staraniach uzyskał pozwolenie na wznowienie działalności firmy. Prowadził ją do swojej śmierci w roku 1977. Pomiędzy 1977 a 2004 r. firmą kierowała wdowa po Eugeniuszu Felczyńskim – Waleria, oraz jej syn Janusz, któremu pomaga syn Maciej. Dziś Odlewnia nosi imię Janusza Felczyńskiego.

DO REWIZJI TRZEBA SIĘ BYŁO PRZYZWYCZAIĆ W latach 1970–75 Janusz Felczyński ukończył studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. Od lat 60. każde wakacje poświęcał na pracę w Odlewni. Jednak po uzyskaniu tytułu magistra nie śpieszył się z powrotem do Przemyśla. Odlewanie dzwonów było bowiem traktowane przez władzę jako „sprawa polityczna”. Od roku 1956 pamiętał liczne rewizje w zakładzie, który odwiedzali: urzędnik z Wydziału Finansowego Miejskiej Rady Narodowej (nie istniały wówczas Urzędy Skarbowe), tzw. czynnik społeczny, czyli przedstawiciel partii oraz milicjant uzbrojony – zgodnie z przepisami – w broń długą. Uzasadnienie rewizji brzmiało: „tajemnica państwowa”. – Czego oni szukali, Bóg raczy wiedzieć – zastanawia się Janusz Felczyński. – Można się było przestraszyć pierwszej, drugiej, nawet piątej rewizji. Ale dwudziestej już nie. Zacząłem głośno mówić intruzom, że mam ich wszystkich w d... Rozpoczynając pracę zaznajomiłem się z przepisami prawa. Na duchu podtrzymywała mnie matka oraz ówczesny biskup Ignacy Tokarczuk. Nie dość, iż działalność odlewni była źle widziana, to wymagała używania strategicznych surowców: miedzi i cyny. Te deficytowe metale były niedostępe na rynku. Należało starać się o ich przydział. Sprawę przydziałów metali dla Odlewni Felczyńskich poruszał bp I. Tokarczuk na najwyższym szczeblu: na posiedzeniach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Zapotrzebowanie zatwierdzał Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów, który potrzebną ilość miedzi i cyny redukował o 20 procent. ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

49


KOMU bije dzwon – Gdy dostawałem zawiadomienie o przydziale – wspomina Janusz Felczyński – udawałem się z pisemkiem do Centrali Zbytu Materiałów Nieżelaznych w Mysłowicach-Imielinie. Mój przyjazd wywoływał panikę: na naradę zbierały się władze centrali wraz z I sekretarzem partii. Na posiedzeniu obcinali mi przydział o kolejne 20 procent. Po wprowadzeniu stanu wojennego, w styczniu i lutym 1982 r. produkcja stanęła. Nie było z czego odlewać dzwonów. W marcu ksiądz ze Śląska przywiózł potrzebne metale i złożył zamówienia. 90 procent dzwonów szło do tego regionu. Górnicy umieli postawić na swoim: gdy chcieli budowy nowego kościoła, władza musiała ustąpić. W roku 1990 po raz pierwszy miedź i cynę kupiłem bez urzędniczej mitręgi: na wolnym rynku. – Rok 1984 był dla mnie decydujący – opowiada Janusz Felczyński. – Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki 19 października zaczął się rozpad komunistycznego państwa. Rozsypywał się aparat represji. Milicja Obywatelska otwarcie demonstrowała, że nie ma nic wspólnego ze Służbą Bezpieczeństwa. A nawet wykazywała w tym niezwykłą gorliwość. Oficerowie milicji zaczęli poufnie informować mnie o planowanych aresztowaniach, rewizjach i innych represjach. Wiedzieli, że przekażę te wiadomości władzom kościelnym. O wszystkim dowiadywał się biskup Ignacy Tokarczuk. Było trzech takich ludzi w Polsce. Dwaj pozostali mieszkali w Gdyni i na Śląsku.

DZWON ARESZTOWANY – Już w trzy dni po zamordowaniu ks. Popiełuszki przyjechał do mnie ksiądz ze Świdnika k. Lublina i obstalował dla swojej parafii dzwon jego imienia – wspomina Janusz Felczyński. – Mnożyły się kolejne zamówienia. Najważniejsze przyszło w dwa lata później: dzwon św. Jerzego do kościoła pod wezwaniem św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, gdzie ksiądz Jerzy głosił kazania i gdzie później usytuowano Jego grób. Dzwon poświęcić miał Jan Paweł II w czasie pielgrzymki do Polski w sobotę 14 czerwca 1987 r. Na poprzedzający uroczystość poniedziałek dzwon gotowy był do transportu. Tymczasem Służba Bezpieczeństwa wydała szokującą decyzję: „Dzwon został zaaresztowany i do Warszawy nie pojedzie”. Można aresztować człowieka, ale dzwon?! Była to sensacja na skalę europejską! Zagroziłem UB, że powiadomię amerykańską telewizję NBC w Warszawie. Miałem z nią kontakt wcześniej, gdyż w roku 1981 kręciła u mnie film o odlewaniu dzwonu przeznaczonego dla Stanów Zjednoczonych. Wtedy Służba Bezpieczeństwa zrezygnowała z aresztu i postanowiła, iż transport dojdzie do skutku – za to w specjalnej obstawie. Przed i za lawetą, na której spoczywał dzwon, jechała karetka milicyjna na sygnale. Dojechaliśmy do Starej Miłosnej, gdzie konwój przejęła warszawska milicja. Na Żoliborz dotarliśmy o 4 nad ranem. Sygnały karetek musiały zbudzić wszystkich mieszkańców, informując, że dzwon jest już na miejscu. Chyba nie taki był zamiar władz. 14 czerwca o godzinie 6 rano zgłosiłem się do obstawy przed kościołem. Papież przyjechał o 8. Po modlitwie przy

50

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

grobie ks. Popiełuszki Jan Paweł II spotkał się w kościele z artystami. Później wyszedł na zewnątrz, aby poświęcić miniaturę dzwonu św. Jerzego. I wtedy nieoczekiwanie z kościoła wyszła delegacja hutników z Huty Warszawa ze sztandarem „Solidarności”. Hutnicy, którzy przez całą noc ukrywali się w kościele, poprosili o poświęcenie sztandaru. Zrobiła się z tego straszna afera polityczna, którą trudno było ukryć przed mediami. Gdy wracałem ze stolicy, SB zatrzymała mnie w Starej Miłosnej na przesłuchanie. Pytanie było jedno: jak to było z hutnikami? Nie powiedziałem niczego konkretnego. Drugie wezwanie dostałem w nocy zaraz po przyjeździe do Przemyśla. „Panowie, dajcie się chociaż wyspać” – odpowiedziałem. Funkcjonariusze przepytywali mnie następnego dnia rano.

NIEDOKOŃCZONA REWIZJA Ostatnią rewizję miałem w listopadzie 1988 r. Około godz. 16 zjawili się esbecy z Radomia (do dziś nie wiem, dlaczego już nie wrócili. Esbecy mieli przyjechać następnego dnia, ale nie pojawili się więcej. Później dowiedziałem się, iż nie dostali zgody komendanta przemyskiej SB. Na zawsze już ta rewizja pozostanie niedokończona). W roku 2002 wykonałem dla sanktuarium w Licheniu „Józefa”. To największy dzwon w polskiej historii. Waży 11,6 tony – o 3 tony więcej niż wawelski „Zygmunt”. W sumie dostarczyłem tam osiem dzwonów różnej wielkości, o różnych tonacjach. W ostatnich latach produkcja spada. To zaledwie 30 procent tego, co wytwarzałem w latach 80. Za to więcej jest prac przy renowacji starych dzwonów. Coraz gorsze są warunki działania dla przedsiębiorców. Zamiast podatku obrotowego w wysokości 10 proc., płacimy 23 proc. podatku VAT. Składki ZUS z 15 proc. (w 1989 r.) wzrosły – ze wszystkimi pochodnymi – do 90 proc. W czasie uroczystości jubileuszowej z okazji 200-lecia powstania firmy Janusz Felczyński opowiadał, jak Odlewnia przetrwała wszystkie kataklizmy dziejowe. Wymienił dwie przyczyny: – Pierwsza to wiara. Każdy z kolejnych właścicieli Odlewni uważał i uważa, że wszystko, co robi, nie robi dla zysku, poklasku, medali. Nie robi nawet dla klientów, którzy zamawiają jego wyroby. Wszystko to robi na większą chwałę Bożą... Druga przyczyna jest konsekwencją tej pierwszej. Powołaniem naszym i naszej rodziny jest wykonywać dzwony. Dołożyć wszelkich starań, aby nie zważając na przeciwności losu i działań ludzkich, mnożyć chwałę Bożą poprzez swoją pracę. Są lepsze, intratniejsze i lżejsze zawody. Nie dla nas. My mamy robić dzwony.

DZWONY TRZEBA KOCHAĆ I ROZUMIEĆ W Przemyślu od 1946 r. istnieje również Odlewnia Dzwonów Jana Felczyńskiego – prawnuka Michała. Jan, który po wojnie schronił się w Przemyślu, zmarł w roku


KOMU bije dzwon 1979. Jego Pracownię przejął Witold Sobol, rocznik 1956, który był z zawodu geodetą. W latach 70. poznał Joannę Czerwińską, wnuczkę Jana Felczyńskiego. Młodzi wzięli ślub 27 stycznia 1979 r. i wtedy Witold Sobol poprosił właściciela o pracę. „Dla wnuków serce bym oddał” – odpowiedział Jan Felczyński, który miał wówczas 80 lat i dotąd nie dochował się następcy. Witold zaczął staż od zamiatania pracowni, zaś później przez pół roku zgłębiał tajniki odlewania dzwonów. 17 czerwca 1979 r. Jan Felczyński odszedł. Dalsze nauki Witold pobierał u mistrzów odlewnictwa: Romana Mila i Adolfa Felczyńskiego. – Dzwony trzeba kochać i rozumieć – podkreśla Witold Sobol, dodając, iż do wykonania jednego trzeba wylać wiadro potu. Najpierw powstaje rdzeń dzwonu: wykonywany z gliny zmieszanej z nawozem końskim. Teraz powstaje dzwon fałszywy: rdzeń oblepia się warstwą gliny, a potem smaruje łojem, na który nalepiane są ornamenty z wosku. Dzwon fałszywy pokryty zostaje kolejną warstwą gliny. Po osuszeniu całość zostaje wypalona w piecu. Warstwa z łoju i wosku zostaje stopiona. W jej miejsce wlewany jest spiż. To stop miedzi i cyny w proporcji 78:22. Spiż zastyga w formie od 24 do 48 godzin. Dzwony wielkich rozmiarów pozostają w formie nawet tydzień i dłużej. Po uwolnieniu odlewu dzwon jest szlifowany, cyzelowany i polerowany. Dzwon to przede wszystkim instrument muzyczny: nadaje mu się ton główny i szereg tonów pobocznych, które w sumie składają się na jakość dźwięku. Właściwe zestrojenie tonów to największy sekret ludwisarstwa. Dzwony o tym samym kształcie mogą posiadać odmienną tonację. Dźwięk odlewanego dzwonu dostrajany jest do tonacji już istniejących, niekiedy bardzo starych dzwonów zawieszonych w kościelnej dzwonnicy.

NA WSZYSTKICH KONTYNENTACH Do największych wyrobów Odlewni należy 9,5-tonowy „Władysław” przeznaczony do kościoła pod wezwaniem bł. Władysława z Gielniowa na warszawskim Ursynowie. Niewielki dzwon (70 kg), pod nazwą „Dobry Pasterz”, został przekazany Janowi Pawłowi II w czasie wizyty w Krośnie. Papież nakazał ustawić go w ogrodach watykańskich. Półtoratonowy Dzwon Pojednania z nazwiskami ofiar II wojny światowej został zawieszony w Piekutach. W Muzeum Powstania Warszawskiego trzystukilogramowy dzwon wkomponowany został w ścianę z listą nazwisk poległych i pomordowanych. Dzwony od Jana Felczyńskiego znajdują się za wschodnią granicą: w cerkwi św. Jura (kilka egzemplarzy) i w greckokatolickim seminarium we Lwowie. Są także na innych kontynentach – w obu Amerykach: Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Ekwadorze, w Australii (Sydney), na Filipinach, w Indonezji, Korei Południowej (Seul), a nawet w Chinach i Japonii. – Niekiedy zachodzi potrzeba rekonstrukcji starego dzwonu – wyjaśnia Witold Sobol, którego odlewnia odtwarzała dla Jasnej Góry dzwon „Jezus i Maryja” z 1544 r., o wadze 5 ton. Jego wykonawcą mógł być mistrz Jan Beham z Norymbergi – twórca wawelskiego „Zygmunta”.

Ludwisarz Witold Sobol w Odlewni Dzwonów Jana Felczyńskiego w Przemyślu. Stary egzemplarz, który z powodu wieku stracił dźwięk, można oglądać dziś na bastionie św. Barbary częstochowskiego klasztoru. Miniatura nowego została ofiarowana papieżowi Benedyktowi XVI w 2001 r. Przy odlewaniu nowego dzwonu uczestniczyli paulini. O. Jan Golonka, kustosz sanktuarium, wrzucił do roztopionego spiżu sześć złotych obrączek – symbol sześciu wieków istnienia Jasnej Góry. „Widziałem, pocałowałem dzwon, dziękuję” – napisał kustosz w liście do Przemyśla. W Polsce zanikł już zwyczaj całowania dzwonów. Jest rozpowszechniony na Ukrainie – dawnej komunistycznej republice ZSRR, w której przez dziesięciolecia życiu codziennemu nie towarzyszył dźwięk dzwonów. Ukraińcy zamawiają wiele dzwonów w Przemyślu i podchodzą do nich z niespotykanym u nas szacunkiem. Powszechny jest zwyczaj ich konsekrowania, czyli namaszczania olejami świętymi. W Polsce dzwony się święci, kropiąc je wodą święconą. Witold Sobol mówi: – Słowa wypowiadane w czasie poświęcenia: „Boże, ty dałeś swojemu ludowi robić spiżowe dzwony” są dla mnie największą zapłatą. Czuję się wtedy narzędziem w rękach Boga. Dzwony to całe moje życie. To coś niezwykłego. Kiedy patrzę na wieże kościelne, uświadamiam sobie, że pozostaje tam najważniejsza część mojego życia. Pisząc tekst korzystałem m.in. z pracy S. S. Niciei „Kresowa Atlantyda, tom III, Opole 2013. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

51


PODRÓŻE MICHAŁA BAJORA Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie 9 marca 2014, godz. 17.00 Bilety: kasa Filharmonii, www.kupbilecik.pl www.biletyna.pl, www.ebilet.pl

Wyjątkowy koncert, w trakcie którego artysta zaprezentuje utwory ze swojej najnowszej, 18. już płyty zatytułowanej „Moje podróże”. Słowa do 13 utworów specjalnie dla Michała Bajora napisał Wojciech Młynarski, a muzykę skomponowali m.in.: Włodzimierz Korcz, Włodzimierz Nahorny, Janusz Sent, Jerzy Derfel i Wojciech Borkowski. Piosenki opowiadają o latach jego dzieciństwa w Opolu, debiucie w Warszawie, podróżach po świecie i są, jak zawsze u Michała Bajora, bardzo różnorodne: od nostalgicznych i dramatycznych, po zabawne, a nawet żartobliwe. Piękne, mądre teksty Wojciecha Młynarskiego są bardzo wyraziste i porywające, a kompozycje tak znakomitych muzyków dopełniają całości tego nowego, artystycznego wyzwania artysty. Na koncercie znajdzie się również kilka piosenek z jego starszego repertuaru.

NIECH RZESZÓW SIĘ RADUJE Teatr Maska, Scena dla Dorosłych 21 lutego 2014, godz. 19.00 Premiera tego niezwykłego koncertu muzyki żydowskiej „Hava nagila Raysha”!, czyli „Raduj się Rzeszowie”! Na spektakl, którego premiera odbyła 13 grudnia ub.r., zaprasza Stowarzyszenie SztukPuk Sztuka. „Raduj się Rzeszowie” przenosi widzów w czasy, kiedy na ulicach Rzeszowa na każdym kroku można było usłyszeć język oraz muzykę żydowską. Tworzący ją ludzie kochali swoją rodzinę, dom, miasto. Modlili się o zdrowie i dobre życie. Jak oni kiedyś, tak dziś SztukPuk Sztuka wyśpiewuje naszą historię. W koncercie zostaną wykorzystane między innymi utwory kompozytora żydowskiego Nachuma Sternheima, który urodził się i mieszkał w Rzeszowie. W spektaklu wystąpią aktorzy rzeszowskich scen teatralnych oraz znakomity Rzeszów Klezmer Band. Koncert Stowarzyszenie SztukPuk Sztuka w koprodukcji z Teatrem Maska dofinansowano z pieniędzy Gminy Miasto Rzeszów.

KOLEGA MELA GIBSONA Teatr Bo Tak, Sala Koncertowa Instytutu Muzyki 15 marca 2014, godz. 19.45 Nowym spektaklem na afiszach Teatru Bo Tak jest sztuka o Feliksie Rzepce. Przez lata wybitnie kreował postać Cyrano de Bergeraca oraz Dystrybutora Paliw Płynnych i… jest kolegą samego Mela Gibsona. Ci wielcy aktorzy poznali się w trakcie lotu z USA do Europy i od razu przypadli sobie do gustu. A teraz Teatr Bo Tak będzie gościł Feliksa Rzepkę w spektaklu „Kolega Mela Gibsona”. Opowie on swoją historię naszpikowaną humorem, ale też nasączoną momentami zadumy. Wokół spektaklu już krążą niesłychane opowieści. Ponoć Feliks Rzepka wszedł w konflikt z prawem i nie jest wykluczone, że podczas spektaklu dojdzie do przesłuchania przez policję. Chodzą też pogłoski, że w rolę Feliksa Rzepki ma się wcielić rzeszowski aktor Marek Kępiński. Wszak istnieje bliźniacze wręcz podobieństwo między nimi. Ale aby rozwiać wszelkie wątpliwości, trzeba zobaczyć sztukę.

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Moje Ulubione Bardzo dobrym wejściem w ten rok na światowym rynku fonograficznym jest płyta Bruce’a Springsteena „High Hopes”. To 18. studyjny album Bossa; kolejny, który potwierdza jego Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, mocną pozycję na światowej scenie krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. rockowej. Już kilka dni po premierze „High Hopes” znalazła się na I miejscu najlepiej sprzedawanych albumów w Wielkiej Bry- znajdującej się na „High Hopes”. Wśród brzmieniowtanii. Tym samym Boss zdystansował takich gigantów ych „smaczków” znajdujemy radosne brzmienie trąbki, światowego show businessu jak ABBA, D. Bowie, której dźwięki kojarzone mogą być oczywiście z muzyką M. Jackson, a nawet Queen! Wspomniani wykonawcy Beatlesów, pięknie grają skrzypce, instrument często stosomają na swoich kontach po 9 pierwszych miejsc, nato- wany w amerykańskim folku, jest tu też nostalgiczny walmiast „High Hopes” jest już aż 10. krążkiem Springstee- czyk na 6/8. Płyta ma też charakter historyczny, bowiem na, który zajął I miejsce w rankingach sprzedaży wszyst- znajdują się tu nagrania Clarence’a Clemonsa i Danny’ego kich wydanych dotychczas płyt Bossa. Federici – muzyków, którzy odeszli na wieczne jam session. Stary, dobry Bruce nadal śpiewa z właściwą so- Do słynnej formacji Springsteena E Street Band dołączył bie werwą. Nagrania z jego najnowszej płyty zawierają w marcu 2013 r. kultowy gitarzysta i wokalista Tom Mowszystko, co najlepszego pojawiło się do tej pory w his- rello, którego obecność w zespole Boss traktuje jako torii rozwoju amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Blues, wielką inspirację. Springsteen opatrzył swój najnowszy rock’n’roll, r’n’b, gitarowa melodyjność, zaśpiewy w stylu album tekstem o bardzo osobistym charakterze, który pozcountry, przebojowość, świetne pomysły aranżacyjne, wala rozumieć i odbierać muzykę z „High Hopes” jeszcze gęste, intensywnie nasycone barwami instrumentów bardziej emocjonalnie. „High Hopes” to płyta, która rozbrzmienie – to najkrótsza charakterystyka muzyki grzewa najbardziej zmarznięte tej zimy serca. ■

Stalowa Wola – miasto modernistyczne Muzeum Regionalne w Stalowej Woli wydało pod patronatem Polskiej Akademii Nauk monografię „Stalowa Wola. Europejskie miasto modernistyczne / A Modern European Town”. Pokazuje ona Stalową Wolę jako jedno z nielicznych miast w Europie zbudowanych w latach 30. XX w. od projektu na desce kreślarskiej, w jednym konsekwentnie utrzymanym stylu. – Jest to nasze naukowe podsumowanie ubiegłorocznego jubileuszu 75-lecia Stalowej Woli – mówi Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum. Książka obfituje w nigdy dotąd nie publikowane projekty, plany, rysunki i fotografie. Rozwiązuje wiele zagadek dotyczących architektonicznego autorstwa poszczególnych obiektów. Ukazuje szczegółowo charakter zabudowy, począwszy od planów urbanistycznych, poprzez projekty budynków, na zagospodarowaniu miejskiej zieleni skończywszy. Przynosi też niezwykle ciekawe historie dawnych mieszkańców, powiązane z historią zamieszkałych przez nich domów. Osobne wątki to przedwojenna moda, a także analiza ówczesnych trendów wnętrzarskich w Polsce. Wszystko to umieszczone zostało w kontekście europejskiej myśli urbanistycznej. Publikację można nabyć w sklepie Muzeum przy ul. Sandomierskiej 1, a także drogą internetową. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

53


Taki jest kraj, jacy są ludzie. Dla Bukowiny to komplement, bo ludzie, którym przyszło tu żyć po obu stronach granicy tej pięknej krainy podzielonej pomiędzy Rumunię i Ukrainę, ciężko pracują na to, żeby turyści chcieli przyjeżdżać właśnie do nich. Jest po co. Jest coraz lepsza infrastruktura i cały ten anturaż, bez którego wybredny turysta nie wyobraża sobie dzisiaj wypoczynku. Trwa cicha rywalizacja o turystę, ale siły są nierówne. Ukraińcy do wszystkiego muszą dochodzić sami. Rumuni mają wsparcie unijne.

Skarby Bu

kowiny – późnośred niowieczne warowne m o nastyry z c malowanym erkw jak nigdzie i na zewnętrznych śc iami ianach indziej światową li na świecie. Wpisane stę dziedzi ctwa UNE na SCO.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

Bukowin

a

Rumunia jest siódmy rok w UE. Jak wykorzystała ten czas, miałam okazję zobaczyć na południowej Bukowinie, która należy do Rumunii. To był krótki studyjny wyjazd: w tle sesja naukowa na temat turystyki wiejskiej. Faktycznie – rekonesans w ramach unijnego „who is who” po największych luksusowych bazach turystycznych. Do Suczawy, która jest stolicą rumuńskiej Bukowiny, zostali zaproszeni specjaliści od biznesu turystycznego i dziennikarze z całej Europy. W sumie wielki zjazd w pilnej sprawie, jaką jest promocja regionu. O Rumunii mówi się źle,

 Rok 2

015 jest p przyjęcia lanowaną datą euro w R umunii.  Z kra jów UE p ochodzi 87,5 bezpośre dnich in proc. westycji za Główny granicznych. mi w Rumu nii są: Ho inwestorami landia, A ustria, Niemcy, F ra innych k rajów. W ncja i sporo ielka na szary m końcu Brytania (1,3 proc .).  Rumu nia dosta 2009-201 ła w latach 12 od Międz 0 mld euro ynarodo we Fundusz u Waluto go w ego i Unii Eu na walkę ropejskiej z kryzyse m.

operując krzywdzącymi stereotypami, o Bukowinie – wcale. Więc jak przekonać ludzi, żeby tu przyjeżdżali, bo to jest właśnie ten najlepszy kawałek raju, który Bóg sybaryta zostawił dla siebie? Konkurencja, czyli przedstawiciele ukraińskiej Bukowiny (turoperatorzy, dziennikarze i reprezentant merostwa z Czerniowiec – stolicy ukraińskiej Bukowiny), też zosta-


MIĘDZY Ukrainą a Rumunią

Na powitanie.

li zaproszeni. Trzymaliśmy się razem. Reszta „Europy” – osobny obóz. Nie wrogi, skądże znowu. Tak jakoś wyszło. Ale dzięki temu wiem, gdzie na pewno muszę jechać – do Czerniowiec, żeby opowiedzieć Państwu, co oni tam mają nadzwyczajnego.

RUMUNI MAJĄ CO POKAZAĆ Bukowina – magiczne miejsce. Niewysokie „kopiate” góry, dziewicza przyroda jakimś cudem zachowana w samym środku industrialnej Europy, niczym Park Jurajski. Nietknięte ludzką stopą górskie szlaki, bukowa puszcza, serpentyniaste, ale dobre drogi bez usuwisk i dziur jak u nas w Bieszczadach. Wreszcie późnośredniowieczne warowne monastyry i cerkwie prawosławne z freskami malowanymi na frontowych ścianach, jak nigdzie indziej na świecie; większość z nich jest wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO. Arcydzieła pod gołym niebem porównywane z Kaplicą Syksyńską w Rzymie. Czego nie ma na Bukowinie? Politykierstwa. Tu się nie czapkuje unijnej Europie, nie kombinuje, jak by ją rozpirzyć, wydoiwszy wpierw do ostatniego eurocenta. Chociaż eurosceptyków, jak u nas, nie brakuje. (Na wybory do europarlamentu poszedł mniej niż co trzeci rumuński obywatel). Krótko mówiąc: ludzie patrzą, z czego żyją i bez ceregieli inwestują pieniądze unijne oraz własne, zarobione za granicą. Lokalny rynek pracy w dalszym ciągu jest płytki jak bukowiński strumyk upalnym latem. Bezrobocie w Rumunii – 7,3 proc.; prognoza – bezrobocie wzrośnie. Najgorsza sytuacja z młodzieżą – ponad 23 proc. bezrobotnych, mimo że po kryzysowym tąpnięciu gospodarka wróciła na ścieżkę wzrostu i Rumunia zajmuje teraz 17. pozycję w UE. Wg narodowego planu naprawczego, do końca ubiegłego roku miało przybyć w Rumunii 50 tys. miejsc pracy. Na Bukowinie jakoś tego nie widać. Jak się idzie przez bukowińską wieś, widać dużo nowych domów. Ich architektura wpisuje się całkiem nieźle w tradycyjny charakter miejscowej zabudowy. Prawie nie ma jak u nas „gargameli” z basztami i innymi koszmarkami, a i tak specjaliści od ochrony krajobrazu ciskają gro-

my na inwestorów. Został opracowany program, według którego ma być obowiązkowo rewitalizowana tradycyjna drewniana zabudowa. To piękna idea, ale chyba szanowni przedstawiciele nauki nie zdążyli jeszcze pójść tak daleko po rozum do głowy, żeby sobie odpowiedzieć na proste pytanie: kto ma to robić? Bukowińska wieś się wyludniła. Gości witają na progach nowych domów najczęściej tylko starzy ludzie i dzieci. Młodzi – przeważnie w Hiszpanii albo we Włoszech. Około 2 mln Rumunów pracuje właśnie tam. Emigrują też do innych krajów, gdzie jest praca i nie straszy się tubylców Rumunami, jak w Wielkiej Brytanii, co nie znaczy, że w innych krajach traktuje się ich lepiej. Opowiada Cristof, młody chłopak: – Siedem lat spędziłem na farmie we Włoszech. Wykonywałem najgorsze prace, a zarabiałem najmniej ze wszystkich emigrantów. Bo ja jestem „Rumun”. Ale wracać do domu rodziców do Bukaresztu nie chciałem, żadna praca tam na mnie nie czekała. Wróciłem, bo dostałem szansę zaczepić się w branży turystycznej. No i jestem na Bukowinie! Brytyjską fobię Rumuni próbują obracać w żart. Robią kampanie. Hasła brzmią mniej więcej tak: U was leje, u nas pogoda i piwo tańsze niż wasza woda. Albo: Nie macie pracy, nie macie domu? Kiepsko! Czemu nie osiądziecie tutaj? No proszę, a jeszcze tak niedawno Rumuni sami z siebie żartowali: Co to jest: małe, czarne i puka? – Przyszłość.

W POSAGU: CZYSTE POWIETRZE I CZYSTA WODA Rumunia startowała do UE z najniższego poziomu – jako najbiedniejszy z aspirujących krajów. Najbardziej zaniedbanym regionem w tym najbiedniejszym kraju była ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

55


Bukowińska studnia.

MIĘDZY Ukrainą a Rumunią Nowe domy trzymają styl.

MNISZKI WIERZĄ W EURO

Bukowina. Zawsze. Do UE wniosła w posagu: czyste powietrze i czystą wodę. No i te niewyobrażalnie piękne przestrzenie. Ale jak wycenić piękno? I kogo ono tak naprawdę obchodzi, kiedy jeść się chce? Cała sztuka w tym, żeby z feleru zrobić atut. I to się właśnie udało, a raczej udaje, bo ten proces na rumuńskiej Bukowinie trwa. Skoncentrowany głównie na rozwoju turystyki. Taki jest pomysł na BPP, czyli bukowiński przemysł przyszłości. Cristof korzysta z tego już teraz. Do Włoch się nie wybiera, chociaż dawny pracodawca często dzwoni, kaja się i obiecuje lepsze traktowanie oraz lepsze zarobki. Pokazano nam na Bukowinie luksusowe centrum turystyczne – istny kombinat, wszystko dla sportu, zdrowia i urody, z balneologią na poziomie dobrego sanatorium. Przyjeżdżają tu wypoczywać i świetnie się bawić najczęściej goście z zachodniej Europy. Polacy – rzadko. Właściciel napomknął mimochodem, że na samą elektronikę obsługującą obiekt wydał milion euro. Inwestycja powstała oczywiście w oparciu o unijne fundusze. „Turbazy”, stylizowane np. na wiejskie zajazdy (raczej rezydencje), są budowane w najpiękniejszych krajobrazowo miejscach, na skraju wsi, albo w pobliżu najcenniejszych zabytkowych cerkwi i monastyrów. Tam przecież najczęściej zaglądają autokarowi turyści. Żeby chcieli zostać dłużej, pojawia się oferta dodatkowa – pensjonaty. I to działa, skoro przybywa ich coraz więcej. W pakiecie szkółka jeździecka, grill, kort, jacuzzi, sauny, hammam, basen z morską bryzą. Full wypas. Rumuńska kuchnia – warta co najmniej jednej gwiazdki Michelina (zwłaszcza sarnina w sosie borówkowym w hotelu „Popas Turistic Bucovina”) Europejskie fundusze wspierają potencjalnie wielki biznes. Mały, jak wszędzie na świecie, musi sobie radzić sam.

56

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

U nas wszędzie rządzi euro, nawet w monastyrach – śmieją się ludzie na Bukowinie. Ale to wcale nie jest żart, tylko znak czasu. Prosty przykład. Oficjalną walutą jest wciąż jeszcze rumuński lej, ale ikony pisane przez mniszki sprzedawane są turystom za euro. Siła nabywcza innych walut okazuje się żadna. Bizneswoman w habicie za nic nie chce przyjąć dolarów, ani nawet funtów. Ma być euro! I już! Nawiasem mówiąc, w kantorze w Suczawie dolarów wymienić też się nie da. Ceny w sklepach porównywalne do naszych. No, może artykuły spożywcze ciut droższe. Tańsze niż u nas są noclegi – na każdą kieszeń (prawie). Standard hoteli w mieście – różny. Luksusy – jak w wiejskich kombinatach turystycznych, a czasami spod luksusu wyłazi zamaskowane RWPG. Ale nie ma co grymasić. Suczawa to jest pierwszy przystanek w drodze do opisanych już wiejskich wspaniałości, pobudowanych z takim rozmachem, a mimo to ze smakiem (na ogół). W nocnym klubie w Suczawie działa praktyczny, uproszczony system piątkowy: 5 lei wódka, piwo też 5. W sobotnią noc w klubie pustawo. Przewaga chłopaków, a i tak się świetnie bawią, mało piją, dużo tańczą. Lokalny koloryt: tuż przed północą zjawia się w klubie orszak weselny – z panną młodą w białej sukni, druhnami i kamerzystą. Zamówili po drinku, bawią się, ale krótko,

Kaczyka, polska wieś.


MIĘDZY Ukrainą a Rumunią aż kamerzysta nakręci, co trzeba do kroniki na starość. Wesele – w domu. Za minimalną pensję (ok. 170 euro) obywatel Popescu (czyli taki nasz Kowalski) wesela nie da rady wyprawić. Ale jedno piwo plus trzy małe ikony by kupił. Albo 40 kg cukru. Albo codziennie przez miesiąc po jednym bochenku chleba. Tłumaczka z Suczawy (doskonały angielski, anielska cierpliwość) przyznaje, że chociaż ona sama dobrze zarabia, to nie stać jej, żeby przyjechać na weekend do czterogwiazdkowego pensjonatu, gdzie akurat jesteśmy goszczeni (służbowo – UE płaci).

RYSA NA OBRAZKU Mieszkańcy górskich wiosek przychodzą na parkingi widokowe, żeby pohandlować z turystami. Zawsze to parę groszy więcej w skromnym budżecie. Przynoszą na sprzedaż to, co mają: pyszny miód, domową nalewkę, syrop ziołowy dobry na żołądek (naprawdę dobry!). Artyści przynoszą swoje dzieła – koronkowe serwety, misternie zdobione drewniane pisanki. Cudeńka! Wyroby produkcji domowej – obok jakości, mają jeszcze ten walor, że idą bez szemrania za lokalną walutę. Ceny do negocjacji (nie jak w monastyrze). A przy okazji można pogadać w różnych językach. Po polsku też. I to jest ta lokalna przedsiębiorczość, dla której nie ma unijnych grantów, ale to ona najbardziej podbija serca i zbliża ludzi. Najlepsza promocja. Bukowina może być rajem dla turystów, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Górskich tras o różnym stopniu trudności jest mnóstwo i nie ma tłumów jak na Krupówkach. Można pokonywać trasy pieszo, na rowerze, jak kto chce i potrafi. Jest jedno ale – jeszcze nie wszystkie szlaki są oznakowane, a stare trzeba odnawiać. Podjęło się tego polsko-rumuńskie Stowarzyszenie „Obczyny”. Mrówcza praca. Bukowina liczy nie tylko na turystów z grubymi portfelami. Także na turystów – łazików (wiatrem podszytych, ale z krzepą; niektóre trasy tylko pozornie są łatwe). Jest gdzie stanąć na nocleg i na popas. Przybywa powoli gospo-

darstw agroturystycznych. W polskich wsiach też czekają na turystów. Bukowina jest wieloetniczna. Polacy są tutaj od przeszło dwustu lat. Najstarsza polska wieś nazywa się Kaczyka (rum. Cacica). Powstała na słonym bagnisku, które upodobały sobie najpierw kaczki (stąd nazwa wsi), a potem austriacki cesarz Józef II. Żeby nie sprowadzać soli z Mołdawii, kazał wykorzystać bukowińskie słone źródła. I tak powstała najpierw warzelnia soli, a z czasem kopalnia w Kaczyce, czynna zresztą do dziś. Pierwsi budowniczy to byli Polacy, sprowadzeni z Bochni i Wieliczki. I to był jedyny okres w historii Bukowiny, kiedy ludzie zamiast stąd uciekać, przyjeżdżali do pracy. Jak ceniono Polaków niech świadczy fakt, że w pierwszych, ciężkich latach budowy kopalni szczególnie odpowiedzialne stanowisko góromistrza otrzymał nie Austriak, lecz Polak: Jan Rysak. Kopalnia potrzebowała coraz więcej ludzi, przybywało różnych nacji. I dzieci. Doszło do tego, że było we wsi około 100 dzieci w wieku szkolnym, działał tylko jeden nauczyciel, zresztą marny, a potem uczył pan Stanisław Żurawski, Jan Lisiewicz… – (cyt. za Józefem Piotrowiczem „Kaczyka-salina i osada górnicza na Bukowinie, z dziejów polonii kaczyckiej 18-20 w.”). W kościele, zbudowanym przez Polaków, jest cudowny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, prawdopodobnie przywieziony ze Stanisławowa (ukr. Iwano - Frankiwsk). Pielgrzymujących do cudami słynącego obrazu wita przed kościołem polski pielgrzym – Jan Paweł II. Pomnik postawili Polacy. Z Polski na Bukowinę przyjeżdża ostatnio więcej turystów (ok. tysiąca rocznie). Wypoczywając pomagają w ten sposób tutejszym mieszkańcom. Warto o tym pomyśleć, pakując plecak. Ludzie są tu gościnni nie na pokaz, o czym najlepiej wiedzą ci, co już byli. Bez zapowiedzi i bez telewizyjnych kamer… ■

Tak powstaje słynna czarna ceramiką bukowińska.

Mieszkaniec górskiej wioski, mówi łamaną polszczyzną, że przyniósł to, co miał najcenniejszego – a potrafi tylko rzeźbić w drewnie więc...

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

57


Dziennikarka i prawniczka. Maratonki i ultramaratonki. Udowadniają, że człowiek nigdy do końca nie wie, gdzie leży granica jego możliwości

Jolanta Zaręba.

Red. Jolanta Zaręba z TVP Rzeszów zaczynała od porannego truchtania do piekarni po bułki na śniadanie. Zauważyła, że dzięki temu ma lepsze samopoczucie, poprawia się jej forma fizyczna, jak również, że… organizmowi to już nie wystarcza. Zaczęła biegać na dłuższych dystansach. Lucyna Sroka, prawniczka, asystent sędziego w Sądzie Apelacyjnym w Rzeszowie, uprawiała jogging, chodziła po górach. Biegać „na poważnie” zaczęła… z nadmiaru wolnego czasu, gdy – po zdanym egzaminie sędziowskim – czekała na podjęcie pracy. Nie bez znaczenia była tu inspiracja męża, który niedługo wcześniej przebiegł pierwszy w swoim życiu maraton.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Dlaczego robią to co robią? To pytanie zapewne denerwuje każdego, kto oddaje się jakiejś pasji. Ale, niezależnie od siebie, powtarzają, że bieganie daje im po prostu wiele radości. – To odskocznia od codzienności, która daje mi „osobistą przestrzeń” – mówi Lucyna Sroka. – Podczas treningu człowiek ma czas, by wiele rzeczy przemyśleć. Biegając wspólnie z innymi, traktuję to nieraz jako spotkanie towarzyskie. – Dla mnie najfajniejsze jest to, że kiedy biegam, czuję się naprawdę dobrze. Fizycznie i psychicznie – wyjaśnia Jolanta Zaręba. Po czym dodaje, że bieganie zmieniło jej życie. – Stało się ono o wiele bardziej zdyscyplinowane. Musiałam sobie narzucić pewien rytm dnia, żeby znaleźć w nim miejsce dla biegania, życia rodzinnego i pracy zawodowej, nie zaniedbując żadnej z tych sfer. Lektura książek legendarnego ultramaratończyka Scotta Jurka doprowadziła mnie do weganizmu, w którym od półtora roku udaje mi się wytrwać i który – jestem o tym przekonana – dobrze służy mojemu zdrowiu. Ponadto nauczyłam się pokonywać samą siebie. Czasami nie chce mi się wstać, wydaje mi się, że jestem zbyt zmęczona, że nie dam rady przebiec

58

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

jakiegoś wymagającego dystansu, ale jednak mobilizuję się, ruszam i po kilku trudnych kilometrach już wiem, że warto było… Energia przychodzi z każdą chwilą spędzoną w ruchu. Takie doświadczenia dają siłę do pokonywania przeszkód także w innych dziedzinach życia.

„Złamana” granica 4 godzin Pierwszym dłuższym biegiem dziennikarki była impreza „Biegnij Warszawo” na dystansie 10 km. To było jesienią 2009 r. Biegło tam 17 tys. osób. – Na Myśliwieckiej, koło radiowej „Trójki”, widziałam przed sobą masę ludzi i bałam się obejrzeć do tyłu, bo wydawało mi się, że biegnę ostatnia. Ale kiedy się obejrzałam, okazało się, że za mną również biegną tysiące ludzi. Dobiegłam do mety z dużym wysiłkiem, bo nie byłam wtedy jeszcze zbyt dobrze przygotowana do długich biegów, ale sprawiło mi to wielką radość. Wiedziałam już, że to nie będzie mój ostatni start – opowiada Jolanta Zaręba. Niedługo później, w grudniu 2009 r., spróbowała swych sił w Maratonie Trzeźwości w Radomiu. Niewiele przed


nim biegała, najdłuższa trasa to było 17 km. Ale dobiegła do mety, i to we wcale niezłym czasie, jak na kobietę po 45. roku życia: 4 godz. 56 min. Właściwie trochę szła, trochę biegła. Okazało się, że wprawdzie ukończyła bieg na dalekim miejscu, ale już wśród kobiet w swojej kategorii wiekowej była trzecia, co dało jej impuls do tego, by próbować dalej. Od tamtej pory wzięła udział w 19 maratonach i wielu półmaratonach. Pod koniec 2012 r., podczas Maratonu Warszawskiego, udało jej się „złamać” granicę 4 godzin, co uważa za swój wielki sukces. – Jestem jedyną kobietą z Rzeszowa i jedną z dwóch na Podkarpaciu, które zdobyły Koronę Maratonów Polskich, czyli w ciągu dwóch lat ukończyły pięć największych krajowych maratonów: w Poznaniu, Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Dębnie – podkreśla.

Pod czujnym okiem męża W przypadku Lucyny Sroki jej przygoda z poważniejszym bieganiem zaczęła się ciut wcześniej: kiedy w 2006 r. mąż Wojciech pobiegł w pierwszym w swoim życiu maratonie. Wydawało jej się to niemożliwe, że można pokonać taki dystans, bardzo niepokoiła się o jego zdrowie. W następnym roku… pobiegli już razem. Tzn. ona biegła pod czujnym okiem męża, który pilnował wszystkiego, także tego, kiedy powinna jeść i pić. Pokonała 42 km w 4 godz. 21 min. Od tamtej pory startowała czterokrotnie w Cracow Marathonie, w Maratonie Świętojańskim, Wyszehradzkim (dwukrotnie), Karkonoskim, maratonie w Koszycach i Maratonie Jeziora Tarnobrzeskiego oraz w półmaratonach: Warszawskim (4-krotnie), Rzeszowskim (3-krotnie) i Naftowym (2-krotnie). Jej najlepszy czas w biegu na 21 km to 1 godz. 46 min. Ma też za sobą udział w wielu krótszych biegach ulicznych (na dystansie np. 5 czy 10 km).

„Rzeźnik” i inne „ekstrema” Obie przebiegły malowniczy, ale niezwykle trudny Bieg Rzeźnika, czyli prawie 80 km bieszczadzkimi szczytami z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Biega się w nim parami, ze względów bezpieczeństwa. Najlepsi pokonują tę trasę w 8 - 9 godzin. – Mnie, wraz z moim biegowym partnerem Józiem Kubikiem, udało się to zrobić w 14,5 godz. Zachowaliśmy na trasie dużo rozsądku, sporo odpoczywaliśmy – opowiada Jolanta Zaręba. Lucyna Sroka startowała w „Rzeźniku” trzykrotnie, za każdym razem poprawiając wynik. W ub.r przebiegnięcie tej trasy razem z mężem zajęło jej niewiele ponad 11,5 godziny. Zajęli czwarte miejsce w klasyfikacji par mieszanych. Dziennikarka dwa razy uczestniczyła w Półmaratonie Komandosa, raz przebiegła Maraton Komandosa. „Komandos” to szczególny bieg: w trudnym terenie, w pełnym umundurowaniu, w butach wojskowych, z 10-kilogramowym plecakiem, w którym startują przede wszystkim żołnierze, a kobiety nie mogą liczyć na jakąkolwiek taryfę

Lucyna Sroka. ulgową. Plecaki są bardzo szczegółowo ważone. Także na trasie, by sprawdzić, czy aby ktoś po drodze nie wysypał części zawartości. Prawniczka jest szczególnie dumna z ukończenia w ub.r., w czasie 13 godz. 55 min. biegu 7 Dolin w Krynicy na dystansie 100 km. – To był bardzo udany start – wspomina. – Całą trasę pokonałam w równym tempie, zgodnie z założeniami, tzn. dynamicznie podchodząc na podejściach i bardzo mocno zbiegając. Siły rozłożyłam tak dobrze, że byłam w stanie po 83. kilometrze pokonać biegiem pięciokilometrowy odcinek trasy od Szczawnika do Bacówki pod Wierchomlą. Z tego startu pozostaną mi również wspomnienia malowniczych widoków zorzy porannej nad Beskidem i majestatycznych Tatr. Ale nie dzielą swych biegowych dokonań na bardziej i mniej wartościowe. Podkreślają, że każdy bieg dostarcza wiele radości. – Bardzo ciekawe są np. odbywające się co roku w maju długodystansowe biegi terenowe w Sandomierzu, których trasa wiedzie polnymi ścieżkami wśród kwitnących sadów – opowiada Jolanta Zaręba. – Na długo zapamiętam też udział w 12-godzinnym biegu sztafetowym w kopalni soli w Bochni, 212 metrów pod ziemią. Wspólnie z dwiema koleżankami i kolegą udało nam się pokonać prawie 150 km. W ub. roku uczestniczyłam w wielu niezwykłych biegach, np. w Maratonie Karkonoskim, który miał status mistrzostw świata w biegach wysokogórskich. Także w 2013 r., w Piwnicznej – w biegu na Radziejową – niespodziewanie udało mi się zostać mistrzynią Polski weteranów w biegu górskim w swojej kategorii wiekowej. ►

Więcej fotografii i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


STYL życia Udział w biegu w Bochni jest także bardzo miłym wspomnieniem dla Lucyny Sroki, która brała w nim udział wraz z Wojciechem Tomaką, Markiem Gajewskim i Cezarym Czapczyńskim. Jako drużyna IM 2010 zajęli 32. miejsce z wynikiem 150 km 864 m. Nie wszystkie biegi kończą się jednak powodzeniem. – Nie ukończyłam biegu Granią Tatr, czyli ponad 70-kilometrowej trasy poprowadzonej najwyższymi polskimi szczytami – wspomina Jolanta Zaręba. – Na 42. kilometrze musiałam oddać numer startowy. Nie dlatego, że nie miałam siły do dalszego biegu, ale dlatego, że nie zmieściłam się w wyśrubowanym limicie czasowym na kolejnym punkcie pomiaru. Cieszę się jednak, że mogłam tam być i kiedyś spróbuję jeszcze raz zmierzyć się z tym wyzwaniem. W tym roku Jolanta Zaręba postawiła sobie cel jeszcze trudniejszy. Przygotowuje się właśnie do jednego z najbardziej wymagających, ale też najbardziej prestiżowych biegów w Europie, czyli 100 kilometrów w wysokich Alpach wokół Mount Blanc. Niewykluczone, że spotka się tam z Lucyną Sroką, która również chce w nim wystartować. Mąż pani Lucyny będzie startował na dłuższym, 167-kilometrowym dystansie.

Jak przygotować się do maratonu – Na pewno trzeba biegać długie, 20-, 30-kilometrowe trasy, i to systematycznie przez kilka tygodni przed zawodami – radzi Jolanta Zaręba. – Dobrym sposobem przygotowania się jest przebiegnięcie półmaratonu. A już na trasie trzeba zachować zdrowy rozsądek. Gdy coś się dzieje podczas biegu, przechodzę do marszu, próbuję wyrównać oddech, dojść do siebie. Ale na zawodach czasami lepiej jest po prostu zejść z trasy, by nie zrobić sobie krzywdy. Lucyna Sroka do pierwszego maratonu przygotowywała się według sprawdzonego programu Jerzego Skarżyńskiego, dostępnego w publikacjach książkowych i Internecie. – Obejmuje on trzy treningi w ciągu tygodnia i dłuższe wybieganie weekendowe – opowiada. Mówiąc o dłuższym wybieganiu, ma na myśli dystans wydłużający się w miarę postępów w przygotowaniach od ok. 10 - 12 km w pierwszych tygodniach, do dystansu 28 - 32 km pokonanego w okresie 2 - 3 tygodni przed planowanym startem. – Ja przed swoim pierwszym maratonem miałam tylko jedno ponad 30-kilometrowe wybieganie. Dobrze jest, gdy bardziej zaawansowani zawodnicy, mający ambitniejsze założenia niż tylko przebiec maraton, zrobią 2-3 prób na dystansie przekraczającym 30 km. One bardzo dużo dają, bo kryzys maratończyka-amatora zdarza się najczęściej na 32., 33. kilometrze. To już jest taki dystans, kiedy organizm zaczyna się buntować. Chodzi o to, żeby najdłuższy trening przed maratonem był na tyle długi, by doświadczyć na nim tego kryzysu i go pokonać, tzn. utrzymać się nawet w bardzo wolnym, ale jednak biegu. A jak wygląda zwykły trening? Jolanta Zaręba biega wcześnie rano. Półtorej godziny, by jeszcze zdążyć zrobić zakupy w ulubionej piekarni, wziąć prysznic i przygotować

60

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

dzieciom śniadanie. Biega różnymi trasami: po drogach szutrowych, asfalcie, górkach, po lesie. Robi sobie w tygodniu 1-2 dni przerwy, zależnie od samopoczucia. Lucyna Sroka nazywa tzw. zwykły trening, czyli czas, który nie jest bezpośrednim przygotowaniem do zawodów, „budowaniem bazy”. Polega ono na spokojnym „nabijaniu” kilometrów (10 - 15 podczas każdego treningu), oraz treningu uzupełniającym (gimnastyka siłowa, basen itp.). Przed zawodami dochodzą do tego dodatkowe elementy, jak podbiegi czy tzw. tempówka, czyli przebieżki w szybkim tempie. – W zimie biega się trochę trudniej, ale trzeba ją solidnie przepracować, bo inaczej nie będzie udanych startów na wiosnę – podkreśla pani Lucyna.

Kilka rad dla początkujących biegaczy Ile czasu poświęcić na początku na bieganie? Jaki dystans stanowi dobrą dawkę treningową dla początkujących? Dziennikarka podpowiada, by był to jakiś krótki dystans, aby można było wrócić w dobrej formie i następnego dnia znów pobiec. – Później, moim zdaniem, dawka, która przynosi efekty, to minimum 60 minut. Ważna jest rozgrzewka na początku i kilka ćwiczeń rozciągających po biegu – radzi Jolanta Zaręba. Prawniczka sugeruje, że można zacząć od półgodzinnego treningu, ale systematycznego, 3 - 4 razy w tygodniu. – Dystans 5 - 6 km, to dobry początek. W niedzielę można go odrobinę wydłużyć, powiedzmy do 8 km. Po jakimś czasie takiego systematycznego treningu można się przymierzyć do półmaratonu – radzi Lucyna Sroka. Jedną z podstawowych spraw są dobrze dobrane buty. – Muszą być nieco luźniejsze niż te, w których chodzimy na co dzień – podpowiada Jolanta Zaręba. Lucyna Sroka dodaje, że obecnie w sklepach sportowych jest duży wybór butów do biegania. Wybierając właściwe, trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę to, po jakiej nawierzchni będziemy biegać. Dziennikarka zwraca uwagę na właściwy wybór trasy. – Uważam, że nie jest dobre zaczynanie od biegania po asfalcie. Warto znaleźć sobie trasę szutrową czy trawiastą, bo wtedy nie obciążamy stawów – twierdzi Jolanta Zaręba. – Bieganie po asfalcie jest łatwiejsze, z drugiej strony dla kręgosłupa zdrowiej jest, gdy biegamy po bardziej miękkiej nawierzchni, np. duktach leśnych – dodaje Lucyna Sroka, doradzając, by każdy biegał po takiej nawierzchni, jaką bardziej lubi. Obie panie wolą biegać rano. – Nasz organizm nie jest jeszcze wtedy zmęczony, a kręgosłup nie jest obciążony wysiłkiem całego dnia, przez co łatwiej o kontuzję – podpowiada dziennikarka. – Ja również wolę biegać rano, trening o godz. 13 - 14 to dla mnie męka – przyznaje prawniczka. Ale dodaje: – Mam wielu znajomych, którzy biegają po południu lub wieczorem, po pracy. Mówią, że są po całym dniu tak „zasiedzeni”, iż z przyjemnością ruszają się zza biurka. Nie ma jednej uniwersalnej metody dla wszystkich. Najlepiej niech każdy znajdzie rozwiązanie najbardziej korzystne dla siebie, uwzględniając charakter pracy, rozkład dnia itp.


Jolanta Zaręba nie poleca biegania ze słuchawkami na uszach, bo to jest niebezpieczne. Lucyna Sroka przyznaje, że czasami zdarza się jej słuchać muzyki podczas treningu, najczęściej w zimie, by w ten sposób „odgrodzić się” od zimna. Ale nigdy nie zakłada słuchawek biegając leśnymi duktami – słucha wtedy odgłosów lasu.

Pasja dzielona z mężem Co na ich biegową pasję mówią rodziny? – Mój mąż i dwóch synów nie biegają systematycznie, ale udawało mi się namówić ich do udziału w zawodach i była to dla mnie podwójna satysfakcja – podkreśla dziennikarka. Prawniczka, jak już wcześniej wspomnieliśmy, pasję biegania dzieli z mężem. – Ten rok był dla niego bardzo udany – mówi Lucyna Sroka. – Na pewno jego wielkim sukcesem było pierwsze miejsce w ultramaratonie Transjura z Częstochowy do Krakowa na dystansie 190 km. Osiągnął czas 31 godz. 55 min. na tyle świetny, że kolejny zawodnik przybiegł 12 godzin później. Podczas dekoracji Wojtek stał na podium sam, bo kolejni zawodnicy jeszcze nie dobiegli. Podczas tegorocznej I edycji Dolnośląskiego

Festiwalu Biegów Górskich zajął bardzo dobre, 10. miejsce w Biegu 7 Szczytów na dystansie 235 km, którego trasa wiedzie przez 7 pasm górskich otaczających ziemię kłodzką. Kilkakrotnie ukończył Bieg Rzeźnika. Pani Lucyna śmieje się, że kiedy bieganie już przestaje wystarczać, trzeba się wziąć za organizację biegów. Inicjatywa przygotowania zawodów na dystansie ultramaratońskim zyskała liczne i bardzo zaangażowane grono sympatyków, co doprowadziło do powołania Stowarzyszenia Ultra Run z siedzibą w Trzebownisku, które jest organizatorem I Ultramaratonu Podkarpackiego. Będzie to bieg wyjątkowy! 31 maja o wschodzie słońca z rzeszowskiego Rynku 250 zawodników z całej Polski wyruszy na wybraną trasę o dystansie 70 lub 110 km. – Byliśmy niezwykle dumni, że nasze dotychczasowe działania organizacyjno-promocyjne zachęciły do startu biegaczy do tego stopnia, że lista startowa zapełniła się w przeciągu kilkunastu godzin – mówi Lucyna Sroka. Honorowy patronat nad biegiem sprawują: prezydent Rzeszowa, marszałek województwa podkarpackiego oraz komendant miejski policji w Rzeszowie, natomiast patronem medialnym zawodów są: Telewizja Polska Rzeszów, Polskie Radio Rzeszów i portal Polska biega. ■

Rusza cykl Rzeszów Biega 2014

Bieganie staje się coraz bardziej popularne i na fali tej mody rzeszowscy biegacze skupieni w sekcji lekkiej atletyki klubu sportowego CWKS Resovia Rzeszów w listopadzie ub.r. zorganizowali pierwszą Rzeszowską Dychę – Bieg Niepodległości, a w tym roku zaplanowali trzy duże imprezy: 6 kwietnia odbędzie się Półmaraton Rzeszowski, 18-19 października Maraton Rzeszowski, a 11 listopada, już po raz drugi, Rzeszowska Dycha – Bieg Niepodległości. Współorganizatorem cyklu imprez jest Miasto Rzeszów. Już wiadomo, że Półmaraton Rzeszowski będzie imprezą międzynarodową. Na starcie pojawią się nie tylko zawodnicy, zarówno profesjonaliści, jak i amatorzy, z całej Polski, ale także z kilkunastu innych krajów, wśród nich znakomici biegacze z Kenii. Poza biegiem głównym zaplanowano również dodatkowe atrakcje, wśród nich biegi na krótszych dystansach dla dzieci i młodzieży. Dla najlepszych uczestników przygotowano wysokie nagrody pieniężne i atrakcyjne upominki rzeczowe, łączna pula nagród wynosi ok. 40 tys. zł, a liczba sponsorów biegu wciąż rośnie. Atrakcyjne nagrody i światowa śmietanka biegaczy podnosi rangę tego wydarzenia, które ma szansę na stałe wpisać się w kalendarz sportowych wydarzeń. Kwietniowy bieg będą promować znane osoby ze świata sportu i kultury, jedną z ambasadorek jest Matylda Szlęzak-Kowal, olimpijka z Londynu. Wszystkie informacje oraz regulamin znajdują się na stronie www.runrzeszow.pl, tam również można zgłosić się do udziału w Półmaratonie Rzeszowskim.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

61


JEJ styl

SZELI

TEKST SYLWIA Katarzyna MAZUR

Moniki

STYLIZACJE ELIZA OSYPKA FOTOGRAFIE TADEUSZ POŹNIAK

M

onika Szela – z wykształcenia aktorka i germanistka. Była „pogodynką” w lokalnej telewizji oraz aktorką w Teatrze „Maska”, na którego scenie występowała przez piętnaście lat, często grając role pierwszoplanowe, by w końcu w 2012 roku stać się jego dyrektorką. Dziś spełniona żona i matka, realizująca plany i rozwijająca pasje. Dynamiczna, pewna siebie i zdecydowana. Choć wyjątkowo drobna (rozmiar ubrań 34, rozmiar buta 6), wytwarza wokół siebie aurę pewności i zdecydowania. Od samego początku widać, że wie czego chce. Proszę nie dać się zwieść jej dziewczęcej urodzie. W końcu, jak sama twierdzi, dyplom aktorski to „papiery na kłamanie”…


JEJ styl dych ludzi, którzy chcieli występować, wspólnie tworzyć. Wiele z tych osób skończyło szkoły aktorskie, choć dzisiaj nie wszyscy pracują na scenie. Jej się udało. Aktorstwo nie jest jednak zawodem, który kojarzy się ze stabilnością finansową, dlatego też już w czasie, kiedy występowała na scenie, kończyła studia germanistyczne. PRZEZ GARDEROBĘ DO GABINETU

Monika Szela. – Nigdy nie miałam wątpliwości, że to aktorstwo jest moją pasją. Jestem aktorką z powołania – mówi. W 1997 r. ukończyła Stacjonarne Studio Aktorskie „SPOT” w Krakowie. Tego samego roku rozpoczęła pracę w rzeszowskim teatrze lalek. – W Krakowie miałam tylko teatr i siebie. Bieganie ze spektaklu na etiudy i z powrotem. W którymś momencie wiedziałam, że chcę założyć rodzinę. Przez wzgląd na życie prywatne, tuż po studiach wróciłam do Rzeszowa. Jestem rzeszowianką z krwi i kości – dodaje. W stolicy Podkarpacia kończyła I Liceum Ogólnokształcące im. ks. S. Konarskiego. To właśnie w szkole średniej rozpoczęła się jej przygoda z aktorstwem. Tworzyły się grupy mło-

W 2012 r. w walce o stanowisko dyrektora w „Masce” pokonała czterech kandydatów – samych mężczyzn: Włodzimierza Fetenczaka, byłego dyrektora Teatru im. Andersena w Lublinie; Marcina Ehrlicha, aktora, reżysera z Warszawy; Antoniego Mleczkę, kompozytora, kierownika artystycznego Teatru Lalki oraz Przemysława Tejkowskiego, aktora, który pełnił funkcję dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej i wiceprezesa Telewizji Polskiej. Wcześniej przez środowisko teatralne oraz miasto przelała się fala dyskusji, kiedy prezydent Tadeusz Ferenc na stanowisku, bez rozpisywania konkursu, chciał obsadzić jednego z lokalnych polityków. Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, zasugerował rozpisanie konkursu. Według nieoficjalnych informacji, Monika Szela wygrała konkurs głosami właśnie pracowników ministerstwa. Tak oto z aktorki została zarządzającą instytucją kultury. Wrażenie rozsądku oraz określonej wizji jej funkcji i wizerunku przekładają się również na wygląd. Na co dzień preferuje ubrania wygodne. Sytuacja zmienia się, kiedy w kalendarzu ma umówione spotkania – wtedy jej ubrania są znacznie bardziej sformalizowane. – W końcu jestem dyrektorem instytucji finansowanej z budżetu miasta. To zobowiązuje – dodaje z przekornym uśmiechem. – Noszę stonowane kolory, barwy ziemi, popiele. Pracując z jedną bazą łatwiej jest mi dobierać poszczególne elementy, które łatwo się ze sobą komponują – kończy. SZTUKA ZARZĄDZANIA – To, że byłam aktorką, sprawia, iż łatwiej jest mi przewidzieć pewne sytuacje. Lepiej niż osoba z zewnątrz rozumiem reakcje zespołu na niektóre decyzje administracyjne. ► Reklama


JEJ styl

Zazwyczaj jest tak, że w teatrze każdy ma swoje zdanie na dany temat. Aktorzy chcą czegoś zupełnie innego niż ekipa plastyków czy obsługa techniczna. Wcześniejsze doświadczenie sprawia, że mam całościowy obraz. Do tego dochodzą zasady, którymi rządzą się gusta publiczności. To wszystko sprawia, iż decyzje, które determinują sprawne funkcjonowanie teatru, dotyczą wszystkich działów, a nie tylko grupy artystów – twierdzi. Ze zmianą zawodu przyszła też zmiana garderoby. – Przebieranie się to chleb powszedni aktora. Im strój bardziej udziwniony, tym lepiej – charakteryzuje swoje doświadczenia ze strojami scenicznymi. Kropki, kreski, paski. Wszystko ma być w inny deseń. Im mniej coś pasuje innym, tym bardziej pasuje aktorowi. Być może dlatego dziś, po szaleństwach scenicznych, rzeszowiankę można najczęściej zobaczyć w monokolorowych sukienkach. Nigdy obcisłych, ani wyzywających. Zawsze stosownych i eleganckich.

64

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

ZMIANY SĄ DOBRE To ona zmieniła Festiwal Teatrów Ożywionej Formy „Maskarada” z przeglądu na festiwal. Nie jest to jedyna rewolucja, której dokonała. Pod jej przewodnictwem Teatr „Maska” rozszerzył repertuar adresowany tylko do dzieci. Na scenie zaczęły się pojawiać spektakle dla widza dorosłego. – Jeśli chodzi o „Scenę dla Dorosłych”, to w każdym sezonie konsekwentnie poszerzamy repertuar. Ciekawe rozwiązania sceniczne wymagają czasu. Nasz wierny widz już jednak wie, że do „Maski” można najpierw przyjść z dzieckiem, a później z małżonkiem na spektakl, który jest „cięższy gatunkowo”. Dążymy do tego, aby przyzwyczaić widza dorosłego do wspólnego spędzenia czasu – mówi Monika. Jej praca w pełni się opłaciła. Coraz więcej osób wie, że w „Masce” co piątek można zobaczyć sztuki dla widzów dorosłych. Po widzach przyszła pora na środowisko


JEJ styl lokalne. Niespełna rok po objęciu funkcji otrzymała tytuł Kobiety Przedsiębiorczej 2012 r. w kategorii: działalność artystyczna. Według dyrektor, receptą na sukces jest po prostu „robienie swojego”. – Decyzje, które podejmuję, mają być dobre dla funkcjonowania instytucji, dobre dla sztuki, dla grających. Muszą zainteresować publiczność i przekonać ministerstwo, iż warto jest przyznać grant na dany projekt – podsumowuje. KOSTIUM SCENICZNY, KOSTIUM SZEFOWEJ Patrząc na byłą aktorkę można odnieść wrażenie, iż zawsze jest ubrana odpowiednio do okazji. Bez zbędnych ekstrawagancji, choć z pieprzykiem. Zapytana o ikony mody, odpowiada bez cienia wątpliwości: Audrey Hepburn oraz Kate Moss. – Jeśli chodzi o wyjścia na gale czy rauty, Hepburn jest zdecydowanie ikoną. Uwielbiam styl amerykański z lat 50. XX w. W przypadku ulicy często zwracam uwagę na to, co ma na sobie Kate Moss. Co prawda czasami wolę bezpieczniejsze zestawy, ale inspirowanie to nie kopiowanie. Przed wyjściem na imprezę sprawdzam moje ulubione blogi modowe, lubię być „na czasie” – dodaje. Jest zwolenniczką teorii, iż dobry wygląd to nie tylko kwestia stroju, ale przede wszystkim nastroju. – Możemy mieć na sobie najlepsze marki, ale wystarczy, że jesteśmy w gorszym nastroju i cały wysiłek związany z naszym wy-

glądem idzie na marne. Oprócz spójności z cechami charakteru, nie wolno zapominać o kontekście sytuacji, w którym będziemy się znajdować – podsumowuje. Z POKOLENIA NA POKOLENIE Być może miłość do sukienek oraz właściwego „noszenia się” to pozostałości dzieciństwa. Z tamtego okresu pamięta sukienki, które mama szyła dla niej i młodszej siostry. Z domu wyniosła poczucie schludności i czystości, które stawia przed trendami. Dzisiaj sama jest mamą dwójki dzieci w wieku szkolnym. – Jako że jestem drobna, to moja córunia już nosi moje rozmiary. Podejrzewam, że wkrótce będziemy mieć wspólną garderobę – mówi. A co by się stało, gdyby chociaż przez moment dała się ponieść własnym upodobaniom? – Jestem fanką stylu grunge, jego przekorności. Gdybym jednak miała wybrać strój, w którym chodziłabym bezkarnie, to byłyby to skórzane spodnie i sweter oversize – mówi. – Oczywiście, stosownie do okazji, noszę też długie wieczorowe suknie. Obecnie jestem na etapie słabości do biżuterii. Trudno sprecyzować, jaka jest idealna, ale z pewnością musi mnie ująć. Lubię klasykę przełamaną czymś radykalniejszym, np. klasyczne perły z zadziornym wisiorkiem. Klasyka z pazurem? Ciekawe, czy aktorka opisuje biżuterię, czy swój styl? Tego nie dowiemy się nigdy, w końcu aktorstwo to „papiery na kłamanie”…■ Reklama


BIZNES z klasą

Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl

Karnawał trwa, więc... hajda na bal Karnawał mamy w tym roku długi, więc wypada pobalować. Wypada? Ależ tak, to właściwe słowo, ważniejsze niż sam bal, zwłaszcza gdy lubimy nie to, co wypada lubić. Lubimy, dajmy na to, kapcie, a tu trzeba się wcisnąć w lakierki i hajda na bal. Jak na wojnę. Towarzyską? Ależ skąd! Z towarzystwem ma to raczej niewiele wspólnego, no, może trochę – z towarzystwem wzajemnej adoracji. Mówię o bywaniu na balach, traktowanych jako obowiązek wypełniany z przyczyn zawodowych, politycznych albo małżeńskich. A tu co krok to problem. I to taki, że głowa mała.

Z

apraszanie. Nie tylko u nas bywanie na imprezach jest uważane za oznakę prestiżu, lecz to chyba lokalna przypadłość, że ów prestiż mierzy się ilością zaproszeń dostarczanych wraz z codzienną pocztą na biurko. Pojawia się od razu problem natury dyplomatyczno-strategicznej: przyjąć zaproszenie, czy odrzucić? A jeśli odrzucić, to czyje i w jakiej formie? Po prostu, nie przyjść? Oddzwonić i przeprosić? Zmyślić jakiś wykręt, na przykład nawał obowiązków służbowych? Koń by się uśmiał. I pomyśleć, że całkiem niedaleko, w Wiedniu, pod koniec karnawału jaśniepaństwo otrzymywali od swoich fiakrów i służących zaproszenia, wystylizowane niczym na bal w ambasadzie. Oczywiście nikt nie odmawiał udziału w takim balu. Byłoby to niewybaczalne faux pas. Ranga imprezy. Rośnie w zależności od tego, kto ją „uświetni”. Lista uświetniaczy jest raczej stała, jeśli idzie o instytucje i funkcje, zmieniają się tylko nazwiska. Reszta, choćby nawet najzacniejszego towarzystwa, pozostaje tłem. Ale nie ma co rozdzierać szat z tego powodu, ani się obrażać. Bądźmy realistami. Tak było zawsze. Chociaż kiedyś może mniej rzucało się w oczy niż teraz. Za Gomułki ważny był jeden bal – sylwestrowy, na który pierwszy sekretarz przybywał wraz z małżonką. Spełniał toast czystą wódką, wypalał najtańszego papierosa, a i to przedzielonego na pół – taki był oszczędny. Ostentacyjnie

66

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

nie jadał frykasów (faktycznie nie lubił, no i nie było). Do rangi luksusu awansowały cytryny, które Gomułka pozwalał sprowadzać tylko na święta, twierdząc nie bez racji, że więcej witaminy C jest w kiszonej kapuście. Z tamtych czasów zachował się w mojej rodzinie przepis, jak utrzymać w stanie zdatnym do spożycia cytryny wystane w „Delikatesach”: każdą należało oblepić dokładnie woskiem i trzymać w słoju szczelnie zakręconym. Babcia, która nie wyobrażała sobie herbaty bez cytryny wprawdzie narzekała, że to już nie jest ani ten zapach, ani smak „nicejskich cytryn”, zapamiętany sprzed wojny, ale szła na kompromis. Polecam: jak się nie ma co się lubi, to się toleruje, co się ma.

Suknie jak z przedwojennego żurnala

P

odobnie było z suknią balową mojej mamy, jedną jedyną, na jaką ją było stać, kiedy byłam dzieckiem. Mama uszyła ją sama z nylonu zdobytego w „Galluksie”. To był ekskluzywny wówczas sklep, gdzie z narażeniem na połamanie żeber kupowało się to, co akurat „rzucili”. A że rzucili seledynowy nylon, mama balowała w seledynach. Znów ku zgorszeniu babci, dla której żurnal na karnawał krawcowa sprowadzała


BIZNES z klasą z Warszawy i po uszyciu natychmiast odsyłała, żeby broń Panie Boże żadna inna przedwojenna dama w miasteczku nie skopiowała kreacji. Nawiasem mówiąc, z babcinych koronek miałam pierwszą „prawdziwą” sukienkę. A z wojskowego swetra taty – pierwsze rajtuzy. Tak było. Ale diabli mnie biorą, gdy dzisiaj słyszę, żeśmy byli wtedy tacy strrrasznie biedni, szarzy i smutni. A guzik. Ja się tak nie czułam. Może trochę dlatego, że miarą bogactwa było co innego, nie pieniądze, jak teraz. Chociaż mama musiała odkładać przez trzy miesiące na stroiciela fortepianu, żeby mógł przyjść do domu i nastroić naszego Kralla&Saidlera. Mogliśmy grać bez obrażania muzyki i kompozytorów! I to była wartość najbardziej wymierna, zwłaszcza w piątki, kiedy nie grała orkiestra w restauracji (mieszkaliśmy nad tą restauracją). Uwierzycie? W tamtych czerrrwonych czasach w piątki nie było dancingów. A w pozostałe dni – komplet. Wychodzi na to, że ludziom się chciało bawić, zresztą orkiestra była dobra, śpiewała solistka, piękna, dystyngowana pani Stenia; mieszkała w obskurnej oficynie za naszym „pokazowym” blokiem ozdobionym freskami. Freski były klasowo w porządku: przedstawiały trud rolnika, robotnika i górnika. Ale artysta, chyba na własną rękę, domalował jeszcze… lirę. W starożytnej Grecji lira była symbolem umiaru, harmonii i równowagi. No więc nie dajmy się zwariować i popatrzmy na… zeszów. Mówi się, że miał dwóch gospodarzy w tamtych wrednych czasach: siadywali ponoć zgodnie na ławeczce ksiądz z partyjnym sekretarzem, i radzili, co by w tym mieście jeszcze wybudować, żeby rosło w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. No i dzięki temu było potem co prywatyzować. Jeszcze trochę jest, ale czy starczy dla wnuków? Wątpię.

R

Kotyliony z buraka Najbardziej prestiżowy bal z moich młodych lat? Bale dziennikarzy. O zaproszenie zabiegały, jak o rękę posażnej panny, wszystkie profesje, z tzw. prywatną inicjatywą włącznie. Drobna uwaga: to było nieco inne dziennikarstwo niż teraz. Ale nie przeceniałabym faktu, że na studiach, których ukończenie było warunkiem żeby zostać dziennikarzem, uczono nas m.in. czegoś takiego jak etyka dziennikarska. zisiaj ambitne uczelnie próbują uczyć dobrych manier. Słusznie. Bo znowu się wstydzę przypominać, że pierwszy taniec, zgodnie z dobrym obyczajem, wypada zatańczyć z własną żoną/osobą towarzyszącą, a następne z innymi balownicami w naszym towarzystwie. Żony, matki i kochanki, chociażby miały po dwie lewe nogi, winny być „obtańczone” przynajmniej raz. Nie pasuje? Trudno. Nikt nie obiecywał, że balowanie z obowiązku będzie aż tak miłe. Szczyt złego wychowania: przetańczyć caluśki wieczór ze swoją ślubną i trzymać się jej kurczowo jak szalupy ratunkowej na tonącym okręcie. Kotyliony z buraka: dla pań, które ostentacyjnie wychodzą z balu, bo się obraziły na cały świat, czyli na męża,

D

po czym łaskawie wracają, żeby z byle powodu znowu się obrazić... Takież buraczane kotyliony – dla balowników pouczających, jak się zachować np. przy powitaniu. „Najpierw panie” – strofuje taki samozwańczy profesor od etykiety współbiesiadnika, który podał rękę, jak Etiopczyk, tylko mężczyznom, pomijając kobiety, a sam wyciąga pierwszy łapsko, i to przez stół, do witanych w ten sposób kobiet. I wreszcie – buraczany kotylion dla balowników brodatych i wąsatych, którzy w ferworze przygotowań do imprezy użyli więcej perfum niż mydła. Panowie – litości! Mieszanka takich zapachów zabija jak gaz musztardowy. Buty: lakierki tylko do fraka. Buty (zawsze) – wyczyszczone, ale nie o nogawkę spodni! ztuka rozsadzania gości przy stole. Niełatwa, jeśli się zagłębić w niuanse, ale przecież do zapamiętania, że najważniejszy gość zawsze jest proszony o zajęcie miejsca po prawej ręce gospodarza. Po tym się poznaje rangę zaproszonych w wielu krajach. Tu kłaniam się nisko Panu, który zamieścił na portalu www. biznesistyl.pl błyskotliwą uwagę nt. tego, co wydedukował z rozmieszczenia dziennikarzy przy panaprezydenckim stole podczas spotkania noworocznego w ratuszu. Wyszło na to, że najważniejsi są: przedstawiciel (świeckiego z założenia) medium elektronicznego oraz ksiądz. Większość gości zasiadła przy głównym stole, drugi stół był niemal pusty, co można by odczytać tak, że gospodarz spodziewał się większej liczby dziennikarzy, lecz ci nie dopisali. Woleli inną formę spotkania, np. konferencję prasową, na której można by zadawać niewygodne pytania, zamiast biesiadować przy suto zastawionym stole, i to za pieniądze podatników? No, nie wiem. Polemizowałabym z taką sugestią. Bo, moim zdaniem, nie ma niewygodnych pytań (pamiętajmy, jakim językiem posługują się dziennikarze – psychologowie nazywają go językiem szakala). Niewygodne bywają natomiast odpowiedzi. A suto zastawione stoły? Też rzecz względna. Sięgnijmy do historii. Dla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który za jednym posiedzeniem pożerał tysiąc pomarańczy, to była… dieta owocowa. Dla księcia Bolesława III Rozrzutnego, który zjadł trzynaście pieczonych kurczaków, popił kilkoma litrami wina oraz piwa, to faktycznie suty posiłek, bo książę już własnego rekordu nie poprawił, gdyż padł z przejedzenia. jeszcze weźmy dla przykładu Radę Miejską Wrocławia – wydała aż 20 procent rocznego dochodu miasta, żeby ugościć najważniejsze persony, czyli króla wraz ze świtą (bo to było w XV wieku i król nigdzie się nie ruszył bez towarzystwa wzajemnej adoracji; telewizji jeszcze nie było). Ku przestrodze balowników teraźniejszych i przyszłych: Kazimierz Wielki, nie mogąc ścierpieć obżarstwa ogólnonarodowego, panoszącego się w królestwie, wydał ustawy antyzbytkowe. Wg nich, na weselu nie mogło być więcej niż 30 półmisków, a liczba potraw nie mogła przekraczać pięciu. I tego się trzymajmy, ale też nie popadajmy w skrajność, jak królowa Jadwiga, która żywiła się ponoć tylko chlebem kupowanym od żebraków. (cyt. Monarsze sekrety; Jerzy Jankowski). ■

S

A

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

67


BIZNES

Podkarpackie

marki na eksport

Maciej Głowacki, współwłaściciel Witchcraft Studios. Największe regionalne firmy eksportujące swoje produkty lub usługi są powszechnie znane. Wystarczy wymienić nazwy: Inglot, Firma Oponiarska Dębica czy Nowy Styl. Ale to są firmy potężne, od lat wysyłające swoje produkty poza granice Polski. Naturalną koleją rzeczy jest, że przedsiębiorstwa tego formatu, mocno stojące na rynku podkarpackim i ogólnokrajowym, szukają nowych możliwości za granicą. Ale poza tymi powszechnie znanymi są również takie, o których na Podkarpaciu wie się bardzo niewiele, a tymczasem na świecie mają mocną pozycję, oraz takie, w przypadku których informacja, że ich wyroby lub usługi rynki zagraniczne bardzo cenią, jest sporym zaskoczeniem.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Witchcraft Studios Rzeszów od dawna chwali się tym, że co dziesiąty informatyk pracujący w kraju pochodzi właśnie stąd, a statystyki jasno pokazują, że na Podkarpaciu z informatyki utrzymuje się procentowo więcej ludzi niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Dlatego też powstał tu Klaster Firm Informatycznych Polski Wschodniej, który nie tylko skupia firmy związane z branżą IT, ale również koordynuje wspólne działania, m.in. poszukiwania nowych rynków dla świadczonych usług i tworzonych produktów. Specyfika tej branży polega

68

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

właśnie na tym, że usługi, zadania rozwinięcia produktów czy też wprowadzenia produktu na rynek, są zlecane do realizacji w zupełnie innych częściach świata. To właśnie chce wykorzystać rzeszowski klaster, który intensywnie szuka nie tylko rynków zbytu dla produktów swoich firm, ale i rynku usługowego, by tutejsze firmy mogły pracować na rzecz partnerów z najróżniejszych stron świata. – W tej chwili mogę wymienić przynajmniej dziesięciu członków klastra, którzy są firmami software’owymi, które sprzedają


BIZNES

Ryszard Ziarko, właściciel firmy „Ciarko”. tworzone przez siebie oprogramowania lub też swoje usługi m.in. na Litwie, Słowacji, w Niemczech, Anglii, Szwecji czy Kanadzie – mówi Wojciech Materna, prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka. – Teraz próbujemy zrobić z tego falę. Chcemy doprowadzić do takiej sytuacji, że pracujemy tu, a sprzedajemy tam, gdzie ta praca jest najdroższa. Szukamy więc kontaktów w najróżniejszych zakątkach świata, w Stanach Zjednoczonych, które są rynkiem dużym i bardzo atrakcyjnym, we Włoszech w ramach polskich dni w Turynie, we Francji.

Branża bez granic Ale czy faktycznie nasze firmy, jeśli nie są potężnymi przedsiębiorstwami na miarę Asseco Poland, mają szanse przebić się na światowych rynkach? Okazuje się, że tak. – Przede wszystkim dlatego, że to branża, która nie zna granic – podkreśla Materna. – Co prawda robimy się coraz drożsi dla Zachodu, ale mamy przewagę nad firmami zlokalizowanymi w Chinach czy Indiach. Wcześniej to właśnie tam większość światowych firm „wyrzuciła” swój outsourcing, a centra usług informatycznych dla całego świata ulokowane zostały głównie w Indiach w Bangalore, zwanym indyjską Doliną Krzemową. Teraz przenoszą się one do Polski. Wprawdzie jesteśmy drożsi od Hindusów, ale z nami łatwiej się porozumieć, ponieważ między nami i np. Anglikami czy Amerykanami nie ma tak dużych różnic kulturowych. Dlatego w tej chwili łatwiej się nam przebić na międzynarodowych rynkach. Jedną z firm działających w ramach klastra, a bardzo mocno skupionych na eksporcie, jest NTSwincash Commit Polska, która specjalizuje się w kompleksowym doradztwie biznesowym. Około 70 procent przychodów tej firmy sprzedaż oferowanych usług poza Polską. – Eksport był naszą świadomą decyzją ze względu na fakt, że

działalność rozpoczynaliśmy w oparciu o współpracę z partnerem z Austrii – wyjaśnia Norbert Życzyński, prezes zarządu NTSwincash Commit Polska. – Współtworzony przez nas system NTSwincash skierowany jest głównie do rozbudowanych sieci handlowych, w związku z czym jego zastosowanie doceniane jest przez dużych graczy na rynku europejskim, jak również w Rosji i na Bliskim Wschodzie. Ale korzystając z tego, że produkcja odbywa się w Polsce, mamy możliwość zaoferowania NTSwincash również rodzimym przedsiębiorcom. Firma działa w grupie konsultingowej, której przewodzi austriacki partner, a oferowany przez nas system NTSwincash został już wdrożony w 20 krajach. – Są to m.in.: Szwajcaria, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Rosja czy Włochy. NTSwincash znalazł zastosowanie w wielu branżach, przede wszystkim w branży telekomunikacyjnej. W tym zakresie jesteśmy liderem w Europie i krajach arabskich. Marki, które korzystają z naszego systemu, to np. Orange, Vodafone czy T-Mobile. Oczywiście, NTSwincash sprawdza się też w sieciach handlowych innych branż, wdrażaliśmy go m.in. w Rosji w drogeriach Rive Gauche, czy na rodzimym gruncie w sieci marketów dla majsterkowiczów NOMI – dodaje Życzyński.

Z mobilnymi aplikacjami na podbój Azji Międzynarodowe rynki podbija też Witchcraft Studios z Rzeszowa, specjalizujące się w projektowaniu mobilnych aplikacji biznesowych na smartfony, tablety i telewizory nowej generacji Smart TV, a także produkcji gier mobilnych. W poprzednim roku udział eksportu w całkowitej sprzedaży wyniósł ok. 57 proc., ale, jak zaznaczają szefowie firmy, jest to kwestia zmienna i zależna od wielu czynników. – Naszym pierwszym produktem eksportowym ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

69


BIZNES

Słodycze ze strzyżowskiej „Roksany”. były gry mobilne dystrybuowane przez operatorów sieci komórkowych i partnerów na całym świecie – opowiada Maciej Głowacki, wiceprezes zarządu Witchcraft Studios. – Natomiast pierwszym istotnym sukcesem, a jednocześnie ważnym wydarzeniem w początkowych latach działalności firmy, była akceptacja naszych gier przez centralę T-Mobile w Niemczech. Sprzedaż gier Java odbywała się głównie w oparciu o kanały sprzedażowe operatorów komórkowych. Aby móc dostarczać gry do T-Mobile, trzeba było spełnić wiele kryteriów, co było bardzo trudne zwłaszcza dla małych, nieznanych firm. Nam się to udało i co więcej – nasze gry były podawane innym dostawcom jako wzorcowe. Z czasem, obok produkcji i dystrybucji własnych gier, firma zaczęła realizować projekty mobilne na zlecenie. Pierwszym poważnym projektem było zlecenie realizowane dla marki kosmetycznej Lancôme w Korei, należącej do koncernu L’Oréal. Firma postawiła na innowacyjność i w swojej kampanii chciała wykorzystać wchodzące właśnie na rynek iPhony. Efektem tej współpracy była marketingowa aplikacja przedstawiająca ekskluzywną serię kosmetyków. Użytkownik po zainstalowaniu aplikacji na swoim smartfonie miał dostęp do reklam i informacji o produktach, a dzięki geolokalizacji był na bieżąco informowany o wszelkich promocjach i ważniejszych wydarzeniach związanych z marką w swojej okolicy. Największą zaletą była tu technologia push notification, pozwalająca wyświetlać informacje na ekranie telefonu nawet gdy aplikacja była wyłączona. – Od momentu udostępnienia w Appstore

70

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

aplikacja została pobrana w ponad 100 tys. egzemplarzy. Co tydzień rejestrowanych jest 1700 nowych użytkowników. Zaowocowało to produkcją kolejnych odmian tejże aplikacji i otworzyło nam drogę do większych projektów na rynku koreańskim – mówi Głowacki. Rynki azjatyckie, przede wszystkim koreański, są jednymi z najlepiej zorientowanych w nowinkach technologicznych, dlatego też stały się głównymi odbiorcami rzeszowskiej firmy. Poza wspomnianą aplikacją Lancôme Genifique, Witchcraft Studios zrealizowało kilka rozwiązań także dla mniejszych firm farmaceutycznych, m.in. Merck Serono. Natomiast gry mobilne projektowane w Rzeszowie pobierane są zarówno w USA, Wielkiej Brytanii, jak i Korei Południowej, Indonezji, Tajwanie czy Wietnamie. Firma zajmuje się również produkcją aplikacji sprzedażowych przeznaczonych dla handlowców, marketingowych służących promocji, a także usprawniających komunikację na linii firma – klient. Ma na swoim koncie realizację dla firm: Energa, Warta, Mercedes-Benz, Toshiba, Samsung, Janssen czy Warner Bros. Ale Witchcraft Studios nie spoczywa na laurach. Teraz skupia się na budowaniu portfolio własnych produktów biznesowych i rozrywkowych. – Chcemy sprzedawać je zarówno w Polsce, jak i za granicą – mówi Maciek Głowacki. – Wykorzystujemy więc kanały już posiadane i sprawdzonych partnerów biznesowych, a równocześnie rozwijamy nasz zespół, poszukując osób zainteresowanych współpracą z naszym rzeszowskim oddziałem oraz agentów, którzy mogliby nas reprezentować na zachodnich rynkach.


BIZNES Stała wizytówka Podkarpacia Cukiernicza Spółdzielnia Inwalidów Roksana ze Strzyżowa w 2013 roku obchodziła 60. urodziny. Na Podkarpaciu jest znana bardzo dobrze głównie za sprawą krówki, znaku rozpoznawczego Roksany. Ale niewielu wie, że strzyżowski producent słodyczy jest ceniony również poza Polską. Co prawda obecnie eksportuje 20 - 25 proc. swojej produkcji, ale jeszcze kilka lat temu było to nawet 50 proc. Strzyżowskie słodycze cenią przede wszystkim Słowacy, ale równie chętnie zamawiają je Czesi, Austriacy, Niemcy i Włosi. Po targach zdarzają się też bardziej egzotyczne zamówienia, np. z Tajwanu, ale zdecydowanie najlepszym partnerem spółdzielni jest nasz południowy sąsiad. Które wyroby smakują zagranicznym odbiorcom? Przede wszystkim krówka, która w Roksanie wciąż jest wyrabiana w tradycyjny sposób, nie maszynowo, lecz ręcznie. To dlatego strzyżowska krówka smakuje inaczej, z wierzchu jest krucha, a w środku ma tzw. łezkę, której trudno szukać w słodyczach robionych maszynowo. – Nasz wyrób jest bardzo ceniony jest np. na rynku niemieckim, właśnie za te walory, które są nie do uzyskania w wyrobie maszynowym. My od początku istnienia spółdzielni produkujemy krówki ręcznie i dziś jesteśmy chyba ostatnim takim miejscem. To przez lata wypracowane technologie, procedury i jakość, do której przywiązujemy szczególnie dużą wagę – tłumaczy Józef Maźnicki, prezes Roksany. Strzyżowska spółdzielnia ma bogaty asortyment, spośród którego zdecydowanie największą popularnością cieszy się wspomniana krówka, trafiająca do wszystkich zagranicznych odbiorców. Słowacy, do których Roksana najwięcej eksportuje, lubią właściwie wszystko, co tu powstaje, od karmelków nadziewanych i twardych, lizaków, poprzez, toffi, cukierki ABC, śliwki w czekoladzie i żurawinę w czekoladzie. Do Włoch, Austrii i Niemiec wyjeżdżają głównie krówka i lizaki dekoracyjne, które są ostatnim krzykiem mody. Do Stanów Zjednoczonych wysyłana jest głównie krówka i śliwka w czekoladzie, których odbiorcą jest głównie Polonia darząca te słodkości sentymentem. – Niestety, dziś eksport nie jest tak atrakcyjny pod kątem zysków – mówi prezes Roksany. – Jeśli kurs euro jest poniżej 4 zł, to trzeba głęboko zastanowić się nad opłacalnością takiego ruchu. Wahania cen surowców, jak

choćby sytuacja sprzed kilku lat, gdy cukier zdrożał ponad 180 proc., również to utrudniają. W Sanoku z kolei prężnie działa Ciarko, które jest jednym z największych producentów okapów kuchennych w Europie. Ich produkty są cenione za niezwykle nowoczesny design, a firma może poszczycić się międzynarodowymi nagrodami i wyróżnieniami. W 2012 roku aż 60 proc. całej produkcji trafiło na zagraniczne rynki, co w przełożeniu na liczby daje ponad 400 tys. okapów. – Głównymi odbiorcami naszych produktów są m.in. Niemcy, Skandynawia, Benelux czy Rosja – mówi Ireneusz Chmura, dyrektor sprzedaży Ciarko. – Widzimy spory potencjał na rynkach Europy Wschodniej, jednak staramy się wyjść poza Stary Kontynent. Przykładem są rozmowy handlowe, które prowadzimy z jednym z ważniejszych graczy w Brazylii. W kolejnych latach jeszcze większy nacisk położymy także na promocję marki poza granicami Polski.

Okapy z Sanoka W Polsce sanocka firma nie jest tak powszechnie znana, ale nie oznacza to, że w naszych domach nie znajdziemy jej produktów. Ciarko mocno współpracuje z największymi markami AGD w Polsce, dla których produkuje okapy, i to stanowi największy udział firmy w krajowym rynku. Jednak Ciarko na bardzo ambitne plany ten rok, by podwoić udziały marki własnej na polskim rynku. – W segmencie biznesowym marka Ciarko jest silnie rozpoznawalna, a w celu zwiększenia świadomości brandu w grupie docelowej uruchomiliśmy szereg działań wspierających wizerunek marki własnej. W październiku ruszyła pierwsza w Polsce kampania telewizyjna promująca okapy kuchenne. Pojawiamy się także w najbardziej poczytnych magazynach wnętrzarskich, branżowych, ogólnopolskich. Odbiorcami naszych produktów są nie tylko klienci ostateczni, ale także studia kuchenne i projektanci, dlatego też podejmujemy działania zwiększające świadomość marki w każdej grupie docelowej – tłumaczy dyrektor sprzedaży spółki Ciarko. Podkarpackie firmy są cenione nie tylko na rynku lokalnym czy krajowym, świat również widzi w nich świetnych partnerów. Jakość, wykwalifikowana kadra, pomysł na siebie. Argumenty, które stoją za nimi, są przeróżne, ale pewne jest, że mamy się czym pochwalić. ■

Reklama


Co nas czeka w podkarpackiej polityce w 2014 r.

Rok wyborów i jubileuszy Tekst Jaromir Kwiatkowski, Fotografie Dariusz Delmanowicz, Tadeusz Poźniak

Od lewej: Zbigniew Rynasiewicz (PO), Tomasz Kamiński (SLD), Jan Bury (PSL).

Podwójne wybory oraz jubileusze: 10-lecia naszej obecności w UE i 25-lecia III RP – najprawdopodobniej te wydarzenia zdominują w 2014 roku polską, a więc także i podkarpacką politykę.

Być może 10-lecie naszej obecności w Unii zostałoby przez wyborców słabo zauważone, gdyby nie to, że przypadnie ono akurat na czas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, co może mieć pewien wpływ na ton mówienia o tym jubileuszu.

Spór o Unię Można się spodziewać, że zwłaszcza kandydaci PO, ale także SLD i PSL, będą przedstawiać decyzję Polaków sprzed 10 lat jako bramę do modernizacji kraju, do jego niespotykanego dotychczas rozwoju; będą wyliczać, ile to pieniędzy z funduszy unijnych w ciągu tej dekady otrzymaliśmy; będą koncentrować się głównie na plusach naszej integracji z Unią, o minusach mówiąc zaledwie półgębkiem. Potwierdzają to rozmowy z podkarpackimi liderami tych partii. – PSL było zwolennikiem integracji z UE – przypomina poseł Jan Bury, lider ludowców. – Patrząc na rolników i małe przedsiębiorstwa na Podkarpaciu, mamy powody do satysfakcji – dodaje. Podkreśla, że – wbrew temu, co mówiły niektóre ugrupowania – Unia wspiera inicjatywy lokalne także z obszaru kultury narodowej, a z dotacji unijnych korzystają nawet parafie mające w swoich zasobach

72

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

kościoły zabytkowe. Bilans naszej obecności w Unii wypada, zdaniem Burego, zdecydowanie na plus. Lider PSL przypomina, że w Perspektywie Finansowej 2007–2013 podkarpacka wieś wzięła w ramach RPO i innych funduszy skierowanych na rolnictwo kwoty idące w miliardy złotych, a kolejna Perspektywa nie zapowiada się gorzej. – Czeka nas kolejnych 7 tłustych lat, tylko musimy umieć po te pieniądze sięgnąć – podkreśla Bury. Również Tomasz Kamiński, przewodniczący podkarpackiego SLD, uważa, że bilans dekady w Unii jest zdecydowanie pozytywny. Podkreśla, że trudno sobie wyobrazić Polskę, Podkarpacie bez inwestycji dofinansowanych z funduszy europejskich, które przyczyniły się do naszego skoku cywilizacyjnego. – Można jedynie ubolewać, że w wyniku nieudolnych rządów PO i PSL 2 mln ludzi wyjechało do pracy za granicę – twierdzi Kamiński. Podkreśla także, że SLD, który w pierwszej połowie ubiegłej dekady był ugrupowaniem współrządzącym, na pewno będzie chciał mocniej zaznaczyć swój wkład w nasze wejście do UE: – Wzięliśmy na siebie ciężar kampanii przed referendum w sprawie integracji z Unią. Przekonanie ponad 50 proc. obywateli, by poszli głosować, nie było rzeczą łatwą. Również poseł Zbigniew Rynasiewicz, szef PO na Podkarpaciu, uważa, że wejście do Unii było zdecydowanie krokiem we właściwą stronę, stworzyło wielką szansę na


Władysław Ortyl, marszałek województwa w otoczeniu polityków PiS. rozwój Polski. Patrzy natomiast krytycznie na realizowaną w UE strategię „Europy dwóch prędkości”, w której patrzy się na świat przez pryzmat problemów wewnętrznych tzw. starej Unii, czyli krajów „piętnastki”. – To trzeba zmienić – twierdzi Rynasiewicz. Prawicowa opozycja – nie negując, poza marginalnymi ugrupowaniami antyunijnymi – samego faktu wstąpienia do UE, będzie pewnie mocniej niż konkurenci akcentować minusy integracji. Poseł Stanisław Ożóg, lider PiS w okręgu rzeszowskim, przyznaje, że integracja z UE była celem Polski odrodzonej po 1989 r. Ale zaraz dodaje: – Czy uzyskaliśmy to wszystko, co mogliśmy uzyskać? Nie. Wystarczy wspomnieć pakiet klimatyczny czy dopłaty dla rolnictwa. Niektóre dyrektywy unijne nam szkodzą, podczas gdy pozostają neutralne dla państw starej „piętnastki”. Np. pomoc publiczną dla polskich stoczni uznano za niezgodną z prawem unijnym, co nie miało miejsca w przypadku stoczni niemieckich, francuskich czy holenderskich. Trudno nie zauważyć, że głos lidera PiS akurat w tej kwestii w jakiejś mierze współbrzmi z opinią lidera PO. Podkarpacka specyfika? Czy ta rocznica stanie się okazją do sporządzenia – potrzebnego przecież – bilansu 10 lat naszego funkcjonowania w UE? Zbigniew Rynasiewicz obawia się, czy jest możliwy taki uczciwy bilans w okresie kampanii wyborczej. – My jako formacja polityczna taki bilans ogłosimy w rocznicę naszego wejścia do UE, choć zdajemy sobie sprawę, że zaraz zarzucą nam brak obiektywizmu – zapowiada Tomasz Kamiński. – Ale zainicjowanie powstania ponadpartyjnego bilansu powinno należeć do ośrodków władzy.

Również Stanisław Ożóg zapowiada, że PiS przedstawi taki bilans, który będzie jednym z elementów kampanii partii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.

Dwa czy trzy mandaty Wybory do europarlamentu, które odbędą się 25 maja, zdominują jednak personalia i procenty poparcia. A właściwie procenty i personalia. Znaczenie polskiej reprezentacji w europarlamencie dla polityki w skali całego kraju, a tym bardziej – w skali regionu, jawi się wyborcom – słusznie czy nie – jako niewielkie. A więc te wybory będą tak naprawdę stanowiły dla poszczególnych partii test, mający sprawdzić poparcie dla nich na kilkanaście miesięcy przed wyborami parlamentarnymi. W kampanii wyborczej do europarlamentu na Podkarpaciu zadaniem największych partii, a przede wszystkim PO, powinno być namawianie ludzi, by poszli głosować. Ordynacja wyborcza jest bowiem tak skonstruowana, że nawet liczba mandatów dla poszczególnych województw nie jest przesądzona – te bowiem są rozdzielane odgórnie. I od liczby mandatów, jakie zdobyły poszczególne partie w skali kraju oraz od poziomu frekwencji w województwach zależy rozkład mandatów pomiędzy poszczególne regiony. Podkarpacie w poprzednich wyborach zdobyło dwa mandaty, ale nie jest wykluczone, że w przypadku wysokiej frekwencji u nas przypadłyby nam trzy, na czym – i tu wracam do początku akapitu – powinno zależeć w pierwszej kolejności Platformie. Dlaczego? Bo może się okazać, że będący na fali wznoszącej PiS w „PiS-owskim ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

73


POLITYKA Skowrońska. Posłanka PO, pytana o to, powtarzała, że najważniejsze dla niej jest, by Platforma wystawiła mocną listę i zdobyła mandat, a to, kto go zdobędzie – jest sprawą drugorzędną. W grudniu ub.r. mówiła, że dała sobie czas na podjęcie decyzji o kandydowaniu do końca 2013 roku. Zapytana o to ostatnio przez magazyn VIP – mówiła o połowie lutego jako dacie granicznej. Nie tylko Platforma, ale i PSL – jak powiedział VIP-owi poseł Jan Bury – jest zainteresowane wysoką frekwencją w naszym regionie w eurowyborach. A to dlatego, że – według szacunków – piąty lub szósty mandat dla ludowców w skali kraju byłby mandatem dla Podkarpacia. W przypadku, gdy – tak jak w tej kadencji – PSL zdobędzie tylko cztery mandaty, Podkarpacie się „nie załapie”. Bury, jak powiedział VIP-owi, sam nie zamierza kandydować, ale chce zaproponować start w wyborach m.in. wicewojewodzie Alicji Wosik oraz posłom Mieczysławowi Kasprzakowi i Dariuszowi Dziadzio (były parlamentarzysta Ruchu Palikota, który niedawno zasilił PSL). Mocną listę i niespodziankę w postaci zdobycia mandatu zapowiada także poseł Kamiński z SLD. Liderem listy będzie… on sam. Kandydowanie potwierdził niedawno na swoim profilu na Facebooku. Liderem listy Polski Razem będzie senator Kazimierz Jaworski (ex-Solidarna Polska), zaś Europy Plus – Marta Niewczas, liderka ugrupowania Twój Ruch na Podkarpaciu.

Spór o III RP

Elżbieta Łukacijewska (PO) i Tomasz Poręba (PiS), europarlamentarzyści. województwie” w przypadku dwóch mandatów zgarnie oba, a wynik 1:1, tak jak w kończącej się kadencji, przy ogromnym zmęczeniu Platformą, może się okazać mało prawdopodobny. A gdyby Podkarpaciu przypadły trzy mandaty, to PO miałaby szansę na zdobycie jednego z nich. Podkarpaccy liderzy potwierdzają moje rozumowanie. Stanisław Ożóg, powołując się na grudniowe wyniki sondażu na zlecenie Komisji Europejskiej, twierdzi, że PiS zdobędzie na Podkarpaciu przynajmniej 2 mandaty. Teoretycznie jest szansa na trzy mandaty dla województwa, ale Ożóg woli rozmawiać o tym, co jest pewne, czyli o dwóch mandatach dla Podkarpacia. Obu – ma nadzieję – dla PiS-u. Lokomotywą listy będzie zapewne obecny europoseł Tomasz Poręba. Ale i inne partie nie chcą złożyć broni bez walki. – Naszym celem jest utrzymanie jednego mandatu, choć – biorąc pod uwagę wyniki sondaży – mamy świadomość, że nie będzie to proste – przyznaje lider PO. – Będziemy przekonywać wyborców, że lata obecności Elżbiety Łukacijewskiej w Parlamencie Europejskim nie były czasem straconym i że warto na nas głosować – dodaje. Nie jest wykluczone, że o euromandat powalczy także Krystyna

74

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Przedłużeniem kampanii wyborczej do europarlamentu może się okazać przypadająca 4 czerwca 25. rocznica wyborów do Sejmu Kontraktowego, uważana za symboliczny początek III RP. Mogą się wtedy zetrzeć dwa sposoby narracji o wydarzeniach sprzed 25 lat. Jeden, reprezentowany głównie przez PO, SLD i mainstreamowe media, będzie przekonywał, że przed ćwierćwieczem światłe siły w PZPR i „Solidarności” wspólnie pokojowo rozmontowały w Polsce komunizm, a powstała w wyniku tego procesu III RP jest uosobieniem powojennych marzeń Polaków. Drugi, reprezentowany głównie przez PiS i media tzw. niezależne, będzie przekonywał, że III RP – której kształtu przypilnowały służby specjalne i tzw. resortowe dzieci, czyli osoby wpływowe o ubeckim czy esbeckim rodowodzie, dominujące w polityce i mediach – okazała się „wydmuszką”. Tak może być, ale nie musi, zwłaszcza że np. posłowie Ożóg, Rynasiewicz czy Bury są zgodni w jednym. O wiele ważniejsza jest dla nich przypadająca 27 maja 24. rocznica odrodzenia samorządu. Choć zaraz zastrzegają, że pierwsze wolne wybory samorządowe w 1990 r. były konsekwencją wydarzeń z czerwca 1989. Zdaniem lidera PO, zamiast dyskutować na temat Rzeczypospolitej z którymś tam numerkiem, powinniśmy raczej zastanowić się, co zrobić, by samorząd bardziej skutecznie wpływał na wzrost aktywności gospodarczej, bo to jest dyskusja, która rozwiązuje realne ludzkie problemy. Lider PSL podkreśla jednak, że od rocznic nie da się uciec. – To, co się stało w Polsce począwszy od 1989 r.


POLITYKA warto pokazywać, bo to jest nasz wielki narodowy sukces. Warto podkreślać, że Polska przez te 25 lat zrobiła wielki skok cywilizacyjny i społeczny – przekonuje. Lider SLD zastrzega, że nigdy nie był zwolennikiem celebracji narodowych rocznic. Odnośnie do 1989 r. warto, jego zdaniem, podkreślać, że nie byłoby wyborów czerwcowych, gdyby nie okrągły stół. Warto na niego popatrzeć także przez pryzmat tego, co się obecnie dzieje na Ukrainie. Lider SLD podkreśla jednocześnie, że jest zwolennikiem tego, by po 25 latach dokonać rzetelnego bilansu III RP w takich obszarach jak np. poziom życia, ochrona socjalna, bezrobocie, dostęp do służby zdrowia itd.

Ferenc po raz czwarty? Przedłużeniem tego jubileuszu będzie kampania wyborcza przed jesiennymi wyborami samorządowymi. W bezpośrednich wyborach prezydenta Rzeszowa obecny włodarz Tadeusz Ferenc wydaje się pewnie zmierzać do czwartej kadencji. Nie dlatego, że jest taki świetny (choć na pewno PR-owsko jest niesamowicie sprawny, a i wielu zasług dla miasta nie można mu odmówić), lecz dlatego, że – zdaniem wielu – „nie ma z kim przegrać”. Nie ujmując Ferencowi niczego, stawiam tezę, że 74-letni prezydent powinien już jednak ustąpić miejsca kandydatowi młodszemu, a przede wszystkim lepiej rozumiejącemu potrzeby młodszych mieszkańców stolicy województwa. Problem w tym, że obecny lokator ratusza tak zdominował sprawy miasta, że takiego kandydata nie ma. A może jest, tylko go nie dostrzegamy? Na razie SLD, ustami Tomasza Kamińskiego, już deklaruje poparcie dla obecnego prezydenta. – Wierzę, że Tadeusz Ferenc zostanie prezydentem Rzeszowa po raz czwarty – podkreśla Tomasz Kamiński. Na uwagę, że prezydent jakoś nie eksponuje związków z SLD (przez wiele lat był członkiem Rady Krajowej tej partii), Kamiński ripostuje, że zarówno SLD potrzebuje Ferenca, jak i Ferenc SLD. Obecnego lokatora ratusza poprze również PSL, które nie ma szans na prezydenturę w Rzeszowie. – Mamy dobrego prezydenta. Jeśli wystarczy mu sił i energii, jest w stanie powtórzyć wynik z poprzednich wyborów. Jeżeli tylko będzie kandydował, a widzę, że raczej będzie – uważa Jan Bury. Podkreśla też, że jego partia koncentruje się na osiągnięciu dobrego wyniku w wyborach wójtów i burmistrzów. Bardziej wstrzemięźliwy w deklaracjach poparcia dla Ferenca jest lider Platformy. – Jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić – podkreśla Zbigniew Rynasiewicz, dodając, że partii zależy przede wszystkim na wzmocnieniu jej pozycji w Radzie Miasta. Stanisław Ożóg zapowiada, że PiS już niedługo ogłosi kandydata na prezydenta Rzeszowa (z kuluarowych wieści wiadomo, że na tę funkcję mają ochotę zarówno poseł Andrzej Szlachta, jak i szef klubu radnych w Radzie Miasta Jerzy Cypryś). PiS chce, by kampania samorządowa toczyła się równolegle z kampanią w wyborach do europarlamentu, co oznacza, że w kampanię do PE będą zaangażowani także kandydaci na prezydentów, burmistrzów i wójtów.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Największa niewiadoma to wyniki wyborów do sejmiku wojewódzkiego, a w konsekwencji – kształt koalicji rządzącej Podkarpaciem. Jeżeli koalicja PiS-Prawica Rzeczypospolitej, która objęła władzę pod koniec maja ub.r. w wyniku afery związanej z osobą poprzedniego marszałka, Mirosława Karapyty z PSL, nie popełni do jesieni rażących błędów, a wysokie poparcie dla PiS utrzyma się, to jest szansa, że prawica wygra wybory do sejmiku i przedłuży swój mandat na rządzenie. Choć swoich oszczędności bym na tę tezę nie postawił, bo na Podkarpaciu od lat powstają koalicje „jednogłośne”, czyli oparte na jednym głosie przewagi. Stanisław Ożóg ma nadzieję na kontynuację rządów prawicy. – W tej chwili mamy 17 mandatów. Liczymy, że w wyborach uzyskamy ich 19 – mówi lider PiS. Zbigniew Rynasiewicz życzyłby sobie, by województwem rządziła bardziej stabilna koalicja niż dotychczasowe. Podkreśla, że w kwestii jej składu Platforma nie chce zamykać się na żadne rozwiązanie. Bardziej zdecydowanie kwestię ewentualnych koalicjantów stawia Tomasz Kamiński: – Wierzę, że Podkarpacie nie jest skazane na PiS – podkreśla. Jak będzie, pokaże – jak zwykle – czas. ■

Więcej informacji z Rzeszowa i Podkarpacia na portalu www.biznesistyl.pl


Flesz ludzie i wydarzenia 2013 Prof. Karol Myśliwiec, światowej sławy archeolog, egiptolog, dyrektor Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk, szef polskich wykopalisk w egipskiej Sakkarze, zgodził się z nami spotkać w rodzinnym Jaśle. Wspaniały gawędziarz, a przede wszystkim uczony. Jego nazwisko pojawia się przy tak wielkich odkryciach archeologicznych jak: odkrycie dzielnicy artystów z III-I w.p.n.e. w Tell Atrib w Delcie Nilu, odkrycie grobowca wezyra Merefnebefa w Sakkarze czy grobowca Ichi Meri, generała faraona Pepi I, również w Sakkarze.

Ona krakuska, absolwentka Akademii Górniczo-Hutniczej, doktor nauk technicznych, specjalistka ochrony środowiska i on, swojak właściwie, bo z Leska, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, biolog z doktoratem. Agnieszka Łopata, a właściwie Piwowarka Aga, Andrzej Czech stworzyli w Uhercach Mineralnych Centrum Ursa Maior. Adres już znany, bo i trunki z ich Bieszczadzkiej Wytwórni Piw Rzemieślniczych słyną ze smaku.

Kogo można spotkać w Starym Sączu? VIP miał szczęście do Piotra Pustelnika, himalaisty, zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum. W 2013 roku, po tym jak w Karakorum życie stracili m.in. Maciej Berbeka, Artur Hajzer i Tomasz Kowalski, nie mogliśmy go nie zapytać o miłość człowieka do gór i cenę, jaką się za tę miłość płaci. Pustelnik nie miał wątpliwości, że góry są ważną treścią jego życia i wielkim szczęściem, ale życie jest szczęściem największym i żadna góra nie jest tego warta, by zostać na niej na zawsze.

Cały rok 2013 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa i Podkarpacia. W kinie Zorza zorganizowaliśmy m.in. pokaz filmów Marcina i Krystiana Kłysewiczów, którzy w ramach projektu Bieszczady Timelapse nakręcili cztery odcinki bieszczadzkiej opowieści: „Bieszczady Lato 2012 w 38 godzin”, „Bieszczady Jesienią. „Kolorowe Szlaki”, „Bieszczady Zimą. Baśniowa Kraina” oraz „Bieszczady Wiosną. Tam, gdzie wracamy”. Nie unikaliśmy też trudnych tematów, jak choćby o kryzysie, którego koniec w różnych odstępach czasu ogłaszają różni politycy, a który nie chce się skończyć w konkretnych wskazaniach ekonomicznych. Debatowali z nami m.in. dr Krzysztof Kaszuba i Barbara Kuźniar – Jabłczyńska, ale też Grzegorz Chudzik, Andrzej Potocki i wielu innych.


Od ponad pół wieku, co roku po koniec maja zjeżdża do Łańcuta tłum melomanów i tradycja ta zdaje się trzymać mocno, coraz mocniej. Muzyczny Festiwal w Łańcucie gości muzyczne gwiazdy z całego świata, w 2013 roku zachwycały m.in. siostry Katia i Marielle Labèque – najsłynniejszy duet fortepianowy świata. Sam zaś festiwal dla mieszkańców z Podkarpacia i nie tylko, jest prawdziwym wydarzeniem muzycznym i towarzyskim.

Ślązaczka z krwi i kości, a zakochała się w Podkarpaciu i w Miejscu Piastowyn znalazła swoje miejsce na ziemi. I dobrze, bo każdy „sercowy pacjent” ma teraz szansę w pięć tygodni serce postawić na nogi w jednym z najlepszych w Polsce – Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej w Rymanowie Zdroju. Dr nauk med. Aleksandra Wilczek-Banc, dyrektor kardiologicznego szpitala, od pięciu lat mieszka na Podkarpaciu, a jeszcze ostatniego słowa co do swoich medycznych pomysłów nie powiedziała.

Jest takie piękne miejsce w Beskidzie Niskim – Wola Sękowa w gminie Bukowsko, gdzie miłośnicy rękodzieła zjeżdżają z całej Polski do Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego, którego dyrektorką jest Monika Wolańska. Kobieta niezwykła, zwana Afrokarpatką, bo choć w jej żyłach nie brakuje afrykańskiej krwi, ona najbardziej czuje się związana z kulturą Karpat, którą fantastycznie propaguje. W 2013 roku zdobyła zaszczytny tytuł „Kulturysty Roku 2013” w plebiscycie Radiowego Domu Kultury organizowanego przez Program Trzeci Polskiego Radia – popularną „Trójkę”.

Forum Innowacji już na stałe wpisało się do kalendarza najważniejszych imprez biznesowych w Rzeszowie i na Podkarpaciu. W 2013 r. w maju po raz czwarty gościło w Rzeszowie prawie 300 gości: naukowców, przedsiębiorców, polityków i ludzi biznesu z całego świata. Przy czym jednego z gości nie sposób zapomnieć. Dr Scott E. Parazynski z NASA, amerykański astronauta polskiego pochodzenia, który w latach 1994-2007 odbył pięć lotów w kosmos, lekarz, specjalista medycyny kosmicznej i himalaista zachwycił na długo.

Dr Maciej Wnuk, rzeszowianin z urodzenia i przekonania, nie mógł nie być jednym z bohaterów magazynu VIP. Zastępca dyrektora Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dwukrotny stypendysta Fundacji Nauki Polskiej. Na koncie ma prawie 30 prac opublikowanych w najważniejszych światowych pismach naukowych. Niezwykle pracowity, inspiracja dla jego studentów i… chodząca skromność.


Flesz ludzie i wydarzenia 2013 Rok 2013 zapamiętamy też jako czas pożegnań z osobami, które gościły na naszych łamach, a których śmierć przerwała ich dialog z czytelnikami. W 2013 roku odeszli Wojciech Inglot, założyciel imperium kosmetycznego Inglot Cosmetics z Przemyśla; pierwszy premier III RP, Tadeusz Mazowiecki oraz prof. Jerzy Chłopecki, prorektor WSIiZ w Rzeszowie, znakomity socjolog i politolog.

Nawet my byliśmy zaskoczeni słuchając Wita Więcha z Przemyśla, założyciela firmy Order of Code. Spółka opracowuje jedne z najbardziej zaawansowanych rozwiązań technologicznych na świecie wykorzystywanych w branży informatycznej. Choćby komputerową analizę języka naturalnego, dzięki czemu już wkrótce wydając polecenie naszemu telefonowi komórkowemu będziemy mieli pewność, że ten „zrozumie” kontekst i zamówi nam chociażby bilety samolotowe na wakacje we Francji dla całej rodziny.

Z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, spotkaliśmy się w zamku w Krasiczynie. I okazało się, że kultura w Polsce generuje od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Hojnie subsydiowane rolnictwo generuje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4 proc. Przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest rewelacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodliwa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę narodową, jest jednym z najważniejszych parametrów decyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kultura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety. Oby jeszcze tylko dostrzegli je rządzący. Angela Gaber zawitała na nasze łamy przy okazji debiutanckiego krążka „Opowieść z Ziemi”, który nagrała w ramach Angela Gaber Trio wspólnie z Łukaszem Sabatem i Alexandrem Chikmkovem. Zachwyciła nas muzyka z bieszczadzkiego tygla kultur, którą połączyli z elektronicznymi dźwiękami oraz porywającymi elektroakustycznymi aranżacjami. Przy okazji zachwycił nas też oryginalny styl Angeli, który w sesji „Jej styl”, zorganizowanej w Muzeum Historycznym w Sanoku i przy pomocy Elizy Osypki, pokazał nam inną, ale ciągle muzyczną twarz Angeli Gaber. W Sanoku, a właściwie w Muzeum Budownictwa Ludowego, w 2013 roku ożył dwór ze Święcan. To nie żart. Parterowy, zbudowany z drewna jodłowego, posiada dwa ganki wsparte na ozdobnych filarach. W czasie przenosin odkryto napisaną ołówkiem na belce adnotację: Ten Dom stawiany Roku 1861 Majster Socha. Sanocki skansen dwór kupił od Heleny i Zbigniewa Grzegorczyków; prace budowlane zajęły lata 20052011, kolejne dwa lata aranżowano wnętrza, ale efekt jest wspaniały. To kolejna po Rynku Galicyjskim, wspaniała atrakcja turystyczna w Skansenie w Sanoku.


Z Andrzejem Potockim, historykiem, dziennikarzem i autorem książek, odwiedziliśmy kirkut w Lesku – jeden z najstarszych i najpiękniejszych cmentarzy żydowskich na Podkarpaciu. Warto przypominać przeszłość, zwłaszcza w takim regionie jak nasz, który od zawsze leży na pograniczu: państwowym, religijnym i kulturowym. Przed wojną dominował tutaj żywioł polski, ale drugi pod względem liczebności był żywioł ruski, z którego wyodrębniła się grupa Ukraińców, Bojków i Łemków – ci ostatni zamieszkiwali Bieszczady i Beskid Niski. Bardzo licznie te tereny zamieszkiwali też Żydzi, i nie możemy także pominąć ludności niemieckiej, która w dużej liczbie trafiała na te tereny od 1782 r.

O Zdzisławie Beksińskim może opowiadać bez końca, o sobie samym nie chce wspomnieć ani słowem, a to przecież Jemu zawdzięczamy Galerię Beksińskiego w Sanoku i rozkwit Muzeum Historycznego. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego, VIP-owi w końcu uległ, ale i tak swoją osobę ukrył najgłębiej jak się da, bo przecież tyle fascynujących rzeczy dzieje się na sanockim wzgórzu zamkowym. I szkoda tylko, że zabytek, którym z zapałem chwalą się wszyscy regionalni politycy bez względu na rodowód polityczny, ciągle boryka się z brakiem pieniędzy.

Wędrując w 2013 roku po Podkarpaciu nie mogliśmy nie zajrzeć do Bóbrki k. Krosna, gdzie znajduje się Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazownictwa im. Ignacego Łukasiewicza – 160 lat przemysłu naftowego na świecie, to nie byle jaka rocznica. Tym bardziej, że ponad 100 lat temu Podkarpacie, a właściwie Galicja, miała być rajem na ziemi niczym Teksas albo Kuwejt. Tutaj z dnia na dzień zdobywano największe w Europie fortuny, i tutaj narodził się przemysł naftowy z pierwszą na świecie kopalnią, gdzie ropę naftową zaczęto wydobywać na skalę przemysłową.

Trudno w to uwierzyć, ale Jasło od kilku lat uznawane jest za stolicę polskiego winiarstwa, a podkarpackie wino za najlepsze w Polsce. W regionie jest ponad 120 winnic, a myśmy odwiedzili winnicę „Jasiel” w miejscowości Jareniówka pod Jasłem, która należy do Elwiry i Wiktora Szpaków. Podkarpackie wina znajdują coraz większe uznanie, i trudno sie dziwić, skoro Malva 2012 z winnicy „Jasiel”, czyli białe wino wytrawne, powstające z połączenia dwóch odmian winogron: Ortega i Aurora, nazywane jest cudeńkiem gotowym zdobywać laury wszędzie.

V Gala magazynu VIP Biznes&Styl była dla nas ważna z wielu powodów. Świętowaliśmy okrągłe urodziny, czyli pięć lat naszej obecności na rynku wydawniczym, w którym to czasie oprócz wydawania magazynu VIP Biznes&Styl, stworzyliśmy też Podkarpacki Portal Opinii BIZNESISTYL.pl. Ten wieczór był też wyjątkowy ze względu na naszych gości, a przede wszystkim zwycięzców rankingu „Wpływowi Podkarpacia 2013”. I tak w kategorii polityka zwyciężył Władysław Ortyl, marszałek województwa, w kategorii biznes – Adam Góral, prezes Asseco Poland, w kategorii kultura – Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli, zaś statuetkę „Odkrycie roku 2013” otrzymała dr nauk med. Aleksandra Wilczek Banc, założycielka i dyrektorka Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia” w Rymanowie Zdroju.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Filharmonia Podkarpacka Pretekst: Uroczystość z okazji 660. rocznicy lokacji miasta i ceremonia wręczenia tytułów „Zasłużony dla miasta Rzeszowa”.

Iwona Tober, sopranistka; Ivo Orłowski, tenor. Od lewej: Marek Czarnota, znawca historii Rzeszowa; Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii; Stanisław Mazur, kardiolog, właściciel Medyka, odznaczeni medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”.

Tadeusz Ferenc, prezydent Miasta Rzeszowa, z cukiernikami z cukierni J. Orłowski & K. Rak.

Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Marek Czarnota, regionalista, znawca historii Rzeszowa; Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii; Stanisław Mazur, kardiolog, właściciel Medyka; Tadeusz Ferenc, prezydent Miasta Rzeszowa.

Od prawej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną, Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Stanisław Mazur, właściciel Medyka, odznaczony medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”.

Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii, odznaczony medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”, z żoną Magdaleną.

Od prawej: Marek Czarnota, regionalista, znawca historii Rzeszowa, odznaczony medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”, z żoną Mirosławą i synem Marcinem.

Od lewej: Menyhért Jászai, wiceburmistrz miasta Nyireghaza; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Od lewej: Łukasz Perłowski; Grzegorz Kosok; Nikolay Penchev; Paul Lotman, siatkarze Asseco Resovii.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych z Podkarpacia na portalu www.biznesistyl.pl



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Zamek Dubiecko. Pretekst: I Charytatywny Bal Myśliwski Okręgowej Rady Łowieckiej i Zarządu Okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu na rzecz Podkarpackiego Hospicjum dla Dzieci.

Od lewej: Janusz Kowalewski; Włodzimierz Wojtczak; Zdzisław Siewierski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie; Adam Chmielowski, prezes ORŁ PZŁ w Przemyślu.

Od lewej: Rafał Cieszyński, aktor, prowadzący aukcję na rzecz hospicjum; Edyta Dedek, menager Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Gulielmo Calllegari, włoski tenor.

Od lewej: Marek Rząsa, poseł PO, z żoną Krystyną; Adam Chmielowski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu.

Od prawej: Elżbieta Łukacijewska, europoseł PO; Adam Chmielowski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Od lewej: Janina Jaroń, założycielka Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Kazimierz Czerwonka, kierownik oddziału stacjonarnego Hospicjum dla Dzieci; Anna Toczek, członek zarządu Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Rafał Ciupiński, prezes Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Małgorzata Kliszcz, kierownik domowego hospicjum dla dzieci.

Od lewej: Iwona Musz; Włodzimierz Wojtczak; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Od lewej: Aleksander Baczyk, konsul Ukrainy w Przemyślu; Krzysztof Bujak, właściciel drukarni Multicolor w Jarosławiu; Piotr Tomański, poseł PO.

Edyta Dedek, menager Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Rafał Cieszyński, aktor, prowadzący aukcję na rzecz hospicjum.

Od lewej: Andrzeja Kroczka, redaktor kwartalnika Łowiec Galicyjski; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Od prawej: Zdzisław Siewierski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie; Tomasz Kulesza, poseł PO, z żoną; Marek Rogoziński.



Odnawialne źródła energii

od kuchni Z

proekologicznym spojrzeniem na przemysł, biznes, czy nawet gospodarstwo domowe jest jak z rozwojem nowoczesnych technologii. Trendu, by mocniej wykorzystywać odnawialne źródła energii, zatrzymać się nie da. A czy jest to opłacalne? Cóż, jednej, właściwej odpowiedzi: „tak” lub „nie” nie ma. Wszystko zależy od skali wykorzystania tych źródeł, od potrzeb, od świadomości ekologicznej. Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak


ENERGIA

O

statnie lata wyraźnie pokazują, że ekologia to domena nie tylko „napaleńców”. Dziś ekologiczny powinien być każdy, nawet na poziomie własnego domu. Bardzo ważną kwestią są odnawialne źródła energii, z których dotychczas ludzkość korzystała w niewielkim wymiarze. A prawda jest taka, że środowisko oferuje wszystko, co będzie nam służyło, a jednocześnie nie zagrozi mu w takim stopniu, jak paliwa, z których ciągle korzystamy. Ekologia jest więc nie tylko modą, dziś to konieczność. Dlatego właśnie Unia Europejska nałożyła na swoich członków zobowiązania energetyczno-klimatyczne, które każdy kraj ma obowiązek wypełnić. Te założenia zawarte zostały w przygotowanym przez Komisję Europejską dokumencie „Europa 2020. Strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu”. Szczególnie istotny jest tzw. Pakiet 3x20, który zakłada do 2020 r. redukcję emisji gazów cieplarnianych o 20 proc., wzrost efektywności energetycznej o 20 proc. oraz udział odnawialnych źródeł energii w ogólnej produkcji energii na poziomie 20 proc. Następstwem powyższych zobowiązań jest perspektywa finansowa na lata 2014-2020, w której znacznie większy nacisk kładziony jest na dofinansowywanie inwestycji proekologicznych.

Eko –

Podkarpacie Jak duża jest potrzeba zmian w kwestiach energetyczno-klimatycznych na poziomie naszego regionu pokazuje dokument „Strategia Rozwoju Województwa – Podkarpacie 2020”. Wynika z niego, że stan techniczny sieci energetycznych w niemalże całym regionie wymaga gruntownej poprawy, w opłakanym stanie jest również system sieci ciepłowniczych. Efektem tego są ogromne straty energii i ciepła, co przekłada się na niemałe koszty. W najbliższych latach, aby Podkarpacie mogło wypełniać zobowiązania unijne, muszą być przeprowadzone modernizacje tychże sieci, a równocześnie trzeba je przystosować do odbioru energii z OZE. Ale samorządowe inwestycje to jedno, drugie to świadomość społeczeństwa, by dostrzegało zarówno możliwości oszczędzania energii, jak również potencjał tkwiący w OZE. A okazuje się, że nasz region ma do dyspozycji większość rodzajów odnawialnych źródeł energii, z których można korzystać właściwie w sposób nieograniczony. Można wytwarzać energię z wody, wiatru i biomasy, można wykorzystywać energię geotermalną i słoneczną, pochodzącą z przetwarzania odpadów lub z biogazowni. To daje ogromne możliwości, które obecnie są niewykorzystywane, a przez wielu w ogóle nieznane. A tymczasem energetyka pochodząca z OZE ma minimalny wpływ na środowisko i tak naprawdę jest jedyną alternatywą dla energetycznego wykorzystywania paliw kopalnianych do wytwarzania energii elektrycznej i cieplnej.

Zielone Strefy

Ekonomiczne Potencjał, jaki drzemie w ekologicznym spojrzeniu na przemysł i gospodarkę dostrzegają władze samorządowe, które poszukują inwestorów chcących zainwestować na ich terenie. Dobrym przykładem jest tworząca się na terenie powiatu rzeszowskiego Strefa Dworzysko. – Na obszarze 2 ha za ok. 4,5 mln zł powstanie farma ogniw fotowoltaicznych o miesięcznej mocy produkcyjnej prądu elektrycznego na poziomie 1 MW – mówi Waldemar Pijar, doradca starosty rzeszowskiego, koordynator projektu budowy Parku Naukowo-Technologicznego Rzeszów-Dworzysko. – Rocznie da nam to 12 MW, a w przeliczeniu ok. 1 mln zł. Chcemy przede wszystkim, by ta farma umożliwiała nam oświetlenie całego terenu strefy, a dodatkowo zapewniła zasilanie dla trzech przepompowni ścieków. Przyniesie to oszczędność w zużyciu energii elektrycznej, rezerwy wyprodukowanej energii planujemy odsprzedawać zakładowi energetycznemu, a w zamian za to chcielibyśmy wynegocjować obniżki cen energii dla przyszłych inwestorów naszej strefy. Prace przy projektowaniu farmy już trwają i choć jest to niezwykle kosztowna inwestycja, to władze są przekonane, że to doskonały krok. – Nasza farma ogniw fotowoltaicznych będzie pierwszą w Polsce o takiej mocy produkcyjnej. Priorytetem dla nas jest także innowacyjność wszystkiego, co powstaje w Strefie Dworzysko, a farma będzie opierała się o najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne. Bardzo ważna dla nas jest także ochrona środowiska i zapewnienie sobie nieodpłatnego oświetlenia całego terenu i zasilenia przepompowni ścieków, a sądzę, że w przyszłości będzie więcej tych odbiorników energii. Chcieliśmy też zapewnić inwestorom, poza zwolnieniami podatkowymi, inne sposoby obniżenia kosztów funkcjonowania na naszym terenie. Farma na to pozwala – argumentuje Waldemar Pijar. Także dla Przemyśla głównymi elementami pozyskiwania inwestorów są alternatywne źródła energii, ekologiczne technologie oraz „Zielona Strefa Ekonomiczna”. W ramach tej ekostrefy ma powstać Centrum Badawczo-Rozwojowe oraz Centrum Szkoleniowe, a wszystko w strefie zasilanej w prąd i ciepło z elektrociepłowni blokowej, która gwarantuje niskie koszty zużycia energii. Władze miasta, tworząc ten projekt, uznały, że nowoczesne technologie, które współgrają ze środowiskiem, to właściwy kierunek rozwoju dla potencjalnych inwestorów, którzy chcieliby właśnie w tym rejonie ulokować swoje biznesy. O możliwościach, ale też potrzebach wykorzystywania źródeł energii, które nie będą szkodziły środowisku, szerzej rozmawiano w trakcie międzynarodowej konferencji „Wykorzystanie alternatywnych źródeł energii oraz efektywności energetycznej środowiska naturalnego”, zorganizowanej w Przemyślu w październiku ub.r. ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

85


ENERGIA

Czy to się

opłaca?

Wraz z rozwojem tego trendu coraz większe jest zainteresowanie nim ze strony osób, które chciałyby zastosować takie rozwiązania we własnym domu, a pierwsze pytanie, jakie się pojawia dotyczy opłacalności tych inwestycji. Andrzej Czech, który od kilku lat prowadzi ekologiczny pensjonat Ranczo Eco-Frontiers w Michniowcu, uważa, że jednej odpowiedzi nie ma, ale z pewnością w domu warto mieć, i jest to opłacalne, panele do ciepłej wody. – A w pozostałych sytuacjach jest to zależne od bardzo wielu kwestii i każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie. Należy wziąć pod uwagę, jaki to jest obiekt, w jakim zakresie jest użytkowany i jaka jest potrzeba właścicieli. Bo prawdę mówiąc, rozpatrując wszystko tylko w kategoriach ekonomicznych, to najbardziej opłaca się truć środowisko i spalać węgiel. Jednak jeśli mamy inne priorytety, to względy ekonomiczne nie stoją na pierwszym miejscu. Moim zdaniem, w decyzji o inwestycji w OZE opieranie się tylko na zwrocie włożonych pieniędzy jest mylące, ponieważ nawet najprostsze panele to konkretny koszt. My jesteśmy zupełnie niezależni od sieci, ale w naszym przy-

86

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

padku jest to już ortodoksyjne podejście do sprawy, bardziej zaawansowane. Ranczo Eco-Frontiers nie jest przyłączone do sieci energetycznej, cała energia jest produkowana przez dwie turbiny wiatrowe oraz panele fotowoltaiczne, a gromadzona jest w specjalnych akumulatorach. Woda jest podgrzewana przez panele słoneczne, a cały ośrodek ogrzewany piecem zgazowującym drewno, który ogrzewa wodę, następnie przekazuje ją na grzejniki i ogrzewanie podłogowe. Ranczo jest tak ekologiczne, jak to tylko możliwe – ma swoje oczyszczalnie ścieków, odzyskaną wodą podlewane są drzewka owocowe, łąki i pastwiska nawożone są gnojówką, obornik stosowany jest jako naturalny nawóz, a woda deszczowa trafia do specjalnego systemu zbierania. Dzięki temu ranczo jest całkowicie niezależne i samowystarczalne. Decyzja wkroczenia w nurt eko musi być przemyślana choćby z tego względu, że nie są to tanie inwestycje. Andrzej Czech uważa, że jest to też kwestia ustalenia samemu sobie pewnych priorytetów, niekoniecznie finansowych. – Jeśli ktoś jest świadomy ekologicznie i to jest dla niego pierwszoplanowym czynnikiem, to podejmie taką decyzję, ale trzeba pamiętać, że czynników wpływających na taki wybór zawsze jest bardzo wiele – podkreśla współwłaściciel spółki Ursa Maior. ■



NIERUCHOMOŚCI

„M” na własność i z dofinansowaniem Z początkiem roku ruszył państwowy program „Mieszkanie dla Młodych”. Dyskusje wokół niego toczyły się na długo przed jego startem, ponieważ głosów krytyki nie brakowało. Dziś, gdy można już kupować mieszkania z dopłatą od państwa, program wciąż nie jest oceniany jednoznacznie. Powszechne są opinie, że tak naprawdę niewiele osób będzie mogło z niego skorzystać i jest on bardziej korzystny dla deweloperów niż ich klientów.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak „Mieszkanie dla Młodych” zastąpiło wcześniejszy program „Rodzina na Swoim”, który szczególnie pod koniec istnienia był bardzo popularny wśród kupujących. Rząd podkreśla, że polityka mieszkaniowa w Polsce odgrywa bardzo ważną rolę, stąd też taki projekt. Wiceminister infrastruktury i rozwoju, Paweł Orłowski, w czasie nieformalnego spotkania ministrów Unii Europejskiej odpowiedzialnych za mieszkalnictwo, które odbyło się w grudniu

88

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

ub.r., przekonywał: – Przykładem nowego podejścia jest program polskiego rządu, „Mieszkania dla Młodych”, który został tak zaprojektowany, by pomóc młodym ludziom kupić swoje pierwsze mieszkanie na rynku pierwotnym. Będzie on realizowany od 2014 do 2018 roku. Jednak temu programowi od początku zarzucano, że w sposób nieuzasadniony eliminuje rynek wtórny. Wymóg kupna mieszkania wyłącznie od dewelopera jest ogromnie


NIERUCHOMOŚCI krytykowany m.in. dlatego, że ci budują tam, gdzie to jest opłacalne, a więc raczej nie w małych miejscowościach. Eksperci rynku nieruchomości zwracają też uwagę na rozbieżności pomiędzy limitami cen nabywanych nieruchomości i stawkami rynkowymi, które są wyższe od założeń programu. To z pewnością ograniczy dostęp do dopłat, a wówczas ministerialne przewidywania, że „MdM” ma pomóc w zakupie ok. 130 tys. mieszkań raczej się nie spełnią.

Program być powinien W całej tej dyskusji jedna kwestia była bezsprzeczna – takie dopłaty są potrzebne i to bardzo. Przede wszystkim dlatego, że jest potrzeba społeczna na mieszkania. W Polsce brakuje około miliona mieszkań, a około 2 mln należy określić jako tzw. substandardowe, czyli w obniżonym standardzie, które stopniowo powinny być wycofywane z rynku. Poza tym przeciętnemu obywatelowi jest niezwykle trudno samodzielnie kupić mieszkanie. Podczas gdy statystyczny Polak za swoje zarobki może kupić 0,2 - 0,3 mkw. mieszkania miesięcznie, statystyczny Europejczyk może kupić ok. 2 - 3 mkw., a pomimo to w wielu zachodnich krajach również są stosowane specjalne programy mieszkaniowe. Program ma być realizowany do 2018 roku i skierowany jest do małżeństw, osób samotnie wychowujących dzieci lub osób samotnych. Ważnym kryterium jest wiek,

z programu korzystać mogą osoby do 35. roku życia, natomiast w przypadku małżonków przynajmniej jedno z nich musi mieścić się w tych granicach. Pomoc polega na sfinansowaniu części wkładu własnego i spłacie części kredytu mieszkaniowego. A ile dofinansowania można otrzymać? Małżeństwa bezdzietne i osoby samotne mogą liczyć na 10 proc. wkładu własnego, na 15 proc. – małżeństwa z dziećmi i osoby samotnie wychowujące dzieci. Dodatkowe dofinansowanie przewidziane jest w przypadku urodzenia trzeciego lub kolejnego dziecka. Dopłaty będą finansowane z kasy państwa za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego i siedmiu banków, które udzielają kredytów hipotecznych i podpisały umowę z BGK. W ramach „MdM-u” można kupić mieszkanie o powierzchni maksymalnie 75 mkw. lub dom nie większy niż 100 mkw., ale tylko i wyłącznie na rynku pierwotnym. Większe metraże, bo 85 mkw. mieszkania i 110 mkw. domu, są możliwe tylko w przypadku osób wychowujących przynajmniej troje dzieci.

Komu nowe mieszkanie, komu? Program całkowicie wyeliminował rynek wtórny, co wielu uważa za ogromny błąd. – Eliminowanie rynku wtórnego nie jest uzasadnione żadnym konkretnym powodem – twierdzi Jaromir Rajzer, współwłaściciel biura nieruchomości Certus w Rzeszowie. – Nie można ► Reklama


NIERUCHOMOŚCI młodzi ludzie będą uciekać do dużych miast, a „MdM” może stać się swoistym wsparciem dla procesu metropolizacji Polski. Źle program ocenia opozycja rządowa. – Nasz klub jest bardzo krytyczny wobec tego programu, ponieważ jest tu więcej pytań niż odpowiedzi – mówi Stanisław Ożóg, poseł Prawa i Sprawiedliwości. – Pierwsze pytanie, które się pojawia – dla kogo ten program jest przeznaczony. Na pewno nie dla młodych, a jeśli komuś ma on służyć, to jedynie deweloperom. I dalej – dlaczego tym programem nie jest objęty rynek wtórny, dlaczego jest adresowany teoretycznie dla młodych, a tymczasem sytuacja młodych jest znana, zatem jakie mają oni szanse skorzystać z tego programu? No i oczywiście kwestia dostępności programu w mniejszych miastach, gdzie nie ma dostępu do nowych mieszkań.

Program swoje, rzeczywistość swoje

Osiedle architektów w Rzeszowie. przecież mówić, że dążąc do zmniejszenia deficytu mieszkaniowego oraz wspierając ludzi młodych na drodze do własnego „M”, co jest podstawowym społecznym uzasadnieniem wprowadzenia programu, ważne jest, aby było to mieszkanie wyłącznie nowe lub że wpływ na to ma podatek VAT, który występuje w tym rodzaju budownictwa i częściowo rekompensuje straty budżetu. Nie można też twierdzić, że tylko wsparcie budowy nowych mieszkań rozwija budownictwo w Polsce, ponieważ badania wskazują, że większość środków pochodzących ze sprzedaży mieszkania jest przeznaczanych na kupno nowego lokum, a tym samym też dochodzi do pobudzenia podaży. Natomiast swoiste „wypchnięcie” mieszkań i domów używanych poza program, „MdM” jest nieuzasadnione społecznie i może znacząco wpływać na realizację tego programu zwłaszcza w Polsce powiatowej, gdzie nie istnieje budownictwo deweloperskie. Rodzi się też pytanie, co będzie się działo z Polską powiatową? Duży odsetek miast i miasteczek w zasadzie nie będzie się kwalifikował do tego programu, a biorąc pod uwagę nasz podkarpacki rynek, okazuje się, że poza Rzeszowem i Mielcem oraz częściowo Przemyślem czy Krosnem, budownictwo wielorodzinne jest mało opłacalne. W mniejszych miastach deweloperzy niechętnie budują, bo rynkowa cena sprzedaży nie pozwala na osiągnięcie zysku. Efekt będzie więc taki, że Polska powiatowa będzie „łapała się” na ten program tylko w ograniczonym zakresie, tj. budowy nowych domów, natomiast kupujący nie będą mieli szans na nowe mieszkanie. Eksperci sądzą, że w efekcie

90

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

W założeniach programu ważne są limity cen nieruchomości. Dla różnych miast są one na różnych poziomach. I tu pojawić się może kolejny problem, ponieważ ceny rynkowe mieszkań o powierzchniach mieszczących się w założeniach programu mogą być barierą dla osób, które chciałyby skorzystać z dopłat. Dla Rzeszowa limit wynosi 4105,20 zł za mkw. Jaromir Rajzer analizuje: – Średnia cena mieszkania na rynku pierwotnym w Rzeszowie kształtuje się na poziomie 4470 zł za mkw. A więc jest to powyżej wskazanego w programie limitu. Nie można jednak wysunąć jednoznacznego wniosku, że nie ma ofert mieszczących się w granicach programu. Po pierwsze, mówimy o średniej, a więc są też oferty o cenach niższych, a po drugie, w wielu przypadkach wcześniejszego programu „Rodzina na Swoim”, deweloperzy nauczyli się radzić sobie z tym problemem. Czasem są stosowane umowy o roboty budowlane dodatkowe, czasem inaczej jest rozbita cena mieszkania i np. miejsca postojowego, czasem jakaś dodatkowa opłata za infrastrukturę itp. Należy jednak z całą stanowczością stwierdzić, że limit cenowy znacząco ogranicza wybór. Jednocześnie trzeba brać pod uwagę fakt, że jesteśmy na początku programu i trzeba czasu, aby sprawdzić, jak podaż ułoży się w naszym regionie. Rajzer dodaje, że twórcy programu chcą wpływać na ceny i w sposób nieuzasadniony twierdzą, że może to wpłynąć na ich obniżkę. Przykład wcześniejszego programu tego nie potwierdza, a dodatkowo są też przykłady odwrotne, np. Poznań, Łódź, gdzie limit ceny jest wyższy od cen rynkowych, więc deweloperzy mogą dopasować się z cenami „w górę”. – Trzeba też zwrócić uwagę, że czasem deweloperzy chcą tworzyć osiedla projektowane pod program. Są więc w Polsce przykłady zespołów mieszkaniowych poza miastem, w tańszych lokalizacjach, gdzie dochodzi do zjawiska tzw. „urban sprawl”, tzn. wylewania się miasta. Są to ciekawe projekty, ale mają też czasem wady, powodując konieczność budowy kosztownej infrastruktury dodatkowej lub burząc harmonię lokalnej zabudowy oraz decentralizując zabudowę miejską – dodaje właściciel biura Certus. ■




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.