VIP Biznes&Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 3 (29)

Maj-Czerwiec 2013

LUDZIE BIZNESU

Wizjoner Kodu

VIP TYLKO PYTA

O TYGLU NARODOWOŚCIOWYM PODKARPACIA Z ANDRZEJEM POTOCKIM

Portret

MACIEJ WNUK PERŁA W KORONIE POLSKIEJ NAUKI 52. Muzyczny Festiwal w Łańcucie 17-25 maja ISSN 1899-6477

IV FORUM INNOWACJI RZESZÓW, 14-15 MAJA Na okładce

Wit Więch



VIP BIZNES&STYL Maj – Czerwiec 2013

Cmentarz żydowski w Lesku.

22-28 Andrzej Potocki: Nasze województwo w obecnych granicach zawsze było pograniczem: państwowym, religijnym, kulturowym. Przed wojną dominował tutaj oczywiście żywioł polski, ale drugi pod względem liczebności był żywioł ruski, z którego wyodrębniła się grupa Ukraińców, Bojków i Łemków – ci ostatni zamieszkiwali Bieszczady i Beskid Niski. Bardzo licznie te tereny zamieszkiwali też Żydzi i nie możemy także pominąć ludności niemieckiej, która w dużej liczbie trafiała na te tereny od 1782 r. Kolejną grupą etniczną byli również Cyganie.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

106 Biznes z klasą Horpyna w baletkach

16 Wit Więch, założyciel firmy Order of Code Wizjoner Kodu 22 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Andrzejem Potockim, publicystą

82 Anna Koniecka Polska po turecku KULTURA

SYLWETKI

42 VIP Kultura Drugie życie zamku w Dzikowie

88 Alicja Ungeheuer-Gołąb Alicja w krainie literatury dziecięcej

54 Muzyczny Festiwal w Łańcucie Bogusław Kaczyński – arystokrata ducha

Polak, Rusin, Żyd, Niemiec i Cygan w tyglu Podkarpacia

30 Maciej Wnuk Perła w koronie polskiej nauki

46 Fotografia Irlandia w obiektywie Jędrzeja Niezgody


72

30

62

54 Maj – Czerwiec 2013 STYL ŻYCIA

14

Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” W poszukiwaniu teatru najlepszego dla Rzeszowa

100 Towarzyskie zdarzenia FELIETONY

34

Jarosław A. Szczepański Świat według mainstreamu

80

36 Krzysztof Martens Wielki Szaman

92

GOSPODARKA

62 IV Forum Innowacji w Rzeszowie 72 Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano-Suiza Polska Produkcja kosmiczna? Dolina Lotnicza jest przygotowana

88

ZDROWIE

80 Okulistyka to nie tylko proste zabiegi MODA

92 Modna kobieta aktywna 96 Cztery wesela i …komunia NIERUCHOMOŚCI

82

108 Budownictwo klasy A wkracza do Rzeszowa 6

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

108


OD REDAKCJI

Już Józef Piłsudski mawiał, że Polska jest jak obwarzanek. Wszystko co najlepsze jest na Kresach, a w środku pusto. Podkarpacie od zawsze leżało na pograniczu: państw, religii i kultur. I choć po II wojnie światowej uczyniono dużo, by z tego skrawka Polski uczynić monolit religijno-narodowy, to tygla podkarpackiego, w którym od zawsze „kotłowali” się: Polacy, Rusini, Żydzi, Niemcy i Cyganie, nie udało się do końca zniszczyć. Na szczęście. Dzięki temu coraz większa jest świadomość przeszłości, poczucie własnej tożsamości i coraz skuteczniej umiemy zmierzyć się z kompleksem prowincji. Bo jaka to prowincja, skoro „u nas” w Rymanowie urodził się Izaak Izydor Rabi – laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1944 r., którego badania przyczyniły się do powstania pierwszej bomby atomowej; z Jasła pochodził Dionizy Hugo Steinhaus – światowej sławy matematyk, profesor uniwersytetów: we Lwowie, Wrocławiu, Notre Dame w Indianie w USA i of Sussex w Anglii; z Przemyśla Rafał Taubenschlag – wybitny znawca prawa antycznego, profesor uniwersytetów: Jagiellońskiego i Columbia w Nowym Jorku; z Ulanowa Arnold Szyfman – inicjator powstania Teatru Polskiego w Warszawie. Rodzice Heleny Rubinstein, twórczyni światowego imperium kosmetycznego, pochodzili z Dukli, a rodzina Arthura Millera, wybitnego dramaturga i męża Marylin Monroe, wywodziła się z Podkarpacia. O tym wszystkim przypomina dziennikarz i publicysta Andrzej Potocki w rozmowie o przeszłości i teraźniejszości Podkarpacia. Dlatego, gdy lada moment rozpocznie się IV Forum Innowacji, a do Rzeszowa, na Podkarpacie przyjedzie ok. 400 gości: naukowców, polityków, przedsiębiorców, samorządowców z kraju i zagranicy (Francji, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Wielkiej Brytanii), to jest to dla mnie potwierdzenie, że nieważne, gdzie się człowiek urodzi, ale jaką w życiu przejdzie drogę. Od ambicji i pracowitości zależy nasze miejsce w życiu, topografia ma drugorzędne znaczenie. Wit Więch z Przemyśla, założyciel firmy Order of Code, już kilkanaście lat temu skończył informatykę na Uniwersytecie Warszawskim, był cenionym specjalistą w Microsofcie, a jednak prace nad najbardziej zaawansowanymi rozwiązaniami technologicznymi na świecie, wykorzystywanymi w branży informatycznej, wykonuje w …Przemyślu. – Bo można mieszkać na krańcu Polski i Europy, a pracować dla najlepszych firm i przy najbardziej ambitnych projektach. Jestem tego przykładem – twierdzi Wit Więch. ■

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


RANKING VIP BIZNES&STYL

Jan Bury najbardziej wpływowym politykiem. Marek Darecki i Adam Góral walczyli o prymat do końca. W kulturze niezagrożona Marta Wierzbieniec. Błażej Błażejowski odkryciem roku.

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2013 W listopadzie ub. roku po raz pierwszy przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2012 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła w ręce Marka Dareckiego, prezesa WSK Rzeszów i Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”. Za najbardziej wpływową osobę kultury uznana została prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Jan Bury, poseł PSL, zwyciężył w kategorii VIP Polityka, zaś dr Błażej Błażejowski otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2013 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, odbędzie się 23 listopada 2013 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2013, VIP Biznes 2013, VIP Kultura 2013 oraz VIP Odkrycie Roku 2013. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.

NOMINACJE VIP POLITYKA

Tadeusz Ferenc,

od trzech kadencji prezydent Rzeszowa

VIP KULTURA

VIP BIZNES

Adam Góral,

współzałożyciel i prezes Asseco Poland SA

Janusz Szuber,

znakomity sanocki poeta

Elżbieta Łukacijewska,

Janusz Zakręcki,

Lucyna Mizera,

posłanka PO do Parlamentu Europejskiego

prezes PZL Mielec. Sprowadził produkcję śmigłowców Black Hawk

dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli

Zbigniew Rynasiewicz, poseł Platformy Obywatelskiej. Przewodniczący Regionu Podkarpackiego PO

Marta Półtorak,

Wiesław Banach,

prezes Marma Polskie Folie, prezes sekcji żużlowej Stali Rzeszów

dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego

Stanisław Ożóg,

Adam i Jerzy Krzanowscy,

poseł Prawa i Sprawiedliwości. Były starosta rzeszowski

założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”

Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie. Twórca skansenu „Karpacka Troja”

Nasza lista najbardziej wpływowych osób w naszym regionie, które w sposób najbardziej spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej, w skład której wejdą zwycięzcy rankingu Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2012, przedstawiciele: kultury, mediów, biznesu i polityki z naszego regionu oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy już od tego numeru magazynu mogą typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Zapraszamy do głosowania.

Mecenas Gali VIP-a

Sponsorzy główni Gali VIP-a

Patroni medialni Gali VIP-a


SZTUKA Beksiński w Wiedniu „Mroki podświadomości” – pod takim tytułem zaprezentowane zostaną na przełomie maja i czerwca br. w Phantastenmuseum w Wiedniu obrazy Zdzisława Beksińskiego. Druga po brukselskiej ekspozycja zagraniczna prac artysty zorganizowana została przez Muzeum Historyczne w Sanoku. W latach 80. twórczość Beksińskiego próbował lansować we Francji i Niemczech jego paryski marszand Piotr Dmochowski. Nie były to próby udane. – Prawdopodobnie przedsięwzięcie przekraczało jego możliwości finansowe – ocenia Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, znawca twórczości artysty i organizator wystawy w Wiedniu. Beksiński tego zadania nie ułatwiał. Nie lubił ruszać się ze swojej pracowni: odmawiał wyjazdów i udziału w wernisażach. Trudno mówić jednak o Beksińskim jako artyście zapoznanym. Ceniony jest w wąskich kręgach artystycznych. W latach 80. jego 40 obrazów kupiło od Piotra Dmochowskiego prywatne muzeum w Osace. Muzeum – poświęcone sztuce Europy Środkowo-Wschodniej – dziś już nie istnieje. – Trudno powiedzieć, jakie są losy tej kolekcji – dodaje dyrektor W. Banach. Beksińskim interesowali się reżyserzy filmowi. Jego prace kupowali: Roman Polański, Jerzy Skolimowski, Meksykanin Guillermo del Toro. Obrazy Beksińskiego „zagrały” w horrorze hollywoodzkiego reżysera Williama Malone „Parasomnia” (Somnambulizm). To historia dziewczyny, która we śnie wchodzi w mroczny świat widziany przez pryzmat dzieł Beksińskiego. Reżyser posłużył się pracami ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku, o czym informuje w czołówce filmu. W USA wydano kilka albumów z reprodukcjami jego prac. Jedynym pokazem w Europie była krótka prezentacja prac Beksińskiego w siedzibie Parlamentu Europejskiego w Brukseli w dniach 4-8 października 2010 r. Zorganizowana w foyer gmachu na III piętrze wzbudziła duże zainteresowanie. Beksiński zawsze marzył o pokazaniu swej twórczości w dwóch stolicach europejskich: Pradze i Wiedniu. Bliski był mu klimat cesarstwa austriackiego, dekadencka atmosfera schyłku monarchii i końca porządku uformowanego przez XIX stulecie; fascynowała go sztuka secesyjna i muzyka tego okresu. Niestety, pokaz prac w salach Teatru Narodowego w Pradze nie doszedł dotąd do skutku. Na ekspozycję czeka się dwa lata, zaś Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie było w stanie zarezerwować z takim wyprzedzeniem środków na sfinansowanie ekspozycji. Jednak Czesi żywo interesują się Beksińskim i przyjeżdżają do Sanoka oglądać jego prace. – Początkowo planowaliśmy pokazanie Beksińskiego w Londynie, ale stolica Wielkiej Brytanii okazała się za droga – poinformował dyrektor Banach. – Wtedy pomyśleliśmy o Wiedniu. Obdzwoniliśmy kilkanaście galerii. Okazało się, że znają tam nazwisko artysty, ale zabrakło konkretów. Dopiero w Phantastenmuseum propozycja przyjęta została z entuzjazmem. Pokazany zostanie przekrój jego twórczości: 21 obrazów z lat 1974-2004. Koszt ekspozycji wyniósł 70 tys. Sfinansowało ją: Ministerstwo Kultury, Urząd Marszałkowski, PGNiG oraz Fundacja Beksiński. Wiedeńskie Phantastenmuseum mieści się w Palais Palffy przy Josefsplatz 6. Otwarcie wystawy odbędzie się 25 maja o godz. 11, zaś 15 czerwca o godz. 15 przedstawiciele Urzędu Marszałkowskiego oraz Starostwa w Sanoku spotkają się tam z wiedeńską Polonią. Wstęp wolny. Organizatorzy serdecznie zapraszają wszystkich zainteresowanych. Ekspozycja będzie trwała do 22 czerwca. ■

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak



OBLICZA PODKARPACIA

Od lewej: Jerzy Sadecki, publicysta, były redaktor naczelny „Gazety Krakowskiej” J.E. Lukas Beglinger, ambasador Szwajcarii w Polsce; Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej-Polska.

Od lewej: Grzegorz Gajewski, reżyser filmu „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”; Janusz Szuber, poeta.

Tam niedźwiedzie piwo warzą, a Przestrzeń otwarta i otwarci ludzie Podkarpacie – południowo-wschodni skrawek Polski, w którym od wieków mieszkali ludzie różnych nacji, kultur i religii, z pięknymi Bieszczadami i przedwojenną tradycją przemysłu lotniczego, którą udało się zachować i przekuć w sukces Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”. To wszystko znalazło się w książce Jerzego Sadeckiego – „Przestrzeń otwarta, otwarci ludzie – Podkarpacie” oraz filmie Grzegorza Gajewskiego – „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”, które rozpoczynają promocję dużego, bo wartego prawie 14 mln zł projektu „Alpy Karpatom”. Program na rzecz uwolnienia potencjału ekonomicznego górskich obszarów Podkarpacia poprzez transfer praktyk szwajcarskich rozpoczął się pod koniec 2011 roku i potrwa do 2016 roku. Powiaty objęte projektem: sanocki, krośnieński, leski i ustrzycki, w ciągu najbliższych lat mają szanse na rewolucyjny rozwój swojego potencjału turystyczno-kulturowego. Jerzy Sadecki, dziennikarz, publicysta, były redaktor naczelny „Gazety Krakowskiej”, który przez prawie rok zbierał materiały do książki o Podkarpaciu, będącej zapisem najważniejszych miejsc i ludzi tego regionu, bez kokieterii przyznaje, że sam pochodzi z Sandomierza, a Rzeszów, szarą, smutną, prowincjonalną mieścinę zapamiętał z 1994 r., gdy przyjechał tutaj na reportaż do dziennika „Rzeczpospolita”. – Gdy kilkanaście miesięcy temu wróciłem na Podkarpacie w ramach reporterskiej wędrówki do książki „Przestrzeń otwarta, otwarci ludzie – Podkarpacie”, to już był inny region i zupełnie odmieniony Rzeszów. Byłem zdumiony. W ciągu kilkunastu lat nastąpił niebywały rozwój Rzeszowa, Krosna, w końcu odrodzenie się Mielca, który był upadłym miastem – twierdzi Jerzy Sadecki. Oczywiście, zawsze można chcieć więcej i szybciej, co jest naturalnym pragnieniem w kraju i regionie, które mają spore zacofanie cywilizacyjne w stosunku do reszty Europy. Ważne są jednak pracowitość i cierpliwość. W ramach konferencji „Oblicza Podkarpacia”, zorganizowanej przez Fundację Karpacką-Polska, na której prezentowane były: film Grzegorza Gajewskiego i książka Jerzego Sadeckiego, na te właśnie przymioty zwrócił uwagę Lukas Beglinger, ambasador Szwajcarii w Polsce. – Pierwszym produktem, z którego zasłynęła Szwajcaria, był ser, dopiero potem wszyscy zaczęli nas kojarzyć z zegarkami – prowokacyjnie, ale i pocieszająco dla przyszłości Podkarpacia, mówił w Rzeszowie szwajcarski ambasador. – My, Szwajcarzy, mamy doświadczenie jak robić biznes, nie niszcząc jednocześnie środowiska naturalnego i tą wiedzą chcemy się z Wami dzielić w ramach programu „Alpy Karpatom”. I choć ambasador całkiem już nieźle radzi sobie w znajomości Bieszczadów, to także dla niego ciągle sporym zaskoczeniem jest ta niebywała mozaika kulturowo-językowo-etniczna, charakterystyczna dla naszego regionu. Było coś symbolicznego w tym, gdy na konferencji obok siebie zasiedli: Janusz Szuber, wybitny sanocki poeta; Monika Wolańska, piękna, ciemnoskóra dyrektor Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej, Piotr i Grażyna Ostrowscy, potomkowie jednej z pierwszych rodzin osiadłych w Wetlinie, dziś właściciele popularnego pensjonatu „Leśny Dwór”, w końcu Barbara Inglot, współwłaścicielka światowego imperium kosmetycznego Inglot Cosmetics, dalej Zbigniew Ungeheuer, prezes Stowarzyszenia Portius, które kultywuje długie winiarskie tradycje Krosna; Andrzej Kołder, kustosz pamięci w Odrzykoniu i przepięknym dworze w Kopytowej oraz wiele innych osób, które swoją historią wpisują się w historię Bieszczadów i Podkarpacia. Film „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”, stworzony przez Grzegorza Gajewskiego, jest podróżą po Bieszczadach, ale w szerszym ujęciu Karpat, dlatego nie brakuje nawiązań do miejsc i zdarzeń na Słowacji, Ukrainie, w Rumunii. Same Bieszczady wspominają: Elżbieta Dzikowska, Artur Andrus i Janusz Szuber. Z tytułu wiersza Szubera powstał też tytuł filmu, a on sam jest postacią łączącą zarówno książkę, jak i film. Obraz Grzegorza Gajewskiego od kilku tygodni można oglądać na Youtubie. ■

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



Czytanie

Krystyna Nepomucka, pisarka przy Pomniku Książki w Lesku.

Od lewej: Jerzy Kisielewski, Artur Andrus, Grzegorz Miecugow.

Bieszczadzkie Lato z książką… w Sanoku i Przemyślu

Już po raz siódmy 8 i 9 czerwca na Rynku w Sanoku i Przemyślu odbędzie się „Bieszczadzkie Lato z książką”, organizowane przez Wydawnictwo BOSZ. Ktoś zapyta, z jaką książką, skoro większość Polaków nie czyta absolutnie nic? Z dobrą – brzmi odpowiedź, na przekór oficjalnym statystykom i pod rękę z Umberto Eco, który mawia: „Kto czyta książki, żyje podwójnie”, albo ze śp. Wisławą Szymborską: „Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła.” Na pomysł organizowania spotkań z książką i pisarzami w Bieszczadach wpadł już dawno temu Bogdan Szymanik, założyciel i właściciel wydawnictwa BOSZ, które powstało w Olszanicy, ale siedzibę ma w Lesku. Po tym wstępie odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat w Bieszczadach odbywają się kolejne edycje „Lata z książką”, zdaje się już oczywista. – Uważam, że to moja powinność w stosunku do miejsca, w którym przyszło mi żyć i pracować – tłumaczy Bogdan Szymanik. – W dodatku jestem wdzięczny losowi, że wydawnictwo, które prowadzę od ponad dwudziestu lat, zdobyło uznanie i renomę w Polsce i za granicą, co w tej branży jest dużym sukcesem. Ten sukces Wydawnictwa BOSZ został m.in. nagrodzony godłem „Teraz Polska”, a to tylko potwierdza, że oficyna współpracuje z najlepszymi w Polsce pisarzami, naukowcami, fotografikami i publicystami. To też gwarantuje, że na „Bieszczadzkie Lato z książką” co roku przyjeżdżają autorzy z najwyższych księgarskich półek. W tym roku już się zapowiedzieli: prof. Jerzy Bralczyk, Jerzy Iwaszkiewicz, Stefan Szczepłek, Małgorzata Gutowska-Adamczyk, Krystyna Sienkiewicz, Janusz Majewski, Renata Piątkowska, Katarzyna Grochola, Sławomir Koper, Barbara Kosmowska, Marek Przybylik, Paweł Potoroczyn i Eustachy Rylski. Impreza jak zawsze ma charakter otwarty. Na Rynku w Przemyślu (8 czerwca) i w Sanoku (9 czerwca) odbędą się kiermasze książek, podczas których trwać będą spotkania z autorami książek, artystami, ilustratorami oraz ludźmi książki i kultury – dziennikarzami, naukowcami, wydawcami. Obok spotkań i innych imprez kulturalnych (koncerty, pokazy filmowe), nierozłączną częścią „Bieszczadzkiego Lata z książką” są minitargi książki, na które zapraszani są wydawcy z całej Polski. – Dramatycznie niski poziom czytelnictwa w Polsce lada moment może nam grozić wtórnym analfabetyzmem – dodaje Bogdan Szymanik. – A przecież ludzie kochają książki, to widać po naszych spotkaniach, na które przychodzą tłumy. Dlatego z szacunku dla Czytelnika, chcemy dać także na Podkarpaciu możliwość spotkania się z autorami i twórcami tej klasy co Eustachy Rylski, prof. Michał Kleiber, Krzysztof Penderecki, prof. Jerzy Bralczyk czy Wiesław Ochman. Zdaniem założyciela Wydawnictwa BOSZ, nie ma lepszej, skuteczniejszej i tańszej promocji Podkarpacia, Polski, niż przez kulturę. – Z tego zna nas cały świat, mamy literackich noblistów, znakomitych twórców, wspaniałą sztukę i architekturę. Dlatego ciągle mnie zadziwia ta powściągliwość władz samorządowych we wspieraniu przedsięwzięć związanych z ambitną kulturą – mówi Szymanik. – Na pewno są to dużo mniej hałaśliwe i masowe imprezy niż spotkania przy piwie i kiełbasie w trakcie pikniku z okazji dnia miasta, gminy czy powiatu, ale korzyści z tego typu spotkań są niewspółmiernie większe w porównaniu do przaśnej rozrywki. ■

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



SALON opinii

Bohaterowie spotkania (od prawej): Aneta Adamska, Remigiusz Caban, Monika Szela i prowadząca, Grażyna Bochenek. Czy teatr w Rzeszowie budzi zainteresowanie, czy dostarcza widzom wzruszeń i doznań artystycznych? Na pierwsze pytanie na pewno należy odpowiedzieć: tak, na kolejne odpowiedzi są bardziej złożone.

BIZNESiSTYL.pl w poszukiwaniu teatru najlepszego dla Rzeszowa W rzeszowskim Hotelu Grand odbyło się kolejne spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”, ale tym razem zadaliśmy pytanie: „Jakiego teatru potrzebuje Rzeszów?”. Udział w dyskusji wzięli: Remigiusz Caban – dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej, Monika Szela – dyrektorka Teatru Maska oraz Aneta Adamska prowadząca niezależny Teatr Przedmieście. Dyskusję prowadziła Grażyna Bochenek (dziennikarka Radia Rzeszów, która na portalu BIZNESiSTYL.pl prowadzi bloga „Kino w roli głównej”), a ku naszemu wielkiemu zadowoleniu niepośledni udział w rozmowie wzięła publiczność, żywo zainteresowana polityką artystyczną i proponowanym przez rzeszowskie teatry repertuarem. Sądząc po debacie, grono rzeszowskich teatromanów nie jest może duże (wszak chodzi o sztukę elitarną), ale uważa teatr za ważne miejsce na kulturalnej mapie Rzeszowa i jego kondycja bynajmniej nie jest mu obojętna.

Tekst Grażyna Bochenek Fotografie Tadeusz Poźniak Razem z organizatorami spodziewaliśmy się, że dyskusja może skoncentrować się na sytuacji w Teatrze imienia Wandy Siemaszkowej. Ten jedyny dramatyczny teatr w mieście za kadencji Remigiusza Cabana zmienił ofertę repertuarową. Takie spektakle jak „Hetery” czy „Autor” odbiegają od propozycji, jakie rzeszowskiej widowni teatr oferował do tej pory. Ponadto w lokalnej prasie pojawiły się artykuły o niestosowności wystaw w teatralnym foyer oraz zwolnień wśród aktorów. Nasze oczekiwania spełniły się; z tym, że podczas spotkania dyskusja dotyczyła przede

16

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

wszystkim polityki repertuarowej. Nieco zapewne sprowokował ją sam Remigiusz Caban, mówiąc, że Siemaszka jest obecnie w momencie przełomowym: albo w teatrze zabrzmi głos niezależny, oddający tożsamość tego miasta i regionu, albo pozostanie ona sceną prowincjonalną, a ton wysokiej kulturze będzie nadawał coraz lepiej skomunikowany z Rzeszowem Kraków. Obecna na spotkaniu Milena Kwiatkowska, która sama przedstawiła się jako miłośniczka teatru, zdecydowanie skrytykowała spektakle z bieżącego sezonu, przy czym


SALON opinii jej zastrzeżenia nie dotyczyły obyczajowych aspektów tych przedstawień, ale miałkości treści. Jej zdaniem, do tej pory Siemaszka oferowała spektakle cudowne i wspaniałe, obecnie zaś „teatr schodzi do poziomu rynsztoka”, a ostatnie premiery budzą jedynie niesmak (wyjątkiem jest „Śmierć pięknych saren” w reżyserii Pawła Szumca, tu wśród widzów panuje pełna zgoda, że to wyjątkowo udane przedstawienie). Choć podobne słowa krytyki powtarzają widzowie regularnie chodzący do tej pory do Siemaszkowej, na spotkaniu głos Kwiatkowskiej pozostał odosobniony. Remigiusz Caban nie odniósł się wprost do zarzutów. Uznał, że negatywna ocena niektórych widzów wynika z odmienności gustu, a o gustach się nie dyskutuje. Podkreślił też, że teatr nie jest porannym muesli, które musi smakować każdemu, co więcej, oferowane przedstawienia powinny polaryzować widzów. Z kolei pytany między innymi przez Marka Pękalę, wieloletniego dziennikarza Nowin, o frekwencję na ostatnich spektaklach, dyrektor Caban zaprzeczył, jakoby nastąpił odpływ widzów z teatru. Politykę repertuarową teatru wzięli w obronę m.in. poeci Stanisław Dłuski oraz Krystyna Lenkowska, która już wcześniej swoją ocenę Siemaszki przedstawiła na blogu „Preteksty literackie” w portalu BIZNESiSTYL.pl. Zdaniem Lenkowskiej, teatr nareszcie przestał być „letni” i zaczął wywoływać autentyczną dyskusję. Zdaniem poetki, w realizacjach teatru przy ul. Sokoła czuć nareszcie aspiracje do „wysokiego głosu” sztuki, co do tej pory nie miało miejsca. Lenkowska zaznaczyła jednak, że wypowiada się w sposób nieobiektywny, bo po zakończeniu kadencji Zbigniewa Rybki jako dyrektora gościem teatru bywała jedynie sporadycznie, nie widziała również wszystkich premier obecnego sezonu. Interesująco zabrzmiała uwaga Moniki Szeli, że być może widzom rzeszowskim brakuje dystansu do propozycji teatralnych oraz poczucia humoru – stąd bardzo emocjonalne reakcje, a nawet zacietrzewienie, nie tylko w stosunku do spektakli, ale także wydarzeń towarzyszącym przedstawieniom. Z kolei Teresa Draus wypowiedziała się jako przedstawicielka starszego pokolenia: zdradziła, że jej rówieśnicy już wiele lat temu przestali odwiedzać Teatr im. Wandy Siemaszkowej, bo ten obniżył znacznie swój poziom artystyczny. Duże grono widzów z teatru przeniosło się więc do Filharmonii Podkarpackiej, której propozycje muzyczne zaspokajają gusta bardziej wysublimowane. Warto podkreślić, że gdy na temat największego, jedynego instytucjonalnego teatru dramatycznego na Podkar-

paciu toczył się spór, pod adresem Maski oraz Przedmieścia padło wiele pozytywnych uwag. W Masce doceniono nie tylko scenę dla dorosłych, ale także Przegląd (a od tego roku już Festiwal) Teatrów Ożywionej Formy – Maskarada. Przegląd zawitał do Rzeszowa dzięki inicjatywie poprzedniego dyrektora Maski, Jacka Malinowskiego, a kontynuowany jest przez obecną dyrekcję przy wzrastającym zainteresowaniu mediów i widzów. Aneta Adamska zwróciła z kolei uwagę, że Teatr Przedmieście regularnie i coraz częściej wystawia swoje przedstawienia w Rzeszowie, a mimo braku publicznych dotacji scena przy ul. Reformackiej rozwija się. Aneta zaprotestowała przeciwko traktowaniu jej teatru jako amatorskiego. Przedmieście działa już dwunasty rok, a liczne nagrody, jakie otrzymuje (właśnie dotarła do nas wiadomość o Grand Prix Ogólnopolskiego Festiwalu Odeon w Andrychowie dla stalowolskiego Amatorskiego Teatru Dramatycznego im. Józefa Żmudy prowadzonego przez Anetę Adamską) są potwierdzeniem wysokiego poziomu reprezentowanego przez osoby, które przecież zarabiają na życie poza teatrem. Pytanie, jakiego teatru potrzebuje Rzeszów, znalazło odpowiedź jedynie częściową. Na pewno mądrego, na pewno różnorodnego i poszerzającego swój język artystycznego wyrazu. Zauważono również, że gdy jeden teatr rozbudzi zainteresowanie widzów, korzystają z tego inne sceny, bo widzowie chcą dokonywać porównań i konfrontować ze sobą różne formy teatralnych wypowiedzi. I takie zjawisko właśnie w Rzeszowie obserwujemy. ■

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

17


Wizjoner Kodu. Dobry wybór

Firma Order of Code z Przemyśla, założona przez Wita Więcha, na pewno nie jest największa, ani nie działa w metropolii. Na pewno jednak opracowuje jedne z najbardziej zaawansowanych rozwiązań technologicznych na świecie, wykorzystywanych w branży informatycznej. Co na przykład? Choćby komputerową analizę języka naturalnego, dzięki czemu już wkrótce, wydając polecenie naszemu telefonowi komórkowemu, będziemy mieli pewność, że ten „zrozumie” kontekst i zamówi nam chociażby bilety samolotowe na wakacje we Francji dla całej rodziny. Dlatego fakt istnienia firmy Order of Code dość często zaskakuje na Podkarpaciu, ale już nie w Polsce czy na świecie. Sam Wit Więch został kilka miesięcy temu zaliczony do ogólnopolskiej galerii przedsiębiorców „Biznes. Dobry wybór”, który to projekt jest elementem kampanii prowadzonej przez Polską Konfederację Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”, a której celem jest budowanie pozytywnego wizerunku przedsiębiorców.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

18

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


LUDZIE biznesu mać ofertę pracy w Microsoft w Dublinie, w Irlandii. Kilkanaście lat temu Wojciech Inglot był jednym z nielicznych przedsiębiorców w Przemyślu, którzy płynnie mówili po angielsku, i wsparł mnie w procesie rekrutacji swoimi referencjami. Informatyczna pasja i programowanie od dwunastego roku życia też pewnie miały swoje znaczenie, tym bardziej że Wit Więch należy do pokolenia, które nie miało od dziecka dostępu do Internetu i komputera. To brzmi jak żart, ale swój pierwszy własny komputer, w dodatku na spółkę z kolegą, bo tak było taniej, miał dopiero na studiach wyższych. – Zabawne wspomnienia, ale oprogramowanie do pierwszej gry tworzyłem jako dwunastolatek, który… wszystko zapisywał na kartce papieru, potem pędził do kolegi, który przez pół godziny pozwalał mi korzystać ze swojego komputera i na tym koniec – śmieje się Wit Więch. – W liceum nie było lepiej; kilkudziesięciu uczniów w klasie i jeden komputer. Dlatego zawsze powtarzam, że najważniejsza jest pasja, wyobraźnia, pracowitość i chęć działania. IM WIĘKSZE WYZWANIE, TYM WIĘKSZA RADOŚĆ DZIAŁANIA

Specjaliści, najemnicy z Zakonu Kodu albo Rycerze Kodu, tak najczęściej, trochę z przymrużeniem oka mówi o sobie szesnaście osób, czyli wszyscy pracownicy przemyskiej firmy Order of Code. I gdyby trzymać się tej rycersko-zakonnej terminologii, to może nie wielkim mistrzem, ale człowiekiem, od którego wszystko się zaczęło, jest Wit Więch. Przemyślanin, absolwent II LO w Przemyślu, tego samego, które ukończył Wojciech Inglot, twórca światowego imperium kosmetycznego Inglot Cosmetics. – Śmiało mogę powiedzieć, że jestem jedną z wielu osób, które coś zawdzięczają panu Inglotowi – mówi Wit Więch. – Gdyby nie On, nie wiem, czy w 1999 roku udałoby mi się otrzy-

W liceum Wit Więch zostaje laureatem ogólnopolskiej olimpiady fizycznej, a to pozwala mu wybrać dowolną uczelnię w kraju do studiowania. Decyduje się na Uniwersytet Warszawski i dwa kierunki: fizykę i informatykę. Szybko jednak porzuca fizykę i koncentruje się tylko na informatyce. Co przesądziło o wyborze kierunku? Poziom trudności. Gdy po pierwszej sesji na fizyce dostał cztery i pół z egzaminu, do którego prawie w ogóle się nie przygotowywał, uznał, że szkoda czasu na studia, które nie będą wyzwaniem. Informatyka była bardzo trudna i wymagająca, wśród studentów było wielu olimpijczyków i absolwentów najlepszych liceów w Polsce. – Do dziś uwielbiam wyzwania i rozwiązywanie najtrudniejszych problemów – dodaje Wit Więch. – Tak właśnie jest w Order of Code. Tutaj informatycy podejmują wyzwania, bo to lubią. Dlatego wybieramy trudne i ambitne projekty. Ta wiara w człowieka, niekoniecznie w miejsce, przesądziła też o decyzjach rodzinnych Wita Więcha. Gdy kilka lat temu decydowali z żoną, gdzie na stałe zamieszkają, nie bali się zaryzykować i osiąść w Dybawce pod Przemyślem, gdzie jest dom rodzinny Wita. – Byłem pewny, że tą decyzją nie zahamuję edukacji moich dzieci. Bo skoro ja w 1990 roku z Przemyśla dostałem się na Uniwersytet Warszawski, na jeden z najtrudniejszych i najbardziej wymagających kierunków, to moje dzieci, jeśli zechcą, też będą mogły w życiu dostać się na każdą uczelnię w Polsce i za granicą, pod warunkiem, że będą wystarczająco ambitne i pracowite. Początek studiów założyciela Order of Code zbiega się z najbardziej dynamicznymi przemianami społeczno-polityczno-gospodarczymi, jakie miały miejsce w Polsce po 1989 roku. Powstaje giełda, rozwija się sektor finansowy i bankowy, w Polsce otwierają się filie największych ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

19


LUDZIE biznesu światowych koncernów. – To były ciekawe czasy – przyznaje Wit Więch. – Możliwości też zaczynały się ogromne. Na studiach dostaję pierwszą pracę w firmie Quantum. Tworzę oprogramowania finansowo-księgowo-logistyczne wykorzystywane przez banki, lotniska, ogólnie biznes. Dzięki Quantum, która jest firmą niemiecką, mam szanse po raz pierwszy w wakacje wyjechać do pracy za granicą. Uczę się niemieckiego, poznaję ludzi z całego świata, wyzbywam się kompleksów. Po raz pierwszy stykam się z lokalizacją oprogramowania, czyli dostosowaniem np. oprogramowania niemieckiego do realiów polskich, czeskich, węgierskich i innych. Już wtedy uwierzyłem, że Polacy wcale nie muszą być gorzej wyedukowani, czy mniej utalentowani od innych, wręcz przeciwnie, mamy ogromne możliwości, tylko trzeba chcieć konfrontować je ze światem. Ja w ogóle jestem entuzjastą zdobywania nowych umiejętności czy to w pracy, czy w nauce, w różnych krajach na świecie. To są bezcenne doświadczenia, które niebywale rozwijają intelektualnie człowieka. Gdybym teraz był studentem, na pewno zdecydowałbym się na studia za granicą. Dlatego zaskakująca zdaje się decyzja Wita Więcha, który po skończeniu studiów decyduje się wrócić do Przemyśla, zwłaszcza że w połowie lat 90. w Warszawie dla kogoś takiego jak on, absolwenta informatyki z niezłą znajomością języków, dobrze płatnych ofert pracy nie brakowało. – Nie uważałem i do dziś nie uważam, że to był krok wstecz. I może zabrzmi to nieskromnie, ale wyznaję zasadę, że mądry człowiek potrafi sobie poradzić w wielu sytuacjach, także najtrudniejszych, a ja miałem zaufanie do swoich umiejętności i wierzyłem, że obojętnie gdzie będę mieszkał, wszędzie będę potrafił na siebie zarobić – mówi. – W dodatku wychowałem się w innym miejscu niż Warszawa i chyba nigdy nie odpowiadał mi styl życia, w którym często chodzi o to, by zarabiać i wydawać coraz więcej, o większy dom, droższy samochód itd. Dla mnie najważniejsza jest pasja, interesująca praca, która jest wyzwaniem, a za oknem spokój i ładny kawałek krajobrazu. To wszystko znalazłem w Przemyślu. Kazar, druga obok Inglot Cosmetics, bardzo dziś popularna firma z Przemyśla zajmująca się produkcją obuwia, była dla Wita Więcha pierwszym po studiach miejscem pracy. – Wtedy to była niewielka firma, ale szybko rozwijająca się, co roku podwajająca obroty, dla mnie idealna, bo dająca możliwości budowania od podstaw całego zaplecza informatycznego – wspomina Więch. – Tworzyłem oprogramowania do wystawiania faktur, śledzenia należności, zamówień, magazynu, raporty finansowe dla zarządu. Poznałem zasady prowadzenia biznesu. I… po trzech latach zatęskniłem za zmianami, nowymi wyzwaniami, chciałem się nauczyć czegoś nowego, ale też poprawić mój angielski, który od czasów matury był coraz gorszy, a przecież miałem świadomość, że bez dobrej znajomości najpopularniejszego na świecie języka, używanego w międzynarodowej nauce, nie będę w stanie na bieżąco śledzić wszelkich nowinek technologicznych. Jednocześnie wiedziałem, że to, co opracowałem w Kazarze, spo-

20

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

kojnie mogę przekazać innemu informatykowi i wszystko będzie działało. WAŻNY W KARIERZE PRZYSTANEK - MICROSOFT W DUBLINIE Koniec lat 90. związany jest z apogeum sukcesu amerykańskiej firmy Microsoft. Młody przemyślanin wysyła swoje CV do firm headhunterskich i zaskakująco szybko przychodzi odpowiedź z oddziału Microsoft w Dublinie. Pomocna okazuje się też rekomendacja Wojciecha Inglota, która, oprócz doświadczenia zdobytego w pracy w Quantum i Kazar, przyczynia się do zatrudnienia Wita Więcha w Irlandii. W 1999 r. jest już w Dublinie. Na miejscu trafia do międzynarodowego zespołu, który zajmuje się m.in. lokalizacją oprogramowania, czyli dostosowaniem go do specyfiki danego kraju. Jest też programowanie w bardzo różnych dziedzinach, od baz danych, po programowanie webowe, narzędziowe oraz możliwie najbardziej zaawansowane prace nad automatyzacją tekstów pakietu Microsoft Office. – Wyjazd do Irlandii to była świetna decyzja. W tamtym czasie Microsoft dawał może nie tak gigantyczne możliwości rozwoju jak dzisiaj Google, ale naprawdę duże. Rodzina też skorzystała na tym wyjeździe, żona świetnie nauczyła się angielskiego, do dziś mówi z irlandzkim akcentem, także starsza córka dobrze nauczyła się języka. Poza tym każdy wyjazd otwiera oczy na wiele rzeczy, zyskuje się nowe doświadczenie, dzięki któremu ja po powrocie do Polski dużo lepiej sobie radziłem. W zespole, gdzie obok siebie zasiadali: Polak, Czech, Japończyk, Ukrainiec, Hindus, Brytyjczyk i Irlandczyk, człowiek uczy się tolerancji i partnerskich relacji. Nagroda „Biznes. Dobry Wybór” dla Wita Więcha od Lewiatana za m.in. promowanie partnerskich relacji w pracy, być może nie byłaby aż tak bardzo à propos, gdyby nie pewne praktyki, które założyciel Order of Code podejrzał w Dublinie, a potem wykorzystał w Przemyślu. Świat programistów wiąże się z twórczą działalnością, dlatego większa swoboda niż w urzędach, jaka panuje w tego typu firmach, choćby pozwalająca na różne godziny i miejsca pracy, oraz sprzęt, którego się używa, przynosi zwykle niezwykłe efekty. Oczywiście, pracodawca musi i sprawdza rezultaty, ale przyzwolenie na kreatywność, nieganienie za podejmowanie ryzyka, często prowadzą do stworzenia świetnych prototypów, a to przecież jest siłą napędu większości firm informatycznych. – Dlatego, gdy na jednym ze szkoleń w Microsofcie miałem określić, gdzie widzę siebie za pięć lat, stało się dla mnie jasne, że nie w Microsofcie, ale we własnej firmie, w biurze z ładnym widokiem za oknem – opowiada Wit Więch. – Po ponad 5 latach pracy w Dublinie dopadło mnie zmęczenie, miałem poczucie, że możliwości dalszej kariery są ograniczone. W dodatku musieliśmy z żoną podjąć decyzję, co dalej z naszym życiem. Czy kupujemy dom w Irlandii, gdzie nieruchomości w tamtym czasie były koszmarnie drogie, i osiadamy tam na stałe, czy ►



LUDZIE biznesu rozważamy inny scenariusz. Zdecydowaliśmy się wracać do Polski. Zrobiliśmy listę miast, do których moglibyśmy się przenieść i wypisaliśmy „za” oraz „przeciw”. Rozważaliśmy osiedlenie się w Gdańsku, Sandomierzu, Wrocławiu, Warszawie, Radomiu, skąd pochodzi moja żona, ostatecznie wygrał Przemyśl. Przeważyły rodzina, przyjaciele, przyroda, spokój. Wiedzieliśmy, że pracę muszę przywieźć ze sobą. I tak w 2005 roku znów byliśmy w Przemyślu. Paradoks, bo to był akurat czas, kiedy po wejściu Polski do Unii Europejskiej otworzyły się dla nas rynki pracy w Europie i młodzi Polacy masowo emigrowali, a my wracaliśmy już do Polski. Ten powrót był o tyle ułatwiony, że Wit Więch pracę w Przemyślu, ale na zlecenie Brytyjczyków, znalazł właśnie dzięki decyzji o powrocie do Polski. W tamtym czasie dużo podróżował do kraju, a że bilety lotnicze były drogie, zaczął kreować własne oprogramowanie, które pozwoliłoby mu szybko i w jednym miejscu wyszukać najlepsze i najtańsze połączenia lotnicze z Irlandii do Polski. Tak trafił na witrynę Skyscanner, założoną przez „komputerowych maniaków”: Garetha Williamsa, Bonamy’ego Grimesa i Barry’ego Smitha, która umożliwiała łatwe odnalezienie najtańszego lotu. Więch uznał, że warto połączyć siły, a Skayscanner może być dla niego znakomitym zawodowym partnerem na przyszłość. Pojechał na rozmowę do Garetha i zobaczył firmę, która wtedy miała skromne biuro w Edynburgu w Szkocji i zatrudniała jednego pracownika. Kierownictwo było jednak bardzo otwarte na pracowników z różnych zakątków świata. Wit Więch uzgodnił wszystkie szczegóły i spokojnie przeniósł się na stałe do Polski, gdzie od 2005 roku pracuje dla Skyscannera. Brytyjska firma, między innymi dzięki wkładowi pracy polskich pracowników, którzy początkowo stanowili połowę kadry, dynamicznie się rozwija i od 2008 do 2011 roku w Przemyślu działa już oddział Skyscannera, którego Wit Więch jest dyrektorem. Przemyski zespół składający się z programistów i testerów jest na tyle dobry, że w 2011 roku kierownictwo firmy składa wszystkim pracownikom oddziału ofertę przeniesienia z Przemyśla do Edynburga. OD MICROSOFTU PRZEZ SKYSCANNER DO ORDER OF CODE – W takich okolicznościach powstaje Order of Code. Wszyscy testerzy wyjeżdżają bowiem do Szkocji, ale w Przemyślu zostają wszyscy programiści i stają się fundamentem, na którym wyrasta obecna firma – tłumaczy Wit Wiech. – My oczywiście ciągle pracujemy dla Skyscannera, ale już jako niezależna firma, a ja pozostałem wierny sobie. W 2005 roku powiedziałem Garethowi, że zawsze mogę dla niego pracować, ale pod warunkiem, że będzie to praca z Polski i słowa dotrzymałem. Jestem dumny, że prawie od początku jestem obecny przy tworzeniu witryny Skyscanner, która obecnie oferuje wyszukiwanie lotów w 30 różnych językach i umożliwia łatwe odnalezienie nie tylko najtańszego lotu, ale też hotelu, wakacji i samochodu, a do tego nie pobiera prowizji. Pracuje przy niej prawie 200

22

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

osób na całym świecie, a około 20 mln osób miesięcznie z tej witryny korzysta. A sam Order of Code? Firma nie ma własnego produktu, jest czymś w rodzaju laboratorium informatycznego, zespołu naukowo-programistycznego, który z całego świata dostaje trudne problemy informatyczne do rozwiązania. Jednym z najbardziej innowacyjnych projektów, nad jakim pracuje zespół Order of Code, jest komputerowa analiza języka naturalnego. Maszyny coraz lepiej radzą sobie z przetwarzaniem ludzkiej mowy na tekst pisany, jednak samo zapisanie języka naturalnego w postaci znaków alfabetu to zadanie stosunkowo proste. Trudniej nauczyć komputer „rozumieć” tekst, czyli przetwarzać słowa kluczowe na komendy i omijać wszystkie pozostałe słowa, którymi na co dzień posługujemy się w rozmowach między ludźmi, a które komputerowi nie są do niczego potrzebne. Już dziś telefony z systemami iOS i Android są w stanie spełniać proste prośby. – Na Dalekim Wschodzie połowa ruchu internetowego pochodzi z urządzeń mobilnych: tabletów, telefonów komórkowych itd. Europa i Ameryka na razie są w tyle, ale również zmierzają w tę stronę. A przy urządzeniach mobilnych sterowanie głosowe wydaje się naturalnym kierunkiem rozwoju. W ciągu najbliższej dekady będziemy mieli dobre systemy automatycznej translacji czy sterowania głosem – uważa Wit Więch. Zdaniem założyciela Order of Code, obecny rozwój techniki jest wręcz skokowy, a takie przyspieszenie możliwe było dzięki Internetowi, który można by porównać do starożytnej skarbnicy, czyli Biblioteki Aleksandryjskiej. Ta była jednak dostępna dla nielicznych, a Internet, który jest dziś centrum światowej wiedzy, dostępny jest prawie wszędzie i prawie dla każdego. Dzięki temu każdy człowiek, nawet z najdalszego zakątka świata, może coś wnieść od siebie do nauki. Ta międzynarodowa współpraca, wymiana myśli, pomysłów przynosi właśnie skokowy rozwój techniki, jakiego dotychczas na świecie nie było. Oczywiście trzeba pamiętać, że Internet ma swoje ciemne i jasne strony. Większość użytkowników nastawiona jest na bierny odbiór informacji lub tworzy tzw. szum informacyjny. Jednak nawet ta pozostała, niewielka, ale bardzo twórcza


LUDZIE biznesu

Wit Więch na Rynku w Przemyślu.

część społeczności internetowej przyczynia się do wielkiego postępu nauki. Zawsze najcenniejszy pozostaje ludzki mózg, dlatego niebezpiecznym zjawiskiem staje się bezgraniczne zaufanie, jakim człowiek obdarza Internet. Coraz częściej przestajemy myśleć i czekamy, co nam „powie” Internet, coraz częściej nie potrafimy już żyć i tworzyć bez komputera. – To wywołuje ogromne zmiany w świecie i stosunkach międzyludzkich. Czy na lepsze, a może na gorsze? Nie wiem, dziś nie potrafimy jeszcze odpowiedzieć na to pytanie – uważa Wit Więch. Zna natomiast odpowiedź na pytanie, gdzie widzi siebie za pięć lat. W Polsce, w Przemyślu, we własnej firmie, oczywiście. Ale Order of Code ma być już inną firmą niż dziś, z oddziałami w Polsce i na świecie. – Choćby od jutra podwoiłbym liczbę zatrudnionych w firmie osób,

ale na rynku nie ma odpowiedniej klasy specjalistów, którzy mogliby u nas pracować. Dlatego w najbliższym czasie planujemy otwieranie oddziałów lub łączenie się z innymi firmami. Na początek myślimy o oddziale w Rzeszowie, potem być może w Krakowie i Wrocławiu. Dziś Order of Code pracuje dla firm z Wielkiej Brytanii, Norwegii, Stanów Zjednoczonych, Włoch, Niemiec i innych krajów. Firma mogłaby realizować większe projekty dla większych firm, ale nie może przyjmować zleceń, bo ma za mało pracowników. Jeśli więc uda się ekspansja firmy do innych miast w Polsce, kolejnym krokiem będzie rekrutacja pracowników do pracy zdalnej w różnych krajach świata. – Sam jestem najlepszym przykładem, że można pracować dla najlepszych firm, przy najbardziej ambitnych projektach, a jednocześnie mieszkać na krańcu Polski i Europy – mówi Wit Więch. ■

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

23


Fotografie Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...


W TYGLU PODKARPACIA

Kirkut w Lesku – jeden z najstarszych i najpiękniejszych cmentarzy żydowskich na Podkarpaciu.

...z Andrzejem Potockim, dziennikarzem, publicystą, autorem książek

Polak, Rusin, Żyd, Niemiec i Cygan


Andrzej Potocki

Andrzej Potocki przy najstarszej na Podkarpaciu macewie z 1548 roku na leskim kirkucie.

Z wykształcenia historyk i animator kultury, ale przez ostatnich 20 lat znany jako dziennikarz, reportażysta i autor 25 książek oraz tomików poezji. W swoich publikacjach preferuje tematykę bieszczadzką, bo choć urodził się w Rymanowie, to w Bieszczadach mieszkał 17 lat. Zajmuje się także historią regionalną społeczności żydowskiej i ruskich grup etnicznych, zamieszkujących Podkarpacie. Jego najpopularniejsze publikacje to m.in. „Księga legend i opowieści bieszczadzkich” (osiem wydań), pięciokrotnie wznawiane „Madonny bieszczadzkie”, „Bieszczadzkimi śladami Karola Wojtyły”, „Podkarpackie judaika”, „Żydzi rymanowscy”, „Bieszczadzkie losy. Bojkowie i Żydzi”, „Księga legend i opowieści beskidzkich”, „Majster Bieda, czyli zakapiorskie Bieszczady”, „Bieszczadzkimi i beskidzkimi śladami Karola Wojtyły”, „Śladami chasydzkich cadyków w Podkarpackiem” oraz „Słownik biograficzny Żydów z Podkarpackiego”. Dla nas samych i osób przyjeżdżających z Polski, Podkarpacie zdawać się może monolitem narodowo-wyznaniowym. A prawda jest taka, że mieszkamy w tej części Polski, która wyrosła z tygla kulturowo-wyznaniowo-narodowościowego. Nasze województwo w obecnych granicach zawsze było pograniczem: państwowym, religijnym, kulturowym. Polacy zasiedlali doliny, tereny z urodzajnymi ziemiami, gdzie mogli zajmować się rolnictwem. Natomiast na tereny górskie, dużo trudniejsze do życia, w pewnym momencie zaczęły wchodzić inne nacje. Jakie nacje i kultury odcisnęły na Podkarpaciu największe piętno? Po śmierci Bolesława Śmiałego, czyli pod koniec XI w., ziemie obecnego Podkarpacia aż po Wisłok przejęła Ruś Czerwona. I, jak się łatwo domyślić, władcy Rusi związani z rytem prawosławnym chrześcijaństwa zadbali o to, by na ich terenie obowiązywała ich religia. „Cuius regio, eius religio” (Czyj kraj, tego religia) – słynna łacińska sentencja oznaczająca możliwość narzucania wyznania swoim poddanym. Proszę pamiętać, że tysiąc lat temu nie było świadomości państwowej, więc w jaki sposób następowała integracja ludzi? Przede wszystkim poprzez religię, a co za tym idzie – poprzez język i kulturę. Około XIV w. pierwszymi osadnikami w Bieszczadach i Beskidzie Niskim byli Wołosi (Wołochowie) – pasterze przybyli z Siedmiogro-

26

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

du i Bałkanów. I choć byli oni różnych nacji, to stali się jedną grupą etniczną, bo zjednoczyła ich wspólna religia – ryt prawosławny. W rycie prawosławnym w liturgii używano języka staro-cerkiewno-macedońskiego i na bazie języka liturgicznego wykształcił się język ruski, którym się posługiwali. Różnorodność religijna na tych terenach zaczyna natomiast występować od czasów króla Kazimierza Wielkiego, który włączył Ruś Czerwoną do Królestwa Polskiego i rozpoczął na tym terenie intensywną akcję osadniczą, ale dawni mieszkańcy mogli pozostawać przy swoim wyznaniu. Nikt nie był przymuszany do jego zmiany. Lokowanie wsi i miast na prawie niemieckim i przenoszenie na to prawo dawnych wsi i miast z prawa ruskiego czy polskiego nie miało zasadniczego wpływu na strukturę ludnościową. Miało na celu uporządkowanie administracyjne kraju. Jakie nacje i w jakim stopniu dominują w ostatnim tysiącleciu na terenie dzisiejszego Podkarpacia? Na zachód od Wisłoka dominowali Polacy, na wschód w pewnych obszarach przeważali Rusini. Rusinów proszę jednak nie łączyć wyłącznie z Ukraińcami czy Bojkami. Samo pojęcie Rusin oznaczało ludzi należących do rytu prawosławnego również wtedy, gdy z rytu prawosławnego wydzielił się grekokatolicyzm. A gdybyśmy chcieli zapytać o różnorodność Podkarpacia, ale już tylko w ostatnim stuleciu? To akurat jest czas największego zróżnicowania etniczno-


VIP tylko pyta -kulturowo-religijnego Podkarpacia. Dominuje oczywiście żywioł polski, drugi pod względem liczebności jest żywioł ruski, z którego wyodrębniła się grupa Ukraińców, Bojków i Łemków – ci ostatni zamieszkują Bieszczady i Beskid Niski. Bardzo licznie te tereny zamieszkują też Żydzi. Nie możemy pominąć również ludności niemieckiej, która w dużej liczbie trafia na te tereny od 1782 r., kiedy zaczyna się tutaj sterowane przez dwór habsburski osadnictwo niemieckie. Spore skupiska ludności niemieckiej były w okolicach Mielca, Kolbuszowej, Łańcuta, a w Bieszczadach w takich wsiach jak: Berehy Dolne, Krościenko i Bandrów. Ludność niemiecka stanowiła około 2 proc. ludności Podkarpacia i choć nie była to liczna grupa, to jednak bardzo ważna. Niemcy byli swego rodzaju elitą rolniczą, prekursorami, którzy na te tereny wprowadzali wszelkie nowinki i nowości rolnicze. Kolejną grupą etniczną byli Cyganie, których w samych Bieszczadach mieszkało od 700 do 900 osób. Gdybyśmy chcieli stworzyć przedwojenną mapę ludności Podkarpacia, to jak by ona wyglądała? Na Podkarpaciu przed wojną żyło około pół miliona Rusinów, którzy byli grekokatolikami. Z tą ludnością w okresie międzywojennym związana jest schizma tylicka. A to dlatego, że część księży grekokatolickich zaczęła wśród wiernych szerzyć idee ukraińskie, co nie wszystkim się podobało. Część wsi w Bieszczadach i Beskidzie Niskim w ramach protestu przeszła na prawosławie, zaś Stolica Apostolska i papież, by temu zapobiec, powołali Administrację Apostolską Łemkowszczyzny. Dzięki temu 134 parafie grekokatolickie wyłączone zostały spod eparchii przemyskiej i niemożliwe stało się już przysyłanie na tereny Bieszczadów i Beskidu Niskiego księży grekokatolickich o nastawieniu proukraińskim. Rusini, którzy stanowili około 20 proc. ludności Podkarpacia, byli drugą pod względem liczebności nacją po Polakach, którzy stanowili około 60-65 proc. mieszkańców regionu. Rusini zamieszkiwali Bieszczady, Beskid Niski i wschodnią część naszego regionu: Przemyśl, Lubaczów, Jarosław. Trzecią pod względem liczebności grupą etniczną na Podkarpaciu byli Żydzi stanowiący ponad 10 proc. ludności. Zamieszkiwali w miastach, gdzie w kilku przypadkach stanowili druzgocącą większość: w Dukli – 84 proc. mieszkańców, w Tarnobrzegu – 76 proc., w Rzeszowie było ich ponad 50 proc. Między innymi dlatego w 1910 r. przyłączono do Rzeszowa Staromieście, żeby było więcej ludności katolickiej. Miało to związek z wyborami samorządowymi, w których władzę przejmował ten kandydat, który miał więcej głosów. W przedwojennym Tarnobrzegu, Sokołowie Małopolskim, Ropczycach czy Ustrzykach Dolnych burmistrzami byli Żydzi, bo większość żydowska przegłosowała mniejszość polską. Duże skupiska żydowskie były też w Przemyślu, Lesku, Leżajsku, Łańcucie. Natomiast w tych miastach Podkarpacia, gdzie obowiązywał przywilej królewski: „Nie tolerujemy Żydów” – a tak było m.in. w Krośnie, Sanoku, Jaśle, Pilźnie – ludności żydowskiej było niewiele. Np. w 1700 r. Rada Miejska Krosna stwierdziła, że zabicie Żyda z Rymanowa nie będzie karane. Co leżało u podstaw takiego zachowania? Oczywiście interesy i wpływy.

W tamtym czasie zaczyna się tworzyć silne mieszczaństwo polskie, które widzi zagrożenie swoich interesów ze strony Żydów. Kiedy Żydzi pojawili się na Podkarpaciu? Pierwsza informacja o Żydach na Podkarpaciu pochodzi z XI wieku z Przemyśla, ale prawdopodobnie nie dotyczyła ona Żydów jako takich, ale Chazarów, ludu stepowego, który przyjął Prawo Mojżeszowe. Natomiast „prawdziwi” Żydzi zaczynają napływać do Polski od strony Czech. Dobre warunki do osiedlania się Żydów w Polsce stwarza w XIV w. Kazimierz Wielki. W Polsce w tamtym czasie jest bardzo słabe, nieliczne mieszczaństwo, a państwo wymagało zorganizowania gospodarki towarowo-pieniężnej. Żydzi mieli w tym względzie bardzo duże doświadczenie. Żydzi stanowili podwaliny polskiego mieszczaństwa?

T

ak. Tam, gdzie nie było mieszczaństwa niemieckiego, mimo że wiele miast lokowanych było na prawie niemieckim, właśnie Żydzi pełnili rolę mieszczan. Na wniosek cesarza Austrii Józefa II sporządzono w 1783 r. raport o galicyjskich miastach. Jego autor Wacław Mergelik napisał w nim m.in.: ...gdyby Żydów odjąć miasteczkom galicyjskim, to przestały by one istnieć, oni są ostatecznie nerwem ich życia. Żydzi decydowali zatem o dynamice rozwoju poszczególnych miast, organizując handel, rzemiosło, a potem przemysł. Polacy i Rusini, mieszkańcy małych miasteczek, byli przede wszystkim rolnikami. Z czasem Izraelici weszli także do polityki. W Sejmie Ordynaryjnym RP w latach 1922-1927 zasiadało w ławach poselskich 34 Żydów, zaś w Senacie 11. Obok Żydów, najważniejszą, bardzo liczną na Podkarpaciu grupę etniczną stanowili Rusini. Pod koniec XIX w. naukowcy wprowadzają rozróżnienie wśród ludności ruskiej na Bojków, Łemków, Ukraińców, choć oni sami wcześniej o sobie mówili Rusini. Łemkowie, którzy mieszkali w otoczeniu ludności polskiej i przejmowali od niej wiele wzorców zachowań, także kulturowych, byli o wiele bardziej rozwiniętą kulturowo grupą etniczną od Bojków, których nazywali niekiedy „luchami”, czyli świniami. Dla samych Bojków nazwa „bojko” była obraźliwa i oznaczała człowieka powolnego w myśleniu. O wysokim stopniu rozwoju kultury łemkowskiej świadczy chociażby posiadanie przez Łemków przed II wojną światową własnego elementarza. Łemkowie zaczynali też tworzyć własną literaturę w dialekcie łemkowskim. Bojkowie natomiast nigdy nie wykształcili własnej inteligencji, nie tworzyli źródeł pisanych w dialekcie bojkowskim, a jedyne ślady tego dialektu znajdują się w zapisach Oskara Kolberga, polskiego etnografa, oraz Iwana Franki. Bojkowie, żyjąc w otoczeniu innych grup rusińskich, nie przyswajali wzorców i zachowań kultury polskiej. Ale przychodzi rok 1939 i nacje, które żyły w symbiozie ze sobą przez kilkaset lat, nagle zaczynają znikać z mapy Podkarpacia. ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

27


VIP tylko pyta

Synagoga w Rymanowie, z którą był związany Izaak Izydor Rabi – laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1944 r. Tak. Na początek z tych terenów, które zagarnęli Rosjanie, czyli na wschód od Sanu, Niemcy zabrali wszystkich osadników niemieckich. Potem zaczął się Holocaust – zagłada Żydów. Większość podkarpackich Żydów zginęła w 1942 r. w obozie w Bełżcu nieopodal Horyńca. Udało się ocalić jakichkolwiek Żydów na tych terenach? Miałem materiały, z których wynika, że już po wojnie istniała gmina żydowska w Przemyślu, licząca ponad 400 osób. Były także gminy żydowskie w Mielcu i Rzeszowie. Proszę jednak pamiętać, że po wojnie zaczyna się organizować państwo Izrael, gdzie Żydzi sukcesywnie wyjeżdżają. A kto mógł zorganizować państwo Izrael? Oczywiście, tylko Żydzi polscy. W pierwszych latach istnienia Izraela, w Knesecie – izraelskim parlamencie, obrady prowadzono w języku polskim, najpopularniejszym. To wiele mówi o żydowskich elitach i ich polskich korzeniach. Która z nacji, o których rozmawiamy, odcisnęła największe piętno na procesie rozwoju naszego regionu?

B

ezdyskusyjnie Żydzi. Wpłynęli na rozwój przemysłu, na kulturę i naukę. Żydzi nie byli natomiast obecni w rolnictwie – w szabas nie mogli pracować, a wolnych sobót na roli przecież nie było. Oni są bardzo rygorystyczni w przestrzeganiu religijnych przepisów. Dlatego „od zawsze” wybierali wolne zawody: muzyka, lekarza, adwokata, dziennikarza, naukowca.

I szkoda tylko, że tak niewiele osób wie, jak wiele osób z podkarpackimi korzeniami przeszło do historii światowej nauki, literatury, biznesu…

28

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

Z miast i miasteczek naszego województwa pochodzi wielu Żydów zasłużonych nie tylko dla polskiej, ale także dla światowej nauki i kultury. W Rymanowie urodził się Izaak Izydor Rabi – laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1944 r., którego badania przyczyniły się do powstania pierwszej bomby atomowej; z Jasła pochodzi Dionizy Hugo Steinhaus – światowej sławy matematyk, profesor uniwersytetów: we Lwowie, Wrocławiu, Notre Dame w Indianie w USA i of Sussex w Anglii; z Przemyśla Rafał Taubenschlag – wybitny znawca prawa antycznego, profesor uniwersytetów: Jagiellońskiego, Warszawskiego i Columbia w Nowym Jorku; z Ulanowa Arnold Szyfman – inicjator powstania Teatru Polskiego w Warszawie. Izaak Izydor Rabi w swoich wspomnieniach napisał, że gdyby jego rodzice nie wyemigrowali do Ameryki, to on z pewnością byłby krawcem, tak samo jak jego przodkowie. Rodzice Heleny Rubinstein, twórczyni światowego imperium kosmetycznego, pochodzili z Dukli, ona sama urodziła się już w Krakowie. Dlatego nieważne jest, gdzie człowiek się rodzi, ważna jest jego dalsza droga. Także rodzina Arthura Millera, wybitnego dramaturga, pochodziła z Podkarpacia. Jego ojciec miał 7-8 lat, gdy wyjechał z dziadkami do USA. Sam Arthur Miller, mąż Marilyn Monroe, urodził się już w Stanach Zjednoczonych. Takich historii jest jeszcze wiele, przypomniałem je w książce „Słownik biograficzny Żydów z Podkarpackiego”. Z Podkarpacia utraciliśmy Niemców, Żydów. Co z innymi nacjami? W 1944 r. Polska podpisała umowę o granicy polsko-ukraińskiej i o wymianie ludności z terenów przygranicznych. Każdy, kto był wyznania prawosławnego czy grekokatolickiego, został wywieziony. I nie miało znaczenia, że ma


VIP tylko pyta polskie nazwisko, czuje się Polakiem, że w 1938 r. wypełnił deklarację wstąpienia do Związku Szlachty Zagrodowej. Wystarczyło, że jest grekokatolikiem albo prawosławnym i to był powód, by go stąd wysiedlić. Dziś ludzie próbują wracać do swojej tożsamości? Polacy nigdy nie mieli z tym problemu. Natomiast wracają, i to już od dość dawna, Ukraińcy i Łemkowie. Proszę pamiętać, że grekokatolicyzm po 1946 r. był rytem zakazanym. Część Ukraińców i Łemków przeszła na prawosławie, część na katolicyzm. Od ćwierć wieku wracają do siebie, to znaczy do swoich cerkwi, a poprzez to także do swojej kulturowej ojcowizny. Jak dziś układa się struktura ludności na Podkarpaciu? Mieszkają tu Polacy, Ukraińcy, Łemkowie, Romowie (w Jaśle, Mielcu, Dębicy, Stalowej Woli). Ludności bojkowskiej, niemieckiej i żydowskiej niestety już prawie nie mamy. Czy w stosunku do innych regionów byliśmy jednym z największych „zagłębi żydowskich”? To prawda, aczkolwiek dominowali tutaj chasydzi, którzy wnosili bardzo niewielkie w życie publiczne, ponieważ byli skoncentrowani na religii. Pozostawali na ogół ludźmi bardzo biednymi, bo chasydyzm był religią skierowaną do najbiedniejszych. Judaizm kiedyś zwalczał chasydów, uznając ich za sektę. Bieda chasydzka była biedą z wyboru? Raczej tak. Mężczyzna chasydzki powinien był cały czas studiować Pismo, a dom miała utrzymywać kobieta. Żydzi z Ameryki bardzo niechętnie przyjmowali Żydów z Galicji, bo trzeba się było nimi opiekować. W USA jest ok. miliona chasydów. Kiedy III Rzesza zaczęła wysiedlać Żydów z Wielkopolski i część z nich przyjechała na tereny Podkarpacia, gdy zobaczyli tych naszych chasydów, to nie mogli uwierzyć, że to są także Żydzi. Tamci byli wychowywani w innej kulturze, słuchali Mozarta, czytali Goethego w oryginale, a tu człowiek nie miał ani jednego guzika przy chałacie, bo wszystkie mu się oberwały. 90 proc. Żydów podkarpackich to byli ludzie bardzo biedni. I tylko 10 proc. w większych miastach dzięki swojej zaradności i pracowitości przebiło się. To byli Żydzi znacznie zasymilowani, z których część odeszła od judaizmu, a część znalazła swoje miejsce w judaizmie reformowanym. Żydzi bowiem nie stanowili jednolitej masy ani religijnie, ani politycznie. Szeregi Komunistycznej Partii Polski albo Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy zasilał przede wszystkim najbiedniejszy proletariat żydowski. Czy Żydzi byli grupą mocno skonsolidowaną? Wewnętrznie tak. Oni nadal należeli do gmin żydowskich, a gmina miała obowiązek o nich dbać. Czyli jak Żyd prawowierny nie miał kury na rosół na szabas, to bogatszy Żyd mu tę kurę kupił. Ale te 10 proc. bogatszych Żydów nie było w stanie udźwignąć biedy pozostałych. Na ile poszczególne nacje asymilowały się z Polakami, a na ile tworzyły enklawy? Żydzi ze wsi i małych miast prawie w ogóle się nie asymilowali. Ci małomiasteczkowi żyli w swoich szetlach, obok. W dużych miastach proces asymilacji rozpoczęty pod ko-

niec XIX wieku przebiegał bardzo wolno, bo i sami Polacy nie byli nim zainteresowani. Nie było małżeństw mieszanych? Były. Tylko że wtedy dochodziło do konwersji. Przeważnie było tak, że mężczyzna żenił się z Żydówką, ale wówczas ona musiała przejąć wiarę męża, czyli z reguły zostać katoliczką. Były to rzadkie przypadki, bo takie małżeństwa nie były akceptowane. Ale zdarzały się. W drugą stronę raczej się tego nie spotykało, to znaczy, kiedy Żyd żenił się z chrześcijanką, ona pozostawała przy swojej religii. Jakim językiem posługiwali się Żydzi? Językiem podstawowym, którym Żydzi posługiwali się w rozmowach pomiędzy sobą, był jidysz. Nie znali natomiast hebrajskiego, który był językiem liturgicznym. Uczono się go na pamięć i odmawiano te religijne formułki, tak jak my kiedyś łacinę. W kontaktach z poszczególnymi narodami Żydzi posługiwali się ich językiem: polskim, niemieckim, ruskim. A jak wyglądała asymilacja innych nacji? Jak żenił się Rusin z Polką lub Polak z Rusinką, to potomstwo męskie przyjmowało obrządek ojca, a żeńskie – obrządek matki. Ale np. Łemkowie i Bojkowie nie chcieli zawierać małżeństw między sobą. Mało tego, Łemkowie, którzy należeli do wsi królewskich, nie chcieli żenić się z dziewczynami z wsi prywatnych. Uważali się za „koroliwców”, więc na żonę szukali „koroliwki”. Dlaczego?

B

o należeli do króla, a nie do szlachty, więc uważali się za kogoś lepszego, mimo że mieli takie same obowiązki pańszczyźniane. Łemkowie i Ukraińcy byli już w miarę wykształceni, posługiwali się językiem ukraińskim czy jakimś lokalnym dialektem, ale także językiem polskim. Natomiast Bojkowie bardzo niechętnie się asymilowali. Choć chciałbym podkreślić, że młodsze pokolenie w okresie międzywojennym chętniej może nie tyle asymilowało się, co przyjmowało pewne wzorce kulturowe. Zauważcie jednak, że żyjemy już w innej rzeczywistości i o tamtej nie mamy pojęcia. Nie było dróg, autobusów. Nie jechało się do miasta na zakupy. Był odpust w Łopience, zjeżdżali się Łemkowie, Bojkowie, Polacy, Słowacy, a kupcy – bywało – przyjeżdżali aż spod Andrychowa. Tam się kupowało buty, korale, wstążki, Żydzi handlowali tytoniem węgierskim, Cyganie różnego rodzaju żelaznymi narzędziami rolniczymi. Nie było marketów, tak jak teraz. „Marketem” był taki odpust, na który zjeżdżało się kilkanaście tysięcy ludzi. Kobiecie kupowało się buty dwa razy w życiu. Gdy była panną – trzewiki sznurowane czerwone. I gdy była mężatką – czarne. Buty nie były do chodzenia. Do cerkwi szło się boso, przed wejściem wycierało się nogi i zakładało się je. Człowiek z gór był w mieście może dwa razy w życiu.

Kiedy przejeżdża się przez Czarną czy Lutowiska, aż trudno uwierzyć, że kiedyś były to miejsca tętniące życiem, tu odbywały się największe targi bydła. ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

29


VIP tylko pyta W tej chwili zaludnienie Bieszczadów jest niższe niż w roku 1780. W samych Lutowiskach przed wojną mieszkało 1200 Żydów. Część z nich uciekła do Rosji, ale 650 Żydów Niemcy rozstrzelali na miejscu. Z tej grupy uratowała się tylko jedna 16-letnia dziewczyna. Przed II wojną światową w dolinie górnego Sanu mieszkało 14 tysięcy ludzi, teraz zaledwie niespełna trzy tysiące. Na ile świadomość tego, że byliśmy kiedyś tyglem narodowościowym i kulturowym ma wpływ na współczesność?

W

Bieszczadach i Beskidzie Niskim nie ma wpływu. Tu przyjechali osadnicy z różnych stron. Z badań socjologów z Uniwersytetu Wrocławskiego wynika, że oni nie wytworzyli żadnych wspólnych wzorców kulturowych. Każdy zostawał przy swoich z dawnych miejsc zamieszkania. Ale to były badania robione w PRL. Obecnie to się zmienia, organizuje się różne imprezy integrujące, można powiedzieć, że w ostatnich 10 latach obserwuje się powolny powrót do korzeni. Próbujemy odszukać ślady przeszłości, próbujemy z niej czerpać. Mało tego, okazuje się, że możemy być z niej dumni. Niedawno biblioteka w Sanoku wydała książkę o Kalmanie Seagalu, zapomnianym pisarzu, ale w Izraelu bardzo poczytnym. Wyjechał w 1969 r., ale tu zaczynał, tu był dziennikarzem.

Mamy większą świadomość, że odszukiwanie tych śladów ubogaca także nas? Ktoś powiedział, że gdyby wyjąć dorobek żydowski, to z naszej kultury ubyłoby 40 proc., czyli ich wkład w naszą kulturę był ogromny. Np. z Rymanowa pochodzi kantor Israel Schorr, który, gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych, był w okresie międzywojennym jednym z najlepszych kantorów, czyli śpiewaków synagogalnych, na świecie. W Rzeszowie urodził się Sternheim Nachum, żydowski muzyk, śpiewak, kompozytor i poeta. Wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w 1908 r., gdzie m.in. pracował dla wytwórni filmowych w Hollywood. Zginął w rzeszowskim getcie. Jego twórczość w Polsce jest zupełnie nieznana. Natomiast jest popularna w Izraelu i USA, i znajduje się nawet w programach nauczania niektórych szkół. Mieliśmy okazję zobaczyć odnowiony kirkut w Lesku, odnowiono też np. kirkut w Baligrodzie. Przykładów jest pewnie więcej i dotyczą nie tylko Żydów. Najpierw zapomnianymi przez ludzi cmentarzami zajmowała się grupa „Nadsanie”, zorganizowana przez warszawiaków. Teraz grupa „Magurycz” Szymona Modrzejewskiego odrestaurowuje cmentarze łemkowskie, żydowskie, polskie, zbiera wolontariuszy. W tym roku odpisałem im 1 proc. podatku, bo chcę, by została wyremontowana dzwonnica cerkiewna w Polanach Surowicznych. Z tej łemkowskiej, dużej wsi, w której kiedyś wydawano gazetę, zostało tylko kilka nagrobków na cmentarzu i dzwonnica bez kopuły. Oni zabrali się za nią, będą ją remontować. Z kapliczki w Balnicy zostały tylko mury. I grupa „Ma-

30

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

gurycz” ją odrestaurowała. Najstarsza prawosławna płyta nagrobna znajduje się w Chmielu. Leżała tam i niszczała. Człowiek z Warszawy, Jurek Nowakowski, stanął „na głowie”, by znalazła się pod dachem, bo w Chmielu nie ma ani jednego autochtona. Przypomnijmy perełki innych kultur, które tu posiadamy. Na kirkucie w Lesku znajduje się największy w Polsce zespół nagrobków z XVI-XVII w. z macewą z 1548 r., trzecią pod względem wieku w Polsce. Mamy piękne cerkiewki bojkowskie. Trzy kopuły XVIII-wiecznej cerkwi w Równi nie mają sobie równych. Nie budowali ich cieśle, lecz artyści. Bo żeby tak poskładać drewno i uzyskać taki efekt, naprawdę trzeba było być artystą. W Posadzie Rybotyckiej jest XV-wieczna, najstarsza w Polsce, prawosławna cerkiew obronna z napisem „Byłem tu w 1627 roku”, wydrapanym szablą w tynku w przedsionku. Mamy taką perłę, jak największy na świecie drewniany kościół gotycki w Haczowie, z polichromią z 1498 r. A kompleks plebański w Bliznem, cerkwie w Radrużu, Uluczu… Nigdzie nie ma takich świątyń drewnianych, jak my mamy. Dlatego część z nich została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. O tym warto uczyć dzieci np. w ramach zajęć z wychowania regionalnego. Rozmawiałem swego czasu z kuratorium, by wprowadzić do szkół podstawowych tzw. Elementarz Podkarpacki. Dziecko miałoby np. dowiedzieć się o najbliższej kapliczce położonej koło jego domu: kto ją postawił, kiedy, dlaczego. Poznając ojcowiznę, uczyłoby się patriotyzmu. W gminie Dydnia dzieci zebrały różne legendy i opowieści. Wójt Jerzy Adamski zlecił mi, bym je opracował i wyszła książka „Legendy i opowieści dydyńskie”. Takie działania tworzą więź społeczną, ale także otwierają nas na świat. Bo gdy ktoś zobaczy, że ten noblista czy dziadek gwiazdy Hollywood (jak w przypadku Natalii Portman) pochodzi właśnie stąd, to wyzbywa się kompleksów. Ale trzeba zacząć od tej kapliczki, od największego dębu w okolicy, bo to osadza nas w historii naszej ojcowizny i uczy bycia z niej dumnym. Niestety, w PRL odarto ludzi z tego myślenia. To pokutuje do dziś. Nasze pokolenia dziwią się, gdy się przypomina, że to był region wieloetniczny, wielokulturowy. Choć to się zmienia. Ale potrzeba wysiłku nauczycieli, historyków, regionalistów, ich prac pokazujących nasze korzenie.

M

yślę, że można to robić, bo skoro ja napisałem 7 książek o Żydach, znaleźli się wydawcy, zaryzykowali swoje pieniądze i te książki sprzedali, to oznacza, że jest zainteresowanie tą tematyką. Ktoś w końcu te książki kupuje po to, by je czytać. Za kilka tygodni trafi na półki księgarskie kolejna moja książka „Zaginiony świat bieszczadzkiego kresu” o Bojkach, Żydach, o polskiej szlachcie zagrodowej, Niemcach i Cyganach. ■



PORTRET

Macieja poznałam przed trzema laty, gdy wspólnie z Anną Lewińską zostali stypendystami Fundacji Nauki Polskiej. Wyróżnienie ogromne, tym bardziej że młodzi naukowcy reprezentowali Uniwersytet Rzeszowski, który, nie można temu przeczyć, ośrodkiem naukowym jest i młodym, i niezbyt dużym. Już wtedy dało się zauważyć, że dr Wnuk to osoba zdolna, skromna, skupiona na pracy. Do tej pory… nic się nie zmieniło. I gdyby nie jego przełożony, prof. Marek Koziorowski, kierownik Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych UR z siedzibą w Weryni, prawdopodobnie nie powstałby ten artykuł, bo Maciej daleki jest od chwalenia się swoimi osiągnięciami i sobą przede wszystkim. To prof. Koziorowski, co w polskiej nauce zdarza się nieczęsto, w rozmowie z nami przy okazji innego artykułu Macieja bardzo chwalił i zdecydowanie podkreślał, że jest on przyszłością polskiej nauki. Słowa te ostatnio znów powtórzył, ale od razu zaznaczył: – Moja ocena Maćka nie wynika z sympatii, ponieważ obaj przyjęliśmy zasadę, że sympatie i antypatie są po godzinie 15, a w czasie pracy jedynym kryterium jest merytoryczna ocena pracownika. Nic więcej nas nie interesuje – podkreśla profesor. – A Maciek to człowiek o dużej wiedzy, do którego przyjeżdżają uznane autorytety krajowe i z zagranicy na wspólne badania, jest partnerem w dyskusji z tymi ludźmi. I właśnie ci ludzie, a wśród nich dr Maciej Wnuk, będą tymi, którzy za

32

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

parę lat będą stanowili uznaną krajową czołówkę w nauce polskiej. Jestem o tym głęboko przekonany. To perła w koronie uniwersytetu.

Biologia Maciejowi Wnukowi chyba była przeznaczona. Po szkole podstawowej wybrał VI Liceum Ogólnokształcące w Rzeszowie i tu od razu trafił na osobę, która w znaczący sposób przyczyniła się do rozwinięcia jego pasji. – Biologię lubiłem zawsze – opowiada Maciej Wnuk. – Poza tym w liceum nauczycielka tego przedmiotu, pani mgr Przybylska, odpytywała mnie właściwie na każdej lekcji, więc siłą rzeczy uczyłem się biologii systematycznie. Oczywiście interesuje mnie również historia, geografia, podróże, filmy, ale biologia jest nauką interdyscyplinarną i ma odzwierciedlenie w naszym życiu, nawet w najróżniejszych interakcjach społecznych. Przecież to, że się ze sobą komunikujemy, że z sobą rozmawiamy, wszystko to są procesy biochemiczne. Natomiast biologia molekularna na poziomie komórkowym to jest to, co aktualnie wyjątkowo mnie interesuje. To wciąga, nie nudzi, pracując nad tym można zatracić umiar, bo gdy zaczyna się robić badania, to czas płynie bardzo szybko. Do tego stopnia, że przez ostatnie dni wychodziliśmy z laboratorium o godz. 22-23. ►


PORTRET

Dr Maciej Wnuk.

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

33


PORTRET Po maturze wybrał studia w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie. I nie żałuje ani tego, że został na tej uczelni, ani że nie wyjechał z Rzeszowa, szczególnie, że miasto bardzo mu odpowiada – i to pod każdym względem. Twierdzi, że to świetne miasto do tego, by tu mieszkać i pracować. Profesor Koziorowski, który pamięta swojego obecnego zastępcę jeszcze jako studenta, przyznaje, że u Macieja powstała taka szczęśliwa sytuacja, że to, czym się zajmuje, jest równocześnie jego pracą, pasją i hobby. A taka konfiguracja nie może nie dać wspaniałych efektów. Dr Wnuk był studentem wyróżniającym się w nauce, lecz bardzo skromnym i cichym, nierzucającym się w oczy, ale profesor od razu dostrzegł drzemiący w nim potencjał. Jak się odkrywa takie talenty? Szef instytutu w Weryni uśmiecha się i odpowiada: – Takim talentom jak Maciek wystarczy nie przeszkadzać, a gdzie jest możliwość, oczywiście pomagać. Aczkolwiek w jego działalności jest tak, że on tej pomocy specjalnie nie potrzebuje, bo sam sobie fantastycznie daje radę. I jeśli młodzież choć po części będzie go naśladowała, to w rzeszowskiej nauce będzie bardzo dobrze. Maciek nie szuka pustych pochwał, zaszczytów. Najlepiej o nim świadczą: jego praca, jego wyniki i codzienna postawa, którą na uczelni ja znam najlepiej. Czym zatem na co dzień zajmuje się dr Maciej Wnuk? – Interesuje mnie cytogenetyka, nie tyle w klasycznym wymiarze, czyli budowa i zaburzenia chromosomów, ale bardziej w kontekście biologii komórki i zmian, którym podlegają chromosomy w cyklu komórkowym, w procesie starzenia, pod wpływem różnych związków, czyli genotoksyczność różnych związków – tłumaczy. – Obecnie realizuję grant przyznany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego „Iuventus PLUS”, dotyczący otrzymania sond genetycznych do drożdży. Z satysfakcją mogę powiedzieć, że udało mi się je już skonstruować. Jest to o tyle ciekawe, że do tej pory nikomu nie udało się tych sond otrzymać i mam nadzieję, że uda mi się moje wyniki opatentować. Byłoby to fantastycznie, ponieważ marzeniem każdego biotechnologa jest otrzymać patent na wynalazek, a więc miałbym tę przygodę za sobą. Osiągnięcia dra Wnuka są naprawdę imponujące. Dwa razy zdobył stypendium Fundacji Nauki Polskiej w programie START, rektor uniwersytetu przyznał mu nagrodę za osiągnięcia naukowe, jest też laureatem konkursu ministerialnego „Iuventus PLUS”. Na swoim koncie ma 27 prac naukowych, z czego aż 23 zostały opublikowane w czasopismach z listy filadelfijskiej (lista czasopism naukowych opracowana i aktualizowana przez Institute for Scientific Information, które są najlepszymi z branży, a publikacja w nich ma większą wagę niż w mniej znanych czasopismach – przyp. red.). Imponujące, szczególnie wziąwszy pod uwagę jego wiek, choć i bez tego kryterium jego dorobek robi ogromne wrażenie. Jednak Maciej Wnuk jest zaprzeczeniem stereotypu naukowca zamkniętego w czterech ścianach laboratorium, pracującego samotnie, unikającego kontaktu z innymi, z którymi musiałby dzielić się ewentualnymi sukcesami i osiągnięciami w swojej dziedzinie. On podkreśla, że bez

34

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

ludzi, którzy go otaczają, których spotkał na swojej drodze, nie osiągnąłby nic. – Nie uważam, że na studiach na swoim roku byłem najlepszy, ale ktoś dał mi szansę i zaufał: prof. Zbigniew Kotylak, mój promotor pracy licencjackiej i magisterskiej, mgr Barbara Przełożony z Laboratorium SPZOZ1 w Rzeszowie, która wprowadziła mnie w świat cytogenetyki człowieka, dr hab. Monika Bugno-Poniewierska, świetna nauczycielka pracy laboratoryjnej, prof. Ewa Słota, promotorka doktoratu, prof. Grzegorz Bartosz, współpracownik, inspirator naukowy, prof. Koziorowski, którego jestem zastępcą. O tym, kim jesteśmy, decydujemy nie my sami, ale często ludzie, którzy dają nam szanse. Tak naprawdę człowieka kształtują ludzie, których spotyka się na swojej drodze – mówi dr Wnuk.

Praca naukowa, badania w laboratorium, są niezwykle wymagające. Nie każdy ma ku temu predyspozycje, nie każdy posiada cechy, które pozwoliłyby mu całymi godzinami przeprowadzać badania, poszukiwać nowych rozwiązań. – Ważna jest cierpliwość, bo badania trwają nie przez pół godziny, ale często całą dobę czy tydzień – tłumaczy dr Maciej Wnuk. – Właśnie nastawiłem jedno badanie, które już trwa dwa dni, a będzie trwało jeszcze przez tydzień i nie wiem czy uzyskam spodziewany wynik. Ważna jest ciekawość tego, co się robi, i to, żeby nie popaść w rutynę. Jeśli ktoś naukę zacznie traktować jako pracę „od-do”, to nic z tego nie będzie, tak się po prostu nie da pracować ponieważ w nauce, i to powtarzam swoim studentom, jest tak – jest jakiś eksperyment, że komórkami trzeba się zająć w sobotę lub niedzielę, to trzeba być w laboratorium. Nie ma wyjścia. To jest naprawdę ciężka praca. Prof. Koziorowski potwierdza, że praca w instytucie, którym kieruje, a Maciej mu w tym pomaga, łatwa nie jest. To z całą pewnością nie jest miejsce dla tych, którzy w ciepłym kącie chcieliby bezczynnie i bezproduktywnie przesiedzieć cały dzień. Ale gdyby ktoś chciał dopasować do dra Wnuka termin „pracoholik”, prawdopodobnie pod kilkoma względami pasowałby do tego określenia, to jednak w takim instytucie, jak ten w Weryni, zastosowanie takiej ogólnej i powszechnej terminologii jest niewłaściwe. Tu po prostu trzeba pracować, żeby mieć efekty. – Najlepszym potwierdzeniem działalności Maćka w sferze dydaktycznej i angażowania studentów do nauki jest to, że mają oni, jako współautorzy, prace w czasopismach z listy filadelfijskiej – mówi prof. Marek Koziorowski. – To nieczęsto w Polsce się zdarza, a w świecie naukowym jest uważane za prawdziwą nobilitację. On inspiruje studentów do pracy naukowej i swoją postawą najlepiej pokazuje im sens tych działań. 8 maja br. w biurze Rady Ministrów nasza studentka, podopieczna Maćka, Jennifer Mytych, odebrała laur konkursu Generacja Przyszłości, z kwotą ponad 88 tys. zł na jej badania. Jest niezwykle wymagający, ale przede wszystkim wobec siebie. Szkoda tylko, że nie zawsze jest to doceniane na uniwersytecie. Maciej niedługo po obronie doktoratu został zastępcą szefa instytutu w Weryni. Ale znając go jako człowie-


PORTRET

ka skromnego, bez żadnych zapędów w kierunku kariery i zdobywania kolejnych szczebelków uczelnianej administracji, trochę trudno mi znaleźć odpowiedź na pytanie, jak odnajduje się na stanowisku zastępcy kierownika instytutu. Szczególnie, że jest przełożonym swoich dawnych wykładowców. – Szczerze mówiąc, traktuję to na zasadzie, że jest taka potrzeba, więc to robię, ale nie jest to coś, czym chciałabym się zajmować całe życie – przyznaje dr Wnuk. – Traktuję to jako etap w życiu. Wspólnie z prof. Koziorowskim, dyrektorem instytutu, przyjęliśmy określone zasady funkcjonowania naszej jednostki i konsekwentnie je realizujemy. Muszę przyznać, że jesteśmy bardzo dumni z pracy całego instytutu, ponieważ z wyliczeń prorektora ds. nauki wynika, że jesteśmy najlepsi pod względem aktywności naukowej na Uniwersytecie Rzeszowskim. To jest oczywiście okupione dyscypliną w pracy, u nas każdy wie, że trzeba pracować.

Praca jest prawdziwą pasją Macieja. Opowiadając o tym, czym się zajmuje, mówi niemalże jednym tchem, a w głosie słychać radość, satysfakcję z wyników pracy. Dla wielu to sukces, jakiego być może nie uda się im osiągnąć. – Nauka nie pozwala się nudzić, każdego dnia robi się coś innego – opowiada dr Wnuk. – Mój każdy dzień wygląda inaczej. Wystarczy, że inaczej wyjdzie wynik i już trzeba pomyśleć, jaki nowy eksperyment zaplanować, zastanowić się, jak to zidentyfikować, zinterpretować. Spotkania z młodymi osobami też są bardzo ważne. Przyznaję, że nie lubię rutynowych zajęć ze studentami, czyli wykładów i ćwiczeń. Najbardziej lubię indywi-

dualną pracę ze studentami, gdy można osiągnąć naprawdę najlepsze efekty. I choć komuś spoza środowiska wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji, gdy praca jest pasją pochłaniającą czas i energię, życie prywatne niemal nie istnieje, Maciej temu zaprzecza. – Ależ jest możliwe, aczkolwiek ważne jest, by mieć drugą osobę, która rozumie specyfikę pracy, a najlepiej, gdy jest to osoba z tej samej branży – przyznaje. – Ja nie mam tego problemu. Jesteśmy z żoną, dr Anną Lewińską, pracownikami uniwersytetu, zajmujemy się podobną tematyką badawczą. Oczywiście, czasem jestem zmęczony, to normalne, ale jestem maksymalistą – kiedy jest praca, to jest praca, ale gdy jest szansa, by gdzieś wyjechać, to razem chętnie zwiedzamy świat. Jednak tak muszę wszystko zaplanować, by wszystkie eksperymenty zakończyć przed wyjazdem. Lubię wyjechać, by coś zobaczyć, lubię być aktywny, bezczynność mnie nudzi. Planów zawodowych Maciej Wnuk ma sporo. W pierwszej kolejności dokończenie badań w ramach grantu z programu „Iuventus PLUS”, przygotowanie patentu, później habilitacja. Marzeniem też jest stworzenie doliny biotechnologicznej, która miałaby skupiać firmy biotechnologiczne i farmaceutyczne oraz firmy zakładane przez absolwentów wydziału biotechnologii, co dałoby im szansę na zatrudnienie. Krótko mówiąc – tytan i pasjonat swojej pracy. Nie zaskakują więc słowa profesora Marka Koziorowskiego, którymi podsumowuje swoją opowieść o Maćku Wnuku: – Gdyby ktoś mnie zapytał, jakie jest moje największe odkrycie w nauce, to rzekłbym przekornie, że właśnie Maciek. Mimo że moje prace naukowe publikowane są w światowych czasopismach, to jego jako najbliższego współpracownika uważam za największe odkrycie. ■

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

35


BĄDŹMY szczerzy

Świat według mainstreamu

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

„AUTORYTETY”: Tadeusz Mazowiecki, Marcin Król, Ireneusz Krzemiński, Monika Olejnik, Tomasz Lis, Adam Michnik, Magdalena Środa, Kora Jackowska, Kamil Sipowicz, Stefan Niesiołowski, Lech Wałęsa, Marek Dukaczewski, Jerzy Urban, Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak, Sławomir Nowak, Tomasz Wołek, Jarosław Kuźniar, Andrzej Wajda, Kazimierz Kutz, Aleksander Kwaśniewski, Józef Oleksy, Władysław Frasyniuk, Henryk Wujec, Bronisław Komorowski, Tomasz Nałęcz, Roman Giertych, Radek Sikorski, Barbara Kudrycka, Mikołaj Budzanowski, Krystyna Szumilas, Jacek Vincent Rostowski, Elżbieta Janicka, Jan Piński, Donald Tusk, Henryka Krzywonos, Henryka Bochniarz, Ryszard Kalisz, Bogdan Zdrojewski, Leszek Miller, Jerzy Miller, Danuta Waniek, Rafał Grupiński, Ewa Wójciak, Jan Hartman, Cezary Michalski, Anna Grodzka, Jan Gross, Paweł Graś, Tomasz Arabski, Tadeusz Iwiński, Beata Sawicka, Paweł Rysiński, Ryszard Milewski, Jerzy Jaskiernia, Mirosław Wądołowski, Mirosław Karapyta, Grzegorz Schetyna, Ewa Kopacz, Janusz Palikot, Robert Biedroń, Maciej Lasek, Sławomir Zieliński, Robert Kwiatkowski, Andrzej Pęczak, Marek Dochnal, Grzegorz Hajdarowicz, Kuba Wojewódzki, Mikołaj Lizut, Marcin Plichta, Zbigniew Hołdys.

„CIEMNOGRÓD”: Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Piotr Gliński, Jan Olszewski, Bronisław Wildstein, Tomasz Sakiewicz, Krzysztof Wyszkowski, Rafał Ziemkiewicz, Paweł Lisicki, Andrzej Nowak, Waldemar Łysiak, Joanna Lichocka, Ewa Stankiewicz, Jarosław Marek Rymkiewicz, Piotr Semka, Krzysztof Feusette, Marcin Wolski, Jan Pietrzak, Jan Żaryn, Ryszard Terlecki, Zdzisław Krasnodębski, Sławomir Cenckiewicz, Anita Gargas, Piotr Gursztyn, Piotr Gociek, Piotr Gontarczyk, Tomasz Terlikowski, Krzysztof Rybiński, Cezary Gmyz, Katarzyna Gójska-Hejke, Redbad Klijnstra, Krzysztof Masłoń, Andrzej Horubała, Igor Zalewski, Piotr Gabriel, Tomasz Wróblewski, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Janusz Rewiński, Ryszard Legutko, Janusz Szewczak, Andrzej Zybertowicz, Robert Mazurek, Jacek Karnowski, Michał Karnowski, Witold Gadowski, Jerzy Jachowicz, Krzysztof Czabański, Stanisław Janecki, Mariusz Pilis, Łukasz Warzecha, Paweł Burdzy, Piotr Skwieciński, Grzegorz Górny, Piotr Zaremba, Dorota Kania, Wojciech Cejrowski, Wiktor Świetlik, Ryszard Makowski, Marek Pyza, Dorota Gawryluk, Krzysztof Ziemiec, Maciej Pawlicki, Maria Dłużewska, Bogdan Musiał, Paweł Zyzak, Dorota Łosiewicz, Antoni Krauze, Grzegorz Bierecki, Mariusz Kamiński, Piotr Lisiewicz, Grzegorz Wierzchołowski, Leszek Misiak, Artur Dmochowski, Kaja Bogomilska, Krystyna Grzybowska, Wojciech Wencel.

POST SCRIPTUM: Słowa „autorytety” i „ciemnogród” opatrzyłem cudzysłowem, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powie np. o Annie Grodzkiej, że jest niekwestionowanym autorytetem, ani że np. prof. Piotr Gliński jest symbolem ciemnogrodu. Tych słów-wytrychów używają od ponad dwudziestu lat tzw. media głównego nurtu z „Gazetą Wyborczą” na czele, aby podzielić świat w sposób dla siebie wygodny i ten podział narzucić opinii publicznej. To działa do pewnego momentu – każdy absurd ma to do siebie, że jako taki trafia w czeluść niebytu. Autorzy tego podziału jego finał odczują zapewne boleśnie, zrodził się bowiem z ich niewyobrażalnej pychy. Kolejność nazwisk przytoczonych w dwóch powyższych zestawach nie ma żadnego znaczenia – są one prostym zapisem strumienia świadomości uruchomionego owymi dwoma hasłami-wytrychami. I, rzecz jasna, nie wyczerpują obu zbiorów.■

36

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013



AS z rękawa

Wielki Szaman

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Mitologia węgierska wzoruje się na trójpoziomowym modelu szamanistycznym – świat środkowy, gdzie żyją ludzie, świat wyższy dobrych duchów, oraz świat niższy złych duchów. Kontakt między poziomami świata zapewnia wyznaczona do tego osoba – szaman lub taltos. Wielkim Szamanem dzisiejszej europejskiej polityki jest Viktor Orban, prawnik, który studiował brytyjską filozofię polityczną na Oxfordzie. W latach 1998–2002 sprawował funkcję premiera. W kwestiach gospodarczych był początkowo zwolennikiem liberalizmu. Po przegranych wyborach z 2002 i 2006 Viktor Orban pozostał liderem opozycji parlamentarnej. Stanął na czele ruchu obywatelskiego „Naprzód Węgry”. W wyborach w 2010 roku koalicja, której przewodził, zdecydowanie wygrała wybory, zdobywając ponad 2/3 mandatów w Zgromadzeniu Narodowym. Ponownie stanął na czele rządu. Trzeba przyznać, że zastał finanse publiczne w tragicznym stanie – ponad 80 proc. PKB zadłużenia. Orban postawił na gospodarczy populizm. Zwiększył podatki dla zagranicznych firm, działających w sektorach energetycznym, telekomunikacyjnym i handlu detalicznego. Pieniądze ze znacjonalizowanych funduszy emerytalnych przeznaczył na zmniejszenie długu publicznego. Obniżył podatki PIT i CIT. Wprowadził nową ustawę medialną mocno ograniczającą wolność mediów. Węgierski parlament uchwalił kontrowersyjne, daleko idące zmiany w konstytucji. Ograniczył w niej prerogatywy Trybunału Konstytucyjnego, wprowadził zapis o ochronie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, i o ochronie życia poczętego. Viktor Orban koncentruje się na wzmacnianiu swojej władzy, nie znosi krytyki uznając, że został wybrany z woli ludu, a sprzeciwianie się jego reformom to działanie na szkodę narodu węgierskiego. Winni kryzysu są wszyscy: Unia Europejska, międzynarodowe koncerny, banki, rynki finansowe, ale nie Węgrzy. Receptą

38

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

na wyjście z zapaści jest ograniczenie samodzielności banku centralnego i przeznaczenie rezerw walutowych na spłatę długów. Wprowadzono prawo uderzające w banki, które pozwala jednorazowo spłacić obywatelom walutowy kredyt hipoteczny po kursie o 1/3 niższym od rynkowego. Trudno się dziwić, że Węgrzy uważają Viktora Orbana za najlepszego węgierskiego szefa rządu od upadku komuny. Dynamiczny, aktywny i wszędobylski premier narzucił Węgrom swą wizję gospodarczą i społeczną. Wielki Szaman chce wzmocnić naród, ustabilizować kraj, przede wszystkim poprzez dawanie impulsów rozwojowych i ułatwień kredytowych dla własnych przedsiębiorców. Reforma ma polegać na tym, by „ponownie 10 mln Węgrów czuło się dobrze z tym, że są Węgrami”. Orban postawił na koncepcję silnego państwa, ideę zdeterminowanego rządu, koncentrującego w swych rękach pełnię władzy. Ten niezwykle ambitny program wprowadzany jest szybko, niecierpliwie i chaotycznie. Deficyt budżetowy w 2012 r. obniżono nawet do 2 proc., ale równocześnie – wbrew obietnicom – kraj zanotował spadek PKB o 1,7 proc. w 2012 r. Dlaczego tak się dzieje? Bardzo złe relacje pomiędzy węgierskim rządem a Bankiem Światowym, Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Europejskim Bankiem Centralnym, nie pomagają gospodarce. Viktor Orban to jeden z najciekawszych europejskich polityków, wywołujący wiele kontrowersji. Moim zdaniem, jakakolwiek ocena tego wybitnego polityka byłaby przedwczesna. Niewątpliwie wzbudza skrajne emocje, walczy na wszystkich frontach i to nie wróży mu na dłuższą metę sukcesu. Okryte złą sławą „rynki finansowe” w pewnym momencie stracą cierpliwość, a wtedy za naruszanie ważnych interesów banków i potężnych instytucji przyjdzie Wielkiemu Szamanowi, a tym samym Węgrom – zapłacić. ■



POLSKA po angielsku

Sexy Podkarpacie! Magdalena Zimny-Louis

Rzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” trafiła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.

Ciekawe, co tam u Anety K., którą wyleniałe lwy Samoobrony kiedyś uwodziły, na kolanach sadzały, końskie tabletki oferując, aby śladu po harcach na kanapach służbowych nie było. Czy sprawca wyszedł z więzienia, czy w ogóle do więzienia trafił, czy rozeszło się po kościach? Pamiętacie? Pamiętamy i prawdę powiedziewaszy, trochę już nam tęskno do seksafer, bo nic tak wyobraźni nie jurga, jak wyznanie dziewczyny, że nie chciała, bała się, czego się jednak nie robi dla kariery?! A robi się nie tylko na Podkarpaciu, ale we wszystkich niemalże zakątkach świata cywilizowanego oraz tego na krańcach.

momencie temat należy uciąć, zaledwie zarzuty postawiono, a zarzucić można wszystko i każdemu, nawet worek na plecy... Prokuratura stawia zarzuty (wierzę polskiej prokuraturze akurat tyle, co politykom, albo nawet jeszcze mniej), zatem poczekajmy roztropnie na wyrok sądu. Młyny watykańskie przy naszych sądowych to ekspres polecony jest, więc za jakieś 7 lat dowiemy się, czy było oferowanie awansu za seks, czy też tylko zwykłe łapanie za kolano pod stołem w gabinecie szefa. Ile razy świadkowie i sam oskarżony będą wypielęgnowaną dłonią swojego obrońcy L4 w sądzie przedstawiać, tylko oni wiedzą.

Gdzie baba i chłop spotkają się w konstelacji: Od niego wiele zależy – Ona zależy od niego, tam seksafera gotowa. Dlaczego nigdy nie jest odwrotnie, psia mać!!! W instytucjach rządowych i poza, w telewizji, korporacji, unii takiej czy owakiej, a przede wszystkim w Hollywood, dokąd, jak opisywał reżyser Żuławski-ojciec w swojej męczącej wzrok czytelnika książce pt. Nocnik (wycofanej z księgarni po interwencji rodziny Rosati z powodu podobieństw bohaterki Esterki do Weroniki) – niejedna polska panna jechała karierę zrobić poprzez łóżko, choć powszechnie wiadomo, że takich rzeczy, jak ci zboczeńcy z Hollywood oczekują, to się nawet w łóżku nie robi... Taki porządek ustalony na drugi dzień po Wielkim Wybuchu rządzi światem i nic nie wskazuje na to, żeby miał ulec zmianie. U nas trochę skromniej, w końcu filmów nie kręcimy, ale na Ludowców zawsze można liczyć, gdyż jak głosi stare przysłowie: chłop żywemu nie przepuści. W tym

W Polsce większość zaczyna chorować im bliżej procesu, czasami wręcz ma się wrażenie, że sądy uparły się, aby sądzić samych chorowitych, stojących nad grobem, z jedną nogą w trumnie obywateli całkiem niewinnych, co najwyżej sprowokowanych, pomówionych, oszczerstwem w oczy chluśniętych, w znakomitej większości będących ofiarami rozgrywki politycznej. Przy polityce największe pieniądze są, to i pokusa przemożna. Procesy w Polsce trwają L A T A M I, woźny w sądzie nie dożyje dnia wyroku, a co dopiero my, zwykli, ciekawscy obywatele, czekający w domu przed telewizorem na sprawiedliwość... O! przepraszam, doczekaliśmy się wyroku w sprawie posłanki Sawickiej, lecz gdyby nie pokazali ponownie tych nagrań posłanki, siedzącej na ławeczce ponętnie ramię w ramię z agentem Tomkiem, mało kto by pamiętał, o co chodziło w tej aferze? Czy to on jej coś dał, a może ona jemu?! ■

40

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013



PROCES myślowy

Nie żal mi Gowina

Jerzy Borcz

adwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.

Premier Donald Tusk przez kilka lat kierowania rządem nie zawsze miał dobrą rękę do obsadzania stanowiska Ministra Sprawiedliwości. Zaczął dobrze, od powołania fachowca z autorytetem – prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego, jednak niedługo potem zdymisjonował go z powodów, które absolutnie tego nie uzasadniały. Okoliczności tej decyzji sugerowały również, że premier w ramach swego rządu ma się za władcę absolutnego i nie zamierza kierować się względami kurtuazji i szacunku wobec swych ministrów. Nic zatem dziwnego, że pojawiły się wkrótce pogłoski, iż kilku poważnych kandydatów na następcę prof. Ćwiąkalskiego odmówiło zgody na kierowanie tym ministerstwem. Może i było to po części przyczyną kolejnej, błędnej i trudnej do zrozumienia, decyzji premiera o powierzeniu ministerstwa Andrzejowi Czumie. Ten kandydat nie miał właściwie żadnych kwalifikacji do kierowania tym resortem i wkrótce potem zaczął dobitnie wykazywać, że dobre karty z opozycyjnego życiorysu to stanowczo za mało. Wiele decyzji nowego ministra było oczywiście nietrafnych, w ministerstwie panował chaos, nie widać było jakiejś koncepcji prowadzenia jego spraw, zaś dość częste medialne wystąpienia ministra Czumy niejednokrotnie były po prostu kompromitujące. Premier pozostawał głuchy na sygnały w tej sprawie, trwał przy swej personalnej decyzji, liczył, że minister poprawi swoje funkcjonowanie, ale po ponad 9 miesiącach musiał przyjąć do wiadomości, że dalej może być tylko gorzej. Tym razem poszukał tak zwanego merytorycznego kandydata. Krzysztof Kwiatkowski okazał się ministrem kompetentnym, pracowitym, energicznym i skoncentrowanym na swej robocie. Po tym, jak Platforma Obywatelska ponownie wygrała wybory, wydawało się oczywiste, że będzie kontynuował swoją misję. Premier, niestety, znowu podjął dziwną decyzję. Zrezygnował ze sprawdzonego człowieka, chętnego do dalszej pracy, na rzecz obsadzenia ważnego ministerstwa wedle potrzeb wynikających z wewnątrzpartyjnych układanek. Argumenty, że brak prawniczego wykształcenia, praktyki i doświadczenia w działaniu wymiaru sprawiedliwości mogą być akurat atutem ministra Jarosława Gowina, można między bajki włożyć. „Pozytywna szajba” na tle deregulacji zawodów regulowanych to też trochę mało. Uważam zresztą, że owa sztandarowa dla Jarosława Gowin deregulacja, to sprawa

42

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

mocno przereklamowana, mająca w gruncie rzecz przykryć brak innych dobrych i dojrzałych projektów w wymiarze sprawiedliwości. Zainteresowanie społeczne tymi proponowanymi zmianami wcale nie jest duże, ich pozytywne skutki nie muszą być tak doniosłe jak się zapowiada, zaś negatywy ujrzymy w praktyce, bo takie niewątpliwie będą, zgodnie z zasadą, iż każdy medal ma dwie strony. W każdym razie dość jasne było, że premier powołał Jarosława Gowina z powodów przede wszystkim wewnątrzpartyjnych. Domniemanego przywódcę frakcji konserwatystów, partyjnego opozycjonistę, postanowił uczynić w ramach rządu swym podwładnym, licząc na wypływające z takiego układu możliwości kontroli i wpływu na jego zachowanie. Wyszło dokładnie na odwrót. Ministerialna nominacja tylko wzmocniła pozycję Gowina, zarówno w samej Platformie, jak i na zewnątrz, dała mu nowe możliwości promowania swej osoby i poglądów. Jarosław Gowin chętnie z tego korzystał, brylował w mediach, dużo mówił o wyznawanych wartościach, wyraźnie zamarzyło mu się zyskanie takiej popularności, jaką zdobył Lech Kaczyński, demonstrujący jako Minister Sprawiedliwości wielką determinację w walce z przestępczością. Tyle tylko, że Lech Kaczyński był w tym bardziej wiarygodny. Gowin, kiedy mówił o sprawach merytorycznych związanych z pracą swego resortu, sprawiał wrażenie, że mówi o czymś mało mu znanym, o czym właśnie przed chwilą coś przeczytał. Bardziej autentyczny i pewny swych racji bywał wtedy, gdy mówił o ochronie zarodków, kiedy krytykował zamiar przyjęcia przez rząd konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Autentycznie brzmiały też w jego ustach wypowiedzi w stylu: „ mam w nosie literę prawa, ważniejszy jest jego duch zgodny z wartościami”. Jednak nie powinien tak mówić Minister Sprawiedliwości i nie powinien bez jakichkolwiek dowodów, publicznie formułować oskarżeń wobec lekarzy innego państwa o handel i eksperymenty na zarodkach ludzkich. Stanowisko Ministra Sprawiedliwości to poważna funkcja wymagająca dużej odpowiedzialności i tego zdawał się nie rozumieć Jarosław Gowin, podobnie jak premier, który z większą rozwagą, nie tylko dla partyjnych układanek, powinien obsadzać to stanowisko. Nowa nominacja wydaje się merytoryczna i budzi nadzieję, że Donald Tusk nie będzie tak lekko traktował tego resortu i pozwoli Markowi Biernackiemu spokojnie pracować do końca kadencji. Oby. ■



Drugie życie

zamku w Dzikowie Po prawie sześćdziesięciu latach dewastacji była rezydencja Tarnowskich wraca do dawnej świetności. Może być wizytówką kulturalną Podkarpacia i atrakcją turystyczną Tarnobrzega, w którym zamknięto największy zakład przemysłowy. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Adam Wójcik zobaczył po raz pierwszy zamek w Dzikowie w październiku 1986 r. Kilka dni wcześniej przyjechał do Tarnobrzega, aby objąć stanowisko wojewódzkiego konserwatora zabytków. Zamek oglądał z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony urzekła go elegancka architektura wazowskiego baroku, z drugiej – zabytek znajdował się w takim stanie, że napawał głębokim smutkiem. Otoczony był zarośniętym parkiem, w którym już dawno wycięto najpiękniejsze drzewa. Park rozjeżdżały ciągniki. Przestronne zamkowe pomieszczenia podzielono nowymi ściankami na klasy. Szaro-bure lamperie olejne, prymitywne toalety, zapuszczone parkiety. Ten stan rzeczy utrzymywał się przez kilka powojennych dziesięcioleci. RATOWAĆ, CO SIĘ DA Pozostała taktyka małych kroków i ratowania tego, co się da. Najpierw Adam Wójcik oddał do konserwacji dwa stare obrazy z XVIII stulecia, wiszące w auli szkolnej. Obydwa pochodziły z Horochowa – majątku Tarnowskich położonego na Wołyniu. Płótna były w rozpaczliwym stanie. Piętro wyżej znajdowała się łazienka i woda z nieszczelnych instalacji spływała po ścianach. Odnowienie koszto-

44

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

wało majątek: 18 mln zł, podczas gdy cały budżet wojewódzkiego konserwatora wynosił 125 milionów. Gdy planowano wyburzenie dworskiego spichlerza z 1843 r., nowy konserwator wyraził kategoryczny sprzeciw. Wraz w Edwardem Antończykiem, prezesem Towarzystwa Przyjaciół Tarnobrzega, przy wsparciu Ministerstwa Kultury, spichlerz uratowano i wyremontowano. W 1992 r. stał się on siedzibą muzeum historii miasta. Cykl wystaw i odczytów uświadamiał mieszkańcom, czym był Dzików i jaką rolę odegrał w polskiej kulturze. Adam Wójcik został dyrektorem nowego muzeum. Obronił doktorat, badając historię zamku i opracował koncepcję jego rewaloryzacji. Jednak szkoła rolnicza była „nie do ruszenia”. Z pomocą przyszedł przypadek. Skarpa, na której posadowiony jest zamek, zaczęła się obsuwać. Szkołę przeprowadzono do innego budynku. W roku 2007 rozpoczęły się prace zabezpieczające, połączone z remontem piwnic. A ponieważ były do dyspozycji środki unijne, remont zamku stał się jedną z priorytetowych inwestycji miejskich. W 2008 roku zamek w Dzikowie był już bezpieczny. Rozpoczął się remont dachu, na którym zdążyły wyrosnąć dwa drzewa. Najpierw trzeba było wywieźć z poddasza 400 ton gruzu, który służył jako izolacja termiczna. Wymieniono znisz-


VIP kultura sokim poziomie zamkowej kamieniarki świadczą wykopane nadproża portalowe z 1. połowy XVII w. Na jednym z nich znajduje się misternie wyrzeźbiony medalion z profilem głowy. Prawdopodobnie przedstawia on Dantego Alighieri. Osobliwością jest zachowana dachówka z łupku, którą pokryty był dach zamku po przebudowie w 1834 r. Dachówka z łupku w Polsce nie występuje. Trzeba było przywozić ją z zachodniej Europy – prawdopodobnie z Francji. To drugi po Gołuchowie polski zamek, w którym użyto tak drogiego pokrycia dachowego. PERŁY W KOLEKCJI

czoną część więźby dachowej, położono podwójną warstwę dachówki, obróbki blacharskie wykonano z miedzi. Później w budynku założono nowe instalacje. Parowy system centralnego ogrzewania z 1929 r. groził w razie awarii ciężkimi poparzeniami. Przedwojenna kotłownia zużywała w sezonie kilkadziesiąt ton węgla; szkoła zatrudniała ośmiu palaczy. W latach 2010-11 przeprowadzono remont pomieszczeń parteru i rozpoczęto urządzanie wnętrz. W rok później oddana została do użytku kaplica pałacowa. W ostatnich tygodniach kwietnia br. w zamkowych wnętrzach zawieszono 50 obrazów z kolekcji rodziny Tarnowskich, które wróciły na swe dawne miejsca z ekspozycji w spichlerzu. – Dwa lata temu piwnice zobaczyły 4 tysiące osób. W ubiegłym roku – kiedy udostępniono wnętrza parteru – liczba zwiedzających wzrosła do 11 tysięcy – mówi dyrektor Adam Wójcik. W trakcie remontu gotyckich i barokowych piwnic natrafiono na srebrny skarb monet z XVII stulecia oraz fragmenty srebrnej zastawy stołowej z herbami Jelita Zamoyskich i Pilawa Potockich. Ozdobą zamkowych komnat były odnalezione we fragmentach XVIII-wieczne wazy japońskie zdobione subtelnym ornamentem kwiatowym. O wy-

Dzisiejszy wygląd wnętrz zamkowych nieco odbiega od przedwojennego. Dzików znany był ze swej kolekcji dzieł sztuki. Około setki obrazów – dzieł dawnych mistrzów – przywieźli Waleria ze Stroynowskich i Jan Feliks Tarnowscy z dwuletniej podróży po Włoszech, którą odbyli w latach 1803-1804. Część odziedziczyli po biskupie Hieronimie Stroynowskim. Do najbardziej znanych należał autoportret Rembrandta van Rijn (dziś we Lwowie) oraz „Lisowczyk” (jeździec polski), pędzla tegoż artysty. Ten drugi obraz został odsprzedany w 1910 r. amerykańskiemu przemysłowcowi H.C. Frickowi. Transakcja wzbudziła w Galicji liczne protesty. Tarnowscy kupili rękopis „Pana Tadeusza” od Władysława Mickiewicza, syna poety. Był on przechowywany w Dzikowie w latach 1929-39. Później podzielił los dzikowskiej kolekcji, która w latach wojny przeszła prawdziwą odyseję. (W roku 1998 rękopis, wypożyczony na krótko z Ossolineum we Wrocławiu, wystawiono w Dzikowie. Zobaczyło go 60 tysięcy osób.) W 1939 r. rękopis Mickiewicza wraz z Kroniką Kadłubka, XV-wieczną kopią Kodeksu Wiślickiego oraz innymi cennymi dokumentami, został wywieziony do lwowskiego Ossolineum. W Muzeum Narodowym w Krakowie w formie depozytu znalazło się ok. 100 obrazów, w Bibliotece Jagiellońskiej – dzikowski księgozbiór. Inne książki i archiwalia zostały zamurowane w schowku w piwnicy zwanej Węgierską – tam, gdzie ukrywano je podczas I wojny światowej. We wnętrzach pozostały meble i część eksponatów, które przetrwały do końca okupacji hitlerowskiej. 5 sierpnia 1944 r. rząd lubelski wydał dekret o utworzeniu w Dzikowie – tak jak w Łańcucie – muzeum państwowego. Powierzono je dr. Michałowi Marczakowi, który przez dziesięciolecia był kustoszem kolekcji Tarnowskich. Jego przedwczesna śmierć w 1945 r. przekreśliła te plany. Zabytki dzikowskie rozdzielono między podkarpackie ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

45


REZYDENCJA Tarnowskich

Zegar słoneczny – projekt Tadeusza Przypkowskiego, 1930 r. muzea, gdzie w większości pozostają do dziś. Po zmianie ustroju Tarnowscy starali się o ich odzyskanie, aby w odnawianym zamku utworzyć muzeum swojego rodu. Właściciele kolekcji podkreślali, iż są tylko depozytariuszami skarbów kultury, które winny być udostępnione całemu narodowi. W większości wypadków starania te zakończyły się niepowodzeniem. Do Dzikowa wróciło 50 obrazów z krakowskiego depozytu oraz niektóre zabytki (głównie pamiątki rodzinne) z innych muzeów. MUZEUM RODU TARNOWSKICH Odtworzenie wnętrz parteru wymagało wielu starań i pracy, której daleko do końca. Dziś zwiedzający – oprócz sześciu piwnic – może obejrzeć osiem pomieszczeń parteru. Zwiedzanie rozpoczyna od neogotyckiej kaplicy, na której ścianach oglądamy malarstwo włoskie. Nad ołtarzem wisi wizerunek Madonny z Dzieciątkiem namalowany przez Domenica del Frate w 1806 r. na zamówienie właścicieli. Na neogotyckiej mensie ołtarzowej (kopia, oryginał znajduje się u tarnobrzeskich dominikanów) stoi rzymska rzeźba „Chrystus i św. Jan Chrzciciel jako bawiące się dzieci” – dzieło Gianlorenza Berniniego. Okno z kutą okiennicą z XVII stulecia pozwalało hrabiemu na uczestnictwo w nabożeństwie bez wychodzenia z sąsiedniego pomieszczenia – biblioteki. Neogotyckie szafy, zdobione XVIII-wiecznymi sztychami,

są prawie puste. Muzeum pozyskało za to księgozbiór Jana Nowaka-Jeziorańskiego: ponad 900 woluminów rzadkich w kraju książek i czasopism emigracyjnych. Z biblioteką sąsiaduje apartament hrabiego, składający się z poczekalni, gabinetu, toalety, sypialni oraz garderoby. Gabinet, zwany antycznym, zdobiły niegdyś starożytności przywiezione z włoskiej podróży. Dziś pozostała z tego zbioru marmurowa wanna oraz mozaika z Pompei z I w. n.e. – jedyna w Polsce. Mozaika jest uszkodzona po bokach, gdyż po wojnie uczniowie bezmyślnie wydłubywali z niej kamyczki. W kącie stoi konsola pochodząca z kaplicy zamku w Olesku – miejscu urodzin Jana III Sobieskiego. Wedle tradycji, to na niej w czasie chrztu miał być położony przyszły zwycięzca spod Chocimia i Wiednia. Nad kon-

Sypialnia hrabiego.

Kaplica zamkowa. Sala sejmowa.

46

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


REZYDENCJA Tarnowskich

Fragment portalu z wizerunkiem Dantego Alighieri(?), I połowa XVII w. solą wisi portret króla, zaś obok wspaniale zdobiona turecka taca. W gabinecie zwraca uwagę włoski obraz z XVIII stulecia, przedstawiający „Ucieczkę do Egiptu” z Madonną jadącą na wielbłądzie. Pamiątką po Władysławie Tarnowskim – literacie i muzyku, jest fortepian, na którym grywał także jego przyjaciel – słynny kompozytor Franciszek Liszt. Z apartamentem właściciela zamku sąsiaduje Pokój Żółty poświęcony pamięci dr. Michała Marczaka – historyka-regionalisty oraz pierwszego kustosza dzikowskich zbiorów. O jego działalności najlepiej mówi niewielkie zdjęcie wykonane po II wojnie światowej. Przedstawia ono dr. Marczaka suszącego wydobyte z piwnicznego schowka starodruki. Jego własny księgozbiór z warszawskiego mieszkania spotkał dużo gorszy los: została po nim garstka zbielałego popiołu pokazana w gablocie wśród osobistych pamiątek. Największą, reprezentacyjną salę zamku – Salę Sejmową, dekorują herby i portrety. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje wizerunek prof. Stanisława Tarnowskiego pędzla Jana Matejki. W gablocie eksponowane są repliki insygniów najwyższych urzędów sprawowanych przez członków rodu: buława hetmańska, berło i łańcuch rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz laska marszałkowska. Ozdobą jest zrekonstruowana najpiękniejsza podłoga zamkowa o finezyjnym wzorze geometrycznym. Tych kilka ciekawostek pokazuje, jak bardzo wnętrza dzikowskie – mimo dziejowych zawiłości – zasługują na uwagę. Na parterze do odtworzenia pozostają Pokój Czerwony, Kredens Zamkowy oraz Sala Konfederacji Dzikowskiej, zaś na piętrze pokoje: Włoski, Holenderski, Gabinet Miniatur, Izba Herbowa oraz Zbrojownia (Pokój Myśliwski). Znajdą się w nich zbiory malarstwa, które Tarnowscy zamierzają wycofać z muzealnych depozytów. To zadanie dla następcy obecnego dyrektora, który zostanie wybrany w drodze konkursu. Z końcem maja br. – po 22 latach pracy nad restauracją Dzikowa, dr Adam Wójcik, Honorowy Obywatel Tarnobrzega, przestaje pełnić swoją funkcję. Odwołały go władze miasta. Po likwidacji Siarkopolu w miejsce kopalni odkrywkowej powstało ogromne Jezioro Tarnobrzeskie, które przyciąga miłośników sportów wodnych z całego regionu. Mieszkańcy Rzeszowa mają tu bliżej niż nad Solinę. Są także inne atrakcje turystyczne. W promieniu 15 kilometrów od Tarnobrzega leżą miejscowości znane z najcenniejszych w kraju zabytków. To Sandomierz, Koprzywnica, Baranów Sandomierski. Odrestaurowany zamek w Dzikowie znalazł się w centrum tego szlaku. To szansa dla rozwoju miasta – podkreśla dr Adam Wójcik. ■

Piwnica zamkowa.

Historia zamku w Dzikowie oczątki dawnej rezydencji Tarnowskich herbu Leliwa sięgają XV stulecia. Na wiślanej skarpie zbudowano wtedy dwór wieżowy otoczony wałami ziemnymi. W połowie XVII w. został on powiększony o skrzydło północne (obecny korpus główny) i otoczony murem obronnym i fosą z mostem zwodzonym. W końcu XVIII w. dobudowano do zamku skrzydło wschodnie. Cała budowla w stylu prowincjonalnego baroku została zniszczona w 1809 r. W 1834 z polecenia Jana Feliksa Tarnowskiego znany włoski architekt Francesco Maria Lanci przebudował zamek w stylu angielskiego neogotyku. Rezydencja stała się jednym z pionierskich na ziemiach polskich ośrodków muzealno-kolekcjonerskich obok Puław Czartoryskich, Wilanowa Potockich i lwowskiego Ossolineum. W nocy z 21 na 22 grudnia 1927 r. w zamku wybuchł pożar. Znaczną część zbiorów udało się uratować, lecz zamek wymagał odbudowy. Dokonał jej w stylu baroku Wazów prof. Wacław Krzyżanowski, autor znanych krakowskich budowli jak gmach AGH czy Biblioteka Jagiellońska. Dzików był rezydencją Tarnowskich do 1944 r. Później został siedzibą szkoły rolniczej. Przywrócenie świetności dawnego zamku rozpoczęło się w roku 2007 i trwa do chwili obecnej. Kosztem 12 mln zł (z tego połowa z funduszy unijnych) umocniono skarpę, odremontowano piwnice i pomieszczenia parteru, rekonstruując część dawnych wnętrz. Kolejne 4 mln zł ma kosztować remont wnętrz I piętra. Zamek jest siedzibą Muzeum Historycznego m. Tarnobrzega.

P

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

47


FOTOGRAFIA

Keeffe Street.

Irlandia polskiego fotografika Jędrzej Niezgoda, syn znanej fotograficzki i antykwariuszki Grażyny Niezgody, pochodzi z Przemyśla – miasta leżącego na granicy Unii Europejskiej. Po studiach związał się z irlandzkim Cork – leżącym na drugim krańcu europejskiej wspólnoty. Swą pierwszą indywidualną wystawę fotogramów zatytułował „Eire”, co oznacza Irlandię w pierwotnym, zanikającym języku tego kraju.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Jędrzej Niezgoda Fotogramy Jędrzeja Niezgody to nowe spojrzenie emigranta na swą drugą ojczyznę. Charakterystyczne, iż odrzuca on bagaż tradycji i emocji, jakie mógłby przywieźć z kraju. Podziwiam naturalną akceptację nowego świata, w którym przyszło mu żyć. Artysta patrzy na Irlandię okiem odkrywcy, dla którego wszystko co ogląda jest nowe i interesujące. A z takiego spojrzenia bierze się zachwyt nad poznawanym światem. Fotografik z zewnątrz widzi więcej i ostrzej niż ludzie mieszkający tu na stałe. I nie chodzi tu o odkrycia zawodowe. Jędrzej Niezgoda przyznaje, iż żadne z irlandzkich miast nie fascynuje zabytkową architekturą. Prowincja zaś pełna jest opuszczonych domów pozostałych po emigrantach, którzy opuścili ten kraj na zawsze. W XIX stuleciu wyspę zamieszkiwało 8 mln mieszkańców. Dziś pozostało ich 4,5 miliona. U podstaw sztuki Jędrzeja Niezgody leży kontemplacja, która pozwala dostrzec coś nowego nawet w chropowatej fakturze starego tynku przeciętego banalnymi instalacjami, skontrastowanego ze słupem sygnalizacji świetlnej, opatrzonego tabliczką z nazwą ulicy. Nową rzeczywistość kreują w tych kompozycjach bardzo proste środki

48

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

wyrazu: światło i cień, zieleń, ptaki przelatujące nad drutami telefonicznymi lub siedzące nieruchomo na portowym molo. Jeszcze wspanialsze są irlandzkie pejzaże, komponowane z wrażliwością malarza epoki romantyzmu. Jędrzej Niezgoda nie ogląda ich jednak przez pryzmat dawnej konwencji artystycznej. On sam kreuje własną rzeczywistość. Składają się na nią surowe zarysy gór i przestrzeń oceanu, wzburzone fale i prześwietlone promieniami słońca chmury, nieruchome bryły opuszczonych domów i kamienne murki odgradzające pola. Konar samotnego drzewa na wzgórzu na tle kłębiastych chmur to synteza pustego krajobrazu, gdzie człowiek spotyka się z nieskończonością. Równie oszczędne są sceny portowe: nawet papierowe worki po cukrze porzucone na nadbrzeżu tworzą osobliwą kompozycję. Postacie ludzi pogrążonych w mroku w nieruchomych pozach przywodzą na myśl tajemnicze sceny z obrazów Caravaggia. Wigilia Bożego Narodzenia to pełna ciepła kreacja rodzinnego domu. W pracach Jędrzeja Niezgody jest najczystsza poezja, której tak bardzo brakuje nam w codziennym życiu.


FOTOGRAFIA Jędrzej Niezgoda – ur. w 1977 r., fotografik i architekt, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. W latach 2005-2009 pracował w wyuczonym zawodzie w Cork (Irlandia). Obecnie zajmuje się zawodowo fotografią, dokumentując wystawy plastyczne i inne wydarzenia artystyczne w tym mieście. Brał udział w wystawach zbiorowych i aukcjach fotografii kolekcjonerskiej m.in. w aukcjach ZPAF i Młodej Sztuki Polswiss Art. Od 2007 r. prowadzi blog fotograficzny www.venividi.ie Zilustrował album Michelle Horgan „Recipes from English Market”, 2012. Fotografuje głównie krajobraz – przede wszystkim irlandzki, często w czasie podróży (Ziemia Ognista, Sycylia, Norwegia). Ważnym tematem jego twórczości jest miasto (przede wszystkim Cork, gdzie mieszka) i ludzie w miejskiej scenerii. Jego debiutancką wystawę zorganizowała Galeria Sztuki Współczesnej w Przemyślu w kwietniu br.

Beasly Street.

Little William Street.

Long gone.

Emptiness.

Sugar bags, Port of Cork.

Baltic Sea in Cork.


Sztuka Europejska Noc Muzeów w Rzeszowie MUZEUM OKRĘGOWE: „Hej, hej do kniei… – w 90. rocznicę powstania Polskiego Związku Łowieckiego”. MUZEUM ETNOGRAFICZNE „Muzyka i śpiew ludowy Podkarpacia”, „Dawna rzeźba i malarstwo ludowe” „Ptasim kluczem”. INSTYTUT PAMIĘCI NARODOWEJ Zwiedzanie archiwum, projekcje filmów szkoleniowych i operacyjnych SB poprzedzone stosowną prelekcją, pokaz druku na sicie, prezentacja gier edukacyjnych – „303”, „Znaj Znak”, „Pamięć '39”, „Awans” oraz pokaz grupy rekonstrukcji historycznej „San”. ARCHIWUM PAŃSTWOWE Wystawa dokumentów – „Wszystkie zwierzęta duże i małe”, a także map i projektów budynków Prezentacja archiwalnego niemego filmu z połowy lat 60. ubiegłego wieku, przedstawiającego codzienne życie w miejscowości Miejsce Piastowe. Wystawa zdjęć z powodzi w 2010 roku. MUZEUM MLECZARSTWA PRZY ZESPOLE SZKÓŁ SPOŻYWCZYCH Prezentacja wirowania mleka w zabytkowej wirówce firmy Alfa Laval, pokazy wyrobu masła. Wystawy plenerowe „Codzienność i korespondencja Szkoły Mleczarskiej w czasie II wojny światowej”, „Niekonwencjonalne metody wyrobu masła – od starożytności do XIX wieku”, dla najmłodszych konkursy i zabawy.

18 maja, godz. 19.00-1.00

MUZEUM DIECEZJALNE „Stąd i stamtąd jestem” – wystawa malarstwa Teresy Kotkowskiej-Rzepeckiej z Krakowa; muzealia, które w roku 2012 zostały poddane konserwacji. WOJEWÓDZKA I MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBL. Pokaz kolekcji najcenniejszych zbiorów specjalnych: rękopisów, starodruków, starych pocztówek, dokumentów życia społecznego (XIX-XX w.), unikatowych książek z XIX w., kartografii, książki literackiej. Dla dzieci: warsztaty plastyczne, bajkowe kalambury, poszukiwanie skarbów, zagadki i mini-konkursy z nagrodami, wystawy prac dziecięcych i nietypowych książek. MUZEUM TECHNIKI I MILITARIÓW Wystawa sprzętu rolniczego i budowlanego. Rajd turystyczny, zlot, nocny konkurs elegancji w Rzeszowie na Rynku, próby sportowe, szkolenie z posługiwania się materiałami rajdowymi, pokazy sportowych samochodów, spotkania z utytułowanymi kierowcami złożą się na V Rajd Nocy Muzeów i VIII Zlot Pojazdów Zabytkowych i Militarnych. BIURO WYSTAW ARTYSTYCZNYCH Wystawy: „Stanisław Ożóg – rysunek, ilustracje”. XIV Podkarpacki Przegląd Plastyki Dzieci i Młodzieży „Inspiracje Muzyczne w Plastyce”. MUZEUM DOBRANOCEK Wystawa „Animacja – to nie takie proste” prezentująca twórczość Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej.


V Rajd Nocy Muzeów i VIII Zlot Pojazdów Zabytkowych i Militarnych Rzeszów-Boguchwała, 18-19 maja

Późnym popołudniem w sobotę, 18 maja, wokół Pałacu Lubomirskich w Boguchwale odbędzie się pokaz motoryzacji militarnej oraz inscenizacji wojennych. Delicją tegorocznego rajdu będzie „reaktywacja” FSO OBRSO, czyli sportowego działu Fabryki Samochodów Osobowych. Podczas pokazów zobaczyć będzie można sportowe Polonezy, jak i Fiaty z tejże fabryki. Organizatorzy liczą też na obecność Tomasza Ciecierzyńskiego (wysokiej klasy zawodnik, w roku 1978 wygrał Rajd Rzeszowski) oraz Andrzeja Jaroszewicza (jednego z najbardziej utytułowanych polskich zawodników rajdowych) i Marka Rynda-

ka (najbardziej utytułowanego zawodnika rzeszowskiego). Kolejne atrakcje to wieczorny etap Boguchwała – Rzeszów i nocna prezentacja na rzeszowskim Rynku, podczas Europejskiej Nocy Muzeów. Przed prezentacją odbędzie się „II Wyścig na Karowej”. Karowa to najbardziej znany w Polsce odcinek rajdu Warszawskiej Barbórki, kończącej co roku rajdowy sezon. Okazuje się, że Rzeszów nie gorszy i Karową także ma. W drugi dzień rajdu, w niedzielę, 19 maja, próby sportowe na odcinku Rajdu Rzeszowskiego oraz wiele ciekawostek turystyczno-historycznych. ■

Reklama


MUZYKA

IX Międzynarodowy Festiwal Piosenki ,,Rzeszów Carpathia Festival” 2013

PROGRAM „RZESZÓW CARPATHIA FESTIVAL” 2013 Piątek, 7 czerwca 2013 ● 13.00 - 15.00 Scena Rynek, Carpathia Festival Dzieciom ● 19.00 - 20.45 Scena Rynek, przesłuchania festiwalowe ● 20.45 Scena Rynek, uroczyste otwarcie „Rzeszów Carpathia Festival” 2013 ● 21.00 - 22.00 Scena Rynek, koncert Zespołu „Pectus” ● 22.00 - 22.45 Scena Rynek, spektakl wokalno-taneczny „Prawy do lewego” w wykonaniu solistów i grupy artystycznej Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie, w reżyserii Anny Czenczek Sobota, 8 czerwca 2013 ● 20.00 - 21.00 Scena Rynek, ogłoszenie wyników oraz Koncert laureatów IX Międzynarodowego Festiwalu Piosenki ,,Rzeszów Carpathia Festival” 2013 ● 21.00 - 21.30 Scena Rynek, koncert Laureata Grand Prix „Rzeszów Carpathia Festival” 2012 – Anny Grzelak ● 21.30 - 22.30 Scena Rynek, koncert Małgorzaty Ostrowskiej Więcej informacji: www.carpathia.rzeszow.pl

Od 2005 roku w dniach trwania festiwalu Rzeszów staje się miejscem Tomasz spotkań wokalistów i zespołów muSzczepa nik z ze społu P zycznych, które przyjeżdżają tu nieectus. mal z całego świata, aby zaprezentować swój muzyczny talent. Z roku na rok festiwal cieszy się coraz większą popularnością, czego dowodem jest coraz większa liczba napływających zgłoszeń. Głównym celem Carpathii jest prezentacja różnorodnej kultury muzycznej Europy i świata oraz promocja młodych, uzdolnionych artystów. Zakwalifikowane do udziału w finale zespoły muzyczne oraz soliści, którym towarzyszyć będzie specjalny zespół festiwalowy, wykonają wyłącznie piosenki autorskie. Różnorodność kulturowa osób biorących udział w festiwalu sprawia, że podczas przesłuchań Małgorzata Ostrowska. prezentowana jest sztuka nowatorska, świeża i jednocześnie zróżnicowana, gdyż ujawnia się w niej muzyczny idiom każdego z reprezentowanych na festiwalu krajów. Do tej pory gościli tu artyści z państw Grupy Wyszehradzkiej oraz m.in.: Litwy, Łotwy, Serbii, Ukrainy, Białorusi, Norwegii, Mołdawii, Bułgarii, Rumunii, Włoch, Niemiec, Kazachstanu, Azerbejdżanu, Rosji, Hiszpanii, Turcji, USA, Izraela. Dla wielu artystów udział w festiwalu stanowi pierwszy krok na drodze do wielkich sukcesów. Wśród laureatów ,,Rzeszów Carpathia Festival” znaleźli się m.in.: rzeszowski zespół Pectus – zdobywca „Słowika Publiczności” Sopot Festival 2008; tercet, Mocha, którego jedna z wokalistek – Sara Chmiel – została solistką zespołu Łzy; Michał Karpacki – obecnie wokalista zespołu De Mono. Poza występem przed dużą publicznością zgromadzoną na rzeszowskim Rynku, dla młodych artystów szczególnie ważne będzie zaprezentowanie się przed oceniającym ich jury, w którego skład wchodzą specjaliści i autorytety świata muzyki. W jury tegorocznej edycji zasiadać będą: Dorota Szpetkowska (przewodnicząca jury), Zygmunt Kukla, Marek Kościkiewicz, Jerzy Dynia, Lech Nowicki oraz Tomasz Szczepanik. Oprócz występów artystów rywalizujących o laury ,,Rzeszów Carpathia Festival” 2013, publiczność zgromadzona na rzeszowskim Rynku jak co roku będzie mogła obejrzeć także premierowy spektakl wokalno-taneczny Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie w reżyserii Anny Czenczek – dyrektora Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie oraz pomysłodawczyni i dyrektora ,,Rzeszów Carpathia Festival”. Tegoroczny spektakl zatytułowany jest „Prawy do lewego”. ■

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Festiwalu Carpathia


Moje Ulubione

Współczesne czasy nie obfitują w artystyczne osobowości. Wszyscy powielają wszystkich, brakuje nowych pomysłów, króluje wszechobecna, muzyczna komercja. Ale na początku XXI wieku zdarzyło się coś zaskakującego. Pojawiły się bowiem na jazzowych scenach świata dwie Amerykanki – wielkie wokalne osobowości. Dla tych pań czas już dawno stanął w miejscu i choć nigdy nie stanęły do żenujących konkursów typu „Mam talent”, to jednak świat poznał się na ich talentach. Młodsza z dam, Melody Gardot, dość szybko zdobyła uznanie krytyków i publiczności, może także dlatego, że ma ognisty temperament, w przeciwieństwie do Madeleine Peyroux, której kariera muzyczna dość długo nabierała rozpędu. W każdym razie obie artystki są pod każdym względem mocno niedzisiejsze, a jednocześnie bardzo przekonujące w tym co robią. „The Blue Room” jest najnowszą płytą Madeleine Peyroux, która nie po raz pierwszy interpretuje piosenki znane i uznane. To trudna sztuka, zwłaszcza że trzeba być co najmniej tak dobrym, jak oryginał. Ale jak tu konkurować z Cohenem czy Dylanem? Madeleine nie konkuruje, tylko śpiewa „swoje”. Doskonale wydobywa wszelkie niuanse tekstowe, a jej interpretacja wielkiego przeboju „Bye Bye Love” nieodmiennie wprowadza mnie w świetny humor. W „I Can’t Stop Loving You” Madele-

Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. ine nie rozrywa szat, jak to zwykł był czynić wielki Ray Charles. Madeleine śpiewa o swoich emocjach nadzwyczaj subtelnie. „The Blue Room” zawiera 11 utworów – szkoda, że tak mało! W muzyce, która brzmi w nagraniach słychać echa słynnego, paryskiego Hot Club de France, gdzie w latach 30. ubiegłego stulecia królował swing, są brzmienia klasycznego jazzu spod znaku Billy Holiday (Madeleine śpiewa o niebo lepiej od legendarnej Billy!), blue notes „grają” w każdym utworze na zmianę z rasowym, amerykańskim brzmieniem country. Madeleine Peyroux towarzyszą wyborni muzycy, a wśród nich genialny organista Larry Goldings i gitarzysta Dean Parks. Śpiew Madeleine i gra muzyków zachwyci i zadowoli wytrawnych koneserów muzyki, nie tylko jazzowej. Sola instrumentalne są grane oszczędnie i po mistrzowsku, a sposób śpiewania Madeleine Peyroux powoduje, że nagle przenosimy się w zupełnie inny wymiar. ■

Wędrówka po podkarpackich muzeach Czy uwierzy ktoś, że na Podkarpaciu istnieje aż 85 muzeów? A jednak. Oczywiście, nie wszystkie są to duże placówki, jak choćby zamek w Łańcucie czy Muzeum Okręgowe w Przemyślu, bo działają tu również placówki niewielkie, prywatne, w których zapaleni miłośnicy najróżniejszych dziedzin i kolekcjonerzy udostępniają swoje zbiory. Od 2000 roku w naszym regionie utworzono trzydzieści dwie takie instytucje, z czego dwadzieścia w ciągu ostatnich pięciu lat. To prawdziwy wysyp. Ale, niestety, prawda jest taka, że o istnieniu większości nawet mieszkańcy regionu nie mają pojęcia. Dlatego przewodnik „Muzea Podkarpacia” Wydawnictwa BOSZ może być równocześnie podpowiedzią, gdzie wybrać się na rodzinną wyprawę, ale też ciekawą lekturą. W przewodniku w kolejności alfabetycznej prezentowane są miejsca, w których działają najróżniejsze muzea. Bo w południowo-wschodnim zakątku naszego kraju istnieją właściwie wszystkie rodzaje muzeów, kolekcji i zbiorów: przyrodnicze, techniczne, historyczne, etnograficzne, antropologiczne, artystyczne. Są wśród nich uratowane przed zniszczeniem pałacyki i zamki, skanseny, fabryki, stanowiska archeologiczne, są muzea motoryzacji, techniki, a nawet narciarstwa, których mogą nam zazdrościć inne regiony Polski. W przewodniku można znaleźć wszystkie niezbędne turyście informacje o muzeum: dane adresowe, historię muzeum, jego zbiory i kolekcje, stała ekspozycja. Dodatkowo na każdej stronie widnieją skróty określające kategorie zbiorów. Oczywiście, są też zdjęcia prezentujące muzeum od zewnątrz oraz ekspozycję. ■

Tekst Anna Olech Muzea Podkarpacia – przewodnik, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2013, s. 96


Filharmonia Podkarpacka Bajka muzyczna „Trzy Świnki” na podstawie opowieści braci Grimm 28.05.2013 r. (wtorek) – godz. 9.00; 12.00; 17.00 29.05.2013 r. (środa) – godz. 8.30; 10.45; 13.00 Aktorzy Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie W programie: Przedstawienie teatralne „Trzy Świnki” w reżyserii Roberta Dorosławskiego Uśmiech Mistrzów AB 7 VI 2013, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej P. Pieczara – dyrygent, M. Rzym z zespołem W programie: J. S. Bach – Koncert na dwa fortepiany c-moll BWV 1062 (aranżacja na zespół perkusyjny), G. F. Haendel – Muzyka sztucznych ogni, W.A. Mozart – Symfonia C-dur „Linzka” KV 425 Romantyczne wizje AB 14 VI 2013, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej M. Koczur – dyrygent, R. Bartkiewicz – flet

P. Pieczara.

W programie: C. M. Weber – Uwertura „Wolny strzelec”, C. Reinecke – Koncert fletowy D-dur op. 283, L. van Beethoven – III Symfonia Es-dur „Eroica” op. 55

Teatr im. Wandy Siemaszkowej Norm Foster „OLD LOVE” Prapremiera: 17 maja, godz. 19.00, Mała Scena

Tim Talar albo sprzedany uśmiech Premiera: 1 czerwca, godz. 15.00, Duża Scena

Przekład: Mirosław Połatyński. Reżyseria Andrzej Chichłowski Scenografia Tadeusz Smolicki. Opracowanie muzyczne Andrzej Chichłowski Występują: Anna Demczuk i Marek Kępiński

Autor: James Krüss. Adaptacja: Jan Dvořak. Przekład: Włodzimierz Fełenczak. Reżyseria: Ireneusz Maciejewski. Scenografia i kostiumy: Barbara Guzik. Muzyka: Piotr Nazaruk. Choreografia: Ewelina Ciszewska. Teksty piosenek: Malina Prześluga.

Europejska prapremiera sztuki najsłynniejszego kanadyjskiego dramatopisarza Norma Fostera. Historia obejmuje okres trzech dekad i prezentuje pół tuzina spotkań Buda i Molly. On jest nią oczarowany od pierwszego spotkania, ona nim – trochę mniej. Ich ścieżki życiowe przez ćwierć wieku co jakiś czas się krzyżują. Kluczowym momentem dla tego specyficznego związku okazuje się pogrzeb jej męża… „Old Love” to pełen humoru spektakl podejmujący zagadnienie tego, czy ludzie w „pewnym wieku” powinni myśleć o miłości, zwłaszcza miłości fizycznej. Opowieść o związku, który rodzi się, gdy dwie osoby niemal przez całe życie przelotnie się spotykają; o determinacji mężczyzny, który stara się zdobyć serce dość opornej ukochanej; o rozbudzeniu, zdawałoby się, dawno zapomnianych emocji. „Old Love” to sztuka stawiająca ważne życiowe pytania, ale pełna ciepła, optymizmu i humoru. Daty pozostałych spektakli: 18.00 i 19.00 maja, godz. 19.00; 22, 23 i 24 maja, godz. 19.00; 13 czerwca, godz. 19.00; 15 czerwca, godz. 16.00; 28 i 29 czerwca, godz. 19.00

Obsada: Małgorzata Machowska, Barbara Napieraj, Beata Zarembianka, Michał Chołka, Waldemar Czyszak, Józef Hamkało, Adam Mężyk, Mateusz Mikoś, Robert Żurek, Dagny Cipora (gościnnie) Kolejny spektakl: 2 czerwca, godz. 15.00

W TEATRZE RÓWNIEŻ: Boguduchawinni – 18 i 19 maja, godz. 18.00; 7 czerwca, godz. 19.00; 9 czerwca, godz. 18.00; Śmierć pięknych saren – 25 i 26 maja, godz. 18.00; 21 i 22 czerwca, godz. 19.00 Sprzedawcy gumek – 25 i 26 maja, godz. 19.00; 21 i 22 czerwca, godz. 18.00 Zemsta – 13 czerwca, godz. 19.00; 20 czerwca, godz. 19.00 (na Rynku) Szalone nożyczki – 14 i 16 czerwca, godz. 19.00; 15 czerwca, godz. 20.00



ŁAŃCUCKI festiwal

Bogusÿaw Kaczyˆski – arystokrata ducha

ogusław Kaczyński – pianista, teoretyk muzyki, absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie, dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, publicysta, dyrektor festiwali muzycznych w Łańcucie (1981-1990), były prorektor Akademii Muzycznej w Warszawie, dyrektor stołecznego Teatru Roma, dyrektor Festiwalu im. J. Kiepury w Krynicy. Wielki propagator opery. Patriota, orędownik polskiej muzyki. Założyciel fundacji ORFEO, pomysłodawca festiwalu Przystanek – Europejski Festiwal im. Jana Kiepury, założyciel wydawnictwa Casa Grande, zdobywca wielu nagród, właściciel prawie 3 tys. figurek słoni podarowanych przez wielbicieli. Gdyby miał własną operę, gromadziłby w niej tłumy radosnej publiczności, bo wyjście do teatru czy opery – Jego zdaniem – to święto, dlatego na festiwalu w Łańcucie wprowadził zwyczaj noszenia strojów wieczorowych. Kim jest Bogusław Kaczyński i czym się zajmuje, można by jeszcze długo wymieniać. W lutym tego roku ukazała się Jego książka „Łańcut, moja miłość”.

B

Z Bogusławem Kaczyńskim, pianistą, teoretykiem muzyki i publicystą, rozmawia Elżbieta Lewicka Fotografie Archiwum Bogusława Kaczyńskiego

Elżbieta Lewicka: Są różne podziały muzyki – na style, gatunki, formy. Są też zwolennicy bardzo prostego podziału: na muzykę dobrą i złą. Który jest Panu bliższy? Bogusław Kaczyński: Moi profesorowie w Akademii Muzycznej uczyli mnie, że istnieje ta wielka kultura muzyczna, a muzyka rozrywkowa nie jest godna, aby się nią interesować i zajmować. Ja, choć byłem ich wiernym wychowankiem, absolutnie tak nie twierdzę i podobnie jak pani, dzielę muzykę na dobrą i taką, której nie warto słuchać. Nie stawiam grubej kreski między arią w wykonaniu Marii Callas a piosenką w wykonaniu Edith Piaf. Obie wykonawczynie to Mount Everest światowej kultury. Kto powinien sprawować mecenat nad kulturą w Polsce? ecenat nad kulturą powinien sprawować mądry, oświecony i wrażliwy minister kultury. To on powinien nadawać kierunek rozwojowi sztuki i umieć wskazywać, co jest dla sztuki niezbędne i co jest w sztuce wielkie. Powinien też rozróżniać, co jest miałkie i przemijające i nie trwonić na takie przejawy kultury pieniędzy. My nie mamy takiego ministra i niestety kultura w Polsce bardzo upada. Bo, wbrew pozorom, na tym, czym się zarządza, trzeba się znać...

M 56

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


ŁAŃCUCKI festiwal Trzeba się znać i trzeba to, co się robi, kochać. Dziś minister ignoruje osobę, z którą właśnie rozmawia w swoim gabinecie i wypatruje przez okno, czy nie nadjeżdża samochód od premiera z kolejnym nadaniem funkcyjnym. Jak ocenia Pan obecny stan opery polskiej? pera polska w pewnym sensie jest karykaturą tego, co dzieje się w teatrach operowych świata. Wytworzyła się hierarchia ważności i potęgi teatrów operowych. Od wieku na jej czele stoi Metropolitan Opera, ale także Covent Garden, La Scala, Opera Wiedeńska, nawet Teatr Bolszoj. Teatry europejskie konkurują z amerykańskimi, wszystkie są znakomicie zarządzane i one pokazują swoje oblicze artystyczne, są „jakieś”. Robi się to poprzez sposób pokazywania dzieła operowego, czyli inscenizację. Wprawdzie obecnie zaistniała niespotykana nigdy wcześniej sytuacja, że w wielu teatrach są podobne, gwiazdorskie obsady wykonawcze (te same gwiazdy śpiewają na całym świecie), ale właśnie te sposoby pokazywania dzieł operowych są wyśmienite! Zaczyna się to od kierownictwa muzycznego – to rzecz najważniejsza! – później „olimpijska” obsada, reżyseria i scenografia – odkrywcze, oraz okazywany kompozytorowi szacunek. Skoro np. jest to opera Pucciniego, to ona ma być taka, jak ją napisał Puccini. W Polsce wiele się mówi o współczesnych koncepcjach operowych np. Mariusza Trelińskiego. Co Pan o nich sądzi? Mnie się to nie podoba, ja tego nie akceptuję, dlatego na znak protestu już od siedmiu lat nie bywam w Teatrze Wielkim w Warszawie. Czekam, aż Treliński przestanie maltretować ten teatr, wtedy będę tam znów chodził. W czasach mojej młodości była to scena na bardzo wysokim poziomie i miała wówczas prawo być uznawana za jeden z czołowych teatrów operowych Europy! Dodam, że występowali tam wyłącznie najwybitniejsi artyści polscy! Tego dzisiaj nie ma, ale opera przyjęła nazwę „narodowej”. Niestety, to, co sie tam proponuje, nie ma nic wspólnego ani z operą, ani z narodem. Narodowy i patriotyczny, to przymiotniki rzadko dziś używane – zwłaszcza w kontekście sztuki. Co z patriotyzmem? Patriotyzm w tym kontekście (a może w ogóle?) jest pojęciem kontrowersyjnym i nawet wstydliwym. Skoro krytykuje się publicznie dobór lektur szkolnych, a wśród nich powieści H. Sienkiewicza, że to niepotrzebne, to ja wolałbym popełnić samobójstwo, niż nawet przez pomyłkę powiedzieć coś takiego. Podobnie krytykuje się dzieła S. Moniuszki, który odegrał tak ważną rolę w budowaniu naszej przynależności narodowej. Moje pokolenie znało pewne wartości – Chopina, Norwida, Mickiewicza. Polacy dzisiaj nie potrafią docenić nawet Chopina! Dowodzą tego ostatni Rok Chopinowski i Konkurs Chopinowski, który nie był transmitowany przez stacje telewizyjne. Ten znany w całym świecie prestiżowy konkurs zbagatelizowano zupełnie. Mój żal dotyczy tych, którzy tak źle zarządzają kulturą polską, ale nie dotyczy Chopina, którego muzyka liczy się w świecie do tego stopnia, że nawet jedna z jego kompozycji została nagrana i wysłana na Księżyc! Nie ma w mediach miejsca na popularyzację muzyki – panu i innym już podziękowano. ragmenty dzieł muzycznych można usłyszeć jedynie w reklamach. Więc jak popularyzować muzykę, jak zachęcać młodych do słuchania muzyki? Młodzi ludzie, kiedy kształtuje się ich osobowość, są niezwykle chłonni wszystkiego. Nie można pokazywać im w telewizji wyłącznie amatorskich skowytów tylko dlatego, że oglądalność takiego „byle czego” jest duża. Tak się nie postępuje! Jedyne, co ja mogę zrobić, to jeździć z moimi koncertami po całej Polsce i spotykać się z ludźmi. Dlaczego zakochał sie Pan w operze? Ja kocham całą kulturę! A opera towarzyszyła mi od zawsze. Nie potrafię powiedzieć, kiedy pierwszy raz ją usłyszałem. W dzieciństwie najczęściej towarzyszył mi śpiew Ady Sari i Jana Kiepury. Rodzice mieli jedną płytę A. Sari i jedną J. Kiepury. Słuchaliśmy tego bez przerwy. I oszalał Pan na punkcie Ady Sari! Bo takiej osoby nigdy wcześniej w Polsce nie widziałem i już na pewno nigdy nie zobaczę! Jej światowa kariera była niewyobrażalna. Ta wielka artystka bardzo mnie polubiła, dzięki niej otrzymałem świetną edukację operową, opowiadała mi o sobie i swoim życiu godzinami, a ja to wszystko skrzętnie spisywałem. Dzięki temu dziś mam bezcenne archiwum i zamierzam pracować nad biografią Ady Sari, ponieważ dzięki niej posiadam wiedzę, jakiej nie ma w żadnej bibliotece na świecie. W swoim bogatym życiu zawodowym zachwycał się Pan wieloma osobowościami scenicznymi, kochał je i podziwiał, ale zachwycił się też Pan pewnym miejscem na ziemi i to na zawsze! ak! To niezwykła historia, bo sięgająca czasów mojego dzieciństwa i wycieczki szkolnej do Łańcuta. Po pałacu oprowadzał nas ówczesny jego dyrektor Antoni Duda-Dziewierz, człowiek niezwykłej kultury. Z niezwykłą miłością opowiadał o każdym szczególe, meblu, obrazie – on to wszystko kochał. I to mi się udzieliło. Po powrocie do domu całymi latami myślałem o tej wycieczce i cudownym pałacu łańcuckim. Po wielu latach, kiedy prowadziłem w Filharmonii Rzeszowskiej mój program, zaproponowano mi objęcie dyrekcji słynnego, łańcuckiego festiwalu muzycznego. Ja wtedy przeżyłem szok! Byłem tak bardzo zajęty programami telewizyjnymi, większość czasu spędzałem poza granicami Polski, ale mój sentyment do Łańcuta spowodował, że po długich rozmowach w końcu się zgodziłem. Sprowadziłem do Łańcuta największe światowe nazwiska, zadbałem o rejestracje telewizyjne. Podróżując po świecie, widziałem później te koncerty w Nowym Jorku czy Hawanie! Po 10 latach spektakularnego dyrektorowania zniknął Pan z Łańcuta, aby po latach znów powrócić – jako gość specjalny. Jak Pan odebrał ponowne zaproszenie do nas? Kiedy dyrektorem filharmonii i festiwalu została prof. Marta Wierzbieniec, natychmiast dostałem od niej zaproszenie na ►

O

F

T

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

57


ŁAŃCUCKI festiwal

Bogusław Kaczyński z Krzysztofem Pendereckim.

festiwal. Przez poprzednie lata nie otrzymywałem od organizatorów nawet programu festiwalowego. Mój powrót do tego magicznego miejsca był dla mnie wielkim przeżyciem. Kiedy wszedłem do zamkowej restauracji, było pusto, rozglądnąłem się się – z dawnej obsługi pozostała tylko jedna pani, która mnie rozpoznała, przywitaliśmy się bardzo serdecznie. A ja usiadłem przy stoliku i nagle wróciły wszystkie dawne obrazy. Zobaczyłem siedzącą obok Juliette Greco, Gilberta Becaud, dalej Bellę Dawidowicza z Dimitrem Sitkowieckim, Krzysztofa i Elżbietę Pendereckich – ja to wszystko znów widziałem! Ożył tamten świat. Myślom i emocjom nie było końca. Nie spałem całą noc. Tak jak dawniej, podczas festiwali, kiedy po koncertach rozmawialiśmy o sztuce – często do białego rana. Ma Pan swój ulubiony zakątek w łańcuckim zamku? Tak! To ten zielony salonik na pierwszym piętrze. W tym roku znów będzie Pan w Łańcucie, tym razem ze swoją najnowszą książką „Łańcut moja miłość”. Były jakieś trudności przy redagowaniu tego wydawnictwa, czy tylko sama przyjemność złożenia wspomnień w książkę? Bardzo trudno było po tylu latach zebrać dokumentację, zdjęcia, to wszystko było gdzieś rozproszone. Ale po moim powrocie na festiwal obiecałem mojej publiczności tę książkę i dlatego ona powstała. Już po jej wydrukowaniu zwrócił się do mnie ktoś z kolejnymi materiałami, i jeszcze ktoś. To są niewielkie uzupełnienia, ale jednak, więc pewnie w drugim wydaniu trzeba je będzie umieścić, niech już będzie wszystko, co ukazuje tamte zdarzenia. Pięknie, pięknie było... I wie pani, książka cieszy się ogromnym powodzeniem u melomanów z całej Polski, którzy oglądali ten słynny Łańcut w telewizji. A Łańcut był słynny artystycznie i towarzysko. Zapraszał Pan tutaj niecodziennych gości. o prawda. Podczas moich zagranicznych podróży poznawałem nie tylko wielkie sławy muzyczne, ale też otarłem się o ludzi z tzw. towarzystwa, o arystokrację europejską. Wszędzie, gdzie mnie zapraszano. opowiadałem o Łańcucie, a mówiłem to z takim zachwytem, że trudno mi było nie uwierzyć. W tamtym czasie w świecie, jeśli już mówiło się o Polsce, to na ogół źle. A tu taka historia! I ci ludzie postanowili przyjechać do Łańcuta! Przyjechała na przykład na festiwal baronowa de Simone. Wszyscy już zajęli swoje miejsca, kiedy baronowa pojawiła się w sali ubrana w suknię w kolorze rezedy, opleciona tiulowym szalem. Wyglądała nieziemsko – do tego stopnia, że goszczący też na festiwalu dyrektor włoskiej telewizji RAI zerwał się z miejsca i zakrzyknął: la primavera di Botticelli! Powiedział to w takim unie-

T 58

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


ŁAŃCUCKI festiwal sieniu, że ja nie mogłem powstrzymać śmiechu i miałem trudności z poprowadzeniem koncertu. Szkoda, że nie ma zdjęcia baronowej w tej sukni. Ale jest inne, dokumentujące pobyt baronowej w Łańcucie. Zapraszał Pan do Łańcuta tzw. wielki świat. Jak on reagował na naszą siermiężną, pozapałacową rzeczywistość? oim wielkim marzeniem było zaprosić na festiwal Juliette Greco. Udało się. Prosto z amerykańskiego tournee przyleciała do Warszawy, potem słynnym An-24 do Jasionki. (Kto leciał, ten wie, o czym mówię). Wyszła z samolotu biała jak kreda. Jedziemy taksówką do Łańcuta. Juliette milczy, ja cały czas opowiadam o księżnej marszałkowej Lubomirskiej. Nagle milknę, bo widzę, że Juliette patrzy cały czas przez okno i w ogóle mnie nie słucha. Juliette mówi do siebie: – Występowałam na całym świecie, ale na wsi będę pierwszy raz śpiewała. Mnie się zrobiło słabo i pomyślałem: – No chłopie, teraz to już naprawdę przesadziłeś! Ta wielka gwiazda piosenki francuskiej na szczęście dla Pana zachwyciła się łańcucką rezydencją, ale niestety nie doceniła kuchni polskiej. Chodziło o żurek? W hotelowej restauracji podawano świetny żur, z kwaszonym ogórkiem, jedliśmy go od śniadania. Juliette też zamówiła i po zjedzeniu jednej łyżki stwierdziła: to jest gorsze od mojej medycyny! No, ale dzięki Juliette udało mi się zdobyć Gilberta Becaud. A potem Becaud polecił mi Aznavoura, ale nie dane mi było dalej prowadzić festiwalu i ten koncert nie doszedł do skutku. Ponoć jednym z powodów odwołania Pana z funkcji dyrektora łańcuckiego festiwalu były urządzane przez Pana rauty i bankiety we wnętrzach pałacowych. Komentarzom nie było końca – ja się domyślam, dlaczego i z czyich ust. Ale – czy to prawda? o szczególnych koncertach spotkania z artystami urządzał dyr. L. Czajewski. Spotykaliśmy się w gabinecie ordynata przy słonych paluszkach i dwóch tacach kanapek na kilkanaście osób. Były władze województwa i artyści. To trwało chwilę, po czym przenosiliśmy się do restauracji zamkowej, gdzie ja istotnie wydawałem bankiety, na które zapraszałem grono zacnych gości i sam za to płaciłem. Wreszcie szef restauracji, J. Żuczek, powiedział, że daje na te przyjęcia 20 proc. rabatu. Ale znana dziennikarka D. Szwarcman napisała, że po Kaczyńskim pozostał w Łańcucie tylko popękany sufit. Wie pani... dyr. L. Czajewski szukał i nie znalazł żadnego pęknięcia na pałacowych sufitach. Dziwne... licentia poetica pani redaktor. No cóż... jednak chyba pozostało w Łańcucie po mnie coś więcej, bo kiedy pani dyrektor Wierzbieniec zaprosiła mnie do prowadzenia koncertu inauguracyjnego 49. festiwalu, sześć tysięcy ludzi wstało i zgotowało mi nieprawdopodobną owację. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie słowa! ►

M

P

Reklama


ŁAŃCUCKI festiwal

Bogusław Kaczyński i Marta Eggerth.

Został Pan Honorowym Obywatelem Miasta Łańcuta, ale to nie powinno nikogo dziwić. Znali Pana wszyscy: władze miasta, województwa, zwykli ludzie, miejscowi duchowni... ak. W przeddzień mojego przyjazdu do Łańcuta, u księdza proboszcza Kenara szykowano poczęstunek dla mnie. Najczęściej to były słodycze. Kiedyś przyszedłem przywitać się po roku. Ksiądz Kenar poczęstował mnie tortem zrobionym specjalnie przez jedną z parafianek. Takiego tortu nigdy wcześniej, ani nigdy później nie jadłem! Pamiętam, że był przekładany masą z suszonych śliwek. Czy ktoś jeszcze zna przepis na ten tort? Zrobiło się nam bardzo kulinarnie: żurek, tort. Jakie jeszcze ma Pan wspomnienia z Łańcuta? Bukiety w salach pałacowych! Pamiętam, że kompozycje kwiatowe robiła nieżyjąca już pani kustosz Dziubowa. To były dzieła sztuki! A wracając do kulinariów: w czasie festiwali wprowadzano do menu restauracji zamkowej dania typu „zraz a’ la Kaczyński”, czy „rolada a’la Dzieduszycki”. Sytuacje były prześmieszne. Siedzę przy stoliku z artystami, obok hrabia Tunio Dzieduszycki, festiwalowi goście, a tu nagle cała sala słyszy, jak kelner składa zamówienia do kuchni: trzy razy Kaczyński, raz Dzieduszycki! Z żalem konstatuję, że czasy, o których z Panem rozmawiam, odchodzą powoli w niepamięć. Młode pokolenie mieszkańców Łańcuta, Polski, Europy, śmiem twierdzić, nie ma pojęcia, jak słynny festiwal muzyczny powstał ponad 50 lat temu w ich rodzinnym mieście. Oglądają MTV i nie mają pojęcia, o co tak naprawdę chodzi w sztuce, w muzyce. Co zrobić, żeby zachować to, co przemija? iększość ludzi na całym świecie nie interesuje się Beethovenem i nie można się za to na nich obrażać. Pewne rzeczy na tym świecie należą tylko do ludzi, którzy mogą o sobie powiedzieć, że są arystokracją ducha. Mówiąc: arystokracja, ja nie myślę o wielkich rodach, tylko o ludziach. Można być arystokratą ducha, będąc prostym człowiekiem, ale wrażliwym, delikatnym, kolorowym człowiekiem, niepozbawionym życiowej fantazji, poczucia piękna, estetyki i potrzeby obcowania ze sztuką, a zwłaszcza z muzyką. Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Łańcucie! Pani tam będzie wcześniej, więc proszę koniecznie pozdrowić ode mnie księżnę Lubomirską! ■

T

W 60

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013





GOSPODARKA 14-15 MAJA 2013 - IV FORUM INNOWACJI

RZESZÓW TO ŚWIETNE MIEJSCE DO ROZMOWY O KOSMOSIE III Forum Innowacji w Rzeszowie w 2012 r.

Tegoroczne, czwarte już, Forum Innowacji w Rzeszowie będzie poświęcone tematom związanym z kosmonautyką, przemysłem lotniczym i kosmicznym. Wykorzystanie kosmosu w gospodarce to dziedzina w Polsce jeszcze mało znana, ale budząca coraz większe zainteresowanie, do czego impulsem było także ubiegłoroczne wejście naszego kraju w poczet państw członkowskich Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Jest to przy tym dziedzina, która bardzo dynamicznie się rozwija i – wbrew pozorom – jest mniej odległa od naszego życia codziennego niż to się nam wydaje. – Gra idzie o to, czy Polska będzie na tym polu aktywnym graczem, czy tylko odbiorcą technologii kosmicznych – podkreśla poseł Jan Bury (PSL), przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji. ►

Tekst Jaromir Kwiatkowski Zdjęcia Tadeusz Poźniak

Jan Bury.

64

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

Zygmunt Berdychowski.



GOSPODARKA

Rzeszowska impreza, choć odbywa się dopiero po raz czwarty, już zasłużyła na miano najważniejszego cyklicznego wydarzenia polityczno-naukowo-biznesowego na Podkarpaciu. Tegoroczne Forum zorganizowane będzie w dniach 14-15 maja w Regionalnym Centrum Dydaktyczno-Konferencyjnym i Biblioteczno-Administracyjnym Politechniki Rzeszowskiej. Impreza z roku na rok się rozrasta. Organizatorzy spodziewają się 400-500 gości (polityków – w tym także przedstawicieli rządu, przedsiębiorców, samorządowców i naukowców) z kraju i zagranicy (m.in. Francji, Hiszpanii, Niemiec, Rosji i Włoch). Reklama

Jan Bury przyznaje, że denerwują go pytania dziennikarzy, jaki jest konkretny efekt dotychczasowych edycji Forum. – Gdybyśmy takie wydarzenia organizowali tak, że ich namacalnym efektem byłoby otwarcie pięciu fabryk, to Forum Ekonomiczne w Krynicy odbyłoby się tylko raz, a w ub. roku mieliśmy jego dwudziestą drugą edycję – tłumaczy. Zdaniem szefa Rady Programowej, Forum Innowacji to raczej miejsce wymiany poglądów i opinii przedstawicieli świata polityki, samorządu, nauki i biznesu, miejsce, gdzie powstają idee, pomysły i koncepcje, gdzie uczestnicy uczą się słuchać siebie nawzajem, nawzajem się inspirują, co


przekłada się później na nowe projekty realizowane w parlamencie, uczelnianych laboratoriach czy biznesie. DZIEWIĘĆ PANELI DYSKUSYJNYCH Tematyka tegorocznego Forum wiąże się z kosmonautyką, przemysłem lotniczym i kosmicznym. Rzeszowskie spotkanie będzie okazją do analizy rynku lotniczego i kosmicznego w Polsce, a także do oceny, jakie technologie innowacyjne pojawiły się w tym obszarze w ostatnich latach i jak na tym polu wygląda współpraca pomiędzy nauką a biznesem. – Uczę się tej tematyki od paru lat i nie powiem, że już umiem wszystko – przyznaje Jan Bury. – Pomysł na tegoroczny temat Forum Innowacji zrodził się w momencie, gdy Polska przystępowała do ESA. Nasz kraj co roku będzie mógł stamtąd uzyskać – w postaci grantów, projektów, programów – więcej niż wpłacamy. Polska będzie mogła np. uczestniczyć w programie Copernicus – największym projekcie obserwacji Ziemi z kosmosu, którego roczny budżet wynosi ok. 3 mld euro. Nie zapominajmy, że technologie kosmiczne przenikają do życia „cywilnego” bardziej niż nam się wydaje, weźmy choćby prognozowanie pogody czy system GPS. Gdyby wszystkie satelity, które krążą wokół Ziemi, wpadły jednego dnia do oceanu, to mielibyśmy chaos w komunikacji, meteorologii, telekomunikacji czy informatyce – dodaje szef Rady Programowej Forum. Program Forum obejmuje 9 paneli dyskusyjnych. Oprócz paneli dotyczących rozwoju polskiej i podkarpackiej gospodarki w kontekście wejścia do ESA, odbędą się także panele dotyczące technologii i programów satelitarnych, eksploracji kosmosu, rynku pracy w przemyśle kosmicznym oraz – wprawdzie niszowego, ale bardzo interesującego – tematu medycyny kosmicznej. GEN LOTNICZY PODKARPACIA

Reklama

Organizatorzy Forum nie mają wątpliwości, że Rzeszów jako stolica Podkarpacia jest świetnym miejscem do rozmowy o kosmosie głównie ze względu na działające w tym regionie firmy przemysłu lotniczego, zrzeszone w Stowarzyszeniu Dolina Lotnicza. Firmy te dostarczają ►


GOSPODARKA

Miasteczko Innowacji na Forum w 2012 r.

90 proc. produkcji polskiego przemysłu lotniczego i są dobrze przygotowane do rozpoczęcia produkcji dla kosmonautyki. – Wbrew pozorom, lotnictwo nie jest odległe od kosmosu, jest to tylko kwestia wysokości – podkreśla Jan Bury. Poza tym Rzeszów, Podkarpacie dysponują czymś więcej – swoistym „genius loci”. – Jak mówią prezesowi Markowi Dareckiemu kooperanci zachodni, Podkarpacie ma „gen lotniczy” ukryty w ludziach – podkreśla Jan Bury. – Przemysł lotniczy rozwija się tu od okresu międzywojennego. Na Podkarpaciu jest zatem świetny grunt dla rozwoju przemysłu kosmicznego, lecz to już od naszych firm i naukowców będzie zależało, jaki będzie udział naszego regionu w różnych projektach kosmicznych. FORUM CORAZ BARDZIEJ SAMODZIELNE Rzeszowskie Forum Innowacji jest powiązane z prestiżowym Forum Ekonomicznym w Krynicy-Zdroju – najReklama

ważniejszą imprezą gospodarczą w Polsce. – Zawsze uważałem, że nie musimy wszystkiego wymyślać sami, lecz powinniśmy uczyć się od lepszych – wspomina Jan Bury. – Trzy lata temu do wspólnego projektu zainspirował mnie Zygmunt Berdychowski, prezes Instytutu Studiów Wschodnich, który organizuje Forum Ekonomiczne w Krynicy. Lecz od początku powtarzał: róbmy to razem, ale przyjdzie taki moment, że się usamodzielnicie. Podczas poprzednich edycji Forum Innowacji dobór tematów, zorganizowanie panelistów spoczywały głównie na Instytucie Studiów Wschodnich, a my się uczyliśmy. Nadal współpracujemy z Instytutem, ale w tym roku sami, przy pomocy rektora Politechniki Rzeszowskiej, we współpracy z Urzędem Marszałkowskim i Urzędem Miasta Rzeszowa oraz grupą naukowców z BD Center, dobraliśmy tematykę i panelistów. Forum Innowacji coraz bardziej dojrzewa, jesteśmy coraz bardziej samodzielni i będę robił wszystko, aby kolejne edycje miały równie wysoki poziom. ►



GOSPODARKA GOŚĆ SPECJALNY I MIASTECZKO INNOWACJI Gościem specjalnym Forum będzie dr Scott E. Parazynski, amerykański astronauta polskiego pochodzenia, który w latach 1994-2007 odbył pięć lotów w kosmos, gdzie spędził łącznie ponad 57 dni. Jest też lekarzem, specjalistą medycyny kosmicznej oraz wspina się w wysokich górach, m.in. dwukrotnie stanął na Mount Evereście. Niewykluczone, że na Forum pojawi się polski kosmonauta, gen. Mirosław Hermaszewski. Mają być przedstawiciele rządu: wicepremier Janusz Piechociński i minister Władysław Kosiniak-Kamysz, były wicepremier Waldemar Pawlak, przedstawiciele Centrum Badań Kosmicznych, rektorzy uczelni, zwłaszcza technicznych, przedstawiciele firm lotniczych i kosmicznych z kraju i zagranicy. Forum Innowacji nie jest imprezą zamkniętą. Dla mieszkańców Podkarpacia – zwłaszcza młodych – atrakcją będzie znów Miasteczko Innowacji, w którym nowinki techniczne zaprezentują tym razem instytuty badawcze i firmy z branży lotniczej i kosmonautycznej. ► Reklama

TEMATY DYSKUSJI PANELOWYCH IV FORUM INNOWACJI

1. Korzyści gospodarcze dla Polski w kontekście wejścia do Europejskiej Agencji Kosmicznej. 2. Medycyna kosmiczna – niszowa dziedzina czy rentowny sektor w nieodległej przyszłości? 3. W jakim celu i jak eksplorować kosmos? 4. Polska strategia kosmiczna. 5. Rola województwa podkarpackiego w rozwoju polskiego przemysłu kosmicznego. 6. Programy satelitarne Galileo i Copernicus – nowa perspektywa rozwojowa dla innowacyjnych przedsiębiorstw Unii Europejskiej. 7. Technologie satelitarne w praktyce – zarządzanie terytorialne, biznes, bezpieczeństwo, Internet. 8. Nowe kierunki kształcenia i rynek pracy w kontekście rozwoju przemysłu kosmicznego w Polsce. 9. Przemysł zbrojeniowy, lotnictwo, informatyka, telekomunikacja – podstawy przemysłu kosmicznego.



GOSPODARKA

I FORUM INNOWACJI 7-8 WRZEŚNIA 2010

W obradach wzięło udział ponad 130 gości. Przeprowadzono sześć dyskusji panelowych obejmujących tematykę nowych produktów i technologii w przemyśle lotniczym i kosmicznym; innowacji w energetyce; wspierania i promowania innowacji w Polsce. Rzeszowskie Forum zgromadziło przedstawicieli rządu, agencji rządowych, reprezentantów polskiego i zagranicznego biznesu oraz naukowców. Gościem specjalnym i uczestnikiem panelu „W poszukiwaniu nowych atutów gospodarczych w Europie Środkowo-Wschodniej” był wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak, który stwierdził, że dziś nowoczesne rozwiązania mogą być ulokowane w dowolnym miejscu na świecie. – Wiele zależy od przebojowości ludzi i otoczenia. Bardzo ważne znaczenie ma klimat, elementy, które tworzą dobrą kulturę, żeby ludzie mieli możliwość wymyślania zaskakujących nowoczesnych rozwiązań – mówił wicepremier.

II FORUM INNOWACJI 24-25 MAJA 2011

Wicepremier Waldemar Pawlak był także gościem II Forum, podczas którego wyraził życzenie, by Polska stała się Kalifornią Europy. W spotkaniu uczestniczyło ponad 200 liderów biznesu, nauki i polityki, którzy dyskutowali nad możliwościami zwiększenia innowacyjności polskiej gospodarki i wykorzystania naszych pomysłów przez największe firmy światowe. Podczas paneli dyskusyjnych zastanawiano się nad przyszłością energetyki, lotnictwa i motoryzacji. Na Forum przyjechali goście z Chin, Szwajcarii, Holandii, Węgier, Słowacji, Niemiec. Prof. Sun Fengchun, dyrektor Krajowego Laboratorium Inżynierii Pojazdów Elektrycznych w Chinach, tłumaczył, jak i dlaczego jego kraj stosuje samochody z napędem elektrycznym. Dużym powodzeniem cieszyło się Miasteczko Innowacji, gdzie najnowsze rozwiązania prezentowały firmy komputerowe i telekomunikacyjne.

III FORUM INNOWACJI 30-31 MAJA 2012

– Kiedyś o sile państw świadczyła liczba fabryk, a dziś liczba oddanych patentów - przekonywał minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz podczas otwarcia III Forum Innowacji w Rzeszowie. Głównymi tematami Forum były: energetyka, medycyna i polityka klastrowa. W spotkaniu wzięło udział ponad 300 przedstawicieli świata polityki, biznesu, nauki i samorządu. Gościem specjalnym był Ladislau Dowbor, ekonomista i doradca byłego prezydenta Brazylii Luli da Silvy, który przekonywał, że chociaż posiadamy nowoczesne technologie, to nie potrafimy nimi mądrze zarządzać. Profesor Dowbor mówił także, iż ogromna koncentracja dochodów w rękach nielicznych grup finansowych chwieje demokracją i - jak pokazują ekspertyzy ten model nie ma szans na przetrwanie do 2050 roku. Forum zamknął Włodzimierz Lewandowski, naczelny fizyk z Międzynarodowego Biura Miar w Sevres pod Paryżem, którego wystąpienie stanowiło zapowiedź IV Forum Innowacji poświęconego innowacjom w przestrzeni kosmicznej. Dla mieszkańców Rzeszowa Forum było ponowną okazją do odwiedzenia Miasteczka Innowacji i przekonania się, jak działają najnowsze smartfony, tablety Huawei, elektrownie wiatrowe czy żyroskop.

72

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

W PRZYSZŁYM ROKU O TURYSTYCE Wiadomo już, że przyszłoroczne Forum zdominuje tematyka innowacji w turystyce. Temu ma być poświęcona zamykająca obrady prezentacja Katarzyny Sobierajskiej, podsekretarza stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki. Ta tematyka również trafia na Podkarpaciu na podatny grunt: największym atutem tego regionu są bowiem – oprócz Doliny Lotniczej – Bieszczady, cudowna turystyczna kraina. Warto rozmawiać, jak jej walory wykorzystać jeszcze lepiej. Organizatorami IV Forum Innowacji w Rzeszowie są: Fundacja Instytut Studiów Wschodnich (organizator Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdroju), Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, Urząd Miasta Rzeszowa, firma BD Center oraz Politechnika Rzeszowska. ■



BIZNES

Produkcja kosmiczna? Dolina Lotnicza jest przygotowana

Z Ryszardem Łęgiewiczem, prezesem Hispano-Suiza Polska Sp. z o.o. w Sędziszowie Młp., wiceprezesem Stowarzyszenia Dolina Lotnicza, rozmawia Jaromir Kwiatkowski

Będzie Pan aktywnym uczestnikiem dwóch paneli dyskusyjnych podczas IV Forum Innowacji w Rzeszowie. Tematyka tegorocznego Forum będzie oscylowała wokół kosmonautyki, gospodarczego wykorzystania kosmosu. Rzeszów, a szerzej – Podkarpacie, z bogatymi tradycjami przemysłu lotniczego, to chyba dobre miejsce do rozmowy o kosmosie? Ma Pan rację, to jest świetne miejsce, aczkolwiek Rzeszów jest daleko od kosmosu. W jakim sensie? W takim, że nasze firmy nie uczestniczą – ani czynnie, ani biernie – w jego eksploracji. W Dolinie Lotniczej są firmy, które można zliczyć na palcach jednej ręki, produkujące elementy, na razie bardzo skromne, do napędów albo do samych statków kosmicznych.

74

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


Na obronę tych firm mogę powiedzieć, że generalnie w polskiej gospodarce jest to obszar nowy. Zgadza się. Nasza aktywność w sensie czynnego uczestnictwa w eksploracji kosmosu jest mizerna. Aczkolwiek – jak już przed chwilą wspomniałem – jest kilka firm, które produkują elementy do zastosowań kosmicznych, dosyć intensywnie działają grupy studenckie, jest Komitet Badań Kosmicznych przy Polskiej Akademii Nauk pod kierownictwem prof. Piotra Wolańskiego. Jesienią, na Salonie Lotniczym w Berlinie okazało się, że coraz częściej spotykamy się z tematyką kosmiczną, więc Dolina Lotnicza postanowiła się nią zająć. Zarząd stowarzyszenia wyznaczył do tego mnie. Korzyści z wykorzystania kosmosu są bliższe naszego życia codziennego niż to się nam często wydaje. Dlaczego warto eksplorować kosmos gospodarczo? Rzeczywiście, dziś już nie bardzo wyobrażamy sobie życia bez tego, co zapewnia aparatura ulokowana w bliskim kosmosie. Bo trzeba rozróżnić dwie rzeczy: daleki kosmos to obszar eksploracji, badań, niemających jeszcze istotnego zastosowania w naszym życiu. Natomiast to, co przekłada się na nasze życie, to bliski kosmos: orbity stacjonarne i niestacjonarne. Z czego korzysta przeciętny mieszkaniec Ziemi? Przede wszystkim z meteorologii – dziś już potrafimy bardzo dokładnie przepowiedzieć pogodę. Trzeba także wymienić sprawy związane z kontrolą ruchu lotniczego i drogowego. Nas jako użytkowników dróg najbardziej interesuje, jak można dojechać z punktu A do punktu B, nie tracąc zbędnie czasu ani benzyny. A transmisje radiowe i telewizyjne? One również pochodzą z satelitów umieszczonych w kosmosie. Przeczytałem niedawno komunikat z konferencji na temat zaśmiecania kosmosu przez człowieka. Okazuje się, że urządzenia, które w kosmosie wspierają nasze życie, są nieustannie narażone na to, że zostaną uszkodzone przez śmieci. Poseł Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum, powiedział mi, że gdyby nagle wszystkie te urządzenia jednego dnia wpadły do oceanu, na Ziemi zapanowałby totalny chaos. Proszę sobie wyobrazić, że oszacowano, iż cały sprzęt, który lata po orbitach i pomaga nam żyć, ma wartość 100 mld euro. Ale gdyby trzeba było to wszystko odtworzyć, to ta wartość musiałaby być pomnożona kilkakrotnie i zajęłoby to wiele czasu. A poza tym, tak jak Pan powiedział, ludzkość mogłaby sobie już nie poradzić bez tych urządzeń. W ub. roku Polska weszła, jako jeden z ostatnich krajów Unii Europejskiej, do Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Dlaczego było to tak ważne? Stojąc z boku i tylko przyglądając się, co się dzieje, tracimy dystans do świata i do tych technologii. Nie oddalajmy się od nich, bo niewątpliwie będą one coraz bardziej wpływać na nasze życie. I to nie w tempie wzrostu liniowego, lecz logarytmicznego. Liczba przewidywanych zastosowań techniki kosmicznej w życiu człowieka rośnie lawinowo. Jeżeli nie będziemy aktywnie uczestniczyć w tym, czym zajmuje się Agencja, to się będziemy oddalać. Czyli członkostwo w ESA to szansa na to, byśmy byli aktywnym graczem, a nie tylko konsumentem kosmicznych technologii?

Reklama

Tak. To jest sprytny mechanizm, który polega na tym, że jeżeli płacę składkę, to – przynajmniej w pierwszych latach – istotna część tej składki wraca do mnie i mogę ją zagospodarować działając na rzecz Agencji. Jest to zatem ►


Fotografie Tadeusz Poźniak

BIZNES

mechanizm mobilizujący do wysiłku, aby zająć się tymi rzeczami i wspierać Unię Europejską w jej staraniach na rzecz zajęcia w kosmosie należnego jej miejsca. Europa nie może dać się zdominować przez Amerykanów czy Chińczyków. Nie bez znaczenia powinno być to, że jest to dziedzina gospodarki wysoce rentowna. Rzeczywiście, to biznes lukratywny, a przy tym bardzo wysoce rentown, czyli inwestowanie w niego ma sens. Nie tylko się zwraca, ale zwraca się wielokrotnie. Powiedzieliśmy, że udział Polski, jak również naszego regionu w eksploracji kosmosu na razie wygląda mizernie. Czy jednak w tym regionie nie tkwi wielki „kosmiczny” potencjał? Są tu kilkudziesięcioletnie tradycje przemysłu lotniczego, są firmy zrzeszone w Dolinie Lotniczej, które dostarczają 90 proc. polskiej produkcji lotniczej. A wydaje się, że od przemysłu lotniczego do kosmicznego droga niedaleka, bo to tylko kwestia wysokości. (śmiech) Znakomicie Pan to ujął. To kwestia wysokości, ale także tego, czy jest tam powietrze, czy nie ma. Lotnictwa bez powietrza nie ma. Bo albo jest ono potrzebne jako siła nośna, albo do napędu. Ale rzeczywiście, jest tylko krok od miej-

76

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


BIZNES sca, gdzie kończy się powietrze, do miejsca, gdzie zaczyna się technika lotu kosmicznego. Pańskie pytanie zmierzało także, jak rozumiem, do aspektu technologicznego. Czy technologia latania w powietrzu i technologia latania w przestrzeni kosmicznej są do siebie podobne? W moim gabinecie, jak Pan widzi, stoi model rakiety Ariane. Moja korporacja – Safran – ma w swoim profilu produkcji silniki główne i pomocnicze do tej rakiety. Generalnie technologie lotnicza i kosmiczna są bardzo pokrewne. Dlaczego? Dlatego, że używa się w nich niezwykle wyselekcjonowanej grupy najlepszych i najdroższych materiałów, które trzeba umieć przetworzyć. Rzeczą podstawową jest sprawa jakości, a co za tym idzie – czystości produktu. Dlatego do przestrzeni montażowych można wejść tylko po przebraniu się, z maseczką na twarzy, broń Boże nie może pojawić się tam nawet włos. Ludzie z zewnątrz często porównują nas do przemysłu farmaceutycznego. Jednak taka czystość i dyscyplina produkcji być musi, ponieważ nie ma miejsca na błędy w lotnictwie, a jeszcze bardziej nie ma miejsca na błędy w transporcie kosmicznym. Bardzo ważnym elementem jest także wiedza. Nasi inżynierowie, operatorzy są gotowi uczestniczyć w takiej produkcji. I tu wracam do Pańskiego pierwszego pytania: dlaczego Rzeszów. Dlatego, że mamy zarówno potencjał ludzki, jak i produkcyjny, aby z łatwością wykonać następny krok. Temat jednego z paneli podczas IV Forum Innowacji, w którym to panelu będzie Pan zresztą brał udział, brzmi: „Rola województwa podkarpackiego w rozwoju przemysłu kosmicznego”. Czego jeszcze trzeba, by nasza rola nie była marginalna? Odpowiedź jest bardzo prosta: trzeba ten strumyczek zapotrzebowania, który będzie wykreowany z ESA, skierować nie gdzie indziej, tylko do Doliny Lotniczej. Z dwóch powodów. Dla ESA dialog z firmami, które od lat produkują dla przemysłu lotniczego, będzie – po pierwsze – łatwy, bo będą rozmawiać wspólnym językiem. Po drugie zaś będzie atrakcyjny, ponieważ jesteśmy partnerem atrakcyjnym pod względem kosztów, zasobów (ludzie i sprzęt) oraz organizacji – mamy rozwiniętą organizację klastrową i potrafimy strumień z ESA skierować do zainteresowanych stron. Jesteśmy gotowi, aby to skonsumować. Trzeba tylko zręcznie, na poziomie naszych władz regionalnych, ale również naszych przedstawicieli w ESA, pomyśleć o tym, gdzie ten strumień skierować. Znakomitą okazją do tego będzie IV Forum Innowacji, bo przyjadą tu ci właśnie ludzie, a my będziemy ich uważnie słuchać i będziemy próbowali ich obietnice zamieniać w czyn. ■ Reklama


NAUKA

Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Podkarpackie uczelnie stawiajù na innowacje Zmieniające się trendy na polskim, europejskim i światowym rynku pracy, błyskawiczny rozkwit nowoczesnych technologii i postęp gospodarczy powodują, że oferta dydaktyczna uczelni wyższych powinna dobrze wpasowywać się w bieżącą sytuację, choć dobrze byłoby, gdyby ją przewidywała i wyprzedzała. Uczelnie wyższe starają się reagować na te potrzeby – wystarczy porównać kierunki studiów i warunki kształcenia sprzed pięciu, dziesięciu lat z obecnymi. Podkarpackie uczelnie ściśle współpracują z przedsiębiorstwami, niektóre kierunki prowadzone są w języku angielskim, nowoczesne laboratoria uczelniane wyposażone są w sprzęt na najwyższym poziomie technologicznym, a młodzież publikuje w czasopismach z listy filadelfijskiej.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Dr Błażej Błażejowski ze Szczawnego w Bieszczadach, paleontolog z Polskiej Akademii Nauk, jedyny Polak, który wziął udział w międzynarodowym projekcie Mars Society i NASA dotyczącym eksploracji Marsa, potwierdza, że na przestrzeni ostatnich lat w polskim szkolnictwie wyższym zaszły duże zmiany. – Dzisiaj jesteśmy dumnym i innowacyjnym narodem. Nasze laboratoria nie odbiegają od tych najlepszych na świecie, nasi naukowcy są partnerami w najbardziej innowacyjnych projektach badawczych, a społeczeństwo dojrzewa do świadomego wspierania badań naukowych. Jesteśmy na dobrej drodze, niemniej jest jeszcze sporo do zrobienia. Szczególnie w poprawie efektywności procesu komercjalizacji wyników badań naukowych, stworzeniu infrastruktury społecznej wspierającej

78

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

proces komercjalizacji wiedzy i integracji środowiska naukowego z otoczeniem gospodarczym oraz upowszechnianiu wyników badań naukowych w środowisku przedsiębiorców - wyjaśnia. Naukowiec z PAN-u zauważa też, że bez znajomości języków obcych, solidnej merytorycznej wiedzy i utrzymywania stałych kontaktów ze środowiskiem naukowym, ciężko jest marzyć o dobrej pozycji w świecie nauki i biznesu. Jego zdaniem, w szkolnictwie istotne jest wspieranie procesów innowacyjnych, jak również stworzenie nowego podejścia do zarządzania polityką innowacyjności, która jest kluczem do rozwoju gospodarki. – Może należy ułatwić przedstawicielom biznesu współdecydowanie o kierunku zmian w szkolnictwie wyższym i nauce, ►



NAUKA

Instytut Badań i Analiz Finansowych Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. a w konsekwencji wypracować sprzyjające warunki współfinansowania przez biznes prac badawczo-rozwojowych? Wspieranie innowacyjności i wprowadzanie rozwiązań dających impuls dla pogłębiania współpracy nauki z biznesem powinno być priorytetem – dodaje dr Błażejowski. Werynia - jeden z najnowocześniejszych ośrodków naukowych w Polsce Zmiany te można dostrzec na podkarpackich uczelniach. Uniwersytet Rzeszowski od pewnego czasu konsultuje prowadzone kierunki z różnego rodzaju podmiotami z zewnątrz po to, by mieć wpływ na kompetencje studentów, którzy opuszczają mury uczelni. Ze względu na wymogi rynku pracy uniwersytet w ostatnim czasie uruchomił m.in. na Wydziale Biologiczno-Rolniczym technologię żywienia, architekturę krajobrazu, ochronę środowiska o specjalnościach: analityka i toksykologia środowiska, ochrona środowiska agrarnego i ochrona wód powierzchniowych i terenów podmokłych, a na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym inżynierię bezpieczeństwa w specjalności: bezpieczeństwo pracy, inżynierię materiałową o specjalności nanotechnologia i nowe materiały dla lotnictwa, biotechnologię o specjalności bioinżynieria medyczna oraz biomateriały. Działające przy uniwersytecie laboratoria ściśle współpracują z firmami, zdając sobie sprawę z ważnej roli transferu wiedzy pomiędzy uczelnią a przedsiębiorstwami i licząc na to, że studenci, którzy mają okazję prowadzić w tych laboratoriach badania, w przyszłości będą specjalistami w swojej dziedzinie, pracując dla dobra całej gospodarki. Np. w laboratorium na Zalesiu prowadzone są badania nad tym, jak wykorzystywać odpady w rolnictwie i jak wykorzystywać rośliny energetyczne. Będą tu prowadzone również badania nad opracowywaniem nowych technologii, które pozwolą wytwarzać energię ze źródeł odnawialnych. Z kolei w laboratorium Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego, jednym z najnowo-

80

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

cześniejszych ośrodków naukowych w Polsce oraz najnowocześniejszym i najlepiej wyposażonym ośrodkiem z zakresu biologii eksperymentalnej, biologii molekularnej i biotechnologii molekularnej na Podkarpaciu, prowadzone są m.in. badania nad molekularnym podłożem starzenia się komórek i organizmów, badania z zakresu biotechnologii i biosensoryki, poznawania funkcji fizjologicznych tlenku węgla i tlenku azotu, cytogenetyki zwierząt i nanobiotechnologii oraz innowacyjne badania prowadzone we współpracy z firmami branży biotechnologicznej oraz renomowanymi ośrodkami naukowymi z Polski i zagranicy. O tym, iż kształci się tu w sposób nowoczesny, bezkompleksowy, świadczy fakt, że studenci publikują swoje prace w czasopismach z listy filadelfijskiej (co jest autentyczną nobilitacją naukową, bo czasami nie udaje się to nawet osobom z wysokimi stopniami naukowymi – przyp. red.). Kolejny dowód to fakt przyznania instytutowi w kwietniu br. przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, w ramach programu „Generacja Przyszłości”, kwoty 88 100 zł na realizację projektu pt. „Identyfikacja nowych zagrożeń związanych ze stosowaniem nanocząsteczek złota, srebra, krzemu oraz nanodiamentów na proces przedwczesnego starzenia się komórek ludzkich”. Co ważne, autorką tej pracy jest… studentka Jennifer Mytych. Studia w języku angielskim, specjalność z chińskim na WSIiZ-ie Innowacyjnością w kształceniu chwali się również Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania, od początku istnienia wykorzystując dostępne na rynku nowoczesne technologie. Uczelnia współpracuje z takimi firmami jak Microsoft czy CISCO, co ma duży wpływ na formę i jakość dydaktyki. W związku z rozwojem nowych technologii w ciągu ostatnich dwóch latach wznowiony został nabór na kierunku informatyka i ekonometria, a specjalności na kierunku informatyka i ekonometria modyfikowane są na bieżąco; wprowadzono też nowe specjalności: technologie mobilne oraz marketing i technologie internetowe. Za innowacyjny i elitarny – bo pierwszy w Polsce i czwarty w Europie – można uważać również Aviation Management na prowadzonym przez WSIiZ kierunku ekonomia, gdzie wszystkie przedmioty realizowane są w języku angielskim, a zajęcia prowadzą międzynarodowi eksperci – praktycy, których codzienna praca związana jest z rynkiem przewozów lotniczych. Nowością jest również specjalność tłumaczeniowa z językiem chińskim na kierunku filologia angielska: zajęcia z języka chińskiego realizowane są przez lektorów chińskich z Anshan Normal University, a studenci mają szansę wyjazdu na semestr lub rok do uczelni partnerskiej na intensywny kurs języka chińskiego, zaś po skończeniu studiów mogą pracować w charakterze tłumacza chińskiego i angielskiego. W roku akademickim 2013/2014 WSIiZ wprowadzi kolejne nowe specjalności, wykorzystujące w pełni nowe technologie. Na ekonomii będzie to „prowadzenie biznesu w sieci”, a na dziennikarstwie i komunikacji społecznej „fotografia prasowa i reklamowa”. Pojawi się też prestiżo-


wy, angielskojęzyczny kierunek studiów: Finance and Accounting Major z globalną marką UBS AG jako partnerem strategicznym. Jeden kierunek po angielsku na każdym z wydziałów politechniki Ambicją Politechniki Rzeszowskiej, największej technicznej uczelni w regionie, jest to, by jej absolwenci, zamiast stawać w kolejce do urzędu pracy, sami tworzyli miejsca pracy. W związku z tym uczelnia w procesie dydaktycznym w większym stopniu korzysta z pomocy pracodawców i przedsiębiorców, a kolejne nowe kierunki i specjalności uruchamiane są w odpowiedzi na potrzeby gospodarki. Dlatego w 2010 roku uruchomiono tu inżynierię chemiczną i procesową, związaną z rozwojem nowych technologii, energetykę oraz automatykę i robotykę – z powodu braku specjalistów inżynierów w tym zakresie. Następnym krokiem uczelni jest stworzenie na każdym z sześciu wydziałów jednego kierunku prowadzonego w języku angielskim. Trzeba „marynować” dzieci i młodzież w pasji do nauki

Reklama

Dr Błażej Błażejowski, który obserwuje zmiany zachodzące w szkolnictwie i w gospodarce – także na Podkarpaciu – przyznaje, że jest dumny, gdy słyszy, że liderem innowacji i rozwoju w Polsce południowej jest Rzeszów. – Myślę, że jest to efekt oparcia swojej tożsamości na równowadze pomiędzy skłonnością do przekraczania granic w poszukiwaniu innowacji a szacunkiem dla tradycji. Na fundamentach kilku kultur Rzeszów stał się przykładem na to, jak bogactwo różnorodności przekształcić w bogactwo możliwości – mówi. Naukowiec z PAN-u zastrzega jednak, że z budowaniem świadomości innowacyjnej społeczeństwa jest jak z czytaniem książek: należy zacząć je jak najwcześniej, rozwijając wyobraźnię, pasję i zamiłowanie. – Młody człowiek, zaczynając studia, powinien mieć już zaszczepiony pierwiastek innowacyjności. Należy „marynować” bardzo młodych ludzi w pasji do nauki, by po kilku latach, być może właśnie w wieku studenckim, byli „soczyści”. Aby nie zagubić się w świecie kształtowanym przez naukę, wszyscy powinni znać jej podstawy. Trzeba tak uczyć, żeby młodzi ludzie mieli świadomość daru, który otrzymują, a nie przykrego obowiązku – tłumaczy dr Błażej Błażejowski. – Szczególnie istotna wydaje się być umiejętność pracy zespołowej, poznawanie procesu powstawania wynalazku, czyli wyjście poza ramy standardowego kształcenia. To cenna umiejętność, z której młodzi ludzie będą mogli korzystać w przyszłości. Natomiast na poziomie akademickim potrzebna jest świadomość roli innowacji w zwiększaniu produkcji przemysłowej, oraz – co szczególnie dzisiaj wydaje się być bardzo istotne – znaczenie zrównoważonego rozwoju w dziedzinie gospodarki surowcami. I to właśnie tu powinniśmy wysoko stawiać sobie poprzeczkę. Stabilne, przejrzyste prawo i jego skuteczna implementacja wydają się być dzisiaj niezbędne do prawidłowego rozwoju przemysłu wydobywczego i recyklingu w Europie. ■


ZDROWIE

OKULISTYKA to nie tylko

proste zabiegi

Z lek. med. Klaudiuszem Gerke,

Fot. Tadeusz Poźniak

dyrektorem Ośrodka Chirurgii Oka prof. Zagórskiego w Rzeszowie, rozmawia Anna Olech

R

Jak bardzo rozwinęła się okulistyka w ciągu kilku ostatnich lat? ozwój okulistyki jest bardzo dynamiczny. Ta progresja nie tylko pomaga zdecydowanie lepiej i skuteczniej leczyć, ale i skracać czas rehabilitacji wzrokowej. Paręnaście lat temu pacjent po operacji zaćmy leżał w jednej pozycji około tygodnia, ponieważ oko było nacinane na kilka centymetrów, zaćma wypychana, sztucznych soczewek nie wszczepiano, później pojawiły się wszczepy twarde. Dzisiaj rany są kilkumilimetrowe, najczęściej zamykane bez zakładania szwów, zaćmę rozbija się ultradźwiękami, sztuczne soczewki są miękkie i zwijalne, o różnych typach korekcji. Wszystkie działania wykonuje się wewnątrz gałki ocznej. Dlatego zabieg jest bardzo bezpieczny. Pacjenta możemy wypisać po 2 godzinach do domu, tak więc zabieg jest praktycznie ambulatoryjny. Podobnie rzecz wygląda po zabiegach na siatkówce i ciele szklistym – kiedyś nawet kilkutygodniowe hospitalizacje, dzisiaj dla uspokojenia pacjenta pozostawiamy go pod opieką oddziału kilka, kilkanaście godzin, chociaż wiemy, że mógłby spokojnie iść do domu 2-4 godziny, po operacji. To dzięki nowatorskim metodom operacyjnym, wiedzy specjalistów i doskonałemu sprzętowi, a efektem końcowym jest większa skuteczność leczenia. Pacjent najlepiej regeneruje się w środowisku domowym, więc nie jest dziwne,

82

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


ZDROWIE że nieduże ośrodki, w większości niepubliczne, takie zabiegi wykonują. Zabieg w trybie ambulatoryjnym jest dla płatnika zdecydowanie tańszy, niż wykonany w ramach hospitalizacji. To dobre połączenie – lepsze efekty leczenia, szybsza rekonwalescencja i do tego taniej. iestety, nie jest to do końca doceniane. Płatnik – NFZ, dużo więcej pieniędzy przekazuje placówkom publicznym, gdzie przy takim samym typie zabiegu pacjent przebywa w szpitalu co najmniej 2 doby, a koszty jego leczenia są niemal dwukrotnie większe niż u nas. Na całym świecie odchodzi się od oddziałów z dużą liczbą łóżek, gdyż są one w takiej ilości niepotrzebne – to właśnie spowodował postęp w leczeniu i przejście na leczenie praktycznie ambulatoryjne. Wystarczy sięgnąć do danych statystycznych Anglii, Niemiec czy Holandii i zobaczyć, ile łóżek przypada na 10 tysięcy mieszkańców i wziąć z tego przykład. A my leczymy dokładnie tak samo, na takim samym sprzęcie i z równie dobrą skutecznością, jak nasi koledzy w Europie Zachodniej. Mało tego – procent powikłań po zabiegach wykonanych w warunkach ambulatoryjnych, czy też w trybie jednodniowym, jest porównywalny do powstałych podczas pełnej hospitalizacji. Pragnę zanegować twierdzenia pojawiające się w mediach z ust reprezentantów jednostek publicznych: niepubliczne ośrodki nie operują wyłącznie łatwych przypadków! Każdy pacjent, który do nas trafia i spełnia kryteria leczenia jednodniowego, poddany zostaje leczeniu operacyjnemu. Ponad 35 procent chorych operowanych u nas ma status przypadku wikłającego. Jakie zabiegi najczęściej są u państwa wykonywane? o, że praktycznie wszystkie niepubliczne szpitale okulistyczne wykonują operacje zaćmy, jest powszechnie wiadome. Usuwamy zaćmę metodą fakoemulsyfikacji i wszczepiamy zwijalną sztuczną soczewkę. Olbrzymia ilość pacjentów czekających na operację zaćmy w ramach umowy z NFZ praktycznie wymusza na nas wykonywanie jak najwięcej takich zabiegów. Oczywiście nasze możliwości są niewspółmiernie większe niż istniejąca umowa, dlatego duża grupa chorych decyduje się na zabieg komercyjny. Inną kategorią jest operacja na ciele szklistym i siatkówce – witrektomia. Tego typu zabieg to już „najwyższa szkoła jazdy”. Wykonywany jest głęboko w środku gałki ocznej, w komorze ciała szklistego, na siatkówce, w pobliżu nerwu wzrokowego czy też plamki żółtej. Chirurg operuje na centymetrze sześciennym z najwyższą możliwą precyzją. Pacjenci trafiają do nas zarówno z powodu powikłań cukrzycowych czy okołourazowych, jak i związanych z procesami związanymi z wiekiem – najczęściej z chorobami żółtej plamki. Ten zabieg, z tego, co mi wiadomo, można wykonać w niewielu placówkach. Tak, parę lat temu nikt witrektomii na Podkarpaciu nie wykonywał, dzisiaj operuje się bodajże w 3 ośrodkach naszego regionu, przy czym Ośrodek Chirurgii Oka prof. Zagórskiego jest jedyną niepubliczną placówką wykonującą tego typu skomplikowane operacje. Pobyt pacjenta u nas trwa do 24 godzin, zabieg wykonywany jest w znieczuleniu miejscowym. Współpracujemy z chirurgami witrektomijnymi z „najwyższej półki”, zarówno krajowej, jak i zagranicznej. Stałym naszym konsultantem i operatorem jest np. światowej sławy specjalista okulistycznej chirurgii urazowej prof. Ferenc Kuhn. Kolejnymi operacjami, które wykonujemy, są zabiegi na aparacie ochronnym i przednim odcinku oka – korygujemy powieki z powodu ich podwijania się czy odwijania, usuwamy zmiany skórne z powiek i spojówek, wycinamy skrzydliki z równoczesnym przeszczepem spojówki. Śmiem twierdzić, że średnią statystyczną tego typu zabiegów mamy największą na Podkarpaciu. Ponadto wykonujemy zastrzyki dogałkowe z podaniem leków, działających bezpośrednio na schorzenia siatkówki (m.in. AMD). Zapewniamy pacjentom szeroką paletę różnych rodzajów zabiegów okulistycznych, zarówno w ramach umowy z NFZ, jak i na zasadach komercyjnych. Operujemy przypadki, którym odmówiono w innych placówkach, nie widząc dobrych rokowań. Dziś trudno wyobrazić sobie medycynę bez nowych technologii. Z jakich nowoczesnych urządzeń korzystacie państwo w Ośrodku? ez wątpienia bez dobrej diagnostyki nie ma dobrego leczenia. Dysponujemy szeroką gamą różnych urządzeń diagnostycznych, które pomagają naszym specjalistom w leczeniu i monitorują jego skuteczność. Jednym z najważniejszych jest optyczny koherentny tomograf, bardzo pomocny w leczeniu schorzeń siatkówki: m.in. zwyrodnienia starczego plamki żółtej (AMD) czy zmian naczyniowych w przebiegu innych chorób, głównie cukrzycy. Aparaty tzw. OCT są dostępne praktycznie w każdym większym mieście Podkarpacia, nasz jest wersją maksymalnie rozbudowaną, pozwalającą jednocześnie wykonywać tomografię siatkówki, angiografię fluoresceinową, zdjęcia dna oka oraz analizę zmian powstałych w czasie, poprzez precyzyjne nakładanie otrzymanych obrazów. Dodatkowo możemy monitorować zmiany na nerwie wzrokowym, co jest niezbędne przy obserwacji m.in. jaskry. Monitoring jaskry wspomaga też doskonały perymetr komputerowy (do badania pola widzenia) – Matrix. Dysponujemy bardzo czułym aparatem USG, rozszerzonym o sondę UBM. Ta właśnie 50-MHz sonda jest moim „oczkiem w głowie”. To jedyna tego typu sonda na Podkarpaciu, dzięki której możemy diagnozować zmiany patologiczne przedniego odcinka oka: twardówki, rogówki, tęczówki, okolicy źrenicy, ocenić kąt przesączania (bardzo ważny w diagnostyce jaskry) czy też soczewkę (własną lub umiejscowienie wszczepionej sztucznej). Druga tego typu najbliższa sonda znajduje się w Krakowie i Lublinie. A jakie nowości w leczeniu czekają pacjentów Ośrodka? Przymierzamy się do powstania pierwszej na Podkarpaciu poradni leczenia chorób powierzchni oka, w ramach której poszerzymy również naszą bazę diagnostyczną o kolejne aparaty, do tej pory niedostępne w naszym regionie. Leczenie schorzeń powierzchni oka jest całkowicie niszową sferą okulistyki. Taka poradnia będzie pomocą dla bardzo dużej grupy chorych, zwłaszcza w podeszłym wieku. ■

N T

B

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

83


Kto zapu ści się tu w Kiedy ws zystko w maju, p Poprzysię e ga, że jes łnym kwiecie, t w Raju, Tym bib lijny Snadź dla m, jednym w św iecie. tego Bóg Kazał na tę r o lę zwać: Ad am-Pole…

/z poem atu o Ad am w dwuty godniku polu, zamieszc zonego „Wieś i D w1 wór”; au tor niez 912 r. nany/

POLSKA

po turec

ku

Adampo l. Dziew iętnasto lasem. D wieczna zisiejsze polska k obok tu Polonez olonia w reckiej. Turcji. 1 Przez ok koy. Weekendo lakom o 50 hekta w r ągły rok y kuror bc rów pól . Nie tylk t sygno stwem n hodzić w czasie i pa w o any pols w święto eu II wojny ką mark górków porośn 3 rów. A s tralnym. Ale Po ś M w a ia ja to . iętyc ą: b N w awiasem ułt lacy wo lą pamię ej, gdyż Turcja mówiąc iało-czerwona fl h ści i wrę an przechował p ta ,T ozostała w a czył go u ć Turko m mimo li urcy zabronili je ga roczyście skarbcu klucz cznych od polsk , co dobre. Na P nowo p oprzykład na iej amba rzybyłym to, że nie cisków pańsady aż dyplom do czasu atom. odzyska uznali rozbionia niep Tekst i foto odległografie

Anna Kon

iecka

84

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


ŚWIAT Adampol

Adampolski kościół.

Przyczyny tej sympatii były wprawdzie czysto polityczne, zaborcy – Rosja i Austria – byli wrogami Turcji, lecz dla adampolskich Kempków, Dohodów, Biskupskich czy Ohotskich ważniejsze od wielkiej polityki było to, że mogli żyć jak wolni ludzie pośród lesistych pagórów przypominających Polskę, której nie było. Karczowali lasy, obsiewali pola, dorabiali się. Dzisiejszy Adampol/Polonezkoy żyje na bogato. Wille, pola golfowe, baseny. A zaczynali od chat krytych strzechą. Komercyjna polskość sprzedaje się dobrze. „Szczęść Boże” wypalone kulfonami na desce. Polskie nazwy pensjonatów i restauracji: Polka, U Zosi, Obora; dyskoteka Chopin, market Polonez. Jest polski cmentarz, kościół – wyższy od meczetu. Meczet – bez minaretu. Kościół był pierwszy. Jest polski wójt, tradycyjnie – od 170 lat. Gdzieniegdzie jeszcze domy z facjatką, szalowane drewnem poszarzałym od deszczu. I czereśnie, i koślawa jabłoń jak w staropolskich sadach. I Wisła, i Bug – rzeczki jak wstążeczki. W pobliskim Stambule „masło z Polonezkoy” idzie od ręki, choć maślnice na kolonii dawno się rozeschły; żadna baba masła nie kleci, nie trzyma się już krów. Polska kolonia, ów „biblijny raj”, leży pół godziny drogi od Stambułu, po azjatyckiej stronie Bosforu. Łatwo trafić. Mostem sułtana Mehmeda przez cieśninę, potem jak na Beykoz (stolica dystryktu). Wpierw trzeba jednak odstać swoje w kolejce do bramki, gdzie płaci się za przejazd mostem.

Uśmiech. Salaaaam! Jechaliśmy bladym świtem, samochodów mrowie. Kolejki do zjazdów. Turczynka z sąsiedniej ciężarówki, siedząca na pace pośród tobołów z dzieciarnią, częstowała nas hojnie bułeczkami z serem. Mąż Turek ubolewał, nie żału-

jąc gestykulacji: „No i gdzieżeście się wpakowali, to nie jest wasz zjazd!” Ale że nie było jak zawrócić, wcisnął naszemu kierowcy jakąś zafoliowaną kartę, chyba przepustkę: „No bierz, chłopie, bierz prędko, jedź, oddasz tamtemu kierowcy z niebieską budą co teraz mija bramkę, no za co mi dziękujesz, nie ma za co”. Uśmiech. Salaaaam! Turcy lubią Polaków. Daniel Ohotski, adampolanin w piątym pokoleniu mówi tak: „Turcy lubią nas za pracowitość, solidność i za to, że Polak zawsze dotrzymuje obietnicy. Taką mocną markę sobie wyrobiliśmy u Turków. A poza tym – dodaje – Turcja aspiruje do UE, a Polska już w niej jest...” W domu Ohotskich mówi się po polsku, żona Barbara pochodzi z okolic Augustowa. Wsiąkła tu bez reszty, miejscowi ją traktują jakby była stąd od zawsze. Mówi po turecku. Pani Barbara obiecała, że jak się obrobi, to weźmie mnie do Edka Dohody, największego adampolskiego gaduły… Daniel Ohotski ma piękny hotel, nieopodal Antoni Dohoda, Polak w czwartym pokoleniu, ma elegancką restaurację, więc goście Ohotskiego mają pyszny wybór – albo jeść na miejscu, albo po sąsiedzku. Taka wspólnota interesów jest tutaj normą. Tak samo z Turkami, odkąd zaczęli kupować posiadłości w Adampolu. Początkowo mógł zamieszkać w polskiej kolonii tylko Polak, i obowiązkowo katolik. Taki rygor wprowadził założyciel kolonii – książę Adam Czartoryski. Gdy święcili pierwszą chałupę, wieś nazwali Adampolem. Ale, ale, tu się nie mówi wieś, tylko „kolonia”. O! Pradziadek Antoniego Dohody przyjechał do Adampola z wojny krymskiej. Pan Antoni, urodzony w Adampolu, mówi, że on Turkiem się czuje, ale o polskich korzeniach ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

85


ŚWIAT Adampol pamięta. „Kończyłem studia inżynierskie w Turcji, służyłem w tureckim wojsku, moje całe życie jest z Turcją związane, więc to jest moja ojczyzna”. Dohoda opowiada, jak na 150-lecie Adampola zaproponowała im Polska, że da obywatelstwo tym, co mają polskie korzenie. Brali! Komu by wtedy przyszło do głowy, że im polski paszport otworzy drogę do UE? W centrum Polonezkoy, na kiosku obok kawiarni wisi reklama, z której wybija się nazwisko Dohoda. Przystanęłam, żeby sfotografować, aż tu słyszę jak ktoś głośno woła: „Dzień dobry!” Od stolika, gdzie śniadolicy mężczyźni grali w karty popijając herbatę z maleńkich szklaneczek, podniósł się jeden i idzie w moją stronę. „Jestem, Polak w piątym pokoleniu”… Tak się przedstawił. Z rysów twarzy trudno poznać. Ale akcent – spikerom z TVP bym radziła wpaść na korepetycje. Barbara Ohotska przerwała nam rozmowę. Spieszyła się do „Edka”. To pewnie jakiś młodzik – pomyślałam, gdyśmy podchodziły pod dom, gdzie niebotyczna sosna splata gałęzie z niebotyczną palmą. A parę gałęzi dalej usadowił się bocian. Sztuczny. Prawdziwy był, ale się obraził i odleciał, widać natłok turystów mu zawadzał.

Złota bula „Żyliśmy na kolonii pod koniec sułtana i za Ataturka jak w złotej buli. To był nasz raj. Czasami gorzki, ale nasz”. To mi na dzień dobry powiedział „Edek”, Edward Dohoda, najstarszy z pokolenia adampolan, co wyrosło w tej tureckiej Polsce, wśród polskich Polaków, a z czasem również tureckich, greckich, żydowskich. „Dziewczęta adampolskie – wspominał z błyskiem w oku pan Edek – były nadzwyczajnie urodziwe. Kawalerowie walili na kolonię jak cholera jasna ze wszystkich stron, kurz nie kurz, spie-

86

kota czy deszcz… A tu my, też niczego sobie chłopaki, tyle że Polek do żeniaczki nie starczało, no to żenili się co niektórzy, panie święty, z Ormiankami, Żydówkami, Turczynkami. Czemu nie?! Ważne, jacy ludzie są, a nie skąd są, ani w jakim języku gadają z Panem Bogiem. Powiem pani, u nas na kolonii każdy znał języki – komuś dziadek z pruskiego zaboru przywlókł niemiecki, komuś rosyjski z zesłania, i tak to szło ze wszystkich stron – od Bałkanów, od Węgier, Ukrainy. Adampol był dla Polaków jak wyspa dla rozbitków. Adampol teraz, no cóż. Jesteśmy niedaleko od dużego miasta, a tam tłumy, Stambuł rozległy, widziała pani, mnóstwo ludzi. Jak się wyrwie taki człowiek z tego zapchanego, spalonego słońcem miasta na godzinę, dwie, to dla niego Adampol jest rajem zielonym. A czym jest dla Polaków? Dla was ciekawostka, nowość, jak to piszą… za górami,

Współczesny Adampol. VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013


ŚWIAT Adampol

Edward Dohoda w swoim domu. Także z Barbarą Ohotską.

za lasami, co jest prawdą. A dla nas? Dla nas Adampol jest częścią naszego życia, tu żeśmy się narodzili, tu pracujemy, panie święty, zarabiamy. Turcja jest naszym drugim krajem. My nie jesteśmy obcy ludzie dla Turcji, popatrz, przeszło dwieście lat razem, troszeczkę nasza mowa, nasze ruchy, spojrzenie inne jak prawdziwych Turków, ale już jesteśmy ludzie z nich. To jest nasz kraj – narodzenia naszego. Popatrz – Dohoda – jeniec wojny krymskiej, założył tutaj rodzinę, to tylko jeden przykład, początki Adampola. Z sułtanem razem przeciwko moskalom wojowali! Mój dziadek Ludwik Dohoda był chrzczony na harmacie w Sewastopolu. Nie wiem, skąd się to wzięło. Tak się mówiło w domu, to i ja powtarzam. Ojciec mój był w Dardanelach, wojsko mizerne było, rozchorował się na wszawy tyfus, mnogo ludzi wymarło na ten tyfus, ojciec długo leżał w szpitalu, zwolnili go z wojska i wrócił do Adampola. Jak Pan Bóg nie chce, to człowiek musi żyć. Jak miałem 7 lat, już byłem w internacie. Jak przyszła wiosna, ojciec gonił, żebym cielaki pasł, brył ziemi pod ziemniaki trzeba się było narozbijać, pęcherze na rękach rosły, więc uciekałem, nie lubiłem tej roboty. Bijemy bryły, gorąco, słońce pali, pić się chce, jeść się chce. A ojciec nawet wysrać się nie pozwalał. „Zaczekajcie ze sraniem… mówił – serio!”. Mama ratowała mnie przed tatą. Z Urszulą po górach paśliśmy cielaki i uczyliśmy się tańczyć tango. W rodzinie mieliśmy jednego profesora – Biskupskiego, skończył Sorbonę. Ale gdzie tam ze mnie profesor, ojciec miał mnie za ciołka, więc wyrok – wysłali mnie do Francji do technikum rolniczego, żebym umiał wziąć osełkę do ręki i kosę wyklepać, żebym umiał drzewko zaszczepić. Sto uczniów w szkole, dzieci ze wsi, nie miejskie. Sześć miesięcy zeszło, zanim złapałem dialekt ichni. Ja nie posiadam wielkich nauk, ale czasy się zmienili, wieśniak nie wieśniak, dałem sobie radę. Dziadek Biskupski miał chałupę pod strzechą. Ludzie razem z by-

dłem mieszkali. Szesnaścioro dzieci miał, bidusia, lubił popić, ale dobry człowiek poza tem. Dużo dzieci pomarło na szkarlatynę. Sześć córek na służbę dziadek do Stambułu posłał. A ja? Sam sobą rządziłem. Robota była ciężka. Otworzyliśmy we dwóch z kolegą pierwszą hodowlę świń. W Turcji jest tak dużo odpadków kuchennych, że przywoziliśmy po 2-3 ton na dobę, również wytłoki z fabryki wódki, tylkośmy się bali, żeby mięso anyżkiem nie pachniało... Znaleźliśmy Greka, który miał fabryczkę, gdzie robił języki wołowe, ale chciał powiększyć robotę o wieprzowinę. Szukał świń. A mnie znalazł. Pani jadła kiedykolwiek język wołowy – solony, wędzony? Specialite de la maison! Chlew postawiłem, zacząłem od 100-150 świń. Gdy nastał kryzys, lata sześćdziesiąte – najcięższe, ludzie wyjeżdżali gremialnie z Turcji za chlebem, niemal całe jedno pokolenie wyjechało. A my 300 świń hodowaliśmy. Kupiłem jedną gospodarkę za to. Wtedy 22,5 hektara ziemi za bilet do Australii trzeba było dać. 8 tysięcy lirów bilet kosztował – za tyle kupiłem gospodarkę. Brat wyjechał. Ja siedem dni i siedem nocy myślałem czy też nie jechać za bratem. On pojechał do Australii, ja zostałem, alem całą ojcowiznę po siostrach odkupił. Całą. Gdybym nie odkupił, poszłaby na zmarnowanie. Brat był szczęśliwy tam, ja byłem szczęśliwy tutaj. Byłem u siebie w raju, to był mój raj, czasami gorszy, ale mój, sam go zbudowałem i przetrwałem w nim do tej pory. Dostaliśmy po nosie – dobrzy gospodarze czasami dostają… Czemu dostał po nosie, pan Edek nie chciał powiedzieć. Zmienił prędko temat. O służbie w wojsku tureckim opowiedział taką historię: „Z Adampola zostawili nas na miejscu ze dwóch, czternastu, coś tak koło tego, posłali na Wschód. Ale nam karabinów nie dali. Służyliśmy we wojsku jako służba i ochrona. Budowaliśmy piękne wille dla generałów, z których ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

87


ŚWIAT Adampol

mieli dowodzić obroną, gdyby Niemcy napadli na Turcję. Chodziłem pięć kilometrów codziennie na tamtą budowę. Po drodze widziałem, jak chodzą po lesie dziki. Mówię do tureckiego żołnierza: daj karabin, to dzika ustrzelę. Wahał się, bał, ale dał. No i ustrzeliłem – dzika prosto w czoło, oskórowałem, zaniosłem mięso oficerom. Pierwszy raz widzieli dzika, pierwszy raz jedli takie mięso. Potem już ten żołnierz dawał mi karabin, ile razy chciałem”. Pan Edward opowiadał, że na polowania zaczął chodzić gdy miał 14 lat. W jego domu wiszą stare piękne strzelby, a największy obraz na ścianie przedstawia scenę z polowania.

Nie do zapomnienia „Aaaa, co mnie było jeszcze nie do zapomnienia…” – zastanawiał się głośno, nie zważając, że pani Barbara daje mi znaki, że pora kończyć rozmowę, bo „Edek pewnie jest już bardzo zmęczony, a nam pora najwyższa wracać”. Lecz on – jakby złapał drugi oddech. „Pani jest z Rzeszowa? A Rzeszów jest koło Łańcuta, to ja jeszcze coś powiem... To było dla mnie nie do zapomnienia, jak mama opowiadała o panu hrabim z Łańcuta, co siedział u cioci Zosi z monoklem w oku. Cholera, jakbyś w kamieniu wyryła. Co to ten monokl, zachodziłem w głowę. Jaki hrabia? Później po latach się śmiałem, że z powodu tego monokla to ja dwa razy jeździłem do Łańcuta… Polskę zjeździłem wzdłuż i wszerz. Tylko na Mazurach nie byłem. A jak za pierwszym razem znalazłem się na Jasnej Polanie, tom się spłakał. Ale Turcję też zjeździłem.

88

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

Tutaj są jeszcze takie miejsca nieodkryte, dzikie jak w Afryce… ” Pani Barbara: „A nie mówiłam, że Edek największy adampolski gaduła?” Od Dohody dowiedziałam się, jak to było z przyjazdem Kelama Ataturka do Adampola. Różne wersje są. Przyjazd Ataturka do Adampola, według pana Edwarda wyglądał tak: „Pierwsi letnicy z pobliskiego Stambułu zaczęli tu zaglądać jeszcze na początku ubiegłego wieku. Gdy Ataturk odwiedził Adampol w 1937 roku, była to już wieś letniskowa całą gębą. Każdy chciał, żeby Ataturk, ojciec wszystkich Turków, prezydent, panie święty(!), gościł u niego w domu, ale on nie chciał. Nie mówiło się, że tego i tego dnia przyjedzie do Adampola. Z dnia na dzień przyjechał. Doły były na drodze, samochodem trudno było przejechać, więc wojsko za jeden dzień wyrównało drogę aż do Adampola. Przyjechał w zwykły dzień, to nie była ani sobota, ani niedziela. Zdaje się, piątek był. Pora obiadowa. Cioci Anieli dom był nowo postawiony, nie pamiętam, czy już był całkowicie wykończony, a przed domem był malutki ogródek. To co teraz opowiadam, nikt dotąd o tym nie wiedział. To mi opowiadała mama i ojciec. Ja byłem we Francji w szkole. Ataturk zastrzegł, że chce być przyjęty w takim domu, gdzie przybędą sami adampolanie. Nikt obcy, żaden letnik. Przyjechał pod kawiarnię (kawiarnia jest centralnym punktem kolonii), mama moja akurat coś robiła w kuchni, mówi: „Pójdę, chociaż zobaczę Ataturka z bliska”. I zostawiła robotę przy kuchni, fartuch powiesiła i poszła pod kawiarnię. Ataturk wszedł do domu cioci Anieli, a tam przy lustrze jakiś gość się golił. Ataturk, jak to zobaczył, odwrócił się i wyszedł na plac przed kawiarnią. Ludzie zgromadzeni przed kawiarnią oniemieli. Co robić? Gdzie przyjąć Ataturka, skoro u cioci Anieli nie chce być. No przecież mówił wyraźnie: na spotkanie mają przyjść sami adampolanie, a tu co? Jakiś gość się goli! Ale moja mama to była superkobieta, jak tylko zobaczyła co się święci, prosto do niego podeszła i mówi „Pasza, chodź, zapraszam cię do nas”. Wzięli się za ręce, roześmiali się i przyszli do nas do ogrodu. Bliziutko, nawet sto kroków nie było. Ata-


ŚWIAT Adampol turk popatrzał i mówi: „Ha, ja tego szukam!” W naszym ogrodzie stał jeszcze stary domek, przed domkiem altana, w pół obrośnięta czarnym winogronem, w pół glicynią – co tak kwitnie na niebiesko i ma długie wiotkie grona kwiatów. Ataturk wyraźnie się ucieszył. „To ja takiego miejsca właśnie szukam – roześmiał się głośno. W sam raz miejsce dla mnie”. I powiedział do swojej świty, która podążała za nim: „Ja tutaj zostaję”. Mama przyniosła mu fotel, ale nie usiadł na nim. Wziął sobie sam proste krzesło. Usiadł, a mama poszła do kuchni szykować naprędce jakiś poczęstunek. Z Ataturkiem była zgraja ludzi, ze 25 osób. Ciocia Emma cioci Wandzie daje znać – jedzenie prędko trzeba szykować. Co tylko mogli, stoły, panie święty, ustawili, goście najedli się, napili. Ale my nie chcemy mówić, że Ataturk był w tym domu, bo by nam rękę położyli na ten dom, pioruny jasne. Ataturk z dalekiej drogi przyjechał, a troszkę lubił pić, więc po obiedzie spać mu się zachciało. Mówi: „Nie macie gdzie, żebym się wyciągnął pięć minut?” Urszula zaprowadziła go do stancji tu, niedaleko – łóżko gotowe, poduszka była, koc. Pospał może pół godziny. A przez ten czas ciocia Emma wzięła całą zgraję i poprowadziła ich w lasek, naokoło, żeby zobaczyli trochę kolonię. Ataturk jak wstał, pyta się, czy jest tutaj jaka muzyka. Żeby zagrali – chciałby się zabawić z kolonistami. Muzyka była – mój tata grał na skrzypcach, jeden Żyd też, a Grek na gitarze, zrobili dwoje skrzypiec i do basowania gitarę. I fajna muzyka, że dzisiaj nie usłyszy. Zagrali chyba tango, nie wiem, czy Ataturk wstał do tanga, czy nie; zagrali polkę, walca, a potem fokstrota, to piękny taniec. Ataturk wstał i z Kamilcią zatańczył fokstrota. Tata mu grał na skrzypcach, a Ataturk tańczył z wieśniaczkami. Ale tu ciekawego jest coś jeszcze. Zapytał ponoć ciocię Emmę o ciocię Erwinę. Zdaje się po to przyjechał. Ciocia Erwina żeniata była za dyplomatą. W Kairze w polskiej ambasadzie pracowali. A jak wrócili do Ankary, na wszystkich balach ciocia Erwina bywała z mężem. Ataturk tańczył z ciocią Erwiną. Ona była piękna, niemożliwe było, żeby przejść Polski obok niej ulicą i nie zauważyć. Ale cioci Erwiny Ataturk w Adampolu nie zastał, chyba pojechała do Stambułu akurat. Może gdyby wiedziała, że przyjedzie, to by czekała. Wszystkie młode chłopaki się w niej kochały, ja też, chociaż miałem 14 lat, a ona 20. To było kochanie nie do zapomnienia, nie było tak dawniej, że od razu do łóżka… Do dzisiaj dnia jest w sercu iskierka, gdy o niej pomyślę”. Pan Edward podszedł dziarskim krokiem do sekretarzyka i czegoś szukał, chyba fotografii cioci Erwiny, ale wnet zrezygnował. „Za długo by zeszło” – wskazał na stos albumów i pudeł. Galeria adampolskich wydarzeń ważnych i mniej ważnych: pan

Edward na traktorze – jeździł po okolicznych górkach do dziewięćdziesiątki! Tu „wygarniturowany” na audiencji u papieża. – „Był papież w Turcji, ale Polonezkoy nie odwiedził, tośmy pojechali do niego do Rzymu. Ja mu wręczyłem prezent od burmistrza Beykoz”. Galeria fotografii na ścianach: pan Edward z prezydentem Turcji: „Był generałem, zanim pucz zrobił, a siebie prezydentem”. Przy dużym portrecie (też „wygarniturowanym”) zatrzymał się niezdecydowany. „No nie wiem doprawdy, czy ja sobie zasłużyłem na tę odznakę bardzo wartościową za utrzymanie kultury polskiej i języka polskiego w Adampolu. No nie wiem...” Kiedyśmy się spotkali w Polonezkoy, Edward Dohoda dobiegał dziewięćdziesiątki i za całe gospodarstwo miał trzy kogutki i kurę. „Nie bójta się – przemawiał do nich, zerkając, czy słyszę – to są Polaki, łbów wam nie poukręcają”. Nagraliśmy bardzo długą rozmowę. Trzymam ją jak relikwię. Pana Edwarda już nie ma, odszedł, jak zapowiedział: „Wpakuję się pomiędzy ciocię Iwonkę a ciocię Apolonię, i ciepło mi będzie. Pozwolicie mi leżeć obok cioci Iwonki?” – pytał panią Barbarę. Zostawił kawał historii nielukrowanej o polskich Polakach z tureckiej Polski. Na koniec naszej rozmowy, gdy zapytałam, co dla niego jest w życiu ważne, najpierw długo milczał, a potem powiedział cicho i jakoś tak miękko: „Niepodległość”. Polacy z polskiej Polski, gdy piszę ten tekst, na wyprzódki wieszają albo zrywają biało-czerwoną flagę, gdyż jeden obchodzi „tylko 1 Maja”, a drugi „tylko 3 Maja” i nie daj Bóg, żeby ich ktoś ze sobą pomylił, albo posądził o brak patriotyzmu. A do jakich Polaków zaliczyć senatora, co twierdzi, że patriotyzm to jest płacenie podatków i sprzątanie kup po piesku? ■

cmentarz w Adampolu.


LITERATURA

Alicja

w krainie literatury dziecięcej Pierwszy wiersz dla dzieci przyszedł jej do głowy w trakcie gotowania zupy pomidorowej. W ogóle najlepsze pomysły pojawiają się w trakcie codziennych czynności. Pierwsza bajka powstała jako wieczorna opowieść dla jej malutkiego synka. Dziś syn dorósł, a przygód Jeżyka słuchają do poduszki inne dzieci, wchodząc w ten sposób w świat literatury. Alicja Ungeheuer-Gołąb doskonale wie, jakie to ważne, bo – owszem – jest poetką i pisze bajki, ale przede wszystkim jest literaturoznawcą dziecięcym. I stanowczo podkreśla, że literatura dziecięca jest równie ważna, jak ta „dorosła”, bo przecież bajki, wiersze, wyliczanki, rymowanki, kołysanki – to wszystko kształtuje tego dorosłego, który sięga po „dorosłe” książki. Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak

Ustalony wcześniej czas rozmowy z Alicją UngeheuerGołąb to za mało, stwierdzam, gdy zbliża się koniec spotkania. Czas upłynął błyskawicznie. Ale gdy zaczęła opowiadać o sobie, swojej twórczości – dla czytelników najmłodszych i tych starszych, o literaturze dziecięcej, jej roli i wpływie na dziecko i jego rozwój, zamieniłam się w słuch. Dosłownie. Chłonę informacje i wiedzę, bo Alicja Ungeheuer-Gołąb to poetka i bajkopisarka, ale przede wszystkim literaturoznawczymi w zakresie literatury dziecięcej, profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym.

NA JABŁONI siedzi ptak…

– Byłam dzieckiem literackim – tak mówi o sobie, wykorzystując określenie prof. Alicji Baluch, promotor-

90

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

ki jej pracy doktorskiej. – I kiedy śledzę swoje losy, widzę, że byłam takim dzieckiem literackim. Miałam uważających rodziców, szczególnie mamę, która zapisywała moje pierwsze wypowiedzi, wierszyki. I to też jest wskazówka dla rodziców, że kiedy dziecko coś takiego robi, to należy zwrócić na to uwagę, bo ono wtedy wie, że jest to ważne. Mała Ala, mając trzy latka, powiedziała: „Na jabłoni siedzi ptak, śpiewa sobie tak”. – Moja mama uznała, że to jest wiersz i zapisała te słowa. Potem po rodzinie rozeszła się wieść, że Ala tworzy, będąc tak małym dzieckiem. Choć dziś to raczej taki żart, anegdota, ale dla mnie jako dziecka pewnie miało to znaczenie – wspomina prof. Ungeheuer-Gołąb. Pisała od dzieciństwa, jako nastolatka pisała pamiętnik, ale też poezję. Pierwsze wiersze nie były wierszami dla dzieci, raczej dla dorosłych, niektóre poruszały nawet problemy egzystencjalne. Będąc w 3-4


LITERATURA

Alicja Ungeheuer-Gołąb.

klasie podstawówki miała zeszyt, w którym prowadziła dokumentację twórczą. To były jej pierwsze próby poetyckie. 17-letnia Alicja miała już złożony pierwszy tomik poezji. Wiersze poddała surowej autokrytyce, przepisała na maszynie do pisania, pocięła na karteczki, dziurkaczem zrobiła dziurki, związała wszystko sznurkiem, zrobiła okładkę z szarego papieru, narysowała portret na okładce i podarowała swojej mamie na Dzień Matki. – Bardzo się ucieszyła tym tomikiem, wzięła go i schowała do torebki – wspomina pani Alicja. – Przez lata torebki się zmieniały, a kiedy zmarła i musiałam zrobić porządek z jej ostatnią torebką, znalazłam w niej ten tomik. Trochę sfatygowany, ale to znaczy, że przez cały ten czas, przez 30 lat, mama przekładała go z torebki do torebki, podczytywała go i wracała do niego. Po 20 latach od „premierowego”, jednoegzamplarzowego wydania, wiersze ukazały się jako tomik „Dotknię-

cia” i miały bardzo dobrą recenzję w „Dekadzie Literackiej”. Na studiach pedagogicznych w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie pani Alicja współpracowała z sekcją literacką polonistów uczelni. Jednak dopiero w 1997 roku Stanisław Dłuski, rzeszowski poeta i wykładowca na Wydziale Filologicznym, pomógł jej wydać te młodzieńcze wiersze. Pojawiły się one w formie maleńkiej broszurki, z recenzją Dłuskiego, jako produkcja początkującej wówczas „Frazy”. Cztery lata później wydała je z numerem ISBN w Towarzystwie Literackim im. Stanisława Piętaka, z ilustracją na okładce wykonaną przez Maćka Majewskiego. Kolejny tomik, także z okładką zaprojektowaną przez Majewskiego, to „Kęsy życia”, w którym jedną z części są wiersze pt. „Od córki”, poświęcone jej matce. – To wyjątkowe wiersze. Niektóre z nich pisałam, gdy moja matka umierała, więc są pełne bólu, właściwie rozpaczy. Ale pierwszy ma datę z 1976 roku, obejmują całą naszą historię ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

91


LITERATURA – moją i mojej matki. Ów czas, który sprezentował nam los, od mojego urodzenia do jej śmierci, zawarłam w osiemnastu wierszach. Są interesujące dlatego, że nie było w polskiej literaturze w tamtym czasie, w 2004 roku, twórczości kobiety do kobiety, kobiety o kobiecie, córki do matki, a to jest niezwykle interesujące sprzężenie – mówi poetka. Teksty z obydwu tomików były tłumaczone na język czeski.

OD „ROZMOWY” się zaczęło

Inspiracją do pisania o dzieciach i dla dzieci było macierzyństwo. Chociaż już wcześniej interesowała się literaturą dziecięcą, pracę magisterską na studiach pedagogicznych pisała z literatury dziecięcej właśnie. – Gotując zupę pomidorową, która jest moją najlepszą zupą, nagle się oderwałam, odłożyłam łyżkę, złapałam jakąś zwykłą kopertę, która leżała na stole i zapisałam tekst. Tak powstała „Rozmowa”. Później ten wiersz był moim debiutem w literaturze dziecięcej i ukazał się w „Misiu”. Zresztą większość takich metaforycznych rzeczy przychodzi mi do głowy w trakcie codziennych sytuacji – opowiada Alicja Ungeheuer-Gołąb. Jej wiersze były drukowane w „Kapitanie Muzyczce”, piśmie dla dzieci, które w 1999 roku wymyślił Pascal Kaas. Potem wydało je Wydawnictwo Skrzat z ilustracjami Magdy Kapeli jako tomik „Dookoła Ciebie”. W „Kapitanie…” debiutował też Jeżyk. To bohater książki „Przygody Jeżyka spod Jabłoni”, która w „Kapitanie…” była drukowana we fragmentach, a w całości wydało ją Wydawnictwo Skrzat. – Książka o Jeżyku jest związana z dzieciństwem mojego syna, któremu z mężem codziennie opowiadaliśmy bajkę o Jeżyku. To jest taka polska zwykła bajeczka, dla polskich dzieci, bez bardzo trudnej narracji, bez żadnych cudów, bez wyszukanych sytuacji, z ilustracjami w starej konwencji autorstwa Kazimierza Wasilewskiego. Właśnie powstaje druga część – zdradza pani Alicja. „Jeż” świetnie się sprzedaje. Historyjki wymyślane dla syna pani Alicji dziś czytają rodzice w całej Polsce swoim pociechom do poduszki. Natomiast druga książka „O Taju, Jasiu i Rowerku” była typowana do Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego. Pani Alicja jest też autorką tekstów piosenek dla szantowego zespołu Klang oraz dla Teatru Maska.

NIGDY

nie jest za wcześnie Alicja Ungeheuer-Gołąb przyznaje, że czytelnictwo dla dzieci i wśród dzieci przeżywa kryzys. Niestety, tak jak w przypadku literatury dla dorosłych. Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że dzieci nie chcą czytać, lecz wolą oglądać filmy, bajki animowane. Pojawiają się nawet opinie wśród nauczycieli, że dzieci nie reagują już na polecenia wydawane „na słuch”, czasem nie rozumieją też tekstu, który jest tylko zapisany. Muszą mieć obraz. – To są pokolenia obrazu – mówi pani Alicja. – Nie jesteśmy w sta-

92

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

nie tego zahamować, ale równocześnie uważam, że książka papierowa nigdy nie zniknie, bo człowiek ma też zmysł dotyku i potrzebuje takiego kontaktu, chce czytać. Jednak na pewno będzie ona miała mniejszy wpływ na człowieka niż wcześniej. Obrazy atakują z każdej strony i dziecko wyrasta na dorosłego, który musi widzieć. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, dopiero za jakiś czas będzie można to ocenić, ale na pewno niedobrze by się stało, gdybyśmy całkowicie odeszli od opowieści. Narracja towarzyszyła człowiekowi od okresu pierwotnego i do dzisiaj jest cenna. Nawet zwykła rozmowa. Bo czymże innym jest czytanie, jak nie rozmową z samym sobą albo z przyjacielem? Przecież mówi do nas ktoś, z kim się utożsamiamy albo kogo chcemy wysłuchać. Wiele mówi o tym współczesna teoria odbioru. Według Alicji Ungeheuer-Gołąb ratunkiem jest edukacja rodziców, bo jeżeli rodzice będą z dzieckiem rozmawiać, będą mu opowiadać, będą mieć książki i będą je szanować i mówić, że fajnie jest poczytać książkę i sami będą czytać, to dziecko będzie czytało, równocześnie interesując się grami komputerowymi, filmami czy sportem. Kiedy zatem zacząć zaprzyjaźniać malucha z literaturą? – Już w kołysce – natychmiast odpowiada pani Alicja. – Kiedy dziecko coś wykrzykuje, gaworzy, to są to już pierwsze oznaki form artystycznych. W pierwszych kołysankach i zaśpiewach są przecież pierwsze liryczne momenty, to przecież mowa uczuć, bo kołysanka uczy miłości. Wszelkie onomatopeje, jak: piesek – hau, kotek – miau, to przecież wstęp do Białoszewskiego, który mówi: „przyszła sio (pielę), poszła sio (pielę)”. Dorosły zastanawia się co to znaczy, a dziecko by wiedziało, bo przecież w ten właśnie sposób mówi, kiedy jest małe. Te formy później pojawiają się w folklorze dziecięcym. Dzieci same między sobą kolportują różne dziwne wierszyki, które są budowane na takiej zasadzie, jak teksty nonsensowne poetów z lat 60.–70. XX wieku, którzy inspirowali się dziecięcością.

CZYTANIE

to nie tylko czytanie I jeszcze jedna ważna kwestia – na literaturę nigdy nie jest za wcześnie. Nawet całkiem małe dziecko jest skłonne słuchać, a że teatrem działań malutkiego dziecka jest jego ciało, dlatego tak ważny jest dotyk. – Kiedy mówimy do dziecka: „Idzie rak, nieborak, jak uszczypie będzie znak”, to powtarzamy tekst, który się rymuje, który ma sens i który ma działanie dotykowe. Idziemy po ciele dziecka, „tupiemy” i z tym ruchem związane jest jakieś uczucie. Dziecko odczuwa albo przyjemność, albo jakiś niepokój, pojawia się emocja, bo to uszczypnięcie jest takim punktem kulminacyjnym. Przecież odbiór tekstu literackiego to głównie emocje i te odczucia pozostają z dzieckiem do końca życia – tłumaczy Alicja Ungeheuer-Gołąb. Ale czytanie dziecku bajek, wierszyków i rymowanek, opowiadanie historyjek, nawet zwykłe „guganie” do dziecka ma zdecydowanie głębszy sens niż mogłoby się nam wydawać. We wczesnym dzieciństwie istnieje coś takiego, jak funkcja fatyczna języka. To rozmowa dziecka, w której trudno odnaleźć semantyczną stronę, ale jednak jest to roz-


LITERATURA mowa, ponieważ jest podtrzymywany kontakt. W takiej sytuacji ważne jest też, że gdy małe dziecko siedzi na kolanach mamy lub taty, bliziutko, przytula się i słucha opowieści, to rodzic wtedy nie zajmuje się niczym innym. Jest tylko dla dziecka. A tych pierwszych opowiadań mamy lub śpiewów kołysanki dziecko słucha nie dlatego, że chce słuchać opowieści, ale dlatego, że chce być blisko tej osoby, która jest dla niego ważna. Wtedy właśnie pojawia się uczucie przyjemności kojarzone z tekstem. To uczucie, jeśli jest powtarzalne, zostaje z dzieckiem na zawsze. I nawet jeśli przestaje czytać w jakimś okresie życia, to po latach chce sobie przypomnieć te przyjemne i bezpiecznie chwile, i sięga po książkę. Bo te dobre wspomnienia wiążą się z momentami, gdy mama czytała bajkę.

DO DZIECKA wspinaj się na palce

To dowodzi, jak bardzo niesprawiedliwe i krzywdzące jest twierdzenie, że literatura dziecięca to literatura gorszej kategorii, że to ot, takie wierszyki dla dzieci, deprecjonuje się ich wartość. Stanowczo nie zgadza się z takim podejściem Alicja Ungeheuer-Gołąb: – Ci, którzy tak twierdzą, deprecjonują samo dziecko. Jest ogromnie dużo ludzi, którzy wkładają mnóstwo wysiłku w ideę korczakowską, żeby dziecko miało wartość, by było postrzegane jako wartość. Jednak czasem spotykam się z zupełnie odmiennymi zachowaniami dorosłych. Bywa nawet, że jeżeli ktoś się dowiaduje, że jestem badaczką literatury dziecięcej, to czar pryska. Ale dla mnie to nobilitacja. Żeby pisać o dziecku, trzeba – jak mówił Korczak – wspiąć się na palce. I ja się wspinam na te palce od kilkudziesięciu już lat i dobrze się z tym czuję, bo dziecko jest dla mnie wartością. Szanuję dzieci. Kiedy mam do czynienia z dzieckiem, to jest ono dla mnie tak samo ważne, jak człowiek dorosły. Mówię do niego pełnym imieniem, pytam je, jakbym pytała dorosłego, dowiaduję się od niego mądrych rzeczy, chcę, żeby zadecydowało o czymś, żeby się czuło ważne. Bo to, że nam się wydaje, iż dzieci czują się ważne, to jest tylko pozór. One się czasem niesfornie zachowują, bo po pro-

stu chcą się czuć ważne. Natomiast od chcenia do rzeczywistego poczucia ważności, wartości własnej, jest jeszcze daleka droga. I dorosły często ją niszczy. A deprecjonowanie dziecka, paradoksalnie, jest najbardziej krzywdzące nie dla niego, bo ono wyrośnie z dzieciństwa, ale dla dorosłego, którym kiedyś ono będzie, który przez całe życie będzie niósł na sobie garb swojego mało ważnego dzieciństwa – podsumowuje pani Alicja. ■

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

93


JEJ styl

Modna

Kobieta

Aktywna Czy można jednocześnie odnosić sukcesy w pracy i w domu? Czy pełny etat jest możliwy do pogodzenia z wychowywaniem gromadki dzieci? Jak pomiędzy pracą w telewizji, remontem domu a gotowaniem znaleźć odrobinę czasu dla siebie, tak aby codziennie wyglądać nienagannie? Patrząc na Ilonę Małek, dziennikarkę Telewizji Rzeszów, trudno uwierzyć, że jest mamą trójki pociech i jednocześnie reporterką z sukcesami. Uśmiechnięta, z najmłodszą córką na rękach i suczką Phoebe przy nodze, gości nas w swoim domu.

Tekst

Sylwia Katarzyna Mazur Fotografie

Tadeusz Poźniak Stylizacje

Eliza Osypka

Makijaz I Fryzyra

Angelika M. Matysko

Ilona Małek z córką Martynką. U dziennikarki wzrok przyciąga nie tylko uroda i energia, ale także nienaganna garderoba. W dżdżysty sobotni poranek otwiera nam drzwi w soczyście pomarańczowych jeansach i satynowej bluzce, w równie energetycznym kolorze co spodnie. – Na antenie muszę nosić ubrania stonowane, zarówno jeśli chodzi o krój, jak i kolory. Dziennikarz na wizji ma być sauté. Liczy się przede wszystkim informacja, którą trzeba przekazać. Wygląd jest kwestią drugo-, a nawet trzeciorzędną – odpowiada Ilona Małek, pytana o swój styl w pracy. Dlatego klasykę w życiu zawodowym wynagradza sobie kolorystycznym bogactwem w życiu prywatnym. – Uwielbiam kolory: pomarańczowy, żółty i szafirowy. Wyraziste i energetyczne – opowiada. Pozornie trudne do noszenia, na rzeszowskiej dziennikarce wyglądają bardzo dobrze.

94

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

TELEWIZYJNE CIĘCIA Ilona Małek pracę w mediach rozpoczęła już na drugim roku studiów. Najpierw był to tygodnik regionalny, w którym pisać uczyła się od… swojego przyszłego męża, z czasem doszły zamówienia na teksty dla tygodników i miesięczników ogólnopolskich. W telewizji regionalnej pracuje od 1996 r. W 2004 r. zajęła drugie miejsce w kategorii „Najlepszy Reporter” w Konkursie Twórczości Oddziałów Terenowych Telewizji Polskiej. W 2008 r. otrzymała nagrodę 15. Przeglądu i Konkursu Dziennikarskiego Oddziałów Telewizji Polskiej w kategorii „Najlepsza(y) Prezenterka/Prezenter”. – Byłam jeszcze w szpitalu po narodzinach najmłodszej córki Martyny, kiedy dowiedziałam się o zwycięstwie. Spojrzałam ►



JEJ styl ni. – W ciągu dnia jestem w pracy, więc wspólne śniadania i kolacje to już właściwie rodzinne rytuały. W domu często jestem po 19.00. To czas dla najbliższych na relacje z mijającego dnia. Nasze dzieci opowiadają o tym, co robiły. Różnych historii nie brakuje, bo dzieci mają równie silne charaktery jak my z mężem – śmieje się Ilona Małek. To właśnie porannymi spacerami i wytworzonymi endomorfinami prezenterka tłumaczy swoje niekończące się pokłady energii i piękną figurę. – Ludzie pytają mnie, skąd mam w sobie tyle siły, czy kiedykolwiek się męczę? A ja nie mam na to czasu. Nie jest sztuką wrócić do domu i zamknąć się w sypialni z książką, ja wolę wsiąść na rower i pojechać gdzieś z dziećmi. Mamy w Rzeszowie swoje ulubione szlaki. Lubię też pobiegać, jeśli nie sama, to z przyjaciółkami – podsumowuje dziennikarka.

SILNA ONA, SILNY ON

na męża. Od razu stwierdził, że jedziemy. Z dwutygodniową córką przy piersi jechaliśmy przez całą Polskę do Olsztyna. Podczas gali weszłam na scenę, odebrałam statuetkę i wróciłam do pokoju karmić Martynkę – wspomina. Reporterka z uśmiechem przypomina też czasy, kiedy w ramach wspólnej polityki telewizyjnej centrali do Rzeszowa przyjechała fryzjerka z wytycznymi odnośnie fryzur dla prezenterów. –Tak źle, jak po jej cięciu, chyba nie wyglądałam nigdy w życiu. Jak tylko zamknęły się za nią drzwi, starałam się wrócić do wcześniejszej fryzury. Łatwo nie było, ale na wizji pojawiłam się już uczesana „po swojemu”.

MAMA NA PLACU ZABAW Po sukcesach przyszły propozycje z Warszawy. Była też opcja pracy dla konkurencyjnej stacji. Dziennikarka opowiada jednak, że nie brała tych propozycji pod uwagę. – Duże miasta mają swoje zalety, ale ja nie wyobrażam sobie życia poza Rzeszowem. Mieszkam tu od urodzenia. Wszystko, co dobre, spotkało mnie właśnie tutaj. Nie zapomnę nigdy, jak po zdobyciu którejś z nagród, podczas zabawy z dziećmi na placu zabaw, podeszła do mnie nieznajoma kobieta. Byłam bez makijażu, w dresach. Moje dzieci były całe umorusane w błocie. Nie sądziłam, że ktokolwiek mógłby mnie rozpoznać. A jednak. Pani uśmiechnęła się delikatnie i powiedziała, że jest ze mnie dumna jako rzeszowianka i pogratulowała sukcesu. Dziennikarka rozpoczyna swój dzień przed siódmą. Najpierw spacer z suczką Phoebe (w domu jest jeszcze kilkunastoletni kot), po drodze zakupy w pobliskiej piekar-

96

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

Mąż dziennikarki, Adam Małek, jest biznesmenem. Poznali się w trakcie studiów, potem pracowali razem w regionalnych redakcjach. Małżeństwem są od piętnastu lat. Można by pomyśleć, że u boku kobiety z takim temperamentem jak Ilona jest miejsce tylko dla kogoś potulnego i łagodnego. Nic bardziej mylnego. Małżeństwo Małków to związek dwóch silnych osobowości. W jaki sposób pielęgnują wzajemne relacje? –W natłoku obowiązków staramy się znaleźć czas tylko dla siebie. Wyjść na kolację, do kina, czy spotkać się znajomymi. Od czas do czasu wyjeżdżamy też bez dzieci. Sami zwiedziliśmy już Dubaj i Chiny, a tegoroczną majówkę spędziliśmy w Turcji. Adam pieszczotliwie nazywa małżonkę Saszką. – Robię interesy na Ukrainie, a patrząc na moją żonę widzę typ klasycznej słowiańskiej urody. Nawet kontrahenci zza wschodniej granicy tak na nią mówią. ■



Basia Olearka prezentuje:

Cztery wesela i …komunia

W

raz z końcem Wielkiego Postu rozpoczął się w całej Polsce gorący okres świętowania. Imprezujemy zarówno kameralnie, w gronie najbliższych przy grillu, jak i hucznie, na przyjęciach komunijnych i weselach. Zwłaszcza te drugie mogą być przyczyną stresu związanego z doborem odpowiedniej kreacji i dodatków. Wiele pań w takiej sytuacji staje przed dylematem, co na siebie włożyć. A przecież wystarczy pamiętać o kilku prostych zasadach, których przestrzeganie zapewni nam nie tylko nienaganny wygląd, lecz także dobrą zabawę i doskonałe samopoczucie.

Kwietniowa panna młoda, Marta Czechowicz – studentka trzeciego roku turystyki i rekreacji, z mamą, Anną Kędzierską. To, jak się na daną okazję ubierzemy, jest wyrazem naszego szacunku do osób, które nas zaprosiły, i świadczy też o naszej kulturze osobistej. Choć często na przyjęciach komunijnych i weselach spotykamy się w podobnym gronie, to musimy pamiętać, że każda z tych imprez stawia nam inne wymagania co do stroju. Komunia Święta

98

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

to wielki dzień dla 8-, 9-letniego człowieka. Doniosłość tej chwili powinniśmy podkreślić odpowiednią kreacją. Przyjęcia komunijne odbywają się w ciągu dnia. Nie powinniśmy więc zakładać na nie strojów wieczorowych. Należy unikać ciemnych, ponurych kolorów oraz wyzywających krojów. Bardzo krótkie mini, sukienki z wielkimi ►



MODA dekoltami, seksowne kreacje ze skóry, błyszczące garnitury powinniśmy stanowczo zachować na inne okazje. Myślę, że u pań najlepiej sprawdzą się letnie sukienki. Letnie, ale nie plażowe. Tym na wąskich szelkach dobrze zrobi narzucenie cienkiej kurteczki lub marynarki. Oczywiście, amatorki spodni nie muszą na siłę zakładać sukienek. Dobrze jednak, by nie były to jeansy. Myślę, że nawet w połączeniu z elegancką bluzką czy też koszulą nie nadają się one na tę uroczystość. Nasz wygląd powinien odzwierciedlać niezwykle radosny i jednak przede wszystkim religijny charakter przyjęcia komunijnego. Dużo więcej „modowej” wolności daje nam przyjęcie weselne. Zarówno panie, jak i panowie mogą tu „zaszaleć”. Choć każde przyjęcie weselne zaczyna się jeszcze przed zapadnięciem zmroku, to zazwyczaj kończy się nad ranem. Jak najbardziej są tu więc na miejscu kreacje wieczorowe. Wyzywający charakter wieczorowych strojów dobrze jest przygasić na czas trwania ceremonii zaślubin. Zarówno kościelnej, jak i świeckiej. Świetnie nadają się do tego wszelkiego rodzaju narzutki: marynarki, płaszczyki, szale. Pamiętam z dzieciństwa, że wszystkie panie w rodzinie mojego taty, miały zawsze przygotowane dwie kreacje weselne, które zmieniały około godz. 22. Uważam ten zwyczaj za bardzo trafiony, ale niestety dość kosztowny. Tak więc

popularne ubranie „na cebulkę” sprawdzi się najlepiej. Panie powinny pamiętać, że w żadnym razie nie powinny starać się być na weselu konkurencją dla panny młodej. Należy zrezygnować z kreacji w kolorze białym lub ecru, które w tym dniu zarezerwowane są dla tej jednej osoby. Reasumując: wybierając kreację, kierujmy się rodzajem okazji, naszym samopoczuciem, ale także samopoczuciem osób, które nas zapraszają. ■

Izabela Kuzdro, przyjaciółka panny młodej.

Tekst i projekty strojów: Basia Olearka

Fotografie: Marta Czechowicz.

100

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

www.bostylfoto.com



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Hotel Rzeszów. Pretekst: Kongres Profesjonalistów PR. Adam Łaszyn, prezes zarządu Alert Media Communications, przewodniczący Rady Związku Firm Public Relations.

Od lewej: Marek Ustrobiński, zastępca prezydenta Rzeszowa; Sławomir Miklicz, członek Zarządu Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Kamil Czyż, zastępca dyrektora Departamentu Promocji i Turystyki w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie; Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji i Turystyki w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie; Sławomir Miklicz, członek Zarządu Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Łukasz Sikora, kierownik zespołu marketingu i rozwoju połączeń Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; dr Dariusz Tworzydło, organizator Kongresu Profesjonalistów PR; Aneta Czarniecka, kierownik działu konferencji i szkoleń w Exacto Sp. z o.o.

Od lewej: Olga Golonka, koordynator projektów IT VIP Biznes&Styl; Wojciech Materna, prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka; Anna Olech, dziennikarz VIP Biznes&Styl; Paweł Kielanowski, specjalista ds. marketingu w Stowarzyszeniu Informatyka Podkarpacka.

Od lewej: Jacek Wach, kierownik działu marketingu i obsługi klienta BMM sp. z o.o.; Anna Kotowicz, koordynator współpracy z klastrami oraz kanału ICT w VEGACOM.

Od lewej: Marta Andreasik i Łukasz Szczekala z Bagit Poland.

Od lewej: Robert Stępowski, redaktor MarketingMiejsca.com; Krzysztof Nepelski, dyrektor Działu Projektów Specjalnych Grupy RMF; dr Dariusz Tworzydło, prezes zarządu EXACTO. sp. z o.o., organizator Kongresu Profesjonalistów PR.

Od lewej: Waldemar Kidacki, właściciel Agencji Kreatywnej 4N; Jacek Wach, kierownik działu marketingu i obsługi klienta BMM sp. z o.o.; Anna Kotowicz, koordynator współpracy z klastrami oraz kanału ICT w VEGACOM; Paweł Kielanowski, specjalista ds. marketingu w Stowarzyszeniu Informatyka Podkarpacka.



TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; J.E. Lukas Beglinger, ambasador Szwajcarii w Polsce; Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej-Polska.

Miejsce: Hotel Bristol w Rzeszowie. Pretekst: Konferencja Oblicza Podkarpacia promująca książkę Jerzego Sadeckiego, „Przestrzeń otwarta. Otwarci ludzie – Podkarpacie”, oraz film Grzegorza Gajewskiego, „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”.

Od lewej: Barbara Inglot, współwłaścicielka Inglot Cosmetics; Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej-Polska; Leszek Cesarczyk, Renata Butryn, posłanka Platformy muzyk, wykładowca i nauczyciel gry na gitarze. Obywatelskiej; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.

Od lewej: Marcin Pawlak, dziennikarz TVP Rzeszów; Jerzy Sadecki, autor książki „Przestrzeń otwarta. Otwarci ludzie – Podkarpacie”; Grzegorz Gajewski, reżyser filmu „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”; Dariusz Tworzydło, ekspert ds. public relations; Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie.

Od lewej: Janusz Szuber, poeta; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Rafał Potocki, dziennikarz Radia Rzeszów.

Od lewej: Anna Olech, dziennikarz VIP Biznes&Styl; Rafał Białorucki.

Od lewej: Inga Safader, dyrektor ds. promocji VIP B&S; Marzena FurtakŻebracka, dyrektor Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej w Urzędzie Miasta Rzeszowa.

Od lewej: Jerzy Sadecki, publicysta, były redaktor naczelny „Gazety Krakowskiej”; Krystyna Lenkowska, poetka.

Zespół Angela Gaber Trio, od lewej: Alexander Chikmakov, Angelika Gaber, Łukasz Sabat.

Od lewej: Wojciech Blecharczyk, burmistrz Sanoka; Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji i Turystyki Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie; Dariusz Tworzydło, ekspert ds. public relations.

Od lewej: Jolanta Szwarc-Burnatowska, koordynator Agencji Promocji Górskich Obszarów Podkarpacia, Fundacja Karpacka-Polska; Monika Wolańska, dyrektor Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej; Joanna Szurlej, dyrektor Specjalistycznego Ośrodek Wsparcia Dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „SOS” w Lesku, prezeska Stowarzyszenia Kobiet Bieszczadzkich „Nasza szansa”.


Od lewej: J.E. Lukas Beglinger, ambasador Szwajcarii w Polsce; Zofia KordelaBorczyk, prezes Fundacji KarpackiejPolska.

Od lewej: Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; J.E. Lukas Beglinger, ambasador Szwajcarii w Polsce; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.

Janusz Szuber, poeta; Renata Butryn, posłanka Platformy Obywatelskiej.

Od lewej: Tadeusz Budzyński, fotograf; Grażyna Ostrowska, właścicielka pensjonatu Leśny Dwór w Wetlinie; Jerzy Sadecki, publicysta; Barbara Inglot, współwłaścicielka Inglot Cosmetics; Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej-Polska; Zofia Chybiło, przewodnicząca Rady Fundacji Karpackiej-Polska; Piotr Ostrowski, właściciel pensjonatu Leśny Dwór.

Od lewej: Artur Trukawiński, dyrektor Hotelu Arłamów; Piotr Korczak, prezes zarządu Hotel Arłamów; Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie; Grzegorz Chudzik, naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR. Reklama



Miejsce: Rzeszowski Rynek. Pretekst: Koncert Aleksandry Kurzak na Święcie Paniagi.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Aleksandra Kurzak, śpiewaczka operowa.

Evgeny Volynskiy, dyrygent Państwowego Teatru Opery i Baletu w Nowosybirsku i Klaudia Carlos, dziennikarska TVP 1, w towarzystwie muzyków Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

Od lewej: Jolanta Wagner, pracownica Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; Katarzyna Olesiak, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej.

Od lewej: Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Jolanta Kaźmierczak, rzeszowska radna.

Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; Janusz Olech, dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego.

Reklama


BIZNES z klasą

Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl

Horpyna w baletkach Dlaczego kobiety się całują? Bo się ugryźć nie mogą. Nie, tego stereotypu nie ma sensu zwalczać – odrośnie jak hydra. Ćwiczyłam to wielokrotnie i wiem, że wszystko, co piszę na temat kobiet, nawet w najlepszej wierze, zawsze zostanie użyte przeciwko mnie. Tym razem też. Chociaż moim zadaniem jest pomóc, a nie „ugryźć”, wytykając błędy, wpadki i gafy popełniane publicznie(!). Prywatnie to sobie stawajcie na głowie w papilotach, chodźcie w rozwleczonych swetrach albo w męskich kalesonach z troczkami, drogie panie prezes, bizneswomen, wojewody, rzeczniczki, marszałkinie, posłanki, sędzie, dyrygentki oraz inne samodzielne byty zarządzające – jak mówi mój ulubiony guru od Public Relations.

Tekst Anna Koniecka

T

o jest także mowa o was, panie dyrektorowe, prezydentowe, senatorowe – i w ogóle żony swoich mężów co wspięli się na stołki i – ratunku(!), ratunku(!) muszą się czasami pokazać w’dwajom. A wy, chcecie czy nie, jako ten kwiatek do kożucha, musicie im towarzyszyć, gdyż protokół dyplomatyczny tego wymaga. Albo tradycja lokalna. Albo taka jest mężowska wola (kaprys, zemsta, alibi – niepotrzebne skreślić). I bardzo dobrze, że trzeba czasem poddać się pod publiczny osąd, wytrzymując świdrujące spojrzenia konkurencji branżowej, politycznej i towarzyskiej, czyli tzw. środowiska, często bardziej krytycznego niż wyborcy popierający opozycję. Tak jest zwłaszcza w bliskich mi kręgach medycznych, artystycznych i palestrze, ale znajdą się też inne przykłady. Na przychylność mediów w takich sytuacjach nie ma co liczyć. Nawet jak mąż – prezydent, dajmy na to, albo ordynator, jest powszechnie szanowany, jego małżonce lub innej osobie przypisanej towarzysko na stałe, już taryfa ulgowa nie przysługuje. I jak wystąpi w tej samej sukni na kolejnej imprezie, a jeszcze zaoszczędzi na pralni, jak pewna prezydentowa, i będzie widać plamy od pudru oraz (pardon) potu, to chociaż wieki przeminą, pan mąż będzie nowy urząd piastował, to i tak publika potraktuje panią żonę po staremu – zlekceważy i obśmieje. A po paru głębszych – obwącha, i to niezbyt dyskretnie. Widziałam taką

108

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

scenę na balu charytatywnym, było mi strasznie głupio. Już mówiłam, cierpię na kompleks Wokulskiego – jak ktoś popełnia gafę, chamstwo albo inne draństwo, to się czuję tak, jakbym to ja była temu winna. Najtrudniejsze do wywabienia są plamy na wizerunku. O honorze nie wspomnę, bo kto dziś pamięta, co to jest honor. Tym niech się lepiej zajmie etyk, zamiast się chwalić, że ma w nosie prawo, więc je łamie. Trach, trach! I wypina pierś po ordery. A jak nie dostanie, to sam sobie weźmie. Już zapowiada, że będzie kandydował… Spece od wizerunku twierdzą, że potrafią nawet konia wykreować na senatora, a filozofa na ministra. To ponoć jest tylko kwestia czasu, ceny i zręczności kreatora. Kreowany może, a nawet powinien zachować bierność. izerunek traktowany w aspekcie tekstylnym jest to najprostsza sprawa – twierdzą specjaliści. Świetnie! Ale skoro to takie proste, to dlaczego jest takie… trudne? Inny eufemizm nie przychodzi mi do głowy, gdy patrzę na nasze VIP-ki z różnych kręgów, występujące publicznie. Jasna cholera, mądre kobiety, niektóre wybitne, wykształcone, a wyglądają jak sprzątaczki z peerelu. Albo wdowy Corleone. Ze skrajności wpadamy w skrajność. Jak gala – to wszystkie na czarno, jak konferencja, zjazd, forum – to garsonki. Najlepiej czerwone. Plus apaszka, albo chusta – też czerwona. Nic to, że szyjka

W


BIZNES z klasą krótka, a chusta wielka, zamotana jak czasza od spadochronu. Głowę znad tego zamotania ledwo widać, ale czy to konieczne, żeby było widać, że jest głowa? Ta czerwona moda przyszła ze stolicy. Długo szła, pewnie przez ten brak autostrady, bo posłanki na Wiejskiej oszalały na punkcie czerwonych garsonek jakieś dwa lata temu. Nawet prezydentowa Komorowska przy swych gabarytach wbiła się w czerwoną garsonkę na spotkanie z byłym prezydentem Niemiec Horstem Köhlerem. (Chadek, a ona na czerwono! Faux pas!) Na Podkarpaciu wersja minimalistyczna to jest „mała czerwona”. Jak dawniej „mała czarna”. Oj, niedobrze, niedobrze! Czerwone rzuca się bardziej w oczy niż czarne, chociaż czarnego tak w ogóle mamy więcej. Rzuca się zwłaszcza wtedy, jak się „mała czerwona” lansuje trzy razy pod rząd na kolejnych imprezach. I znów odżywa pytanie o… pralnię. I o chłopa-sknerę, co raz wykosztowawszy się na kieckę żonie, zapadł się pod ziemię. Ze wstydu. A co ja bredzę! Jaki wstyd. Taż to powód do dumy. Sknerstwo to inaczej – oszczędność. Oszczędnością i pracą notable się bogacą. Stawiają pensjonaty, dworzyszcza, a potem robią rozdzielność majątkową z małżonką, tzn. on sam znów jest goły jak święty turecki, więc żeby się przyodziać i nie siać zgorszenia, posada musi gonić posadę. I tak przez całą karierę… na dorobku. Nic tylko zapłakać. auważyłam, że modne są w Rzeszowie kokardy. Najchętniej noszone na brzuchu, nawet jak jest okrąglutki, jak u proboszcza. „Się maskuje” kokardą. Albo sznurem zwisającym sztucznych pereł dyndających w miejscu newralgicznym. Raz była taka sytuacja, że cztery panie koło mnie przyszły w dyndających perełkach. Konsternacja. Patrzyły na siebie bez… miłosierdzia. Żadna perełek nie zdjęła. Mała czerwona czy czarna ma jeszcze jedną wadę. Nie chodzi mi o pospolitość, lecz o długość. I tu przestrzegam wszystkich estetów, świętoszków, wrażliwców i fotoreporterów: panowie, nie idźcie tą drogą i nie sięgajcie, gdzie wzrok nie sięga. Przy siadaniu „mała…” podjeżdża do góry odsłaniając np. udo jak u Horpyny, a czasem więcej. Siadać publicznie (i wysiadać) trzeba umieć, a jak się nie umie, to trzeba się nauczyć. Stópki razem, kolanka razem, jak u baletnicy! Skandal wisiał na włosku, gdy znajoma posłanka kupiła sobie chińską czerwoną garsonkę na bazarze, żeby wyszło taniej. Ale gdy usiadła, spódnica podjechała do góry i odsłoniła nie tylko okrąglutkie kolanka, słusznej objętości uda, ale jeszcze coś, co wyglądało jak różowe galoty. To była podszewka. Później się na osobności zgadałyśmy z tą panią, że trzeba jak królowa angielska, zadać sobie torturę i pod spódnicą nosić koniecznie dużo ciaśniejszą podszewkę, wtedy przetrzymamy godnie siadanie, wstawanie i inne rzeczy. No i nie wylezie nam co nie trzeba, sugerując ciekawskim oczom (gawiedzi), że to ciepłe niewymownie, w dodatku różowe. Gorzej by było, gdyby to był facet i nosił galotki w barwach tęczy? A przy okazji, to nieprawda, że wzór wyspiarskiej elegancji, królowa Elżbieta, ma spódnice obciążane specjalną taśmą z ciężarkami, taką jak się wszywa do firanek. Nazywa się to ustrojstwo ołowianka. Ale z płynnym cementem, utwardza-

Z

jącym fryzurę i owe dwa słynne loczki „baranie różki” na czole królowej, to prawda. Królowa nie uczesałaby się za nic z grzywką, jak nasza pani wojewoda, i nie rozpuściłaby, jak ona, włosów a’la topielica. Nawet gdyby były tak piękne, jak u pani wojewody. Fryzury to jest kolejne słabe ogniwo w wizerunku naszych pań. A jest tyle stylistek, doradzą, uczeszą, wyjdzie niedrogo. I bezrobocie się zmniejszy! racam jeszcze do tekstyliów. Obśmiana garsonka jest już lepsza niż sweter – dobry na biwak, ale nie na wernisaż. Trzeba oddać szacunek wykonawcom, artystom i gościom. Młodziutka asystentka kamerzysty była na niedawnym wernisażu w rzeszowskim klubie Zodiak stosowniej ubrana niż wspomniana pani w swetrze, witana z najwyższymi honorami/stosownie do stanowiska. A taka miła osoba, ciepła, swojska. No i tak, bez zaglądania do CV mogę powiedzieć, która pani była we wcześniejszym wcieleniu wójtem, a która sekretarką. Z całym szacunkiem dla wspomnianych profesji. I zasług. Tu znów się kłaniają zastępy stylistek, tym razem modowych. One też potrzebują zatrudnić ręce swoje i krawcowych. To nieprawda, że nie szata zdobi człowieka. Nawet najpiękniejszy, anielskiej urody człowiek, a choćby i kobieta, jak się ubierze w bezkształtny worek, to nawet diabła nie zwiedzie na pokuszenie, tylko wkurzy! Nie chcę robić wykładu na temat zależności pomiędzy wizerunkiem a karierą i sukcesem, bo uczone panie zapewne to już przerabiały, a jeśli nie, to zafundujcie sobie, proszę, przynajmniej skrócony kurs. rzypomnę tylko, że choćbyśmy były wygadane jak Hanka Bielicka i mądrzejsze niż Einstein, to i tak mniej ważne będzie to co mówimy, ale to jak mówimy (uwaga na intonację głosu!), jak się zachowujemy (tu kłania się savoir vivre), jaka jest nasza postawa (body language). Tu znów uwaga: przyjmując gratulacje, albo gratulując, witając się, patrzmy temu komuś w oczy, nie gońmy chomików po podłodze, ani nie szukajmy natchnienia na suficie, wówczas jesteśmy nie tylko niegrzeczni, ale niewiarygodni, a która VIP-ka czy VIP – męski może sobie pozwolić na taką nieroztropność? Ważny jest nasz wizerunek zewnętrzny! Ogromne znaczenie ma pierwsze wrażenie, jakie sprawiamy. W ciągu paru sekund następuje tzw. efekt pierwszego wrażenia, czyli efekt „od lub do”. To, jak jesteśmy ubrane, jaką mamy fryzurę, postawę, jest mocnym sposobem wywierania wpływu. To jest tak jak z wizerunkiem firmy, tyle że to my jesteśmy tą firmą. Trudno zbudować, łatwo zburzyć. Nie kupię ciastka u cukiernika niechluja. Nie powierzę moich pieniędzy bankierowi bez zębów, bo jak on o własne zęby nie dba, to niby czemu miałby dbać o cudze pieniądze? PS. Panowie, nie cieszcie się, że dzisiaj dokopałam (?) paniom. Następnym razem porozmawiamy o tym, kto zjadł zęby na biznesie i kiedy nosi się krawat… Reszta wyjdzie w praniu. Pranie zapowiada się z obfitą pianą, gdyż dotyczyć będzie, jak zwykle, lokalnych notabli, znanych oraz lekko zapomnianych, obecnych oraz byłych, ale wciąż z pretensjami do reelekcji… reanimacji… zmartwychwstania(?) ■

W

P

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

109


NIERUCHOMOŚCI

Nowoczesne biurowce. Budownictwo klasy A wkracza do Rzeszowa

Energooszczędny, ekologiczny, z nowoczesną technologią schładzania i ogrzewania, windami szybkobieżnymi, miejscami parkingowymi dla rowerów i punktami ładowania samochodów elektrycznych, koniecznie o dużej powierzchni i ułatwiających aranżację pomieszczeniach w formule open space. Takie standardy powinien spełniać biurowiec, w którym swoją siedzibę chciałyby widzieć poważne koncerny międzynarodowe, firmy związane z branżą informatyczną, księgowością, biznesem czy handlem oraz kancelarie prawnicze i gabinety lekarskie. W Rzeszowie póki co tak nowoczesnych powierzchni biurowych, spełniających wymogi budownictwa klasy A, nie ma. Inwestorzy dopiero przymierzają się do ich budowy. Do 2015 roku ma powstać pierwszy z biurowców Capital Towers, w trzecim kwartale 2016 roku - drugi, natomiast w ciągu kilku najbliższych lat okazałe biurowce SkyRes.

Tekst Katarzyna Grzebyk Wizualizacje: archiwum Developresu i Capital Towers Biurowców i powierzchni biurowych, o których mówi się, że są nowoczesne, wyposażone w nowinki technologiczne, z monitoringiem, całodobową ochroną i szybkimi windami w Rzeszowie nie brakuje. Wystarczy wymienić choćby biurowce przy ul. Generała Maczka, al. Piłsudskiego czy Rejtana. Nie są to jednak na tyle nowoczesne budynki czy biurowce, by mogły spełniać wymogi najwyższej klasy budownictwa.

110

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

Ale sytuacja na rzeszowskim rynku nieruchomości powoli zaczyna się zmieniać, a wpływ na to ma m.in. trend, któremu ulega coraz więcej firm i koncernów. Decydują się one inwestować i umiejscawiać swoje nowe oddziały poza największymi aglomeracjami, czego efektem są mniejsze koszty utrzymania. Nie jest to jedyny czynnik: firmy liczą jednocześnie na dostęp do dobrze wykształconej kadry oraz dobrą komunikację lotniczą lub autostradową z resztą Pol-


NIERUCHOMOŚCI ski i świata. Rzeszów ma na tym polu faktycznie dobre atuty: bliskie połączenie z lotniskiem w Jasionce, powstającą autostradę, perełkę w postaci Doliny Lotniczej oraz dobrze wykształconych fachowców różnych branż – w Rzeszowie studiuje ponad 60 tysięcy studentów. Brakuje tylko odpowiedniego zaplecza biurowego, w którym mogłyby ulokować się firmy. Z tego właśnie powodu za granicę uciekła firma Goodyear, która w ub. roku szukała dla siebie miejsca w Rzeszowie. KAROWA OFFICE – PIERWSZY NOWOCZESNY BIUROWIEC W 2011 roku w Rzeszowie został otwarty budynek biurowo-handlowo-usługowy Karowa Office, który śmiało można nazwać nowoczesnym i zdecydowanie wyróżniającym się spośród reszty biurowców w Rzeszowie. Budynek, składający się z 5 kondygnacji naziemnych i 2 kondygnacji podziemnych przeznaczonych na parkingi, został wykonany według najwyższych standardów, z zastosowaniem najnowszych technik oraz nowoczesnych form aranżacji wnętrz. W powierzchniach typu open space znalazły siedzibę m.in. instytucje finansowe, firma doradcza, restauracja oraz gabinet medyczny. Budynek Karowa Office był preludium do pojawienia się najwyższej klasy budownictwa w Rzeszowie. Klasa A, bo o niej mowa, to budynki o wysokim standardzie, centralnej, najbardziej prestiżowej lokalizacji oraz dostępie. Są to obiekty nowe lub względnie nowe, charakteryzujące się nowoczesną architekturą, wysoką jakością wykończenia i wyposażenia, ekologiczne i energooszczędne. Muszą posiadać m.in. podziemny lub nadziemny strzeżony parking (także dla rowerów), nowoczesną, centralną klimatyzację wraz z funkcją nawilżania i możliwością regulacji temperatury przez użytkowników, system ochrony, czujniki ruchu i alarm przeciwwłamaniowy, odpowiednie oświetlenie do pracy z komputerem oraz pomieszczenia typu open space. Właśnie takie biurowce wkrótce powstaną w Rzeszowie. SKYRES Z MIEJSCAMI DO ŁADOWANIA SAMOCHODÓW ELEKTRYCZNYCH W ciągu kilku najbliższych lat ma być gotowa potężna inwestycja firmy Developres o nazwie SkyRes, w skład której wejdzie kompleks budynków mieszkalno-biurowych usytuowanych w ścisłym centrum Rzeszowa na ponad dwuhektarowej działce pomiędzy ulicami Warszawską i Lubelską. Biurowiec ma spełniać standardy klasy A. – Biurowa część inwestycji będzie spełniała najwyższe standardy rynku nieruchomości i będą to pierwsze wielkopowierzchniowe biurowce pod wynajem klasy A – wyjaśnia Artur Rysz, dyrektor ds. nieruchomości w firmie Developres. Inwestycja powstaje w odpowiedzi na zapotrzebowanie rynku. W ub. roku dobrej lokalizacji na powierzchnie biurowe o najwyższym standardzie szukała w Rzeszowie firma oponiarska Goodyear. Ponieważ żadna z istniejących na rzeszowskim rynku nieruchomości nie spełniła jej ocze-

kiwań, firma „uciekła” za granicę z ok. tysiącem miejsc pracy. – Chcemy takich inwestorów ściągnąć do miasta, tworząc powierzchnie, na których może znaleźć zatrudnienie nawet 2500 osób. Z naszych kontaktów z firmami specjalizującymi się w komercjalizacji powierzchni wynika, że takich inwestorów nie brakuje, zwłaszcza firm z sektora BPO i SSC, świadczących usługi związane m.in. z informatyką, księgowością, biznesem i handlem. Widzimy tu miejsce dla firm outsourcingowych i call center. Liczymy także na te firmy, które już dziś w Rzeszowie lub jego okolicach wynajmują powierzchnie niespełniające w pełni ich wymagań – dodaje Artur Rysz, zwracając uwagę na to, że Rzeszów dysponuje dużą liczbą studentów – ponad 60 tysięcy (przyszłych pracowników wymienionych branż) oraz atutem w postaci Doliny Lotniczej. – Naszym atutem jest natomiast doskonała lokalizacja łącząca bliskość centrum Rzeszowa ze znakomitym skomunikowaniem w kierunku lotniska, dworca kolejowego i autobusowego oraz powstającej autostrady. Biurowce SkyRes będą na wskroś nowoczesne. Na całą inwestycję złoży się sześć budynków, w tym cztery mieszkalne 12-kondygnacyjne z ok. 400 mieszkaniami o powierzchni od 36 do 90 mkw. 55-metrowe biurowce staną obok ulic Warszawskiej (16 tys. mkw. powierzchni) i Lubelskiej (12 tys. mkw.). Biurowce będą składać się z dużych, przeszklonych powierzchni, ze szkła wysokoselektywnego, zapewniając doskonały dopływ światła naturalnego, powierzchnie biurowe będą stworzone w tzw. formule open space z możliwością tworzenia biur modułowych, a poza tym będą posiadały dostęp do wszystkich nowoczesnych technologii. W budynkach będzie po sześć wind cichobieżnych i szybkobieżnych – czas oczekiwania na kabinę nie przekroczy 30 sekund, co jest istotne, gdy w budynku pracuje kilkaset osób. Biurowce będą ekologiczne. – Zamontujemy m.in. energooszczędną klimatyzację i baterie oszczędzające wodę. Budynki, dzięki energooszczędnym technologiom, będą przyjazne dla środowiska. W parkingach podziemnych planujemy wydzielić miejsca do ►

VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2013

111


NIERUCHOMOŚCI ładowania samochodów elektrycznych. Nie zapomnimy też o osobach dojeżdżających do pracy rowerem, gdyż rowery będzie można zostawić w specjalnych garażach, przy których powstaną szatnie i prysznice dla rowerzystów – dodaje Artur Rysz. BIUROWCE KLASY A W CAPITAL TOWERS Wybudowanie budynków usługowo-biurowego oraz biurowego, spełniających wymogi najwyższej klasy budownictwa, czyli A, zapowiada również inwestor usytuowanego w pobliżu Mostu Zamkowego kompleksu Capital Towers. – W skład największego centrum apartamentowo-biurowo-usługowego w Rzeszowie wejdą dwa budynki biurowe. Budowę pierwszego z nich rozpoczniemy jesienią tego roku, a zakończymy na przełomie 2014 i 2015 roku. Będzie to ośmiokondygnacyjny budynek z parkingiem podziemnym o łącznej powierzchni ok. 15 tys. mkw. – wyjaśnia Katarzyna Karkut, koordynator ds. sprzedaży Capital Towers. – Budowa drugiego biurowca – 25-kondygnacyjnego z parkingiem podziemnym o łącznej powierzchni ok. 20 tys. mkw., rozpocznie się jesienią 2014 roku, a zakończy w trzecim kwartale 2016 roku. Obydwa budynki mają posiadać wszelkie cechy pozwalające na umieszczenie ich w najwyższej klasie budownictwa – A. Katarzyna Karkut zwraca uwagę na doskonałą lokalizację w centrum miasta, doskonałą komunikację Reklama

miejską, bliskość Centrum Kulturalno-Handlowego Millenium Hall, a także terenów zielonych – bulwarów rzeszowskich. Biurowce, zaprojektowane zgodnie z nowoczesną architekturą, będą posiadać windy szybkobieżne, całodobową ochronę i monitoring budynku, miejsca postojowe dla użytkowników i wydzielony parking dla gości, parking dla rowerów, z toaletą i prysznicami oraz najwyższej klasy okablowanie. Zapewnią dostępność gastronomii w budynku i sąsiedztwo zaplecza usługowo-handlowego oraz sportowo-rekreacyjnego. Pomieszczenia w formule open space, pozbawione elementów konstrukcyjnych, pozwolą na ich swobodną aranżację; będzie też możliwość szybkiego przearanżowania powierzchni do indywidualnych potrzeb, dzięki podwieszanym sufitom i modułowym podłogom. Biura zapewnią zmaksymalizowaną dostępność światła dziennego. – Powierzchnie proponowane w Capital Towers przeznaczone będą dla różnych grup najemców oraz nabywców: od gabinetów lekarskich i kancelarii prawnych, do siedzib spółek bądź dużych korporacji – dodaje Katarzyna Karkut. Warto też wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej inwestycji: ekologicznym biurowcu dla WSK PZL-Rzeszów, w którym swoją siedzibę będzie miało Centrum Badawczo-Rozwojowe Napędów Lotniczych. Obiekt ma być gotowy na wiosnę 2014 roku i ma otrzymać certyfikat LEED – najszerzej stosowany na świecie system certyfikacji środowiskowej (taki sam certyfikat ma posiadać SkyRes – przyp. red.). ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.