Oficjalny magazyn reprezentacji Polski na mecze Ligi Narodów z Portugalią i Chorwacją

Page 1


NA MECZE LIGI NARODÓW UEFA

Szanowni Państwo, Drodzy Kibice!

Październik dla kibiców reprezentacji Polski zapowiada się bardzo interesująco. Przed kadrą selekcjonera Michała Probierza dwa prestiżowe spotkania w Lidze Narodów UEFA. Tym razem na PGE Narodowym w Warszawie zmierzymy się z Portugalią i Chorwacją – drużynami, które od lat znajdują się w czołówce światowego futbolu. Te mecze to nie tylko doskonała okazja do rywalizacji na najwyższym poziomie, ale również test naszej determinacji, umiejętności i gotowości do walki z najlepszymi. Jestem przekonany, że przy gorącym wsparciu naszych kibiców będziemy w stanie powalczyć o zwycięstwa.

Przed spotkaniem z Portugalią czeka nas również wyjątkowa uroczystość. W imieniu władz PZPN zaprosiłem na mecz Wojciecha Szczęsnego i Grzegorza Krychowiaka, którzy zdecydowali się zakończyć reprezentacyjne kariery. Obaj zawodnicy przez lata byli filarami naszej drużyny narodowej, za każdym razem dając z siebie wszystko w koszulce z orłem na piersi na arenie mię-

dzynarodowej. Ich zaangażowanie, determinacja i pasja stanowiły wzór dla młodszych pokoleń piłkarzy. Dlatego jestem przekonany, że będzie to także szczególna okazja dla wszystkich kibiców, którzy tego dnia wypełnią trybuny PGE Narodowego, aby podziękować za niezapomniane chwile radości i wzruszeń, których Szczęsny i Krychowiak dostarczyli nam swoimi występami w biało-czerwonych barwach. Wszyscy trzymamy również kciuki za reprezentację Polski kobiet, która powalczy w barażach o historyczny udział w mistrzostwach Europy. Biało-czerwone w pierwszej fazie zmierzą się w dwumeczu z Rumunią. Najpierw na wyjeździe, 25 października, a następnie cztery dni później zagrają w nowym domu reprezentacji Polski kobiet – na Polsat Plus Arena Gdańsk. Już teraz zapraszam wszystkich kibiców na ten mecz. Przyjdźmy na stadion i pomóżmy biało-czerwonym w zwycięstwie!

Bardzo ważne spotkania w kwalifikacjach do mistrzostw Europy rozegrają także w najbliższym czasie nasze młodzieżowe reprezentacje. Szczególnie ciekawie zapowiada się starcie kadry do lat 21 z Niemcami, który odbędzie się 15 października na Stadionie Miejskim Widzewa Łódź. Z pewnością wszyscy będziemy również śledzili poczynania naszej reprezentacji do lat 17 kobiet, trzeciej drużyny Europy, która po raz pierwszy w historii zagra w mistrzostwach świata. Na przełomie października i listopada odbędą się one w Dominikanie. Wszyscy trzymamy kciuki za biało-czerwone!

Wasze wsparcie jest dla naszych reprezentacji bezcenne – to może być decydujący czynnik w najważniejszych momentach. Razem możemy wszystko!

Łączy nas piłka!

CEZARY KULESZA, Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej

Wydawca: Polski Związek Piłki Nożnej, ul. Bitwy Warszawskiej 1920 r. 7, 02-366 Warszawa, tel.: 732 122 222, fax: +48 (22) 55 12 240, e-mail: pzpn@pzpn.pl; wsparcie@pzpn.pl, www.pzpn.pl, www.laczynaspilka.pl.

Redakcja: Paweł Drażba, Emil Kopański, Jacek Janczewski, Szymon Tomasik, Rafał Cepko, Rafał Byrski, Piotr Kuczkowski, Adrian Woźniak, Norbert Bandurski, Piotr Wiśniewski, Andrzej Klemba, Tadeusz Danisz, Piotr Chołdrych. Studio graficzne: Kamil Doliwa, Filip Troczyński, Tomasz Odrobina, Kamil Namysło. Skład graficzny: Piotr Przychodzeń. Foto: Archiwum PZPN, Łukasz Grochala, Cyfrasport, Paula Duda, East News, PAP, 400mm.

Kadra reprezentacji Polski

Marcin Bułka

04.10.1999

OGC Nice 90/199 2/0

BRAMKARZ

Jan Bednarek 12.04.1996

Southampton FC 77/189

62/1

OBROŃCA

Bartosz Mrozek

23.02.2000

Lech Poznań 79/190

0 BRAMKARZ

Bartosz Bereszyński 12.07.1992

UC Sampdoria 77/183

56/0 OBROŃCA

Kamil Piątkowski

21.06.2000

FC Salzburg 86/191

3/0

OBROŃCA

Łukasz Skorupski

05.05.1991

Bologna FC 84/187 12/0 BRAMKARZ

Paweł Dawidowicz 20.05.1995

Hellas Verona 80/189 15/0 OBROŃCA

Tymoteusz Puchacz 23.01.1999

KSV Holstein Kiel von 1900 74/180

14/0 OBROŃCA

Kacper Trelowski 19.08.2003

Raków Częstochowa 77/192

0 BRAMKARZ

Jakub Kiwior 15.02.2000

Arsenal FC 80/189

27/1

OBROŃCA

Sebastian Walukiewicz 05.04.2000

Torino FC 80/188

6/1

OBROŃCA

Michael Ameyaw 16.09.2000

Raków Częstochowa 70/175 0 POMOCNIK

Jakub Moder 07.04.1999

Brighton & Hove Albion FC 78/188

28/2 POMOCNIK

Przemysław Frankowski 12.04.1995

RC Lens 70/176 46/3 POMOCNIK

Maximillian Oyedele 07.11.2004

Legia Warszawa 70/180 0 POMOCNIK

Kacper Urbański 07.09.2004

Bologna FC 69/181 7/0 POMOCNIK

Robert Lewandowski 21.08.1988

FC Barcelona 79/185 154/84 NAPASTNIK

Jakub Kamiński 05.06.2002

VfL Wolfsburg 71/179 15/1 POMOCNIK

Jakub Piotrowski 04.10.1997

Łudogorec Razgrad 84/188 10/2 POMOCNIK

Nicola Zalewski 23.01.2002

AS Roma 78/175 23/2 POMOCNIK

Krzysztof Piątek 01.07.1995

Istanbul Basaksehir 77/183 31/12 NAPASTNIK

Bartosz Kapustka 23.12.1996

Legia Warszawa 60/179 14/3 POMOCNIK

Sebastian Szymański 10.05.1999

Fenerbahce SK 58/174

38/4 POMOCNIK

Piotr Zieliński 20.05.1994

Inter Mediolan 75/180 95/12 POMOCNIK

Karol Świderski 23.01.1997

Charlotte FC 77/184 35/11 NAPASTNIK

Sztab reprezentacji Polski

Michał Probierz Selekcjoner reprezentacji Polski

Robert Góralczyk Drugi trener

Michał Bartosz Trener asystent

Andrzej Dawidziuk Trener bramkarzy

Sebastian Mila Trener asystent

Mateusz Oszust Trener przygotowania fizycznego

Radosław Gwiazda Trener przygotowania fizycznego

Hubert Małowiejski Trener analityk

Rafał Lasocki Trener analityk

Jakub Rejmoniak Specjalista video/IT

dr Jacek Jaroszewski Szef sztabu medycznego

Paweł Bamber Sztab medyczny

Adam Kurek Sztab medyczny

Marcin Bator Sztab medyczny

Wojciech Herman Sztab medyczny

Wojciech Zep Sztab medyczny

Tomasz Leśniak Szef kuchni

Radosław Marcińczyk Zastępca szefa kuchni

Tomasz Kozłowski Dyrektor komunikacji

Paweł Kosedowski Kierownik techniczny

Emil Kopański Rzecznik prasowy

Paweł Sidorowicz Asystent kierownika technicznego

Mateusz Chmielnicki Asystent kierownika technicznego

Łukasz Gawrjołek Kierownik reprezentacji

Adam Delimat Realizacja

„Łączy nas piłka”

Jakub Mieleszkiewicz Realizacja

„Łączy nas piłka”

Robert Siwek Ochrona

Radosław Badowski Ochrona

Michał Probierz: Naszym celem zawsze są zwycięstwa

PRZED REPREZENTACJĄ POLSKI MECZE Z PORTUGALIĄ

ORAZ CHORWACJĄ. STAWKĄ SĄ KOLEJNE PUNKTY

W LIDZE NARODÓW UEFA. – CHCĘ, BY NASZA

REPREZENTACJA GRAŁA AGRESYWNIE, WIDOWISKOWO, OFENSYWNIE, ALE NA TO TEŻ POTRZEBUJEMY CZASU.

PRZEZ TEN ROK UDAŁO SIĘ ZROBIĆ SPORO, LECZ MAM ŚWIADOMOŚĆ, JAK WIELE PRACY

JESZCZE PRZED NAMI – MÓWI SELEKCJONER

MICHAŁ PROBIERZ.

Za nami pierwsze mecze Ligi Narodów UEFA. Polska wrześniową rywalizację zakończyła z trzema punktami na koncie. Jak oceni pan ten dorobek?

Na pewno chciałoby się czegoś więcej, ale nie można także się smucić. W meczu ze Szkocją zrobiliśmy to, co do nas należało. Mogę być zadowolony z większości momentów tamtego spotkania. Chcieliśmy rozgrywać piłkę od własnej bramki, podejmować ryzyko, natomiast chwilami brakuje nam jeszcze doświadczenia, wkradają się takie chwile jak na

początku drugiej połowy, gdy straciliśmy gola. Paradoksalnie, po tej stracie prezentowaliśmy się lepiej. Najważniejsze dla mnie jest to, że pokazaliśmy charakter i wyrwaliśmy zwycięstwo w doliczonym czasie gry. Obie drużyny mocno pracowały na to, by strzelić zwycięskiego gola i to właśnie my tego dokonaliśmy. Takie sytuacje budują pewność siebie w zespole. Co do Chorwacji, spodziewaliśmy się trudnego meczu dwóch drużyn, które chcą grać ofensywnie. W pierwszej połowie udało nam się wyeliminować atuty

Chorwatów, a to zespół, który ma wiele indywidualności. Poza kilkoma dośrodkowaniami właściwie nam nie zagrozili. Niestety, po przerwie straciliśmy gola i Chorwaci przez dziesięć minut mieli kilka sytuacji, których jednak nie wykorzystali. Chcieliśmy, tak jak w Szkocji, narzucić agresywne tempo, ale trzeba było zrobić zmiany, bo kilku zawodników miało problemy. Chorwaci wygrali zasłużenie, a nam zabrakło kilku elementów. Ktoś powie, że gdyby Robert Lewandowski uderzył kilka centymetrów niżej, mielibyśmy remis, ale takie „gdybanie” nie ma większego sensu. Tamto spotkanie przegraliśmy, a teraz musimy skupić się na tym, by na własnym stadionie wziąć rewanż.

Jak traktuje pan Ligę Narodów? Jako poligon doświadczalny, służący budowie drużyny, czy jako ważną rywalizację o punkty?

To wszystko trzeba wypośrodkować. Musimy pamiętać, że mamy teraz do dyspozycji o wiele mniej terminów na mecze towarzyskie, w których zazwyczaj sprawdza się zawodników wchodzących do reprezentacji. Miejsce tych spotkań zastąpiła rywalizacja w Lidze Narodów, która także ma swoją sporą stawkę. Występując w Dywizji A naszym celem jest przede wszystkim utrzymanie się na tym poziomie i gra z jak najlepszymi przeciwnikami, bo to pozwala rozwijać się piłkarzom. Osiągane wyniki mają też wpływ na późniejsze rozstawienie naszej drużyny w losowaniach, więc to także niezwykle istotne. Z drugiej strony, jak w każdym zespole, także u nas następują zmiany. Karierę w reprezentacji zakończyli Kamil Grosicki, Grzegorz Krychowiak i Wojciech Szczęsny, więc siłą rzeczy musimy wprowadzać ich następców. Staramy się to robić i tak balansować, by ich wejście było jak najbardziej naturalne i nie odbijało się na wynikach w Lidze Narodów. Musimy przeprowadzać ewolucję, nie rewolucję.

Sporo mówiło się o powołaniach dla debiutantów, których w październiku będzie kilku.

Zgadza się, ale tak to już jest w piłce nożnej. Zawsze będą pojawiały się pytania i dyskusje, lecz nie mam na to wpływu. Nie mam też do nikogo pretensji o wypowiadane opinie, każdy ma do nich prawo i swoje spojrzenie na reprezentację, która należy do wszystkich Polaków. Moim zadaniem jest zbudowanie jak najsilniejszego zespołu, z zawodników o określonych parametrach, pasujących do stylu, w jakim chcemy grać. Moją odpowiedzialnością jest wybór takich piłkarzy, którzy według mnie najlepiej wywiążą się z powierzonych im zadań. Ktoś może powiedzieć, że Maximillian Oyedele czy Michael Ameyaw nie mają wielkiego doświadczenia i jest to kłopot. Z tym, że ja patrzę na to w nieco inny sposób. Znam obu tych zawodników, wiem, co potrafią dać zespołowi, jak prezentują się na boisku. Musimy też patrzeć na pewną ich wszechstronność. Kilku naszych piłkarzy zagrożonych jest pauzą w przypadku napomnienia żółtą kartką i trzeba być na to przygotowanym, a na przykład Michael jest piłkarzem mogącym grać na kilku pozycjach. Jeżeli chodzi o Maxa, to znałem go dużo wcześniej. Bardzo się cieszyłem, że wrócił do Polski, choć nie sądziłem, że tak szybko zacznie grać w klubie. Wierzę w tego chłopaka. To zawodnik, który może grać bardzo dobrze. Gra do przodu, co bardzo mi się podoba. Nie ma znaczenia, czy ktoś rozegrał w lidze 100 minut czy 50. Jak ktoś jest dobry, wykorzysta to. Oyedele to może być chłopak, który będzie silnym punktem reprezentacji. Dla młodych piłkarzy regularne granie jest kluczowe. A dyskusje, dlaczego powołany jest akurat ten, a nie inny zawodnik, będą się pojawiać i ja to rozumiem. Na końcu to jednak ja biorę na siebie odpowiedzialność.

We wrześniu minęło dwanaście miesięcy od pańskiej nominacji na stanowisko selekcjonera kadry narodowej. Jaki był to dla pana rok?

Na pewno bardzo intensywny. Sporo się w moim życiu zmieniło, wiele się też nauczyłem. Praca z reprezentacją odbywa się w zupełnie innym trybie, niż ta w klubie.

Moim zadaniem jest zbudowanie jak najsilniejszego zespołu, z zawodników o określonych parametrach, pasujących do stylu, w jakim chcemy grać. Moją odpowiedzialnością jest wybór takich piłkarzy, którzy według mnie najlepiej wywiążą się z powierzonych im zadań. Ktoś może powiedzieć, że Maximillian Oyedele czy Michael Ameyaw nie mają wielkiego doświadczenia i jest to kłopot. Z tym, że ja patrzę na to w nieco inny sposób. Znam obu tych zawodników, wiem, co potrafią dać zespołowi, jak prezentują się na boisku. Musimy też patrzeć na pewną ich wszechstronność.

Jako trener nie mam aż tak wiele czasu, by coś wypracować na treningach, bo tych podczas zgrupowań jest zaledwie kilka. Sporo w tym aspekcie pomogła mi wcześniejsza praca w charakterze selekcjonera kadry młodzieżowej, mogłem przyzwyczaić się do nieco innego sposobu pracy. Wiem, że nie na wszystko mam wpływ, jak choćby regularna gra zawodników w klubach. W tym aspekcie nic ode mnie nie zależy. Ja muszę dobrać piłkarzy i jak najlepiej ustawić zespół taktycznie, to jest moje zadanie. Chcę,

by ta reprezentacja grała agresywnie, widowiskowo, ofensywnie, ale na to też potrzebujemy czasu. Przez ten rok udało się zrobić sporo, lecz mam świadomość, jak wiele pracy jeszcze przed nami. Jestem zadowolony z tego, co już udało się osiągnąć, ale oczywiście dostrzegam też deficyty w naszej grze, które musimy wyeliminować.

Przed nami mecze z Portugalią i Chorwacją. Jaki cel stawia pan przed swoimi zawodnikami?

Reprezentacja A

Reprezentacja A

Reprezentacja A

Reprezentacja WA

Reprezentacja WA

Reprezentacja A

Reprezentacja WA

Reprezentacja

Reprezentacja U21 mężczyzn

Reprezentacja WA

Jeśli chodzi o kwestie wynikowe, naszym celem zawsze są zwycięstwa. Gdy ktoś nie wierzy w taką możliwość, nie ma sensu, by wychodził na boisko. Mamy jednak także cele indywidualne i drużynowe. Chcemy, by zespół grał ofensywnie, odważnie, niezależnie od klasy przeciwnika. Pragnę, by gra drużyny narodowej sprawiała radość każdemu kibicowi i by każdy mógł być z niej dumny. Mamy grupę zawodników, która kreuje sytuacje i gra w piłkę. To jest jedyna droga, którą chcemy iść. Przed nami dwa bardzo wartościowe spraw-

Reprezentacja U21 mężczyzn

Reprezentacja

dziany, w których chcemy pokazać się z dobrej strony.

Spotkanie z Portugalią będzie też okazją do podziękowania za grę w reprezentacji Grzegorzowi Krychowiakowi i Wojciechowi Szczęsnemu.

Obaj zapisali piękne karty w historii kadry. Łącznie rozegrali w koszulce z orłem na piersi 184 spotkania, brali udział w turniejach finałowych mistrzostw świata i Europy, dawali kibicom mnóstwo emocji. Jeżeli chodzi o Wojtka Szczęsnego, to jest zbyt młody, aby kończyć karierę. Już pod-

czas ostatniego zgrupowania mówiłem, że jeszcze wróci do gry. Ustalenia, które z nim miałem, są prywatne, a ja nigdy nie mówię o takich rzeczach w mediach. Rzeczywiście, nadchodzi jednak jego koniec w reprezentacji. To człowiek z klasą, który potrafi wiele rzeczy ocenić. O szczegółach pożegnania Wojtka i Grześka Krychowiaka nie chcę się wypowiadać, gdyż były omawiane między zawodnikami a federacją, ale na pewno będzie to dla kibiców okazja, by podziękować obu za lata spędzone w kadrze.

ROZMAWIAŁ EMIL KOPAŃSKI

Nicola Zalewski – gwarant polotu i finezji w kadrze

NIESZABLONOWOŚĆ, DYNAMIKA

ORAZ ODWAGA I SKUTECZNOŚĆ

W POJEDYNKACH – TO ZESTAW CECH

POŻĄDANYCH U PIŁKARZY OFENSYWNYCH,

SZCZEGÓLNIE TYCH PORUSZAJĄCYCH

SIĘ W BOCZNYCH SEKTORACH BOISKA.

W REPREZENTACJI POLSKI OD BLISKO ROKU

UOSABIA JE NICOLA ZALEWSKI, KTÓRY

JUŻ DAWNO PRZESTAŁ BYĆ WYŁĄCZNIE

EFEKCIARSKI, A JEGO POLOT I FINEZJA

MAJĄ REALNE PRZEŁOŻENIE NA WYNIKI

BIAŁO-CZERWONYCH.

Po inauguracyjnym meczu naszej reprezentacji w czwartej edycji Ligi Narodów Nicola Zalewski był na ustach całej futbolowej Polski, a jego popis z Hampden Park odbił się echem również w Italii, gdzie 22-latek się urodził, wychował, piłkarsko ukształtował i gdzie kibicom na co dzień śledzącym jego karierę dość trudno uwierzyć w to, co zawodnik Romy wyczynia ostatnimi czasy w kadrze. Od listopada Zalewski rozegrał w drużynie narodowej 11 meczów, strzelił w nich dwa gole, zanotował cztery asysty i napędził większość akcji biało-czerwonych. Tylko nieznacznie lepsze liczby (dwa gole i siedem asyst) wykręcił w swoim klubie. Tyle że potrzebował do tego ponad 100 spotkań. Progres poczyniony w reprezentacji za kadencji selekcjonera Michała Probierza jest wprost proporcjonalny do regresu zaliczonego przez Nicolę w Romie. Z każdą rundą jego pozycja w zespole „Giallorossi” słabnie, a kiedy trenerem został Daniele De Rossi, Polak więcej czasu spędzał siedząc na ławce niż biegając po murawie. Na przełomie sierpnia i września Zalewski został wygwizdany przez własnych kibiców i choć miało to związek z dziennikarskimi plotkami dotyczącymi spraw pozaboiskowych, to jednak gołym okiem było widać, że jeśli nie wydarzy się coś nieoczekiwanego, 22-latkowi potrzebna będzie zmiana otoczenia.

Z końcem tego sezonu wygasa umowa łącząca Polaka z Romą. Włoski klub, chcąc na nim jeszcze zarobić, próbował we wrześniu dobić targu z Galatasaray Stambuł, jednak weto postawił wtedy Zalewski. Wahadłowego nie skusiły ani dużo większe zarobki, ani perspektywa regularnej gry. W obliczu takiej sytuacji Nicola niedługo po wrześniowym zgrupowaniu reprezentacji został odsunięty od pierwszego zespołu „Giallorossich”, a trener De Rossi podkreślał publicznie, że nie miał na tę decyzję żadnego wpływu. Banicja Zalewskiego trwała półtora tygodnia. 23 września Polak wrócił do treningów z „jedynką”, prowadzoną już przez nowego szkoleniowca – Ivana Juricia, ale do ostatniego weekendu nie był powoływany na mecze. Dopiero w ubiegłą

niedzielę, po ponad miesiącu przerwy, rozegrał 70 minut w starciu z Monzą. Mając możliwość wyboru, polski kibic zawsze będzie wolał, by kadrowicze niespełniający oczekiwań w klubach ciągnęli w górę reprezentację, niż sytuację odwrotną. Ale jest to patrzenie krótkowzroczne. Na dłuższą metę stabilizacja w klubie, w którym przecież jest się na co dzień i to tam łapie się rytm meczowy, jest kluczowa, by opierać na kimś reprezentację. A oparcie naszej na Zalewskim to już fakt, a nie melodia przyszłości. – Widać, że nabiera pewności siebie i staje się coraz ważniejszą postacią w reprezentacji. To super i dla

drużyny, i dla samego Nicoli – podkreśla kapitan Polaków, Robert Lewandowski. Jak inaczej, jak nie „liderem”, nazwać kogoś, kto w bardzo trudnym momencie, kiedy będące po pierwszej połowie na wyciągnięcie ręki zwycięstwo się wymyka, w doliczonym czasie gry najpierw przeprowadza szarżę w polu karnym rywala, a po chwili – przy ogłuszających gwizdach 50 tysięcy ludzi – sam egzekwuje wywalczoną jedenastkę? Nicola w wywiadzie dla TVP Sport po meczu w Szkocji nie robił z tego wielkiej sprawy: – Na boisku nie było już Roberta, ani „Ziela”, dlatego wziąłem piłkę i sam strzeliłem. Dziękuję trenerowi, bo w klu-

bie gram mało, a kiedy przyjeżdżam na reprezentację, zawsze dostaję dużo szans. Patrząc na najświeższą historię naszej kadry – trudno, by było inaczej. To nie pierwszy raz, gdy Zalewski bierze na swe plecy drużynę i zapewnia jej wygraną. Ta czerwcowa z Turcją, choć towarzyska, też miała swój ładunek emocjonalny. Gol na 2:1 z ostatniej minuty tamtego spotkania, poprzedzony piękną indywidualną akcją, był pierwszym w reprezentacyjnej karierze Nicoli. Umiejętność zachowania zimnej krwi w bardzo ważnym, a przy tym niezwykle stresującym momencie, Zalewski po raz pierwszy zademonstrował z kolei

w marcu, będąc jednym z wykonawców rzutu karnego w konkursie decydującym o awansie do mistrzostw Europy. Dla piłkarzy takich jak reprezentacyjny

Nicola Zalewski przychodzi się na stadiony i włącza telewizory. Jego gra jest widowiskowa, fantazja niepohamowana, a nogi szybkie jak u najlepszych zawodników globu. Kiedy się rozpędzi, obrońcom ciężko jest go powstrzymać nie faulując. 22-latek nie kalkuluje i gdy tylko pojawia się okazja do dryblingu, skrzętnie z niej korzysta. To, że

jest w tym skuteczny, to olbrzymia wartość dla ofensywy biało-czerwonych. Zalewski jest odwróconym wahadłowym, tzn. gra na lewej stronie, podczas gdy jego wiodącą nogą jest prawa. To sprawia, że jest mniej przewidywalny dla przeciwnika, który nie może z góry założyć, czy 22-latek będzie mknął flanką w poszukiwaniu dośrodkowania spod linii końcowej, czy też złamie akcję do środka. Nicola ma nieograniczone swoimi przekonaniami czy deficytami technicznymi ścieżki ruchu

– zarówno z piłką, jak i bez niej. Dostosowuje się do zaistniałej sytuacji, tak jak w akcji, po której na Hampden Park podyktowano pierwszy rzut karny. Wtedy piłkę prowadził Piotr Zieliński, a Nicola wykonał ruch po skosie do środka boiska. Po chwili otrzymał od starszego kolegi błyskotliwe podanie i niewiele myśląc skorzystał z dezorganizacji w zespole Szkotów, ruszając na ich bramkę. Próbujący go powstrzymać Anthony Ralston zrobił w to sposób nieprzepisowy.

Chwaląc Zalewskiego za mecz ze Szkocją i ostatnie miesiące w drużynie narodowej nie można pominąć też kwestii jego gry obronnej. Nicola urodził się, by atakować, bronienie nie leży w jego naturze, a mimo to solidnie pracuje w defensywie, uczestnicząc w pressingu, czy – kiedy Polacy przechodzą do niższego ustawienia – pozycjonując się w pięcioosobowym bloku.

Istnieją piłkarze, którzy gorzej od Zalewskiego świętowali trzecią rocznicę debiutu w seniorskiej kadrze. Właśnie tyle czasu upłynęło 5 września od wyjazdowego spotkania z San Marino (7:1) w kwalifikacjach do mistrzostw świata 2022. 19-letni wówczas Nicola nie miał wejścia w stylu Kacpra Urbańskiego i w kolejnych terminach FIFA wracał jeszcze do młodzieżówki, jednak każdy z selekcjonerów chciał inwestować w potencjał tego zawodnika. Na jego pełne uwolnienie przyszło nam poczekać do kadencji Michała Probierza, na co początkowo nic nie wskazywało. Przecież na debiutanckie zgrupowanie obecnego selekcjonera Zalewski nie otrzymał nawet powołania. W zamian pojechał na zgrupowanie kadry U-21, pokazał, że się tam wybija, a swoim zaangażowaniem wywarł wrażenie na będącym blisko młodzieżówki i traktującym ją na specjalnych zasadach Probierzu.

W listopadzie wahadłowy z miejsca wskoczył do podstawowego składu reprezentacji A i zaczął grać tak, jak się zawsze od niego oczekiwało. EURO, przed którym mocno rozbudził apetyty kibiców, wyszło mu przeciętnie. Nicola zawinił przy golu na 1:1 z Holandią. Jego podanie do środka boiska było niepotrzebne, jednak po fakcie w ten sposób możemy powiedzieć o wielu sytuacjach. Na część z nich zdecydowałaby się tylko garstka piłkarzy. To ich skłonność do podejmowania ryzyka odmienia losy meczów. To oni robią różnicę. Jednym z nich jest Nicola Zalewski, który bez odwagi nie byłby w tym miejscu, a my nie mielibyśmy obecnie trzech punktów w tabeli Ligi Narodów. RAFAŁ CEPKO

Cichy żołnierz selekcjonera Probierza

POZA JEDNYM WYJĄTKIEM CIĘŻKO

ZNALEŹĆ TRENERA, KTÓRY PROWADZIŁ

SEBASTIANA SZYMAŃSKIEGO

I NIE WSPOMINAŁBY GO CIEPŁO.

RÓWNIE TRUDNE BYŁOBY ZAPEWNE

DOTARCIE DO KIBICA REPREZENTACJI

POLSKI W PEŁNI USATYSFAKCJONOWANEGO

PIĘCIOLETNIM OKRESEM GRY POMOCNIKA

W NARODOWYCH BARWACH. ROZSTRZAŁ

MIĘDZY OPINIAMI FANÓW KADRY I SZKOLENIOWCÓW

„SZYMIEGO” JEST OLBRZYMI. TYMCZASEM ZA KADENCJI

MICHAŁA PROBIERZA 25-LATEK PO CICHU WYKRĘCA

JEDNE Z NAJLEPSZYCH LICZB W REPREZENTACJI.

Przez pięć lat od debiutu w seniorskiej reprezentacji lewonożny pomocnik rozegrał w niej łącznie 38 meczów. To znacznie więcej niż w jego wieku Kamil Grosicki (22), Łukasz Piszczek (12) i tylko o jeden mniej od Jakuba Błaszczykowskiego. Jeszcze bardziej zaskakujące są statystyki dotyczące liczby goli i asyst. Mając 25 lat i 4 miesiące z hakiem, tak jak teraz Sebastian Szymański, „Grosik” miał w kadrze trzy asysty. „Piszczu”, grający jeszcze wtedy często jako boczny pomocnik – jedną, a Kuba – cztery gole i sześć ostatnich podań. Szymański, któremu zarzuca się brak konkretów, ma tyle samo bramek ile legenda reprezentacji oraz trzy asysty. Na większość tego dorobku pomocnik Fenerbahce Stambuł zapracował już za kadencji Michała Probierza, a trzy trafienia w ciągu ostatniego roku klasyfikują go jako najskuteczniejszego, ex equo z Robertem Lewandowskim, w tym okresie. Tendencja jest więc wzrostowa i może być pokłosiem zaufania, jakie wychowanek TOP 54 Biała Podlaska otrzymał od selekcjonera. „Szymi” jest jedynym obok Piotra Zielińskiego piłkarzem, który rozpoczynał w wyjściowej je-

denastce zarówno debiutancki mecz Probierza (z Wyspami Owczymi 12 października ub. r.), jak i ostatnie starcie z Chorwatami w Osijeku. U żadnego selekcjonera Szymański nie grał też tyle, ile obecnie. Za Jerzego Brzęczka od pierwszego powołania we wrześniu 2019 zaliczył 10 na 14 meczów, przebywając na murawie przez 43% możliwego czasu gry. Z Paulo Sousą rozjechały im się wizje – Portugalczyk widział w filigranowym piłkarzu prawego wahadłowego i na tej pozycji wystawił go w swoim debiucie przeciwko Węgrom (3:3). Potem przez cały rok go pomijał, nigdy więcej nie wysyłając powołania. Potem w kadrze nastał czas Czesława Michniewicza, jednego z tych trenerów, którzy Szymańskiemu bezgranicznie ufają. – To mój człowiek od zadań specjalnych – zwykł mawiać o swoim byłym podopiecznym z reprezentacji młodzieżowej Michniewicz. Tym, co najbardziej w nim cenił, nie były jednak efektowne dryblingi, precyzyjne podania czy potężne strzały z dystansu. Charakteryzując Szymańskiego, 54-letni szkoleniowiec mówił przeważnie o jego nieprzeciętnej wydolności

i imponującej zdolności do pokonywania długich dystansów w sprincie. – Im dłużej trwa mecz, tym jest świeższy i wtedy widać jego przewagę – stwierdził po jednym ze spotkań na antenie Kanału Sportowego były selekcjoner.

W tym kontekście dziwić może, że Szymański rzadko kiedy rozgrywa w reprezentacji pełne 90 minut (zdarzyło się to tylko sześciokrotnie), a wszystkie jego gole w narodowych barwach padły w przeciągu ośmiu minut od pojawienia się na boisku! 25-latek trafiał do siatki w trzeciej minucie starcia ze Słowenią w listopadzie 2019 roku, czwartej w potyczce z Wyspami Owczymi przed rokiem, ósmej ze Szkotami miesiąc temu oraz cztery minuty po wejściu z ławki w marcowym barażu z Estonią. Wracając jednak do bilansu występów Szymańskiego u poszczególnych selekcjonerów, mimo że Michniewicz cenił pomocnika, to ten rozegrał u niego 48% możliwych minut. U Fernando Santosa było to już 54%, a za Probierza jest 58%. „Szymi” wystąpił w 12

z 13 meczów pod wodzą 52-latka, omijając wyłącznie spotkanie z Austrią na EURO. To najwięcej z całej reprezentacji, a taki sam wynik wykręcili wyłącznie Jakub Kiwior i Przemysław Frankowski. Szymański ośmiokrotnie wychodził w podstawowym składzie, ale tylko raz pozostał na murawie do końcowego gwizdka. Częściej od niego Probierz zmienia tylko Piotra Zielińskiego (dziewięc razy).

Obecny selekcjoner poza atrybutami motorycznymi ceni w 25-letnim piłkarzu to, że ten „potrafi uderzyć” i nie boi się tego robić. Trzy spośród swoich czterech bramek w narodowych barwach Szymański zdobył strzałami zza pola karnego. To coś, czego Michałowi Probierzowi brakowało i co komunikował właściwie od początku swojej pracy z kadrą. Lewa noga pomocnika Fenerbahce jest ważnym narzędziem w skrzynce selekcjonera. Nic więc dziwnego, że ten – często wbrew powszechnej krytyce – daje mu grać, tak jak w ostatnim meczu mistrzostw Europy przeciwko Francji, gdy mało kto spodziewał się zobaczyć Szymańskiego na boisku. A ten

zagrał od pierwszej minuty i to na naprawdę dobrym poziomie.

Oczekiwania wobec urodzonego w Białej Podlaskiej zawodnika są jednak znacznie wyższe, na co najpewniej mają wpływ jego statystyki z klubów oraz publiczne pochwały wylewające się na piłkarza ze strony jego trenerów. Sandro Schwartz, który prowadził Polaka w Dynamie Moskwa, stwierdził kiedyś w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”, że uwielbia jego styl. Arne Slot, trener Liverpoolu, a wcześniej Feyenoordu Rotterdam, gdzie przez rok pracował z „Szymim”, cenił podopiecznego za waleczność i mobilność, bardzo chciał jego pozostania w klubie po wypożyczeniu. Na konferencji prasowej przed jednym z meczów Eredivisie powiedział (cytat za portalem feyenoord.net): „Pod względem etyki pracy Szymański jest na tym samym poziomie co Guus Til, a może nawet wyżej. Ale czasami myślisz też: ta ostatnia piłka mogłaby być lepsza. Z drugiej strony, ciężko znaleźć zawodnika z finezją w fazie finałowej, który jednocześnie tak ciężko pracuje. Nie jest łatwo takiego znaleźć”. Etosem pracy „Szymiego” zachwyca się jego trener z czasów dzieciństwa, Miłosz Storto: – Od dziecka był bardzo charakterny, a dodatkowo poparł to ciężką pracą. Zawsze się wyróżniał. Miał ogromną wydolność, właściwie się nie męczył. Był świetny technicznie i miał olbrzymią wolę walki. Te wszystkie cechy mu zostały. W późniejszych latach, kiedy Seba grał już w seniorach, zwracałem szczególną uwagę na jego reakcję po stracie piłki i błyskawiczną próbę jej odzyskania. To odzwierciedla jego podejście.

Podejście, dzięki któremu 25-latkiem zachwycają się czołowi trenerzy świata. Od początku tego sezonu w Fenerbahce Szymańskiego prowadzi Jose Mourinho, który pamięta Polaka jeszcze z czasów rywalizacji Romy, którą trenował wcześniej, z Feyenoordem. – Bardzo się cieszę, że nasze drogi w końcu się skrzyżowały. Zrobił na mnie wspaniałe wrażenie, gdy graliśmy przeciwko sobie. Od tego momentu przez długi czas go obserwowałem. Był na mojej liście transferowej – przyznał po podpisaniu kontraktu z tureckim hegemonem Portugalczyk. – Gdybyśmy mieli jeszcze dwóch Szymańskich, wystawilibyśmy wszystkich. Sebastian grał bardzo dobrze od

pierwszej do ostatniej minuty – dodawał po jednym z ligowych spotkań.

A jakie przełożenie ma to na reprezentację? Jaką wartość dla przeciętnego kibica ma fakt, że Szymański wykona tytaniczną pracę w pressingu i zdeklasuje kolegów pod względem liczby wykonanych sprintów, jeśli nie przełoży się to na gole czy asysty? Dlaczego 25-latek, wykręcający od trzech sezonów bardzo dobre liczby w kolejnych zagranicznych klubach, nie potrafi przełożyć tego na kadrę?

Oglądając mecz z wysokości trybun czy sprzed telewizora nie liczymy raczej sprintów poszczególnych zawodników. Z rzadka doceniamy też pracę w defensywie, o ile odbiór piłki nie przekłada się bezpośrednio na akcję bramkową. A w futbolu często pierwsza kostka domina, wywołująca dalszą sekwencję zdarzeń, przewraca się na pierwszy rzut oka niezauważalnie. Wiele rzeczy dostrzega się dopiero w późniejszej analizie i być może to tu należy szukać odpowiedzi na powyższe pytania. Może w przypadku Sebastiana Szymańskiego należy zaufać rozbierającym mecze na czynniki pierwsze trenerom?

Inna sprawa, że „Szymi” w ostatnim czasie w reprezentacji ten konkret zwyczajnie daje. Trochę po cichu, ale daje. U Michała Probierza bezpośrednio (poprzez gole lub asysty) uczestniczył w strzeleniu 4 z 22 goli (18%). W tak często wspominanym, czy wręcz wypominanym mu w kontekście kadry, poprzednim sezonie w Fenerbahce wykręcił double-double (10 goli i 11 asyst). To świetny indywidualny wynik, ale dodając kontekst – fakt, że jego klub zdobył łącznie 99 bramek – okaże się, że to rezultat ledwie o trzy punkty procentowe lepszy od tego z ostatnich dwunastu miesięcy w kadrze. Z grona środkowych pomocników powołanych na październikowe zgrupowanie Szymański gra na co dzień najwięcej. Jest w rytmie meczowym, czego nie można powiedzieć o kilku jego kolegach. Dodając do tego zaufanie selekcjonera, można przypuszczać, że do klubu wróci już jako 40-krotny reprezentant Polski. Oby podkręcił też statystykę goli i asyst.

RAFAŁ CEPKO

Uniwersalny jak Kacper Urbański

MIMO ŻE KACPER URBAŃSKI W SENIORSKIEJ

REPREZENTACJI POLSKI ROZEGRAŁ DOPIERO

SIEDEM SPOTKAŃ, TO W ICH TRAKCIE ZDĄŻYŁ

POKAZAĆ JUŻ RÓŻNE PIŁKARSKIE OBLICZA.

POCZĄTKOWO ŁATAŁ DZIURY PO KONTUZJOWANYCH

NAPASTNIKACH, BY Z BIEGIEM CZASU

PRZESUWAĆ SIĘ NIŻEJ I WE WRZEŚNIOWYM

STARCIU PRZECIWKO CHORWATOM MOMENTAMI

PEŁNIĆ ROLĘ SZÓSTKI W FAZIE ROZEGRANIA.

A PRZECIEŻ W KLUBIE ZDARZAŁO MU SIĘ BYĆ

USTAWIANYM I NA SKRZYDLE.

Wszechstronność 20-latka wynika wprost z liczby jego mocnych stron. Wyszkolenie techniczne i związana z nim swoboda z piłką przy nodze, również pod presją rywala. Odwaga w pojedynkach ofensywnych oraz zadziorność i nieustępliwość w fazie obronnej. Świadomość taktyczna jak u starego wyjadacza. Perfekcyjne wyniki testów wydolnościowych. Ta wyliczanka mogłaby trwać, a najważniejszy wniosek z niej płynący jest taki, że repertuar Urbańskiego – mimo młodego wieku – już teraz jest niezwykle bogaty, więc i opcji na jego boiskowe zagospodarowanie jest mnóstwo. – Może grać na skrzydle i w środku pola – to tam radzi sobie obecnie najlepiej. Robi szybkie postępy i dobrze czuje się w zespole. (…) Jest ciągle w ruchu, przemieszcza się bardzo przytomnie. Ma świetną technikę i mocną psychikę. Przed nim wielka przyszłość – mówił w trakcie poprzedniego sezonu, w którym nastoletni jeszcze wtedy Polak na stałe wchodził do seniorskiej piłki, jego ówczesny trener Thiago Motta.

Ten „ciągły ruch”, o którym wspomniał były piłkarz m.in. Barcelony i PSG, a obecnie szkoleniowiec Juventusu Turyn, to coś, co rzuca się w oczy nawet tym rzadziej oglądającym mecze. Bez względu na to, na jakiej pozycji jest wystawiany, Urbański ma taką dziecięcą chęć do bycia przy piłce i cały czas jest pod grą. Cechuje go duża mobilność, umiejętnie tworzy linię podania i raz po raz charakterystycznym gestem wyprostowanej ręki z otwartą dłonią skierowaną ku ziemi sygnalizuje gotowość i ochotę na otrzymanie piłki. Najczęściej szuka gry między liniami rywala i woli dostać podanie do nogi, ale gdy zachodzi taka potrzeba, nie ma problemu, by zejść bliżej którejś z linii bocznych lub ruszyć w przestrzeń za plecami obrońców. W takich sytuacjach widzimy go rzadziej, bo 20-latek nie jest demonem szybkości.

Mimo że nie bije rekordów prędkości – we Włoszech zdarzało mu się być ustawianym w sektorze bocznym, gdzie szybkość jest mile widziana czy wręcz wskazana. W młodzieżowych drużynach Bolonii Polak przeszedł drogę z flanek do środka pola, gdzie z kolei zdarzało mu się mieć sporo

obowiązków defensywnych. Szczupła budowa ciała nie predysponuje go może do gry w kontakcie, ale będąc do niej zmuszany Urbański nauczył się wykazywać w starciach fizycznych dużym sprytem. Podczas gdy w klubie, niezależnie czy to w zespołach młodzieżowych, czy w ekipie z Serie A, wychowanek APLG Gdańsk był rozpatrywany jako środkowy i boczny pomocnik, to już w juniorskich reprezentacjach Polski selekcjonerzy zawsze widzieli w nim gracza operującego bliżej pionowej osi boiska. U trenera Dariusza Gęsiora w kategorii U-16 Urbański był środkowym pomocnikiem w systemie 1-3-4-2-1. Podobną rolę pełnił w drużynach Mariusza Rumaka (U-19, w roczniku 2003) czy nie tak dawno temu, bo w marcu, w jedynym występie u Adama Majewskiego w U-21. Nieco wyżej wystawiał go Marcin Brosz, który przez dwa sezony (w kategoriach U-18 i U-19) prowadził rocznik 2004. Obecny szkoleniowiec Bruk-Betu Termalica Nieciecza preferował ustawienie 1-3-5-2, a w środku pola jego drużyny obrodziło w zawodników z potencjałem na wielkie granie. Poza Urbańskim występowali w tym trio m.in. Antoni Kozubal, Mateusz Kowalczyk czy Maxi Oyedele. Dwaj ostatni otrzymali już swoje debiutanckie powołania od Michała Probierza, zaś zaproszenie piłkarza Lecha Poznań, o ile ten utrzyma formę, wydaje się kwestią czasu.

W lipcu 2023 roku kadra prowadzona przez Brosza poleciała na Maltę na mistrzostwa Europy do lat 19. Po tym, jak Manchester United zablokował wyjazd Oyedele, w środku pomocy najwięcej grali Kozubal (jako najbardziej defensywny), Kowalczyk (ósemka) oraz Urbański i/lub Igor Strzałek (dziesiątki). – Najlepiej czuję się na pozycji ofensywnego pomocnika, klasycznej „dziesiątki”. Teraz w moim wieku fajne jest to, że występuję na różnych pozycjach. Mogę nauczyć się różnych rzeczy. Trener Thiago Motta ceni sobie uniwersalność. Ja nie mam problemu i zagram tam, gdzie szkoleniowiec sobie życzy – przyznawał sam piłkarz w wywiadzie dla TVP Sport kilka miesięcy po EURO U-19. Rzucanie po różnych pozycjach było i jest rozwijające dla Urbańskiego, a jednocześnie przynosi wymierną korzyść zespołom, w których gra. Ustawiając go na skrzydle, trener

Motta liczył na zejścia do środka, ściąganie bocznego obrońcy rywali i tworzenie przestrzeni dla oskrzydlającego akcję partnera. To właśnie jako boczny pomocnik Urbański w grudniu ubiegłego roku zaczął regularnie występować w podstawowym składzie Bolonii. W lutym Polak wrócił do środka pola, gdzie najczęściej można było oglądać go w sezonie 2022/23, jeszcze w młodzieżowej drużynie drużyny z regionu Emilia-Romania rywalizującej w Primaverze. „Urbi” pełnił wtedy zwykle rolę jednego z trzech środkowych pomocników w systemie 1-3-5-2, chociaż

potrafił być też jedną z dziesiątek w 1-4-32-1 lub jedyną w 1-3-4-1-2 (zespół często zmieniał ustawienie, a Urbański potrafił się do tego sprawnie zaadaptować). Takie pozycjonowanie pozwoliło odblokować potencjał strzelecki Polaka, który zaczął zdobywać znacznie więcej bramek. We wcześniejszym sezonie miał dwa gole i trzy asysty, a w tym opisywanym wykręcił dziewięć bramek i pięć ostatnich podań.

Ogłaszając szeroką kadrę na zgrupowanie przed mistrzostwami Europy selekcjoner

Michał Probierz umieścił Kacpra Urbań-

skiego wśród pomocników, zdając sobie przy tym sprawę z jego wszechstronności. I bardzo szybko z niej skorzystał. Tuż po rozpoczęciu pierwszego meczu towarzyskiego przed turniejem – z Ukrainą – kontuzji doznał Arkadiusz Milik, a jego miejsce na murawie obok Adama Buksy, a przed trójką środkowych pomocników Taras Romanczuk-Piotr Zieliński-Sebastian Szymański, zajął właśnie „Urbi”. Spisał się bardzo dobrze, a podobny scenariusz zrealizował się również trzy dni później, podczas starcia z Turcją, kiedy to kontuzji po pół godzinie gry

Założenia w klubie i reprezentacji są inne, ale dla mnie to żaden problem. Jeżeli trener wyznacza mi jakieś zadania taktyczne, to staram się je realizować. Dużo słucham, pytam kolegów, komunikujemy się. To ważne i bardzo pomaga na boisku. Dzięki temu nie miałem dużego problemu, by – mimo że byłem wtedy na zgrupowaniu seniorskiej reprezentacji pierwszy raz – zmienić styl i rozumienie gry.

doznał Robert Lewandowski. Najmłodszy z reprezentantów Polski pojawił się wtedy na boisku, dołączając do Krzysztofa Piątka, który nieco wcześniej zmienił Karola Świderskiego.

Wobec kłopotów zdrowotnych naszych napastników Urbański stał się poważnym kandydatem do gry w ataku również na samym EURO. I rzeczywiście w starciach z Holandią i Francją wychodził w podstawowej jedenastce biało-czerwonych. Po turnieju został okrzyknięty jednym z najjaśniejszych punktów naszej reprezentacji i zapracował na duży kredyt zaufania. Tak duży, że mimo utraty miejsca w składzie Bolonii na starcie sezonu 2024/25, raczej nikt nie podważał obecności Urbańskiego w składzie na wrześniowe mecze w Szkocji i Chorwacji, tak jak nikt nie podważa jego powołania na październikowe zgrupowanie.

We wrześniu rola 20-latka na boisku była już inna niż na debiutanckim zgrupowaniu. Wtedy nieco z konieczności, a poniekąd być może ze względu na zasadę, że trenerzy tym chętniej wprowadzają młodych zawodników, im dzieje się to dalej od własnej bramki, Urbański był napastnikiem. Z Holandią mógł wcielić się w łącznika między linią pomocy a klasyczną dziewiątką (Adamem Buksą), natomiast z Francją partnerował Robertowi Lewandowskiemu, który sam lubi cofnąć się głębiej po piłkę, wobec czego to zawodnik Bolonii często okazywał się najwyżej ustawionym z Polaków.

We wrześniu Urbański grał już niżej, jako jeden z trzech środkowych pomocników z Piotrem Zielińskim i Sebastianem Szymańskim. W ósmej minucie starcia w Glasgow pokazał, jak przydatny może być w grze obronnej. Wtedy to odbiorem piłki i pierwszym podaniem od razu do przodu zapoczątkował akcję bramkową, po której z trafienia cieszył się Szymański. Później „Urbi” aktywnie uczestniczył w grze, często cofając się po piłkę w okolice linii środkowej. Jeszcze bardziej widoczne było to w starciu z Chorwatami, gdy w fazie budowania gry Urbańskiemu zdarzało się wcielać w rolę pivota, czyli zawodnika łączącego linię obrony z ofensywą: w Osijeku schodził pod stoperów, brał od nich piłkę i szukał możliwości

na przetransportowanie jej wyżej. Jak już wspomnieliśmy, na starcie klubowego sezonu, po zmianie trenera z Motty na Vincenzo Italiano, Urbański stracił miejsce w składzie. W podstawowej jedenastce w Serie A zagrał raz – 22 września z Monzą – jako środkowy pomocnik w ustawieniu 1-4-3-3. Ten dzień Urbański zapamięta na długo, bo to on w 24. minucie spotkania rozpoczął strzelanie: w meczu, zakończonym rezultatem 2:1 dla Bolonii, oraz w swojej seniorskiej karierze. Zachował się przy tym jak rasowy snajper, kolejny już raz udowadniając wielką uniwersalność. Widząc, że mający sporo miejsca po lewej stronie boiska Charalampos Lykogiannis jest nieatakowany, Polak wbiegł w pole karne, zajmując pozycję typowej dziewiątki zwolnioną przez ruch w bok Santiago Castro. Urbański zebrał zasłużone pochwały za precyzyjne uderzenie głową z dość nienaturalnej pozycji ciała, ale niemniejsze brawa należą mu się za wcześniejsze przygotowanie sobie sytuacji strzeleckiej. Wbiegając w szesnastkę utrudnił zadanie odpowiedzialnemu za pilnowanie go obrońcy, najpierw ustawiając się pod takim kątem, by ten obserwując piłkę nie był w stanie jednocześnie śledzić ścieżki ruchu Polaka, a w kluczowym momencie zmienił nagle kierunek biegu i znalazł się za plecami Andrei Carboniego. Zdezorientowany Włoch źle obliczył tor lotu futbolówki, a ta przeleciała nad nim i spadła na głowę „Urbiego”. – Założenia w klubie i reprezentacji są inne, ale dla mnie to żaden problem. Jeżeli trener wyznacza mi jakieś zadania taktyczne, to staram się je realizować. Dużo słucham, pytam kolegów, komunikujemy się. To ważne i bardzo pomaga na boisku. Dzięki temu nie miałem dużego problemu, by – mimo że byłem wtedy na zgrupowaniu seniorskiej reprezentacji pierwszy raz – zmienić styl i rozumienie gry – mówił w wywiadzie dla „Łączy nas piłka” podczas mistrzostw Europy Urbański. Obserwując jego grę, nie sposób się z nim nie zgodzić.

RAFAŁ CEPKO

Dwaj przyjaciele nie tylko z boiska

POWIEDZIEĆ O NICH, ŻE ZNAJĄ SIĘ JAK ŁYSE KONIE, TO NIC NIE

POWIEDZIEĆ. WIEDZĄ

O SOBIE WSZYSTKO, WSPIERAJĄ SIĘ, ŻARTUJĄ, NIEKIEDY WZAJEMNIE

DOGRYZAJĄ. POZNALI SIĘ

I ZAPRZYJAŹNILI W 2004

ROKU. I MIMO ŻE POCHODZĄ

Z RÓŻNYCH CZĘŚCI

POLSKI, TO POŁĄCZYŁA

ICH GRA W JUNIORSKICH REPREZENTACJACH

KRAJU. RAZEM WYRUSZYLI

NASTĘPNIE W PIŁKARSKI

ŚWIAT – W NIEZNANE, LECZ

KAŻDY POSZEDŁ W SWOJĄ

STRONĘ. I CHOĆ DZIELIŁY

ICH OD SIEBIE SETKI LUB TYSIĄCE KILOMETRÓW,

TO – NICZYM W PIOSENCE – „ZAWSZE ZNÓW

SIĘ SCHODZILI”.

Jeden rodem jest z…

...miasta Warszawy, drugi rodem z miasteczka Mrzeżyno – tak parafrazując słowa utworu „Trzej przyjaciele z boiska”, pochodzącego z filmu „Piłkarski poker”, mogłaby zaczynać się opowieść o przyjaźni Wojciecha Szczęsnego i Grzegorza Krychowiaka. Nie będzie tu więc mowy o trójce bardzo dobrych kumpli (chociaż w tym gronie znalazłby się również i Robert Lewandowski), lecz o duecie piłkarzy, którzy na świat przyszli w 1990 roku.

„Szczena” pierwsze kroki w futbolu stawiał w juniorach stołecznej Agrykoli, by potem przenieść się za miedzę – do Legii. Jego wielkim marzeniem była wówczas gra dla klubu z Łazienkowskiej 3, w której przed laty występował jego ojciec Maciej. „Krycha” tymczasem zaczynał kopać piłkę w Orle Mrzeżyno. Potem były jeszcze Żaki 94 Kołobrzeg, Stal Szczecin i Arka Gdynia. W każdym z wymienionych klubów chodziło o drużyny młodzieżowe. Żaden z przyszłych reprezentantów Polski nie przypuszczał w tamtym momencie,

Zdjęcie z 21 marca 2007 roku. Reprezentacja Polski U-17 rozegrała w Ciechanowie mecz towarzyski z lokalnym MKS. Tak zaczynała się przyjaźń Wojciecha Szczęsnego (czwarty od lewej w górnym rzędzie) i Grzegorza Krychowiaka (pierwszy z prawej w górnym rzędzie).

że nigdy nie zadebiutuje na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju. W przypadku Szczęsnego późniejsze wydarzenia zdecydowanie przerosły marzenia.

Piętnaście lat…

„No, długo jeszcze będziecie siedzieć?!” – pyta milicjant korzystającego z toalety więźnia w jednej ze scen kultowego filmu „Miś”. „15 lat, ale będę apelował!” – odpowiada skazaniec głosem Jana Himilsbacha. Na szczęście w przypadku naszych bohaterów nie chodzi o tak nieprzyjemne

okoliczności, zaś o rzeczoną „piętnastkę”. Panowie piłkarze poznali się bowiem na zgrupowaniu

kadry Polski do lat 14. Był 2004 rok. Potem grali razem w reprezentacji U-15. Krychowiak był kapitanem, Szczęsny „jedynką” w bramce. Obaj byli więc czołowymi postaciami tamtej drużyny. Sposób bycia, poczucie humoru, podejście do życia i piłki sprawiło, że bardzo przypadli sobie do gustu.

„Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że będziemy musieli tak długo ze sobą wytrzymać. Wiadomo było, że ja trafię do pierwszej reprezentacji, ale że on?!?” –żartował po latach w swoim stylu „Szczena” w jednym z filmików zamieszczonych na kanale „Łączy nas piłka”.

Dwudziestolatki…

„Ja mam dwadzieścia lat, ty masz dwadzieścia lat, przed nami siódme niebo” – tak brzmią pierwsze słowa piosenki „Dwudziestolatki”, wielkiego przeboju Macieja Kossowskiego i zespołu Czerwono-Czarni. Wprawdzie w 2007 roku Szczęsny i Krychowiak nie mieli jeszcze „dwudziestki” na karku, ale przed nimi było już owo siódme niebo. Nie dość, że od roku przebywali na obczyźnie (pierwszy z nich w Anglii, drugi we Francji), to znaleźli się także w kadrze biało-czerwonych na mistrzostwa świata U-20, które rozegrane zostały na boiskach Kanady. Byli najmłodszymi w drużynie trenera Michała Globisza. A że znali się już dobrze ze zgrupowań młodszych roczników, zajmowali wspólny pokój w hotelu. Ta tradycja została potem przeniesiona do pierwszej reprezentacji. Podczas młodzieżowego mundialu grał tylko „Krycha”, jego przyjaciel był rezerwowym (numerem 1 był Bartosz Białkowski). 17-letni Grzegorz błysnął już w meczu otwarcia z Brazylią, gdy kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego zapewnił Polsce sensacyjne zwycięstwo nad „Canarinhos”. Ostatecznie biało-czerwoni zakończyli turniej na 1/8 finału, gdzie przegrali z Argentyną 1:3 (Krychowiak grał 90 minut).

Przyjaciele na obczyźnie

Po mundialu przyjaciele powrócili do swoich zagranicznych klubów. Na obczyznę wyjechali w 2006 roku. Młody Wojciech udał się do Arsenalu FC, a Grzegorz do Girondins Bordeaux. Obaj nie mieli lekko. Nie znali przecież języka, więc była to dla nich przyspieszona szkoła życia. O ile w przypadku Szczęsnego udało się w końcu przebić do pierwszej drużyny „Kanonierów” (po wypożyczeniu do Brentford), o tyle Krychowiakowi nie powiodło się w ekipie „Żyrondystów”. Był nawet pomysł jego powrotu do Arki Gdynia, ale ostatecznie wolał zostać we Francji. Grał w Stade de Reims i FC Nantes (transfery czasowe), by do pierwszego z wymienionych trafić na stałe w 2012 roku. Reims okazało się dla „Krychy” idealnym miejscem do promocji. Dwa lata później polski pomocnik przeniósł się do hiszpańskiej Sevilli FC, gdzie rozwinął skrzydła. Z bardzo dobrej strony pokazał się zarówno w La Lidze, jak i Lidze Europy, którą dwukrotnie wygrał z klubem z Andaluzji. Szkoleniowcem tej drużyny był wówczas Unai Emery. Gdy w 2016 roku Hiszpan objął PSG, zabrał ze sobą Polaka. Ale przenosiny do Paryża nie były dobrym wyborem. Mimo znajomości z trenerem, Krychowiak był najczęściej rezerwowym, a kiedy już pojawiał się na murawie, było sporo uwag do jego gry. Twierdzono wręcz, że nie pasuje do PSG. W tym czasie jego przyjaciel brylował już we Włoszech. Od 2015 roku strzegł bramki AS Roma (wypożyczenie z Arsenalu), a w latach 2017-2024 występował w Juventusie FC, w którym zastąpił legendę – Gianluigiego Buffona. Ze „Starą Damą” wygrywał jedno scudetto po drugim (do czasu) i sięgał po krajowe puchary. Zabrakło mu tylko jednego – triumfu w Lidze Mistrzów. „Krycha” po nieudanym pobycie w Paryżu wyruszył do Anglii. Trafił na wypożyczenie do West Bromwich Albion. Spędził w nim jeden sezon, a następnie – na podobnej zasadzie – przeniósł się do Łokomotiwu Moskwa. Po roku klub ze stolicy Rosji zdecydował się wykupić Polaka z PSG. W 2019 roku dwaj przyjaciele wpadli na siebie w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Była więc okazja do wzajemnej szydery. „W Rosji rywale bardzo mu pomagają, z nami może

mieć trudniej. Ja oczywiście puszczałem gorsze gole w karierze, ale nie po strzałach Grześka” – żartował „Szczena”. „On ciągle to robi, śmiał się, jak siedziałem na ławce w PSG” – wtórował Krychowiak. W pierwszym starciu górą był nasz bramkarz. Jego Juventus wygrał w Turynie 2:1. Ku uciesze Szczęsnego, gola nie strzelił mu jego przyjaciel. „Krycha” nie był tego dnia sobą. Kilka dni przed meczem dopadł go wirus. Udało mu się stanąć na nogi, ale podczas spotkania nie czuł się dobrze pod względem fizycznym. Zszedł z boiska w 83. minucie. Dwa tygodnie później doszło do rewanżu w Moskwie. I ponownie lepszy okazał się zespół „Szczeny”. Obaj panowie rozegrali cały mecz. Była to ostatnia taka sytuacja, gdy musieli stawać po przeciwnych stronach barykady.

... lecz zawsze znów się schodzili I tu znów wracamy do słów piosenki z „Piłkarskiego pokera”. W końcu w ciągu całej kariery obaj panowie „często się rozjeżdżali, lecz zawsze znów się schodzili”. Takim miejscem zjazdów były zgrupowania reprezentacji Polski. Ten rozdział trwał blisko piętnaście lat (a wliczając kadry juniorskie i przerwy w powołaniach – dziewiętnaście).

Jako pierwszy w drużynie narodowej zadebiutował starszy o ponad dwa miesiące Krychowiak. Był 14 grudnia 2008 roku. Biało-czerwoni zmierzyli się towarzysko z Serbią (1:0) w tureckim Kundu. Było to jeszcze w czasach, gdy biało-czerwonych prowadził Leo Beenhakker. „Krycha” wszedł na boisko w 56. minucie.

Szczęsny na swoją kolej musiał poczekać jeszcze niemal rok. Reprezentację

objął w międzyczasie nieżyjący już Franciszek Smuda. „Franz” zdecydował się na sprawdzenie młodego i utalentowanego bramkarza w towarzyskim meczu z Kanadą (1:0). Późniejszy numer 1 w polskiej bramce zagrał od początku drugiej połowy. Grzegorza w tym starciu nie oglądaliśmy. Reprezentacyjne drogi przyjaciół zeszły się na dobre 9 lutego 2011 roku, gdy obaj wystąpili w towarzyskiej potyczce z Norwegią (1:0) w portugalskim Faro. Byli ze sobą na dobre i na złe. Zaliczali wspólnie kolejne turnieje rangi mistrzowskiej: Euro 2012, 2016 i 2020, a także mundiale w 2018 i 2022 roku. W ich trakcie nie brakowało momentów, gdy jeden musiał pocieszać drugiego po słabszym spotkaniu. Uszczypliwości również sobie nie szczędzili. Ale taki już ich urok.

To już jest koniec...

„...nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść” – śpiewał przed laty Kuba Sienkiewicz w popularnym utworze Elektrycznych Gitar. Nadszedł czas, gdy przyjaciele nie tylko z boiska musieli powiedzieć „pas”. Jako pierwszy reprezentacyjną karierę postanowił zakończyć „Krycha”. Jego licznik zatrzymał się na stu spotkaniach w koszulce z orzełkiem. Taką decyzję podjął 26 września 2023 roku. Ominęło go więc Euro 2024, na którym po raz ostatni zagrał natomiast jego serdeczny druh. „19 lat miałem zaszczyt wspólnej gry z orzełkiem na piersi ze swoim przyjacielem! Razem cieszyliśmy się z pięknych chwil i razem przeżywaliśmy nasze najgorsze porażki. Zaczynaliśmy w 2004 r. w Ciechanowie, potem autokarem jeździliśmy po całej Europie wspólnie marząc, by kiedyś zagrać w pierwszej reprezentacji. Grzesiu to marzenie spełnił sto razy. Za każdym razem dając z siebie 100 proc. I za to należy mu się ogromny szacunek!” – napisał w mediach społecznościowych „Szczena”. Dla Szczęsnego pożegnalnym, 84. występem w reprezentacyjnej bramce było grupowe spotkanie z Austrią (1:3). Pod koniec wakacji, 27 sierpnia 2024 roku „Szczena” rozwiązał kontrakt z Juventusem i zdecydował się za-

kończyć karierę. Ale... nie na długo. Miesiąc później ją wznowił. Nieco z konieczności, bo gdy zgłosiła się po niego FC Barcelona (kontuzja wyeliminowała z gry do końca sezonu bramkarza Marca-Andre ter Stegena), nie wypadało odmówić. Nawet jeśli gra w jej barwach miałaby potrwać tylko rok. Reprezentacja to już jednak zamknięty rozdział. „Wojtek jest bardzo spokojną osobą, natomiast wydaje mi się po prostu, że stwierdził, że już mu się nie chce i to był powód podjęcia tej decyzji” – tak o decyzji kolegi Krychowiak wypowiedział się na łamach „Newseria Lifestyle”. On sam o zawieszeniu butów na kołku na razie jeszcze nie myśli. Po występach w Grecji (przeniósł się tam po zbrojnej napaści Rosji na Ukrainę) i Arabii Saudyjskiej, postanowił kontynuować karierę na Cyprze. O przyjaźni ze Szczęsnym „Krycha” mówił następująco: „Mamy z Wojtkiem stały kontakt. Zaczynaliśmy grę razem w reprezentacji i bardzo dobrze wspominam ten czas. Zresztą można powiedzieć, że kończymy razem tę przygodę. Odbiegając już od fantastycznego bramkarza i zawodnika, jakim jest, to osoba, którą szanuję i z którą spędziłem mnóstwo bardzo fajnego czasu”.

I niech te słowa posłużą za puentę.

ADRIAN WOŹNIAK

Zgrywusów 2-óch

„ZNAMY SIĘ NA WYLOT

I WIEMY, JAK DALEKO

MOŻEMY SIĘ POSUNĄĆ”

– MÓWI GRZEGORZ

KRYCHOWIAK. „A UWIERZCIE

NAM, NAPRAWDĘ DALEKO!”

– DOPOWIADA WOJCIECH

SZCZĘSNY. PRZEZ LATA GRY

W BIAŁO-CZERWONYCH

BARWACH PANOWIE DALI

SIĘ POZNAĆ Z OGROMNEGO

POCZUCIA HUMORU.

WIELE Z ICH ŻARTÓW

I WZAJEMNYCH DRWIN

PRZESZŁO JUŻ

DO LEGENDY. I CHOĆ

W WIELU PRZYPADKACH

JEDEN POTRAFIŁ

– MÓWIĄC KOLOKWIALNIE

– „POJECHAĆ” PO DRUGIM, NIKT NA NIKOGO SIĘ NIE

OBRAŻAŁ. TO POKAZUJE, ŻE

MAJĄ DYSTANS DO SAMYCH

SIEBIE. A JAKIE „NUMERY”

WYKRĘCALI PODCZAS

ZGRUPOWAŃ? KILKA Z NICH

CHCIELIBYŚMY W TYM

MIEJSCU PRZYPOMNIEĆ.

Specyficzna konferencja Zbliżał się arcyważny mecz reprezentacji Polski z Niemcami w eliminacjach EURO 2016. Do Warszawy na Stadion Narodowy przyjeżdżali świeżo upieczeni mistrzowie świata. Dzień przed spotkaniem na konferencji prasowej obok trenera Adama Nawałki pojawili się „Szczena” i „Krycha”. Bramkarz założył się z pomocnikiem, że

ten w trakcie wypowiedzi wplecie nazwisk dwóch byłych bardzo znanych piłkarzy, z których jeden był... menadżerem niemieckiej kadry. Krychowiak przyjął wyzwanie.

„Nie tylko gramy z faworytem tego spotkania, ale również całej grupy. Eee Bierhoff... Ale zdajemy sobie sprawę, że gramy przed własną publicznością, że

będziemy walczyć o zwycięstwo – tak jak w każdym innym spotkaniu. (...) My wyjdziemy jutro na ten mecz z ogromnym szacunkiem, bo to jest świetny zespół, mistrz świata, ale z myślą, by to spotkanie wygrać... Dida”.

Żaden z obecnym na sali dziennikarzy nie zorientował się, o co chodzi, a panowie mieli z tego tytułu niezły ubaw.

Mundialowe wspominki

Od lat polskim piłkarzom towarzyszy na zgrupowaniach kamera „Łączy nas piłka”. To dzięki prezentowanym później vlogom możemy zobaczyć na własne oczy, co nasi futboliści porabiają w czasie wolnym od treningów, posłuchać zabawnych historyjek oraz podejrzeć, jakie kawały potrafią robić innym. Przodowali w tym oczywiście Wojciech i Grzegorz. Pewnego razu panowie oglądali wspólnie spotkanie mundialu do lat 20 z 2007 roku, w którym drugi z wymienionych zdobył przepiękną bramkę z rzutu wolnego w meczu z Brazylią. „29 lat i jeden wolny. Nie no, nie do obrony strzał. Trener Dawidziuk powiedział, że takie spadające są najcięższe” – zachwycał się swoim golem Krychowiak. „Nie, no proszę cię! Strzelisz bramkę z 30 metrów

i powiesz mi, że jest nie do obrony? To jest jedyna twoja bramka, która zrobiła ci całą karierę potem” – dogryzał mu Szczęsny. „Co ty mówisz? Tak naprawdę to ta bramka nic mi nie dała” – dziwił się rozbawiony „Krycha”. „Wszystko ci dała. Dzisiaj by nikt o tobie nie słyszał, gdyby nie ta bramka” – wbił kolejną szpileczkę „Szczena”.

Wojtek nie omieszkał również pożartować z wychodzącego na boisko Grześka przed meczem ze Stanami Zjednoczonymi, który Polacy przegrali wysoko 1:6. Krychowiak szedł pewnym krokiem z podniesioną głową. Sytuacja rozbawiła nawet jego samego. Ale Szczęsny nie omieszkał również zażartować z... samego siebie. „To są jedyne mistrzostwa, których nie zawaliłem” – podsumował. W całym turnieju nie zagrał bowiem ani minuty.

Historie ze zgrupowań

Tych było bez liku. Pierwsza z brzegu – „Krycha” i „Szczena” w roli... kucharzy lepiących pierogi. Rywalizacja była zaciekła. Do tego stopnia, że pierwszy z panów zarzucał – w żartach – drugiemu, że przez niego stracił... gwiazdkę Michellina. Metoda Grzegorza podobno była unikatowa. „Mój przepis na przygotowanie pierogów to jest zadzwonienie do ciotki Danki. I ciotka Danka zawsze mi je przywozi” – przyznał z uśmiechem na ustach. No właśnie – uśmiech. Ten towarzyszył Krychowiakowi i Szczęsnemu od zawsze. Zarażali nim resztę towarzystwa. Mieli też dystans do siebie. „Skoro Szczęsny może grać z jedynką, to ja mogę z dzie-

siątką” – wypalił kiedyś przed treningiem na PGE Narodowym do Stefana Majewskiego, ówczesnego dyrektora sportowego PZPN.

I faktycznie, z numerem 10 na koszulce zagrał na tak udanych dla Polski mistrzostwach Europy w 2016 roku i należał do wyróżniających się postaci. Wcześniej, gdy nosił jeszcze trykot z numerem 8, przyczynił się do awansu do francuskiego Euro. Pomógł w tym m.in. jego gol w ostatnim meczu eliminacji – z Irlandią (2:1) w Warszawie. „Kiedy Krychowiak przyjmuje piłkę w polu karnym, to każdy wie, jak to się kończy. W sieci, w sieci!” –żartował, choć we wspomnianej sytuacji uderzał akurat spoza szesnastki.

A skoro mowa o sieci, to powiedzmy słowo o internecie. Dwaj przyjaciele, zajmujący tradycyjnie wspólny hotelowy pokój na zgrupowaniu, nie omieszkali w swoim stylu okazać radości po wywalczeniu awansu do ME. Na filmiku zademonstrowali internautom umiejętności jazdy na... wirtualnym koniu. Wszystko przy rytmach odpowiednio dobranej muzyki. Panom zdarzało się też żartować z innych. „Ofiarą” ich kawałów padł np. lekarz kadry, Jacek Jaroszewski, któremu dowcipnisie przykleili u dołu drzwi do pokoju taśmę klejącą. Nieświadomy „zagrożenia” doktor wchodząc do pomieszczenia, potknął się o zastawioną pułapkę. Zgrupowaniom towarzyszyły również popisy wokalne. Widzowie kanału „Łączy nas piłka” mieli okazję usłyszeć m.in. utwór „Marchewkowe pole” zespołu Lady Pank w wykonaniu Grzegorza. I, delikatnie mówiąc, nie było ono najwyższych lotów. Ale czy „Krycha” miał tego świadomość? „Śpiewam bardzo dobrze, muszę przyznać” – chwalił się, z nieodłącznym uśmiechem na ustach.

Uszczypliwości i wsparcie

W mediach społecznościowych kumple potrafili nie tylko żartować z siebie, ale też wzajemnie wspierać. Było to widać zwłaszcza w momentach, gdy któregoś z nich brakowało na zgrupowaniu. W jaki sposób? Poprzez... dorysowanie nieobecnego na zdjęciu. Tak było choćby w czasach szerzącej się pandemii koronawirusa. Raz pojawił się tam „rysunkowy” Szczęsny, innym razem Krychowiak, a jeszcze innym Robert Lewandowski. W czasach gry „Krychy” w angielskim West Bromwich Albion na rynku pojawiła się książka z serii „Superherosi”. Jej bohaterem był „Szczena”. Grzegorz nie omieszkał więc skomentować tego faktu. „Nie wiedziałem, że mam przyjaciela superbohatera. Wojciech Szczęsny, tak długo Cię znam i nigdy nie widziałem, żebyś miał fantastyczne zdolności” – napisał w mediach społecznościowych. W roli superbohaterów – już na poważnie – panowie wystąpili w 2018 roku, gdy zo-

stali ambasadorami kampanii społecznej „Bądź kumplem, nie dokuczaj”, zorganizowanej przez jedną ze stacji telewizyjnych dla dzieci i młodzieży. Miała ona na celu pokazać, jak radzić sobie z dokuczaniem, hejtem, złośliwymi komentarzami i gdzie w takich sytuacjach szukać pomocy. „Chcemy zachęcić dzieciaki do bycia dobrymi kumplami i pokazać im, jak daleko można zajść z przyjacielem u boku” – mówili wówczas. Wsparcie przyjaciela jest niezmiernie ważne. Dobrze jest mieć „bratnią duszę” w drugiej osobie, która pomoże ci w trudnych chwilach, pocieszy, ale i rozbawi, co przykład tej dwójki dobitnie pokazuje.

Wracając do głównego wątku, czyli zabawnych przyjacielskich uszczypliwości, zaczynaliśmy scenką z konferencji prasowej, więc i taką też zakończymy. Podczas jednej z nich, również mającej miejsce za kadencji selekcjonera Nawałki. „Szczena” udał się na spotkanie z dziennikarzami w roli... reportera ŁNP. Usiadł między przedstawicielami mediów i czekał na odpowiedni moment, aby zadać pytanie Bogdanowi Zającowi, wówczas drugiemu trenerowi reprezentacji. Wreszcie zagaił szkoleniowca o... ubiór „Krychy”, w jakim ten pojawił się na zgrupowaniu. A co, jak co, ale stroje pomocnika biało-czerwonych bywały dosyć często obiektem drwin ze strony kolegów.

„Czy trener widział może stylówkę, w jakiej przyjechał Grzesiek i czy będą wyciągnięte jakieś konsekwencje w stosunku do niego?” – zażartował Szczęsny, wzbudzając przy tym rozbawienie zebranych na sali dziennikarzy. Na szczęście dla Krychowiaka, sztab szkoleniowy przymknął oko na jego modową kreację.

Po wielu latach dla obu nadszedł czas pożegnania z kadrą. „Szczena” i „Krycha” zabiorą ze sobą masę wspomnień – i tych milszych, i tych gorszych. Ale przede wszystkim – tych zabawnych. Już teraz jednego można być pewnym – tej dwójki zgrywusów będzie brakowało polskiej reprezentacji.

ADRIAN WOŹNIAK

PRZYGODY ROBERTA I WOJTKA

PETARDA LEWEGO

PTAKI, ZMYKAJCIE, BO ZARAZ PRZYJDZIE ROBERT I BĘDZIE STRZELAŁ.

Zaraz zacznie się trening karnych

Lewy szykuje się do oddania strzału

ALE MY CHCEMY Z BLISKA ZOBACZYĆ, JAK ĆWICZYCIE KARNE!

CZEŚĆ, WOJTEK! MAM NOWĄ TECHNIKĘ KARNEGO, NAZWAŁEM JĄ „PETARDA”.

PRZETESTUJMY ZATEM, CO ONA JEST WARTA.

WOJTEK, SZYKUJ RĘKAWICE!

JESTEM GOTÓW!

OHO, CHYBA CZAS SIĘ EWAKUOWAĆ…

ZOBACZYMY, CZY ZŁAPIESZ

PGE NARODOWY: od Franciszka Smudy do Michała Probierza

PAŹDZIERNIKOWE MECZE Z PORTUGALIĄ I CHORWACJĄ

W RAMACH LIGI NARODÓW UEFA BĘDĄ SIÓDMYM I ÓSMYM

WYSTĘPEM REPREZENTACJI POLSKI POD WODZĄ

MICHAŁA PROBIERZA NA PGE NARODOWYM W WARSZAWIE.

SAM SELEKCJONER MOŻE Z SATYSFAKCJĄ POWIEDZIEĆ,

ŻE W „ORLIM GNIEŹDZIE” JESZCZE NIE ZAZNAŁ GORYCZY

PORAŻKI. PROWADZENI PRZEZ NIEGO BIAŁO-CZERWONI

W STOLICY ZANOTOWALI CZTERY WYGRANE

I DWA REMISY. I CHOĆ O PODTRZYMANIE TEJ SERII

W STARCIACH Z RYWALAMI ZE ŚWIATOWEJ CZOŁÓWKI

BĘDZIE NIEZWYKLE TRUDNO, NIKT NIE ZAMIERZA

ODDAĆ POLA BEZ WALKI. BO NA NARODOWYM

TO MY BRONIMY NASZEJ TWIERDZY!

Oficjalna reprezentacyjna premiera największego polskiego stadionu miała miejsce w nietypowym – przypadającym raz na cztery lata – terminie. Na towarzyskie spotkanie rozegrane 29 lutego 2012 roku przyjechała… Portugalia. Tak jak ponad 12 lat temu, tak i teraz kibice w stolicy powinni więc mieć okazję podziwiać umiejętności Cristiano Ronaldo, który mimo blisko 40-stki na karku, wciąż jest jednym z filarów ekipy z Półwyspu Iberyjskiego. Spotkanie sprzed ponad dekady nie przyniosło wielu emocji i przede wszystkim bramek. Remis z silnym przeciwnikiem uznano jednak wówczas za dobry prognostyk przed zbliżającym się wielkimi krokami EURO 2012. Trenerem, który jako pierwszy miał okazję zasiąść na ławce

w nowym „domu reprezentacji Polski” był

Franciszek Smuda, a dotychczas taką możliwość miało ośmiu selekcjonerów. Który dostąpił tego przywileju najwięcej razy? Który odniósł najwięcej zwycięstw, a któremu wiodło się gorzej od innych? Sprawdźmy!

Franciszek Smuda

Trener, który przygotowywał reprezentację Polski do najważniejszej imprezy w historii naszej piłki – mistrzostw Europy rozgrywanych w roli współgospodarza, nie osiągnął zadowalającego wyniku na EURO 2012 i nie miał zbyt wielu okazji do pracy na stołecznym obiekcie. Poza wspomnianym starciem z Portugalią, w Warszawie prowadził naszych piłkarzy podczas dwóch z trzech spotkań fazy grupowej mistrzostw Europy (ostatnie – z Czechami, zaplanowano we Wrocławiu). Starcie z Grecją było jednocześnie meczem otwarcia całego turnieju, a podniosła atmosfera i wielkie oczekiwania od początku uskrzydliły Polaków, którzy do przerwy prowadzili po golu Roberta Lewandowskiego. Im dalej w las, tym jednak coraz bardziej gospodarze opadali z sił, odczuwając skutki wysokiej temperatury i wilgotności powietrza pod zasuniętym dachem Narodowego. Ostatecznie mecz zakończył się podziałem punktów, podobnie zresztą jak kolejne starcie grupowe z reprezentacją Rosji. Tam gola na wagę remisu (1:1) strzelił z kolei kapitan Jakub Błaszczykowski. Dla „Franza” był to ostatni mecz poprowadzony w tym miejscu i przedostatni w ogóle w roli selekcjonera.

Kadra FRANCISZKA SMUDY na PGE Narodowym:

Portugalia 0:0 (towarzyski)

Grecja 1:1 (EURO 2012) Rosja 1:1 (EURO 2012)

Bilans 3 meczów: 0 wygranych – 3 remisy – 0 porażek bramki: 2:2

Waldemar Fornalik

Schedę po Smudzie w reprezentacji przejął były trener m.in. Górnika Zabrze, Widzewa Łódź czy Ruchu Chorzów, a celem postawionym przed Waldemarem Fornalikiem była skuteczna walka o wyjazd na mundial do Brazylii. Niestety, nie udało mu się go zrealizować i pożegnał się z posadą bezpośrednio po zakończeniu eliminacji, w których nasi piłkarze w grupie okazali się słabsi nie tylko od faworyzowanej Anglii, ale również od Ukrainy i Czarnogóry. Co nie znaczy, że pod wodzą urodzonego w Myślenicach trenera kibice nie doświadczyli momentów radości. Najbardziej w pamięć zapadł im z pewnością rozgrywany przez dwa dni mecz z „Synami Albionu”. W pierwotnym terminie (16 października 2012 roku) spotkanie nie doszło do skutku z powodu zalania murawy. Obiekt nazajutrz był

już w pełni gotowy do walki o punkty, w której gospodarze postawili się ekipie prowadzonej przez Roya Hodgsona zdobywając cenny punkt. Gole w zremisowanym 1:1 meczu strzelali Wayne Rooney i Kamil Glik.

Kadra WALDEMARA FORNALIKA na PGE Narodowym:

RPA 1:0 (towarzyski) Anglia 1:1 (el. MŚ 2014) Ukraina 1:3 (el. MŚ 2014) San Marino 5:0 (el. MŚ 2014) Czarnogóra 1:1 (el. MŚ 2014)

Bilans 5 meczów: 2 wygrane – 2 remisy – 1 porażka bramki: 9:5

Adam Nawałka EURO 2016 we Francji (zakończone w ćwierćfinale) i mistrzostwa świata 2018 w Rosji – Adam Nawałka jest jedynym selekcjonerem, który w XXI wieku poprowadził reprezentację Polski w dwóch wielkich imprezach mistrzowskich. Jeden z legendarnych piłkarzy krakowskiej Wisły, który pod Wawelem spędził niemal całą sportową karierę, zapisał na swoim koncie jak dotąd najwięcej meczów w roli selekcjonera rozegranych na Narodowym. I choć zaczął od towarzyskiej porażki ze Szkocją (0:1), później rozpoczął niesamowitą serię, w której biało-czerwoni pod jego wodzą nie przegrali w Warszawie 13 kolejnych spotkań. W historii polskiego futbolu złotymi zgłoskami zapisało się również to, co wydarzyło się 11 października 2014 roku, kiedy to nasza drużyna, pierwszy raz w historii, pokonała reprezentację Niemiec (2:0). Sukces osiągnięty po trafieniach Arkadiusza Milika i Sebastiana Mili był tym bardziej wymowny, że nasi zachodni sąsiedzi niedługo wcześniej w Brazylii wywalczyli tytuł najlepszej drużyny globu. Niemal dokładnie dekadę później w me-

czach z Portugalią i Chorwacją, w tym samym miejscu, dobrze byłoby równie efektownie uczcić tę wyjątkową rocznicę.

Kadra ADAMA NAWAŁKI na PGE Narodowym:

Szkocja 0:1 (towarzyski)

Niemcy 2:0 (el. EURO 2016)

Szkocja 2:2 (el. EURO 2016)

Gruzja 4:0 (el. EURO 2016)

Gibraltar 8:1 (el. EURO 2016)

Irlandia 2:1 (el. EURO 2016)

Islandia 4:2 (towarzyski)

Dania 3:2 (el. MŚ 2018)

Armenia 2:1 (el. MŚ 2018)

Rumunia 3:1 (el. MŚ 2018)

Kazachstan 3:0 (el. MŚ 2018)

Czarnogóra 4:2 (el. MŚ 2018)

Urugwaj 0:0 (towarzyski)

Litwa 4:0 (towarzyski)

Bilans 14 meczów: 11 wygranych – 2 remisy – 1 porażka bramki: 41:13

Wielkiego rywala „na rozkładzie” w Warszawie, w swoim piłkarskim CV, kolejny selekcjoner co prawda nie ma, ale trzeba przyznać, że reprezentacja Polski pod wodzą Jerzego Brzęczka grała wyjątkowo równo i skutecznie. Dość powiedzieć, że w eliminacjach EURO 2020 kapitan srebrnej ekipy z Barcelony i jego piłkarze przegrali tylko jedno spotkanie i z wyraźną przewagą nad resztą stawki, z pierwszego miejsca w grupie pewnie wywalczyli przepustki do jubileuszowego czempionatu. Szczególnie skuteczni polscy piłkarze byli podczas spotkań rozgrywanych przed własną publicznością, a właśnie na Narodowym biało-czerwoni podejmowali wszystkich rywali. Punkt – po bezbramkowym remisie –z Warszawy udało się wywieźć tylko Austriakom, którzy ostatecznie również wywalczyli bezpośredni awans z drugiego miejsca. W pamięci sympatyków zapadł z pewnością

mecz z Izraelem. Nie tylko ze względu na wysoką wygraną (4:0), ale również na specjalną oprawę spotkania (m.in. okolicznościowe koszulki), rozgrywanego w czasie obchodów 100-lecia Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Kadra JERZEGO BRZĘCZKA na PGE Narodowym:

Łotwa 2:0 (el. EURO 2020) Izrael 4:0 (el. EURO 2020) Austria 0:0 (el. EURO 2020) Macedonia Płn. 2:0 (el. EURO 2020) Słowenia 3:2 (el. EURO 2020)

Bilans 5 meczów: 4 wygrane – 1 remis – 0 porażek bramki: 11:2

Paulo Sousa

Mimo eliminacyjnego sukcesu, Jerzy Brzęczek nie miał okazji poprowadzić reprezentacji Polski w mistrzostwach Europy. Jego miejsce w roli selekcjonera zajął Paulo Sousa. Portugalczyk prowadził biało-czerwonych w pandemicznym 2021 roku, w którym spotkania z początku były rozgrywane bez udziału publiczności. Z tego powodu, jak również z faktu zorganizowania na Narodowym tymczasowego szpitala, gdzie leczono chorych na COVID-19, piłkarze do „swojego domu” mogli wrócić dopiero we wrześniu, po blisko dwóch latach od poprzedniego meczu rozgrywanego na największym polskim obiekcie! Triumfator

Ligi Mistrzów (jako piłkarz) z Juventusem

FC i Borussią Dortmund, poprowadził naszych piłkarzy m.in. do remisu z faworyzowaną reprezentacją Anglii (1:1). To, co

jednak najbardziej zostało zapamiętane

Sousie z tamtego okresu, to porażka z Węgrami (1:2) – kończąca, trwającą blisko osiem lat, niesamowitą serię Polaków bez porażki na tym obiekcie. Licznik biało-czerwonych zatrzymał się na 21 spotkaniach.

Kadra PAULO SOUSY na PGE Narodowym:

Albania 4:1 (el. MŚ 2022) Anglia 1:1 (el. MŚ 2022) San Marino 5:0 (el. MŚ 2022) Węgry 1:2 (el. MŚ 2022)

Bilans 4 meczów: 2 wygrane – 1 remis – 1 porażka bramki: 11:4

Czesław Michniewicz

Najmniej okazji do zaprezentowania się publiczności na Narodowym w roli selekcjonera miał ten, który awaryjnie zastąpił Sousę po jego niespodziewanej rezygnacji. Czesław Michniewicz wziął na siebie odpowiedzialność wywalczenia przepustki do mistrzostw świata 2022 w barażach i z tego zadania się wywiązał. W batalii ze Szwecją (po wygranej walkowerem z zawieszoną za agresję na Ukrainę reprezentacją Rosji), znów z powodów pandemicznych, Polska podejmowała ekipę ze Skandynawii na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Do Warszawy (gdzie przed objęciem kadry prowadził Legię) Michniewicz wrócił na dwa spotkania w Lidze Narodów, jednak ani w czerwcu

z Belgią, ani we wrześniu z Holandią, nie zakończyły się one dla niego sukcesem. Tym samym szkoleniowiec do dziś legitymuje się najkrótszym i najmniej korzystnym bilansem spotkań w „orlim gnieździe”.

Kadra CZESŁAWA MICHNIEWICZA na PGE Narodowym:

Belgia 0:1 (LN 2022/23) Holandia 0:2 (LN 2022/23)

Bilans 2 meczów: 0 wygranych – 0 remisów – 2 porażkI bramki 0:3

Fernando Santos

Po drugiej stronie barykady znajduje się natomiast kolejny Portugalczyk w roli selekcjonera polskiej kadry. Choć bilans całej kadencji Fernando Santosa jest –delikatnie rzecz ujmując – umiarkowanie udany, akurat w stolicy prowadzona przez niego drużyna, nie dość że nie przegrała, to jeszcze nie straciła ani jednej bramki i zanotowała komplet wygranych. Trener, który w 2016 roku poprowadził reprezentację swojego kraju do mistrzostwa Europy, zapisał na swoim koncie m.in. zwycięstwo nad Niemcami, co jak wiemy – w przypadku naszej drużyny narodowej – nie zdarza się zbyt często.

Kadra FERNANDO SANTOSA na PGE Narodowym:

Albania 1:0 (el. EURO 2024)

Niemcy 1:0 (towarzyski) Wyspy Owcze 2:0 (el. EURO 2024)

Bilans 3 meczów: 3 wygrane – 0 remisów – 0 porażek bramki: 4:0

Michał Probierz

Od października ubiegłego roku swoją historię na Narodowym pisze już Michał Probierz i trzeba przyznać, że z dotychczasowych osiągnięć może być zadowolony. Choć zaczął od dwóch remisów (po 1:1 z Mołdawią i Czechami), później w stolicy już tylko wygrywał. Należy jednak zauważyć, że trzy z tych spotkań miały charakter towarzyski. Efektowną wygraną 5:1 biało-czerwoni zanotowali w barażowej rywalizacji o EURO 2024 z Estonią. Był

to jednak przeciwnik znacznie niżej sklasyfikowany w światowym rankingu, dlatego czekające nas spotkania z Portugalią i Chorwacją, będą niosły za sobą zdecydowanie dużo większy ciężar gatunkowy. I biorąc pod uwagę dotychczasowe występy przed własną publicznością, będą dla selekcjonera największym wyzwaniem.

Kadra MICHAŁA PROBIERZA na PGE Narodowym: Mołdawia 1:1 (el. EURO 2024) Czechy 1:1 (el. EURO 2024) Łotwa 2:0 (towarzyski) Estonia 5:1 (el. EURO 2024) Ukraina 3:1 (towarzyski) Turcja 2:1 (towarzyski)

Bilans 6 meczów: 4 wygrane – 2 remisy – 0 porażek bramki: 14:5

Październikowa para

JESIENNE MECZE

REPREZENTACJI POLSKI

Z PORTUGALIĄ POWOLI

STAJĄ SIĘ TRADYCJĄ.

NAJBLIŻSZE SPOTKANIE

NA PGE NARODOWYM

BĘDZIE JUŻ BOWIEM

SIÓDMYM STARCIEM OBU

ZESPOŁÓW ROZEGRANYM

W PAŹDZIERNIKU. JEŚLI

DODAMY DO TEGO DWA

MECZE, KTÓRE ODBYŁY

SIĘ WE WRZEŚNIU I JEDEN

W LISTOPADZIE, OKAŻE

SIĘ, ŻE REGULARNOŚĆ

SPOTYKANIA SIĘ POLAKÓW

Z PORTUGALCZYKAMI

W DRUGIEJ POŁOWIE ROKU

JEST IMPONUJĄCA. MECZE

Z DRUŻYNĄ Z PÓŁWYSPU

IBERYJSKIEGO

CHARAKTERYZUJĄ

SIĘ JEDNAK RÓWNIEŻ

PREMIEROWYMI

WYDARZENIAMI W HISTORII

REPREZENTACJI POLSKI.

Na pierwsze starcie Polaków z Portugalczykami czekaliśmy dość długo, bo aż do 1976 roku, a dokładnie do – jakżeby inaczej – października 1976. Były to złote czasy polskiej piłki nożnej, więc biało-czerwoni byli faworytami w niemal każdym spotkaniu. Do meczu z Porto opinia publiczna podchodziła jednak z odrobiną niepewności. I to nie tylko dlatego, że było to pierwsze spotkanie z Portugalczykami, ale również ze względu na debiut selekcjonera. Kilka tygodni wcześniej Kazimierza Górskiego w roli trenera reprezentacji Polski zastąpił jeden z jego dawnych asystentów – Jacek Gmoch.

Debiut selekcjonera

Gmoch wracał wówczas do Polski po dwuletniej przerwie. Był w sztabie trenera Górskiego podczas niezwykle udanych dla biało-czerwonych mistrzostwach świata 1974, ale po nich wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Wracał jednak w trudnym momencie, bo po klęsce, za jaką uznano… drugie miejsce podczas igrzysk olimpijskich 1976. W finale turnieju w Montrealu, w Kanadzie, biało-czerwoni przegrali 1:3 z Niemiecką Republiką Demokratyczną, a srebrny medal przyjęto w Polsce z rozczarowaniem. Odczuli to piłkarze. Do kraju przylecieli po dziesięciogodzinnej podróży samolotem rejsowym, choć reszta ekipy wracała z igrzysk dwoma czarterami. Na Okęciu „dogrywkę” drużynie Górskiego zrobili… celnicy. Trzech piłkarzy poddano rewizji osobistej, pozostałym dokładnie przeszukano bagaże. Kilku zawodników musiało zapłacić cło za kupione w Kanadzie towary. Kazimierz Górski zrezygnował więc z prowadzenia zespołu, a jego rolę przejął Jacek Gmoch. Debiut absolwenta Politechniki Warszawskiej przypadał na mecz eliminacji mistrzostw świata 1978. Zdaniem wielu znawców historii piłki nożnej, Gmoch w latach 1976-1978 miał do dyspozycji najsilniejszą drużynę w dziejach polskiej kadry. Nikt nie ukrywał więc, że celem zespołu jest zdobycie złotego medalu na mundialu w Argentynie. Porto i mecz z gospodarzami miał być więc pierwszym przystankiem w drodze

biało-czerwonych po Puchar Świata FIFA. I rzeczywiście, Polacy byli stroną dominującą, oddali więcej strzałów, a dwa gole Grzegorza Laty zapewniły im triumf.

Pierwszy mecz Jacka Gmocha w roli selekcjonera reprezentacji Polski oraz pierwsza potyczka z Portugalią zakończyła się więc sukcesem biało-czerwonych.

Gol z rożnego

Rewanżowe spotkanie z Portugalią także odbyło się w październiku, ale rok później. Tak, jak mecz w Porto otwierał eliminacji mistrzostw świata 1978, tak spotkanie w Chorzowie przypieczętowało awans Polaków na turniej. Biało-czerwonym wystarczał remis i takim rezultatem zakończyło się ta rywalizacja, a najbardziej pamiętnym momentem tego spotkania był gol Kazimierza Deyny. Legenda

Legii Warszawa zdobyła bramkę kopnięciem z rzutu rożnego. Wcześniej w meczach reprezentacji

Polski dokonał tego tylko Kazimierz Kmiecik. Trzecia potyczka Polaków z Portugalczykami odbyła się 10 października 1982. Ponownie to Polacy byli faworytami, przecież zaledwie kilka miesięcy wcześniej zachwycali świat podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, podczas których zdobyli trzecie miejsce. Choć w Lizbonie biało-czerwoni grali już bez Andrzeja Szarmacha, który zakończył karierę reprezentacyjną, to ich celem był pierwszy w historii awans do mistrzostw Europy. Kwalifikacje drużyna prowadzona przez Antoniego Piechniczka rozpoczęła od wyjazdowego zwycięstwa 3:2 nad Finlandią, a potem spotkała się z Lizbonie z Portugalią.

Rywali z Półwyspu Iberyjskiego należało dwukrotnie pokonać (podobnie jak Finów), aby być w korzystnej sytuacji w walce o awans do mistrzostw Europy. Wydawało się, że o wyjazd do Francji biało-czerwoni będą rywalizowali przede wszystkim ze Związkiem Radzieckim. Plan ten posypał się jednak już w drugiej minucie meczu w Lizbonie. Nene głową pokonał wówczas Jacka Kazimierskiego, a Polacy nie umieli się po tym ciosie pozbierać. Portugalczycy przeważali przez większą część spotkania, podwyższyli prowadzenie, a rywalom pozwolili tylko na honorowe trafienie Pawła Króla w doliczonym czasie gry. Dla obrońcy Śląska Wrocław był to pierwszy gol w drużynie narodowej. „Wynik mógł być lepszy, ale – tak przynajmniej wydaje się z warszawskiej perspektywy – pierwsza bramka, którą Nené zdobył już w 2. minucie, na długi czas wybiła z konceptu naszych piłkarzy. Można było przewidzieć, że Portugalczycy ruszą od razu po pierwszym gwizdku do generalnego, zmasowanego szturmu. Zabrakło przemyślanego kontruderzenia, a w dodatku nie wszyscy zawodnicy, na których najbardziej liczono (konkretnie chodzi o Zbigniewa Bońka) byli w najwyższej formie” – pisał w komentarzu redakcyjnym „Przegląd Sportowy”.

„Piłka Nożna” zwróciła z kolei uwagę na historyczne znaczenie meczu z Portugalią, który był ostatnim dla Polaków w 1982 roku. „Po raz pierwszy w dobiegającej 61 lat historii reprezentacji Polski – drużyna nasza swe wszystkie w danym roku międzypaństwowe spotkania rozegrała poza krajem. Jeśli wziąć pod uwagę, że na okres ten przypadły światowe finały i moc rozmaitych kłopotów bilans – 5 zwycięstw, 3 remisy, 2, porażki – uznać trzeba za bardzo pomyślny” – relacjonował tygodnik.

Porażka przyjęta z entuzjazmem

Rewanżowe spotkanie w eliminacjach mistrzostw Europy 1984 odbyło się oczywiście w październiku 1983. Było ono bardzo nietypowe, bo strata gola spowodowała wybuch radości wśród polskich kibiców. Wszystko dlatego, że biało-czerwoni już wcześniej stracili szansę na awans. W grze pozostawały Związek Radziecki i Portugalia. Goście musieli wygrać, aby wciąż liczyć się w rywalizacji o wyjazd do Francji. Jakiekolwiek punkty zdobyte przez Polaków oznaczały, że na turniej pojadą piłkarze znienawidzonego w kraju nad Wisłą ZSRR. Z racji tego, że w Chorzowie zwyciężyli Portugalczycy, którzy potem pokonali także Związek Radziecki i awansowali do mistrzostw Europy, w których dotarli do półfinału, mecz z 28 października 1983 obrósł legendami. Polscy piłkarze opuszczali boisko ze spuszczonymi głowami, ale przy aplauzie publiczności. Kibice byli szczęśliwi, że ZSRR nie wywalczył awansu, a zawodnicy nie kryli rozczarowania porażką. Wszyscy zapewniali bowiem, że nie było mowy o „odpuszczeniu” Portugalczykom, byle zagrać na nosie wschodnim sąsiadom. – Trudno walczyć z mitami, a mit jest taki, że przegraliśmy wtedy na złość Związkowi Radzieckiemu. Tylko że w ogóle nie było wśród nas dyskusji na temat odpuszczenia meczu. Taka wersja zrodziła się w mediach dopiero po tym spotkaniu. Przyjaźniłem się z selekcjonerem ZSRR Walerym Łobanowskim i nie brałem pod uwagę żadnych nieczystych zagrań – wspominał po latach w „Przeglądzie Sportowym” Antoni Piechniczek, ówczesny selekcjoner reprezentacji Polski.

Bramka Smolarka

Wyjątkowy był także kolejny mecz biało-czerwonych z Portugalczykami. I to nie tylko dlatego, że po raz pierwszy zagraliśmy z nimi w innym miesiącu, niż październik. Szczególne są bowiem wszystkie mecze w mistrzostwach świata, a spotkanie z 7 czerwca 1986 było jednym z nich. Polacy awansowali do turnieju we Włoszech po udanych kwalifikacjach, w których pozostawili w tyle Belgię, Albanię oraz Grecję. Po bezbramkowym remisie z Marokiem w pierwszym meczu mundialu, spotkanie z Portugalią urosło do rangi kluczowego dla piłkarzy selekcjonera Antoniego Piechniczka. Biało-czerwoni udźwignęli presję, bo zwyciężyli po golu Włodzimierza Smolarka i asyście Dariusza Dziekanowskiego. Po spotkaniu dziennikarze „Przeglądu Sportowego” dodzwonili się do Ryszarda Smolarka, ojca zdobywcy bramki. – Jest mi bardzo przyjemnie z tego powodu, że Włodkowi – jako pierwszemu z naszych piłkarzy – udało się strzelić gola w Meksyku. Gdy przejął piłkę tuż przed portugalskim bramkarzem wiedziałem, że wykorzysta okazję – stwierdził ojciec Włodzimierza Smolarka. Nie mógł wówczas przypuszczać, że pierwszy gol Polaków w Meksyku będzie jednocześnie ostatnim trafieniem biało-czerwonych podczas mistrzostw świata aż na 16 lat. Polacy ulegli bowiem później Anglikom 0:3, a następnie Brazylii 0:4 i odpadli z turnieju.

Na kolejny mundial Polacy pojechali już w XXI wieku. Kadra Jerzego Engela brawurowo przebrnęła kwalifikacje do mistrzostw świata 2002, a w fazie grupowej turnieju w Korei Południowej i Japonii los znów przydzielił Polakom Portugalczyków. Od lat 80. układ sił w europejskiej piłce mocno się jednak zmienił i biało-czerwoni nie byli już traktowani jako czołowa drużyna świata. Notowania Portugalczyków z kolei rosły, dwa lata wcześniej dotarli do półfinału Euro 2000.

Jedni i drudzy rozpoczęli jednak azjatycki mundial od dużego rozczarowania. Polacy ulegli 0:2 Korei Południowej, a Portugal-

czycy – 2:3 Amerykanom. Mecz w Jeonju 10 czerwca 2002 urastał zatem do rangi spotkania o być albo nie być dla obydwu ekip. Okazał się on jednak traumatycznym wydarzeniem dla polskich piłkarzy. Zawodnicy z Półwyspu Iberyjskiego zwyciężyli aż 4:0 po hat-tricku Pedro Paulety i golu Manuela Rui Costy. – Ustawiłem drużynę bardzo ofensywnie, ale to okazało się za mało na Portugalię. To wielkie rozczarowanie, że nie będziemy mogli dalej grać. Po szesnastu latach nieobecności w mistrzostwach świata trudno jest jednak błyskawicznie odnieść sukces. Mojej drużynie zabrakło umiejętności –przyznał po spotkaniu selekcjoner Jerzy Engel. Rozczarowanie dotknęło ostatecznie także Portugalczyków, bo również oni przegrali później z Koreą Południową i wspólnie z Polakami mogli wracać do Europy już po fazie grupowej.

Dwie bramki Smolarka

Po dwóch mundialowych przygodach powróciliśmy do październikowej tradycji mierzenia się z Portugalią. W 2006 roku Iberyjczycy i biało-czerwoni rozegrali jeden z najbardziej pamiętnych meczów w dziejach polskiej kadry. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie, Polska pokonała faworyzowaną Portugalię, a bohaterem spotkania został Euzebiusz Smolarek. 20 lat wcześniej jego ojciec strzelił zwycięskiego gola podczas mistrzostw świata, a on dwukrotnie pokonał Ricardo i dał Polakom ogrom radości.

Euforia była tym większa, że nic jej nie zapowiadało. Po mistrzostwach świata 2006 selekcjonerem reprezentacji Polski został były trener Realu Madryt, Leo Beenhakker. Początek pracy słynnego szkoleniowca był jednak bardzo nieudany. Biało-czerwoni przegrali z Danią oraz

Finlandią, zaledwie zremisowali z Serbią i wymęczyli zwycięstwo 1:0 ze słabiutkim Kazachstanem. Opinia publiczna coraz głośniej domagała się zwolnienia selekcjonera. Zanosiło się na to, że ewentualna wysoka porażka z czwartą drużyną niedawno zakończonego mundialu będzie oznaczała zmianę trenera. Sytuacja Beenhakkera była tym trudniejsza, że nie mógł skorzystać z Michała Żewłakowa, a więc podpory reprezentacji. Zamiast niego awaryjnie powołany został Grzegorz Bronowicki. Mało doświadczony obrońca Górnika Łęczna, który jeszcze pięć lat wcześniej pracował w kopalni, zadebiutował w reprezentacji 7 października, a cztery dni później miał zatrzymać Cristiano Ronaldo, gwiazdę Manchesteru United. Czy miało to szansę powodzenia? Chyba nikt w to nie wierzył, oprócz Beenhakkera. A ostatecznie to Holender miał rację. Biało-czerwoni wygrali 2:1, Euzebiusz Smolarek strzelił dwa gole, Grzegorz Bronowicki zatrzymał Cristiano Ronaldo, Paweł Golański świetnie radził sobie z Simao Sabrosą, a Wojciech Kowalewski dał się pokonać tylko raz. – Nie mogę powiedzieć,

że spadł mi kamień z serca, bo jednak cały czas byłem przekonany, że zatrudnienie Beenhakkera było dobrym pomysłem –stwierdził po latach Michał Listkiewicz, ówczesny prezes PZPN. Mniej przekonani byli o tym kibice i dziennikarze, ale po ograniu Portugalii oraz remisie z nią 22 września 2007 w rewanżowym spotkaniu 2:2 i późniejszym awansie do mistrzostw Europy (pierwszym w dziejach biało-czerwonych), „Wprost” wybrał Holendra człowiekiem roku w Polsce, a prezydent Lech Kaczyński odznaczył Beenhakkera Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Stadionowa premiera

Ważnym momentem w historii polskiej piłki był także kolejny mecz z Portugalią. Spotkanie z tą drużyną 29 lutego 2012 roku zainaugurowało PGE Narodowy. Biało-czerwoni przygotowywali się wówczas do mistrzostw Europy, których byli, wraz z Ukrainą, współgospodarzami. Dokładnie

na 100 dni przed turniejem spotkali się z Portugalczykami w stolicy, dokładnie w miejscu, w którym ostatni mecz rozegrali 29 lat wcześniej. W 1983 roku stał tam jednak Stadion Dziesięciolecia, który później został zburzony, a w jego miejsce powstał Stadion Narodowy. Pierwszym spotkaniem na nowy, przepięknym obiekcie, była właśnie potyczka z pełną gwiazd Portugalią. Choć to goście byli wyraźnymi faworytami, to więcej strzałów oddali piłkarze trenera Franciszka Smudy. Najbliżej zdobycia bramki byli Ireneusz Jeleń, Ludovic Obraniak oraz Sławomir Peszko, ale żaden z nich nie pokonał Ruiego Patricio. Wojciech Szczęsny jednak także nie narzekał na brak pracy. Ostatecznie jednak inauguracja PGE Narodowego zakończyła się bezbramkowym remisem.

Portugalia jest jednym z tych zespołów, z którymi Polacy najczęściej spotykają się

w turniejach najwyższej rangi. Po dwóch konfrontacjach w fazach grupowych mistrzostw świata, w 2016 roku przyszła pora na spotkanie w ćwierćfinale mistrzostw Europy. Biało-czerwoni przeżywali właśnie najlepszy okres od dziesięcioleci, nigdy wcześniej nie dotarli tak daleko w turniejach Euro, a we Francji pokonali Irlandię Północną oraz Ukrainę i zremisowali z Niemcami. W 1/8 finału po rzutach karnych wyeliminowali zaś Szwajcarię. I właśnie seria „jedenastek” kończyła także starcie z Portugalią. Starcie, którego początek wprawił polskich kibiców w ekstazę. Już w 2. minucie Kamil Grosicki dośrodkował do Roberta Lewandowskiego, a kapitan reprezentacji Polski mocnym i precyzyjnym kopnięciem zdobył bramkę. Polacy grali jak z nut, częściej podawali, dłużej utrzymywali się przy piłce, ale więcej goli nie strzelili. A Portugalczycy wcale nie chcieli się tylko bronić i także kilkukrotnie zagrozili bramce Łukasza Fabiańskiego. Zdobyli jednak tylko jedną bramkę, a dogrywka także nie wyłoniła półfinalisty. Pierwszy

w historii ćwierćfinałowy mecz Polaków w mistrzostwach Europy rozstrzygnęła więc seria rzutów karnych. W niej biało-czerwoni przegrali 3:5.

Po meczu z Portugalią Polacy odpadli więc z Euro 2016, choć ani przez minutę nie przegrywali. Taka sytuacja nie zdarzyła się nigdy wcześniej w historii polskiej piłki – i to nawet w latach największych sukcesów. Piłkarze selekcjonera Adama Nawałki dwa razy wygrali, trzy zremisowali, a z turnieju odpadli po rzutach karnych. Po powrocie do kraju na lotnisku witały ich tłumy kibiców. Portugalczycy zaś ostatecznie wyjeżdżali z Francji z pucharem i złotymi medalami.

Powrót do jesiennych rywalizacji

Ostatnia polsko-portugalska rywalizacja odbyła się w premierowej edycji Ligi Narodów. W trzeciej grupie najwyższej dywizji znaleźli się także Włosi. I od remisu z nimi rywalizację rozpoczęli biało-czerwoni. 11 października 2018 podjęli zaś w Chorzowie Portugalczyków. Dość niespodziewanie drużyna prowadzona przez

Jerzego Brzęczka objęła prowadzenie po golu będącego w życiowej formie Krzysztofa Piątka. Dla ówczesnego zawodnika Genoi było to premierowe trafienie w reprezentacji. Ostatecznie jednak Polacy przegrali 2:3, choć postawili się potężnym rywalom. Pewnym pocieszeniem dla Jakuba Błaszczykowskiego mógł być jednak fakt, że rozegrawszy 103. spotkanie w reprezentacji Polski pobił osiągnięcie Michała Żewłakowa i został rekordzistą pod względem liczby meczów dla polskiej kadry. Robert Lewandowski zaś wystąpił w zespole po raz 100. Takich jubileuszy nie było miesiąc później, gdy obie drużyny spotkały się w Guimaraes. Choć Portugalczycy byli pewni pierwszego, a Polacy – trzeciego miejsca w grupie, to mecz ten miał sporą stawkę, zwłaszcza dla Polaków. Biało-czerwoni potrzebowali co najmniej remisu, aby znaleźć się w pierwszym koszyku przed losowaniem grup eliminacji mistrzostw Europy, a tym samym

znacząco przybliżyć się do turnieju. I tak sztuka piłkarzom selekcjonera Jerzego Brzęczka się udała. Pomimo nieobecność Roberta Lewandowskiego, Polska zremisowała z Portugalią 1:1 dzięki trafieniu Arkadiusza Milika. 24-letni wówczas napastnik wykazał się nie lada spokojem i opanowaniem, bo po tym, jak wykorzystał rzut karny, sędzia nakazał jego powtórzenie. Milik i tym razem był jednak bezbłędny. Był to ostatni mecz Polski z Portugalią na niemal sześć lat. Bilans spotkań nie jest korzystny dla biało-czerwonych, bo wygrali trzy z 13 spotkań, a sześć przegrali, jednak potrafili pokonać silnego rywala z Półwyspu Iberyjskiego podczas mistrzostw świata czy w historycznym meczu za kadencji Leo Beenhakkera, a także remisować z nim istotne spotkania. Tym razem obie drużyny spotkają się w spotkaniu trzeciej kolejki Ligi Narodów 2024/2025. Jak zwykle, w październiku.

NORBERT BANDURSKI

Euzebiusz Smolarek: Miałem swój piękny czas w reprezentacji

EUZEBIUSZ SMOLAREK POPROWADZIŁ REPREZENTACJĘ

POLSKI DO HISTORYCZNEGO AWANSU NA MISTRZOSTWA

EUROPY 2008. SERCA POLSKICH KIBICÓW ZASKARBIŁ

SOBIE ZWŁASZCZA BRAMKAMI W LEGENDARNYM STARCIU Z PORTUGALIĄ NA STADIONIE ŚLĄSKIM. – BYŁEM W TYM

MECZU BARDZO SKONCENTROWANY, BO WIEDZIAŁEM, ŻE NIE MA MIEJSCA NA BŁĄD. KOLEDZY STWORZYLI MI

DWIE SYTUACJE I OBIE WYKORZYSTAŁEM. WYGRALIŚMY I STADION OSZALAŁ Z RADOŚCI. TEN WYNIK NIE DAŁ NAM JEDNAK JESZCZE AWANSU NA EURO. WYWALCZYLIŚMY GO W SPOTKANIU Z BELGIĄ, W KTÓRYM RÓWNIEŻ TRAFIŁEM DO SIATKI – OPOWIADA EBI, KTÓRY W BIAŁO-CZERWONYCH BARWACH WYSTĄPIŁ W 47 SPOTKANIACH I ZDOBYŁ 19 BRAMEK. ZAGRAŁ W MISTRZOSTWACH ŚWIATA 2006 I EURO 2008.

Smolarkowie potrafili strzelać gole Portugalii. Pański tata, Włodzimierz, zdobył bramkę w meczu z tym rywalem podczas mistrzostw świata w 1986 roku, a pan dwie w kwalifikacjach do Euro 2008. Teraz zagramy z Portugalią w Lidze Narodów UEFA. Muszę zapytać – kto tym razem strzeli dla Polski?

Dobre pytanie, ale nie znam odpowiedzi. Może Robert Lewandowski, który znajduje się w świetnej formie? Nie zawsze to jednak on musi zdobywać bramki. Przecież w drużynie na boisku są też inni zawodnicy. Wszyscy muszą wziąć odpowiedzialność za wynik.

Wrócimy jeszcze do obecnej reprezentacji Polski, ale poprosiłem o ten wywiad, aby porozmawiać o pańskiej karierze. Najmłodsi kibice mogą pana nie pamiętać, a był pan bohaterem swoich czasów. W kadrze zadebiutował pan na początku 2002 roku, w wieku 21 lat, u trenera Jerzego Engela. Na kolejne powołanie trzeba było jednak czekać dwa lata. Dlaczego?

Wszystko przez kontuzję kolana. Dopadł mnie wtedy straszny pech. To był mój drugi sezon regularnych występów w Feyenoordzie Rot-

terdam. Zauważył to też trener Engel i powołał na spotkanie z Irlandią Północną. To był dla mnie bardzo ważny moment. Nigdy go nie zapomnę, tak samo jak meczów z Portugalią czy Belgią. Wielu spotkań się dokładnie nie pamięta, ale nie takiego. Gdy zagrałem z Irlandią, poczułem się pełnoprawnym reprezentantem Polski. Nawet gdybym miał na koncie tylko ten jeden występ, to już przeszedłbym do historii. Byłbym na liście reprezentantów Polski. To wielkie wyróżnienie. Kontuzja sprawiła, że nie grałem prawie półtora roku, a w tym czasie mój Feyenoord zdobył między innymi Pucharu UEFA.

Występ przeciwko Irlandii sprawił, że zamknął pan temat ewentualnej gry w reprezentacji Holandii. Gdy miałem 15-16 lat, były takie zapytania i jeszcze sam nie wiedziałem, co zrobić. Mam przecież też holenderski paszport, w tym kraju się wychowałem, mam do niego duży sentyment. Czułem się też jednak mocno związany z Polską. Potem dostałem powołania do kadry Polski do lat 21 i to był krok w kierunku dorosłej reprezentacji. Bardzo chciałem w niej zagrać i pokazać, że jestem w niej, bo występuję

w dobrym klubie. I dostaję powołanie nie dzięki temu, że mam na nazwisko Smolarek, a mój tata był reprezentantem i mi pomógł.

Kiedy zadebiutował pan z Irlandią, trener Engel szykował kadrę na mundial w Korei Południowej i Japonii. Liczył pan na powołanie?

Tak, miałem wtedy takie ambicje. W lutym zagrałem pierwszy raz w kadrze, ale w marcu zerwałem więzadła krzyżowe. Naprawdę myślałem, że polecę na te mistrzostwa świata… Grałem w Feynoordzie coraz częściej w podstawowym składzie, miałem więc podstawy, aby o tym marzyć. Klubowy trener [Bert van Marwijk – przyp. red.] we mnie wierzył, dostawałem sporo szans i forma szła w górę. Wydawało się, że najlepsze za chwilę przede mną, a tu wyskoczyłem do piłki, wylądowałem i trach, kolano nie wytrzymało. Nigdy wcześniej nie miałem takich problemów.

Wrócił pan do kadry niemal dokładnie dwa lata późnej, już u trenera Pawła Janasa. Wiele rozmyślałem przez ten czas leczenia kontuzji. Dużo trenowałem i chciałem wrócić

jak najlepiej przygotowanym. Miałem już wtedy trochę inne spojrzenie i paradoksalnie to, że doznałem tak poważnej kontuzji, mi pomogło. Wróciłem mentalnie silniejszy.

W 2006 roku znalazł się pan w kadrze na mundial w Niemczech. To był pierwsza tak ważny turniej w pańskiej karierze. Niestety, nie udało się wyjść z grupy.

Oczywiście nie mogliśmy być z tego zadowoleni, bo cel były bardziej ambitny. Indywidualnie mogłem się jednak cieszyć, że zagrałem na mundialu. Wielu piłkarzy nigdy nie dostąpiło czy nie dostąpi takiego zaszczytu, a to przecież jedno z największych marzeń. Zagrać w najważniejszym piłkarskim turnieju. To nie jest tak, że jedziemy i myślimy, że zostaniemy mistrzami świata. Trzeba realizować małe cele, krok po kroku. W Niemczech planem było wyjście z grupy. Bardzo żałowałem, że się nie udało.

Po porażce z Ekwadorem jeszcze nie wszystko było stracone. Byliście blisko remisu z Niemcami, a czekał was jeszcze trzeci mecz z Kostaryką. Straciliście jednak gola w doliczonym czasie.

Ogromny pech. Grałem wtedy w Niemczech i dobrze znałem Davida Odonkora. Zawsze był szybki, potrafił kiwnąć, ale zwykle miał problem z dobrym dośrodkowaniem. Ale tym razem mu się udało… W szatni byliśmy w szoku. Właściwie w ogóle tego czasu po meczu nie pamiętam. Tak mało nam zabrakło do remisu, a potem jeszcze spotkanie z Kostaryką i zwycięstwo na osłodę. Można było wyjść z grupy. Mogliśmy z Niemcami, u nich, w Dortmundzie, na moim stadionie [Smolarek był piłkarzem Borussii – red.], zremisować.

W mediach nie brakowało pogłosek, że przez kłopoty z komunikacją jest pan obok kadry. Jak było naprawdę?

Zawsze miałem swoje podejście do dziennikarzy i może to im się nie podobało. Nigdy nie czułem się poza kadrą. Zresztą może lepiej

zapytać chłopaków, którzy ze mną wtedy grali. Śmiałem się z tego, bo jak dziennikarze nie mają o czym pisać, to takie rzeczy wymyślają, szukają sensacji. Ja chciałem mieć spokój. Jeśli mecz był w czwartek, to w środę już nie udzielałem wywiadów. Albo robiłem selekcję, bo nie przyjeżdżałem na mecze kadry, by z każdym oddzielnie pogadać i napić się kawy. Nie miałem tyle czasu, a poza tym chciałem skupić się na grze. Czasem zgadzałem się na ekskluzywne wywiady. Tak jak robi teraz Robert Lewandowski, ale potem jest problem, bo inny dziennikarz nie miał takiego materiału i wtedy dziwne rzeczy potrafi wypisywać… W drużynie nigdy nie miałem jednak problemów.

Był pan zaskoczony, kiedy w 2006 roku, po mundialu reprezentację objął Leo Beenhakker?

Bardzo. Nie skontaktował się ze mną, zanim został ogłoszony selekcjonerem. Znałem go z Feyenoordu. On prowadził seniorów, kiedy byłem jeszcze w drużynie młodzieżowej. Poznałem go lepiej, gdy zabrał mnie na zimowe zgrupowanie. Zwykle tak było, że kilku najzdolniejszych juniorów jechało na obóz z seniorami. Moja pierwsza myśl? Że to świetny pomysł, bo znałem go i wiedziałem, jaki styl preferuje.

Czyli porozmawialiście dopiero na pierwszym zgrupowaniu reprezentacji?

Tak. Był wtedy bardzo zaskoczony, że na treningu dziennikarze robili właściwie, co chcieli. Nawet wchodzili na murawę czy swobodnie poruszali się po hotelu. Pytał mnie, czy to jest normalne. Dla niego to było niedopuszczalne i szybko to ukrócił. To też wpłynęło na nasz komfort pracy w kadrze. Drużyna musi mieć spokój.

Kiedy Beenhakker powiedział, że „Polacy powinni wyjść z drewnianych chatek”, odbiło się to szerokim echem w kraju. To dotyczyło też piłkarzy?

Przede wszystkim wydaje mi się, że nie chciał nikogo obrazić. Może nawet wręcz przeciwnie. W ten sposób namawiał nas wszystkich do większej pewności siebie. Oczywiście, każdy może zrozumieć po swojemu. Dla mnie to była próba dodania wiary. Stworzenia drużyny. Żeby zawodnicy zrozumieli, że nie mogą być za skromni.

Polscy piłkarze mieli wtedy kompleksy?

Mam wrażenie, że czasem tak było. Wychodziliśmy na mecze i się baliśmy. Graliśmy w jednym stylu. Beenhakker starał się nam otworzyć oczy. Mówił „nie bójcie się, dacie radę”. Kadra była w trudnej sytuacji, bo tuż po mundialu, na którym nie wszyliśmy z grupy. Przyszedł nowy selekcjoner, a na dodatek zagraniczny. To też na początku stwarzało barierę. Część piłkarzy była w zachodnich klubach, ale różnie bywało z regularnym występami. A jak ktoś wyjeżdża zagranicę, to nie znaczy, że musi od razu być w reprezentacji.

Początek eliminacji do Euro 2008 nie był udany. Porażka z Finlandia, remis z Serbią i wygrana z Kazachstanem. Czwarty mecz

graliście u siebie z Portugalią, wicemistrzem Europy sprzed zaledwie dwóch lat. Sytuacja już na starcie była trudna. Tymczasem wygraliście 2:1. Jak to się stało?

Myślę, że praca na treningach i nasze chęci sprawiły, że szybko zrozumieliśmy o co chodzi Beenhakkerowi. W tym meczu wszystko nam wyszło i nabraliśmy pewności siebie.

Była jakaś specjalna taktyka?

Jak były odprawy, to Beenhakker nigdy dużo nie mówił. Miał inny styl. Potrafił porozmawiać przy kolacji albo na treningu. To były takie krótkie pogadanki, podczas których nabierałeś do niego zaufania. Podobnie robi na przykład Juergen Klopp. Trochę z tym pogadał, trochę z tamtym. Sporo żartów i humoru. Zdarzało się jednak też, że Beenhakker był zły. Tłumaczył coś i się denerwował, że tego na boisku nie robiliśmy. Chciał, żebyśmy grali właśnie tak, a nie inaczej.

Z Portugalią miał pan biegać z przodu i liczyć, że przejmie piłkę i strzeli gola?

Podstawą było wtedy przede wszystkim pilnować Portugalię w środku pola. Nie tracić tam piłek, bo mieli świetnych ofensywnych zawodników. Moim zadaniem było być blisko rywali i szukać okazji, ale też myśleć o tym, by pomóc w okolicach środka boiska. Beenhakker kładł na to bardzo duży nacisk. Mieliśmy nie pozwolić Portugalii, by łatwo rozgrywała piłkę w środku. Dlatego też sporo musiałem wracać. I czekać na okazję. Wiedziałem, że chociaż jedną będę miał. Wierzyłem w siebie. Zresztą wtedy w Borussii też tak było. Czasem miałem tylko dwie, trzy sytuacje w meczu i zdobywałem bramki. Z Portugalią były dwie i na szczęście je wykorzystałem. Byłem bardzo skoncentrowany. Mówiłem sobie, że tu nie ma miejsca na błąd. Jak będzie chociaż jedna okazja, to muszę ją zamienić na gola.

Magia Stadionu Śląskiego zrobiła swoje?

Na pewno, chociaż na mnie kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach nie robiło aż takiego wrażenia, bo w Borussii często było tylu kibiców. Nie denerwowałem się, tylko myślałem o zadaniu. To pomogło. Naprawdę myślałem, że wychodzę na normalny mecz i muszę

odegrać swoją rolę. Oczywiście lubię Stadion Śląski, dobrze mi się tam zwykle grało. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, ale tak naprawdę to był zaledwie krok w kierunku realizacji celu. Ta wygrana nie dała nam przecież awansu na Euro. Do tego było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Odżyła jednak nadzieję, że po słabym początku kwalifikacji, możemy cos jeszcze osiągnąć.

W Portugalii grał Cristiano Ronaldo, wschodząca wielka gwiazda, ale po meczu pisano, że to pan go przyćmił. Z meczu zupełnie go nie pamiętam. Był dość daleko ode mnie. Nie wiem nawet, czy jakąś akcję zrobił. Ja na pewno tak, bo strzeliłem dwa gole (śmiech).

Nigdy nie obejrzał pan tego meczu ponownie?

Nie, ani razu w całości go nie widziałem. Na pewno skróty i gole, ale całego meczu jeszcze nie. Może przyjdzie na to kiedyś czas.

Miał pan poczucie, że Portugalia was zlekceważyła?

Myślę, że tak właśnie było. Dlatego oni nie weszli w ten mecz dobrze. Wydawało im się, że będzie szybko i łatwo. To może nawet nie jest świadome, ale tak bywa też w klubach, kiedy potentat gra z teoretycznie słabszym zespołem.

To był pana najlepszy występ w kadrze?

Nie wiem. Oczywiście, zdobyłem dwie bramki i odnieśliśmy głośne zwycięstwo. Ale czy powiedziałbym, że to mój najlepszy mecz w reprezentacji? Chyba nie. Tak samo w Borussii kibice pamiętają, że strzeliłem gola Schalke 04 Gelsenkirchen i w ten sposób pozbawiłem ich szans na mistrzostwo. Ale w innych meczach również grało mi się dobrze, trafiałem do siatki. Dlatego nigdy nie mówiłem, że mecz z Portugalią był moim najlepszym. Za to wiem, który był najważniejszy. Ten rewanż z Belgią [2:0 po golach Smolarka – red.], który dał nam awans na pierwsze w historii reprezentacji Polski mistrzostwa Europy.

Dostaliście się na Euro 2008 z bardzo trudnej grupy, w której poza Belgią i Portugalią, były m.in. Serbia i Finlandia. W mistrzo-

stwach Europy przed ostatnim meczem wciąż były szanse, ale zakończyliście turniej na ostatnim miejscu w grupie. Co się wydarzyło w ciągu kilku miesięcy od awansu?

Grupa, która potrafiła pokonać Portugalię czy Belgię, nie utrzymała się do Euro. Skład znacznie się zmienił. Dziwiłem się, że ktoś nie gra w klubie, a jedzie na tak ważny turniej. Nie było tego stylu, tej taktyki, która dała nam sukces w kwalifikacjach. Nie trzymaliśmy się też już tak blisko siebie, przed mistrzostwami to się zmieniło. Czasem takie szczegóły decydują. Ja byłem w kadrze na Euro po pełnym sezonie. Rozegrałem w klubie ponad 40 spotkań. A podczas przygotowań do mistrzostw Europy trenowałem tak samo, jak zawodnicy, którzy mieli po kilka, kilkanaście występów w klubie. Powiedziałem o tym Beenhakkerowi, ale stwierdził, że nie może jednych traktować tak, a drugich inaczej. Nie musiałem wtedy być przygotowywanym do Euro. Ja byłem gotowy, ale raczej potrzebowałem trochę odpoczynku. Kiedyś spotkałem Leo na obiektach Feyenoordu i mu o tym przypomniałem, ale stwierdził, że tego nie pamięta. Powiedziałbym, że do Euro 2008 nie przygotowaliśmy się dobrze.

Poza meczami z Portugalią i Belgią, wtedy w kwalifikacjach do Euro 2008, które jeszcze spotkania w kadrze uważa pan za ważne?

Na pewno te występy na mundialu 2006 i Euro 2008. Wtedy oczywiście nie byłem zadowolony z wyników, ale teraz mogę powiedzieć, że dzięki reprezentacji dane mi było wystąpić na najważniejszych dla piłkarza turniejach. I bardzo dumny jestem z tego, że miałem swój czas, w którym mogłem pomóc kadrze i strzelać gole. Dzięki temu też lepiej poznałem Polskę. Wyjechałem z niej, jak miałem pięć i pół roku, a właściwie wróciłem już jako dorosły mężczyzna.

I strzelił pan więcej goli w kadrze niż tata Włodzimierz.

No tak, ale to on zdobył z reprezentacją trzecie miejsce na mistrzostwach świata, a ja takiego sukcesu nie osiągnąłem [Włodzimierz Smolarek był również uczestnikiem mundialu w 1986 roku, w reprezentacji Polski rozegrał 60 spotkań i strzelił 13 goli – red.].

Podstawą było wtedy przede wszystkim pilnować Portugalię w środku pola. Nie tracić tam piłek, bo mieli świetnych ofensywnych zawodników. Moim zadaniem było być blisko rywali i szukać okazji, ale też myśleć o tym, by pomóc w okolicach środka boiska. Beenhakker kładł na to bardzo duży nacisk. Mieliśmy nie pozwolić Portugalii, by łatwo rozgrywała piłkę w środku. Dlatego też sporo musiałem wracać. I czekać na okazję. Wiedziałem, że chociaż jedną będę miał. Wierzyłem w siebie. Zresztą wtedy w Borussii też tak było. Czasem miałem tylko dwie, trzy sytuacje w meczu i zdobywałem bramki. Z Portugalią były dwie i na szczęście je wykorzystałem.

Teraz, po latach, którego turnieju bardziej pan żałuje, że nie udało się więcej osiągnąć – mundialu w 2006 roku czy Euro 2008? Myślę, że mój najlepszy czas był podczas mistrzostw świata w Niemczech. Na Euro 2008 nie pokazaliśmy tego stylu, co w eliminacjach. Czułem, że ten turniej może nam nie wyjść. Ja nawet nie pamiętam, czy miałem jakąś okazję do zdobycia bramki. Nigdy nie byłem jak Leo Messi. Nie brałem piłki i nie kiwałem rywali. Potrzebowałem dobrego podania i w tym tkwiła moja siła.

Wróćmy do reprezentacji Polski – nie tak dawno minął rok pracy Michała Probierza. Kadra awansowała na Euro 2024, ale nie wyszła z grupy, choć była chwalona za mecze z Holandią czy Francją.

Rzeczywiście, te występy mogły dać nadzieję, że to, co robi selekcjoner idzie we właściwym kierunku. Byliśmy trochę w dołku za

trenera Fernando Santosa i się odbiliśmy. Nie wygraliśmy z Holandią, ale pozostawiliśmy dobre wrażenie. Wydaje się, że jest pomysł i idziemy w górę. Trener znalazł też wspólny język z zawodnikami i jak przypomnę sobie pracę z Leo Beenhakkerem, to ma to ogromne znaczenie. Poza tym selekcjoner wie doskonale, że część piłkarzy powoli żegna się kadrą i szuka nowych. Próbuje różnych rozwiązań, daje szansę młodzieży.

Teraz w Lidze Narodów do Warszawy przyjedzie Portugalia, a w niej wciąż Cristiano Ronaldo.

Wielu już mówi, że powinien dać sobie spokój z reprezentacją, ale zawsze był bardzo ambitny. Myślę, że dla niego to niezwykle trudna decyzja, by powiedzieć „stop”. Mimo tylu sukcesów, wciąż nie chce się rozstać z reprezentacją narodową.

ROZMAWIAŁ ANDRZEJ KLEMBA

Wiek to tylko liczba. Cristiano Ronaldo wciąż chce rywalizować na najwyższym poziomie

PRAWDOPODOBNIE TYLKO CRISTIANO RONALDO WIE, KIEDY ZAKOŃCZY SWOJĄ PIŁKARSKĄ KARIERĘ. MIMO ŻE NIEUCHRONNIE ZBLIŻA SIĘ DO CZTERDZIESTYCH URODZIN, JEDEN Z NAJBARDZIEJ UTYTUŁOWANYCH PIŁKARZY W HISTORII, KONTYNUUJE SWOJĄ PRZYGODĘ Z FUTBOLEM I NIE PRZESTAJE DĄŻYĆ, ABY CAŁY CZAS UTRZYMYWAĆ SIĘNA TOPIE.

POZA WYSTĘPAMI W ARABII SAUDYJSKIEJ, SWOJE SERCE ODDAJE TEŻ DRUŻYNIE NARODOWEJ.

Nie ma co się oszukiwać, Cristiano Ronaldo swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Wydaje się, że piłkarski szczyt osiągnął będąc zawodnikiem Realu Madryt. Z „Królewskimi” sięgnął po najważniejsze trofea w piłce nożnej, a sam po cztery Złote Piłki. Wcześniej tę prestiżową nagrodę otrzymał będąc zawodnikiem Manchesteru United. Po sukcesach w Hiszpanii Ronaldo zdecydował się, żeby szukać nowych wyzwań w innej lidze. Trafił na Półwysep Apeniński. Jego transfer budził wówczas ogromne emocje, bo spodziewano się, że nadal będzie kontynuował karierę w Madrycie. Podpisał kontrakt z Juventusem FC, ale w barwach „Starej Damy” nie świętował już tak spektakularnych sukcesów. Oczywiście, mistrzostwa i krajowe puchary trafiły na jego konto, ale w Europie już nie zawojował. Nie wygrał Ligi Mistrzów. Miał też krótki epizod w Manchesterze United, ale nie był to udany powrót. Skonfliktowany ze szkoleniowcem „Czerwonych Diabłów” rozstawał się z Old Trafford w nie najlepszych relacjach. Wciąż jednak Portugalczyk podkreśla, że Manchester United ma głęboko w sercu. Szczęścia postanowił zaś szukać w nietypowym kierunku.

Jego transfer do Arabii Saudyjskiej w grudniu 2022 roku wywołał ogromne poruszenie w środowisku piłkarskim. Ronaldo zasilił szeregi Al-Nassr i dużym zaskoczeniem było, że Portugalczyk nie chciał kontynuować kariery w którejś z silniejszych lig europejskich lub w Stanach Zjednoczonych, gdzie coraz więcej znanych piłkarzy się kieruje, jak chociażby Lionel Messi. Przejście Cristiano Ronaldo do Arabii Saudyjskiej zrobiło jednak swoje – od pojawienia się nowych partnerów w klubowe po większą rozpoznawalność klubu nie tylko w Azji, ale i na całym świecie, bo tam gdzie Ronaldo, tam duże zainteresowanie. W Arabii czuje się bardzo dobrze, tak jego partnerka życiowa i dzieci, które towarzy-

szą mu na każdym kroku i uczęszczają na jego mecze w Al-Nassr. Spekulowano nawet, że jego pobyt w Arabii Saudyjskiej nie potrwa zbyt długo, ale sam Ronaldo w jednym z wywiadów stwierdził, że to będzie jego ostatni klub w karierze i tutaj zakończy karierę. Kiedy to jednak nastąpi? Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć, poza nim samym.

Cristiano Ronaldo w lutym 2025 roku skończy czterdziesty rok życia, ale wiek to tylko liczba. Portugalczyk wciąż pragnie rywalizacji na najwyższym poziomie i chce być ważną częścią swojego klubu grając z opaską kapitana. Z Al-Nassr nie sięgnął jeszcze po mistrzostwo krajowe, bo bezkonkurencyjne było Al-Hilal. Zdecydowanie nie zadawala go dorobek strzelecki z poprzedniego sezonu – 35 bramek w 31 spotkaniach, bo Cristiano pragnie jeszcze więcej trofeów w swojej gablocie. Co ciekawe tyle samo bramek zdobył w sezonie 2015/2016, gdy grał w Realu Madryt. Nie umniejszając Saudi Pro League, trzeba jednak przyznać, że LaLiga to jednak zupełnie inny poziom piłkarski. Mimo tak zaawansowanego wieku, te liczby wciąż mogą robić wrażenie, bo Ronaldo chyba nie ma rówieśnika, który strzelił tyle goli w jednym sezonie.

Cristiano Ronaldo nie zamierza się także rozstawać z reprezentacją narodową, nawet po niezbyt udanych mistrzostwach Europy w Niemczech. Oczywiście nie brakowało głosów w przestrzeni publicznej, że to już odpowiedni moment, by powiedzieć sobie dość, że jego czas już minął. Sam Cristiano pozostaje jednak skoncentrowany na dalszej grze w narodowych barwach. Co więcej, nawet marzy, aby wystąpić na mistrzostwach świata, które odbędą się w 2026 roku. Ceni go bardzo również selekcjoner Roberto Martinez, który nie zamierza rezygnować z Ronaldo. W swoich wypowiedziach podczas konferencji Hiszpan nawet mówił, że Cristiano jest zbyt ważną postacią, aby go nie

powoływać. Kilka dni później Ronaldo potwierdził, że wciąż może dać coś więcej swojej reprezentacji. Trafił w meczu z Chorwacją, na listę strzelców wpisał się również ze Szkocją. Warto odnotować, że gol z Chorwatami był jego trafieniem numer 900 w dotychczasowej przygodzie z piłką nożną.

Selekcjoner Roberto Martinez powołał swojego najstarszego zawodnika na październikowe zgrupowanie, podczas którego Portugalczycy zagrają z Polską na PGE Narodowym i Szkocją na Hampden Park w Glasgow. Dla Cristiano Ronaldo będzie to szósta wizyta w naszym kraju. Pierwszy raz wystąpił na polskim boisku w październiku 2006 roku, będąc jeszcze zawodnikiem Manchesteru United. W eliminacjach do mistrzostw Europy jego zespół uległ biało-czerwonym 1:2. Na drugi przyjazd Ronaldo do Polski kibice czekali do lutego 2012 roku. Wtedy otwierano uroczyście PGE Narodowy towarzyską rywalizacją z Portugalczykami. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Kilka miesięcy później Ronaldo zagrał znowu w Warszawie przeciwko reprezentacji Czech. Strzelił nawet gola wprowadzając swój zespół do półfinału EURO 2012. Dwa lata później wystąpił w towarzyskim spotkaniu Realu Madryt z ACF Fiorentina, a jego ostatni mecz w Polsce to rywalizacja z Legią Warszawa w fazie grupowej Ligi Mistrzów.

12 października Cristiano Ronaldo będzie miał okazję po raz czwarty wystąpić na PGE Narodowym. Jeśli zagra w meczu z Polską, będzie to jego 215. występ w barwach narodowych, w których do tej pory zdobył 132 bramki. Nie ma wątpliwości, że z takimi statystykami Ronaldo jest żywą legendą Portugalii. Aby inny portugalski piłkarz mógł zbliżyć się do jego osiągnięć, potrzebne będą lata ciężkiej pracy na najwyższym poziomie. O ile w ogóle pojawi się ktoś jeszcze, kto będzie w stanie dorównać jego sukcesom.

JACEK JANCZEWSKI

Martinez – myślę, więc jestem… trenerem

W GRONIE SOBIE PODOBNYCH, TEN 51-LATEK URODZONY

W BALAGUER MÓGŁBY UCHODZIĆ ZA MYŚLICIELA.

NA PEWNO NIE MĘDRCA, GDYŻ NIE JEST JESZCZE

WIEKOWY W ZAWODZIE. JEST ZA TO CZŁOWIEKIEM,

KTÓRY TO, CO ZBUDOWAŁ, ZAWDZIĘCZA SZTUCE

„ZARZĄDZANIA PSYCHIKĄ”. Z TAKIM PODEJŚCIEM ŁATWIEJ MU OSIĄGAĆ DOBRE WYNIKI.

NIE SPEKTAKULARNE, ALE TAKIE, KTÓRE

WYSTAWIAJĄ MU ODPOWIEDNIE

ŚWIADECTWO WARSZTATU. POZNAJCIE

ROBERTA MARTINEZA,

KTÓRY TCHNĄŁ NOWE ŻYCIE W CR7.

Św. Augustyn z Hippony, filozof, teolog, ważna postać kościoła katolickiego, żyjący na przełomie czwartego i piątego wieku naszej ery, wypowiedział słowa, które na trwale zapisały się w świadomości wielu sportowców. „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”. Ta maksyma od zawsze towarzyszyła Martinezowi. Hiszpański trener uważa, że nie ma możliwości, aby zespół osiągnął sukces bez odpowiedniego przygotowania psychicznego. – Porażka jest wtedy, gdy nie próbujesz wygrać – podkreśla. Robi, co może, aby piłkarze wymazali z pamięci termin „porażka” i zastąpili go słowem „zwycięstwo”. Taka idea przyświecała m.in. Belgom, którzy z Martinezem na ławce zajęli trzecie miejsce na mundialu w 2018 roku. – Nie było żadnych rozmów o transferach, o tym co będzie po mistrzostwach. Każdy koncentrował się tylko na zadaniu, które stoi przed nim w Rosji. Potrafiliśmy pokazać mentalność zwycięzców, być razem, stworzyć prawdziwą drużynę, co w przypadku reprezentacji jest zupełnie innym zadaniem, niż w klubie. Pokazaliśmy tak dobry futbol, że jestem przekonany, że kilku moich piłkarzy znajdzie się w finale plebiscytu Złotej Piłki – mówił prowadząc ówczesnych brązowych medalistów mistrzostw świata.

Jeden z wybrańców

Martinezowi pomogło w czasie kadencji w Belgii zatrudnienie w swoim sztabie Thierry'ego Henry’ego. Francuz, mistrz świata i Europy, doskonale wie, co to znaczy sukces. – To znacznie ułatwia sprawę, gdy do piłkarzy przemawia ktoś, kto osiągnął więcej niż oni –mówił Hiszpan. Najważniejsze, że to Belgowie przemawiali na boisku tak, jak oczekiwał od nich kraj.

– Stanęliśmy oko w oko z wielką Brazylią i zwyciężyliśmy. Odrobiliśmy dwie bramki straty z Japonią i wygraliśmy, co w fazie pucharowej mundialu ostatnio miało miejsce w 1966 roku. Dziesięciu moich różnych zawodników strzeliło gole, zdobyliśmy ich najwięcej na jednym turnieju w historii belgijskiej piłki. No i wreszcie po raz pierwszy zaszliśmy tak daleko, to największe osiągnięcie i powód do dumy – wyliczał Martinez, który nie bez

powodu w swojej pracy często odwołuje się do głowy.

Mowa bowiem o licencjonowanym psychoterapeucie. Hiszpański szkoleniowiec ma również dyplom z zarządzania przedsiębiorstwem. Czy można się więc dziwić, że potrafi zarządzać potencjałem zawodników w kadrze? Z Belgami dochodził do fazy pucharowej w trzech turniejach rangi międzynarodowej. Były to MŚ 2018 (brązowy medal), EURO

2020 rozgrywane w 2021 roku (ćwierćfinał) oraz Liga Narodów w 2021 roku (porażka w półfinale, a następnie w finale). Z Portugalią dotarł do ćwierćfinału UEFA EURO 2024. Jako selekcjoner reprezentacji z Półwyspu Iberyjskiego jest bezkompromisowy, bo albo wygrywa (18 razy) albo przegrywa (4 razy). Jest także w gronie wybrańców, w ścisłej grupie sześciu trenerów, którzy zdołali poprowadzić na mistrzostwach Europy dwie reprezentacje.

Hiszpańska dusza, (nie)angielskie podejście

Futbol był z nim od zawsze. W jednym z wywiadów opowiadał, że urodził się w rodzinie, która oddychała piłką i żyła nią non stop. – Mój tata był menedżerem, więc atmosfera w domu zależała od wyniku, jaki jego zespół osiągnął w weekend. Moja mama wściekała się, bo nigdy nie siadaliśmy do stołu na czas, nigdy nie byliśmy tam, gdzie w danym momencie być powinniśmy, bo tak nas zajmowała piłka. Ale żyjąc piłką, relaksowaliśmy się – mówił Roberto Martinez. Swego czasu, mając 35 lat, był jednym z najmłodszych trenerów w Premier League (Swansea City). To praca na Wyspach Brytyjskich w pewnym sensie ukształtowała jego piłkarskie „ja”. Poza Swansea, pracował też w Wigan Athletic i Evertonie. W Anglii spędził wcześniej wiele lat, rozwijając swój talent piłkarski. Został jednym z pierwszych Hiszpanów, którzy szukali piłkarskiego spełnienia w kraju ze stolicą w Londynie. Na zawsze będzie zapamiętany jako pierwszy przedstawiciel Hiszpanii z golem strzelonym w Pucharze Anglii. Wydał książkę „Kicking Every Ball, My Story So Far”, w której opisał własne doświadczenia z boiska, przyswojenia nowej kultury i innym stylu życia niż ten, z którego słynie Hiszpania. – Jechaliśmy [razem z dwoma kolegami-Hiszpanami z drużyny] do miasta [Wigan]

około godziny 17 tylko po to, aby przekonać się, że o tej porze miasto śpi. Wszystkie kawiarnie i restauracje są powoli zamykane. Nie pasowaliśmy do takich okoliczności. Czasami chciało się po prostu usiąść w jakimś miejscu, napić się kawy i pograć w karty. Dziś to wspominam z uśmiechem, ponieważ z czasem się przyzwyczaiłem – opowiadał.

Jak z nasyconego zrobić zwycięzcę

Belgowie z nim u sterów byli bardzo skuteczni (210 goli w 80 meczach). Portugalczykom także pozwolił uwolnić ofensywny potencjał (64 bramki w 22 spotkaniach). I sprawił, że Cristiano Ronaldo, mimo gry w Al-Nassr, spisuje się w kadrze jak za swoich najlepszych lat. – Kiedy porozmawiałem z Ronaldo, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to zawodnik, któremu wciąż zależy na grze w kadrze. Byłem pewny, że on odda tej drużynie wszystko, co ma. Zobaczyłem człowieka, który wciąż chciał się angażować i służyć zespołowi. A to w przypadku takiego piłkarza jak Ronaldo wcale nie musiało być oczywiste. W końcu on wygrał wszystko, co było do wygrania – zdradził Martinez w rozmowie z Cadena SER.

I tu powracamy do punktu wyjścia filozofii Martineza – nie wygrywa ten, kto nie ma mentalności zwycięzcy.

PIOTR WIŚNIEWSKI

Trzech czarodziejów z Manchesteru

PRZED

REPREZENTACJĄ

POLSKI DWA MECZE,

KTÓRYCH LOS W ZNACZNEJ

MIERZE BĘDZIE ZALEŻEĆ OD TEGO, CZY UDA SIĘ POWSTRZYMAĆ TRZECH

MAGICZNYCH PIŁKARZY. TRÓJKĘ

URODZONYCH W 1994 ROKU CZARODZIEJÓW

ŚRODKA POLA, KTÓRZY NA CO DZIEŃ W PIŁKĘ

GRAJĄ W TYM SAMYM MIEŚCIE.

Czarodziejski rocznik

Reprezentacja Portugalii to od lat jedna z czołowych europejskich drużyn, której magia wykracza daleko poza Cristiano Ronaldo. O sile tej drużyny stanowi wielu znakomitych graczy, ale o boiskową reżyserię dba przede wszystkim dwójka z Manchesteru. Bernardo Silva i Bruno Fernandes. Wiele ich dzieli, jak choćby rywalizacja City – United czy Lizbona – Porto, ale też wiele łączy. Prócz fantastycznej techniki, przeglądu pola, umiejętności czarowania rywali i oczarowywania kibiców, obydwaj gracze z hrabstwa Great Manchester urodzili się w 1994 roku. Silva we wrześniu, Fernandes w październiku. W tym samym roku urodził się także boiskowy dyrygent gry reprezentacji Chorwacji, czyli Mateo Kovacić, na co

dzień także grający w Manchesterze. Jakby tego było mało, naprzeciw tej trójki w środku boiska stawać będzie nasz czarodziej – Piotr Zieliński, oczywiście rocznik 1994.

O dwóch takich, co ukradli przedstawienie

Jeśli spojrzeć na finansowe rankingi najbardziej wartościowych graczy rocznika 1994, ta dwójka jest najlepsza na świecie. Bernardo Mota Veiga de Carvalho e Silva i Bruno Miguel Borges Fernandes, bo tak naprawdę nazywają się gwiazdy z Portugalii. Pierwszy na co dzień czaruje w City i pochodzi z Lizbony, drugi uprawia piłkarską magię w United, a pochodzi z Porto. Gdy jednak tych klubowych rywali zestawi się w jednej drużynie narodo-

Sharing the love of the game across generations

wej, moc, kreatywność i zagrożenie dla przeciwników rośnie jak na drożdżach. Barnardo Silva to świetny drybler, ale też boiskowy pracuś, człowiek od „czarnej roboty”, przechwytów i nakręcania akcji ofensywnych. Do tego precyzyjne asysty i gole, jak choćby bezcenne trafienie „last minute” w ostatnich derbach Manchesteru. Tamten strzelony głową gol (ma 173 cm wzrostu!) w meczu o Tarczę Wspólnoty, dał City wyrównanie, bo wcześniej sędziowie nie zaliczyli cudownego trafienia grającego bardziej ofensywnie … Bruno Fernandesa. Dogrywka nie przyniosła rozstrzygnięcia, doszło więc do rzutów karnych. Kto strzelał w pierwszej kolejce? Silva i Fernandes. Pierwszy jedenastkę zmarnował, drugi wykorzystał i choć ostatecznie wygrało

City, obydwaj Portugalczycy grali w tym meczu role pierwszoplanowe. Podobnie jest w reprezentacji, gdzie Bruno i Bernardo grali razem już w kadrze U-19. Później ich klubowe drogi układały się zupełnie inaczej, ale łączyła ich kadra. Podczas EURO 2024 Portugalia z Silvą i Fernandesem w składzie pokonała w grupie Turcję (obydwaj strzelili po golu) i Czechy, a gdy zabrakło ich na boisku, przegrała z Gruzją. Ich wpływ na drużynę narodową jest ogromny i od ograniczenia (lub nie) poczynań tej dwójki zależą zazwyczaj losy spotkania.

Co mecz to Manchester Starcie z Chorwacją może być kolejną odsłoną akcji „powstrzymać Manchester w środku pola”. Reżyserem gry na-

szych rywali jest Mateo Kovacić, który w pikę gra na tyle dobrze, że skutecznie zabiegał o niego Pep Guardiola. Chorwat odwdzięcza mu się dobrą grą, imponuje boiskową wyobraźnią, swobodą i odwagą w rozegraniu piłki. Z sezonu na sezon gra coraz lepiej, a warto przypomnieć, że już w 2016 roku w barwach Realu Madryt wznosił puchar Ligi Mistrzów. Kovacić pod okiem Guardioli wszedł na jeszcze wyższy poziom i piłkarsko jest dziś sercem reprezentacji Chorwacji. Powstrzymanie go może być kluczem do zwycięstwa

Trzech poliglotów

Silva, Fernandes i Kovacić to piłkarze o fantastycznej technice i bajecznym dryblingu. Prócz całego szeregu innych piłkarskich zalet, to właśnie za futbolową magię, kontrolę nad piłką czy nieszablonowe podania najbardziej cenią ich kibice. Ta trójka ma jednak więcej cech wspólnych, niż tylko styl gry czy pozycja

na boisku. Urodzonych w tym samym roku i grających w tym samym mieście piłkarzy łączy też znajomość kilku języków. Bernardo Silva chodził w Lizbonie do anglojęzycznej szkoły, a prócz tego języka zna też francuski i hiszpański. Bruno Fernandes, prócz rodzimego języka, porozumiewa się po włosku, hiszpańsku i angielsku. Mateo Kovacić urodził się w austriackim Linzu, mówi więc po chorwacku i niemiecku, a zna także angielski, hiszpański i włoski.

Języka polskiego jednak panowie magicy z Manchesteru nie znają, za to grać w pikę potrafią tak, że słowa bywają niepotrzebne. Na szczęście, przy całej swojej maestrii, na boisku nie są niezwyciężeni. Przyjemnie będzie ich zobaczyć, jeszcze przyjemniej cieszyć się dobrego wyniku reprezentacji Polski. To nie będzie łatwe, ale przecież tak na prawdę… czarów nie ma, są tylko dwie drużyny, jedna piłka i dwie bramki.

PIOTR CHOŁDRYCH

Mały wielki człowiek

GDY OCZY WSZYSTKICH ZWRÓCONE SĄ W KIERUNKU

NAPASTNIKÓW, ON HARUJE ZA ICH PLECAMI

NICZYM MRÓWKA. JAK NA PIŁKARZA, NIGDY

NIE GRZESZYŁ WZROSTEM, BO JEGO 172 CENTYMETRY

NIE RZUCAJĄ PRZECIEŻ NA KOLANA. RZUCAJĄ NATOMIAST

OGROMNE UMIEJĘTNOŚCI TECHNICZNE, PRZEWIDYWANIE

BOISKOWYCH ZDARZEŃ, PODANIA „NA NOS” I STRZAŁY Z RZUTÓW WOLNYCH (O CZYM PRZEKONALI SIĘ M.IN.

POLACY W MECZU LIGI NARODÓW). NIM DOSZEDŁ

NA SZCZYT, MUSIAŁ POKONAĆ DŁUGĄ I NIEKIEDY WYBOISTĄ

DROGĘ. A W ŻYCIU WCALE NIE MIAŁ ŁATWO. OTO HISTORIA

LUKI MODRICIA – MAŁEGO WIELKIEGO CZŁOWIEKA.

Dom, rodzina, wojna, dziadzia

Niewielka wioska Kvartirić położona na stokach Welebitu – pasma górskiego w Chorwacji. Tuż przy drodze prowadzącej na jego skaliste zbocza znajdują się ruiny domu z kamienia, w którym mieszkali dziadkowie piłkarza Realu Madryt. To około 60 km od Zadaru, gdzie mały Luka przyszedł na świat. Imię dostał po ukochanym dziadku. Choć Luka senior był osobą trzymającą się ściśle pewnych zasad i mającą trudny charakter, to dla pierwszego wnuka wręcz stracił głowę.

Cieszyłem się (...) tą wyjątkową czułością i ciepłem ze strony dziadka, beztroską zabawą z nim, rozmowami, wspólnym spędzaniem czasu i cierpliwością, z jaką pokazywał mi świat. Czułem jego troskę w tym, jak serdecznie reagował na moje psoty, i w tym, jak kładł mnie spać. Nadal pamiętam, jak nie mogłem się doczekać, aż rodzice zabiorą mnie do góry, do dziadka, do domku z kamienia u stóp Welebitu – to chyba najlepszy dowód na to, jak wyjątkowa była relacja, która nas łączyła.

Luka Modrić o dziadku

Autobiografia „Moja gra”, Luka Modrić i Robert Matteoni; Wyd. Znak Horyzont; Kraków 2020.

Do 6. roku życia Luka junior spędzał większość czasu w „górnym domku” – jak państwo Modriciowie określali gospodarstwo dziadków (rodzice ojca). Oni sami mieszkali raptem 500 metrów dalej, w sąsiedniej wiosce zwanej Zaton Obrovački. Mówiąc kolokwialnie – w domu rodzinnym się nie przelewało. Czasy były ciężkie, a i w kraju nie działo się najlepiej. Tata piłkarza Stipe i mama Radojka pracowali w miejscowym zakładzie dziewiarskim – on jako mechanik urządzeń fabrycznych, ona jako krawcowa. Przyszła gwiazda reprezentacji Chorwacji i Realu Madryt żyła w tamtym momencie beztrosko, nie mając pojęcia o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Rok 1991 wywrócił świat małego Luki do góry nogami. Na Bałkanach rozpętało się piekło wywołane przez jugosłowiańskiego przywódcę, Slobodana Miloševicia i jego armię. To działania tego zbrodniarza wojennego doprowadziły do konfliktu Serbów m.in. z Chorwatami. W domu rodzinnym dało się wyczuć zmianę nastrojów. Choć państwo Modriciowie robili wszystko, aby zachować pozory normalności. Ale pewnego feralnego grudniowego dnia doszło do tragedii. Śmierć z rąk serbskich partyzantów poniósł ukochany dziadek piłkarza, który został zastrzelony podczas wypasania owiec.

Nie wiedziałem, co dokładnie zaszło, gdy go przywieźli do naszego domu w Zatonie Obrovačkim. Czułem jednak, że było to coś przykrego. Tata mnie objął, podprowadził do trumny i powiedział: „Synku, ucałuj dziadzia”. Nie potrafiłem zrozumieć, że było to nasze ostatnie spotkanie.

Luka Modrić o śmierci dziadka Autobiografia „Moja gra”, Luka Modrić i Robert Matteoni; Wyd. Znak Horyzont; Kraków 2020.

6-latek wraz z malutką siostrzyczką i rodzicami musiał uciekać z rodzinnego domu (został on potem spalony przez serbskich partyzantów). Schronienie znaleźli w jednym z hoteli w Zadarze. Ojciec poszedł na wojnę.

Za mały, za słaby, za kruchy

Podczas przymusowego pobytu w hotelu mały Luka spędzał czas na kopaniu piłki. Była to dla niego namiastka normalności w trudnych momentach. Bieganie za futbolówką sprawiało mu ogromną frajdę, a od jego strzałów ucierpiała... niejedna szyba. Pasja Modricia została dostrzeżona przez jego ojca, który po powrocie z wojny zapisał syna do akademii piłkarskiej. Pomocną dłoń wyciągnął do niego Tomislav Bašić, dyrektor szkółki NK Zadar, który dostrzegł w nim coś wyjątkowego. W klubowej akademii Modrić trafił pod skrzydła jego syna – Domagoja.

Tomo Bašić był legendą zadarskiego futbolu. Jako zawodowiec – autorytet, jako człowiek – chodząca charyzma. W tamtym czasie był dyrektorem szkółki młodzieżowej NK Zadar, podjął więc decyzję, że jego syn Domagoj przejmie kategorię mło-dzików, w której wtedy grałem. (...) Zrobił na mnie wrażenie już podczas pierwszego treningu, a z upływem lat tylko coraz bardziej się potwierdzało, jaki z niego równy gość. Był przy nas, gdy wchodziliśmy w okres dojrzewania, gdy oglądaliśmy się za dziewczynami, chcieliśmy wyskoczyć na miasto, mieć życie towarzyskie i porządnie się wybawić. (...) Z dzisiejszej perspektywy szczególnie dobrze rozumiem, jak ważne jest, by w tym specyficznym momencie życia mieć trenera, który nie patrzy na ciebie jedynie jak na zawodnika.

Luka Modrić o ukochanym trenerze Autobiografia „Moja gra”, Luka Modrić i Robert Matteoni; Wyd. Znak Horyzont; Kraków 2020.

Luka bardzo ciepło wspominał czasy wspólnej pracy. Chwalił treningi i podejście do młodych adeptów futbolu. Domagoj nie tylko pouczał, jak mają grać czy poruszać się po boisku, ale także... nauczał. Był osobą oczytaną i wymagał od swoich podopiecznych, aby ci również zaznajamiali się z literaturą. Każdy z nich miał tydzień na przeczytanie jakiejś lektury, z której potem byli odpytywani. W ten sposób pragnął nauczyć młodzieńców, że z obowiązków należy się wywiązywać. Modriciowi ta sztuka się udała.

Niestety i na tym etapie życia młodego Lukę spotkała ogromna tragedia. Ukochany trener pewnego razu nie stawił się na treningu. Spóźnienie się w jego przypadku nie wchodziło w grę, gdyż zawsze był punktualny. Po dwóch godzinach ktoś z klubu poinformował zawodników, że ich szkoleniowiec... nie żyje. To był prawdziwy cios, po którym nie było łatwo się podnieść.

W trudnych latach dojrzewania

taka strata jest bardzo dotkliwa, gdyż niesie za sobą świadomość bolesnej pustki. Nie mogę powiedzieć, że w tamtym momencie od razu wydoroślałem, ale to wydarzenie niewątpliwie przyspieszyło ten proces.

Luka Modrić o śmierci ukochanego trenera

Autobiografia „Moja gra”, Luka Modrić i Robert Matteoni; Wyd. Znak Horyzont; Kraków 2020.

Następcą Bašicia juniora został Robert Botunac, mający nieco inne podejście od poprzednika, ale i on widział w Modriciu ogromny potencjał. Wystawiał go w roli ofensywnego pomocnika. Filigranowy piłkarz nie bał się dryblować, przedzierać między zawodnikami, kiwać przeciwników i popisywać się technicznymi zagraniami. Pewnego razu tata przyszłego zdobywcy Złotej Piłki zawiózł syna na testy do Hajduka Split, jednego z dwóch największych chorwackich klubów. Wybrał ten, gdyż sam był jego wielkim kibicem, podobnie jak Luka. Obaj przeżyli jednak rozczarowanie, bo trenerzy popularnych Białych nie poznali się na talencie Modricia. Młody Chorwat słyszał ciągle, że jest za mały, za kruchy czy wręcz za słaby.

Nu, pogodi!

W tamtym momencie Luka mógł wykrzyczeć powyższe słowa, niczym Wilk z dawnej radzieckiej bajki dla dzieci. Tytuł kreskówki „Nu, pogodi!” (u nas znanej jako „Wilk i Zając”) oznacza w tłumaczeniu na język polski: „Ja ci pokażę!”. Chorwat miał coś do udowodnienia i był pewien, że w końcu dopnie swego. Pragnął tego z całego serca. Jednak po powrocie do Zadaru czekała na niego niemiła niespodzianka. O wyjeździe na testy do Hajduka dowiedział się dyrektor szkółki, Tomislav Bašić. Miał o to ogromne pretensje do Stipe Modricia, bo ten pojechał z synem do Splitu bez jego wiedzy. Za karę zabronił przychodzić Luce na treningi, co było dla młodzieńca sporym ciosem. Taki stan rzeczy trwał niecałe trzy miesiące. W końcu jednak obaj panowie się pogodzili, a Luka mógł wrócić do zajęć w klubie.

Nim do tego doszło, Chorwat pracował z ojcem nad doskonaleniem techniki, a indywidualnie wykonywał ćwiczenia na... wyciąganie, które rozpisał mu Bašić. Miały one spowodować, że filigranowy zawodnik... minimalnie podrośnie. I rzeczywiście, w trakcie wakacji coś się w tej kwestii ruszyło. Na ile przyczyniły się do tego ćwiczenia, a na ile był to naturalny proces, sam zawodnik nie jest w stanie powiedzieć.

Droga na szczyt

Pan Tomo okazał się dla Modricia niczym drugi ojciec. W głębi duszy przeczuwał chyba, że będzie z niego kawał piłkarza. Tym bardziej, że robił on coraz większe postępy i NK Zadar wydawał się już dla niego za mały. Dzięki

swoim znajomościom z prezesem Zdravko Mamiciem pomógł Luce trafić na testy do Dinama Zagrzeb. 15-letni wówczas pomocnik został przyjęty. Początki nie należały do najłatwiejszych. Trenerzy nie do końca mieli co do niego przekonanie. Znów miał okazję usłyszeć starą śpiewkę: za mały, za wątły etc. Ale krzyżyka na nim nie postawiono. Gdy wszedł w pełnoletność, został wypożyczony do Zrinjskiego Mostar z Bośni i Hercegowiny. Tamtejsza liga nie należała do najłatwiejszych, zwłaszcza, że dominowała w niej walka fizyczna. Modrić pokazał się z dobrej strony. Do tego stopnia, że stał się jednym z najlepszych w drużynie. W Dinamie

nie miał na razie czego szukać, więc kolejny rok spędził na wypożyczeniu w Interze Zaprešić. W 2005 roku wrócił do Zagrzebia. I tam zaczęła się jego powolna droga na szczyt. Luka grywał już w tym czasie w juniorskich reprezentacjach Chorwacji. W końcu doczekał się prawdziwej szansy w klubie. Prezentował się na tyle dobrze, że jego usługami zaczęły interesować się coraz silniejsze europejskie drużyny. Modrić nie zdecydował się jednak na wyjazd z kraju. Dopiero po trzech latach wyruszył w świat. Wybrał Anglię i grę dla londyńskiego Tottenhamu. Przedstawiciele „Kogutów” zapamiętali go z występu przeciwko Anglikom w eliminacjach Euro 2008. Chorwaci wygrali 3:2, a Luka był jednym z architektów wygranej.

W Tottenhamie spędził cztery lata. Zakończył je bez żadnego trofeum. Gdy w 2012 roku zgłosił się po niego Real Madryt, nie mógł odmówić. Był to znakomity wybór pod wieloma względami. Z „Królewskimi” wygrał wszystko, co było do wygrania. Sięgał po tytuły mistrzowskie, Puchary Króla, Superpuchary Hiszpanii i Europy, triumfy w Lidze Mistrzów i Klubowych MŚ. Gdy w 2018 r. odbierał Złotą Piłkę, wybierano go Piłkarzem Roku FIFA i UEFA, mógłby poczuć się spełniony. Do pełni szczęścia zabrakło mu jedynie sięgnięcia z reprezentacją po mistrzostwo świata (srebro w 2018 i brąz w 2022) i Europy.

Stałem na podwyższeniu, a w rękach trzymałem nagrodę dla najlepszego piłkarza mistrzostw świata. W dzieciństwie nie wiedziałem jeszcze, jak ciężko jest wspiąć się na szczyt, i marzyłem, że kiedyś cały świat uzna moją grę za nadzwyczajną. I kiedy to marzenie się rzeczywiście ziściło, kiedy trzymałem w rękach Złotą Piłkę, towarzyszył mi jedynie smutek. To mogła być najszczęśliwsza chwila w mojej karierze, ale tak się nie stało, bo przegraliśmy finał mistrzostw świata (z Francją 2:4 – przyp. red.), a ja – ciągle jeszcze rozpalony po meczu – miałem w głowie tylko jedną myśl: to już koniec.

Luka Modrić o uczuciach po otrzymaniu Złotej Piłki w 2018 r. Autobiografia „Moja gra”, Luka Modrić i Robert Matteoni; Wyd. Znak Horyzont; Kraków 2020.

Normalny… geniusz

Zwykło mawiać się, że bramkarz jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Ale podobnie jest w przypadku Luki Modricia – pomocnika. Z wiekiem Chorwat stawał się coraz to lepszym piłkarzem. I mimo ukończonych już 39 lat, wciąż prezentuje wysoką formę – zarówno w klubie, jak i reprezentacji. To istny fenomen. Na jego grę nadal patrzy się z wielką przyjemnością. Ogromne szczęście mają ci, w składzie których występuje, biada zaś rywalom. Na własnej skórze doświadczyli tego nasi reprezentanci. We wrześniowym starciu z Polską w Lidze Narodów jego precyzyjne uderzenie z rzutu wolnego dało Vatrenim zwycięstwo 1:0. Sukcesy osiągnięte w zawodowej piłce nic a nic go nie zmieniły. Mimo że dziś jest wielką gwiazdą, pozostał skromnym, sympatycznym i wiecznie uśmiechniętym człowiekiem, który nie zapomniał o swych początkach w drodze na szczyt. Kiedy tylko może, pojawia się w Zadarze, gdzie rozpoczęła się jego kariera, i odwiedza tamtejszą szkółkę. Chętnie pozuje do zdjęć z młodymi adeptami piłki, nie odmawia autografów, nie otacza się tabunami ochroniarzy. Ot, zwykły, normalny facet. A na boisku – geniusz. ADRIAN WOŹNIAK

Dalić – siła w relacji i wierze

Z TRENERA „LAST MINUTE”, KTÓRY CHORWACKĄ KADRĘ

PRZEJĄŁ TUŻ NA FINISZU KWALIFIKACJI DO MUNDIALU

ROZGRYWANEGO W 2018 ROKU, ZLATKO DALIĆ ZOSTAŁ

JEDNYM Z NAJBARDZIEJ UZNANYCH SZKOLENIOWCÓW

W HISTORII KRAJU. W PIŁCE SIEDEM LAT TO WIECZNOŚĆ,

A TYLE CZASU TRWA JEGO OBECNA KADENCJA.

NIC DZIWNEGO, ŻE WCIĄŻ ZASIADA NA STANOWISKU,

SKORO „VATRENI” ZDOŁALI Z NIM U STERÓW DOTRZEĆ

DO DWÓCH FINAŁÓW I ZDOBYĆ TRZY MEDALE

W TURNIEJACH DRUŻYN NARODOWYCH. FUNDAMENTEM, OD KTÓREGO ZACZĄŁ BUDOWĘ REPREZENTACJI,

JEST KONSEKWENCJA. W PRACY MOCNO TRZYMA SIĘ

TEJ ZASADY I POLEGA NA WIERZE, KTÓRA POMAGA MU

WYJŚĆ NAPRZECIW TRUDNYM MOMENTOM, JAK TAKIM SPRZED PONAD TRZECH DEKAD.

Jest rok 1991. Zlatko Dalić przerywa karierę piłkarską i strój sportowy zamienia na mundur wojskowy. Jego towarzyszką życia nie jest już piłka. Zostaje logistykiem. Wydaje posiłki kolegom walczącym na linii frontu. Zgłosił się bowiem do Chorwackiej Rady Obrony (HVO) i postanowił, że pomoże mieszkańcom Livna, miasta, które objął konflikt zbrojny w trakcie wojny w Bośni i Hercegowinie. Trzy miesiące później znów uganiał się za futbolówką na boisku. Bohaterem lokalnej społeczności został ponownie, po 28 latach. Wprowadził Chorwację do finału mistrzostw świata.

Wynik ten omal nie powtórzył na mundialu w Katarze.

Zafascynowany

Dalić jest zaprzeczeniem panującej opinii, że zawód trenera się skończył. Wychodzi naprzeciw sugestiom jakoby dobry zespół nie potrzebował szkoleniowca, a człowieka, który jedynie dobrze poukłada odpowiednie klocki. Tyle że drużyna piłkarska to specyficzny twór. Zbieranina różnych charakterów. Szatnia piłkarska jest miejscem, gdzie stężenie testosteronu przekracza wszelkie możliwe normy. Wejść

do takiego miejsca i ujarzmić zawodników nie jest wcale taką prostą sprawą jak się wielu wydaje. Trzeba mieć charakter, charyzmę, no i posiadać zdolność zarządzania zasobami ludzkimi. Taką wersję Dalicia widzieliśmy w trakcie mundialu w Rosji. To wtedy nie wahał się odesłać do domu Nikoli Kalinicia, który odmówił wejścia na boisko w meczu z Nigerią. Chorwaci prowadzili 2:0, selekcjoner chciał dać odpocząć Mario Mandżukiciowi. Wskazał więc na ówczesnego napastnika AC Milanu. Ten tłumaczył się bólem i powiedział „nie”. W efekcie piłkarz więcej już na tych

mistrzostwach nie zagrał. Kalinić wrócił do domu i do dziś może sobie pluć w brodę, że nie wykazał się choćby odrobiną dobrej chęci. Smutek piłkarza z pewnością potęgował szał, jaki opanował kraj po awansie Chorwacji do finału.

Mistrzostwa świata 2018 były najlepsza wersją Dalicia. Stworzył świetną atmosferę w zespole. Nawet nieprzepadający za sobą Luka Modrić i Ivan Rakitić jechali na tym samym wózku. – Mieliśmy cięższą drogę do finału i jesteśmy prawdopodobnie jedynym zespołem na świecie, który – biorąc pod uwagę liczbę minut na boisku – rozegra osiem meczów na mundialu – powiedział. Doprowadził do tego, że piłkarze zaczęli walczyć do ostatniego tchu. – Spojrzałem na zawodników, oni na mnie. Nikt nie chciał zejść, nikt nie szukał zmiennika. Byłem zafascynowany ich postawą i nie wiedziałem co zrobić – przyznał po półfinałowym meczu z Anglią w lipcu 2018 roku, cytowany przez portal 24sata.hr.

Bóg nade wszystko

Zbudował taki autorytet, że stał się Panem Selekcjonerem. Sam sobie nigdy nie śmiał przypisywać żadnych zasług. Wyjaśniając własny fenomen trenerski, odsyła... do nieba. – Wszystko, co osiągnąłem do tej pory w życiu zawodowym i osobistym, zawdzięczam nie sobie, lecz Bogu. To niedzielna msza święta trzyma mnie w pionie, bez niej całe nasze życie nie miałoby większego sensu. To właśnie wtedy szczególnie czuję, jak Chrystus jest obecny w życiu naszej rodziny – tłumaczy. Dalić każdy trening rozpoczyna od odmówienia jednej z tajemnic wiary. W kieszeni nosi różaniec. I pomyśleć, że mowa o trenerze, który na początku pracował z reprezentacją bez kontraktu... Kiedyś przez chorwackie media został nazwany „wolontariuszem”. Kadrę objął na kolejkę przed końcem eliminacji do mistrzostw świata 2018. Telefon od Davora Sukera, prezesa federacji chorwackiej, odebrał wypoczywając w Splicie. Wygrał baraże z Ukrainą i dał się poznać jako szkoleniowiec konsekwentny w swoim działa-

niu. Wysyłając powołania na wspomniane barażowe starcie z Ukraińcami o mundial, pominął w nominacjach Marcelo Brozovicia, Duję Čopa, Tina Jedvaja i Marko Pjacę. I zapowiedział wówczas: „Bez wymówek i usprawiedliwień. Musimy jechać na mistrzostwa świata. Przez deszcz, przez śnieg, po wodzie czy w słońcu. Bez względu na wszystko. Wykonamy naszą pracę”.

Pojechali, i nie wrócili do domów przed ostatnim meczem mistrzostw.

Ile dasz, tyle dostaniesz

Chorwaci byli bliscy powtórzenia tego na kolejnych mistrzostwach, ale przegrali w półfinale, zdobywając brązowy medal po wygranej w meczu o trzecie miejsce z Maroko. Z kolei w czerwcu 2023 roku

„Vatreni” ulegli Hiszpanii w finale Ligi Narodów.

I choć na ostatniej wielkiej imprezie – EURO 2024 – prowadzona przez Dalicia reprezentacja nie przebrnęła nawet fazy grupowej, to „czas panowania” 57-latka w kadrze był okresem wielu wzniosłych chwil. On sam jako zawodnik (czynna kariera w latach 1983-2000) najlepsze, co przeżył to puchar dawnej Jugosławii w barwach Hajduka Split. Jako trener wygrywał m.in. Puchar Chorwacji, święcił także triumfy w krajach arabskich. Jednak prawdziwy autorytet wyrobił sobie w kadrze. Zawdzięcza to świetnej generacji piłkarzy, jak i własnemu... sumieniu. – Jeśli okazuję szacunek zawodnikom tak jak tylko się da, to oni odwdzięczą się tym samym. Nasza relacja jest szczera. Nie ma między nami żadnych tajemnic, dylematów. Myślę, że to bardzo ważna kwestia w reprezentacji, w której spędzamy mało czasu. Nie ma więc przestrzeni do kłótni i zbędnych dyskusji tylko wzajemnym zaufaniu opartym na relacjach – mówi. PIOTR WIŚNIEWSKI

W NAJWYŻSZEJ

DYWIZJI LIGI NARODÓW MUSI

OZNACZAĆ MIERZENIE SIĘ

Z CZOŁOWYMI ZESPOŁAMI

W EUROPIE. KADRĘ

SELEKCJONERA MICHAŁA

PROBIERZA CZEKA JEDNAK

WYJĄTKOWO WYMAGAJĄCY

PAŹDZIERNIK. ZWŁASZCZA, ŻE Z CHORWACJĄ BIAŁO-CZERWONYM NIGDY

NIE GRAŁO SIĘ DOBRZE.

INNA RZECZ, ŻE DOPIERO

PIERWSZY RAZ BĘDĄ

MIELI OKAZJĘ ZAGRAĆ NA

STADIONIE WYPEŁNIONYM

WŁASNYMI KIBICAMI.

Choć Chorwacja jest niepodległym krajem dopiero od połowy 1991 roku, to jej piłkarze i tak zdążyli dać się we znaki biało-czerwonym. Z żadnym z zespołów, z którymi rozegraliśmy maksymalnie sześć meczów, nie przegrywaliśmy równie często. Historyczny bilans jest dla Polaków bardzo niekorzystny, bo wygrali zaledwie jedno z sześciu spotkań. Na szczęście większość tych gier, to były mecze towarzyskie, więc przegrane nie były aż tak istotne. Jedyny remis zaś pozwolił Polakom przywieźć do kraju… trofeum.

Bochum kontra Barcelona

Chorwaci byli niewygodnymi przeciwnikami od samego początku rywalizacji

z Polakami. Mające około cztery miliony mieszkańców państwo po wywalczeniu suwerenności w zasadzie od razu stało się czołowym zespołem Europy. Przy pierwszej okazji Chorwaci awansowali do mistrzostw Europy, podczas których w 1996 roku dotarli do ćwierćfinału. Dwa lata później na mundialu zajęli trzecie miejsce. W międzyczasie po raz pierwszy zmierzyli się z Polską. I choć byli jeszcze przed wywalczeniem brązowego medalu mundialu, jasne było, że to nie biało-czerwoni są faworytami. Lata 90. były dla pierwszej reprezentacji traumatyczną dekadą. A dla Chorwacji? W składzie na premierowy mecz z naszą drużyną rywale mieli w składzie zawodników m.in. FC

Barcelony, AC Milan czy Betisu Sewilla. Większość Polaków grała zaś w ojczyźnie, poza Piotrem Nowakiem z TSV 1860

Monachium oraz dwoma graczami VfL

Bochum: Tomaszem Wałdochem i Henrykiem Bałuszyńskim.

Mimo tego, 28 lutego 1996 to Polacy jako pierwsi objęli prowadzenie na malowniczo położonym stadionie w Rijece, gdy Henryk Bałuszyński mocno kopnął z rzutu wolnego. Miał przy tym sporo szczęścia, bo piłka wpadła do bramki po rykoszecie, który zmylił bramkarza Chorwatów. Jak się okazało, był to jedyny groźny strzał drużyny prowadzonej przez selekcjonera Władysława Stachurskiego. W dalszej części meczu

niepodważalnie dominowali Zvonimir Boban, Robert Prosinecki, Robert Jarni, Mario Stanić i spółka. Ostatecznie wygrali 2:1, choć drugą bramkę zdobyli dopiero w 89. minucie. – Ciekawe spotkanie. Szkoda, że ponieśliśmy porażkę, bo remis był w zasięgu ręki – stwierdził po spotkaniu trener Władysław Stachurski, choć było to raczej zaklinaniem rzeczywistości. Od kilkudziesięciu minut widać było, że kolejny gol Chorwatów jest kwestią czasu. – Mogę patrzeć w przyszłość z optymizmem, widzę postępy. Dobrze, że zawodnicy przekonali się, że Chorwaci to normalni ludzie i też można z nimi powalczyć – dodał selekcjoner.

Rzeczywiście, waleczności Polakom odmówić było nie sposób. Wynik, choć niekorzystny, to wstydu nie przyniósł, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że cztery miesiące później Chorwacja pokonała w mistrzostwach Europy broniących tytułu Duńczyków aż 3:0.

Pretensje Kowalczyka

Polacy z Chorwatami często mierzyli się w ramach przygotowań do wielkich turniejów. Na mundial w 1998 roku biało-czerwoni nie pojechali, a eliminacje jak burza przeszli rywale z Bałkanów. 22 kwietnia 1998 oba zespoły spotkały się w Osijeku. W porównaniu ze spotkaniem sprzed dwóch lat, gospodarze byli jeszcze mocniejsi. Choć bez odpoczywającego wówczas Prosineckiego, to z resztą swoich gwiazd: Bobanem, Staniciem, Jarnim, Davorem Sukerem, Slavenem Biliciem, Igorem Stimacem, Alanem Boksiciem

czy wchodzącym dopiero do kadry Igorem Tudorem. Biało-czerwoni zaś absolutnie nie przypominali zespołu, który zagrał w Rijece w 1996 roku. Z tamtego składu w drugim meczu z Chorwatami zagrał tylko Tomasz Wałdoch. I choć tym razem w kadrze Polaków było o wiele więcej graczy z zachodnioeuropejskich klubów, to i tak nie mieli oni większych szans z gospodarzami spotkania. Przegrali 1:4, a bramce Chorwatów zagrażali właściwie tylko po strzałach zza pola karnego. Fakt jednak, że golkiperów rywali zmusili do większego wysiłku niż dwa lata wcześniej, a Krzysztof Ratajczyk nawet zdobył bramkę.

– Zespół Chorwacji był lepszy, ale rezultat jest za wysoki – mówili Polacy. Napastnik Wojciech Kowalczyk, choć nie wymienił nikogo z nazwiska, to zżymał się, że dla niektórych jego kolegów ligowe spotkania są istotniejsze od występów w drużynie narodowej. – Nie ma sensu grać z ludźmi, którzy myślą nie o środowym meczu, ale o tym, z kim będą grać w piątek, sobotę i niedzielę. Moim zdaniem trzeba się skupić na walce i tylko na walce. Jeżeli

ktoś myśli o czymś innym, dziękujemy – pieklił się zawodnik Las Palmas. Być może jego uwagi i ambicja podziałały, bo biało-czerwoni wygrali osiem z dziewięciu kolejnych meczów i zremisowali wyłącznie z Finlandią.

Puchar Marjana

Na kolejny mecz z Chorwatami czekaliśmy pięć lat. 12 lutego 2003 roku obie kadry spotkały się w Splicie i był to znacznie lepszy mecz w wykonaniu Polaków, niż oba poprzednie. Choć to Jerko Leko trafił w poprzeczkę, to więcej zagrożenia stwarzali jednak biało-czerwoni. Bezbłędni byli za to Stipe Pletikosa oraz Jerzy Dudek, więc bramki nie padły. Najważniejszym wydarzeniem dla Polaków był jednak debiut w roli selekcjonera Pawła Janasa. Wybitny piłkarz i znakomity trener na koniec 2002 roku został trenerem seniorskiej kadry mężczyzn, a jego pierwsze mecze w tej roli przypadły na rozgrywany w Chorwacji Turniej o Puchar Marjana. Marjan to mający dla miejscowych spore znaczenie historyczne szczyt (178 m n.p.m.) w pobliżu Splitu. Biało-czerwoni

po bezbramkowym remisie z gospodarzami i ograniu 3:0 Macedonii zdobyli trofeum.

Modrić jak Jeleń

Paweł Janas jest jedynym selekcjonerem reprezentacji Polski, który dwukrotnie w tej roli mierzył się z Chorwacją (rezultat ten 15 października powtórzy Michał Probierz). Drugie takie spotkanie odbyło się w 2006 roku, gdy oba zespoły przygotowywały się do mistrzostw świata w Niemczech. W tym też kraju odbył się sparing, w którym Polacy odnieśli jedyne dotąd zwycięstwo nad Chorwatami.

Grający tego dnia na niebiesko biało-czerwoni triumfowali po golu Euzebiusza Smolarka. Napastnik głową wykorzystał dośrodkowanie z rzutu rożnego Macieja Żurawskiego. Innym z bohaterów spotkania był świetnie dysponowany

Artur Boruc, który udowodnił Pawłowi

Janasowi, że to właśnie on powinien być podstawowym bramkarzem na mundialu. Selekcjoner raczej tego wyboru nie żałował, bo choć Polacy odpadli po fazie grupowej, to akurat Boruca trudno o to obwiniać.

Od zwycięstwa nad Chorwatami w Wolfsburgu minęło już 18 lat, ale dwóch grających w tym meczu zawodników wciąż jest czynnymi piłkarzami. Luka Modrić gra obecnie w Realu Madryt i wystąpi na PGE

Narodowym w najbliższym spotkaniu z Polakami, a Ireneusz Jeleń jest superstrzelcem grającego w klasie okręgowej Piasta Cieszyn.

Pokonał Boruca i przeszedł do historii Żaden z nich nie zagrał za to w następnym polsko-chorwackim starciu, które było zdecydowanie najważniejszym w historii. Obie drużyny spotkały się w mistrzostwach Europy 2008. Dla Polaków był to pierwszy występ na takim turnieju i po remisie z Austrią oraz porażce z Niemcami mieli jeszcze matematyczne szanse na awans do ćwierćfinału. Musieli jednak pokonać Chorwatów wyżej, niż Austria pokona Niemców. Ostatecznie nie zwyciężyli ani Polacy, ani Austriacy. Biało-czerwoni przegrali 0:1 mimo, że pewni pierwszego miejsca w grupie Chorwaci pozwolili odpocząć liderom, a trener Slaven Bilić dokonał aż dziewięciu zmian w wyjściowym składzie. Stąd nieobecność na przykład Modricia. W rezerwowym zestawieniu i tak zdominowali jednak Polaków, których wielokrotnie ratował Boruc. Nie był jednak w stanie obronić strzału Ivana Klasnicia z 53. minuty, który okazał się być rozstrzygającym trafieniem. Chorwat stał się tym samym pierwszym zawodnikiem w historii mistrzostw świata oraz Europy, który po transplantacji organu wewnętrznego (w jego przypadku: nerki) strzelił gola w wielkim turnieju.

– Gdyby nie Artur Boruc, który jest bramkarzem klasy światowej, już wcześniej zapewnilibyśmy sobie zwycięstwo. Nie

zgadzam się, że Polska była łatwym rywalem. Tak samo nie była łatwym rywalem dla Niemców i Austriaków. Wygraliśmy nie dlatego, że Polacy byli słabi, tylko dlatego, że my graliśmy dobrze – twierdził po spotkaniu Slaven Bilić, selekcjoner Chorwatów. Mimo ciepłych słów od trenera rywali porażka na zakończenie turnieju w Austrii i Szwajcarii została przyjęta w Polsce z zawodem.

Na ponad 16 lat rozczarowanie z Klagenfurtu było ostatnim meczem Polski z Chorwacją. Po raz szósty obie drużyny spotkały się przed miesiącem w Osijeku, gdy po golu Luki Modricia z rzutu wolnego triumfowali gospodarze. Teraz zaś, po raz pierwszy, Polacy podejmą „Vatrenich” na własnym stadionie. Stawką są trzy punkty w Lidze Narodów oraz poprawa niekorzystnego bilansu spotkań z Chorwacją.

NORBERT BANDURSKI

Reprezentacja Polski spotka się ze zwycięzcami Pucharu Tymbarku.

Trwają zapisy

do kolejnej edycji turnieju

SPOTKANIE Z REPREZENTACJĄ POLSKI

MĘŻCZYZN, FINAŁ NA PGE NARODOWYM

ORAZ KIBICOWANIE PODCZAS MECZU KADRY

– TO NAJWAŻNIEJSZE NAGRODY CZEKAJĄCE

NA ZWYCIĘZCÓW NAJWIĘKSZEGO W EUROPIE TURNIEJU

PIŁKARSKIEGO DLA DZIECI – PUCHARU TYMBARKU.

ZGŁOSZENIA DRUŻYN DO UDZIAŁU W JUBILEUSZOWEJ

XXV EDYCJI PUCHARU TYMBARKU MOGĄ DOKONAĆ

NAUCZYCIELE ORAZ RODZICE.

Przez ostatnie 24 lata udział w Pucharze Tymbarku był doskonałą szansą na zaszczepienie pasji do uprawiania sportu, możliwością spełnienia piłkarskich marzeń i pierwszym krokiem do wielu wspaniałych karier, których efektem była gra w repre-

zentacji Polski. Przygodę z futbolem w ramach rozgrywek zaczynało już ponad 80 reprezentantek i reprezentantów Polski, m.in. Ewa Pajor, Paulina Dudek, Krzysztof Piątek, Arkadiusz Milik i Piotr Zieliński. – Kiedy w 2000 roku wystartowały pierwsze roz-

grywki turnieju, na pewno nikt nie spodziewał się, jak duży wpływ na społeczeństwo będzie miał ten projekt. Przez ostatnie 24 lata z sukcesem przyczyniamy się nie tylko do promocji aktywności fizycznej wśród najmłodszych, ale również prowadzimy sku-

teczny skauting – mówi Adam Kaźmierczak, wiceprezes PZPN ds. piłkarstwa amatorskiego. – Współcześnie dzieci mają wiele możliwości na spędzanie wolnego czasu. Mamy jednak nadzieję, że również w tym roku zdołamy przekonać uczennice i uczniów

w całej Polsce do aktywności fizycznej i gry w piłkę nożną. W tym aspekcie dostrzegamy szczególną rolę rodziców i nauczycieli, którzy niewątpliwie są naturalnymi wzorcami do naśladowania. Wierzymy, że jubileuszowa edycja będzie bogata w piękne akcje, niezwykłe historie drużyn oraz kolejne spełnione marzenia – dodaje.

– Wspieramy rozwój Pucharu Tymbark jako generalny sponsor od blisko 19 lat. Owocem tej długofalowej współpracy z PZPN jest największy dziś turniej w Polsce i w Europie, zachęcający dzieci do grania w piłkę nożną oraz aktywności fizycznej. Puchar Tymbarku to projekt o bardzo pozytywnych efektach społecznych i sportowych. Z jednej strony, co

roku aktywizuje sportowo setki tysięcy dzieci z całej Polski, docierając do niemal wszystkich powiatów oraz promuje kobiecą piłę nożną, a z drugiej pozwala tym najbardziej utalentowanym uczynić pierwszy krok w drodze do gry w reprezentacji Polski. Uczestnicy Pucharu Tymbarku stanowią dziś znaczącą część zarówno młodzieżowych, jak i seniorskich

reprezentacji Polski kobiet i mężczyzn. To najlepsza motywacja i zaproszenie do udziału w jubileuszowej XXV edycji, do której zapisy właśnie wystartowały – mówi Krzysztof Pawiński, CEO Grupy Maspex, do której należy marka Tymbark.

25 lat Pucharu Tymbarku – zagraj w jubileuszowej edycji! Zapisy do XXV edycji Pucharu Tymbarku rozpoczęły się 2 września i potrwają do 31 stycznia 2025 r. W największym w Europie turnieju piłkarskim dla dzieci mogą wziąć udział drużyny dziewcząt i chłopców z całej Polski w trzech kategoriach wiekowych: U-8 (roczniki 2017 i 2018), U-10 (roczniki 2015 i 2016) oraz U-12 (roczniki 2013 i 2014). Zgłoszenia mogą dokonać nauczyciele (np. edukacji wczesnoszkolnej czy wychowania fizycznego) trenerzy oraz rodzice (za zgodą dyrektora szkoły), wypełniając formularz zgłoszeniowy dostępny na stronie: www.laczynaspilka.pl/puchartymbarku. Drużyny w kategorii U-8 powinny liczyć od minimum 5 do maksimum 10 zawodników, natomiast w  kategoriach U-10 i U-12 – od minimum 6 do maksimum 10 zawodników. Dopuszcza się tworzenie zespołów mieszanych, w których do drużyn chłopców dołączają dziewczynki. Co szczególnie ważne dla mniejszych miejscowości, placówki z jednej gminy mają możliwość zgłoszenia jednej wspólnej drużyny w poszczególnych kategoriach wiekowych, pod warunkiem, że wszystkie podmioty mają łącznie nie więcej niż 350 uczniów w rocznikach 2013-2018. Co istotne, od XXV edycji Pucharu Tymbarku drużyny do udziału w rywalizacji w kategorii U-8 (rocznik 2018) mogą również zgłaszać przedszkola. Wzorem lat ubiegłych uczestnicy Pucharu Tymbarku rozpoczną rywalizację w marcu i kwietniu od turniejów na poziomie gminnym i powiatowym. W kolejnym etapie zmierzą się w finałach wojewódzkich, by powalczyć o awans do finału ogólnopolskiego w Warszawie. Jak w poprzednich edycjach, rywalizacja drużyn w kategorii U-8 zakończy się na etapie wojewódzkim, natomiast drużyny w kategorii U-10 i U-12 zawalczą w czerwcu w finale ogólnopolskim w Warszawie.

Zwycięzcy spotkają się z kadrą narodową

Puchar Tymbarku to obietnica nie tylko niezwykłej przygody, ale również spełnienia dziecięcych marzeń – o pierwszym medalu, udziale w ogólnopolskim turnieju, rywalizacji z najlepszymi. Wszyscy uczestnicy, niezależnie od etapu rozgrywek, otrzymują pamiątkowe medale, natomiast drużyny dyplomy. Nauczyciele mogą natomiast liczyć na certyfikat, świadczący o udziale w promocji piłki nożnej w Polsce, oraz pamiątkowe koszulki. Na zwycięzców XXV edycji Pucharu Tymbarku czekają niezapominane i pełne piłkarskich emocji nagrody. Finaliści nie tylko zostaną zaproszeni na mecz reprezentacji Polski mężczyzn, ale również będą mieli możliwość zadania pytań swoim idolom podczas specjalnego spotkania z zawodnikami kadry narodowej – o czym 13 października, dzień po meczu Polska – Portugalia, przekonają się

aktualni zwycięzcy, zakończonej w czerwcu XXIV edycji Pucharu Tymbarku. – Jeszcze jako selekcjoner reprezentacji Polski do lat 21 dwukrotnie oglądałem na żywo finały Pucharu Tymbarku i byłem pod ogromnym wrażeniem. To fantastyczny turniej, który daje młodym adeptom futbolu możliwość zagrania po raz pierwszy w życiu na wielkim stadionie z prawdziwego zdarzenia. Finał tych zawodów odbywa się na PGE Narodowym, gdzie swoje mecze rozgrywa reprezentacja Polski. To największy zaszczyt i dostąpić go mogą również uczestnicy Pucharu Tymbarku. Proszę mi wierzyć, że samo przebywanie na murawie PGE Narodowego, bycie tam, na dole, robi ogromne wrażenie i zapamiętuje się ten moment do końca życia. Życzę wszystkim uczestnikom Pucharu Tymbarku, aby mogli tego doświadczyć – mówi selekcjoner reprezentacji Polski mężczyzn, Michał Probierz. PATRYCJA MACIĄG

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.