Teraz i Zawsze nr 1 (13) Styczeń 2012

Page 1

Nr 1 (13) styczeń 2012

Tzawsze ERAZ i

Cena 5 zł (w tym 8% VAT)

1858

Od kryzysu do PRZEBUDZENIA

Czy Bóg kibicuje polskiej gospodarce?

KRETA

i inne biało-niebieskie wyspy

żagle

Złapać wiatr w

numer ISSN: 2082-6133


8

Nowy początek życia bywa niełatwy

Tzawsze ERAZ i

Nr 1 styczeń 2012

3B óg (nie tylko) Dobrych Początków ...ale i dobrych zakończeń.

4 Nowe początki

Somosierra, słomiany zapał i męskie decyzje.

7D rogi wybór

Wybić się na nieprzeciętność.

8 Złudzenie czy możliwość? Pozbyć się starego bagażu przed nową podróżą.

10 Przekraczający granice Jezus odkrywany wciąż na nowo.

13 Bóg a sprawa polska – obserwacje ekonomisty

Czy Bóg kibicuje polskiej gospodarce?

14 Od kryzysu do przebudzenia

Przebudzenie roku 1858 – recepta na recesję.

18 Vaclav Havel – wzór empatii

Wspomnienie o zmarłym mężu stanu.

19 Zaradny Mikołaj

Zaraźliwe okazywanie miłości.

21 FaceBóg

Ludzie ciągle chcą doświadczać przebaczenia.

24 Pójdź ze mną do kina Pan Marian się nie daje!

25 Bo liczy się osobowość! Recenzja książki F. Littauer „Osobowość plus”.

26 Kreta w kolorach biało-niebiesko-morskich Widokówki nie kłamią.

26

Paweł i Wala Jaroszowie na greckiej wyspie Santorini

Zdjęcie na okładce gosia góra


I

dea początku jest dla Bogu bardzo ważna. Biblia zaczyna się słowami: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię” (1 M 1:1). Z kolei teologicznym rozpoczęciem Nowego Testamentu jest werset: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo” (J 1:1). Różnie możemy określać naszego Stwórcę, ale to imię będzie z pewnością bardzo adekwatne do Jego osoby: Bóg Dobrych Początków. Wprawdzie mamy w naszym języku powiedzenie: „miłe złego początki”, jednak z całą pewnością dotyczy ono kogo innego. Nasz Pan obdarzył nas największym darem, o jakim marzy wielu ludzi – nie tylko możliwością rozpoczęcia życia na nowo, z czystą kartą, ale także prawem do odnawiania go w sytuacji, kiedy nie zdołaliśmy dobrze zacząć za pierwszym razem. W Bożym języku prawo to nosi nazwę przebaczenia. Bóg jest ponad czasem, więc jego upływ nie ogranicza w żaden sposób Tego, który panuje. Znaczy

czegoś innego, czym może akurat mogą dysponować ci pierwsi niespełnieni. Dlatego, aby wyrwać się z tego zamkniętego kręgu, potrzebujemy uczyć się życia od Jezusa, który powiedział: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie je mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje podkopują i kradną; ale gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie podkopują i nie kradną” (Mt 6:19-20). My skarby rozumiemy w sposób czysto materialny, jako bogactwa, tymczasem Jezus miał na myśli wszystko to, co ma dla nas wymierną wartość. I zachęca, byśmy wiązali ją z tym, co wieczne, a nie z tym, co doczesne. Poznawanie Boga i Jego Królestwa uwalnia nas od łączenia poczucia spełnienia z tym, czego nie mamy. Łączy natomiast z wieczną i nieocenioną wartością tego, co otrzymaliśmy. Przyswojenie sobie tej prawdy, w połaczeniu z dobrym początkiem, który zapewnił nam Bóg, daje nam niesamowitą szansę na odwrócenie oce-

Tu i teraz!

Bóg (nie tylko) Dobrych Początków to, że – inaczej niż we współczesnym świecie – najlepsze role nie są zarezerwowane jedynie dla dwudziesto- i trzydziestolatków. Każdy okres w życiu człowieka jest dobry, by poddać się Bogu i móc zacząć jeszcze jedną niezwykłą podróż w głąb Jego Królestwa. Co mam na myśli? Boże Królestwo to świat Bożego panowania, nie terytorium, ale życie tych, którzy uznali Jezusa swoim Królem. Możemy je przeżywać powierzchownie, zadowalając się tym, że Bóg zaspokaja nasze codzienne potrzeby, a przy tym obadarzył nas zbawieniem wiecznym. Ale możemy poszukiwać też głębi tej relacji – poznając Boga jako tego, który chce dawać nam znacznie więcej niż tylko jedzenie i odzienie (Mt 6:25). Wielu z nas popełnia wciąż ten sam błąd, łącząc poczucie życiowego spełnienia z otrzymaniem od Boga czegoś ze sfery doczesnej, co uważamy za brak w swoim życiu. Nie zwracamy jednak uwagi na to, że inni, którzy mają to coś, również nie doświadczają poczucia zadowolenia, bo z kolei brakuje im

Tzawsze ERAZ i

ny własnego życia. Taki zwrot może się dokonać w każdym momencie naszego życia. Nawet jeśli doświadczymy go późno, bądźmy pewni, że Bóg jest w stanie dostarczyć nam jeszcze wystarczająco wiele radości i satysfakcji. A to dlatego, że Boża artymetyka znacząco różni się od naszej. Uczmy się od synów Koracha: „Albowiem lepszy jest dzień w przedsionkach twoich niż gdzie indziej tysiąc; wolę stać raczej na progu domu Boga mego, niż mieszkać w namiotach bezbożnych (Ps 84:11). A także dlatego, że Boże życie w człowieku tak naprawdę nie kończy się z chwilą jego śmierci. Życie tu przygotowuje nas jedynie do życia tam. To, czego nauczymy się tutaj, tym lepiej przysposobi nas do korzystania z całego bogactwa wieczności. Bo nasz Pan to Bóg Dobrych Początków... i jeszcze lepszych zakończeń.

Adres redakcji: Agenda Wydawnicza Teraz i Zawsze, ul. Puławska 114, 02-620 Warszawa e-mail: tzawsze@gmail.com nr konta 15 1160 2202 0000 0001 8845 3686

Włodek Tasak www.schpolnoc.pl Redaguje kolegium: Gosia Góra, Jarek Michalczuk, Agnieszka Prokopowicz, Bożena Sand-Tasak, Włodek Tasak (red. nacz.). Oprac. graficzne: Jarek Michalczuk

Wydawca: Agenda Wydawnicza Teraz i Zawsze Adres Wydawcy: ul. Puławska 114, 02-620 Warszawa Drukarnia „TED”, ul. Zabraniecka 82, 03-787 Warszawa


żyjąc słowem

Nowe początki tekst Lesław Juszczyszyn

A

ch ci szaleni Polacy – miał wykrzyknąć podekscytowany Napoleon, patrząc na końskie zady znikające za zakrętem. Właśnie do bitwy pocwałował 3. szwadron 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej. Co warte podkreślenia: szwadron polski! Jak informuje Wikipedia: Bitwa pod Somosierrą to „szarża 3. szwadronu 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej trwająca osiem minut, przeprowadzona 30 listopada 1808 roku, rano (ok. godziny 10.30) na przełęcz Somosierra w Hiszpanii na wysokości 1444 m n.p.m., przy 300-metrowej różnicy poziomów. Zakończyła się zdobyciem wąwozu przez polskich szwoleżerów i sukcesem armii napoleońskiej. Bitwa ta otworzyła Napoleonowi drogę na Madryt i pozwoliła kontynuować hiszpańską kampanię”.

Ułańska fantazja potomków szwoleżerów Lubię wracać do tego fragmentu naszej historii. Sądzę, że stanowi on kwintesencję polskiego charakteru. „Ach ci szaleni

4

Tzawsze ERAZ i

Polacy!”. Skąd ten okrzyk? Okrzyk i zachwyt w głosie Napoleona uzasadnia fakt, że zanim Francuzi wytrzeźwieli i wygrzebali się z namiotów, było już „pozamiatane”. Szarża – duma Polaków – przeszła do historii wraz ze słynnym okrzykiem Napoleona. A że „szaleni” w języku francuskim ma ten sam źródłosłów, co „pijani”, więc dzisiaj częściej można usłyszeć wersję: „Ach ci pijani Polacy!”, co też jakoś opisuje stan polskiego charakteru. Tylko w Nowy Rok 2012 policja zatrzymała 447 pijanych kierowców. Niemniej... „niewdzięcznicy” – chciałoby się powiedzieć o Francuzach! Jestem głęboko przekonany, że Napoleon miał na myśli to, że Polacy są fantastyczni, czyli szaleni właśnie! Czy nie tacy w gruncie rzeczy jesteśmy? Czy to nie szalone zrywy charakteryzują polską historię i historię polskiego charakteru? Inna rzecz, że w przeważającej liczbie te szalone bitwy, te bohaterskie zrywy były… przegrane. Dlaczego przegrane? Czy musiały być przegrane? Dlaczego i czy w ogóle musiało do nich dojść? Czy można było im zapobiec? Jak potoczyłaby się nasza narodowa historia,

gdyby nie nasz przysłowiowy słomiany zapał? Przenieśmy historię narodową na historię rodzinną, małżeńską, osobistą. Okazuje się, że analogia jest uzasadniona. Z przegranymi bitwami jest jak z przegranym życiem, jak choćby z rozwodami. Przecież nikt nie zamierza przegrywać bitew, tak jak nikt, kto wchodzi w związek małżeński, nie planuje rozwodu. A jednak rozwody, jak przegrane bitwy, ciągle się rozgrywają bliżej lub dalej nas. Ileż zawiedzionych nadziei, postanowień, wysiłków! Ile poranionych kobiet, iluż poranionych mężczyzn! Ileż strat! A przecież nikt nie planuje swoich klęsk! W związku z tym nasuwają się analogiczne pytania: dlaczego i czy w ogóle musiało do nich dojść? Czy można było im zapobiec? Jak potoczyłaby się rodzinna, małżeńska historia, gdyby nie nasz przysłowiowy zapał słomiany?

Gdyby nie ten słomiany zapał! Myślę o tym wszystkim w kontekście nowego roku, który cały leży przed nami nagusieńki, jak dopiero co powity


Żeby naprawdę coś zmienić, żeby naprawdę dokonać zwrotu i naprawdę rozpocząć nowe życie, potrzebny jest konkret i decyzja ponawiana każdego ranka, przez następne 365 dni! Liczy się dziś! Liczy się „tu i teraz”. Liczy się determinacja!

niemowlak, oczekujący, że go ubierzemy w postanowienia noworoczne. A te typu „mocne postanowienie poprawy” w kontekście wyznania grzechów zawsze były zalecane przez duchowych przewodników i nie jest to dzisiejszy wynalazek. Jednak robienie postanowień noworocznych stało się ostatnio bardzo modne. Zawsze było o nich słychać, ale teraz jest ich prawdziwy wysyp. W Internecie pod hasłem: „postanowienia noworoczne Polaków” przeczytałem m.in., że: „być szczęśliwym” zamierza w tym roku 730 osób, „zacząć dbać o swoje zdrowie i przejść na dietę” – 544 osoby i „nie rezygnować z byle powodu!” – 436 osób. „Pielęgnować relacje z ludźmi” – 293 i „pokochać siebie” – 273 osoby. Niektórzy studenci chcieliby: „zaliczyć wszystkie egzaminy w pierwszych terminach!” – 223 deklaracje. Co ciekawe: „zakochać się” postanowiło 199 osób i „przeżyć życie, nie przeczekać” – 198. Na 155 pozycji znalazło się: „więcej seksu!” (aż 9 wykrzykników zdradza wielkie pragnienie). Trzeba przyznać, że bardzo ambitne postanowienia i niezłe w swoim brzmieniu. Są też mniej ambitne: „wybielić zęby” – 55 deklaracji, „znaleźć pracę” – 52,

„uczyć się gotować” – 42. Natomiast „regularnie biegać” już tylko 30. Oprócz tego „wybielenia zębów” (konkret), większość postanowień cechuje tak wielka skala ogólności, że z góry można założyć, że nic z nich nie będzie. Niektóre są z kolei tak ambitne („zaliczyć wszystkie egzaminy w pierwszych terminach!”), że lepiej od razu udać się na piwo. Żeby naprawdę coś zmienić, żeby naprawdę dokonać zwrotu i naprawdę rozpocząć nowe życie, potrzebny jest konkret i decyzja ponawiana każdego ranka, przez następne 365 dni! Liczy się dziś! Liczy się „tu i teraz”. Liczy się determinacja! Bywa, że nasze postanowienia, ambitne, konkretne, ważne, piękne, nigdy nie wejdą w fazę realizacji, tak jak to słynne dotyczące rzucania palenia: „Od jutra nie palę!”. Dlaczego nie? Z prostej przyczyny, którą zdradza słówko: „jutro”. Wyobraźmy sobie namiętnego (czyli uzależnionego) palacza, który wiesza przy swoim łóżku baner z hasłem: „Od jutra nie palę!”. Otóż budzi się taki namiętny (czyli uzależniony) palacz i co czyta: „Od jutra…”. Skoro od jutra, to dzisiaj jeden sztach nie zaszkodzi! Może nawet pomóc, no bo przecież palenie czemuś służy i przynosi jakieś korzyści (jak każde inne uzależnienie)! W książce P. Carnesa „Od nałogu do miłości” jest pokazany schemat, który gubi wiele małżeństw. Ten schemat zawiera się w zdaniu: „szalone kłótnie – szalony seks”. O co chodzi? Kiedy nie doprowadzamy spraw do końca, kiedy nie wypowiadamy się do końca, kiedy nie podejmujemy wiążących decyzji, kiedy nie rozwiązujemy problemów, tylko je przygłaskujemy i uciszamy seksem, wtedy ich nigdy nie rozwiążemy. I schemat się powtarza, niekiedy całe życie, a w ostateczności dopiero rozwód przerywa to błędne koło. Chyba że co najmniej jedna osoba powie „dość!” i odmówi udziału w tej swoistej grze. Chyba że ktoś (najlepiej dwoje, ale niekoniecznie) będzie dość zdeterminowany/zdeterminowana, by podjąć decyzję o zmianie i zacznie ją wcielać dzień po dniu przez kolejne 365 dni i następne od dzisiaj! Ale kto chce pracować, kto chce otwierać rany, kto chce znowu przeżywać coś, od czego ucieka w pracę, w seks, w używki, w chore związki (małżeńskie też). Kto chce, żeby bolało?

Konkret, decyzja! Najczęściej szukamy cudownych i bezbolesnych rozwiązań, które nic nas nie

kosztują. Najchętniej ulegają im ludzie deklarujący, że są wierzącymi w Boga. Tacy zwykle chcieliby (brzmi to zazwyczaj bardzo pobożnie: „powierzam swoje sprawy Bogu”), aby Bóg rozwiązał problem za nich. Pewien młody mężczyzna będący w tarapatach scharakteryzował to tak: „Jestem osobą wierzącą, nigdy nie odrzuciłem Boga, chociaż czasem czuję się, jakby to On mnie od siebie odrzucał, bo jestem, jaki jestem. Wiele razy prosiłem Go o to, aby mnie zmienił, ale... niestety wszystko pozostało po staremu”. Postanowienie noworoczne: „będę się uczyć”, „będę lepszy/a”, „od jutra nie palę” to dobre chęci, którymi wybrukowane jest piekło. Dlaczego? Bo to są czcze postanowienia, obiecanki cacanki. Wśród palaczy krąży żart z tym związany. Na pytanie: „Jak pan myśli, czy trudno rzucić palenie?”, palacz odpowiada: „Rzucić palenie to pestka. Wiem, bo rzucałem już z trzydzieści razy!”. Jakiś czas temu, zaproszony pastor zza Oceanu (nie tylko my mamy problemy!) powiedział coś, co mnie otrzeźwiło. A powiedział tak: „Najgorsi są ci, co chodzą regularnie do kościoła, ale nigdy nie podjęli decyzji”. I wyjaśnił to mniej więcej tak: „Ktoś, kto chodzi regularnie do kościoła, ale nie angażuje się i nie podejmuje decyzji, dochodzi w pewnym momencie do przekonania, że tak naprawdę w jego życiu nic się nie zmienia. Chodzenie do kościoła okazuje się wówczas zwykłą stratą czasu, a najgorsze z tego jest przekonanie, że skoro nic się nie zmienia, to znaczy, że to wszystko ściema. No bo gdyby Bóg był prawdziwy, to by się coś konkretnego działo. A tu nic!”. Jak to ktoś lapidarnie wyraził: „Chodzenie do baru mlecznego nie sprawi, że staniesz się mlekiem”! W życiu (w duchowym też) potrzebne są konkrety i decyzje. W życiu (duchowym również) liczy się „dziś”, liczy się „tu i teraz”, liczy się determinacja. Tymczasem spotykam ludzi, którzy chcieliby jednym spotkaniem, jedną rozmową rozwiązać problemy nagromadzone przez dziesięciolecia. A kiedy dowiadują się, że to niemożliwe, odwracają się i odchodzą obrażeni. Wracają czasem, kiedy życie im dopiecze, a kiedy poczują się lepiej, znowu rezygnują z pracy nad sobą.

Chciałbym czy chcę? Rozmawialiśmy niedawno w męskim gronie o tym, jak pomóc młodszemu z nas w podjęciu życiowej decyzji. W odpowiedzi na różne warianty poddawanych F

5


żyjąc słowem

Rozmawialiśmy niedawno w męskim gronie o tym, jak pomóc młodszemu z nas w podjęciu życiowej decyzji. W odpowiedzi na różne warianty poddawanych możliwych rozwiązań problemu padała odpowiedź: „Chciałbym, ale”. Aż w końcu jeden z mężczyzn zadał mu pytanie: „Chciałbym czy chcę?” możliwych rozwiązań problemu padała odpowiedź: „Chciałbym, ale”. Aż w końcu jeden z mężczyzn zadał mu pytanie: „Chciałbym czy chcę?”. Chciałbym czy chcę! To wielka różnica! „Chcę” sprawia, że moje postanowienia przestają być czczymi życzeniami i zamieniają się w rzeczywistość. Dlatego właśnie piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. Dobre chęci odrywają od rzeczywistości, zwłaszcza kiedy zabraknie wyraźnego „chcę”, czyli decyzji. Chciałoby się dodać: męskiej decyzji. Siłą rzeczy myśl biegnie w stronę tego mężczyzny, który był opiekunem Jezusa. Miał na imię Józef i był mężem Marii. Z Biblii możemy się dowiedzieć, że to był chodzący konkret. Mało mówił, a dużo robił i to bez zbędnego hałasu. Kiedy w środku nocy i na dodatek we śnie dostał polecenie, by ratować dziecko i Jego matkę, wstał, spakował walizki, wrzucił na środek transportu, jakim dysponował i wyemigrował z rodziną do sąsiedniego kraju. Nie konsultował ze swoją mamusią, nie rozważał za i przeciw ze swoim tatą, nie czekał, aż się rozwidni, nie poszedł obgadać tego z kolegami do baru, ale wstał, obudził Marię i zabierając najbardziej niezbędne rzeczy, umknął

przed pościgiem, ratując życie dziecka. Wszystko przez to, że rok wcześniej podjął decyzję, iż będzie z matką tego dziecka na dobre i na złe oraz dlatego, że ślubował jej wierność. Sytuacja nie była klarowna, bo narzeczona była wtedy w ciąży, do której nie mógł się przyznać i decyzję ponowił wtedy, kiedy tak naprawdę powinien żądać jej śmierci. Prawo religijne taką możliwość mu nie tylko dawało, ale nawet zobowiązywało go do radykalnych rozwiązań. Jego radykalizm przejawił się natomiast w tym, że nie tylko nie przyłożył ręki do wykonania wyroku (Prawo nakazywało!), ale dał ochronę Marii i potwierdził swoją decyzję, biorąc ją do siebie (posłuchał serca). Tym samym ściągnął na siebie całe odium, jakie spadło na narzeczoną ze strony całej społeczności. To miało miejsce w roku 1! (Mt 2:13-15, 23; Łk 2:15-20). Chyba nie zdajemy sobie do końca sprawy z tych wydarzeń. Chyba że, jak pomyślimy o tzw. zabójstwach honorowych, czyli wyrokach śmierci na współczesnych muzułmańskich kobietach (wykonywanych przez ojców lub rodzonych braci), które zaszły w ciążę przed ślubem. Ten mężczyzna to był konkret i to była jedna decyzja! Nie chcę powiedzieć, że mamy

kurczowo trzymać się głupich, nieprzemyślanych decyzji albo niedojrzałych wyborów, które ewidentnie nas niszczą. Chcę powiedzieć, że ten mężczyzna, mając pewność co do słuszności wyboru, potwierdzał ten wybór kolejnymi konkretnymi decyzjami. Te decyzje potwierdzał działaniami! To się nazywa konsekwencja. Jak to ktoś powiedział: „Raz wybrawszy, ciągle wybierać muszę”. Ciągle znaczy każdego dnia i do końca życia! Sądzę, że nie dość powtarzać, iż życie (duchowe również) to ciągły proces. I jak to wyraziła Sofia („sofia” znaczy: „mądrość”), jedna z bohaterek filmu „Vanilla Sky”: „Każda mijająca chwila to szansa, żeby wszystko odmienić”. Z początkiem roku warto zrobić dobry użytek z każdej mijającej chwili, by wykorzystać szansę na nowy początek, który przeciągnie się na kolejne dni, tygodnie, miesiące. Zrobić postanowienie to pestka. Stracone szanse i niezrealizowane postanowienia są najlepszym tego dowodem. Co mogę zrobić, żeby konsekwentnie żyć nowym życiem? Jeśli początek, to i koniec czegoś. Jeśli początek, to decyzja: CHCĘ! Lesław Juszczyszyn

Ręce do góry

projekt z chmur

czego OKO nie widziało czego UCHO nie słyszało...

Ręce Do Góry to nowa chrześcijańska muzyka dla Kościoła: 10 całkowicie nowych piosenek, śpiewają m. in Monika Głębowicz, Agnieszka Edwins Beata Bednarz! Gotowa produkcja muzyczna Podkłady do samodzielnego śpiewania Nuty z melodią i akordami do nauki Projekt Sławka Szymańskiego

www.recedogory.pl czytałem, widziałem, słyszałem


tekst Bożena Sand-Tasak

Drogi wybór P an Józef K., z zawodu urzędnik bankowy, większość życia spędza w pracy, której tak naprawdę nie lubi, ale nie ma w sobie dość odwagi i siły, aby ją zmienić. Bo też tak naprawdę nie wie, co chciałby w życiu robić, rutyna nie ma mocy wzbudzić w nim pragnień, chyba że te karłowate ambicje wspinania się powoli, szczebel po szczeblu po drabinie kariery, bez ekscytacji, tylko po to, aby móc spojrzeć na kogoś z góry. Jego życiowe ścieżki – stare, wydeptane: praca, dom, łóżko, kochanka, praca... A przecież dopiero co skończył 30 lat. Nawet nie zdążył się zakotwiczyć w jakimś związku, bo też nie szuka przyjaźni, miłości – nie, to za wiele kosztuje. Ale nie jest nieszczęśliwy... Szczęśliwy? – sam nie wie, nigdy się nad tym nie zastanawiał. Być może jakiś wstrząs czy kryzys mógłby okazać się dla niego zbawienny? Nie w jego przypadku. On nie czuje potrzeby, a te resztki życiowej energii poświęca na udowodnienie swojej niewinności. Szarpie się z losem, walczy z systemem – swoim wyimaginowanym wrogiem, wydeptuje kolejne ścieżki w poszukiwaniu kogoś, kto pomoże mu wygrać. Nie stać go jednak na tę kluczową dla całego procesu podróż – w głąb swojego serca i sumienia. Autorefleksja mogłaby wszystko odwrócić. Mija rok. W przeddzień jego 31 urodzin przychodzą po niego... Tuż przed śmiercią Józef K., bohater powieści F. Kafki pt „Proces” doznaje przebłysków świadomego

człowieczeństwa – dostrzega innych wokół siebie, w desperackim geście wyciąga dłoń. Ale jest już za późno. Egzekucja zostaje wykonana, ginie „jak pies”, „tak, jakby wstyd miał go przeżyć”. Erich Fromm w swojej psychologicznej, nowatorskiej interpretacji powieści Kafki wskazuje na winę głównego bohatera, który przez swoje jałowe, bierne życie, pozbawione pasji i miłości do innych, sam na siebie wydaje wyrok, a jego dalsze losy świadczą o rozpadzie jego osobowości. Nie jest ofiarą zewnętrznych, wrogich sił i okoliczności, ale człowiekiem odpowiedzialnym za niezdolność do zmiany swojego życia. Stworzenie wroga w postaci „systemu”, z którym walczy, jest jedynie zastępczym celem, mającym wypełnić wewnętrzną pustkę noszącego cechy współczesnego „everymana”, Józefa K, ucieczką przed poszukiwaniem prawdziwego życia. Radykalizm Fromma, świeckiego psychologa i filozofa, wprost zdumiewa. Śmierć za egoizm, brak ideałów, wyższych potrzeb i aspiracji – czy to nie jest zbyt surowa kara? Może jednak warto spojrzeć na to nie jak na karę, ale logiczną konsekwencję. Pustka, jałowość życia jest wyborem. Poprzedzają go liczne, mniejsze postanowienia odnoszące się do dnia codziennego: czasu, jakim zarządzamy, relacji, na których nam zależy bądź nie, wysiłku, jaki chcemy podjąć, by poszerzać granice naszego świata: doświadczenia, naszej wyobraźni,

wrażliwości, wiedzy. Strażnikami tych granic są najczęściej egoizm i lenistwo przy asyście kłamstwa, zabijającego odwagę i wiarę, bo nie warto, że strach, że nie ma możliwości... że życie takie jest – szare, ale znane, niesatysfakcjonujące, ale przewidywalne. Ale czy to jest życie, za którym tęskniliśmy niegdyś, gdy jeszcze żywe były w nas pragnienia? Jezus powiedział: Ja przyszedłem, abyście mieli życie! Wieczne życie samego Boga, które charakteryzuje twórcza siła i miłość. I co ważne – jest ono zaraźliwe. Chyba każdy z nas lubi przebywać w towarzystwie ludzi ogarniętych jakąś pasją. Nie musimy nawet podzielać ich zainteresowań, aby udzielił nam się ich entuzjazm, abyśmy poczuli przypływ świeżej energii. Bóg jest wielkim Pasjonatem, o niezwykle bogatej osobowości. Przebywanie w Jego towarzystwie, rozmowa z Nim karmi, wzmacnia nasze duchowe życie, które za Jego sprawą jest w stanie rozsadzić mury naszej dotychczasowej, być może bezpiecznej, ale często ciasnej egzystencji. Pozwólmy Mu na to. Zróbmy w nim miejsce dla Niego, dla innych, w końcu dla siebie, swoich dawno zapomnianych, ale też nowych pasji i zainteresowań. W swoich mądrych wyborach pójdźmy za radą Roberta Frosta, by mieć odwagę przecierać nowe szlaki w swoim życiu: „Na rozwidleniu dróg gdym stanął, wybrałem tę mniej uczęszczaną”. Bożena Sand-Tasak

daje do myślenia

7


w praktyce

Złudzenie, czy możliwość? tekst GRZEGORZ BACZEWSKI

Rozpoczynanie czegoś od nowa jest możliwe tylko wtedy, gdy rozprawimy się z obciążającą przeszłością. Nigdy nie uda nam się stworzyć czegoś nowego, ciągnąc za sobą bagaż „staroci”

8

Tzawsze ERAZ i

G

dybym tylko mógł to zmienić, zacząć wszystko od nowa! Jakże często przewija się nam przez głowę tego typu myśl w sytuacjach trudnych czy bolesnych. Chcielibyśmy wówczas cofnąć czas, żałujemy nierozważnych czynów czy zbyt pochopnie wypowiedzianych słów. Ale nie zjawia się nikt z czarodziejską różdżką i nie przenosi nas w alternatywny świat naszego „chciejstwa”. Czy możliwe jest więc rozpoczęcie czegoś w życiu od nowa, czy możliwe są nowe początki?

Nie wszystko da się zmienić Wbrew pozorom na pytanie to nie ma łatwej, jednobrzmiącej odpowiedzi: „tak” lub „nie”, jak byśmy chcieli to postrzegać w naszym uporządkowanym świecie ewangelicznym. Rozpatrując chrześcijańską ideę nowego narodzenia (nowego życia) w praktyce, a więc przypatrując się zmianom, których oczekujemy w życiu po jakiejś deklaracji z naszej strony, inspirowanej wewnętrznym przeżyciem doświadczenia Boga, trzeba realistycznie rozeznać,

czego te zmiany mogą dotyczyć, a czego nie. Przyjrzyjmy się temu, czego w życiu nie uda nam się zmienić. Po pierwsze nie zmienimy naszej przeszłości, faktów, które zaistniały, wydarzeń mających miejsce i emocji, jakie wówczas przeżywaliśmy, a także po części konsekwencji, następstw tych wydarzeń. Fakty – one mają miejsce w realnej rzeczywistości, czasoprzestrzeni. Coś się wydarzyło, stało się. Możemy się z nimi nie zgadzać, mogą nam się nie podobać, ale… coś stało się faktem! Nawet gdy doświadczamy cudu, np. uzdrowienia lub wskrzeszenia z martwych, o których donosi nam Pismo Święte oraz historia Kościoła, to nie zmienimy faktu, że wcześniej ktoś był chory lub że ktoś zmarł. Jak brzmi slogan – z faktami się nie dyskutuje. Emocje – one zawsze nam towarzyszą. Nawet aleksytymicy, osoby niezdolne do rozumienia i wyrażania emocji, emocje posiadają. Związane są z naszym temperamentem, typem osobowości, z doświadczeniami życiowymi i wychowaniem, z naszymi poglądami na życie i wartościami, którymi się kierujemy. Są ważnym


wskaźnikiem tego, co się z nami i w nas dzieje. Mogą nami władać, panować nad nami lub możemy uczyć się je rozpoznawać i właściwie wyrażać – tak, by nas nie niszczyły. Z radosnymi emocjami zwykle nie mamy problemu, często ich pożądamy. Znacznie gorzej radzimy sobie z bolesnymi – one są dla nas wielkim wyzwaniem. Gdy towarzyszą trudnym sytuacjom życiowym, zwykle na tyle głęboko w nas zapadają, że późniejszą rzeczywistość postrzegamy przez pryzmat przeżytych emocji, tak jakbyśmy kotwiczyli na nich swoje życie. To właśnie sfera emocji może stać się przysłowiową kłodą, o którą możemy nieustannie się w życiu potykać. Ale możemy je także modelować, zmieniać (między innymi na tym polega proces terapeutyczny).

Żyjąc w dwóch światach naraz Konsekwencje – żyjemy w świecie materii i duchowym zarazem, w świecie, w którym obowiązują określone prawa i zasady. Próby łamania tych praw, których uczymy się przecież od najmłodszych lat, kończą się zwykle tragicznie. Możemy się buntować przeciwko nim, ale nie jesteśmy w stanie ich zmienić. Lapidarnie ujmując: jeśli ktoś wkłada głowę w paszczę lwa, musi liczyć się z tym, że ten, nawet jeśli jest wspaniale wytresowanym kociakiem, może

temperamentalność i osobowość. Każdy z nas jest inny, niepowtarzalny, unikatowy. Jak napisał apostoł Paweł: w wielkim domu są różne naczynia i różne jest ich przeznaczenie (parafraza 2 Tm 2:20). Świat jest bogatszy o naszą indywidualność i nie ona wymaga zmian (chociaż też może być czasami modelowana). Jest to wyraźnie widoczne w życiu biblijnych bohaterów, apostoła Piotra i Pawła, bo oni są najlepiej opisani w kontekście ich osobistego spotkania z Mesjaszem i rozpoczęcia nowego życia oraz – co istotne – dalszego jego przebiegu. To ci sami ludzie, chciałoby się powiedzieć, ale idący w nowym kierunku, żyjący już nie dla siebie, a dla swego Mistrza.

przekleństwa, wciąż w tym nowym życiu będziemy potykali się o stare kłody. Nowa jakość to wolność od potępienia, wolność od wszelkiego grzechu z przeszłości – jak napisał Paweł w Liście do Kolosan: „Chrystus wymazał obciążający nas list dłużny, przybiwszy go do krzyża (Kol 2:14 )”. To, co stare, przeminęło i nie musi destruktywnie wpływać na nasze życie. Nie musimy ciągle wracać do przeszłości i bez końca grzebać się w niej czy uginać wciąż pod jej ciężarem. Patrząc realistycznie, nie zmienimy jej, ona była i jej ból może być nadal realnie odczuwalny, ale nie musi mieć nad nami władzy.

Nie udasz się w nową podróż ze starym bagażem

Stare wspomnienia, ale nowy potencjał dla budowania przyszłości

Co więc ulega zmianie, na czym mają polegać te nowości w naszym życiu? W chrześcijańskiej idei nowego narodzenia kluczowy jest fundament, na którym rozpoczynamy budować, a więc zarówno filozofia życia, jak i jego praktyka. Fundamentem zaś życia, jak napisał apostoł Paweł, jest Jezus Chrystus. Istotne jest dalej, jak na tym fundamencie budujemy. Myśl ewangeliczna nieustannie krąży wokół tematu jakości budowania, wydawania owocu, sprawowania służby, a więc naszej

Nowym staje się także system wartości i przekonań. Koniec z egocentryzmem, skupianiem się na sobie, podporządkowaniem wszystkiego sobie – „żyję nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”. To On wyznacza cel mego życia, nadaje mu kierunek, a ideą przewodnią postępowania staje się miłość, bo Bóg jest miłością! Nowe – to też cały potencjał Boży w nas, nieustanny rozwój zamiast stagnacji, zmierzanie ku dojrzałości, kształtowanie charakteru tak, by czymś natural-

Jeśli ktoś wkłada głowę w paszczę lwa, musi liczyć się z tym, że ten, nawet jeśli jest wspaniale wytresowanym kociakiem, może pewnego dnia zacisnąć szczękę pewnego dnia zacisnąć szczękę. Cuda, na które się tak chętnie jako chrześcijanie powołujemy – to, że Bóg może odwrócić skutki, zmienić konsekwencje (zwykle naszej ignorancji) – nie zmienią faktu, że ten sam Bóg dał te wszystkie prawa, by nas chronić i poucza nas, jak według nich żyć. Jak mawiał słynny „książę kaznodziejów”, Charles Spurgeon: „Wierzę w cuda, ale nie żyję jak nierozważny głupiec”. Próby chodzenia po wodzie, w celu naśladowania Jezusa, spowodowały śmierć niejednej osoby. Warto więc trzymać się zdrowych zasad, by nie ściągać problemów do swego życia, bo ono i tak jest wystarczająco skomplikowane i pełne różnych niespodziewanych wydarzeń. Po drugie, nie zmienimy tego, kim jesteśmy, swego konstruktu „ja”, tego, jak zostaliśmy ukształtowani, jaka jest nasza

pracy, naszego zaangażowania i działania. Nowy początek to nowa jakość relacji z osobą Chrystusa. Każdy inny sposób rozpoczynania czegoś od nowa będzie bazował na własnych (ludzkich) wysiłkach, a te spełzają na niczym. Dla apostoła narodów celem życiowym stało się poznanie Zbawiciela i doświadczenie mocy Jego zmartwychwstania (Flp 3: 7-10). Rozpoczynanie czegoś od nowa jest możliwe także tylko wtedy, gdy rozprawimy się z obciążającą przeszłością. Nigdy nie uda nam się stworzyć czegoś nowego, ciągnąc za sobą bagaż „staroci”. Często próbujemy funkcjonować „po nowemu”, podczas gdy nasze myśli splątane są przeszłością i to ona wciąż jest fundamentem życia. Dopóki nie złożymy tego bagażu pod krzyżem Chrystusa, nie wyzwolimy się od jego

nym było manifestowanie owoców Ducha Świętego, jakim są: pokój, radość, uprzejmość, cierpliwość itp. (Ga 5:22-23). Wróćmy więc do początkowego pytania: „Czy możliwe jest rozpoczęcie czegoś w życiu od nowa?”. Biblia zapewnia nas, że tak, jeśli uchwycimy się „sprawcy i dokończyciela naszej wiary”. Gdy naszym celem będzie poznanie i doznanie Chrystusa, a nie partykularne, doraźne korzyści. Kiedy stanie się On źródłem w nas, wówczas urzeczywistnią się początki nowego, bo my staniemy się nowym stworzeniem. Nie cofniemy jednak czasu, nie wymażemy wspomnień i nie zmienimy zaistniałych sytuacji. Czasami z konsekwencjami źle podjętych decyzji przyjdzie nam zmagać się do końca naszego życia. Jednak to życie będzie miało już inny wymiar – będzie nowe. Grzegorz Baczewski

9


żyjąc słowem Po wykładzie Johna Eldredge’a ustawiła się do niego długa kolejka po autografy

Przekraczający granice

N

ie znając osobowości Jezusa, nie zrozumiemy większości z Jego nauczania. Weźmy taki przykład – Jezus mówi do swoich uczniów: „Ja was posyłam jak owce między wilki”, następnie przykazuje nam, że mamy być niewinni jak gołębice i roztropni (sprytni, przebiegli) jak węże. Jego żydowscy słuchacze dokładnie znali pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju. Pamiętali o tym, jak Duch Święty zstąpił na Niego jako gołębica, ale również pamiętali historię o wężu w ogrodzie Eden. Jezus mówi, że chciałby, abyśmy byli czyści jak Duch Święty, ale równocześnie sprytni jak wąż. Kiedy słyszysz, jak ktoś wyraża się o kimś: „Ale wąż! Ale żmija!”, czy myślisz o nim lub

10

Tzawsze ERAZ i

o niej jako o dobrym chrześcijaninie? Jezus był bardzo roztropny.

Spotkanie przy studni Przypatrzmy się historii zapisanej w czwartym rozdziale Ewangelii Jana, opisującej spotkanie Jezusa z kobietą samarytańską przy studni. Żeby zrozumieć tę historię, musimy poznać kilka faktów odnośnie stosunku Żydów do Samarytan. Żydzi ich nienawidzili. Porządny Żyd nigdy nie pozwoliłby sobie na to, aby być widzianym w ich towarzystwie czy z nimi rozmawiać. Po drugie, żydowski nauczyciel nigdy nie pozwoliłby sobie na to, aby być widzianym jako ktoś, kto publicznie rozmawia z kobietą, nawet ze swoją żoną. Żydzi podróżując z Jerozolimy do Galilei,

obchodzili Samarię. Natomiast my czytamy tutaj, że Jezus decyduje się pójść na skróty. Żydowski Rabbi, nauczyciel, postanawia przejść przez sam środek Samarii. Po drodze mija samarytańskie miasteczko o nazwie Sychar, gdzie znajdowała się studnia Jakuba. Jezus, zmęczony podróżą, usiadł właśnie przy tej studni. Było samo południe. Wtedy podeszła do studni pewna kobieta. Chciała zaczerpnąć wody, a Jezus poprosił ją: „Daj mi pić”. W naszej świętej Biblii znajduje się tak skandaliczna scena! Jezus jest żydowskim rabinem, który nie ma żony i rozmawia publicznie z nieżydowską kobietą, która jest sama, z dala od miasta. Co ta dziewczyna mogła sobie pomyśleć w tym momencie? Ona wie, że jest to niedopuszczalne. – Co się


Wszyscy chcemy mieć głębszą relację z Jezusem, pragniemy poznać Go takim, jakim jest, żeby mieć życie. Często jednak sami tworzymy dystans między Nim a nami, który wynika z fałszywego szacunku wobec Niego. Jezus chce być blisko nas, a my czujemy się skrępowani...

stało? – zapytała kobieta – Ty, Żyd, prosisz mnie, Samarytankę o wodę? Jak możesz prosić mnie o coś do picia? Bardziej typową reakcją dla kobiet żyjących w tamtych czasach w Palestynie, niemających żadnych praw, byłoby prawdopodobnie zaczerpnięcie wody (niezależnie od tego, co mogły sobie pomyśleć), nie odzywając się przy tym ani słowem. Ale ta kobieta zaczyna walczyć. Już mi się podoba! Ten dialog wart jest całej tej historii. Jezus odpowiedział: – Gdybyś znała dar Boga i wiedziała, kim jest ten, który cię prosi: daj mi pić, sama poprosiłabyś go, a on dałby ci wody żywej. – Panie – zauważyła kobieta – nie masz nawet czerpaka, a studnia jest głęboka, skąd więc masz tę żywą wodę? Krótko mówiąc, zwraca się do Niego tymi słowami: – Chwila, chwila, nawet nie masz liny, nauczycielu, skąd miałbyś wziąć tę wodę? Piękna historia! Jezus odpowiedział: – Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie odczuwał pragnienie, lecz ten,

kto się napije mojej wody, nie zazna pragnienia na wieki. Jezus jest roztropny w rozmowie z nią. Zobaczcie, czego On nie robi. Nie podchodzi do niej i nie mówi: – Hej, nazywam się Mesjasz, a jak ty masz na imię? Nie podchodzi do niej i nie mówi: – No dobra, to porozmawiajmy o tym szóstym związku, w którym jesteś z kolejnym już mężczyzną. Tak samo ważną rzeczą jest to, czego Jezus nie robi, jak to, co robi. Zastawia On na nią pewną pułapkę, ale czyni to w miłości, w łagodności. Kobieta poprosiła: – Panie, daj mi tej wody, abym już więcej nie czuła pragnienia i nie przychodziła do tej studni. Jezus powiedział do niej: – Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj. Wówczas kobieta wyznała: – Nie mam męża. Technicznie rzecz ujmując, to prawda. Zobaczcie, czego ona nie mówi, ona nie rozmawia na temat swojej relacji. Udaje, że jest samotną kobietą. To naprawdę jest skandalizująca historia.

Niezadane pytania Widzicie już troszeczkę wyraźniej, co rozgrywa się między nią a Jezusem. Widzicie tego silnego, młodego mężczyznę, który postanowił porozmawiać z nią z dala od innych, gdzieś na obrzeżach miasta. Jezus mówi jej: – Ach, skocz po męża. A ona na to: – Nie mam męża, z nikim się teraz nie spotykam. – Wiem, że męża nie masz, miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego teraz masz, nie jest też twoim mężem. Powiedziałaś prawdę. Wyobraźcie sobie wyraz jej twarzy w tym momencie. Czy upuściła swoje wiadro? Jezus czyta jej sekrety, treści jej skrywanego pamiętnika. To bardzo nieprzyjemny dla niej moment. Próbuje się wycofywać, jakby wyjść tylnym wyjściem. Jan, relacjonując to wydarzenie, kieruje naszą uwagę na inne tory. Pada pytanie, które pozwala zejść z tej drogi i porozmawiać na temat tego, gdzie mamy uwielbiać Boga. Na początku kobieta ta jest wojowniczką, potem zaczyna interesować się osobą Jezusa, następnie próbuje wyjść z tego światła, w jakim się znalazła, a Jezus toczy tę rozmowę w niesamowity, niezwykły i roztropny sposób. Mówi, że tu nie chodzi o to, gdzie mamy oddawać chwałę Bogu, ale ważne jest to, że mamy tę chwałę oddawać Bogu w Duchu i Prawdzie. I uwielbiam ten moment: kobieta powiedziała: – Wiem, że ma przyjść Mesjasz, a gdy On przyjdzie, wszystko nam wyjaśni. Tak naprawdę pyta: – Czy ty jesteś

tym, kim ja myślę, że jesteś? A Jezus jej odpowiada. Następnie czytamy, że kobieta w reakcji na Jego słowa, biegnie do miasta i ściąga wszystkich, aby mogli Go posłuchać. Tymczasem wracają uczniowie Jezusa i oto widzą, że ich Mistrz, nauczyciel żydowski, rozmawia z samotną kobietą. Są zszokowani. Jezus zatrzymuje się w tej wiosce dwa kolejne dni, żydowski rabin, który spędza czas z Samarytanami. Widzicie całe piękno Jego serca i bogactwo Jego osobowości? Jezus jest roztropny. A najlepszym zastosowaniem tej roztropności jest ten moment, kiedy chwyta nas za serce. Pozwólcie, że powiem wam, dlaczego to jest takie ważne. Wszyscy chcemy mieć głębszą relację z Jezusem, chcemy poznać Go takim, jakim jest, żeby mieć życie, żeby mieć bliską, intymną relację, aby przyjaźnić się z Jezusem. To jest najwspanialsza rzecz, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Ale nie możesz tego mieć, jeżeli zaczniesz traktować Jezusa jak jakiegoś dziwaka. Dziwaka, który wygląda jak kobieta i gdzieś tam sobie płynie przez życie. Największy z problemów, jaki mamy z Jezusem, to ten, jaki wynika z fałszywego szacunku wobec Niego. Pozwólcie, że wyjaśnię dokładnie, o co mi chodzi.

Nie budujmy barier

Oto historia ostatniej wieczerzy, 14 rozdział Ewangelii Jana. Pamiętacie tę historię? Jezus zdejmuje swoją szatę, przewiązuje ją sobie wokół bioder, bierze miskę z wodą i zaczyna umywać nogi uczniom. Doszedł do Szymona Piotra, a ten patrząc na Niego, mówi: – Panie, Ty zamierzasz umyć moje nogi?! Jezus na to: – Co ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, przyjdzie jednak chwila, gdy stanie się to dla ciebie jasne. Piotr nie mógł się z tym pogodzić. – Za nic w świecie nie będziesz mył mi nóg! – Piotr patrzy Jezusowi prosto w twarz i mówi „nie”. Stawia granicę między sobą a Bogiem: – Nie, nie, nie, tej granicy nie możesz przekroczyć. Musicie zrozumieć, że Piotr czyni to z dobroci serca, czyni to z powodu szacunku dla swojego Nauczyciela, Mistrza, ale Jezus nie lubi tej strasznej granicy, którą często stawiamy między Nim a nami. To Piotr tworzy ten dystans pomiędzy sobą a Chrystusem poprzez szacunek, pobożność, która jest błędna. To ta sama linia, ta sama granica, którą próbowano postawić pomiędzy Jezusem F

11


żyjąc słowem Jezus nie podchodzi do Samarytanki i nie mówi: – No dobra, to porozmawiajmy o tym szóstym związku, w którym jesteś z kolejnym już mężczyzną. Tak samo ważną rzeczą jest to, czego Jezus nie robi, jak to, co robi a Samarytanką. A co robi Jezus z tymi wszystkimi granicami, które stawia się między Nim a ludźmi? Zawsze je przekracza. Jezus jest radykalnym człowiekiem. Żydzi nie zabili Jezusa, ponieważ się urodził. Zrobili to, ponieważ Jezus był niebezpieczny. Nie mogli ścierpieć Jego obrazu Ojca. Stworzyli kurtynę w świątyni, która oddzielała ludzi od obecności Boga. Co się stało z tą zasłoną, kiedy Jezus został ukrzyżowany? Dokładnie rozdarła się od góry do dołu. Kto to zrobił? Bóg Ojciec wziął tę zasłonę i rozerwał ją na pół. To obrazuje prawdę, że nie ma żadnych barier, jeżeli chodzi o kwestię intymności pomiędzy nami a Bogiem, szczególnie barier religijnych. A często jest tak, że to właśnie tworzy największy problem w naszej relacji z Jezusem. Jezus chce być blisko nas, a my czujemy się skrępowani.

Dotknięcie wbrew prawu Następna historia, dotycząca oczyszczenia trędowatych, 8 rozdział Ewangelii Mateusza. Jezus właśnie skończył swoje słynne Kazanie na Górze. Jest to wciąż początkowy etap w Jego służbie, ale Jego gwiazda coraz bardziej jaśnieje i przyciąga tłumy. Religijne autorytety są bardzo podejrzliwe, przyglądają się każdemu Jego krokowi. W Kazaniu na Górze

12

Tzawsze ERAZ i

Jezus odwraca ich zrozumienie dobroci i sprawiedliwości do góry nogami. Bierze to, co było do tej pory zewnętrznym prawem, pokazując, że liczy się to, co jest wewnątrz. To, co do tej pory było zewnętrzne, staje się kwestią serca. Nawiasem mówiąc, kochani, to wszystko ma związek z sercem. Umysł to piękny instrument, ale serce jest tym miejscem, w którym dzieje się to, co się dzieje naprawdę. Wracając do historii z Ewangelii Mateusza. Rozgrywa się ona zaraz potem, jak Jezus wygłosił swoje najważniejsze kazanie. Wtedy podbiega do Niego trędowaty i prosi Go, aby ten go uzdrowił. „Gdy Jezus zszedł z Góry ruszyły za nim rzesze ludzi, wówczas podszedł do niego trędowaty i pokłonił Mu się i powiedział: Panie, gdybyś tylko zechciał, mógłbyś mnie oczyścić”. To bardzo niebezpieczny moment dla Jezusa. Żydzi wierzyli w to, że jeżeli ktoś dotknie trędowatego, stanie się nieczysty. Trędowatym nie wolno było mieszkać we wsi, musieli nosić specjalną maskę na twarzy, nie mogli myć swoich włosów, okrywali się szmatami, a przechodząc przez wioskę czy miasto, musieli wołać głośno: „Nieczysty, nieczysty”! Dla Żyda znalezienie się w pobliżu takiego człowieka oznaczało niebezpieczeństwo utraty swojej reputacji, szczególnie

jako nauczyciela. A co robi Jezus? Jezus go dotyka. Nie potrzebował go dotknąć, żeby go uzdrowić. Jezus już wcześniej uzdrawiał ludzi, wypowiadając tylko słowa, ludzi, którzy byli całe kilometry, z dala od Niego. Jak czytamy w tej historii, idą za Nim duże tłumy, Jezus wyciąga swoją rękę i dotyka tego człowieka. Musicie zrozumieć, że w tym momencie Jezus niszczy swoją wiarygodność w oczach bardzo religijnych ludzi. Właśnie zdyskredytował swoje słynne kazanie, ale Jezus najwyraźniej specjalnie nie dba o to, co pomyślą ludzie, a przez to sprawia, że staje się On najznakomitszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Jednocześnie widzimy, że Jezus przywiązuje wagę do właściwych rzeczy. Oto następna granica, którą wytyczono między Nim a ludźmi. Jezus przekracza tę granicę i dotyka człowieka. Dlaczego? Ponieważ jest to dokładnie to, czego ten człowiek potrzebował. Od bardzo dawna nikt go nie dotykał. W Ewangelii Marka (1:41) czytamy, że Jezus bardzo mu współczuł, był „zdjęty litością”. I dlatego to zrobił. John Eldredge Część II wykładu wygłoszonego 30 kwietnia 2011 r. w Warszawie, zorganizowanego przez Fundację PROeM. Tłumaczył Rafał Piekarski.


polska

Tekst Marek Panfil

– obserwacje ekonomisty

B

óg jest Panem historii i jest wszechmogący – to pewne. Dochodzimy do takiego wniosku, patrząc chociażby na dzieje naszego narodu. Polska wielokrotnie znikała z mapy świata, bo tak decydowali jej zaborcy czy okupanci. Po II wojnie światowej Polska Rzeczpospolita Ludowa istniała jako państwo zależne od ZSRR. Komunizm był dominującym systemem ideologicznym w PRL w okresie 1945–1989, a jego piewcy głosili, że Bóg nie istnieje, że jest mrzonką czy „opium dla ludu”. Bóg, który jest Panem historii i narodów, użył w latach 80. XX w. pokojowego ruchu „Solidarność”, aby doprowadzić do upadku komunizmu w naszym kraju, co dało impuls pozostałym „demokracjom ludowym” do obalenia reżimu u siebie. Od 1989 r. Polska wróciła na ścieżkę wolności gospodarczej, politycznej, religijnej oraz wolności słowa. Przystąpienie do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w 1996 r., do NATO w 1999 r. i do Unii Europejskiej w 2004 r. wzmocniło wizerunek Polski na świecie (w tym szczególnie w Europie). Mało kto mógł sobie wyobrazić, że w tak krótkim czasie uda się odbudować w Polsce gospodarkę wolnorynkową i jej instytucje (tj. Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie, banki, fundusze emerytalne, fundusze inwestycyjne etc.), a Polacy wykażą się przedsiębiorczością, zakładając wiele biznesów i tworząc wiele nowych miejsc pracy. Po wiekach pozostawania w cieniu Europy Zachodniej Polska przewodziła Unii Europejskiej w okresie lipiec – grudzień 2011 r.

gospodarki krajów europejskich i azjatyckich. Upadek banku inwestycyjnego Lehman Brothers w dniu 15.09.2008 r. wstrząsnął Wall Street oraz innymi gospodarkami na świecie. Jednak Polska przeszła ten kryzys „suchą stopą”. Wiele osób tłumaczy to niedorozwojem naszego systemu bankowego i restrykcyjnością banków udzielających kredytów hipotecznych. Prawda, ale znowu trzeba dostrzec tu rękę Pana Boga. Następnie mamy do czynienia z kryzysem finansów publicznych i nadmiernego zadłużania gospodarek. Kraje UE, na czele z Francją i Niemcami, zlekceważyły wzrost przyjętego udziału długu w PKB (Produkt Krajowy Brutto), doprowadzając do „bomby zadłużeniowej”. W konstytucji Polski wpisany jest zapis 55-procentowego udziału długu w PKB. Rząd Polski przestrzega tej zasady, choć w 2011 r. wielkość ta doszła już do 54 procent. Bardzo symbolicznym jest fakt, iż w latach głębokiego spowolnienia gospodarczego (2008–2009) Polska wyróżniała się dodatnią dynamiką wzrostu PKB (por. Tabela 1). Oczywiście można mówić o szczęściu, ale to także traktuję jako wyraźny sygnał Bożego błogosławieństwa.

Obserwacje Po pierwsze, Bóg odbudowuje wśród Polaków poczucie wartości, zniszczone przez okres zaborów i utratę niepodległości oraz przez komunistów. Latami celebrowaliśmy przegrane powstania narodowe, kultywowaliśmy „ducha

śmierci” i porażki, określając nasz kraj mianem „mesjasza narodów”. Już czas najwyższy chlubić się zwycięstwami i patrzeć w przyszłość. Mamy powód do dumy, choćby w związku z pokojowym ruchem „Solidarność”, który przyniósł powiew wolności do Europy Środkowo–Wschodniej. Ponadto należy docenić fakt, że Polska przeszła głęboką transformację – od kraju zależnego od większych państw, takich jak ZSRR, do pozycji odpowiedzialnego państwa. Nasz kraj jest pozytywnie postrzegany w strukturach UE. Okres polskiej prezydencji przyczynił się do poprawy wizerunku Polski w Europie. W tym czasie odbyło się 20 nieformalnych posiedzeń Rady UE i spotkań ministrów UE, 30 konferencji oraz ponad 300 spotkań ekspertów. Nie bez znaczenia jest również to, że w krajach, w których pracują Polacy, wykazują się przedsiębiorczością, kreatywnością i pozytywnym stosunkiem do pracy. Oczywiście, liczba emigrantów po 2004 r. wynosząca 1,1 mln osób (głównie w Wielkiej Brytanii i Irlandii) nie napawa optymizmem, bo są to głównie młodzi ludzie. Jako naród przeszliśmy trudną drogę historii, ale Bóg zdecydował, że Polska ma istnieć na mapie Europy. Jest obecnie szóstą (pod względem ludności) gospodarką w Unii Europejskiej i ma do odegrania ważną rolę. Dlatego warto dostrzec Boże działanie w naszym kraju i okazać Bogu wdzięczność. Marek Panfil

Polska a kryzys finansowy

Żyjemy obecnie w okresie zawirowań na rynkach finansowych w wybranych gospodarkach świata. W latach 2008 – 2009 r. mieliśmy do czynienia z kryzysem na rynku kredytów hipotecznych w Stanach Zjednoczonych (ang. subprime crunch), który dotknął także

13

moim zdaniem

Bóg a

s rawa


działo się

Independence Hall w Filadelfii. Obraz Ferdinanda Richardta z lat 1858-63

Od kryzysu do przeb tekst Włodek Tasak

P

anika finansowa, jaka jesienią miała miejsce w życiu gospodarczym USA, doprowadziła do spowolnienia wzrostu ekonomicznego, bankrutowania przedsiębiorstw i banków, pociągając za sobą gwałtowne zubożenie tysięcy Amerykanów. Czytaliśmy o tym wielokrotnie w ostatnich miesiącach, prawda? Tyle że tu nie chodzi o rok 2008, a 1857! Po upadku Ohio Life Insurance and Trust Company świadomość załamania gospodarczego (do którego przyczyniła się m.in. nadmierna spekulacja w poprzednim okresie) szybko dotknęła świat biznesu, najpierw uderzając w przedsiębiorstwa związane z transportem kolejowym, co skutkowało zwolnieniami z pracy setek pracowników (a w tamtych czasach nie znano pojęcia

14

Tzawsze ERAZ i

zasiłków dla bezrobotnych). W wyniku ograniczonej konsumpcji zaczęły spadać ceny towarów, co rozpoczęło całą spiralę wydarzeń zwaną „Paniką roku 1857”. 14 października 1857 r. załamał się system bankowy (upadł najstarszy i najpotężniejszy Bank of New York, a także 17 innych wiodących banków), co doprowadziło do ruiny setki tysięcy ludzi. Gwałtownie wzrosła liczba samobójstw, podniósł się też poziom przestępczości.

Przebudzenie poprzedza niezadowolenie Nikt nie wie, jak zakończy się obecny kryzys gospodarczy. Wiemy za to, czym skończył się ten XIX-wieczny. Nie był długotrwały, gospodarka USA (niekrępowana interwencjonizmem państwowym) już po kilku miesiącach stanęła na

nogi. Było jednak coś jeszcze, co stało się rezultatem tego kryzysu ekonomicznego – wielkie przebudzenie, które przetoczyło się przez cały kraj. Jak sto lat temu pisał James Burns, szkocki kaznodzieja prezbiteraiński, przed przebudzeniem można zauważyć „wzrost ducha niezadowolenia wśród tych, których Bóg przygotowuje do tego, co ma zamiar zrobić. Serce człowieka zaczyna wołać do Boga o duchową pewność i nowe wizje. Wszystko zaczyna się od pragnienia, które wzmaga się i rośnie, aż staje się potrzebą ludzi; swoją żarliwością zdaje się gwałtownie walić w bramy nieba”. Stany Zjednoczone połowy XIX w. były krajem, w którym także w sferze duchowej miała miejsce wyraźna recesja. Wielu ludzi pamiętało jeszcze rok 1843, w którym – jak ogłosił William Miller


Nikt nie wie, jak zakończy się obecny kryzys gospodarczy. Wiemy za to, czym skończył się ten XIXwieczny. Nie był długotrwały, gospodarka USA już po kilku miesiącach stanęła na nogi. Było jednak coś jeszcze, co stało się rezultatem tego kryzysu ekonomicznego – wielkie przebudzenie, które przetoczyło się przez cały kraj

udzenia – miało nastąpić powtórne przyjście Chrystusa. Fałszywość tej szeroko rozpropagowanej zapowiedzi była poważnym ciosem dla autorytetu Kościołów chrześcijańskich.

Modlitwa w samo południe

Symbolem nadchodzących wydarzeń stał się Jeremiah Lamphier. 1 lipca 1857 r. ten 49-letni mężczyzna, dotychczas zajmujący się biznesem, został ordynowany na miejskiego misjonarza w holenderskim kościele reformowanym w Nowym Jorku. Charakteryzowano go jako człowieka modlitwy i wielkiej energii, a także skutecznego mówcę. Lamphier przejął się potrzebami ludzi żyjących w jego mieście, postanowił więc modlić się o nich i zaprosić też innych do modlitwy. Spotkania

miały się odbywać we środy w południe przy Fulton Street i trwać godzinę. Pierwsze miało ruszyć 23 września 1857 r. Jak opisywał Edwin Orr, historyk tego przebudzenia: „Minęło 5 minut, 20 minut, 25 minut, 30 – i wtedy o 12.30 usłyszał kroki na schodach. Przyszła pierwsza osoba. Kilka chwil później następna i następna, aż zebrało się ich sześć i zaczęło się spotkanie modlitewne. Następnej środy liczba zebranych urosła z 6 do 20. Trzeciego tygodnia było 40 modlących się”. W tej sytuacji podjęto decyzję o organizowaniu spotkań codziennie. W tym samym tygodniu do organizatorów dotarła wieść o niezwykłym przebudzeniu w kanadyjskim Hamilton, w Ontario. Małżeństwo metodystycznych misjonarzy z Nowego Jorku, Walter i Phoebe Palmerowie na początku października 1857 r. organizowali tam spotkania ewangelizacyjne, na które przychodziło po kilkadziesiąt osób. 8 października wiele z zebranych osób modliło się o wylanie Ducha Świętego. Następnego dnia nawróciło się 21 osób. Miesiąc później dziennikarz „The New York Christian Advocate and Journal” pisał już o nadzwyczajnym przebudzeniu w Hamilton, podczas którego nawracało się dziennie od 20 do 45 osób. „Można tam spotkać ludzi słabo wykształconych, jak również osoby o wysokim statusie majątkowym i społecznym, starszych mężczyzn i młode kobiety, a nawet małe dzieci, wszyscy pokornie klęczący i błagający o łaskę”. W sumie w krótkim czasie nawróciło się tam 300–400 osób z różnych środowisk. W nabożeństwach uczestniczyło do sześciu tysięcy ludzi. Praktycznie cała społeczność miasta od

mera po dzieci i służbę została dotknięta przebudzeniem. Przebudzenie z Hamilton było szeroko komentowane w amerykańskiej prasie i pobudziło wielu chrześcijan w USA do własnych duchowych pragnień. Tydzień później, w połowie października 1857 r. nastąpił w USA wspomniany krach finansowy. Wielu ludziom grunt usunął się spod nóg. Dalszy przebieg sytuacji opisuje Charles H. Spurgeon: „Spotkanie modlitewne [przy Fulton Street] urosło do 100 osób. Potem inni też rozpoczęli spotkania modlitewne. W końcu nie było już chyba w Nowym Jorku ulicy, gdzie by się nie odbywało modlitewne spotkanie. Handlowcy w środku dnia znajdowali czas na modlitwę. Spotkania modlitewne odbywały się codziennie i trwały około godziny”. Przesyłano liczne prośby modlitewne, które uczestnicy spotkań przedkładali Bogu i odpowiedzi na nie nadchodziły nadzwyczaj szybko. W połowie listopada brało w nich udział już 10 tysięcy mężczyzn.

Prasa rywalizuje, kto lepiej opisze przebudzenie Na początku 1858 r. w spotkaniach przy Fulton Street brało udział już tak wiele osób, że aby dać wszystkim chętnym możliwość wzięcia w nich udziału, w tym samym budynku odbywały się jednocześnie spotkania w trzech różnych salach, na trzech różnych piętrach. Wspólna modlitwa stała się po prostu punktem dnia w rozkładzie zajęć wielu ludzi. Było to już na tyle głośne zjawisko, że nowojorski wydawca James Gordon Bennett w połowie lutego postanowił opisywać je w swojej gazecie „New York Herald”. F

15


działo się

Widząc to, jego rywal na rynku prasowym, Horace Greeley zaczął zamieszczać jeszcze życzliwsze relacje w swojej „New York Tribune”. W kwietniu cały numer swojej gazety poświęcił przebudzeniu. Wkrótce w całych Stanach Zjednoczonych prasa poszła ich śladem. 20 marca 1858 r. „New York Times” wydarzeniom tym poświęcił dwie kolumny – „jednemu z najbardziej niezwykłych ruchów od czasów Reformacji”. Dziennikarz pisał, że „podróżujący opowiadają, że w powozach i na statkach, w bankach i na targowiskach, w całym kraju ta sprawa jest tematem, który przyciąga uwagę. Kościoły są przepełnione, sale zarządów banków stają się kaplicami, budynki szkolne domami modlitwy; nawróceni liczeni są w tysiącach (…) w dzielnicy biznesowej w Nowym Jorku, w ciągu najbardziej zabieganych godzin zgromadzenie handlowców, urzędników i pracowników fizycznych, w liczbie około pięciu tysięcy spotyka się dzień za dniem na proste i podniosłe nabożeństwo. Podobne zgromadzenie widzieliśmy też w innych częściach centrum miasta”. W jednej z gazet napisano, że codziennie w Nowym Jorku modli się na publicznych spotkaniach ponad sześć tysięcy ludzi. Częstym widokiem były zamknięte firmy z napisem na drzwiach: „Będzie otwarte po zakończeniu spotkania modlitewnego”. Z podobną sytuacją spotkał się pewien kupiec, który przyjechał do Nowego Jorku w interesach. Kiedy zbliżało się południe, prosił on hurtownika, z którym chciał dobić targu, aby mogli to zrobić właśnie teraz, dzięki czemu handlowiec ów mógłby wrócić do Albany wieczornym statkiem. Sprzedawca jednak zdecydowanie odmówił: „Nie, nie mogę panu pomóc. Mam coś, w czym uczestniczę, co jest o wiele ważniejsze niż sprzedawanie towarów. Muszę wziąć udział w południowym spotkaniu modlitewnym. Hurtownia zostanie zamknięta na godzinę, a później możemy zrealizować pańskie zamówienie”. W końcu obaj poszli na to spotkanie, na którym kupiec się nawrócił. Po powrocie do rodzinnego Albany natychmiast zorganizował tam spotkania modlitewne odbywające się w samo południe.

Zaczyna się 150 mil od brzegu

Wkrótce ta fala przebudzenia z Nowego Jorku wylała się na Boston, Chicago, Kiedy ogromne tłumy podczas spotkań modlitewnych wypełniały sklepy, Waszyngton, Buffalo i inne miasta. budynki straży pożarnej i policji, teatry, W Filadelfii początki były niespektakularsale koncertowe, pół setki znanych nowo- ne. John Bliss, 21-letni członek YMCA, któjorskich kaznodziejów głosiło Ewangelię ry wrócił do tego miasta z Nowego Jorku, w każdym możliwym miejscu i o każdej gdzie uczestniczył w wielkich spotkaniach porze, kiedy tylko pojawili się słuchacze. modlitewnych, 23 listopada 1857 r. uzyNowy Jork był w tym czasie miejscem, do skał zgodę na rozpoczęcie spotkań moktórego przybywały tysiące imigrantów dlitewnych w budynku Union Methodist z Europy. Ludzie przypływający wówczas Episcopal Church. Przez trzy miesiące brado tego portu opowiadali o niezwykłej ło w nich udział jedynie 36 osób, ale po duchowej atmosferze, którą odczuwali tym, jak w lutym 1858 r. zmieniono miejzbliżając się do brzegu. Pewnego razu lu- sce spotkań, liczba ich uczestników wzrodzie płynący takim statkiem już na jego sła do 60. W marcu przebudzenie wylało się już na Filadelfię i wkrótce codziennie modliło się tam już Nowojorski sześć tysięcy ludzi. Na początku Broadway. Zdjęcie z 1858 r. maja zakupiono wielki namiot na spotkania. W ciągu następnych czterech miesięcy odbywały się tam spotkania, w których w sumie wzięło udział 150 tysięcy ludzi, z których 10 tysięcy się nawróciło.

Chrzty pomimo lodu Jedną z barwnych postaci tych wydarzeń był sławny bokser Orville „Awful” Gardner – pierwsza znana postać amerykańskiego życia publicznego, która się nawróciła. Wieść o tym oraz publicznie składane świadectwo pociągnęło za sobą dalsze nawrócenia (szczególnie wśród sportowców). W Nowym Jorku, który liczył wówczas około 800 tysięcy mieszkańców, do maja 1858 r. przyszło do Chrystusa 50 tysięcy ludzi. Szczególnie silne wpływy tego przebudzenia były widoczne w Nowej Anglii. Według relacji reportera „najważniejsza jest tutaj religia. Nabożeństwa odbywają się zwykle w przepełnionych salach i mają bardzo poważny charakter; całe zgromadzenia toną w łzach pod wpływem roztapiającej mocy Ducha Świętego”. Inny dziennikarz pisał: „W Nowej Anglii jest kilka miast, w których nie można znaleźć ani jednej nienawróconej dorosłej osoby”. W samym szczycie przebudzenia nawracało się 50 tysięcy ludzi tygodniowo. Jego skutki były wyraźnie widoczne w sferze moralnej. W Louisville, w Kentucky moralność mieszkańców uległa takiej poprawie, że prasa uznała, iż nadeszło już

Tego czasu częstym widokiem w Nowym Jorku były zamknięte firmy z napisem na drzwiach: „Będzie otwarte po zakończeniu spotkania modlitewnego”

16

Tzawsze ERAZ i

pokładzie zaczęli być przekonywani przez Ducha Świętego o swoim grzechu i potrzebie upamiętania. Zaczęli się modlić. Kiedy statek zbliżał się do brzegu, kapitan przekazał na ląd wiadomość: „Przyślijcie pastora”. Innym razem niewielki statek handlowy płynął do Nowego Jorku. Jego cała załoga nawróciła się w ciągu ostatnich 150 mil podróży.


Śródmieście Nowego Jorku w połowie XIX w.

Biznesmeni zaczęli uczciwie spłacać swoje zaległości wobec kontrahentów, a setki domów rozpusty i pijackich knajp zamknięto Tysiącletnie Królestwo. Nawróceni byli tak gorliwi, że zimą rozkuwano lód na rzece Mohawk, aby można było dokonać chrztu. W Nowej Anglii szczególne błogosławieństwo było widoczne na uczelniach. W Yale nawróciło się tak wielu studentów, że nie można było ich zliczyć. Rektor Amherst College, Massachusetts oświadczył, że niemal wszyscy studenci doświadczyli nowego narodzenia. John Broadus był pastorem w Charlottesville Baptist Church i kapelanem University of Virginia w Charlottesville. W trakcie przebudzenia organizował on ewangelizacyjne spotkania dla studentów obu płci. Pewnego dnia na spotkanie przyszła 18-letnia Murzynka Lottie Moon. Znalazła się tam jedynie w celu wyśmiewania chrześcijan. Jednak Duch Święty tak ją dotykał, że niedługo później nawróciła się w zborze baptystów Broadusa. Kilkanaście lat później została misjonarką, która następnie przez 40 lat służyła w Chinach, przyprowadzając tysiące osób do zbawienia.

Od Nowego Jorku po Adamów Edwin Orr, przez wiele lat badający to przebudzenie stwierdził, że w latach

1858-1859 w USA nawróciło się ponad milion osób (na 30 mln ówczesnych mieszkańców USA) – o tyle zwiększyła się liczebność kościołów, a co najmniej drugi milion stanowili ożywieni dotąd nominalni chrześcijanie. Niektórzy uważają, że „przebudzenie spotkań modlitewnych” było najbardziej powszechnym duchowym poruszeniem, jakiego doznała Ameryka w swojej historii. Wśród godnych zauważenia cech tego zjawiska był brak wielkich przywódców, ogromne zaangażowanie ludzi świeckich, a także brak wynoszenia się jednych kościołów nad inne i nieznana dotąd na taką skalę gotowość do współpracy pomiędzy nimi. Jednak nie tylko kościoły zbierały owoce przebudzenia. Biznesmeni zaczęli uczciwie spłacać swoje zaległości wobec kontrahentów, a setki domów rozpusty i pijackich knajp zamknięto. Dało się też zauważyć wyraźny wzrost troski o potrzebujących pomocy, polegający zarówno na zaangażowaniu wielu ludzi w pracę wolontariuszy na tym polu, jak i w postaci finansowania takich działań. Przebudzenie nie ograniczyło się jedynie do USA, ale rozlało się po całym

świecie. Boże poruszenie i szybki wzrost Kościoła (choć o różnej skali) dały się zauważyć w największym stopniu na Wyspach Brytyjskich, ale także w kontynentalnej Europie (m.in. w Rosji), w Australii, na wyspach południowego Pacyfiku, w południowej Afryce i w Indiach. A także na ziemiach polskich. Właśnie w 1858 r. powstał pierwszy zbór baptystów w Adamowie, na Mazowszu, wówczas pod zaborem rosyjskim. Jak wynika z relacji jego założyciela, Gotfryda Fryderyka Alfa, początkom tej pracy towarzyszyły iście przebudzeniowe okoliczności. Ale to już historia na inne opowiadanie. Nas w obecnym kryzysie nic lepszego nie mogłoby spotkać, jak powszechne oddanie się modlitwie, które podobnie jak 150 lat temu skutkowałoby nie tylko szybkim wzrostem gospodarczym, ale przede wszystkim przebudzeniem, które odmieniłoby życie tysięcy ludzi. I to nie zaledwie materialne, ale wieczne. Dlaczego nie? Wszak znamy powiedzenie, że historia lubi się powtarzać. Włodek tasak

17


moim zdaniem

wzór empatii

D

zień 23 grudnia 2011 r. – pogrzeb Vaclava Havla. Oglądając uroczystość żałobną, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zachodni świat żegnał swojego króla. Nie przesadzam. Patrzyłem na ceremonię godną monarchy. Do Pragi zjechali czołowi politycy Europy i przedstawiciele Stanów Zjednoczonych. Legat papieski, kardynał Coppa odczytał specjalny list Benedykta XVI. Całość odbyła się w Katedrze św. Wita przy Placu Hradczańskim. Oprawa muzyczna: m.in. przejmujący „Agnus Dei” z requiem Mozarta. Tuż przed ceremonią w całych Czechach biły dzwony. Ciało zmarłego zostało przewiezione na żałobnej lawecie, zaprzężonej w sześć kladrubskich karoszy. Na trasie przejazdu konduktu prezydenta żegnały tłumy prażan. Słowem – podniosła atmosfera. Odczuwalne poczucie straty. Wyrazy żalu i uznania. Obecnie nie ma drugiego polityka czy uczestnika życia publicznego, który byłby żegnany w podobny sposób! Sądzę, że warto postawić sobie pytanie: dlaczego Havel był tak żegnany? Jaki jest powód takiej masowej reakcji, którą wyzwoliła jego śmierć? Otóż Havel zaprezentował przywództwo w pewnym stylu. Jego publiczna działalność była odzwierciedleniem modelu, o którym pisali już starożytni Grecy! Wynalazcy demokracji za wzór stawiali osobę, która posiada trzy cechy: „etos, patos i logos” (wiarygodność – empatię – mowę). Według ich recepty tylko człowiek, który charakteryzował się tymi przymiotami, jest zdolny do oddziaływania na innych, tzn.: gdy mówi – wyzwala zaangażowanie, gdy przekonuje – jego argumenty brane są pod uwagę, gdy radzi – jest słuchany. Warto podkreślić: kolejność w owej triadzie nie jest przypadkowa! Wszystko zaczyna się od etosu wiarygodności, bo tylko ten, kto ją posiada, jest w stanie wzbudzić zaufanie. Potem jest empatia, czyli zrozumienie pozycji słuchacza, a na końcu logos, czyli mowa, używane argumenty. Przyjrzyjmy się jego empatii. Zacznę od pewnej historii. Mój znajomy uczestniczył kiedyś w górskiej wyprawie. Podczas drugiego dnia wspinaczki rozbili namioty na pewnej wysokości i zmęczeni zasnęli. W środku nocy obudziła ich potworna burza. Wyładowania atmosferyczne były tak duże, że wszystko dookoła widzieli jak za dnia.

18

Tzawsze ERAZ i

Vaclav Havel Gdy mi to opowiedział, całość historii spuentował dość znamiennie: „Wiesz, Marek, jest ogromna różnica między analizowaniem definicji terminu wyładowanie atmosferyczne a namacalnym doświadczaniem tego zjawiska”. Jest przepaść między pojęciem a doświadczeniem. Między terminem a byciem w centrum określanych wydarzeń. Idąc tropem wyznaczonym przez mojego znajomego, nie będę definiował pojęcia „empatia”, a sięgnę po jej namacalne przejawy. Odwołam się do realnej sytuacji, w której Havel zaprezentował empatię w 100 procentach. Po rozbiciu Praskiej Wiosny w 1968 roku i zdławieniu jej przez sowiecki najazd przywódca ówczesnej Czechosłowacji stanął przed trudnym zadaniem ustosunkowania się do tego, co zaszło. Jego wybór sprowadzał się do nieznośnego: „albo – albo”. Albo potępi środowisko, które stworzy później Kartę 77 i uzna zasadność siłowego zatrzymania rewolucji, albo potępi najazd i wejdzie na drogę budowania nowego społecznego porządku. W takiej to sytuacji był pierwszy sekretarz czechosłowackiej partii, Alexander Dubček. I do niego, w sierpniu 1969 roku napisał Valcav Havel. List, który moim zdaniem powinien zostać zaliczony w poczet klasyki epistolograficznej Europy, zaś z naszej perspektywy jest doskonałym przykładem empatii w praktyce. Oto spróbujmy przedstawić sobie dialog, a w zasadzie cześć dialogu, bo będziemy słyszeli tylko jednego uczestnika. Dialog, który rozgrywa się pomiędzy osobami stojącymi po przeciwnej stronie barykady. Rozmowy osób, które reprezentują odmienne poglądy na sprawy… no właśnie, nie na sprawy trzeciorzędne (gdzie łatwo o ugodę i kompromis), ale rzeczy z pierwszej kategorii, by tak rzec – pryncypia. Jak potoczy się taka rozmowa? Posłuchajcie jednego z jego uczestników. Przed nami fragment z Listu do Aleksandra Dubczeka. Havel pisze następująco: „Pańska sytuacja jest bardzo trudna – chyba nawet, z ludzkiego punktu widzenia niesprawiedliwa. To, że taka ważna decyzja spoczywa na barkach jednego człowieka. (…) Chciałbym do Pana zaapelować, aby Pan nie pogrzebał tych resztek nadziei, które ludzie jeszcze mają i które wiążą z Pana osobą. Wcale nie uzurpuję sobie prawa do pouczania Pana ani występowania w roli sumienia narodu. Pragnę tylko wnieść w Pańskie rozważania

trochę innej argumentacji niż ta, jaką jest Pan na co dzień bombardowany (…), mój apel nie jest wyrazem nieufności do Pana, wprost przeciwnie – zaufania. Nie wierząc w Pańską osobistą uczciwość i przyzwoitość, nigdy na taki krok bym się nie zdecydował (…) Wydaje mi się, że jako autor sztuk teatralnych potrafię trochę wczuć się w to, co Pan teraz przeżywa. Sądzę, że rozumiem coś z Pańskiej mentalności, Pańskich problemów, Pańskiej goryczy”. I na koniec tego listu: „Szanowny Panie Dubček, w najbliższych dniach i tygodniach będę dużo o Panu myślał, (…) będę się o Pana martwił, a jednocześnie będę wiele oczekiwał” (9.08.1969). Czytając ten przejmujący list, nie mogłem oprzeć się jego sile. Sile, która brała się z taktu i empatii. Havel współczująco mówił o rozterkach, wątpliwościach i położeniu swojego rozmówcy. Wszystko to robił w sposób niezwykle taktowny: bez pouczania, podważania dobrych intencji. Autor „Siły bezsilnych” zaprezentował styl rozmowy (z antagonistą) oparty na empatii połączonej z klarownym prezentowaniem swojego stanowiska. Jakże to odmienne od uporczywego etykietowania, inteligentnego sarkazmu, celnego zbijania argumentów, wyższościowego poczucia czy moralizowania – zachowań, z jakimi mamy do czynienia podczas debat czy dyskusji po prezentacji. Może właśnie z tego powodu Havel był zapraszany przez wiele środowisk. Może to było przyczyną tego, że był mile widzianym rozmówcą, szanowanym przez wielu mówcą. Może dlatego, że praktykował empatię, czyli zdolność do przyjęcia perspektywy rozmówcy, ostrożnego wejścia w odczucia, złożoną sytuację czy paradygmat interlokutora. Nie wiem, czy pamiętacie wypowiedzi polityków, artystów, uczestników życia publicznego, którzy zaraz po jego śmierci byli proszeni o wypowiedź. Mnie zaskoczyło jedno. Najczęściej pojawiającym się rzeczownikiem było słowo przyjaciel: „mój przyjaciel, „przyjaciel demokracji”, „przyjaciel Polski” (a jak pewnie się zgodzicie, nie ma przyjaźni bez empatii). PS. Gdy rozmyślałem nad treścią tego listu, trudno mi było znaleźć w literaturze, historii coś podobnego. Coś, co pozwoliłoby mi pomyśleć: „gdzieś to już widziałem”. Marek Stączek


Zaradny Mikołaj I deą projektu „Zaradny Mikołaj” była pomoc rodzinom potrzebującym (przede wszystkim matkom samotnie wychowującym dzieci) w warszawskiej dzielnicy Białołęce. Organizatorami akcji byli: Społeczność Chrześcijańska Północ w Warszawie oraz Radni Dzielnicy Białołęka m.st. Warszawy. Patronat nad akcją objęli: Poseł na Sejm RP, Marcin Kierwiński oraz Burmistrz Dzielnicy Białołęka m.st. Warszawy, Jacek Kaznowski. Współpracowali z nami: Urząd Dzielnicy Białołęka m.st. Warszawy oraz Ośrodek Pomocy Społecznej Dzielnicy Białołęka. Akcja miała na celu zaangażowanie

mieszkańców dzielnicy, każdego, kto tylko wyraził chęć pomocy potrzebującym. Zaradnym Mikołajem mógł stać się każdy z nas! Projekt polegał na zbieraniu w okresie od 21 listopada do 11 grudnia 2011 r. różnych produktów spożywczych, artykułów higieniczno-kosmetycznych, papierniczych, a także maskotek i zabawek. Zbiórka odbywała się w sklepach wielkopowierzchniowych na terenie Białołęki z inicjatywy radnego Marcina Korowaja. Podczas akcji w poszczególnych punktach rozdawane były ulotki z informacją, jakie produkty można kupić i zostawić w specjalnie przygotowanym koszyku podczas każdego dnia zbiórki.

Każdorazowo po akcji produkty przewożone były i magazynowane w Ośrodku Pomocy Społecznej. Następnie radni i wolontariusze dokonali rozdziału produktów, tworząc 200 paczek, do których zostały dołączane zaproszenia na wieczór kolęd i świąteczny spektakl teatralny pt. „Love in Elevator”, organizowane przez Społeczność Chrześcijańską Północ w Warszawie. Jeszcze przed Świętami wszystkie paczki trafiły pod właściwe adresy: do rodzin wytypowanych przez Ośrodek Pomocy Społecznej, do Domu Samotnej Matki, do Rodzinnego Domu Dziecka, do mieszkańców wskazanego budynku socjalnego, a także do Stacji Opieki Caritas Diecezji Warszawsko−Praskiej. Celem projektu „Zaradny Mikołaj” była chęć zainteresowania ideą pomocy sąsiedzkiej mieszkańców Białołęki. Serdecznie dziękujemy wszystkim ludziom dobrej woli za pomoc w realizacji projektu „Zaradny Mikołaj”. Dzięki Waszemu zaangażowaniu mieliśmy możliwość zebrania produktów, które zostały przekazane na rzecz potrzebujących rodzin. Bez Waszego wsparcia ta akcja nie zakończyłaby się sukcesem!

Akcja pomocy w oczach jej uczestników Seweryn Cieślak: W moim sercu, już od dawna istniało ogromne pragnienie pomagania potrzebującym, a w konsekwencji stale narastająca potrzeba działania. Niestety pragnienie mieszało się z przekonaniem o własnej bezsilności. Uważałem, że nie dość, że brakuje mi sensownego pomysłu, to jakby tego było mało – zwyczajnie miałem wątpliwości, czy podołam wyzwaniu. Dzięki

19

koŚciÓŁ na Żywo

„Zaradny Mikołaj” pomagał rodzinom potrzebującym w warszawskiej Białołęce. Z nieśmiałego projektu niewielkiej grupki osób powstała akcja, której wynik przerósł najśmielsze oczekiwania


Bogu wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy stało się już jasne, że skończył się czas użalania nad własną niemocą, a nadszedł czas działania. Akcja „Zaradny Mikołaj” na Białołęce stała się dla mnie drogą do wypełnienia wolnej przestrzeni w moim sercu. Wciąż jednak czułem niepewność i obawy związane z tym, jak zareagują mieszkańcy Białołęki, do których w bezpośredni, indywidualny sposób zwracaliśmy się z prośbą o wsparcie najuboższych. Wreszcie się zaczęło, krótka modlitwa i... po chwili odeszło zwątpienie i strach, a ich miejsce zajęła uwalniająca świadomość, jaki cel przyświeca tej akcji, a co najważniejsze, dzięki komu tu się znalazłem i kogo reprezentuję. Zbiórka darów spotkała się z ogromną życzliwością i zrozumieniem ze strony mieszkańców, a w konsekwencji z każdym kolejnym dniem rosło we mnie poczucie pewności siebie i co za tym idzie – motywacja do działania. Będąc jednym z wolontariuszy, nie do końca zdawałem sobie sprawę z ostatecznych efektów prowadzonej akcji, aż do pamiętnego dnia, kiedy to nadszedł wreszcie długo oczekiwany moment przygotowywania paczek. Wchodząc do sali nabożeństw, pełnej krzątających się ludzi, pośród ogromu posegregowanych darów, dopiero wówczas dotarło do mnie, jak wiele zostało osiągnięte! Zdałem sobie sprawę, że z nieśmiałego projektu niewielkiej grupki osób powstała akcja, której ostateczny wynik prześcignął największe nasze wyobrażenia! A potem – czas rozdawania prezentów. W mojej opinii najbardziej ekscytujący moment całej akcji. Staję przed drzwiami, czuję, jak narastają we mnie emocje. Pukam, słyszę poruszenie i w drzwiach wejściowych do mieszkania wita mnie ojciec. Zaprasza do środka, a tam w przedpokoju dwoje małych dzieci, chłopczyk i dziewczynka wpatrujący się we mnie swoimi oczkami wyrażającymi zaciekawienie. Z trudem ukrywałem wzruszenie, widząc rozpromienione twarze dzieciaków przebierających w paczkach pełnych słodyczy oraz dostrzegając radość w oczach rodziców. Chwila ta zostanie ze mną do końca moich dni. Widok uszczęśliwionych dzieci był i jest

20

Tzawsze ERAZ i

dla mnie największą możliwą nagrodą za wniesiony wysiłek i trud. Dzięki udziałowi w tym przedsięwzięciu ostatecznie utwierdziło się we mnie przekonanie, że z Jezusem w sercu jestem w stanie przezwyciężyć własne słabości, działając na chwałę Jego imienia. Piotr Szczęsny: Miłość zaraża! Dotychczas myślałem, że jest dla „wy-

jak zmienia się ich życie, ale dzięki temu wiem, że i moje już nigdy nie będzie takie samo. Bóg zmienia przez nasze ręce. Tego opisać się nie da, musisz spróbować sam, i to jak najszybciej. Kasia Jaruga: Akcja „Zaradny Mikołaj” była dla mnie przede wszystkim ogromnym zaskoczeniem. Dla większości z nas, zaangażowanych w jej przeprowadzenie Pakowania prezentów nie było końca... Na pierwszym planie Kasia Jaruga i Marcin Korowaj

branych”, ale odkryłem, że kiedy przełoży się nacisk z górnolotnych słów na działanie, może dosięgnąć nawet tych, którzy sami wątpili, że kiedykolwiek mogłaby ich spotkać. Oto przy wejściach przedświątecznie udekorowanych sklepów staliśmy wcale nie mniej strojnie ubrani – w czerwone, sezonowe czapki – i zachęcaliśmy do podzielenia się odrobiną serca z potrzebującymi sąsiadami z Białołęki. Ludzie potrafią zaskakiwać! Bywali tacy, którzy podchodzili do nas z całymi torbami słodyczy albo materiałów piśmienniczych. Nic dziwnego, że pakowanie pudeł (to naprawdę nie były paczki!) zajęło wolontariuszom kilka dni. Ale najbardziej wzruszające chwile były na sam deser. Docieraliśmy nawet do najbardziej oddalonych części dzielnicy wszystkimi możliwymi sposobami po to, żeby spotkać się z innymi parami oczu. Zdziwionymi, radosnymi, pytającymi, pełnymi łez wzruszenia. Widzieliśmy,

było to pierwsze tego rodzaju przedsięwzięcie. Niczego nie mogliśmy przewidzieć, nie mieliśmy doświadczenia, działaliśmy trochę na żywioł. Dlatego rozmiar akcji i jej sukces był dla mnie miłą niespodzianką. Kiedy przyjechaliśmy pakować prezenty z zebranych produktów, zastałam kilkadziesiąt wielkich worów z darami. Już wtedy byłam w szoku, a za chwilę okazało się, że to dopiero jedna czwarta! Dla mnie najprzyjemniejszym elementem akcji były chwile, kiedy podczas zbiórek w sklepach ludzie przynosili do naszych wózków kupione produkty. Widziałam, że dla nich też jest to radość, że mogą komuś pomóc, nawet jeśli to pomoc anonimowa. Stojąc w sklepie z czapką Mikołaja na głowie, naprawdę czułam się jak Mikołaj i bardzo się cieszę, że biorąc udział w takim wydarzeniu, sama mogłam mieć czas fajnych przemyśleń i pozytywnej energii. opracował marcin korowaj


faceBóg

Portrety Bożych ludzi z pasją

Zbyszek Masewicz z rodziną. Od lewej: Kasia (żona), Ania, Marek i Natalia

N

iedawno zostałeś dyrektorem Ruchu Nowego Życia w Polsce. Czy to bardzo zmieniło Twoje życie? Nie tak bardzo. Ciągle jesteśmy w tym samym Ruchu, więc za wiele się nie zmieniło, no chyba że jestem zdecydowanie więcej w Polsce i w biurze. To jest największa zmiana. – Do tej pory zajmowałeś się służbą AIA (Athletes in Action), to chyba znacznie ciekawsze zajęcie – wyjazdy na duże imprezy sportowe, kontakty ze znanymi sportowcami? Tego typu rzeczy, czyli wielkie wydarzenia sportowe, to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej, czym zajmuje się AIA. Każda służba RNŻ dotyczy ewangelizacji i uczniostwa, i to uczniostwo jest sercem tego, kim jesteśmy. To, co było najbardziej ekscytujące w służbie AIA, to możliwość oglądania tego, jak Bóg przemieniał życie jakiejś osoby. To jest o wiele cenniejsze niż olimpijskie złoto, gdyż ma wieczną wartość. A takie rzeczy dzieją się w każdej grupie społecznej, dlate-

Tzawsze ERAZ i

go oczekuję na wiele wspaniałych momentów w pracy misyjnej, w nowym miejscu. – Miałeś osobiste kontakty ze sportowcami, których znamy z mediów. Jak reagują oni na zwiastowaną Ewangelię? Czy jest jakaś różnica pomiędzy tymi sławnymi i mniej znanymi? W końcu, cytując apostoła Pawła: „niewielu jest między wami mądrych według ciała, niewielu możnych, niewielu wysokiego rodu”, dziś powiedzielibyśmy – niewielu sławnych... Zaczynając od końca, myślę, że apostoł Paweł opisywał sytuację konkretnego zboru, a nie mówił o uniwersalnej zasadzie, iż w kościele czy w chrześcijaństwie nie ma miejsca dla tych sławnych. Bo kimże jest ktoś sławny na tym świecie, porównując go do Boga? Co więcej, myślę, że osoby, które my znamy z mediów – czy to poprzez sukcesy, czy bycie widzialnym w środkach masowego przekazu – zasługują na naszą szczególną uwagę, gdyż ich potrzeba poznania Boga i wzrastania w wierze jest ogrom-

na. Osobiście powiedziałbym, że nie ma wielkiej różnicy pomiędzy znanymi a mniej znanymi ludźmi, jeśli chodzi o to, jak reagują oni na Ewangelię. Bardziej istotną rzeczą jest to, jakie mamy intencje, chcąc „zdobyć” takie osoby dla Jezusa. Czy czasem nie robimy tego, ponieważ to my chcemy być sławni? Czy zależy nam bardziej na tym, aby oni wzrastali w poznawaniu Boga, czy też na tym, aby budować swój wizerunek na tym, że znam tę czy inną osobę, albo że ktoś sławny chodzi do mojego kościoła? Co więcej, potrzebujemy w naszych społecznościach tych, którzy coś osiągnęli, gdyż dzięki nim nasz wpływ zdecydowanie się zwiększa, a ich dary i zdolności, dane przez Boga, są bardzo przydatne w jakiejkolwiek służbie chrześcijańskiej. – Euro’2012 tuż, tuż... Czy planujecie jakieś działania w związku z tym wydarzeniem? Tak, chcemy wykorzystać trzecią co do wielkości imprezę sportową do tego, aby ludzie mogli poznać Ewangelię. Wspólnie F

21


faceBóg z naszymi partnerami z zagranicy planujemy kilka projektów, aby być wśród tych, którzy będą zainteresowani wydarzeniami piłkarskimi. Poza tym służymy kościołom i organizacjom chcącym prowadzić jakąś służbę w czasie mistrzostw poprzez przygotowanie ich do działań ewangelizacyjnych. Na stronie www.najcenniejszygol.pl będą pojawiały się informacje o działaniach, które są organizowane przy naszej pomocy. – Nowy rok, nowe stanowisko (choć ściślej mówiąc, objąłeś je jeszcze w starym roku) – co jest Twoim największym wyzwaniem, celem na ten rok i trochę dalej? Można powiedzieć, że są dwa rodzaje wyzwań, przed którymi stoję: osobiste i to związane ze służbą. Jeśli chodzi o osobiste, to najistotniejszym wyzwaniem jest moja więź z Bogiem. Nie jest tajemnicą, że każda pozycja przywódcza wiąże się z pokusami. Zatem to, co dla mnie najważniejsze, to być

Portrety Bożych ludzi z pasją

czas, dary i pieniądze w aktywną ewangelizację i uczniostwo. A wszystko po to, aby każdy w naszym kraju znał kogoś, kto żyje w przyjaźni z Bogiem. – A jak funkcjonujecie jako rodzina? Czy jest możliwy balans między karierą a rodziną w życiu misjonarza? Osobiście nie używam słowa „balans”, jeśli chodzi o moje życie i różne odpowiedzialności, jakie są na moich barkach. Życie chrześcijańskie polega na byciu posłusznym Panu Bogu, a to wiąże się z poświęceniem zarówno rodzinie, jak i służbie. Aczkolwiek to, co robimy, chcemy robić jak najlepiej, pamiętając również o rodzinie, która jest ważna i zarządzanie którą kwalifikuje lub dyskwalifikuje do bycia przywódcą w Bożym Królestwie. Jestem wdzięczny za to, że moja żona jest pracownikiem Ruchu, gdyż to bardzo pomaga i dzięki temu możemy nawzajem się wspierać w naszych domowych obowiązkach. Choć muszę

– Jak trafiłeś do służby RNŻ? Znam ludzi, którzy od razu po studiach (lub w ich trakcie) zaczęli pracę dla tej misji, właściwie nie rozpoczynając swojej kariery zawodowej zgodnej z wykształceniem. Rozumiem, że w grę wchodzi kwestia Bożego powołania, ale czy nie obawiasz się, że to ryzykowne, bo po latach trudno sobie wyobrazić powrót do wyuczonej specjalności? Decyzję o przyłączeniu się do Ruchu podjęliśmy razem z Kasią będąc studentami trzeciego roku Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Było to prawie osiemnaście lat temu. Osobiście nie widzę żadnego ryzyka takiej decyzji. Jest ku temu wiele powodów. Pierwszy już wymieniłaś: Boże powołanie. Cokolwiek robimy, powinniśmy to konsultować z Panem Bogiem. Jeśli On chce nas w danym zawodzie, to wspaniale, jeśli chce, abyśmy byli misjonarzami czy pastorami

Nie ma wielkiej różnicy pomiędzy znanymi a mniej znanymi ludźmi, jeśli chodzi o to, jak reagują oni na Ewangelię. Bardziej istotną rzeczą jest to, jakie mamy intencje, chcąc „zdobyć” takie osoby dla Jezusa. Czy czasem nie robimy tego, ponieważ to my chcemy być sławni? jak najbliżej Boga, słyszeć Jego głos, być napełnionym Duchem Świętym i dążyć do świętości – co akurat jest wezwaniem dla wszystkich. W tym samym czasie chcę być jak najdalej od grzechu, gdyż grzech ma potencjał zniszczyć wszystko, co możemy osiągnąć. Jeśli chodzi o organizację, dalej chcemy być używani przez Boga w dziedzinie ewangelizacji i uczniostwa oraz budowania nowego pokolenia liderów. W tym wszystkim chcemy być pionierami i dlatego ustawicznie pragniemy poszukiwać nowych metod docierania z Ewangelią, nowych sposobów na budowanie w wierze uczniów i szkolenia liderów. W niedalekiej przyszłości, powiedzmy za dziesięć lat, naszym pragnieniem jest zobaczyć siedemdziesiąt tysięcy uczniów Pana Jezusa w naszym kraju. I nie chodzi nam tylko o to, że ktoś przyjmie Pana Jezusa jako Pana i Zbawiciela, zostanie ochrzczony czy też stanie się członkiem kościoła. Chcemy, aby ci uczniowie żyli na co dzień z Jezusem i „pomnażali” swoje życie, inwestując swój

Tzawsze ERAZ i

przyznać, że uczyliśmy się tego modelu już na studiach, najpierw jako małżeństwo, a później przez trzy lata będąc rodzicami, więc nabraliśmy wprawy w dokonywaniu wyborów. Ważne jest, aby mieć właściwą perspektywę i szerokie spojrzenie na odpowiedzialności, jakie mamy przed Bogiem. Życie to nie tylko praca i nie tylko rodzina. Poza tym są różne okresy w życiu. Jest inaczej, kiedy są dzieci i kiedy ich nie ma. Jest różnica, gdy dzieci są małe i wymagają większej opieki i wówczas, gdy są nastolatkami, czy kiedy kończą edukację. Jest inaczej, kiedy wszystko płynie bez większych zawirowań, a inaczej, gdy zmagamy się np. z ciężką chorobą. To, co chcę przez to powiedzieć, brzmi tak: niezmiernie ważne jest to, aby budować swoje życie oraz życie rodziny na niezmiennym fundamencie Boga i Jego Słowa, bo dzięki temu wiele możemy przejść. Poza tym istotne jest mieć określone rodzinne wartości i tradycje, które pomagają w codziennym życiu i służbie.

– również dobrze. Najważniejsze to być tam, gdzie On nas posyła. Inna sprawa to fakt, że żyjemy w ciągle zmieniającym się świecie, w którym ciężko przewidzieć, co wydarzy się za cztery czy pięć lat, czyli w czasie studiów. Kiedy ja kończyłem studia w 1994 roku, z mojej dwunastoosobowej grupy tylko dwie osoby wybrały pracę w wyuczonym zawodzie. Reszta zdecydowała się na zupełnie inne kariery. Bo tak naprawdę studia poza wiedzą powinny przygotować nas do sprawowania różnych przywódczych stanowisk, a prawda o przywódcach jest taka, że będą potrafili się przystosować do różnych warunków i sytuacji. Kolejnym aspektem jest to, co oferuje Ruch Nowego Życia swoim pracownikom. Pamiętajmy, mówimy o misjonarzach, absolwentach wyższych uczelni, z dużym potencjałem przywódczym. Zatem dla takiej grupy mamy bogaty program nabywania coraz to lepszych kwalifikacji. Wartością w Ruchu jest rozwój: duchowy, umiejętności i charakteru. Od samego początku


Zbyszek Masewicz w rozmowie z Bożeną Sand-Tasak

A wszystko po to, aby każdy w naszym kraju znał kogoś, kto żyje w przyjaźni z Bogiem bycia misjonarzem mamy przygotowany program szkoleń, który właściwie nigdy się nie kończy. To, co jednak jest najważniejsze, to fakt, że nasi pracownicy nabywają niezwykle przydatnych umiejętności pracy zespołowej oraz zarządzania zespołami. Nie trzeba być wielkim znawcą, ale za takie umiejętności oferuje się dzisiaj wiele i dużo płaci się firmom za szkolenia z tego zakresu. Zatem nawet jeśli ktoś po kilku latach zdecyduje się opuścić Ruch i wrócić do zawodu, jestem przekonany, że nie będzie miał wielu problemów, aby odnaleźć się w innej rzeczywistości. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są zawody, które wymagają ustawicznego szkolenia, jak np. zawód lekarza i niepraktykowanie jest związane z utratą możliwości wykonywania zawodu. Ale jeśli ktoś z takimi uprawnieniami decyduje się na bycie misjonarzem, zakładam, że jest pewien swojego powołania i jest gotów ponieść tego koszt. – Jesteś misjonarzem od wielu lat. Co zmieniło się w tym czasie, jeśli chodzi o sposoby głoszenia Ewangelii i jej odbiór? Jak komunikować Dobrą Nowinę w naszych czasach? Jestem w pełnoetatowej służbie prawie osiemnaście lat i w tych prawie dwóch dekadach widziałem już wiele zmian. Od zachwytu wolnością i zainteresowaniem

wszystkim, co inne i mające związek z Zachodem, do stanu dzisiejszego, gdzie chrześcijaństwo jest jednym z możliwych wyborów. Wyraźnie widać, że obecnie potrzeba więcej czasu, aby nawiązać rozmowę o sprawach duchowych. Jednocześnie spotykamy więcej poszukujących ludzi, którzy spróbowali w życiu tak wiele rzeczy i tak to życie sobie pomieszali, że proces powrotu do normalności przebiega trochę dłużej niż kiedyś. To, co jest największym wyzwaniem przed nami, to wypracowanie metod przybliżających ludzi do Boga. Co ciekawe, ludzie chcą być wysłuchani, a nie zagadani. Jeśli tylko chcesz kogoś przekrzyczeć, to za bardzo nie zadziała. Jeśli będziesz aktywnie słuchał i zadawał właściwe pytania, masz wielką szansę na to, że w końcu ciebie również wysłuchają. Jednak pragnę podkreślić, że ludzie ciągle chcą się dowiedzieć, w jaki sposób doświadczyć Bożej miłości i przebaczenia. A jeśli chodzi o nowości w docieraniu z Ewangelią, to oczywiście szukamy dróg związanych z mediami, internetem i dobrą jakością organizowanych wydarzeń. – Czy 22 lata wolnej Polski dobrze zrobiły rozwojowi służby RNŻ w Polsce? Łatwiej było działać na początku czy może teraz?

Każdy okres ma swoje wyzwania. Nie za wiele mogę powiedzieć o początkach Ruchu w Polsce, bo to środek lat siedemdziesiątych, kiedy to pierwsi amerykańscy misjonarze pojawili się w naszym kraju. Niedługo potem mieliśmy naszych pierwszych polskich pracowników i to w czasach, kiedy taka działalność była zakazana. To zapewne było dla odważnych i wyglądało jak fajna przygoda. Teraz jesteśmy w innej epoce. Mamy ciągle zmieniającą się sytuację oraz 106 pracowników i prawie trzydzieści lat doświadczeń. Zatem zupełnie inny okres i inne wyzwania. Jak dla mnie, mamy teraz niesamowitą okazję, aby wykorzystać zdobyte doświadczenie do kontynuowania naszej służby w nowych warunkach. Ludzie zawsze będą szukali Boga, gdyż są Jego stworzeniem i tylko w Nim mogą doświadczać obfitego i pełnego życia. Mamy również do spłacenia pewien dług: to, co darmo dostaliśmy, mamy darmo przekazać dalej. Jako polski Ruch, mamy również wziąć odpowiedzialność za ewangelizację Europy i świata. Czy jest to trudniejsze? Być może, ale z drugiej strony bardzo ekscytujące – bo idąc z Dobrą Nowiną mamy wpływ na historię. Wieczną historię spisaną w niebie. Rozmawiała Bożena Sand-Tasak

23


Pójdź ze mną do kina Czterdziestego piątego dnia po zwolnieniu z biura pan Marian ubrał się w garnitur i założył krawat. Nie chciał nic powiedzieć. Był skupiony i zdenerwowany. Wyszedł z domu około dziesiątej rano. Czy to mógł być ten dzień, na który czekał?

P

an Marian jednym ruchem ręki sprzątnął trzydzieści lat swej pracy do teczki, po czym spojrzał na puste biurko. Ileż wspomnień, trudów i drobnych radości pamiętał ten stół? Ta historia trwała tylko do dzisiaj. Od dnia jutrzejszego w tej firmie taki starszy pan nie był już potrzebny. Dyrektor nie zawitał do niego, aby się pożegnać, przysłał pismo przez sekretarkę. Nikt dziś nie zważał na maniery i dobre wychowanie. Komu i do czego było to potrzebne? – Panie starszy – jakiś młody człowiek w garniturze zajrzał do pokoju – niech pan się pośpieszy, musimy tu wstawić sprzęt, właśnie przyjechał. Nie czekając na odpowiedź, zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nie było z kim się żegnać, gdy zmierzał do wyjścia. Przed nim, za drzwiami czekała przedwczesna emerytura. Nie miał ochoty naciskać tej klamki, lecz nie miał też innego wyjścia. – Marian, ty jedz tę zupę, bo zupełnie opadniesz z sił – żona patrzyła na niego z troską – nie tylko ty dzielisz taki los, nie ma co się nad sobą użalać, życie się ułoży. – Idę się przejść, muszę wywietrzyć umysł – spojrzał na żonę – teraz nie bardzo wiem, co z sobą począć... – Możemy pójść do kina, grają ten nowy film „Początek lata” czy też „Nowy początek”, jakoś tak... Zosia go polecała. – Nie mam ochoty na kino – pan Marian minę miał przygnębioną, zamyśloną. Z taką miną nie pójdzie do kina. Spacer, spacer, spacer, tylko ile można spacerować. Trzeciego dnia przespacerował już wszystkie parki wokoło. Tego właśnie trzeciego dnia wrócił do domu i zamknął się w swoim małym gabinecie. – Co ty tam robisz? – żona wyciągała szyję z ciekawością.

24

Tzawsze ERAZ i

tekst Henryk Witek – Nic, czytam – pan Marian rzucał przez zamknięte drzwi. Nie miał jednak już tak przygnębionej miny. Coś go zajmowało. Nie chciał jednak zdradzić, co. Czytał, pisał, czasem zaglądał do kuchni, aby zjeść jakąś kanapkę. – Co ty tam drapiesz w tym zeszycie? Pamiętnik piszesz? – żona nie dawała mu spokoju – chyba nie bierzesz się do umierania? – zaśmiała się, nakładając ziemniaki na talerz. – Nie martw się, jeszcze nie dziś – rzucił spokojnym głosem. Zjawił się po kilku godzinach z kilkoma dużymi kopertami. – Wiesz, co to jest? – zapytał. – Ty chyba zwariowałeś, skąd mam wiedzieć? – Pamiętasz, gdy kilka lat temu pracowałem nad własnym patentem? – pan Marian postukał palcem w kopertę, kładąc ją na stole. Żona spojrzała na niego znad zlewu. – Wiedziałam, że tak będzie, ale nie sądziłam, że tak szybko zaczniesz się dziwacznie zachowywać. Odpocznij, teraz nie musisz wstawać do pracy, zbierzesz siły i znajdziesz sobie jakieś zajęcie. – Ty chyba nie wiesz, co George Solt zrobił mając osiemdziesiąt dwa lata, a ja mam o dwadzieścia mniej!* – Chyba nie masz zamiaru pchać się na Kilimandżaro? – tym razem na twarzy kobiety widać było lekki strach. Któregoś popołudnia, gdy grali w karty, zadzwonił telefon. Gdyby wiedzieli, że to był właśnie ten telefon, pewnie szybko odłożyliby karty. Pan Marian kurczowo trzymał słuchawkę. – Yes... tak... Jutro, to znaczy „tomorrow I come” – zerknął na żonę, pocił się nieco – „I will come, thank you...”. Tym razem kobieta zaniemówiła – ty

mówisz w innym języku! Tyle lat jesteśmy małżeństwem, a ty pierwszy raz odezwałeś się w innym języku, Marian, co z Tobą się dzieje?! Czterdziestego piątego dnia po zwolnieniu z biura pan Marian ubrał się w garnitur i założył krawat. Nie chciał nic powiedzieć. Był skupiony i zdenerwowany. Wyszedł z domu około dziesiątej rano. Czy to mógł być ten dzień, na który czekał? W nowoczesnym biurze czekali już na niego. Rozmowa była bardzo konkretna. Był tłumacz, zatem pan Marian się uspokoił. – Szukaliśmy takiego rozwiązania od jakiegoś czasu – człowiek po drugiej stronie stołu wskazał ręką na patent – to jest kapitalne. Z lekką modyfikacją możemy to zastosować i włączyć do naszego systemu informatycznego. – Sterowanie i automatyka to całe moje życie – pan Marian poprawił się na krześle – ten pomysł jest w sumie dosyć uniwersalny, gdyż można go wdrożyć bez użycia sieci. – Tak, wiemy, jednak dla nas ważne jest globalne jego wdrożenie – mężczyzna zaczerpnął tchu – jesteśmy zainteresowani tym projektem – spojrzał badawczo na pana Mariana – chcielibyśmy panu zaproponować pięćdziesiąt tysięcy dolarów za wyłączność... i... chcielibyśmy, aby pan dla nas pracował. – Ja...? – pan Marian obawiał się, że źle usłyszał... Tego dnia wieczór był inny niż zwykle. Pan Marian stanął w drzwiach z kwiatami, żona omal nie wypuściła talerza z rąk. – Gdzie grają ten film? – zapytał – jak to było... „Nowy paczątek”? – zaśmiał się głośno, po czym ujął żonę w ramiona. Henryk Witek * George Solt z Wielkiej Brytanii w 2010 r., jako 82-latek, zdobył Kilimandżaro.


Bo liczy się osobowość!

P

iękny poranek, słońce było już wysoko i zapowiadał się miły dzień. Miałam jeszcze trochę czasu na poranną kawę i chwilę zadumy. Niedługo potem już wyprowadzałam samochód za bramę. – Akurat zdążę – pomyślałam. I właśnie wtedy z sąsiedniej posesji wyszła uśmiechnięta sąsiadka i bez większych wstępów zaczęła opowiadać mi o swoich wnukach i perypetiach z kretem. Trzy razy przepraszałam ją, mówiąc, że już na mnie czas, że spóźnię się na spotkanie, ale Kasia kontynuowała swoją opowieść i dopiero wyratował mnie listonosz, który przywiózł jej list polecony. Uciekłam szybko, ale już z mojej punktualności nici. Gaduła – pomyślałam. Czasu zostało niewiele, a jeszcze okazało się, że właśnie jadę na rezerwie. Na stacji ustawiłam się w kolejce i tak trochę z nudów przyglądałam się tankującemu przede mną panu. Wysiadł z idealnie czystego samochodu, w nieskazitelnym garniturze, z bardzo poważną i skoncentrowaną miną. Nie był to ten typ człowieka, którego spytamy o drogę, gdy się zgubimy. Pan spokojnie podszedł do dystrybutora, przedtem założył jednorazowe rękawiczki i bez większego pośpiechu nalał paliwo. Starannie zamknął wlot paliwa, potem jeszcze raz sprawdził, czy wszystko w porządku, zdjął ostrożnie rękawiczki, wrzucił je do kosza i spokojnie poszedł do kasy – ale Pedancik, pomyślałam. W tym czasie z samochodu, który stał przy sąsiednim dystrybutorze, wysiadł mężczyzna, który zdecydowanym krokiem ruszył na stację i po chwili z czerwoną twarzą z niej wypadł, a za nim szedł zdenerwowany człowiek z obsługi stacji. Właściciel samochodu był wściekły i co pewien czas jakiś komentarz wyrywał mu się z ust. Nerwus. Spóźniona i zdenerwowana dojechałam na spotkanie. Kiedy wpadłam do kawiarni, Magda już na mnie czekała, coś czytała. Gdy zaczęłam ją

czego OKO nie widziało czego UCHO nie słyszało...

przepraszać, spokojnie i z uśmiechem osobowością, jej biografowie móodpowiedziała, nic nie szkodzi i że bar- wią o niej „legenda swoich czasów”. Jej dzo miło spędziła czas. Jaka jest miła twórczość została uhonorowana licznymi nagrodami. Pisze o biblijnych prawi spokojna – pomyślałam. Dlaczego jedni nas denerwują, a z in- dach, o wyzwaniach, jakie niesie ze sobą nymi mamy wspaniałe relacje? Są lu- życie i relacjach między ludźmi. Na jej dzie, z którymi już po chwili czujemy twórczość składa się ponad 30 pozycji. Florence, jako choleryczny sangwisię, jakbyśmy znali się od lat, a z innymi nie potrafimy się porozumieć. Dziwią nik, z wdziękiem i humorem, ale też nas reakcje innych, czasem denerwują, świetnym przygotowaniem merytoryczczasem popieramy je całym sercem. Te- nym wprowadza nas w świat temperaraz już wiem, że Kasia, moja sąsiadka, mentów. Przytaczane historie i przyjest sangwinikiem, pan Pedant na sta- kłady inspirowane są życiem. Książka cji melancholikiem, pan Nerwus cho- „Osobowość plus” sprzedała się w liczlerykiem, a Magda flegmatykiem. Zna- bie ponad miliona egzemplarzy i została jomość temperamentów pozwala mi już przełożona na 25 języków. Na stronie oficyny wydawniczej Loz większym dystansem podchodzić do innych ludzi, ale też pomaga poznawać gos można zrobić test, który pomoże nam określić, jaki prezentujemy sobą siebie. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam typ osobowości: www.logos.warszawa.pl się z książką Florence Littauer „Osobowość plus”, pochłonęłam ją jednym tchem, zafascynowana stylem pisania, monika krzyżanowska osobowością autorki i tematyką książki. Znalazłam pozostałe książki Florence i przeczytałam wszystkie po kolei. W swoich książkach autorka sięga do najnowszych osiągnięć psychologii, aby pomóc ludziom zrozumieć ich niepowtarzalną osobowość, którą otrzymali od Boga. Florence analizuje cztery różne temperamenty, określone przez Hipokratesa 2000 lat temu. Autorka przez siedemnaście lat studiowała tę teorię i korzystała z niej jako sposób dla zrozumienia innych nie po to, aby szufladkować ludzi, lecz by otworzyć się na ich potrzeby i pragnienia. Teoria osobowości ułatwia relacje z innymi, pozwala ocenić obiektywnie swoje i innych słabe i mocne strony. Dotyczy to współmałżonków, relaF. Littauer, „Osobowość plus. Jak cji z dziećmi, przyjaciółmi czy zrozumieć innych przez zrozumienie współpracownikami. siebie”, Oficyna Wydawnicza Logos, Warszawa 2007, s. 234 Florence Littauer jest niezwykłą

czytałem, widziałem, słyszałem

25


kartka z podróży

Matala i „hippie bus" – pamiątka po hipisach zamieszkujących w latach 60. XX w. miejscowe groty

krΣtΔ

tekst walentyna jarosz zdjęcia paweł jarosz

w kolorach biało-niebiesko-morskich

Kiedyś, oglądając pocztówki czy kalendarze ze zdjęciami z Santorini, myślałam sobie, że to jest za piękne, aby mogło być prawdziwe. Tym razem jednak to wszystko okazało się prawdą

26

Tzawsze ERAZ i

T

o był prezent od naszych dzieci. Syna i synowej. Zaplanowali dla nas egzotyczny wyjazd do wybranego przez nas miejsca, już rok wcześniej. Niestety, poważna choroba mojego męża (podwójny udar: krwotoczny i niedokrwienny) pokrzyżowała im plany. W tym roku, widząc doskonały stan jego zdrowia, ponowili propozycję. Ja przyjęłam ją „z pewną dozą nieśmiałości”, a Paweł… Przy pierwszej nadarzającej się okazji kupił sobie sprzęt do nurkowania (a raczej do snorkelingu). Miałam wątpliwości, czy go w ogóle zabierze (zajął prawie pół walizki) i wykorzysta. Wykorzystał, chociaż wody, w których nurkował, nie powalały jakimiś szczególnymi gatunkami flory i fauny, ale przyjemność z nurkowania była.

Mijając powracających Za cel naszej podróży wybraliśmy Kretę. Wciąż mając na uwadze stan zdrowia Pawła, postanowiliśmy wyjechać pod koniec sezonu wakacyjnego. Tak więc, kiedy wokół nas wszyscy ludzie wracali do pracy, my wyjeżdżaliśmy na upragniony urlop. To sama przyjemność

spędzać przełom września i października w ciepłym kraju. Okazało się, że kiedy decyzja wyboru miejsca była stosunkowo łatwa, to wybranie hotelu nastręczyło nam wiele trudności. Mieliśmy pewne wyobrażenia i założenia. Chcieliśmy znaleźć miejsce, które będzie w wyglądzie bardzo greckie – białe domki i niebieskie okna i drzwi. Drugi ważny czynnik to opinie o kuchni. Wreszcie udało nam się znaleźć to, czego szukaliśmy. I nie zawiedliśmy się. A jeżeli były jakieś niedociągnięcia, to na szczęście jesteśmy tego typu ludźmi, dla których „szklanka jest zawsze do połowy pełna”. Zwykle bardzo czynnie spędzamy nasze wakacje. I tym razem nie miało być inaczej. W mapy i przewodniki zaopatrzyliśmy się już na długo przed wyjazdem. Wsiadając do samolotu wiedzieliśmy, co chcemy zobaczyć i jak zamierzamy spędzić najbliższe dwa tygodnie. Oczywiście, leżenie przy basenie w pobliżu barku z napojami i przekąskami jest wielce przyjemne i kuszące. Postanowiliśmy jednak wypośrodkować czas tak, aby poleniuchować sobie, poleżeć


i poopalać się, a też zobaczyć tyle z Krety, ile tylko będzie możliwe.

Pracowite wakacje A możliwe było na wiele różnych sposobów. Spacery, spacery, spacery… Po urokliwych zakątkach i wioseczkach. Już dawno zapomniałam, że mogę tyle chodzić. Przejazdy lokalnymi autobusami. Kreteńczycy mają świetnie rozwinięty transport publiczny. Rejs super jetem. I wreszcie, na trzy dni wynajęliśmy sobie samochód. Wrażeń każdego dnia mieliśmy ogrom. Paweł robił niezliczone ilości zdjęć, które każdego wieczora zgrywał na laptopa, poddając je dodatkowej obrób-

zobaczyć całe północne wybrzeże Krety. Raz pojechaliśmy daleko na zachód, na Elafonisi, iście karaibską plażę z żółtym piaskiem i zieloną wodą, po drodze zwiedzając Hanię, piękne portowe miasto z bogatą rzymsko-wenecko-turecko-niemiecką historią. Kolejnym razem zapuściliśmy się daleko na wschód na plażę Vai, porośniętą ogromnymi, starymi palmami. Jechaliśmy do niej poprzez płaskowyż Lassithi, słynny z wodnych wiatraków i groty Zeusa. Ot, przyszedł nam do głowy taki właśnie plan podróży, kiedy zobaczyliśmy, że mamy do pokonania

Niektórzy hippisi-emeryci jeszcze teraz tam wracają.

Santorini – tak piękne, chociaż prawdziwe Niewątpliwym szczytem naszych turystycznych uniesień była wycieczka na wyspę Santorini, powstałą w wyniku wybuchu wulkanu. Wieki temu. To, co tam zobaczyliśmy: widoki, ukształtowanie terenu i charakterystyczna jego zabudowa oraz kolorystyka tych zabudowań zrekompensowało trzygodzinną podróż morską (w jedną stronę), z wszelkimi niedogodnościami choroby morskiej. Kiedyś, oglą-

Osiołek wożący turystów pod Grotę Zeusa. Matala – ta grota to dawne rzymskie katakumby. Ręcznik – pamiątka z Santorini. Od razu wiadomo, że jest się w Grecji ce. A ja na bieżąco pisałam pamiętnik i robiłam scrapbooka. Wykonanie tej pracy po powrocie do domu byłoby niemożliwe. Za dużo przeżyć i wrażeń, aby to spamiętać. Kreta zauroczyła nas swoim pięknem. Poszarpanymi, kamiennymi brzegami nadmorskimi i zmiennymi odcieniami koloru morza. Górami z masywnymi, skalistymi szczytami. Oliwnymi gajami. Egzotycznymi kwiatami i drzewami owocowymi. Urokliwymi miasteczkami i wioseczkami, gdzie życie leniwie toczyło się przy przydrożnych tawernach i kafejkach. Przyjaznymi ludźmi. I tą, wydawać by się mogło, pocztówkową kolorystyką zabudowań. Nieskazitelnie białymi ścianami domów, skontrastowanymi niebieskimi framugami okien i drzwi. A to wszystko, wymieszawszy z pyszną i zdrową kuchnią kreteńską, sprowadziło się do jednego stwierdzenia: Kreta na urlop jest wspaniała!

Karaibskie plaże, groty hipisów i nieziemskie widoki W ciągu trzech intensywnych dni, spędzonych w samochodzie, udało nam się

w sumie około 160 kilometrów. A jednak… Ta wycieczka, chociaż piękna, była dla nas ważną lekcją. Sto sześćdziesiąt kilometrów w górzystym kraju przemnożyć trzeba przynajmniej przez dwa. Ale warto było. Widoki nie do opisania ludzkim językiem, chociaż przewodniki radzą sobie z tym nieźle. Dla zrównoważenia, trzecia samochodowa wycieczka była krótka. Zawiodła nas na południe Krety. Na kolejną plażę. Bo za każdym razem plan był jeden – jedziemy, po drodze oglądamy i podziwiamy, potem się zatrzymujemy, kąpiemy, opalamy, zjadamy piknik i wracamy… Wiecie, że droga powrotna wygląda zupełnie inaczej, zmienia się perspektywa, więc podróż przebiega podobnie: jedziemy, oglądamy, podziwiamy, docieramy do hotelu i zjadamy pyszną kolację. Resztę wieczoru spędzając na hotelowym tarasie, popijając colę, sami lub z gronem zaprzyjaźnionych Polaków. Aha, ta trzecia plaża była w miasteczku Matala. Dawno, dawno temu wapienne groty, otaczające tę piękną plażę, zamieszkiwali hippisi z całego świata.

kartka z podróży

dając pocztówki czy kalendarze ze zdjęciami z Santorini, myślałam sobie, że to jest za piękne, aby mogło być prawdziwe. Tym razem jednak to wszystko okazało się prawdą. Szczególnie w miasteczku Ía. Tak, białe kościółki z niebieskimi dachami oraz domy pomalowane krzykliwymi, intensywnymi kolorami rzeczywiście istnieją. Oczywiście, jak każda nasza wycieczka i ta zakończyła się na plaży. Tym razem wulkanicznej, czarnej jak skała. Kamienistej. No cóż, wszystko, co dobre, szybko się kończy. Opaleni, wypoczęci, pełni niezapomnianych wrażeń i zaopatrzeni w zapas oliwy z najlepszych kreteńskich oliwek i innych oliwko-pochodnych produktów, wróciliśmy do domu. W Polsce przywitała nas złota polska jesień i deszczowa pogoda. Ktoś z poznanych osób powiedział nam, że zdjęciami z wakacji leczy zimową depresję. Na szczęście z nami nie jest aż tak źle, ale chętnie wracamy do zdjęć z Grecji. Jednego mi tylko brakuje – codziennej porcji moich ulubionych zielonych oliwek… WALENTYNA JAROSZ

27


Zamów nasz miesięcznik

Tzawsze ERAZ i

ciesz się tym, co dobre Gwarantowanja cena roczne prenumeraty tylko

Mamy już rok 2012. To jeszcze nie koniec świata, zapewnij więc sobie prenumeratę na cały rok.

77 zł

Wokół szaleje kryzys, a my utrzymujemy ceny na stałym poziomie.

Jeśli chcesz dostawać naszą gazetę, nie wychodząc z domu, z a d z w o ń lub napisz: 505 434 622; 22 498 54 08 tzawsze@gmail.com e-mail: tzawsze@gmail.com Nr konta 15 1160 2202 0000 0001 8845 3686

(z VAT)


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.