Międzypokoleniowe herstorie

Page 1


Międzypokoleniowe herstorie Copyright © Fundacja Przestrzeń Kobiet 2013 Wydawczyni: Fundacja Przestrzeń Kobiet ul. Św. Krzyża 34 34-460 Szczawnica www.przestrzenkobiet.pl fundacja@przestrzenkobiet.pl Kraków 2013 Wydanie I

Konsultacja naukowa: dr Anna Pekaniec Redakcja i korekta: Ewa Furgał Projekt okładki, opracowanie graficzne, skład i łamanie: Zuzanna Łazarewicz, Dodo Design Fot. na okładce: Zofia Noworytówna, zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Elżbiety Roszczynialskiej Publikacja nieodpłatna, nie może być sprzedawana. Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk, kopiowanie, skracanie, wykorzystanie całości tekstu lub jego fragmentu może być dokonane wyłącznie w celach niekomercyjnych, pod warunkiem podania źródła. Książka została opracowana i wydana w ramach projektu Międzypokoleniowe herstorie, zrealizowanego przy wsparciu Rządowego Programu na rzecz Wspierania Aktywności Społecznej Osób Starszych (asos).

isbn 978-83-937130-0-4


Międzypokoleniowe herstorie

pod redakcją Ewy Furgał

Fundacja Przestrzeń Kobiet

Kraków 2013



spis treści

7... Opowieści o najważniejszych kobietach. Wprowadzenie do Międzypokoleniowych herstorii Ewa Furgał

13... Herstorie. Pamięć, tożsamość, opowieść Anna Pekaniec

23... Herstorie osobiste 25... Lwica Joanna Antonik

33... Ciocia Wanda Ewa Nowicka

37... Ocik. Maria Drozdowska Anna Treska-Siwoń

41... Może kiedyś… Maria Zimny

51... Moja „Bacia”. Róża Gertych Cecylia Malik

55... O (nie)odzyskaniu rodzinnej herstorii. Studium (sfrustrowanego) przypadku Magdalena Kopeć


61... Pożegnania Ewa Furgał

67... Kwiaty w moim ogrodzie Sylwia Barnett

71... Pisane niemal z pamięci Natalia Sarata

77... Herstorie rodzinne 79... Moja Babka Zofia Elżbieta Roszczynialska

103... Za późno Justyna Abramczyk

117... Babcia Hela i magiczna Turka Marzena Tyniec

125... Jadwiga z Wojciechowskich Biernakiewiczowa 1900–1990 Anna Wszelaczyńska

137... Córeczko, to nie to, co kiedyś… Agnieszka Korfel

161... Herstorie krakowskie


Ewa Furgał

Opowieści o najważniejszych kobietach. Wprowadzenie do Międzypokoleniowych herstorii

Opowi

Od początku swojej działalności, czyli od 2007 roku, Fundacja Przestrzeń Kobiet zajmuje się badaniem i odzyskiwaniem historii kobiet. Do tej pory najbardziej interesował nas lokalny wymiar herstorii (od her-story – z ang. jej opowieść, w odróżnieniu od his-story – historii, czyli jego opowieści) i (nie)obecność kobiet w przestrzeni miasta. W ramach programu Krakowski Szlak Kobiet wydałyśmy cztery tomy Przewodniczki po Krakowie emancypantek, kalendarze Historia kobiet na lata 2012 i 2013, zbiór reportaży Śladami Marceliny Kulikowskiej. Małopolska w reportażach oraz grę planszową, zrealizowałyśmy kilkadziesiąt wycieczek po Krakowie różnymi trasami Krakowskiego Szlaku Kobiet, a także przeprowadziłyśmy kilkanaście warsztatów historii kobiet. Tym razem chcemy zwrócić uwagę na wymiar osobisty historii kobiet. Od refleksji nad własną herstorią – począwszy od historii swojego imienia aż po drzewo gynealogiczne (czyli spis imion i nazwisk rodowych przodkiń) – rozpoczynamy każdy warsztat historii kobiet1. Pamiętając o tym, że patrylinearność symbolicznie pozbawia kobiety korzeni, pamięci o przodkiniach i wspólnej historii, zachęcamy do odtwarzania kobiecej linii tradycji, odzyskiwania rodzinnych herstorii, utrwalania przekazów o naszych przodkiniach. Szczególnie wartościowa jest dla nas praca spisywania przez kobiety 1

7

Zob. N. Sarata, Szkice, plany, zadania, [w:] Krakowski Szlak Kobiet. Przewodniczka po Krakowie emancypantek, pod red. E. Furgał, wyd. Fundacja Przestrzeń Kobiet, Kraków 2009, s. 125–132.


rodzinnej historii kobiet, tworzenia tekstów biograficznych o przodkiniach, które są jednocześnie – w mniejszym lub większym stopniu – tekstami autobiograficznymi (czy raczej – zgodnie z koncepcją Domny Stanton – tekstami autoginograficznymi2). W takim ujęciu pisanie biografii kobiet staje się wielowymiarową pracą nad własną herstorią, zachowując jednocześnie subwersywny, emancypacyjny, polityczny potencjał. Oddajemy w wasze ręce książkę w całości poświęconą najbliższym i najważniejszym dla Autorek kobietom. Publikacja została wydana w ramach projektu Międzypokoleniowe herstorie, którego uczestniczki zaangażowały się we wspólną, międzypokoleniową pracę nad odtworzeniem rodzinnych herstorii. Do projektu zaprosiłyśmy kobiety w wieku powyżej 60. i poniżej 25. roku życia, które podczas warsztatów historii kobiet wspólnie pracowały nad tekstami o ważnych dla siebie kobietach. Część tekstów została opublikowana na blogu Herstorie (pod adresem: http://www.herstorie.wordpress.com), gdzie każda osoba może nadesłać tekst o inspirującej, ważnej, bliskiej kobiecie. Bohaterkami książki są babki i ciotki Autorek, bohaterką jednego z tekstów jest matka (ale nie jedyną), innego – prababka, bohaterką kolejnego – cioteczna babka. Pisanie rodzinnych herstorii napotyka wyzwania związane nie tylko z badaniem historii kobiet, ale również odzwierciedlające specyfikę rodzinnych relacji. Poza trudnościami w dotarciu do tradycyjnych źródeł historycznych, które dokumentowałyby historię kobiet, Autorki musiały radzić sobie także z rodzinnymi tajemnicami i przemilczeniami, niechęcią lub cenzurą ze strony bliskich osób oraz wszelkimi pułapkami zawodnej, wybiórczej, nielinearnej, subiektywnej pracy pamięci. W tworzeniu rodzinnych narracji biograficznych ważną kwestią okazała się etyka3 i związane z nią decyzje: czy ujawniać wszystkie zebrane materiały, czy oceniać wybory życiowe bohaterek, które niejednokrotnie miały wpływ na życie samych Autorek, wreszcie – jak pisać o związkach, relacjach, poglądach bohaterek.

2 S. Smith, J. Watson, Wprowadzenie: koncepcje podmiotowości w kobiecych praktykach autobiograficznych, [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, pod red. A. Gajewskiej, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2012, s. 51. 3 Zob. S. Smith, J. Watson, dz. cyt., s. 84–85.

8


Teksty zebrane w książce są różnorodne i nie tworzą spójnej, esencjalizującej narracji kobiecej. Występuje jednak wspólny element: bohaterki wszystkich tekstów są niezależnymi, sprawczymi podmiotami, aktywnymi jednostkami podejmującymi samodzielne decyzje. Często też, oprócz wypełniania genderowych ról opiekunek i nauczycielek, inspirują Autorki do aktywności, rozwoju, twórczych poszukiwań. Wśród zgromadzonych tekstów mamy więc zarówno opowieści o „babciach karmiących”, wychowujących, otoczonych smakami i zapachami, jak i o babciach chodzących po drzewach, podróżujących po świecie czy zarządzających rodzinnymi majątkami. Teksty dokumentują pamięć po osobach, miejscach, przedmiotach, opisują doświadczenia kobiet, ich codzienność, relacje, pracę, a także uwikłanie w wydarzenia historyczne. Kilkakrotnie pojawia się w książce wątek przymusowych migracji i przesiedleń podczas i po ii wojnie światowej, otrzymujemy kilka relacji Autorek należących do drugiego i trzeciego pokolenia wypędzonych, które utraciły dom i próbując stworzyć nowy, zmuszone były zamieszkać na tzw. Ziemiach Odzyskanych, skąd wypędzono inne osoby. Ciekawie wybrzmiewają wątki związane z przynależnością bohaterek do różnych klas społecznych i wynikającą z niej różnorodnością ich doświadczeń, zarówno przedwojennych, jak i dotyczących życia w prl. Pojawiają się także fragmenty związane z cielesnością bohaterek: wyglądem, ubiorem, doświadczeniem chorowania i starzenia się. Interesujący w tej mierze jest dokonany przez Autorki wybór fotografii bohaterek, które towarzyszą tekstom biograficznym. Wszystkie zamieszczone w niniejszym zbiorze fotografie pochodzą ze zbiorów rodzinnych. Zbiór tekstów został podzielony na dwie części: herstorie osobiste i herstorie rodzinne. W pierwszej części uwaga Autorek całkowicie skupia się na bohaterkach, wspominanych lub opowiadanych w sposób intymny, konfesyjny, sentymentalny. Narracje te często zbudowane są z impresji, fragmentarycznych wspomnień i obrazów, które tworzą postać bohaterki, oraz mają strukturę odtwarzającą pracę pamięci – nielinearną, niechronologiczną. W drugiej części bohaterki ukazane są w szerszym kontekście – związków z osobami i miejscami, historii rodziny, wydarzeń politycznych, wojen i migracji. Tu często narracja jest prowadzona w porządku chronologicznym i odwołuje się do zebranych przez Autorki bogatych materiałów źródłowych: dokumentów i wywiadów z członkami i członkiniami rodziny. Zebrane w książce teksty 9


biograficzne poprzedzone są teoretycznym wprowadzeniem, naukową analizą i eksperckim komentarzem dr Anny Pekaniec, która konsultowała naukowo publikację. Pod tekstami biograficznymi widnieją odautorskie komentarze dotyczące znaczenia dla Autorek spisania opowieści o bliskich kobietach i tego, czym była dla Autorek praca odtwarzania rodzinnych herstorii. Dowiadujemy się z nich o emancypacyjnym i empowermentowym (wzmacniającym) wymiarze pracy herstorycznej oraz o tym, jak ważne i formujące są relacje Autorek z bohaterkami. Widoczny jest wymiar terapeutyczny pisania, wpływ i powiązania herstorii bohaterek z herstoriami Autorek. Obserwujemy również trudne emocje, związane z otworzeniem wątków zanurzonych w przeszłości i rodzinnych relacjach Autorek. Pojawia się też dylemat związany ze stopniem obecności mężczyzn w opowieściach o kobietach i trudność związana z umieszczeniem kobiety w roli głównej bohaterki rodzinnej historii. W przypadku dwóch rodzinnych herstorii, zamiast komentarza Autorki zdecydowały się zamieścić podziękowania. Międzypokoleniowe herstorie to nie tylko książka. W ramach projektu organizujemy także spotkania w Czytelni dla Kobiet im. Marceliny Kulikowskiej. Czytelnia dla Kobiet powstała w 2010 roku jako spadkobierczyni i kontynuatorka krakowskiej instytucji edukacyjnej dla kobiet, działającej na przełomie xix i xx wieku pod tą samą nazwą. Patronką współczesnej Czytelni dla Kobiet jest Marcelina Kulikowska – wybitna poetka, reporterka, emancypantka i pedagożka, bohaterka i tomu Przewodniczki po Krakowie emancypantek. W Czytelni dla Kobiet spotykamy się z autorkami tekstów biograficznych o kobietach oraz tekstów autobiograficznych. Rozmawiamy o różnych strategiach tworzenia i odczytywania kobiecych tekstów (auto)biograficznych oraz o wyzwaniach, jakie wiążą się z odtwarzaniem herstorii. W ramach Międzypokoleniowych herstorii chodzimy również po mieście – zapraszamy kolejny już rok na wycieczki Krakowskim Szlakiem Kobiet: śladami krakowskich emancypantek, krakowskich Żydówek, wybitnych kobiet związanych z Krakowem oraz śladami krakowskich sióstr Virginii Woolf. Kontynuujemy też prowadzenie bloga „Herstorie. O (nie)zwykłych kobietach”, na którym zbieramy teksty o bliskich, ważnych kobietach. Nieodmiennie zapraszamy

10


do włączenia się i zaangażowania się w badanie i tworzenie historii kobiet. Piszcie z nami herstorię! Wydanie Międzypokoleniowych herstorii było możliwe dzięki dotacji z Rządowego Programu na rzecz Aktywności Społecznej Osób Starszych asos ze środków Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Serdeczne podziękowania kieruję do dr Anny Pekaniec, której praca nad konsultacją naukową tekstów, cenne uwagi i komentarze oraz wnikliwa, profesjonalna i wrażliwa analiza i krytyka tekstów miały istotny wpływ na ostateczny kształt publikacji. Bardzo dziękuję Autorkom tekstów zebranych w książce za ogromną, często niełatwą, ale niesłychanie ważną pracę zmierzenia się z rodzinnymi opowieściami. Dziękuję również Natalii Saracie za współpracę w przygotowaniu i prowadzeniu międzypokoleniowych warsztatów historii kobiet, których rezultatem są zawarte w niniejszym zbiorze teksty. Mam nadzieję, że lektura Międzypokoleniowych herstorii okaże się dla czytelniczek i czytelników inspiracją do osobistej pracy nad rodzinną herstorią.

Ewa Furgał

11

Koordynatorka projektu „Międzypokoleniowe herstorie”, współautorka herstorycznego programu Krakowski Szlak Kobiet, trenerka autorskich warsztatów historii kobiet, redaktorka czterech tomów Przewodniczki po Krakowie emancypantek, współzałożycielka i członkini Zarządu Fundacji Przestrzeń Kobiet.



Anna Pekaniec

Herstorie. Pamięć, tożsamość, opowieść

Hersto

Monika Bobako w podsumowaniu artykułu o kształcie ewentualnego projektu historii kobiet, a precyzyjnie, o wyeksponowaniu kobiet jako aktywnych uczestniczek i kreatorek historii, zanotowała: […] projekt „przywrócenia kobiet historii”, podobnie zresztą jak każda próba utrwalenia i odczytania przeszłości, jest silnie wpisany w polityczną teraźniejszość. Z tą różnicą, że historie narodowe, które kultywują oświeceniowy paradygmat poznawczy, konsekwentnie negują swój immanentnie polityczny charakter, natomiast historię genderową nazywają „ideologicznie” motywowaną manipulacją faktami. Zjawisko niewidoczności kobiet w historii po raz kolejny objawia się nie tylko jako łatwe do nadrobienia zaniedbanie, lecz jako nieuchronna konsekwencja dominujących relacji władzy. W tym świetle staje się jasne, że „przywrócenie kobiet historii”, jest projektem, który daleko wykracza poza sferę tego, co zwykło się uważać za działalność stricte naukową1.

Zaangażowanie, świadome swojej siły, ale i przeszkód, które ciągle piętrzą się na jego drodze, stało się podstawą apelu o podjęcie działań mających na celu rekonstrukcję kobiecej strony doświadczenia historycznego, w oczywisty sposób powiązanego z próbami odpowiedzi na pytania o: tożsamość zbiorową i jednostkową kobiet wykluczonych z dyskursu ze względu na płeć, o pracę pamięci, niejednokrotnie stawiającej opór, potykającej się o mielizny 1

13

M. Bobako, Powrót kobiet do historii – niedokończony projekt, s. 10, http://www. ekologiasztuka.pl/pdf/f0083bobako.pdf [dostęp: 5.05.2013].


zapomnienia, traum, przemilczeń. W tle obecna jest również kwestia traktowania kobiet jako świadków historii, nie tylko tej pisanej wielką literą, ale także, a może przede wszystkim, tej prywatnej, idiomatycznej. Poszczególne opowieści, zestawione ze sobą, przyczyniają się do powstania fascynującej przestrzeni wzajemnych powiązań pamięci i tożsamości, które nie mogłyby istnieć bez siły opowieści. Herstoryczny projekt Fundacji Przestrzeń Kobiet to kilkanaście (auto)biografii, napisanych przez kobiety o kobietach, ale nie tylko dla kobiet. Chór niekoniecznie zgodnych, ale zawsze wyraźnych głosów, powinien zostać usłyszany i wysłuchany. Anna Wszelaczyńska z pasją opowiada o ciotce, Jadwidze z Wojciechowskich Biernakiewiczowej, aktywnej działaczce Związku Harcerstwa Polskiego. Justyna Abramczyk z okruchów rodzinnych opowieści i własnych wspomnień rekonstruuje biografię babki Aliny Urban, oddając jej swoisty hołd, zamieniając narrację w podarunek, łącznik pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, widomy znak tego, co minione, a jednak ciągle obecne. Agnieszka Korfel pewną ręką kreśli szeroką panoramę życia ukochanej babci Danusi, nanizuje na nić narracje rozliczne, barwne korale rzeczy, miejsce, uczuć, smaków, kształtów, zapachów. Wyjątkowo bogata opowieść silnie oddziałuje na zmysły, jest niezwykle plastyczna. Delikatny, liryczny portret babci, Janiny Mularz, ze szkicu Marii Zimny pt. Może kiedyś… pachnie dziką różą, przywołuje specyficzny smak proziaków, skupia się na pozytywnie waloryzowanej codzienności. Rekonstrukcja nie zawsze spokojnego, wiejskiego rytmu życia odbywa się w dwugłosie córka–matka, biografka swoją narrację o babci przeplata przytoczeniami wypowiedzi jej córki. W podobnym, serdecznym tonie utrzymana jest biografia Róży Gertych, energicznej, aktywnej, nieszablonowej babki Cecylii Malik, artystki kontynuującej ekologiczne sympatie uwielbianej przodkini. Następnym tekstem, utrzymanym w analogicznej konwencji, jest ciepły szkic o Marii Drozdowskiej autorstwa Anny Treski-Siwoń, w którym szczególnie mocno zostaje zaakcentowane zagadnienie emocjonalnego związku z miejscem urodzenia, zamieszkania, dłuższego lub krótszego pobytu. Pamięć i nacechowana uczuciowo przestrzeń miejska stają się budulcami wspomnień, umożliwiając jednocześnie dopisanie do historii babci opowieści wnuczki, szczęśliwej, że zdążyła podziękować za wspaniałe dzieciństwo, obecność i wyłączność. 14


Biografia płynnie przechodzi w szkic autobiograficzny. Wokół znaczenia, ale również ulotności pamięci snuje swoje wspomnienia Natalia Sarata, opowiadając nie tylko to, co pamięta o swojej babci, ale też analizując, w jaki sposób przebiega praca pamięci. Także dla Heleny Armatys oraz jej wdzięcznej historyczki, Marzeny Tyniec, wnuczki budującej przeszłość w oparciu o herstorie zanurzone w historiach o niemalże mitycznej Turce (dziś już poza granicami Polski) i dziedziczony przez kolejne pokolenia obraz, łącznik pomiędzy tym, co minione, a tym, co współczesne, ważny jest materialny znak ciągłości rodzinnej tradycji i historii. Lokalność, przywiązanie do ziemi, niełatwe decyzje, życie pełne pracy, rozczarowań i zmagań z rzeczywistością zostały wnikliwie opisane przez Elżbietę Roszczynialską, próbującą zrozumieć, kim była jej babka, Zofia z Noworytów Domagałowa. Wyprawa w przeszłość stała się w tym przypadku podróżą w poszukiwaniu własnych korzeni, ale i formuły definiującej kształt rodzinnych narracji oraz relacji pomiędzy poszczególnymi jej członkami. Przedmiot o wartości sentymentalnej odgrywa istotna rolę w szkicu Ewy Nowickiej o ciotce Wandzie Piskorskiej, humanistce, skautce, piekącej przepyszne ciasta podawane do kawy serwowanej w pięknych filiżankach. I to właśnie jedna z nich staje się inkarnacją minionych lat. Nieco inną stylistyką charakteryzuje się poetycka, melancholijna mikrohistoria Sylwii Barnett o niespełnionej miłości jej babki. Po zakazanym uczuciu zostały jedynie ślady, z biegiem czasu zacierane przez inwazję dojmującej codzienności. Co ciekawe, niespodziewanie okazuje się, iż historia babcinego małżeństwa jest także listem, fragmentem rozmowy z matką autorki. Trzy pokolenia kobiet spotykają się w jednym tekście. Poetycki, czuły, pełen miłości, ale i dojmującej tęsknoty portret Janiny z Miecznikowskich Furgał autorstwa jej wnuczki Ewy Furgał to wyjątkowa opowieść o bliskości, sympatii, wsparciu oraz sile pamięci. Lwica Joanny Antonik jest hołdem złożonym babce ze strony ojca, Janinie z Lwów Antonik. Impresyjny tok opowiadania, złożonego z kilkunastu całostek, zestawionych w porządku chronologicznym, zapewnia szeroki ogląd intensywnego życia, w którym radość przeplatała się ze smutkiem, wolność działania z wymuszaną przez okoliczności samodzielnością. Na plan pierwszy wysuwa się więź łącząca babkę i wnuczkę, porozumienie bez słów dające siłę obu kobietom. Na tle wymienionych herstorii, kładących nacisk na faktograficzność i maksymalne wykorzystanie pracy pamięci wyróżnia się 15


tekst Magdaleny Kopeć będący wnikliwym studium zetknięcia się z, na pierwszy rzut oka zaskakującym i niezrozumiałym, oporem stawianym przez materię potencjalnych herstorycznych fabuł. Niezborność wspomnień, luki w pamięci, braki w faktografii, liczne białe plamy, świadkowie niezbyt skłonni do wspominania, przyczyniają się do narastania poczucia frustracji, zniechęcenia, buntu wobec doświadczanego sprzeciwu, milczenia. Jednakże potencjalna porażka może być przekuta w sukces. Kłopotliwa rekonstrukcja babcinej biografii zamienia się w historię dociekliwej autorki, która, chcąc opowiedzieć o ważnej dla siebie kobiecie, w rzeczywistości opowiada o sobie samej, zastanawia się, kim jest, nakreśla kształt wewnątrzrodzinnych relacji. Krótko – międzypokoleniowa herstoria w tym przypadku okazuje się kluczem do (re)konstrukcji tożsamości autorki, a nie tylko wybranej przez nią bohaterki. Tyle tytułem krótkiej rekapitulacji. Nie będę dalej osobno rozpatrywać każdego z tekstów, we wspaniały sposób bronią się same, natomiast chcę podzielić się kilkoma uwagami nasuwającymi się po lekturze, pracy (niekiedy prawie detektywistycznej) badaczek-zbieraczek herstorii. Większość ze zgromadzonych herstorii (chociaż w pewnej mierze) dotyczy doświadczeń związanych z ii wojną światową. Niektóre z bohaterek były nie tylko jej świadkami, ale i mimowolnymi uczestniczkami, których dotykały rozmaite represje. Aczkolwiek każda z wojennych (ale i prl-owskich) opowieści ma wyraźny podmiotowy rys, to jej poszczególne elementy składowe są w pewien sposób uzależnione od wzorców narracyjnych generowanych przez konkretną kulturę: Biograficzne narracje świadków historii kształtowane są wedle gotowych i dostępnych wzorców, zarówno na poziomie samego przeżycia, jak i relacji o nim. Doświadczenie zmienia się w zależności od takich czy innych szczegółów, tak aby ostatecznie powstała z niego historia „prawdziwa”, to jest osobiście przeżyta oraz w autentyczny sposób przedstawiona […]. W tym sensie raczej historie tworzą swoich autorów niż autorzy swoje historie2.

2 H. Welzer, Materiał, z którego zbudowane są biografie, tłum. M. Saryusz-Wolska, [w:] Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, pod red. M. Saryusz-Wolskiej, Kraków 2009, s. 43.

16


Stąd też powtarzające się całostki, czy też schematy nie są tylko i wyłącznie dowodami na wspólnotę przeżyć. Są także dowodami na siłę opowieści, mającej znaczny wpływ nie tylko na jej bohaterki, ale również na autorki. Biografki, relacjonując zasłyszane historie, przywołując życiorysy kobiet szczególnie bliskich lub podziwianych, wyłuskując fakty z fotografii, pamiątek, własnych wspomnień, mierzą się z materią niezwykle delikatną, ulotną i kruchą, a jednocześnie wyjątkowo mocną. Kształt opowieści staje się kształtem życia, kreowanym dzięki pamięci biograficznej, na którą: […] składają się doświadczenia własne jednostki, zgromadzone w ciągu jej życia. Pamięć biograficzna to przede wszystkim doświadczenie, a nie wiedza na temat przeszłości. To przepracowanie i reinterpretacja indywidualnych doświadczeń dokonywane z perspektywy teraźniejszości. Pamięć biograficzna jest określoną indywidualną wersją przebiegu zdarzeń, uwarunkowaną indywidualnym biegiem życia i szerszym kontekstem społeczno-kulturowym3.

Herstoryczne narracje, choć dotyczą przeszłości, wskrzeszają ją w ponownym rozbłysku, konstruowane są z teraźniejszości (aktu pisania), w której autorki i ich bohaterki nadają słowny kształt minionym zdarzeniom, jednakże nigdy nie jest on identyczny z pierwowzorem, gdyż stanowi ich odblask, twórczą reinterpretację. Warto o tym pamiętać podczas lektury zebranych tekstów, nierzadko stanowiących efektywny konglomerat dokumentalności i (mniej lub bardziej zamierzonej) literackości, w subtelny sposób przesuwającej rozpatrywane biografie z bieguna faktualności w kierunku bieguna artystycznej kreacji, nie mającej jednak nic wspólnego ze zmyśleniem, lecz z twórczą wariacją, zamieniającą suche dane w tętniące emocjami opowieści. Kilkanaście prezentowanych herstorii nasyconych jest rozmaitymi uczuciami – miłość, przyjaźń, duma, żal, troska, tęsknota, rozczarowanie, satysfakcja łączą się ze sobą w dowolnych proporcjach, tworząc barwną mozaikę. Doniosłość kobiecych narracji jest niebagatelna. Przejawia się m.in. w ich immanentnej relacyjności, ujmowanej jako zaczyn możliwych analiz, a następnie hipotez dotyczących nie tylko relacji ja–ty, ale i ja–oni (społeczeństwo): 3 E. Kępa, Historie wydobyte z cienia. Autobiograficzne relacje starszych kobiet, Kraków 2012. s. 45.

17


Indywidualne opowieści kobiet, interpretowane przez kontekst historyczny i kulturowy, postrzegane są jako dokumenty służące między innymi budowaniu procesu konstruowania poczucia indywidualnej tożsamości rodzajowej (gendered self-identity), wyjaśnianiu relacji pomiędzy indywidualnością a społeczeństwem w kreowaniu i podtrzymywaniu norm rodzajowych oraz ujawnianiu dynamiki relacji władzy pomiędzy kobietami i mężczyznami4.

Szeroko pojęta kobieca literatura dokumentu osobistego (m.in. bazująca na wywiadach) służy nie tylko odzyskiwaniu zapoznanych historii rodzinnych, wyłapywaniu i splataniu ze sobą kolejnych nitek kobiecej żeńskiej genealogii. Jest także niezwykle istotną ilustracją wzajemnych relacji między płciami. Kilkanaście herstorii ma także męskich bohaterów. Dziadkowie, ojcowie, bracia, synowie, partnerzy, współpracownicy, przełożeni są nie tylko uczestnikami życia biografek, mają również realny wpływ na jego kształt, będąc dysponentami reguł, uznawanych za uniwersalne, chociaż w rzeczywistości opatrzonych fallogocentryczną, męską sygnaturą. Bliższe lub dalsze, mniej lub bardziej intensywne, chłodne, serdeczne relacje, stanowiąc immanentny składnik narracji, są wyraźnie modelowane przez reguły, normy i oczekiwania społeczne, generując dość przewidywalne, niemniej każdorazowo silnie indywidualne, scenariusze. Obecność mężczyzn w herstorycznych narracjach w żadnym stopniu nie przytłumia ich głównego, kobiecego wątku, wręcz przeciwnie, tym intensywniejsza staje się swoista poetyka żeńskiego doświadczenia i doświadczania rzeczywistości, w której każde z zagadnień jest tak samo ważne, sprawy błahe, drobiazgi, ulotne wspomnienia bezkolizyjnie sąsiadują z opisami, nierzadko traumatycznych, chwil/dni/lat związanych z wydarzeniami historycznymi, przemianami politycznymi. Międzypokoleniowe historie są dowodem na nośność i doniosłość opowieści, przez Rolanda Barthesa uznaną wręcz za nieusuwalny i obligatoryjny składnik człowieczeństwa. Gotowość do ich wysłuchiwania, opowiadania, spisywania ma niebagatelne znaczenie w wieloetapowym procesie budowania tożsamości – uzależnionej od prenarracyjnego nacechowania egzystencji, napędzającego jej bieg, ale i w pewien sposób wywłaszczającego autorów (tu autorki) z ich idiomatycznego postrzegania oraz kreowania rzeczywistości na 4

E. Kępa, dz. cyt., s. 26–27.

18


rzecz uczestnictwa w powieści układanej ze względu na nas, ale niekoniecznie o nas, lub, nieco łagodniej, nie tylko o nas: […] kiedy wkraczamy w krąg opowieści, zawieszamy na moment swoje życie. Kto opowiada i kto słucha (lub spisuje – dopowiedzenie aut.), nie robi wtedy nic innego, nie żyje swoim własnym życiem, a kiedy żyje, to w cieniu słuchanej opowieści. […] Opowiadanie wyrywa z zatrudnień dnia codziennego i przenosi nas gdzie indziej5.

Zaakcentowane zostaje silniejsze lub słabsze uwikłanie w rozliczne, nierzadko niekompatybilne i niewspółmierne narracje, będące jednocześnie wyczekiwanymi, pożądanymi, poszukiwanymi sposobami na zlokalizowanie siebie i najbliższych osób w perspektywie relacji międzyludzkich. A jak wiadomo, międzyludzkie jest kategorią silnie nacechowaną dialogiczne, więc implikującą konieczność choćby doraźnej relacyjności: […] udział w życiu innych ludzi, nawet jeśli jest ono tylko opowiedziane, pozwala lepiej zrozumieć samego siebie. Rozumiemy siebie nie dzięki introspekcji, lecz dzięki innym ludziom, poprzez których możemy choć przez chwilę na siebie popatrzeć6.

Perspektywa biograficzna w ostatecznym rozrachunku bywa/jest perspektywą autobiograficzną. Autorki herstorii, opowiadając o innych, odzyskując trajektorie narracji, chronologiczne, całościowe lub impresyjne, fragmentaryczne, wyłapują w cudzych opowieściach ślady własnych, osobistych historii. Narracyjne ja (rozumiane dwojako, jako opowiadające i opowiedziane) rodzi się w tekście, choć nie tylko on jest miejscem jego restytucji. Nie można pominąć licznych kontekstów, budujących poszczególne historie – zarówno bohaterek, jak i autorek – ale także, przez owe historie warunkowanych. Konieczność lub tylko możliwość wyłuskania opowieści o sobie z opowieści innych, w opowieściach o innych, czy usłyszanych od nich stała się przedmiotem krytycznego namysłu Adriany Cavarero. W Relating narratives 5 M. P. Markowski, Może opowieści?, „Magazyn Literacki”, dodatek do „Tygodnika Powszechnego” z 14 marca 2010 r., s. 9. 6 M. P. Markowski, dz. cyt.

19


badaczka dowodziła, iż możemy odnaleźć siebie nie tylko we własnej produkcji słownej, lecz również w historiach (niekoniecznie) o nas opowiedzianych przez innych/inne – tak funkcjonuje mechanizm narracyjny z punktu widzenia bohaterek herstorii oraz ich autorek7. Pragnienie opowieści działa w obie strony. Zapewnia (prze)trwanie w słowach, staje się swego rodzaju dyspozycją, bez której przeszłość nie mogłaby zostać inkarnowana w historie z kobiecą sygnaturą. Reasumując: projekt herstoryczny, zorientowany na zbudowanie pomostu między pokoleniami, stanowi niezwykle istotne przedsięwzięcie, wpisujące się w szeroko zakrojone działania, mające na celu rekonstrukcję kobiecego skrzydła historii, rozpadającej się na mniejsze całostki. Jest tym cenniejszy, iż powstaje dzięki zaangażowaniu kobiet starszych i młodszych, które mimo dzielących je lat, doświadczeń, próbują, chcą i mogą spotkać się we wspólnej przestrzeni, wewnętrznie zróżnicowanej, lecz na tyle pojemnej, by pomieścić odmienne, nieraz pozornie wykluczające się, punkty widzenia. Międzypokoleniowe herstorie są świadectwami dążenia do budowania porozumienia ponad różnicami, tendencji do ocalania ulotnej, kruchej przeszłości, budowanej nie tylko z faktów, ale i z emocji, poczucia bliskości, chęci zatrzymania w słowach portretów osób kochanych, podziwianych, szanowanych. Niekiedy narracje bywają chropowate, miejscami niepełne, a fallogocentryczne postrzeganie kobiecości nie chce ustąpić perspektywie emancypacyjnej, niemniej nie zmienia to ich potencjału herstorycznego, zasadzającego się na dążności do eksponowania kobiecej perspektywy rzeczywistości, zróżnicowanej, wielobarwnej, a przez to szczególnie wartościowej.

7

Por. L. Anderson, Autobiography, second edition, London and New York 2011, s. 117–118; A. Cavarero, Opowiedz mi moją historię, z włoskiego przeł. A. Klimczak, „Pamiętnik Literacki” 2004, z. 3.

20


dr Anna Pekaniec

21

Absolwentka studiów doktoranckich na Wydziale Polonistyki uj i podyplomowych studiów kwalifikacyjnych Wiedza o kulturze i filozofia na Wydziale Filozoficznym uj. Autorka książki pt. Czy w tej autobiografii jest kobieta? Kobieca literatura dokumentu osobistego od początku xix wieku do wybuchu ii wojny światowej (Kraków 2013). Publikowała w tomach pokonferencyjnych, ii, iii i iv tomie Przewodniczki po Krakowie emancypantek, „Ruchu Literackim”, „Wielogłosie”, „Dekadzie Literackiej”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”. Prowadzi zajęcia w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, na Wydziale Polonistyki uj i na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła ii w Krakowie. Zainteresowania naukowe: teoria autobiografii i epistolografii w literaturoznawstwie i socjologii, narracyjne koncepcje tożsamości, feministyczna krytyka literacka, historia literatury ze szczególnym naciskiem na literaturę Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego.



herstorie osobiste



Joanna Antonik

Lwica

Lwica

Moja babcia. W tym określeniu więcej jest mnie niż kobiety, o której mowa. Niestety bardzo trudno jest poznać kogoś, kto ma o sześćdziesiąt pięć lat więcej doświadczeń, a na dodatek jest matką twojego ojca. Niemniej spróbowałam dowiedzieć się, kim jest Janina Antonik z domu Lew. A zaiste to panieńskie nazwisko doskonale do niej pasuje. Janina urodziła się 8 lipca 1923 roku. Pięć lat po skończeniu jednej wojny i szesnaście przed rozpoczęciem kolejnej, dwa miesiące przed planowanym terminem porodu. Formalnie należy do pokolenia Kolumbów1, ale prywatnie nie sądzi, by dane jej było odkryć jakieś nowe światy albo zasłużyć się dla Polski. Większość życia Janiny upłynęła na opiekowaniu się innymi. W różnej formie, zarobkowo lub ze względów rodzinnych. Jej historię chciałabym opowiedzieć w impresyjnej formie, bardziej jako zbiór pojedynczych wspomnień niż biografię. W ciągu dwudziestu lat wspólnego mieszkania słyszałam te historie wielokrotnie, niektóre znam na pamięć, wszystkie mają dla mnie znaczenie sentymentalne. Długo zastanawiałam się, jaką formę powinien przybrać niniejszy tekst, jednak im dłużej myślałam, tym bardziej naturalna wydała mi się forma krótkich impresji. Wszystkie te 1

25

Pokolenie Kolumbów, zwane też pokoleniem spełnionej apokalipsy – twórcy urodzeni ok. 1920 roku, których przeżyciem pokoleniowym była ii wojna światowa. Zaliczamy do nich m.in. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Tadeusza Różewicza czy Wisławę Szymborską – przyp. red.


historie wyryły się w sercu i pamięci mojej babci, składając się na mozaikę wspomnień z dość długiego okresu życia. Myślę, że każda z nich przekazuje część prawdy o skomplikowanym życiu Janiny Antonik – mojej babci. Mama Rok 1929, noc sylwestrowa. Mała, drewniana chata na zaśnieżonym Podkarpaciu. Helena, mama Janiny, piecze ciasto, w całym domu unosi się drożdżowy zapach. Nagle dostaje krwotoku, pomoc nie przychodzi na czas, Helena umiera, zostawiając męża i dwójkę małych dzieci. W krótkim czasie wdowiec Wojciech wiąże życie swoje i dzieci z inną kobietą. Tak oto siedmioletnia Jania razem z trzyletnim bratem Józiem zostają pod opieką macochy, która zdaje się być żywcem wyjęta z bajki o Kopciuszku. Życie Rok 1941, Kraczkowa na Podkarpaciu. Niemcy gromadzą mieszkańców okolicznych wiosek w szkole, by następnie wywieźć ich na roboty w głąb Rzeszy. Janka jest jedną z osób, które zostają siłą zapędzone do szkolnego budynku. Udaje się jej uciec przez okno, jednak gdy biegnie przez pole pszenicy, strzela do niej niemiecki żołnierz. Na szczęście chybił, jednak nastoletnia Janka upada między zboże, zaś Niemiec wraca do szkoły, myśląc, że jego ofiara nie żyje. Z pobliskiego domu wybiegają gospodarze, biorą nieprzytomną Jankę na ręce i zanoszą pod swój dach. Następnego dnia do drzwi puka Niemiec (ten sam, który próbował zastrzelić dziewczynę), szukając Janki, która przerażona chowa się pod kołdrę i wstrzymuje oddech. Gospodarze dają mu kosz mięsiwa i warzyw, ten przyjmując swoistą łapówkę, krzyczy w stronę łóżka Janki: No widzisz, tyle jest warte Twoje życie! Maryjka Młoda Janka mieszka razem z ojcem, bratem, macochą i dziadkiem w małej, wiejskiej chałupce w Cierpiszu. Pewnego dnia wszyscy idą pracować w pole, w domu zostaje tylko Janka, która ma doglądać gospodarstwa. Do drzwi puka obnośny handlarz, sprzedaje święte figurki. Janię szczególnie zachwyca drewniana Matka Boska w pięknej, niebieskiej szacie. Kupuje ją od handlarza w zamian za garniec pszenicy i chowa głęboko w kufrze, pod wszystkimi 26


ubraniami. Niestety dowiaduje się o tym jej brat, który nieco wcześniej wraca z pola. Donosi o całej sprawie ojcu i macosze. Ojciec dogania handlarza, odbiera garniec pszenicy i oddaje figurkę. Janka dostaje solidne lanie, macocha trzyma mocno dziewczynę, a ojciec odmierza pasem razy. Nazwisko To było wielkie wesele, brała w nim udział cała wieś. Młodą parą byli Janina i Alojzy. Jakiś czas później umiera matka i siostra Alojzego, który wpada w rozpacz, gdy się o tym dowiaduje. W szale rozpaczy bije swoją żonę aż do nieprzytomności. Janina, która na dodatek jest w ciąży, ucieka do swojego rodzinnego domu. Niestety jej ojciec już nie żyje, w domu zastaje jedynie macochę, która odmawia jej schronienia. Zrozpaczona Janka idzie na piechotę do oddalonego o dwadzieścia kilometrów Łańcuta. Tam udaje się do kościoła i modli się przed Matką Boską o jakieś rozwiązanie w tak trudnej sytuacji. Kilka ławek za nią siedzi młode, nauczycielskie małżeństwo, które widząc zapłakaną, młodą dziewczynę w ciąży, oferuje jej mieszkanie i pracę w ich domu. Janina korzysta z tej propozycji, ale jednocześnie chce przerwać ciążę, gdyż nie ma warunków, aby wychować ewentualne dziecko. Miejscowy lekarz odmawia jej, twierdząc: jest Pani w najlepszym wieku do rodzenia dzieci. Kilka miesięcy później Janina znajduje się na oddziale porodowym pobliskiego szpitala. 27

Janina i Joanna Antonik


Poród wydłuża się, w szpitalu nie ma prądu, lekarze nie informują Janiny o niczym. W końcu, po kilkugodzinnym porodzie, Janina rodzi dziewczynkę, która dziedziczy po swojej babci chorobę i w krótkim czasie, na skutek krwotoku, umiera. Janina nie zobaczyła nigdy swojej córki, wie jedynie, że zakonnice prowadzące szpital nadały jej imię Marysia i że pochowały ją w wolnej kwaterze, przy pewnej staruszce. Niestety nie wie, pod jakim nazwiskiem ani w którym dokładnie miejscu. O swoim wyjściu ze szpitala mówi jedynie: wyszłam i poszłam przed siebie. Wydarzenia te zostały wyparte na tyle, że kiedy pytam o nazwisko Alojzego, Janina nie potrafi go sobie przypomnieć. O Nowej to Hucie są słowa…2 Lata powojenne, Janina ma ponad dwadzieścia lat. Za sobą sześć lat szkoły podstawowej, kilka lat pracy w różnych zawodach, nieudane małżeństwo i stratę dziecka. Będąc w Rzeszowie, kupuje gazetę, w której jest zamieszczone ogłoszenie o naborze pracowników do Nowej Huty. Janina pakuje niewielki dobytek, zabiera gazetę z ogłoszeniem i wyrusza do Krakowa. Na dworcu spotyka mężczyznę w średnim wieku, który dowiadując się, po co przyjechała, proponuje kawę i podwiezienie do Nowej Huty. Janina korzysta z propozycji, niestety na miejscu dowiaduje się, że nie ma już żadnego wolnego stanowiska. W tym momencie do biura wkracza ów tajemniczy mężczyzna, który okazuje się być kierownikiem tamtejszego hotelu i wstawia się za Janką. Dzięki temu Janina otrzymuje zatrudnienie jako sprzątaczka oraz zakwaterowanie w Mogile. Ważnym przeżyciem jest publiczna pochwała jej pracy z ust kierownictwa hotelu. W Nowej Hucie Janka mieszkała przez pięć lat. Św. Antoni W Nowej Hucie babcia poznaje Władka Antonika – swojego przyszłego męża. Razem przeprowadzają się do Lubaczowa, w rodzinne strony Władysława, a następnie do Wrocławia, gdzie żyją kilka lat i gdzie rodzi się Antoś – mój tata. Ten poród również nie należał do najłatwiejszych, Janina prawie

2 Fragment „Piosenki o Nowej Hucie” autorstwa Stanisława Chruślickiego (sł.) i Jerzego Gerta (muz.), skomponowanej w 1951 roku – przyp. red.

28


umiera na sali porodowej, modli się do św. Antoniego3 o cud. Najwidoczniej święty był bardzo skuteczny, gdyż Janina poród przeżyła, dziecko urodziło się całe i zdrowe, a na pamiątkę tych trudnych przeżyć niemowlę dostaje na imię Antoni. Dobra okazja Razem z Władysławem Janina przeprowadza się do Cierpisza. Wychowują wspólnego syna Antka oraz dwie córki Władysława z poprzedniego małżeństwa – Teresę i Halinę. Tym samym historia życia Janiny zatacza dziwny krąg – wychowana przez macochę, sama się nią staje. Opiekuje się dziećmi męża, ale nie potrafi ich pokochać jak własnych. Antek na zawsze pozostaje jej ukochanym synem. Z Władysławem Janina ma jedynie ślub cywilny, bardzo przeżywa to, że nie może chodzić do spowiedzi ani komunii. Wielokrotnie chciała się z mężem rozejść, ale nie było ku temu dobrej okazji. Łzy Nowy Rok 1987, Władek wraca z suto zakrapianego Sylwestra i wpada pod samochód. Wypadek okazuje się śmiertelny. Janina zostaje sama z trójką dorosłych już dzieci. Wspomina, że w tym czasie była bardzo biedna, nie miała nawet płaszcza, żeby pójść na pogrzeb. Sąsiadka daje jej swój zielony płaszcz (który do dzisiaj wisi w szafie), inne kobiety w kościele szepczą: Ale się wystroiła! Janina wszystko to słyszy i płacząc po śmierci męża, mówi: trochę też łez wylałam nad sobą. Po śmierci Władysława tylko Antek mieszka z Janiną, Teresa pracuje i mieszka w Rzeszowie, Halina zaś w Lubaczowie. Janina w końcu może przyjąć komunię. Duma Rok 2010, Janina zostaje zaproszona na Dzień Seniora w miejscowym Domu Kultury. Okazuje się, że jest najstarszą żyjącą mieszkanką Cierpisza i sam wójt składa jej z tej okazji życzenia. Janina jest bardzo dumna i wzruszona, chwilę tę będzie wspominać jeszcze bardzo długo.

3 Św. Antoni z Padwy uznawany jest za patrona małżeństw i położnic – przyp. red.

29

Janina Antonik w młodości


W międzyczasie Janina pracowała w szpitalu gruźliczym, pasła krowy, była służącą, woźną w szkole, opiekowała się niepełnosprawną Madzią, wychowała trójkę dzieci i jedną wnuczkę. Najbardziej lubiła nosić bluzki w kwiaty, kręcić włosy na papierowych papilotach i przyszywać guziki. Lubiła czytać, uczyć się na pamięć wierszy, nie lubiła matematyki. Często zbierała grzyby, zwłaszcza opieńki, gotowała przetwory i zupy. Janina lubi kontakt z ludźmi, chociaż nie jest zbyt ufna. Do dzisiaj bardzo lubi śpiewać, chociaż z wiekiem nabrała nieśmiałości. Dla mnie Janina zawsze będzie babcią. Nie miałam innej, więc nie było potrzeby nazywania jej „babcią Janiną”, gdyż określenie „babcia” stało się jej imieniem. Całe moje dzieciństwo jest z nią związane, ale pamiętam zwłaszcza kilka chwil. W chowanego Mam jakieś pięć lat, bawię się w chowanego z babcią. Myślę, że jestem bardzo sprytna, bo chowam się za wiszącym na sznurku prześcieradłem. Nie podejrzewam, że babcia może zauważyć moje stopy, które oczywiście ewidentnie wystają zza powieszonego prania. Babcia ze śmiechem odnajduje mnie w kryjówce. Biały ser Wszystkich Świętych, lata dziewięćdziesiąte xx wieku. Razem z rodzicami i babcią jadę na cmentarz w Chmielniku. Jest mi bardzo zimno i jestem głodna. Babcia, w konspiracji przed rodzicami, daje mi do zjedzenia kanapkę z białym serem. Obie wiemy, że gdyby zauważyli, że jem na cmentarzu, byliby bardzo źli. Dlatego, kiedy ja jem, babcia odciąga ich uwagę. Później obie spacerujemy za rękę alejkami, z identycznymi, szelmowskimi uśmiechami. Konfitura z róży W czasie wakacji, przez kilka lat, razem chodzimy zbierać owoce dzikiej róży. Później siadamy w kuchni, odcinamy nożyczkami białą część płatka i wyrzucamy. Gdybyśmy tego nie zrobiły, konfitura byłaby gorzka. Później mieszamy płatki z cukrem i cytryną, gotujemy w wielkim garze, a następnie przekładamy do niewielkich słoiczków. Musi wystarczyć na całą zimę.

30


Powrót Chodzę do postawówki, mam wielki i ciężki tornister. Codziennie, po powrocie, już z daleka widzę babcię siedzącą na progu jej drewnianego domu. Zrzucam plecak i siadam obok niej. Rozmawiamy o tym, jak nam minął dzień, babcia częstuje mnie lipową herbatką na zdrowotność. Czasami nic nie mówimy. Nocne opowieści Często nocuję u babci. Leżymy razem w drewnianym łóżku i opowiadamy sobie historie. Najczęściej to babcia opowiada, a ja słucham. Większość znam na pamięć, ale bardzo lubię słuchać jej głosu w ciemności. Rano babcia zawsze wstaje wcześniej, na stole czekają na mnie kanapki z masłem i pomidorem. Przesolone, bo babcia lubi konkretny smak. Kiedy przyjedziesz? Jestem studentką, co jakiś czas wracam do rodzinnego domu. Babcia zawsze czeka na mnie, wygląda przez okno, kiedy tylko wychodzę, zawsze pyta, kiedy znowu przyjadę. Babcia porównuje swoją dłoń z moją. Patrzy z niedowierzaniem na to, jak podobne, niewielkie dłonie mogą być tak różne. Moje gładkie i miękkie, jej spracowane i twarde. Po tym wyciąga czekoladkę i częstuje mnie, mówiąc, że nie trzeba się za bardzo przejmować życiem. Kiedy mówię jej, że ma już osiemdziesiąt siedem lat, babcia z pełną powagą poprawia mnie: osiemdziesiąt sześć i pół! W tym roku Janina Antonik skończy dziewięćdziesiąt lat. Kiedy jej to powiedziałam, uśmiechnęła się z niedowierzaniem, bo przecież nie myślała, że przeżyje narodziny własnego syna, a co dopiero, że będzie rozmawiać z dorosłą wnuczką. Mimo bardzo trudnego życia Janina ma w sobie dużo optymizmu, nie poddaje się trudnościom, ale jest też dość szorstka w obyciu. Mieszka w tym samym domu od kilkudziesięciu lat. Obecnie dzieli go z kilkoma kotami, których podobno nie lubi, ale oddaje im jedną czwartą każdego posiłku. Tuż obok mieszka jej syn Antoni z żoną Marią – moi rodzice, ale babcia nie chce się do nich przeprowadzić, bo starych drzew się nie przesadza.

31

Janina Antonik


Joanna Antonik

Dzięki projektowi nareszcie znalazłam czas, żeby po prostu usiąść i zrobić to, czego moja babcia bardzo potrzebowała – wysłuchać Jej opowieści. Dowiedziałam się, jak wiele nas łączy, zrozumiałam wiele Jej zachowań i cech charakteru, a także odkryłam, jak ciekawe, choć trudne życie miała Kobieta, która jest moją Babcią.


Ewa Nowicka

Ciocia Wanda

Ciocia

Wczoraj pochowaliśmy Ciocię Wandę, ale nie tę, o której mam pisać. To ciotka mojego męża, znałam ją wiele lat. Każdy ma swoją ciocię Wandę… Moja ciocia to właściwie ciocia mojego ojca, mojego stryja i wielu moich cioć z naszej rodziny. Zawsze tak o niej mówiono i my, dzieci, także zwracaliśmy się do niej w ten sposób, tak o niej mówiliśmy. Razem ze swoim mężem Wiktorem stanowili nierozłączną parę. Wujciu Wiktor i ciocia Wanda. Urodziła się 1 marca 1903 roku w Krynicy Górskiej. Dlaczego właśnie tam? Miastem związanym z rodziną było Gniezno, gdzie do dziś stoi rodzinny dom. Więc skąd Krynica? Podczas ponownego oglądania albumów rodzinnych znalazłam kilka zdjęć na tle Domu Zdrojowego w Krynicy, więc być może Krynica, oprócz Spytkowic1, była chętnie uczęszczanym przez rodzinę miejscem wypoczynku. Była najmłodszym dzieckiem Jana Piskorskiego i Kamili Niemiec. Mój dziadek był jedynym synem w tej rodzinie. Ciocia miała jeszcze trzy siostry: Marię, Halinę i Jadwigę. Długo, długo potem studiowała we Lwowie, gdzie uzyskała tytuł doktora filologii polskiej, poznała swojego przyszłego męża, zaangażowała się w skauting, była redaktorką harcerskiego pisma „Skaut” i redaktorką dodatku

1

33

Spytkowice – miejscowość położona w województwie małopolskim, w powiecie nowotarskim – przyp. red.

Ciocia Wanda i Wujciu Wiktor


dla zuchów „Leśny duszek”. Jest autorką wydanego w 1938 roku poradnika Zakładanie gromad zuchowych. Pobrali się z wujciem w 1933 roku i do wybuchu ii wojny światowej mieszkali we Lwowie. Zachowały się dwa malutkie, wyblakłe zdjęcia, być może właśnie z dnia ślubu. Na pierwszym wujostwo wpatrzeni w siebie, młodzi ludzie, ciocia z pięknym, dużym bukietem kwiatów. Na drugim rodzina wokół pary „młodych”, najprawdopodobniej w tym samym wnętrzu. Zawierucha wojenna rzuciła ich do Spytkowic, gdzie schronili się u zaprzyjaźnionej rodziny, a od 1945 roku mieszkali w Krakowie na ul. Małej. Ciocia pracowała jako korektorka: najpierw dla Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” (założonej w 1944 roku), a potem dla Ossolineum, czyli Zakładu Narodowego im. Ossolińskich2. Zmarła 11 czerwca 1972 roku. Tyle podstawowych dat udało mi się ustalić. Jest jeszcze trochę zdjęć, pamiątek rodzinnych, a także jej portretów i scenek zarejestrowanych przez wujcia, który był pasjonatem fotografii i w swojej maleńkiej kuchni urządzał laboratorium fotograficzne. Na podstawie tych zdjęć można odtworzyć pewne wydarzenia. Na jednym z nich wujostwo są ze mną i moim bratem na spacerze w Nowej Hucie, mamy ze sobą sanki, jest śnieżnie. Nasze sanki ciągnie ciocia, bo wujciu oczywiście dokumentuje tę scenę. Pierwsze wspomnienie, jakie wiąże się z mieszkaniem cioci, to święta Bożego Narodzenia w 1961 roku. Był wtedy wśród nas mój dziadek, który kilka miesięcy wcześniej wrócił z Anglii, a pamiętam ten wieczór dlatego, że nagle podczas spotkania od świeczek, jakie zapalono na choince, ona po prostu stanęła w płomieniach, co bardzo nas przeraziło, ale dzięki zimnej krwi dziadka i wujcia sytuacja została opanowana. Odwiedzaliśmy wujostwo kilka razy w roku. Ciocia zawsze elegancka, uśmiechnięta, częstowała nas pysznymi wypiekami. Do dziś nie wiem, w jaki sposób udawało się jej wypiekać te wspaniałości w malutkiej kuchni bez piekarnika (?!). Siadaliśmy przy niewielkim stole, na którym królowała skromna, ale piękna zastawa, kawa podawana w dzbanku, platerowane 2 Zakład Narodowy im. Ossolińskich został otwarty w 1827 roku we Lwowie, po ii wojnie światowej działał we Wrocławiu – przyp. red.

34


łyżeczki i widelczyki. Pamiętam jej głos i śmiech, jaki towarzyszył tym spotkaniom. Były ciekawostki, przegląd prasy z niecodziennych wydawnictw prasowych, opowieści rodzinne i dowcipy. Nie wszystko do końca zawsze rozumiałam, ale nigdy się nie nudziliśmy. Język, jakim mówiono, podobnie jak dzień odwiedzin, miał wyjątkowy charakter. Wujciu pochodził ze wschodu i mówił z takim miękkim, charakterystycznym akcentem. Którejś niedzieli duże zainteresowanie wzbudził projekt budowy szpitala dziecięcego w Prokocimiu. Krążył wśród nas numer miesięcznika „Ameryka”, który prezentował plany budowy i ideę nowoczesnej opieki nad dzieckiem. Z czasem, kiedy otworzono hotel „Cracovia”, na stole pojawiły się pyszne wypieki z tamtejszej cukierni. Komentowano sukces znanego cukiernika Stefana Przebindowskiego i jego słynny „Torcik Stefanka”. Z czasem wizyty stały się rzadsze, przynajmniej my, dzieci, rzadziej bywaliśmy na Małej, a to z powodu choroby cioci. Wujciu troskliwie się nią opiekował. Wspaniale zorganizowany, cały czas pracował, częściowo w domu, częściowo w redakcji, pielęgnował ciocię, dbał o gospodarstwo domowe, robił zakupy, karmił chorą. Ciocia umarła w czerwcu, kiedy przygotowywałam się do egzaminów i cały ciężar wsparcia i pomocy wujciowi w tych trudnych chwilach spoczął na barkach moich rodziców. Po śmierci wujcia, podczas likwidowania mieszkania wujostwa, osobiste rzeczy cioci przejęła moja bratowa. Odziedziczyłam parę pięknych, włoskich butów z wężowej skórki, przywiezionych podobno z Włoch, tylko dlatego, że miały mały rozmiar – dokładnie mój. Zakładam je na szczególne okazje, jestem z nich bardzo dumna i bardzo mi w nich dobrze. Mam również chińską parasolkę, tę, którą trzyma ciocia na zdjęciu powyżej. Znalazłam także książeczkę do nabożeństwa, a właściwie dwie, jedna należała do cioci, druga do wujcia. Nie zadbałam o to, by zachować chociaż jedną filiżankę z serwisu wujostwa. Kiedyś nie było to dla mnie ważne, a teraz, kiedy wspominam tamte dni, chciałabym móc czasem wypić kawę właśnie z tamtej filiżanki.

35

Ciocia Wanda z chińską parasolką


Ewa Nowicka

Pisanie biografii to dla mnie wciąż pojawiające sie nowe pytania, na które coraz trudniej znaleźć odpowiedź.


Anna Treska-Siwoń

Ocik. Maria Drozdowska

Ocik.M

W 1919 roku Polska nie była tak jednoznaczna jak teraz. W tym roku w Jeżowem1 urodziła się siostra mojej babci, Maria Drozdowska, nazywana przez rodzinę Mijką. Jej ciotka Adela wciąż opłakiwała zmarłego narzeczonego, Józefa Ingrama z niemieckiej części Raniżowa2. Gdy Mijka dorosła i zakochała się z wzajemnością w Ukraińcu, nie mogła już myśleć o narzeczeństwie z obcym. Marzyli o wspólnej ucieczce do Jarosławia, ale to były mrzonki. Ludzie nie daliby nam żyć — powiedziała mi na początku czerwca 2003 roku. Dodała też, że dostrzega wokół ksenofobię i wojowniczy nacjonalizm, które bardzo przypominają jej tamten przedwojenny klimat. I że boi się powtórki z historii. W Kotlinie Kłodzkiej, gdzie mieszkała, referendum w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej budziło wielkie emocje. Pierwszy raz zobaczyłam w mojej wakacyjnej krainie takie poruszenie. W dzieciństwie sądziłam, że lwowski zaśpiew stąd właśnie się wywodzi, potem dowiedziałam się, że to przesiedleńcy, a dopiero w 2003 roku zrozumiałam, że wciąż się boją. Jeśli raz straci się swoje miejsce, żadne inne już nigdy nie będzie naprawdę własne. 1

Jeżowe – miejscowość w obecnym województwie podkarpackim (w 1919 roku w granicach województwa lwowskiego), należąca do powiatu niżańskiego – przyp. red. 2 Raniżów – miejscowość położona na Podkarpaciu, w powiecie kolbuszowskim, która do ii wojny światowej była zamieszkiwana przez trzy społeczności: polską, niemiecką i żydowską. W 1783 roku w Raniżowie powstała kolonia niemiecka Ranischau – przyp. red.

37


Mijka pochodziła z rodziny, która nie miała tego problemu. Jej dziadkowie, sieniawska mieszczka i murarz, postawili na kształcenie dzieci. Przeprowadzili się do Przemyśla. Wszystkie pięć córek zostało c.k.3 nauczycielkami, najstarszy syn urzędnikiem, a najmłodszy księdzem. Mieszkali tam, gdzie była praca, a na święta i wakacje zbierali się u tego, który mógł ich wszystkich ugościć, czyli u księdza. Często fotografowali się i skrzętnie przechowywali wszystkie rodzinne dokumenty i zdjęcia. To dziwne, większość rodzin osiadłych w jednym miejscu nie gromadzi tak licznej dokumentacji, jaką zebrały siostry Michalskie mimo swoich chronicznych przeprowadzek. Chcę kiedyś pojechać ich szlakiem. Na pewno zajrzę wtedy do Jaty koło Jeżowego. Mijka napisała o niej piękne opowiadanie, które kończy się zdaniem: Kiedy nauczycielka z dziećmi jechała do swojej rodziny, stara Rębiszka dziwiła się i mówiła, kiwając głową: My krzaki, wy ptaki. To stwierdzenie jest tytułem opowiadania i zarazem podsumowaniem. Nie znalazłam nikogo w tej rodzinie, kto umarłby tam, gdzie się urodził. Do gimnazjum chodziła w Nisku. Z wcześniejszych zdjęć spogląda czupurna dziewczynka, wyraźnie wyrwana przez dorosłych z własnego świata. W Nisku to już panienka z warkoczami, potrafi uśmiechać się do aparatu i przybierać wdzięczne pozy. Przed wojną jej rodzeństwo zdążyło skończyć studia: siostra Gabriela (moja babcia) polonistykę we Lwowie, brat Jerzy prawo w Krakowie. Mijka zaczęła upinać warkocze i zdała maturę. Po wojnie większość rodziny przeniosła się na tzw. Ziemie Odzyskane. Siostry Michalskie były już na emeryturze, Jerzy ukrywał akowską przeszłość, a Mijka została Ocikiem. Moja babcia urodziła syna. Mijka pomagała w jego wychowaniu. Ten syn (mój ojciec) zaczął mówić do Mijki „Ocik”, a potem nauczył tego swoje dzieci: mnie i mojego brata. Żadne zwykłe imię nie byłoby dobre, jej niespotykana wrażliwość wymagała czegoś specjalnego, a my byliśmy tymi, którym dawała szczególnie dużo swego ciepła. Oczywiście opiekowała się też innymi: swoimi uczniami, chłopcami, którzy błądzili i popadali w konflikt z prawem, tymi, którzy od własnych 3 C.k. – skrót od „cesarsko-królewski”, tytuł władcy Austro-Węgier, który sprawował jednocześnie funkcje cesarza Austrii i króla Węgier. Galicja była częścią państwa austro-węgierskiego w latach 1867–1918 – przyp. red.

38


Ocik (pierwsza z lewej) z rodziną, Ocik w dzieciństwie, Ocik w młodości

rodziców ciepła nie dostawali. Nie zawsze wychodziła na tym dobrze, właściwie, przeważnie źle. Ale przecież nie chodziło o nią. Toczyła swój prywatny bój z nieczułością i bezdusznością tego świata. Swoim działaniem i pisaniem próbowała potrząsać ludźmi. Jej teksty drukowane w „Gazecie Prowincjonalnej” miały mało słów, ale wielki ładunek treści. Przy swoim biureczku w Klubie Seniora przygotowywała plany kolejnych przedsięwzięć. Drobna, przygarbiona staruszka karmiła gołębie na kłodzkim rynku, ale nie myślcie, Rodacy, że wielka wada wzroku i podeszły wiek nie pozwalały jej widzieć Was dokładnie! O nie… Uczyła nas kochać własny kraj w jedyny, jak się wydaje, właściwy sposób, bez niechęci do obcych, bez wydumanej wielkości, za to z zachwytem nad każdą łąką i drzewem. Tak, tacy ludzie naprawdę istnieją, ale mijacie ich z myślą, że mają niemodną czapkę. Brzmi jak bajka? Ocik była moją baśnią dzieciństwa, a Kłodzko było miejscem, w którym jest zawsze lato.

39


Co sprawia, że jakieś miejsce staje się dla nas baśniowe? Sztafaż rzeczy namacalnych jest niezbędny, oczywiście. Most sklejony białkami4, opleciony legendą, widok na schodki z szyldem zegarmistrza, księgarnia w podcieniach, parasolki przy fontannie, chłód podziemi, skwar na twierdzy… Spędzałam w Kłodzku połowę z każdych wakacji dzieciństwa. Znam Kłodzko tylko latem. To miasto nie ma dla mnie innych pór roku. * Jest w tej baśni stare miasto i wieczne lato, ale już wiem, że to nie wszystko. Nagle zabrakło drobnej postaci, która codziennie przemierza ulicę Łukasińskiego (gdzie te murki, po których chodziłam), karmi gołębie na rynku i choć ma tak słaby wzrok, widzi więcej niż większość z nas. Zdążyłam jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham, że ratowała moje dzieciństwo, że nigdy nie zapomnę opowiadań, które pisała tylko dla mnie. Bohaterami bywały wróbelki lub szpaki, ale była tam też postać małej Ani, która rozmawia z kwiatami. Uwielbiałam jej bezpretensjonalny styl, uwielbiałam jej lekceważący stosunek do pieniędzy i blichtru. Uwielbiałam jej świat, w którym każdy mógł się stać dobry. Wystarczyło podać mu rękę. Umarła, gdy ściął mróz i nagle w moim Kłodzku zapanowała zima. Moja baśń znikła.

Anna Treska-Siwoń

4

Część tekstu napisałam w emocjach po śmierci Ocika. Czasem człowiek musi coś napisać – nie wiem czemu. Ponieważ zwykle te teksty nie opuszczają mojego dysku, więc chyba to tylko dla mnie, żeby wyrzucić z siebie i móc za jakiś czas zajrzeć do swoich myśli. Ale pierwszą część dopisałam, gdy powstał blog Herstorie, chciałam opowiedzieć innym o Niej. Myślę, że potrzebujemy teraz opowieści o takich ludziach. I takich ludzi.

Gotycki most św. Jana (xiii–xiv w.) w Kłodzku, do którego budowy wykorzystano zaprawę z kurzych jaj, wapna i piasku – przyp. red.

40


Maria Zimny

Może kiedyś…

Może

Szukam i odgrzebuję zakurzone wspomnienia, dotyczące niby tak bliskiej osoby w moim życiu, a tak naprawdę dalekiej i obcej. Na temat swojej babci wiem niewiele, ot, kilka podartych, wyjętych z kontekstu stronic, kilka zdań urwanych w połowie, trochę wrażeń nieubranych w słowa. Na horyzoncie pamięci widnieje też kilka przedmiotów, zwyczajnych, nierozłącznie zespolonych z codzienną egzystencją schorowanego, starszego człowieka. Wielkie, metalowe, trzeszczące łoże, takie, na którym każde dziecko w szale radości podskakuje, starając się sięgnąć nieba. Obok tego wiekowego łoża stoi gruba, miedziana laska z białą rączką. Laska, z którą wiele razy wraz z bratem mieliśmy bezpośredni kontakt. Babcia, kiedy coś przeskrobaliśmy, zawsze była w stanie nas nią dosięgnąć, niezależnie od tego, gdzie byśmy się nie schowali. Był to przedmiot, który budził respekt i strach, a przecież był wyrazem słabości i starczej niedołężności. Poza przedmiotami, w chaosie różnych wspomnień kłębiących się w głowie, nozdrza wyłapują po dłuższej chwili niezapomniane i przypisane dzieciństwu zapachy. Babcia była osobą otuloną w woń płatków dzikiej róży. Dzika róża, która rosła gdzieś na skraju strumyka, rodziła pąki kwiatów o niepowtarzalnym zapachu. Trafiały one do babcinego garnka, w którym spędzały godziny na rozżarzonej kuchennej płycie i w końcu zamykane w małych słoiczkach, czekały na długie zimowe wieczory. Zapach prowokuje i pobudza kolejne zmysły. Tym razem w ustach pojawia się cierpki smak proziaków, które babcia piekła na gorącej płycie kuchennego pieca. Duże, nieforemne, białe z czarnymi plamkami placki, smarowane 41


domowym masłem. Mama już takich nie potrafi zrobić, a może to tylko smak dziecięcego świata gdzieś się zawieruszył, przeminął wraz z nim i nie pozwala odnaleźć już tego samego smaku dawnych, beztroskich lat? Ciasto delikatnie słone zarabiało się z mąki i wody, aha, dodawało się jeszcze sody oczyszczonej, żeby rosły. W rękach urabiało się okrągłe placki, dość duże, które kładło się na rozgrzaną blachę kuchennego pieca. Pamiętasz ten piec? Duży, z żółtych kafelków. Suszyło się na nim cebulę, a na dwóch gorących blachach piekło się proziaki. Czasami któryś się spalił przez nieuwagę. Trzeba było bardzo uważać, żeby do tego nie dopuścić. Pamiętasz, jak je jadłaś, jeszcze ciepłe, posmarowane masłem, aż Ci się uszy trzęsły? Tak, wszyscyśmy je lubili. Ja nie potrafię zrobić tak dobrych proziaków, jak robiła twoja babcia, a moja mama, a może to tylko czasy się zmieniły i wraz z nimi smaki?

Może czas albo wiek człowieka ma przypisany sobie smak? Dorastają nowe generacje ludzi z nowymi kubkami smakowymi? Nowy świat, nowe perspektywy, postęp. Może smak także podąża z duchem czasu? Czy w takim razie babcia odnalazłaby się dzisiaj, w świecie, w którym żyję ja? Myślę że tak, ale nadal robiłaby proziaki na blasze starej kuchni, która do tej pory stoi w rodzinnym domu na wsi. Janina Mularz przyszła na świat w 1926 roku jako jedno z sześciorga dzieci. Miała dwie siostry i trzech braci, z których jeden zmarł podczas wojny. Żadne z nich już nie stąpa po ziemi, wszyscy odeszli. Niektórzy, tak jak ona, trochę za wcześnie. Znów trafiła do szpitala, jej dotychczasowego lekarza nie było, opiekę nad nią przejął ktoś inny. Lekarz zarządził podanie nowych leków, bardzo mocnych, za mocnych, jak się okazało. To ją zniszczyło… Nie wytrzymała leczenia, zmarła… Miała siedemdziesiąt lat. Teraz może coś takiego by się nie zdarzyło… mama mogłaby jeszcze żyć.

Był rok 1996. Lato. Miałam wtedy osiem lat. Pamiętam ten dzień. Piękna słoneczna niedziela. Mama przygotowywała obiad, ja biegałam po podwórku i pluskałam się w małym dziecięcym basenie. Telefon. Odebrała mama. Dzwonili ze szpitala. Pamiętam ten smutek na twarzy mamy i łzy w jej oczach. Wiedziałam, że umarła babcia, ale nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, co to jest śmierć. Śmierć w piękną słoneczną niedzielę. Przed obiadem. 42


W szpitalu pewnie nie było tyle słońca. Nie chciałam, żeby mama płakała. Nie umiałam zaakceptować jej smutku. Chciałam, żeby się ze mną pobawiła, żeby zapomniała, nie myślała o tym, co się stało. Biegałam po podwórku, wystawiając twarz na dotyk słonecznych promieni. Pluskałam się w basenie. Nie chciałam być smutna, nie chciałam płakać. Mama mnie skarciła za takie zachowanie. Nie pamiętam dnia pogrzebu. Oglądam na starych zdjęciach smętne twarze bliskich ludzi i moją jasną czuprynę zagubioną gdzieś pomiędzy nimi. Szeroko otwarte, nie rozumiejące zbyt wiele oczy. Nie pamiętam niczego, co było później. Tylko kilka bluzek mamy, czarnych, żałobnych, które ubierała w ciągu następnych miesięcy. I spódnica, też czarna. Pamiętam, jak wracała z pracy, cała na czarno. Jej oczy były zmęczone i smutne. Nie lubiłam tej czerni. To nie była zwykła czerń. Ta była bardziej zimna i złowroga. Babcia mieszkała w Czudcu, niewielkiej miejscowości nieopodal Rzeszowa. Uczyła się w tutejszej szkole podstawowej. Na tym poziomie zakończyła się jej edukacja. Wszystkich uczniów zastała wojna. Nastał czas lęku, głodu, czas przymusowego dojrzewania w przyśpieszonym trybie. Jak bardzo ten czas wyrył na niej swoje piętno? Twoja babcia wspominała ten czas, ale rzadko i niewiele mówiła, a może to ja już nie pamiętam? Było ciężko, wiadomo, często nie mieli z rodzeństwem co jeść, chodzili głodni. Mieszkali na wsi, uprawiali pole, starali się żyć najnormalniej, jak tylko się da. W tych okolicach nie było takich bombardowań jak w miastach, było trochę spokojniej. Żydzi byli, ale ich powywożono. Jak ktoś siedział cicho, był bezpieczniejszy. Tylko jak jakieś wojska przemaszerowywały, to trzeba było się chować, uciekać. Albo jak na wywózki do robót łapali. Przed żołnierzami rosyjskimi uciekali do pobliskiego lasu i tam się kryli. Łapanki i wywożenie na przymusowe roboty było jednak gorsze. Wtedy musieli wszyscy uciekać dalej. Za pierwszym razem zawędrowali za Dynów, do Wary. Przyjęła ich jakaś rodzina. Wiesz, wtedy trzeba było sobie pomagać, to często jedyna nadzieja na przetrwanie była. No więc pomieszkiwali w tej Warze, a jak się wywózki kończyły, to wracali. Uciekali tak kilka razy, nie pamiętam już ile. Zawsze zatrzymywali się u tamtej rodziny. Dzieci tamtych ludzi były w podobnym wieku co babcia i jej rodzeństwo, zaprzyjaźnili się więc. Po wojnie wracali tam, odwiedzali się. Byli prawie rodziną.

Pamiętam ich. Kiedy byłam mała, kilkakrotnie jeździliśmy tam z rodzicami i jedną z żyjących jeszcze sióstr babci. Ciepłe, bardzo gościnne przyjęcia. Ciągnące się przy stole rozmowy, życzliwość, tak upływały niedzielne 43


popołudnia w Warze. Potem kontakt się zerwał, przypuszczam, że nastąpiło to po śmierci najstarszych członków tej rodziny – pokolenia mojej babci i jej rodzeństwa. Jestem przekonana jednak, że ich dzieci pamiętają naszą rodzinę. Rodzina babci nie tylko korzystała z pomocy innych, życzliwych ludzi, sama także takiej pomocy udzielała. Podczas wojny zamieszkali w ich domu uchodźcy. Skąd przyszli? Tego nie wiem. Było ich troje, rodzice z córką. Zajęli jedną z domowych izb. Spędzili w Czudcu kilka lat. Mieszkali tutaj jeszcze po wojnie jakiś czas, ich córka chodziła do tutejszego liceum, potem przeprowadzili się do Katowic. Babcia i jej rodzeństwo jeździli do nich w odwiedziny, nie byli więc sobie obojętni. Wracam do czasów wojny. Wszyscy mieszkali w małym, drewnianym domku, który do dziś stoi w naszej wsi, jednak należy już do innej rodziny. Mogę się domyślić, że życie w nim nie było łatwe, zwłaszcza dla tak licznej rodziny. Uprawiali na roli, co się dało. W lecie kąpali się w pobliskim Wisłoku, tam też robili pranie. Kiedy zaczynała się strzelanina, uciekali do lasu. Babcia opowiadała, że uciekali najczęściej przed Rosjanami, bo to dzicz była. Chowali się w lesie. Bali się. Pamiętała tych żołnierzy. Wielu z nich to młodzi chłopcy byli, tacy jak ona, w brudnych mundurach, z karabinami w ręce, które przedwcześnie wciągnęły ich w dorosły świat i okrucieństwa wojny.

Po wojnie wszystko powoli wracało do normalności. Trzeba było żyć. Na wsi ważne było pole i zwierzęta hodowlane. To dawało życie. Twoja babcia bardzo lubiła zwierzęta. Pamiętam, że w domu zawsze hodowało się kury, krowę, świnie, czasami też króliki. Zawsze było kilka kotów. Wszystkimi zwierzętami opiekowała się razem z Twoim dziadkiem. On lubił na przykład świnie na spacery wypuszczać, kąpiele im robili, pamiętam. Z królikami kłopot był zawsze, bo to takie miłe stworzenia, szkoda było ich zabijać. O krowę się bardzo dbało, to żywicielka rodziny była. Babcia ją czesała, myła. To ona na co dzień najwięcej robiła przy zwierzętach. Dziadek chodził do pracy, babcia opiekowała się gospodarstwem, karmiła zwierzęta, doiła krowę, robiła przy mleku, a to, nie wiem, czy wiesz, ciężka praca była. Robienie serów, masła. Zanim maślniczka elektryczna w domu znalazła się, babcia ręcznie ubijała mleko na masło w takiej drewnianej. To było ciężkie zajęcie. Pamiętam do dziś ten niepowtarzalny smak wiejskiego masła, serów. Dziś już tego nie ma. Nawet swoje kwaśne mleko smakowało inaczej. Ty już pewnie tego nie pamiętasz, choć też jadłaś te rzeczy, jak byłaś mała. Pamiętam, że na masło się krzywiłaś i nie chciałaś jeść. Podobno niedobre było. Teraz już takich rzeczy nie ma, wszystko jest

44


zaprawione chemią i różnymi polepszaczami smaku. Twoje pokolenie na tym właśnie jest wychowane. Kto współcześnie sam robi masło, no kto? Łatwiej jest kupić. Teraz na wsi niewiele osób ma krowy. Przejeżdżając przez współczesną wieś, już nie uświadczysz tylu krów na łąkach. Komu się chce? Poza tym to kosztuje, utrzymanie i wykarmienie zwierzęcia, dodatkowo praca przy mleku. Dzisiejszy kapitalizm nie sprzyja takiemu życiu. Dziś wszystko się kupuje w hipermarketach. Twoja babcia chyba nie odnalazłaby się w takim świecie.

To prawda, jestem dzieckiem nowego świata, tak nieprzystającego do świata mojej babci, którego przebłyski wracają od czasu do czasu we wspomnieniach. Nie jest ich zbyt wiele, byłam za mała. Pamiętam smak domowego masła, nie smakowało mi, to prawda, było gorzkawe. Krzywiłam się, wybrzydzałam, ale jadłam je. Chciałabym znów spróbować czegoś takiego. Ale teraz jest już za późno. Za późno na zbyt wiele rzeczy. Nie wiem, jak babcia poznała dziadka. Nie wiem, jak długo się znali, spotykali, jak długo trwał okres ich narzeczeństwa. Wiem, że ślub wzięli w 1959 roku. Rok później urodziła się moja mama, natomiast dwa lat później wujek. Oglądam stare, czarno-białe zdjęcie ślubne dziadków. Są uśmiechnięci, babcia w białej, dość skromnej sukni, dziadek w garniturze. Oboje mieli po trzydzieści trzy lata. Do czasu narodzin dzieci mieszkali u rodziców babci. Później musieli wynająć część domu od sąsiadów. Dziadek chodził do pracy, babcia musiała opiekować się dziećmi. Zaczęli budować dom. Trwało to cztery, może pięć lat. Wszystko robili sami. Każdy z pustaków tworzących nowy dom, dom, w którym moja rodzina mieszka do dziś, zrobili własnoręcznie. W końcu się przeprowadzili. Pamiętam, że na początku nie mieliśmy bieżącej wody w nowym domu. Nie było też kanalizacji. Toaleta była na zewnątrz. Kąpaliśmy się w miskach. Miałam chyba jedenaście, może dwanaście lat, kiedy mogliśmy w domu korzystać z łazienki z prawdziwego zdarzenia, takiej z bieżącą wodą i toaletą.

Codzienność naznaczona była pracą. Kilka hektarów pola, które trzeba było uprawiać i zwierzęta, którymi także na co dzień trzeba było się opiekować. Dziadek chodził do pracy i zarabiał pieniądze, babcia zajmowała się domem. Nigdy nie poszła do pracy. Myślę, że było to spowodowane wczesnym ujawnieniem się choroby, której pierwsze symptomy dały o sobie znać, kiedy miała trzydzieści pięć lat. Pozostanie w domu nie oznaczało wcale odpoczynku 45


i masy wolnego czasu. Wręcz przeciwnie. Sześć dni tygodnia naznaczone było pracą od świtu do zmierzchu. Pracą bynajmniej nie lekką. Wydoić krowę, nakarmić wszystkie zwierzęta, sprzątnąć w ich zagrodach, zająć się mlekiem, ugotować obiad, utrzymać porządek w domu, przypilnować dzieci w odrabianiu lekcji i nauce. Zależnie od pory roku, na mieszkańców wsi czekały różne polowe zajęcia. Sadzenie roślin, plewienie, przewracanie siana, żniwa i wiele, wiele innych. W pracach oczywiście musiały pomagać dzieci. Dostawały zajęcia, które odpowiadały ich wiekowi. Mama wspomina, że zaczynało się od pasienia krowy. Zwierzę spokojne i łagodne, ale potrafiące czasami zerwać łańcuch, na którym było uwiązane i pójść gdzieś w świat. Kilka godzin spędzonych na łące, zwłaszcza w lecie, na kocu, z książką w ręku. Dziś wiele osób szuka takiego wypoczynku. Dla mamy i jej brata była to codzienność. Gdy trochę podrośli, musieli pomagać także w innych pracach, na przykład przy żniwach, przewracaniu siana, kopaniu ziemniaków, zbiorze buraków cukrowych. Lato i jesień to na wsi gorący bardzo czas. Dorośli musieli bardzo ciężko pracować. Żniwa, potem jesienią przygotowania do zimy, zbiory plonów, wykopki. To ważne wydarzenie dla wiejskiej społeczności. Pola uprawne były duże. Nierzadko w zbiorach pomagali sąsiedzi. Dzieci miały radochę z palonych ognisk, w których popiele piekło się ziemniaki, można było przejechać się wraz z wszelkimi zebranymi plonami na wozie ciągniętym przez konie lub przepaść w kopie siana zwożonego do stodoły. Namiastkę tego pamiętam ze swojego dzieciństwa. Wszystko jest zasnute jakby mgłą, podobną do tej, która unosi się na polach późną jesienią, porozdzierana jedynie przez pajęcze sieci, na których osadzały się krople rosy. Przez oczka tych zawieszonych niemalże wszędzie sieci, przebijają się słoneczne promienie przywołujące wspomnienia każdej z pór roku spędzonej na wsi. Ciepły, letni wiatr niosący ze sobą zapach świeżo skoszonej trawy lub siana, niepowtarzalny zapach koniczyny i nagrzanej ziemi. Jesień ze swoimi wilgotnymi i orzeźwiającymi porankami, palonymi wszędzie ogniskami, których zapach był tak charakterystyczny dla tego okresu. Zima to z kolei wieczory spędzone przy kaflowej kuchni z ciepłym kubkiem mleka i ciastem drożdżowym. W końcu pierwsze przebiśniegi w ogródku, wielkie kałuże wody na łące, do których można było skakać w trochę za dużych, niebieskich kaloszach. I te wyprawy na poszukiwanie pierwszych wiosennych roślinek, przebijających się na 46


świat. To wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. To lata, w których jeszcze była obecna babcia, ale wspomnienia te nie były już częścią jej świata. Była zbyt chora, dnie spędzała w swoim wielkim, metalowym łóżku w kuchni lub w szpitalu. Jej poskręcane i pomarszczone dłonie naznaczone były minioną pracą, od której odpoczynkiem była jedynie niedziela. Babcia była osobą głęboko wierzącą. Pamiętam ją z różańcem w ręku lub nucącą jakieś stare religijne pieśni. Z drugiej strony zawsze myślałam, że była także trochę przesądna, w końcu różne ludowe przesądy na wsi kiedyś były silnie obecne. Pamiętam na przykład, że bratu wkładano do łóżeczka wielkiego „dziada”. Było to coś, co rosło na dzikiej róży. Jeden z ludowych przesądów mówił, że dziecko dzięki temu będzie spokojnie spało i nie będzie się budziło. Zawsze myślałam, że to sprawka babci. Mama jednak stanowczo temu zaprzeczyła, twierdząc, że babcia nie była ani trochę przesądna, złościła się nawet na te dziady, które do łóżeczka wkładała druga babcia, mama mojego taty. Każda niedziela wiązała się dla niej z wyjściem do kościoła, będącego również swoistym miejscem spotkań lokalnej społeczności. Podobno babcia często udzielała się, uczestnicząc w procesjach, niosąc obrazy czy figury świętych. Chodziła także śpiewać z innymi kobietami „majówki” przy przydrożnych kapliczkach, które wcześniej razem przystrajały. Po kościele, kiedy była jeszcze młoda, spotykała się z koleżankami na czudeckim rynku. Później, kiedy w domu czekała na nią rodzina, miejscem spotkań stał się dom.

Janina Mularz z wnuczką

Odwiedzało ją rodzeństwo, ale i koleżanki. Często zachodzili sąsiedzi. Dawniej to nie było tak jak teraz, że ktoś od święta przyjedzie, na zaproszenie. Myślę, że dawniej ludzie częściej się odwiedzali. Przychodzili niedzielnym popołudniem, tak zwyczajnie, żeby usiąść, porozmawiać, poplotkować o tym, czym żyje wieś. Przychodzili bliżsi i dalsi sąsiedzi. To było miłe. Dziś już tak nie ma. Każdy ma swoje sprawy, zamyka się w swoich czterech ścianach. W niedzielę, po tygodniu pracy, chce mieć trochę spokoju. Dziś jest też większa presja, że trzeba gościa odpowiednio przyjąć, czymś poczęstować. Wtedy wystarczyła herbata czy kubek kompotu. I siedzieli tak wszyscy w ciepłej kuchni lub na ławce przy domu, grzejąc się w słonecznych promieniach. Kobiety w sukienkach, nierzadko szytych na miarę u miejscowej, znajomej krawcowej. Wtedy to było coś. Trzeba było zdobyć tylko materiał. Ciężko było coś kupić w sklepie. Jeśli chciało się mieć coś naprawdę ładnego, szło się do krawcowej. Twoja babcia zawsze chodziła albo w sukienkach, albo w spódnicach. W spodniach nie widziałam jej nigdy. Jak już bardziej

47


zaczęła na zdrowiu podupadać, to do ubioru przykładała mniejszą wagę. Poza tym rodzina, większe wydatki, wiesz, krawcowa kosztowała, zwłaszcza, że dobra była. Pamiętasz panią Szermerową? Sama do niej chodziłam, nawet z tobą, na przymiarki, jak mała byłaś. Tak, tak, szyła Ci spódnice i kamizelki najczęściej do kompletu. Miałaś takich kompletów trochę. No więc babcia chodziła do tej samej pani, po te sukienki i spódnice. Z butami było gorzej, duży problem z tym miała. Mówiłam już, że w sklepie, zwłaszcza tu na wsi, ciężko było coś kupić? Tak, chyba już Ci mówiłam. No więc w butach nie było dużego wyboru. A babcia ze względu na reumatyzm, miała ciągle opuchnięte nogi, potem trochę zniekształcone. Dlatego kupno butów dla niej było nie lada zadaniem. Jeszcze fryzura była ważna. W modzie była wtedy trwała ondulacja. Babcia też ją robiła. Specjalnie po to jeździła do Strzyżowa, do fryzjerki.

Poza spotkaniami w gronie znajomych, czasami też coś się działo, jakiś festyn, spotkanie w domu parafialnym. Na wsi nie było wielu rozrywek. W ciepłe, słoneczne dni spędzało się czas nad Wisłokiem. Ta pobliska rzeka była miejscem niedzielnego wypoczynku. Wszyscy leżeli na kocach, dzieci pluskały się w wodzie, która wtedy jeszcze była czysta. Kiedy babcia była starsza, ale mogła jeszcze chodzić, niedzielne popołudnia spędzała często z sąsiadkami przy figurze świętego Jana. Była to duża, pobielana figura, wokół której można było usiąść na kamiennych ławkach. Stała ona przy torach. Była pamiątką dużej powodzi, kiedy to Wisłok zalał pobliskie pola i sięgał aż po tory i miejsce, gdzie do dziś stoi święty Jan. Figura stała przy drodze, dość ruchliwej, zawsze ktoś tędy szedł, w niedzielę ludzie wracali z kościoła, często więc ktoś przysiadł się na chwilę, żeby porozmawiać. Kiedy babcia zaczęła coraz poważniej chorować, rzadziej wychodziła z domu, poruszała się z laską o białej rączce, którą do dziś pamiętam. Niejednokrotnie jako dzieci wraz z bratem obrywaliśmy tą laską, kiedy coś nabroiliśmy. Inny obraz, jaki mam przed oczami, to babcia podpierająca się tą laską przy kuchni. Lubiła gotować. Co niedzielę piekła placki. Raczej skromne, proste, w latach siedemdziesiątych nie było wielu produktów w sklepie. Często było to ciasto drożdżowe, później różne kruche ciasta, serniki, makowce, miodowniki. Większość produktów była własnej produkcji: jajka, sery, mąka, nawet mak, który sadziła na grządkach. Sama bardzo lubiła jeść różne mleczne potrawy, zwłaszcza w ostatnich latach życia. Oprócz gotowania lubiła też czytać. Często wypożyczała książki w pobliskiej bibliotece lub jakaś sąsiadka przynosiła jej swoje książki lub gazety. 48


Czytała też swoim dzieciom. Czasami nuciła różne melodie, śpiewała piosenki, których już nikt nie pamięta. Podobno miała wielki stary zeszyt pożyczony od kogoś, z przyśpiewkami i różnymi pieśniami. Przepisywała go w wolnych chwilach, nucąc przy tym. Co się z nim stało? Nikt nie pamięta. Okazją do śpiewu były też długie zimowe wieczory, czas Adwentu, kiedy wraz z dziećmi przygotowywała choinkowe ozdoby ze słomek, bibuły, łupin orzechów. Dobrą okazją było też skubanie pierza, kiedy wraz z kilkoma sąsiadkami spotykały się, „darły pierze” i śpiewały. Z czasem jej stan zdrowia się pogarszał. Choroba miała bardzo duży wpływ na jej życie. Cierpiała na reumatyzm. Odziedziczyła go po swojej matce. Wcześnie zaczęła zażywać różne leki, które z czasem zniszczyły wątrobę i nerki. W podeszłym wieku do wszystkiego doszły problemy z tarczycą i cukrzyca. Gościec, czyli reumatyzm, powoli rozwijał się i utrudniał jej wykonywanie nawet tych codziennych, podstawowych czynności. W ramach leczenia kilkakrotnie wyjeżdżała do sanatorium na dłuższe leczenie. Dopiero te wyjazdy dały jej możliwość zobaczenia kawałka świata. Dzięki temu odwiedziła Busko, Świeradów, Lądek i Połczyn-Zdrój. Po okresie leczniczych podróży nastał czas leczenia w domu i w szpitalu. Reumatyzm zniekształcił stawy jej rąk i nóg. Leczono ją wszelkimi możliwymi wtedy sposobami, na przykład złotem, stosowano blokady stawów. W domu natomiast babcia robiła sobie kąpiele parafinowe. Z każdym rokiem jej stan się powoli pogarszał, choroba postępowała. Ból wymuszał stosowanie dużej ilości leków przeciwbólowych. Ostatni pobyt w szpitalu i prawdopodobnie podanie zbyt silnych leków zakończyło się jej śmiercią. Ostatni okres jej życia był bardzo trudny i bolesny. Choroby nie dało się zatrzymać, można było tylko łagodzić objawy i dolegliwości z nią związane. Babcia, kiedy nie mogła już chodzić, leżała lub siedziała na swoim łóżku. Pamiętam ją ze zdjęć, już kolorowych. W starym zielonym swetrze, na łóżku, z opartą obok laską, uśmiechnięta. Jaką byłą kobietą? Myślę, że ciepłą. Raczej pogodzoną ze swoim życiem. A może to tylko złudzenie? Może tylko ja chcę ją taką pamiętać, pogodzoną i uśmiechniętą? Być może. Być może to moje wyobrażenie, którego bez niej nie jestem w stanie zweryfikować. Nie ma jej od wielu lat. Zostało tylko to wyobrażenie. Nie chcę go zmieniać, nie chcę grzebać głębiej we wspomnieniach bliskich, którzy pamiętają ją lepiej. Tyle wystarczy. Kiedyś może znów 49

Janina Mularz

Janina Mularz z wnukiem


ją zobaczę, może z nią porozmawiam, już nie dziecięcym językiem i na pewno z większą świadomością. Może kiedyś… Teraz jednak nie ma to znaczenia, gdyż wszystkie postacie w tej opowieści są fikcyjne i nierealne – ale to samo dotyczy większości ludzi, których znam w realnym życiu, a zatem ta notka nie mówi zbyt wiele… (Slavoj Žižek)

Maria Zimny

Spisanie historii życia mojej babci było impulsem do stawienia czoła własnej historii, której babcia jest częścią. To mały krok, właściwie pierwszy krok, niezmiernie ważny dla mnie. Postąpiłam go na drodze, która wiedzie ku historii kobiet w mojej rodzinie, mojej herstorii.

50


Cecylia Malik

Moja „Bacia”. Róża Gertych

Moja „

Jedną z najwspanialszych kobiet, jaką znałam, już nieobecną, a jednocześnie cały czas bardzo mi bliską, jest moja babcia – Róża Gertych z domu Skrochowska. Babcia nie żyje już od trzydziestu lat. Umarła w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, gdy ja miałam lat sześć, a są to niezwykle ważne lata życia, tak więc pamiętam ją bardzo dobrze. Mam o niej same ciepłe i super miłe wspomnienia. Bacia, bo tak do niej mówiłyśmy, miała najpiękniejsze imię – Róża. Chodziła po drzewach. Pamiętam, jak spadła z czereśni u naszej cioci w sadzie i miała duże, odrapane rany na goleniach od twardej kory. Jej pasją było chodzenie po górach. Czasem wybierała się w Tatry w pogodę burzową, sama. Przerażonej rodzinie mówiła, że jak jest burza, to góry tak sobie ze sobą rozmawiają i jest to bardzo piękne. Była drobna i bardzo ładna. Pięknie się uśmiechała. Paliła papierosy. Bardzo lubiłam siadać wtedy blisko niej i wąchać pachnącą chmurę. W piątki nie paliła w ramach postu i była wtedy trochę zdenerwowana. Robiła najpyszniejszy tort morelowy z pianką. Ja, jako jej pupilka, ubijałam pianę, a następnie miałam przywilej wylizywania misy. Czasem zabierała mnie na cmentarz, gdzie z największym zapałem usiłowała wyprostować tuję, która zamiast do góry rosła na skos. Mówiła mi wtedy, że chciałaby już umrzeć, bo bardzo tęskni za swoim licznym rodzeństwem. Dla mnie była to wtedy zupełnie zrozumiała sprawa. Mówiła też, że w niebie będą rosły wrzosy. 51


Baciusia była naszą ulubioną babcią (mam pięc sióstr, więc jest nas trochę). Kiedy przychodziła, było wiadomo, że czeka nas jakaś wspaniała zabawa. Baciusia nie marnowała czasu, jak inne babcie, na sprzątanie, nie zajmowała się też jedzeniem, ale bawiła się. Na przykład w Dziką Amerykę – była to wakacyjna zabawa na korzeniach drzew powywracanych przez wiatr, w Zmianę Miejsc, w Króla Lula… A jak jechaliśmy na wycieczkę, to całą drogę opowiadała bardzo ciekawe historie. Po prostu – nigdy nie było nudno, a to przecież jest najważniejsze. Róża Gertych była mamą mojej mamy. Urodziła się w 1917 roku w Dworze w Stryszowie, gdzie mieszkała wraz z liczną rodziną. Jeszcze przed wojną rozpoczęła studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Biologia, ekologia i psychologia zwierząt były jej pasjami. Już po drugim roku studiów napisała dwie prace naukowe o psychologii pantofelków. Róża Gertych żyła w trzech światach: świat przedwojenny, okupacja i Polska po wojnie. W czasie wojny zginęli jej trzej bracia, czwarty musiał uciekać przed Służbą Bezpieczeństwa do Francji i nigdy do Polski już nie wrócił, wszyscy walczyli w oddziałach Armii Krajowej i w partyzantce. W czasie okupacji Róża Skrochowska pracowała w instytucie szczepionek1. Karmiła wszy na swoich rękach i nogach. Była to dość dobrze płatna praca, w ten sposób mogła pomagać rodzinie. Właśnie tam poznała swojego męża. Zbigniew Gertych siedział naprzeciwko niej, karmił wszy na chudych goleniach i czytał w jej myślach. Tej sztuki nauczył się w więzieniu niemieckim, gdzie porozumiewając się z kolegami przez ściany przy pomocy telepatii, uknuł plan ucieczki. Oczywiście dobra i piękna Róża zakochała się w nim. W czasie okupacji dziadek Zbyszek ukrywał się przed Niemcami u rodziny Skrochowskich i dołączył do partyzantki do braci Róży. Zaraz po wojnie w 1945 roku wzięli ślub w kościele oo. Dominikanów w Krakowie. Róża miała na sobie czarny płaszczyk z małą dziurą, którą zasłaniała torebką. Bardzo często nam o tym opowiadała. Na weselu nawet nie było wina, gdyż kuzynki mojej Babci, Zosia i Halina, wypiły je przed przyjęciem. Zresztą ta sama ciocia Zosia, kilkanaście lat później poderwała męża 1

Chodzi o Zakład Surowic i Szczepionek profesora Odona Bujwida – przyp. red.

52


mojej babci, stając się naszą kolejną babcią, Zosią. Najpierw wypiła wino, a później poderwała męża, coś okropnego! Ale nie o tym miałam pisać. Róża Gertych po ślubie urodziła troje dzieci. Marysię, rok później Jaśka, a następnie, za trzy lata, Anusię, czyli moją mamę. Dla Babci był to czas, kiedy głównie zajmowała się dziećmi i pomagała w karierze mężowi. Dziadek robił karierę naukową i ciągle się przeprowadzali. Z jednego instytutu sądownictwa do drugiego, z jednego miasta do drugiego. Mieszkali w Kurniku koło Poznania, później w Śremie i Nowym Sączu. Pomimo małych dzieci i całego domu na głowie moja babcia skończyła studia. A następnie rozpoczęła pisanie doktoratu, by później pracować w Polskiej Akademii Nauk. Kiedy moja mama miała dziesięć lat, babcia z dziećmi po raz kolejny przeprowadziła się. Dla mojej babci było to bardzo trudne doświadczenie. Pracowała dalej. Napisała doktorat o ślepych rybkach Jordaensa żyjących w jaskiniach, często opowiadała mi o nich. Oprócz biologii zajmowała się ekologią. Zawzięcie walczyła, aby nie regulowano rzek, ale by mogły naturalnie płynąć. Jeździła nad rzeki Dunajec i Białkę, tam znakowała lipienie, aby zbadać, czy mogą spokojnie przepływać Wisłę. Walczyła, aby ryby mogły bez przeszkód pokonywać nurt, by nie budowano bezcelowych zapór. Niesamowite jest dla mnie to, że ten temat dalej, nadal jest aktualny. Piszę o tym w trakcie realizacji własnego projektu “6 rzek – Rezerwat przyrody miasto”, podczas którego spływam wszystkimi rzekami Krakowa. Chcę pokazać ich piękno i zarazem to, jak są niszczone. Moim przewodnikiem po krakowskich rzekach jest doktor Kazimierz Walasz, który jest wielkim orędownikiem pozostawienia rzek dzikimi, nieregulowania ich. Rok temu opowiadał mi, jak ryby nie mogą przepływać Wisły przez nikomu niepotrzebne zapory. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja babcia czterdzieści lat temu właśnie tym się zajmowała. A w dodatku chodziła po drzewach, śpiewała, tańczyła, wędrowała po górach, a kiedy wyjechała do brata do Francji, zachwyciły ją deskorolki, których jeszcze wtedy w Polsce nie było. Nie zdążyła być stara, gdyż umarła w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Świetnie ją pamiętam i czuję, jakby dalej się mną opiekowała.

53

Róża Gertych

Moja „Bacia”


Cecylia Malik

Dzięki mojej własnej rodzinnej historii – którą poznałam, pisząc ten tekst – poczułam, że mam prawo zabrać głos w sprawie rzeki Białki. Mama opowiedziała mi, że razem z Baciusią jeździły nad Białkę i tam Babcia znakowała ryby, gdyż robiła badania biologiczne na temat migracji. Dowiedziałam się, jak ważna jest w naszej rodzinie od tak dawna rzeka Białka, dzięki czemu zupełnie inne znaczenie miała dla mnie akcja „Warkocze Białki”. W końcu kwietnia rozpletliśmy ponad pięciokilometrowy warkocz nad brzegami rzeki Białki, by w symboliczny sposób ochronić ją przed regulacją i dewastacją. Akcję „Warkocze Białki” dedykowałam mojej ulubionej rzece i mojej ukochanej Babci.

54


Magdalena Kopeć

O (nie

O (nie)odzyskaniu rodzinnej herstorii. Studium (sfrustrowanego) przypadku

Słuchajcie! W ramach warsztatów o odzyskiwaniu i odtwarzaniu historii o ważnych kobietach w naszych rodzinach chcę napisać tekst o prababci. Świetny pomysł, tylko potrzebuję waszej pomocy. Wiecie, zdjęcia, opowieści, wszystko, co tylko pamiętacie.

Tak, parafrazując, brzmiały moje pierwsze słowa, które skierowałam do babci i mamy, przedstawiając im w skrócie cel projektu Międzypokoleniowe herstorie. Mój początkowy entuzjazm został przyjęty z umiarkowanym optymizmem, jednak wówczas nie stanowiło to dla mnie problemu. Byłam pełna badawczego zapału, odezwał się we mnie zmysł detektywistyczny i na przekór wszelkim przeciwnościom postanowiłam zrobić, co mogę, żeby dotrzeć do i usłyszeć każdą osobę z mojej rodziny, która mogłaby opowiedzieć mi swoją historię mojej prababci. Dochodzenie rozpoczęłam od mojej mamy. Pamiętałam wakacje, które niejednokrotnie spędzałyśmy razem na wsi, w domu prababci. Stwierdziłam, że będzie to dobrym punktem wyjściowym do moich dalszych rozmów z babcią, jej córką. Chciałam wiedzieć cokolwiek. Dlaczego w pierwszej kolejności z perspektywy mojej mamy, a nie córki prababci, mojej babci? Być może oczekiwałam, że opowieść mojej mamy będzie bardziej obiektywna. Uważałam, że jej recepcja prababci będzie obiektywna, pozbawiona pewnej emocjonalności, której, w moim mniemaniu, mogłoby zabrakować mojej babci. Jak się później okazało, nic bardziej mylnego.

55


Moja prababcia umarła, gdy miałam około siedmiu lat. Widywałam się z nią raz w roku, gdy spędzałam wakacje na wsi. Wtedy jednak kierowałam się chęcią poznawczą – ciekawa byłam wszystkiego, czego nie mogłam doświadczyć, żyjąc w mieście. Całe dnie spędzałam, biegając po polach, lasach, próbując zaprzyjaźnić się z dziećmi sąsiadów i sąsiadek. Prababcia nie była wtedy ważna. Pamiętam, jak przemykała gdzieś między moją pogonią za kurami lub skakaniem w siano. Przez to nie została mi w głowie żadna rozmowa z nią. Myśląc o tym teraz, dochodzę do wniosku, że obie nie odczuwałyśmy takiej potrzeby. Pamiętam jednak duże rozżalenie. Byłam przyzwyczajona do tego, że w domu jestem traktowana jak osoba dorosła i pomijanie mnie, niczym małego dziecka, w każdej istotnej wtedy dla mnie dyskusji, rozwścieczało mnie. Może więc intencjonalnie nie starałam się nawiązać z nią głębszych relacji, wychodząc z przekornego założenia, że jeśli nie będzie mnie traktować tak, jak chcę być traktowana, to nie chcę mieć z nią bliższego kontaktu? Z takim wyobrażeniem o przeszłości udałam się więc do mojej mamy w celu zrewidowania lub potwierdzenia własnej narracji o naturze relacji między mną a prababcią. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mama wie tyle samo co ja. Znalazłyśmy jednak pewne punkty wspólne – nietrwałość i kruchość relacji, brak informacji o życiu prababci, jej historii, doświadczeniach, emocjach. Nie zniechęciło mnie to wcale i postanowiłam porozmawiać z babcią. Niestety, zgodnie z moimi przeczuciami, od babci nie dowiedziałam się wiele więcej. Miała problem z przypomnieniem sobie najprostszych faktów z życia prababci. Byłam bardzo zła. Patrząc przez swój pryzmat, nie rozumiałam, dlaczego córka prababci nie wie o niej rzeczy, które ja wiem o mojej mamie i które są dla mnie absolutnie podstawowe, jak na przykład imiona rodziców lub babci czy dziadka. Nie dowiedziałam się także niczego o wykształceniu prababci ani o tym, co lubiła, a czego nie, co ją interesowało, z kim się przyjaźniła. Do Krakowa wróciłam skonfundowana. Kolejne spotkanie warsztatowe nie pomogło mi wcale przezwyciężyć natłoku nagromadzonych złych emocji. Wszystkie osoby uczestniczące w nich mogły godzinami opowiadać o tym, czego się dowiedziały, pokazywać zdjęcia, listy. Ja przywiozłam ze sobą 56


jedynie parę fotografii, całkiem współczesnych. Opowiadać także nie miałam o czym. Wtedy poczułam, że budząca się we mnie frustracja powoduje, że wycofuję się z aktywnego uczestnictwa w spotkaniach, które początkowo sprawiały mi dużą przyjemność. W momencie, kiedy miejsca na teoretyzowanie było znacznie mniej niż na początku, gdy nadszedł czas na dzielenie się konkretnymi informacjami, pierwszy raz uznałam, że nie czuję się dobrze z tym, z czym (nie) przyjechałam. Czułam się jak osoba żerująca na opowieściach innych, chłonąca je, nie mogąca jednak dać tego samego i jednocześnie zazdroszcząca im. Spędziłam dużo czasu na rozmowie z babcią, ale także i samą sobą. Próbowałam znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest powodem tego, że babcia nie chce dzielić się ze mną tym, co wie. Zastanawiałam się, czy może ja, będąc zbyt ekspansywną w próbie uzyskania informacji, nie zabrałam jej przestrzeni do wypowiedzi, do zastanowienia się, przemyślenia. Czy nie odebrałam jej swobody i poczucia bezpieczeństwa? Postanowiłam zatem podjąć jeszcze jedną próbę. Następnego dnia odebrałam jednak telefon od mojej babci. Dzwoniła, żeby powiedzieć mi o rzeczach, o których sobie przypomniała. Nie było ich wiele, ale ta rozmowa stanowiła punkt zwrotny w moim myśleniu i podejściu do zaistniałego problemu. Zdałam sobie wtedy sprawę, że to nie tylko ja mogę stanowić problem, nie chodziło także o to, że moja babcia nie chce mi czegoś opowiedzieć, ze względów różnych, niezrozumiałych dla mnie. Prawdziwym problemem było to, że to moja prababcia, budując ze wszystkimi relacje powierzchowne i mało głębokie, nie pozwalała nikomu na dotarcie do siebie. Była bardzo silną kobietą. W opinii społeczności wiejskiej, pośród której żyła, istniało przekonanie, że zamieniła się tradycyjnymi rolami ze swoim mężem. To ona była osobą, która ciężko pracowała w polu, starając się utrzymać całą rodzinę. Gdy nie pracowała, czytała książki lub leczyła chorych ludzi, gdyż z tego, co mi wiadomo, uchodziła za wiejską znachorkę. Była osobą bardzo poważaną – udawano się do niej z prośbą o poradę we wszystkich istotnych dla wsi kwestiach. Więc, być może, sama nie była przyzwyczajona, aby w całym rozgardiaszu próbować znaleźć przestrzeń dla siebie. Przywykła do ciężkiej pracy, nie skupiała się na swoich emocjach i uczuciach, a nawet jeśli, to nie uważała za istotne dzielenie się nimi. A może po prostu nikt jej o to nie 57


pytał/pytała? Może nikogo nie interesowały jej historie, niepasujące do fasadowości jej roli, w jaką weszła lub jaka poniekąd została jej narzucona? Spróbowałam też spojrzeć na tę kwestię z perspektywy babci, popatrzeć jej oczami. Zastanawiałam się nad próbą zbudowania jej tożsamości w opozycji do własnej matki. Babcia wyjechała ze swojego domu rodzinnego, gdy była bardzo młoda, zaraz po skończeniu liceum. Z tego, co mi wiadomo, ich relacje nie układały się najlepiej. Były poprawne, ale pozbawione głębi, intymności, jaką charakteryzują się niektóre relacje rodzinne. Babcia wyjechała, żeby założyć swoją rodzinę. Czy chciała się odciąć od matki, od możliwości zbudowania zbyt bliskich relacji z rodzicami i pozostałymi członkami i członkiniami rodziny? Lub, z innej strony, czy to nie konflikt silnych charakterów spowodował wzbudzenie w mojej babci większej potrzeby autonomii, odcięcia się? I coś, co było dla mnie bardzo trudne: czy w przypadku mojej mamy i mnie samej nie zachodzi identyczny mechanizm? Był to jednak proces długi i trudny dla mnie. Moja frustracja narastała. Uruchomiłam w sobie bardzo prosty mechanizm, polegający na odczuwaniu żalu, że gdyby prababcia żyła, nie dopuściłabym do braku informacji, że pytałabym, dociekała, zapamiętywała. Zdaję sobie sprawę z bezcelowości takiego myślenia. Pomimo najszczerszych chęci doskonale wiem, że gdybym znów miała pięć, sześć lat, nie byłabym zainteresowana jej opowieściami. Rozmyślanie nad całą sprawą było dla mnie bardzo ciężkie, ponieważ doprowadziło do zastanowienia się nad tym, co ja wiem o mojej mamie i babci? Jak się okazało, niewiele. Z drugiej strony, zapytałam samą siebie, czy to tak naprawdę mnie interesuje, czy chcę o tym słuchać? Czy nie jest tak, że pewne opowieści zaczynają mnie interesować wówczas, kiedy osoby, których dotyczą, już odejdą? Czy dopiero wtedy nabierają dla mnie wartości i znaczenia? Apogeum mojej frustracji nastąpiło na ostatnim spotkaniu warsztatowym. Jedno z ćwiczeń, mogłoby się zdawać całkowicie neutralne, wywołało we mnie bardzo przykre i złe emocje. Polegało na krótkim wymienianiu się z każdą z osób trzema zdaniami dotyczącymi wybranej przez nas babki, prababki, ciotki, matki. Za każdym razem miały to być inne informacje. Zdałam sobie wtedy sprawę, że już w rozmowie z pierwszą osobą nie wiem, co powiedzieć, nie mówiąc już o dalszym przeprowadzeniu ćwiczenia. Zrezygnowałam więc z niego, nieco zawstydzona, ale też zła na siebie i swoją rodzinę. Wkurzona 58


na to, że pomimo moich starań nie byli w stanie udzielić mi informacji, na podstawie których mogłabym zbudować jednolitą narrację. I z jednej strony zdawałam sobie sprawę z irracjonalności ukierunkowania mojej złości, ale jednocześnie przeraziło mnie to, że nie będę mogła napisać tekstu o mojej prababce. Nie najlepiej działała na mnie też świadomość, że jestem prawdopodobnie jedyną z uczestniczek, która nie ma wiele do powiedzenia. I wtedy prowadząca warsztat Natalia zapytała: A może napiszesz o frustracji? Tak. Zdecydowałam, że napiszę o frustracji.

Magdalena Kopeć

59

Próba zmierzenia się z odzyskaniem rodzinnej herstorii była dla mnie mozołem niemożności odkrywania.



Ewa Furgał

Pożegnania

Pożegn

Śni mi się często. W moich snach wciąż ją odwiedzam, wracam do niej, a ona jest, żyje, ciągle czeka, stoi w oknie domu na Limanowskiego. To ona była centralnym punktem tego domu, najważniejszą postacią mojego dzieciństwa, najbliższą mi osobą. Mama mojego taty, moja ukochana Babcia, Janina Furgał z domu Miecznikowska. Mija właśnie dziesięć lat od jej śmierci. Umarła 18 kwietnia 2003 roku w szpitalu w Olsztynie, kilka godzin po udarze mózgu. Przeżyła osiemdziesiąt trzy lata. Mogłaby żyć dużo dłużej, ale kiedy straciła przytomność, nie było z nią nikogo. Znalazła ją sąsiadka i to ona zadzwoniła po pogotowie; niestety w przypadku udarów kluczowy jest czas – szansa na przeżycie jest dużo większa, kiedy pomoc otrzymuje się natychmiast. Dlaczego mnie wtedy z nią nie było? Studiowałam wówczas w Łodzi, byłam na ostatnim roku studiów, przyjeżdżałam do Babci raz w miesiącu. Ale to był akurat Wielki Piątek, a przerwy świąteczne spędzałam albo u niej, albo u moich rodziców – trzysta kilometrów od Olsztyna. Na tamte właśnie święta postanowiłam pojechać do rodziców. Ciągle nie potrafię sobie tego wybaczyć. Jej dom był również moim domem – kiedy się urodziłam, moi rodzice mieszkali w Olsztynie z rodzicami taty. To Babcia z dziadkiem spędzali ze mną i moją siostrą najwięcej czasu, to Babcię pamiętam jako najbardziej znaczącą dla mnie osobę. Z nią byłam szczęśliwym dzieckiem, ona tłumaczyła mi świat, pokazywała ważne miejsca, wytwarzała smaki i zapachy, które towarzyszą mi do tej pory. Pełniła też funkcję karzącego rodzica, wyznaczała 61

Janina i Ewa Furgał, Olsztyn 1982/83


zasady i sprawowała kontrolę, ale przede wszystkim kochała mnie bezwarunkowo. Moje szczęśliwe dzieciństwo z Babcią i dziadkiem trwało sześć i pół roku, a potem moi rodzice postanowili przeprowadzić się. Poszłam do szkoły w obcym miejscu, do Babci mogłam przyjeżdżać tylko na ferie i na wakacje. Z tamtego czasu został mi w pamięci obraz Babci i dziadka, machających na pożegnanie na dworcu i mojej bezgranicznej rozpaczy za każdym razem, kiedy musiałam odjechać. Prowadziłyśmy z Babcią regularną korespondencję, na szczęście zachowałam kilka listów od niej, zapisanych równym, eleganckim pismem, które uwielbiałam. Po jej śmierci dostałam też moje listy i laurki dla niej i dla dziadka, które – jak się okazało – trzymała w szafce w przedpokoju, w kartonowym pudełku. Wróciłam do niej po ośmiu latach, wybrałam liceum w Olsztynie i mieszkałyśmy razem przez następne cztery lata. Codziennie, kiedy wracałam ze szkoły, Babcia czekała z gotowym obiadem i wypatrywała mnie w oknie. Lubiłam z nią rozmawiać, to wtedy opowiedziała mi najwięcej o swojej rodzinie i młodości w Warszawie. Niestety nie zatroszczyłam się o utrwalenie jej opowieści i większość z tego, co mi powiedziała, zwyczajnie zapomniałam. Pamiętam jednak nasze wspólne spacery po Zatorzu, wyprawy „na rynek” (czyli na targ przy torach na ul. Kolejowej) i do „wudeku” (czyli parku przy ówczesnym Wojewódzkim Domu Kultury), zakupy „w kasztankach” i „pod słoneczną” (sklepy przy ul. Limanowskiego), przechadzki po starym, poniemieckim cmentarzu przy kościele św. Józefa czy piękną ulicą Kossaka. I niezliczone odwiedziny: u rodziny, u sąsiadek, u koleżanek Babci. Babcia nie chciała, żebym wyjeżdżała na studia, ale zależało jej, bym mogła studiować na dobrej uczelni. W Olsztynie nie było uniwersytetu (został otwarty rok po mojej maturze – w 1999 roku), na Łódź Babcia zgodziła się dlatego, że mieszkał tam jej brat oraz dlatego, że w tym czasie studiowała w Łodzi moja siostra. Wyjechałam więc, miesiąc później umarł dziadek. Babcia została sama. Starałam się odwiedzać ją jak najczęściej. Miałyśmy mały rytuał związany z moimi przyjazdami. Wsiadałam w pociąg, który z Łodzi wyruszał o godz. 4.48 i w Olsztynie był ok. godz. 10. Odległość z dworca do domu pokonywałam na piechotę w dziesięć minut. Babcia nieodmiennie stała w oknie. Jadłyśmy razem śniadanie i dopiero po omówieniu najważniejszych spraw (Czy dobrze się odżywiam? Czy nie chorowałam ostatnio? Czy wystarcza mi pieniędzy?) 62


Janina Miecznikowska (siedzi pierwsza z prawej) w drużynie siatkarek, Warszawa 1939

oraz specjalnie dla mnie upieczonej szarlotce na deser kładłam się, żeby odespać zarwaną noc. Coraz częściej mówiła mi, że boi się śmierci. Ewusiu, jeszcze tylko chciałabym dożyć twojego dyplomu. Nie udało się. * Urodziła się 27 stycznia 1920 roku w Warszawie, mieszkała z rodzicami i bratem na Nowym Bródnie. Dzielnicę zamieszkiwały głównie rodziny kolejarzy, zatrudnionych na pobliskiej stacji Warszawa-Praga lub w znajdującej się obok parowozowni. Jej matka, Leokadia Miecznikowska z domu Prusak, była jedną z czternaściorga rodzeństwa. Dziadkowie Prusakowie mieszkali w Brwinowie pod Warszawą, babcia mojej Babci miała na imię Magdalena i zajmowała się domem oraz liczną gromadką dzieci, dziadek przypuszczalnie pracował na kolei. O rodzicach ojca Babci, dziadkach Miecznikowskich, niestety nie wiem nic; natomiast ojciec Babci – Stefan Miecznikowski – był 63


elektromonterem. Matka łagodna, cierpliwa, cicha, spokojna, ojciec apodyktyczny, surowy, porywczy – tak Babcia opowiadała o swoich rodzicach, dodając, że ona zdecydowanie wrodziła się w ojca, podczas gdy jej jedyny brat, Stefek, był podobny do matki. Na jednym z niewielu przedwojennych zdjęć, które posiadam, Babcia robi wrażenie energicznej, pogodnej, ciekawej świata, zdecydowanej osoby. Chodziła do żeńskiego liceum handlowego Heleny Chankowskiej, grała w siatkówkę, lubiła chodzić na potańcówki, była dobra z francuskiego, chciała studiować. Wojna pokrzyżowała jej plany. Pierwszego września była na szkolnych praktykach w Radomiu. W kilka osób postanowili wracać na piechotę do Warszawy. Na moście w Białobrzegach zostali zatrzymani przez wycofujące się polskie wojsko, żołnierze poradzili im, żeby przeczekali walki w mieście. Tym sposobem we wrześniu 1939 roku Babcia kilka tygodni spędziła pod Białobrzegami, śpiąc w stodole u rodziny, która zgodziła się ją przechować w zamian za pomoc przy pracach w polu. Usłyszałam tę historię długo po tym, jak moi rodzice zdecydowali się zamieszkać w tamtych okolicach. Udając się do nich z pierwszą wizytą w 1986 roku, Babcia natychmiast rozpoznała charakterystyczny żelbetonowy, łukowy most na Pilicy. Nowe Bródno w dużej części spłonęło w wyniku bombardowań 10 września 1939 roku, reszta drewnianych zabudowań dzielnicy spaliła się w 1944 roku. W miarę bezpiecznie było na szczęście u rodziny w Brwinowie. W sierpniu 1940 roku dwudziestoletnia Janka wyszła za mąż. Dziadka znała od dzieciństwa, mieszkali w tym samym domu przy ulicy Syrokomli. Był o sześć lat starszy, opowiadała mi, że zaczął do niej przychodzić, kiedy miała dwanaście lat. Nie była w nim zakochana, to rodzice byli przekonani, że Henryk Furgał zapewni jej bezpieczeństwo. Byli małżeństwem pięćdziesiąt osiem lat, aż do śmierci dziadka w listopadzie 1998 roku i nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek był ktoś inny w życiu mojej Babci. Jeszcze podczas wojny urodziła dwóch synów: w 1941 roku Stefana, w 1943 – Marka. W 1945 roku dziadek, który był kolejarzem, został wysłany na tzw. Ziemie Odzyskane – do Olsztyna. Babcia wspominała, że przeprowadzka i pierwsze miesiące w Olsztynie były dla niej koszmarem. Dziadek ciężko zachorował na tyfus, po ulicach grasowali żołnierze, miasto było zniszczone, obce i niebezpieczne. Zamieszkali na Zatorzu, przy ul. Limanowskiego, dawnej Hohenzollerndamm, a od końca lat trzydziestych – Hermann-Göring-Straße. 64


Co ciekawe, jak wynika ze spisu mieszkańców Allenstein z 1927 roku, przed wojną Hohenzollerndamm zamieszkiwali również kolejarze. Do Olsztyna przeprowadzili się też rodzice Babci. W 1950 roku urodził się trzeci syn, Jacek – mój tata. Dziadek pracował na kolei, Babcia znalazła pracę w księgowości. Ich sytuacja materialna z czasem stała się dość dobra i stabilna, jeździli na tzw. wczasy kolejowe, często spotykali się ze znajomymi. W pracy Babcia zaprzyjaźniła się z Polą i Helą, które odwiedzała do końca życia. Z tego, co wiem, nie utrzymywała kontaktu z żadnymi znajomymi z przedwojennej Warszawy. Jej najbliższa przyjaciółka Janka przeżyła Pawiak, Auschwitz i Ravensbrück, ale umarła zaraz po zakończeniu wojny. Wyobrażam sobie, że mieszkanie w domu wypędzonej rodziny mogło budzić trudne emocje. Ale może to tylko moja projekcja, być może Babcia w ogóle się na tym nie skupiała, może uznała, że tak miało być. W każdym razie nie był to temat chętnie poruszany. Pojawiał się tylko w momentach, kiedy Babcia żałowała, że jej synowie zniszczyli piękny, poniemiecki stół, grając w cymbergaja. Otwarcie natomiast Babcia opowiadała o tym, jak trudna była dla niej choroba psychiczna jej matki, na którą zapadła w ostatnich latach swojego życia. Babcia obwiniała o nią swojego ojca. * Była silną kobietą, to ona podejmowała decyzje w domu, to ona zarządzała finansami. Była świetnie zorientowana w tym, co się dzieje na świecie, moi znajomi z liceum twierdzili, że mam „nowoczesną babcię”. Czytała „Gazetę Olsztyńską”, rozwiązywała krzyżówki, czasem sprawdzając hasła w encyklopedii, która stała w gablocie za szybą (i była obiektem mojej fascynacji od najmłodszych lat). Interesowała się wszelkimi nowinkami. Dbała o zdrowie, prawidłową dietę, parzyła sobie zioła, których zapach roznosił się po całym domu. Lubiła słodycze, herbatę z mlekiem, koniak, pączki od Bliklego, spotkania z rodziną, wyjazdy na działkę. Była sprawiedliwa, racjonalna, uczciwa, religijna, apodyktyczna, może niezbyt wylewna, ale czuła. Dostałam od niej mnóstwo miłości, bliskości, troski, opieki, edukację etyczną i ekonomiczną. Zostały mi po niej zdjęcia, kilka jej wypowiedzi w filmie dokumentalnym o jej bracie, z którym była bardzo związana, jej notes z adresami, listy, 65

Janina Furgał w pracy. Olsztyn, Spółdzielnia Pracy „Transportowiec”


świadectwo maturalne, odpis aktu ślubu. Mnóstwo obrazów w głowie: Babcia uzupełniająca codziennie zeszyt z rachunkami, podlewająca kwiaty w ogródku, siedząca na taborecie w przedpokoju i rozmawiająca przez telefon, jej miękkie, siwiutkie włosy, jej twarz usiana zmarszczkami, lekko zsuwające się na nos okulary, jej szorstkie dłonie, zniekształcone reumatyzmem, jej zielona spódnica w kwiaty, jej skórzana torba wisząca na drzwiach do kuchni, jej zatroskany głos: proszę cię, weź taksówkę na dworzec. I ostatni obraz: Babcia stojąca w oknie, machająca na pożegnanie. I wielka tęsknota.

Ewa Furgał

Pisanie o Babci było dla mnie okazją do refleksji nad tym, jak dużo od niej dostałam, jak bardzo ukształtowała mnie relacja z nią, jak wiele z niej zostało we mnie i jak ważną była dla mnie osobą. Praca nad tekstem była dla mnie bardzo trudna, oznaczała zmierzenie się po raz kolejny ze stratą Babci, kolejne z nią pożegnanie.

66


Sylwia Barnett

Kwiaty w naszym ogrodzie

Kwiat

Babcia kochała S. W przeddzień ślubu z J. płakali obydwoje, gdy stał jeszcze pod jej oknem. Wtedy widzieli się po raz ostatni. Mocno pachniały kwiaty – może maciejka, może astry, może zwyczajne stokrotki. Wychylając się przez okno, by dosięgnąć ramion mężczyzny, widziała nogawki jego spodni ginące w trawie i kwiatach. Odszedł tą samą ulicą, w którą tyle razy wpatrywałam się potem z okna mojego pokoju w te nieznośnie długie, listopadowe wieczory, kiedy męczyła mnie nadzieja, że ktoś nadejdzie, że nocne godziny samotnego niepokoju przyniosą jakąś niespodziankę. W miejscu pod oknem zrobiono piaskownicę, kwiatki zasypano ziemią i piaskiem. Nie było to dobre miejsce, tarasowało przejście do ogródka, a doczepione nasłonecznionej ściany, zawsze było zbyt gorące na zabawę. Ona zresztą nie lubiła, kiedy przychodziły do mnie inne dzieci – robiły za dużo krzyku, rozdeptywały ślady po niegdysiejszych stokrotkach, zasypywały piaskiem cienie stóp, oczu i rąk. Wolała widzieć mnie samą, cichą i niespokojną. Może w oczach przestraszonego dziecka, którym byłam, widziała swój własny niepokój. Na ślubnym zdjęciu, jej czarne buty gotowe są do drogi, duża ciemna torebka wygląda na spakowaną do ucieczki, a biała sukienka bardzo nieśmiało wystaje spod ciemnego płaszcza. Welon przykrywa jej czoło, a do włosów przypięty ma bukszpan i asparagus z ogrodu, jak później moja mama, jak ja do sypania kwiatków w Boże Ciało. I tylko w zrezygnowanych oczach Babci jest już ta wiedza, że nigdzie się stąd nie ruszy, nie odejdzie, że zostanie tu na zawsze, w tej dwubarwnej fotografii z ustami czerwonymi jak krew. 67


Ojciec nie przysłał życzeń ślubnych z Ameryki. Jego wcześniejszy list wystarczył. To on zdecydował o tym, że tamten mężczyzna musiał odejść. Czy jego staranne litery stopiły się później z ołowiem wojennych kul, przebijając kolejne ludzkie serca – nie wiadomo. List leżał na parapecie w tamtą noc, gdy S. zadawał swoje ostatnie pytanie i gdy potem uchodził w noc bez odpowiedzi. Litery z dalekiej ziemi wbijały się jeszcze długo w cichą, wiejską noc, zanim nie zamknięto ich przezornie w zielonym pudełku na biżuterię, które dotąd stało puste. To pudełko, obite gładkim materiałem w czarne kwiaty, służyło mi potem do chowania lalek z papieru i ich licznych sukienek kopiowanych starannie z ogromnego, amerykańskiego katalogu mody, rocznik 1948, o którym mówiono mi, że pradziadek przysłał go w prezencie ślubnym dla Babci, razem z pieniędzmi na maszynę do szycia firmy Boston. A może to dlatego, że A. – matka Babci, dostrzegła coś niepokojącego w wyprostowanych plecach S. Może w jego oczach czy nadgarstkach, czaiła się ta sama niebezpieczna chęć, która wysłała jej męża za wielką wodę. Kto wie, jakie pomysły mógł mieć ten mężczyzna w fantazyjnym kapeluszu, który tak szarmancko się uśmiechał i tak doskonale tańczył. Nie chciała ryzykować, już za dużo było świata w I., za dużo tego zamorskiego hałasu. Te świecące materiały, które nieobecny przez trzydzieści lat mąż słał na ubrania dla dzieci, ten szeleszczący papier, na którym pisał krótkie listy, te połyskujące okulary, w których stoi oparty o szerokie wypolerowane schody na fotografii z wycieczki do Nowego Jorku… Wszystko to nowe, obce, głośne i nieswoje. A ona nie ma już na to wszystko miejsca, nie wie, gdzie chować to, co wymyka jej się spomiędzy splecionych kurczowo na różańcu palców, co wysuwa się ciągle spod mocno związanej pod brodą chustki, co wypełza spod długiej, ciemnej spódnicy, co ucieka z ciasno zasznurowanych trzewików… A. męczy wiedza o innym życiu, tym spoza ogródka z piwoniami i groszkiem. I kiedy mąż wraca wreszcie po latach do domu, ona ucieka do komórki, chowa się, milknie. Na nielicznych fotografiach wygląda raczej jak matka tego szykownego mężczyzny, na którego nigdy nie patrzy. Dużo choruje i wkrótce umiera cicho. Moja Babcia tymczasem pochyla się coraz bardziej, jej głowa opada w prawą stronę, w stronę, w którą On odszedł, zniknął bezpowrotnie. Jakby wsłuchiwała się w rytm jego wiecznie odchodzących kroków.

68


Na rodzinnych zdjęciach wygląda na doklejoną, zdziwioną, z zupełnie innej historii; we wspomnieniach niewiele mówi, tylko niewyraźnie się uśmiecha, zawsze trochę z boku. I nawet wtedy, kiedy przez chwilę wszystko toczy sie wokół niej, przez nią i z jej winy. Czegoś brakowało. I może o to coś była tak rozżalona wobec nas wszystkich. Z czasem zapomina, co to jest i wprawia ją to w krępujące zakłopotanie. Oraz sączącą się gorycz. Pierwszy jej synek umarł. Było dla niego za wcześnie. Nie miał miejsca, by zagnieździć się w łonie jeszcze pełnym żalu i nieprzetopionej na wosk miłości. Udusiło go zapalenie płuc, nie miał czym oddychać pod ściśniętym, rozżalonym sercem. Urodził się z podkurczonymi stopami. Mówiono, że i tak nie mógłby chodzić. Podobno to od tego, że Babcia siedziała przez całą ciążę przy maszynie do szycia. Szyła płaszcze podróżne… Gdy byłam dzieckiem, szyła już tylko zasłony, aż w końcu zamknęła Boston w piwnicy i przyszywała jedynie nieposłuszne guziki… Chłopcy muszą odejść, widać jest to dla nich lepsze. A te, które zostają, nie zasługują na naszą uwagę. Ich obcasy nie stukają o asfalt, ich stóp nie oplatają liście bratków, ich dni nie liczy się łzami. Nie należy im się szacunek dawany darmo nieobecnym, umarłym i zaginionym. Ten, który został moim dziadkiem, hodował róże i pszczoły. Róże co roku rozkwitały w tym samym miejscu, pszczoły rozmnażały się jak zawsze. Poruszał się cicho, jak jedna z nich. Mówił niewiele, by ich nie spłoszyć. Piękno i słodycz nie ocaliły go jednak. To lepiej dla niego – z ulgą przyjęła rodzina jego wczesną śmierć. Został po nim cichy smutek we wszystkich kątach naszego ogrodu. I pszczoła, która ugryzła mnie w szyję, gdy miałam kilka miesięcy. I jeszcze to różane drzewko, do którego tulisz się w dniu twojego ślubu, mamo.

Sylwia Barnett

69

Stokrotka

Chciałam, żeby ta herstoria była jak mój dom: chciałam, by pomieściła w sobie osoby żyjące i te, które dawno odeszły, wspomnienia – te dobre i te złe, a także pamięć o przedmiotach, które były, a już ich z nami nie ma. I kwiaty oczywiście, bo czymże byśmy byli bez kwiatów…?



Natalia Sarata

Pisane niemal z pamięci

Pisane

Henryka Wójcik, de domo Wrężel, ur. 4 stycznia 1932 r., zm. 16.04.2012 r. Umarła rok temu. Byłam jej najstarszą wnuczką. Jeszcze pół roku po jej śmierci nie pamiętałam o tym, że jej już nie ma. Jeszcze osiem miesięcy później zastanawiałam się, gdzie i jak ona i Dziadek spędzą Boże Narodzenie i którego dnia Świąt się zobaczymy. Rok później zastanawiam się, dlaczego nie przyjęłam do wiadomości jej śmierci i śmierci Dziadka, który odszedł dwa miesiące przed nią. Na parapecie przy moim stole do pracy stoi fotografia zrobiona w słonecznym czasie kilkanaście lat temu. Babcia i Dziadek w ogrodzie, przed wejściem do kuchni, od tej bardziej prywatnej, mniej oficjalnej strony domu. Tam, gdzie na stałe postawiony drewniany stół i ławki dookoła niego, dla całej rodziny. Zdjęcie stoi, żebym pamiętała, żeby mnie kotwiczyła w pamięci o Babci. Ale czy zapomniałam o mojej Babci? I czy ona mnie pamiętała? Pamięć jest kluczowa. Moja o niej i jej własna pamięć. Na wiele lat przed śmiercią Babcia zachorowała. Na okrutną chorobę, wydzierającą z niej moją Babcię, nią samą z niej samej. Choroba pamięci, Alzheimer. Przez lata prawie tego nie dostrzegałam. Raz na jakiś czas zadawała to samo pytanie, co łatwo mi było zrzucić na karb roztargnienia, zmęczenia, przepracowania. A może nie zauważyłam głębszych zmian, bo już wtedy od siedmiu czy ośmiu lat nie mieszkałam w tej samej miejscowości? Bo do liceum wyjechałam ze Szczawnicy do Zakopanego, żeby już nigdy tam na stałe nie wrócić? Bo wcześnie wyruszyłam w swoją podróż? Jej i moja codzienność były od siebie coraz bardziej odległe. 71


Wiosną ubiegłego roku, gdy Babcia już nieprzytomna i częściowo sparaliżowana leżała w szpitalu po udarze, zobaczyłam film „Róża” Wojciecha Smarzowskiego. Potem dużo myślałam o tym, czego nie wiem o wojennych losach mojej Babci i czego się już nie dowiem. Zastanawiałam się, jak możliwe jest to, że o wojennych losach mojego Dziadka, zesłanego z matką i bratem na Syberię, wiem tyle (choć wciąż za mało), a wojenne losy mojej Babci zamknięte są w zdaniu: uciekałam przed żołnierzami przez las. Już nie mogłam zapytać, choć jeździłam do Babci do szpitala, żeby wziąć ją za rękę, bo od udaru nie było z nią żadnego kontaktu, leżała nieprzytomna. Jeszcze bardziej bez dostępu niż wcześniej, bez pamięci. Jaką historię zmieściła w tym lakonicznym komunikacie? Kiedy jeszcze mogłam, bałam się o to zapytać. Po „Róży” bałam się jeszcze bardziej, odganiałam od siebie myśl, czułam obawę przed samym sformułowaniem pytania, dla siebie. A już nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zadać jej pytanie o wojenne doświadczenia. Przecież to może być dla niej takie trudne. Pamiętanie było dla niej zbyt trudne, nieosiągalne, poza nią. A może też ciągle myślałam, że jeszcze będzie na to czas? Babcia była przecież odwieczna, była zawsze, kiedy byłam ja. Myślałam też, że to ja jeszcze nie jestem gotowa. Nie zapytałam. Babcia umarła, nie opowiedziawszy mi swojej historii. Rok później zapytałam o to moją mamę. Opowiedziała mi historię swojej mamy, mojej Babci Heni, która uciekała przed żołnierzami przez las. Nie przed niemieckimi żołnierzami, jak wtedy myślałam, a radzieckimi. Kiedy do okolic Żywca, gdzie mieszkała, zbliżał się front, a wśród ludzi rozchodziły się wiadomości o okrucieństwie Armii Czerwonej, jej ojciec, mój pradziadek zaprzągł konie do wozu i zawiózł nim swoją rodzinę do bezpiecznego miejsca za Żywcem. Jechali przez miejscowość Las. To mają znaczyć słowa: uciekałam przed żołnierzami przez las. Taką historię zna moja mama. To, co powiedziała mi Babcia, ubrałam w inną scenografię, mam w sobie pamięć młodej dziewczyny uciekającej przez las, bardzo się bojącej, ukrywającej się w gąszczu. Teraz nie potrafię oddzielić tego, co naprawdę powiedziała mi Babcia, od moich wyobrażeń. Może powiedziała coś, co sprawiło, że właśnie tak wyobraziłam sobie tę historię? Może nie w jej słowach, a w jej oczach, w jej twarzy wyczytałam ten lęk? Czy jej pamięć tak ją chroniła, że ucieczka przez las oznaczała we wspomnieniu, 72


Babcia Henia i Dziadek Bolek w swojej kuchni

w opowieści podróż na wozie, a nie ucieczkę przed przemocą? Czy skuteczną? A może to tylko moja wyobraźnia podpowiedziała mi przemoc i strach? Jak w balladzie Mickiewicza „Powrót taty”, którą Babcia wielokrotnie recytowała nam z pamięci? Może tylko stąd ci żołnierze-zbójcy w moim wyobrażeniu? Tyle pytań. Chciałabym, żeby mojej Babci, kilkunastoletniej dziewczynie, pod koniec wojny nie stała się krzywda. Początek wojny zastał moją Babcię nie w L/lesie, a w górach. Będąc siedmioletnią dziewczynką, 1 września 1939 roku przebywała na kuracji w sanatorium przeciwgruźliczym w Zakopanem. Nastawiłam uszy na to Zakopane, o którym opowiadała mama, a w którym ja spędziłam cztery lata liceum. 73


Babcia nigdy nie powiedziała mi, że tam była. A może to ja nie pamiętam, że mówiła, może nie słuchałam. Zdziwiłam się, nie wiedziałam, że Babcia miała problemy z płucami. Okazało się, że nie miała. Miała za to siostrę Jadzię, która spadła z drzewa i w tym wypadku uszkodziła płuca. Ich rodzice, moi pradziadkowie, wystarali się o miejsce dla niej w sanatorium. Jednak trwało to tak długo, że Jadzia zmarła, zanim miejsce się zwolniło. Pradziadkowie nie chcieli stracić możliwości wysłania dziecka do kurortu. Do sanatorium w miejsce swojej siostry pojechała siedmioletnia Henia. Mała dziewczynka, moja Babcia, w zastępstwie swojej siostry, umarłej dziewczynki. Wybuch wojny oznaczał dla Heni przygodę i… poczucie docenienia. Mama opowiedziała mi, jak po małą Henię w dniu wybuchu wojny przyjechali na rowerach z Żywca jej ojciec i stryj. I jak wracała ponad sto kilometrów z Zakopanego do Żywca, na siedzeniu na kierownicy roweru swojego ojca. Czuła się wyjątkowa – po żadną inną jej koleżankę z sanatorium nie przyjechali wtedy jej bliscy. Potem już po wojnie, w dorosłym życiu, Babcia jeździła ze swoim mężem, moim Dziadkiem, do Krakowa do średniej szkoły ekonomicznej, przygotowując się do matury i zdobywając umiejętności, które później pozwalały jej pracować zawodowo – była księgową. Jeździli z Dziadkiem na motorze, ponad sto kilometrów w jedną stronę. Opowiadała mi, jak wielką przygodą był Kraków, tramwaje na Rynku Głównym, nauka i spotkania ze znajomymi ze szkoły. I powtarzała mi też: ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz. Zapamiętałam. Była dumna, że studiuję. Tak jak pamiętam, że zawsze dosładzała piwo, nie przepadała za goryczką. Robiła najlepsze pod słońcem dżemy z czerwonej porzeczki, sok jabłkowy i jajecznicę ze szczypiorkiem. Chodziła w kwiecistych fartuchach i na rozgrzanej płycie pieca kaflowego piekła dla mnie, mojej siostry, braci, kuzynek i kuzynów kawałki surowego ciasta z mąki i wody, swoistą macę. W Nowy Rok piekła drożdżowe bułeczki, które nazywała „nowe latka” i każda osoba z rodziny miała obowiązek zjeść taką bułeczkę, chociaż jedną, żeby rok był udany. Ustawiała nam, dzieciakom, w swoim pokoju długą i szeroką deskę, której ona używała do prasowania; opierała ją o krzesło albo oparcie kanapy i urządzała nam z niej zjeżdżalnię. Śpiewała piosenkę o woźnicy. Pozwalała przychodzić do siebie do biura Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki 74


Komunalnej, w którym pracowała jako księgowa. Pamiętam Babcię przy biurku, zapach linoleum, fotele z czerwonego skaju i poczucie, że Babcia jest bardzo ważną, mądrą, szanowaną osobą. Babcia zabierała mnie, moją siostrę, kuzyna i kuzynkę w góry, to z nią wchodziłam pierwszy raz na Wysoką, od tej trudniejszej strony, na własnych nogach, mając może osiem lat. Babcia uczyła mnie podróżować. To ona, przy okazji wyjazdu w jedną z niewielu wspólnych wypraw, opowiadała mi o podstawach orientowania się w obcej przestrzeni. Oglądaj się za siebie, gdy idziesz do przodu, żeby w drodze powrotnej mieć pewność, że tędy właśnie trzeba iść. Jeśli będziesz się odwracać, to, co teraz zostawiasz za plecami, w drodze powrotnej będzie wyglądało znajomo. Nie zgubisz się, oglądając się za siebie. Więc oglądam się na Ciebie, Babciu. Oglądam te kawałki, obrazki w mojej pamięci. Piszę, przypominam sobie i rozumiem coraz lepiej, że więcej Cię w nich nie ma niż jesteś. Nie podjęłam śledztwa, nie przeszukałam dokumentów, nie szperałam w archiwach. Piszę o Tobie z pamięci, świadomie. Za jakiś czas podejmę wysiłek szukania, by pamiętać więcej. Piszę to wszystko o Babci Heni, a we mnie jeszcze inna myśl – o drugiej Babci, Babci Kasi. Mamie mojego ojca. Nieżyjącej od wielu lat, pamiętanej za mało. Ważnej kobiecie ze spracowanymi dłońmi, z twarzą przeoraną słońcem i pracą, zawsze z włosami zaczesanymi do tyłu i w kwiecistej, góralskiej chustce na głowie. Jej też nie chcę zapomnieć. Cała praca jeszcze przede mną. Praca oglądania kawałków i oglądania się za siebie.

Natalia Sarata

75

Pisanie tego tekstu było dla mnie zbieraniem obrazków, okruchów i doświadczeniem tego, jak ulotna i zawodna jest pamięć. Ale też, że pamięć otwiera się kolorem, zapachem, dotykiem, kontekstem. Pisanie było dla mnie otwarciem tęsknoty za Babcią. Za Babciami.



herstorie rodzinne



Elżbieta Roszczynialska

Moja Babka Zofia

Moja B

Historia mojej bohaterki, a jest nią matka mojego Ojca, czyli moja Babka Zofia – rzecz jasna, że chodzi o moją o niej historię – zaczęła się tak naprawdę od zdjęcia portretowego, które po raz pierwszy zobaczyłam w mieszkaniu moich rodziców, w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy po wielu przeprowadzkach i nieoczekiwanych zwrotach w ich życiu, osiedli na dobre w Krakowie. Było to już kilka lat po śmierci mojej Babki, po sprzedaży i likwidacji rodzinnego domu w Lipowcu, przypuszczam więc, że zdjęcie całe lata przeleżało gdzieś za szafą lub na strychu tego starego i dość zaniedbanego domostwa. Do dziś pamiętam swoje zdumienie, kiedy dowiedziałam się, że zdjęcie to przedstawia Matkę mojego Ojca – z portretu spogląda na nas poważna, młoda dziewczyna o gładko zaczesanych do tyłu kędzierzawych włosach i ciemnych oczach. Zdjęcie zostało zrobione w czasach panieńskich mojej bohaterki, czyli przed rokiem 1919, ale niestety nie wiadomo, kiedy dokładnie i w jakich okolicznościach. Teraz, po latach, ponownie przyjrzałam się z uwagą portretowi, wyjęłam zdjęcie z ozdobnych ram, sądząc, że może na odwrocie znajdę jakąś informację – datę, miejsce, nazwę zakładu fotograficznego – ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu niczego tam nie było! Zdjęcie jest pozowane, więc musiało być zrobione w atelier fotograficznym, może w Krakowie, a może nawet w samym Wiedniu. Nie jest to tak bardzo nieprawdopodobne, ponieważ Babka podobno odwiedzała swojego brata Antoniego, rannego podczas i wojny światowej na froncie włoskim w szpitalu pod Wiedniem. Tak utrzymywał 79


mój Ojciec, ale ta informacja nie znajduje niestety żadnego wiarygodnego potwierdzenia. Nigdy wcześniej nie widziałam tego zdjęcia, a moją Babkę kojarzyłam wyłącznie ze starą, zniszczoną, zaniedbaną i – co tu ukrywać – mało sympatyczną kobietą, niezbyt lubianą we wsi, ale też wśród bliższych i dalszych krewnych, a to z powodu swego despotycznego charakteru. Po raz pierwszy zobaczyłam Babkę jako może sześcioletnie dziecko, kiedy razem z rodzicami przyjechaliśmy z Wrocławia prawdopodobnie na jakieś święta – oczom moim i mojego młodszego brata ukazała się osoba zupełnie nieprzypominająca uśmiechniętej, siwej, łagodnej staruszki, co to robi na drutach szalik lub skarpetki dla wnuków, a w kieszeniach ma cukierki albo rajskie jabłuszka. Raczej przypominała Macochę z bajki o Królewnie Śnieżce albo, co gorsza, jakąś złą czarownicę! To pierwsze wrażenie było porażające, chyba nawet trochę baliśmy się Babki, wszystkiego, co ją otaczało. Stare domostwo, stajnie, obory, krowy, koń, lampy naftowe, studnia na podwórzu, z której czerpało się wodę – to budziło w nas raczej lęk niż ciekawość… Dziwne było też to, że mój Ojciec, a jej syn, zwracał się do swojej Matki zawsze w drugiej osobie liczby mnogiej, co mniej więcej brzmiało tak: Czy Wy, Matko, chcecie jutro zacząć sianokosy? Babka Zofia właściwie nie była obecna w moim dorosłym życiu, ale jej arbitralne decyzje wywróciły w pewnym momencie życie moich rodziców, moje i mojego brata, a także moich drugich Dziadków do góry nogami. Babka Zofia nie żyje od 1976 roku, nie żyje już większość jej krewnych czy sąsiadów, którzy mogliby o niej opowiedzieć, jedyne właściwie źródło informacji o Babce to wspomnienia mojego nieżyjącego już także Ojca – jej syna. Patrząc po latach na zdjęcie mojej Babki z lat młodości, uświadomiłam sobie, że przecież ta sterana życiem kobieta była kiedyś młoda, ładna, na pewno miała swoje marzenia i wyobrażenia na miarę czasów i miejsca, w którym się urodziła. No właśnie, jakie marzenia i aspiracje, mówiąc współczesnym językiem, mogła mieć moja Babka, którą urodzenie w niezbyt zamożnej rodzinie chłopskiej i płeć skazywały na co najmniej podwójne wykluczenie? Dlaczego wybrała (o ile można tu mówić o suwerennej i autonomicznej decyzji) życie u boku wdowca, o dwadzieścia lat starszego od niej, z czwórką nieletnich dzieci? Dlaczego takie, a nie inne były jej późniejsze wybory życiowe? Ale o tym po kolei, w toku dalszej opowieści, pisanej bardziej dla samej siebie niż 80


dla innych. Dla siebie, ponieważ z dzisiejszej perspektywy, o ile to w ogóle możliwe, chcę zrozumieć jej motywacje, jej uparte i takie bardzo „chłopskie” przywiązanie do ziemi, którego konsekwencją były inne, ważkie decyzje życiowe, często nieliczące się z potrzebami i uczuciami innych. Tu muszę wyraźnie zaznaczyć, że obok tradycyjnych źródeł, jakimi są zachowane dokumenty, głównie rozmaite akty notarialne, dokumenty podatkowe, suche informacje z ksiąg parafialnych, a także nieliczne zachowane zdjęcia, pisząc tę jednostkową herstorię, korzystałam obficie ze wspomnień spisywanych w ciągu bez mała dwudziestu lat przez mojego Ojca, z jego opowieści o czasach dzieciństwa i młodości w latach przedwojennych, a także skąpych niestety wspomnień nielicznych żyjących krewnych mojej Babki, do których udało mi się dotrzeć. Ze wspomnień tych wyłania się obraz kobiety silnej, apodyktycznej, rządzącej twardą ręką w majątku męża, kobiety, której zazdrościły inne gospodynie we wsi pozycji, majątku, udanych dzieci… Kobiety, która po ii wojnie światowej, w roku 1945 została zaliczona do „kułaków”, a w miarę posuwania się w latach dziwaczała, odsuwając się od krewnych i miejscowych. Moja bohaterka pochodzi z rodziny włościańskiej, tak bowiem przed stu laty nazywano chłopów gospodarujących na własnym kawałku roli. Moja Babka Zofia z Noworytów Domagałowa, bo tak podpisywała się na zachowanych dokumentach, urodziła się 10 listopada 1893 r. jako najstarsze z siedmiorga dzieci Antoniego i Franciszki ze Stachurów. Jej rodzice, jak wynika z ksiąg parafii Poręba Żegoty, gospodarowali od kilku pokoleń na roli we wsi Źródła Małe, położonej w gminie Alwernia w powiecie chrzanowskim. Kiedy moja Babka przyszła na świat, tereny te leżały na peryferiach Zachodniej Galicji i były częścią monarchii austro-węgierskiej, w której od już niemal czterdziestu lat panował cesarz Franciszek Józef. 81

Moja bohaterka jako młoda dziewczyna


Kiedy popatrzymy na mapę powiatu chrzanowskiego lub bardziej szczegółową mapę gminy Alwernia, to wieś Źródła, zarówno Źródła Małe, jak i Źródła Duże (to już współczesny podział) leży bezpośrednio nad Wisłą, podobnie jak niedaleka Okleśna czy Rozkochów. Źródła były przez wiele lat, a właściwie wieków, przysiółkiem znacznie większej i bogatszej wsi o nazwie Rozkochów. Razem z kilkunastoma innymi wsiami należały do tzw. klucza lipowieckiego, który wraz z kluczem sławkowskim był od xiii stulecia aż do 1802 roku w posiadaniu biskupów krakowskich1. W różnych okresach historycznych do klucza lipowieckiego należało od pięciu do szesnastu wsi, były to: Lipowiec, Wygiełzów, Babice, Kwaczała, Rozkochów, Jankowice, Mętków, Olszyny, Zagórze, Źródła, Żarki – wsie leżące w południowo-wschodniej części powiatu chrzanowskiego w dolinie Wisły oraz cztery wsie leżące po obu brzegach rzeki Przemszy, w granicach dawnej Małopolski, na styku z Ziemią Śląską: Imielin, Kosztowy, Jeleń i Chełm. W roku 1802 władze austriackie dokonały upaństwowienia majątków kościelnych. Ale już po kilku latach, bo w roku 1809, po klęsce Austriaków pod Wagram, ziemie klucza lipowieckiego znalazły się na krótko, bo do roku 1815 w Księstwie Warszawskim, by od roku 1815 do 1846 należeć do Rzeczypospolitej Krakowskiej. Począwszy od roku 1848 ponownie weszły w skład Cesarstwa Austriackiego jako część prowincji o nazwie Galicja2. Pierwsza wzmianka o rodzinnej wsi mojej bohaterki, czyli o Źródłach, zawarta w dokumentach kościelnych, pochodzi z roku 1529. Już wówczas na niewielkim podwyższeniu terenowym w zakolu Wisły funkcjonowała karczma 1

Klucz dóbr ziemskich – zwarty kompleks gospodarczy składający się z kilku lub kilkunastu wsi, często z małym miasteczkiem jako centrum, na obszarze którego prawa i obowiązki włościan ustalał jego właściciel. Na terenie klucza prócz uprawy roli prowadzono działalność gospodarczą – funkcjonowały gorzelnie, młyny, tartaki, browary wapienniki, cegielnie. 2 Wszystkie wiadomości o historii, geografii, stosunkach społeczno-gospodarczych w obrębie wsi należących do klucza lipowieckiego pochodzą z monografii Klucz lipowiecki. Studia z dziejów klucza lipowieckiego i jego miejscowości napisanej przez Pana Franciszka Ciurę, którego rodzina od xix stulecia zamieszkiwała w jednej z wsi klucza, a mianowicie w Kwaczale. Dziadek i Ojciec Autora byli nauczycielami wiejskimi. Monografia została wydana w roku 2009 w Krakowie przez wydawnictwo jak.

82


należąca do klucza lipowieckiego, z której właściciele płacili rocznie 2 grzywny czynszu. Miejsce to wówczas określano mianem Myesczcze. Z inwentarza klucza lipowieckiego z 1645 r. i lat późniejszych wynika, że w tym miejscu istniał młyn, a także skład produktów spławianych Wisłą do Krakowa, głównie drewna i rud galmanu z pobliskich kopalń w Trzebini i Olkuszu. Praktycznie aż do roku 1787, kiedy to po raz pierwszy miał miejsce spis ludności diecezji krakowskiej, Źródła ze swoimi 94 wówczas mieszkańcami były traktowane jako przysiółek Rozkochowa. Status odrębnej wsi, najmniejszej w kluczu lipowieckim, uzyskały Źródła w roku 1802, po upaństwowieniu klucza przez administrację austriacką. W roku 1820 włościanie ze Źródeł, podobnie jak i mieszkańcy pozostałych wsi klucza lipowieckiego, zostali oczynszowani, czyli nastąpiła zamiana pańszczyzny i innych powinności na rzecz dworu na czynsz pieniężny płatny pod koniec roku do kasy Wolnego Miasta Krakowa. Według danych inwentarza Komisji Włościańskiej Wolnego Miasta Krakowa oczynszowanych zostało wtedy w Źrodłach dziewiętnaście gospodarstw, gospodarujących łącznie na około stu morgach ziemi3. Ponadto we wsi było sołtystwo, karczma i młyn, każde posiadało w tzw. wieczystej dzierżawie określoną ilość ziemi i płaciło odrębny czynsz, ponieważ ich właściciele mieli z dawien dawna inny rodzaj praw do ziemi – dotyczy to wszystkich wsi klucza, w większości lokowanych na prawie niemieckim. Bardzo ważne wydarzenie w życiu mieszkańców wsi Źródła oraz wszystkich pozostałych wsi klucza lipowieckiego miało miejsce w latach 1848–1855, wtedy dekretem cesarza austriackiego z 17 kwietnia 1848 przeprowadzono uwłaszczenie chłopów. W ten sposób dziewiętnaście rodzin włościańskich, w tym czternastu zagrodników i pięciu chałupników, doczekało się pełnego zniesienia poddaństwa i otrzymało na własność uprawianą ziemię, a także możliwość wykupu gruntów dworskich za niewielką opłatą. Tym samym ziemia należąca przez blisko pięć stuleci do biskupów krakowskich, a po upaństwowieniu klucza lipowieckiego do państwa, stała się własnością mieszkańców wsi. Czy byli wśród nich prapradziadkowie mojej Babki? Pewnie tak, przynajmniej od strony ojca mojej bohaterki, ponieważ według danych z ksiąg parafialnych

3 Chodzi o tzw. morgę austriacką, która liczyła 5755 m2, czyli nieco ponad pół hektara.

83


parafii Poręba Żegoty protoplasta rodziny Noworytów – niejaki Marcin Noworyta – przybył do Źródeł z Nowej Góry koło Krzeszowic w roku 1725. Niewiele wiem o rodzeństwie Babki, w pamięci potomnych zachowały się tylko imiona – Antoni, Maria, Jan, Franciszek, Stanisław i Kazimierz. Ja osobiście poznałam na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku tylko Franciszka, leciwego już wówczas pana, trochę dziwaka i ekscentryka. W latach powojennych wuj Franciszek był taksówkarzem w Krakowie. W Krakowie także mieszkał brat Babki – Stanisław, z pisanych wspomnień mojego Ojca wynika, że Stanisław mieszkał tam przed wojną, u niego zatrzymał się bowiem mój Ojciec, wracając z wojennej tułaczki po klęsce wrześniowej spod Równego pod koniec października 1939 roku. Według zapisków Ojca, brat Matki, Kazimierz, jeszcze przed ii wojną światową wyemigrował do usa i ślad po nim się urwał. Siostra Maria i brat Antoni, który walczył na froncie włoskim podczas i wojny światowej, zmarli jeszcze przed wojną, w latach trzydziestych xx wieku. Brat Jan pozostał na rodzinnym gospodarstwie, jego wnuki i prawnuki mieszkają w miejscowościach położonych w powiecie wadowickim, oświęcimskim i chrzanowskim, ale niestety nie wiedzą nic o swoich dziadkach. Według wspomnień przyrodniej siostry mojego Ojca, przechowanych w pamięci przez jej synową, moja Babka miała ponoć siostrę, zakonnicę u benedyktynek w Staniątkach. Czy chodziło o ową Marię, czy też może istniała jeszcze jedna siostra, której imię nie zachowało się o w pamięci potomnych? Być może natrafię na jakiś ślad w księgach parafii Babice lub Poręba Żegoty. Babka Zofia dosyć wcześnie musiała przejąć ster rządów w rodzinnym gospodarstwie. Matka jej, a moja prababka, Franciszka, cierpiała bowiem na jakąś nieuleczalną chorobę, z powodu której nie wstawała z łóżka. Czy to był paraliż po wylewie, czy reumatoidalne zapalenie stawów, a może coś innego – nie wiadomo, bo wówczas ludzie na wsi nie chodzili do lekarza, a chorobę odczyniała zazwyczaj „babka”, lokalna znachorka czy zielarka. W niejasnych okolicznościach opuścił rodzinę w okresie zawieruchy wojennej lat 1914–1918 także ojciec mojej bohaterki, Antoni – według ustnych relacji krewnych (dodam, że niechętnych Babce Zofii) musiał uciekać przed wierzycielami, ponieważ był lokalnym działaczem wiejskiej Spółdzielni OszczędnościowoPożyczkowej, znanej lepiej pod nazwą Kasy Stefczyka. Inni dalecy krewni 84


z kolei utrzymywali, że trudnił się pośrednictwem w wysyłaniu ludzi do Ameryki i naraził się swoim mocodawcom. Jak było naprawdę, tego dziś już nie docieczemy, ale w rezultacie znalazł się podobno w Królestwie Jugosławii, gdzieś w okolicach Zagrzebia, i słuch po nim zaginął. Jest rok 1918, wojna się kończy, Polska odzyskuje niepodległość, trzeba państwo zorganizować od nowa. Czy te wydarzenia odbijają się jakoś na losach mieszkańców zapadłej wioski, leżącej prawie na końcu świata? Zapewne wielu z nich służyło w wojsku austriackim, tak jak brat Babki, Antoni, pewnie nie wszyscy wrócili z wojaczki. Babka Zofia ma w 1918 roku już lat dwadzieścia pięć i jest nadal niezamężna. Według ówczesnych standardów jest więc starą panną, ale dlaczego? Czy była zbyt biedna, a może zbyt dumna na to, by zostać żoną „byle kogo”? Niestety odpowiedzi na to pytanie nie znam i już się nie dowiem. Wiem natomiast na pewno, że 2 lutego 1919 roku, a była to niedziela, moja Babka Zofia zawarła w kościele parafialnym w Babicach związek małżeński z Antonim Domagałą, wdowcem liczącym wówczas czterdzieści sześć lat. Antoni Domagała był szanowanym właścicielem niewielkiego folwarku Lipowiec, leżącego u stóp zamku lipowieckiego, w miejscowości o dziwnej i trudnej do wyjaśnienia nazwie Wygiełzów. Jak, kiedy i kto skojarzył to małżeństwo? Jest rzeczą pewną, że nie był to związek zawarty z miłości. Sądzę, że stało się to za sprawą swatów, bo w tamtych czasach w środowisku wiejskim taka była norma obyczajowa. Małżeństwo było rodzajem kontraktu ekonomicznego, liczyły się „morgi”, kwestia pomnożenia majętności, a nie jakieś tam „amory”. Decydowali rodzice bądź bliżsi lub dalsi krewni, rzadko kiedy sami zainteresowani. Małżeństwo moich Dziadków miało wyraźny charakter kontraktu – w dokumentach znajdujących się w posiadaniu rodziny znajduje się akt notarialny sporządzony dnia 29 stycznia 1919 roku w Biurze Notarialnym Romana Gutowskiego, notariusza w Chrzanowie – stawający Antoni Domagała i Zofia Noworytówna zawierają kontrakt „darowizny ślubnej”, na mocy którego przyszły małżonek darowuje swojej narzeczonej ½ posiadanej własności gruntowej wymienionej w księgach gruntowych gminy Babice pod numerem Lwh 562. Wartość tej nieruchomości gruntowej wyceniono na 8000 koron, a Zofia zapłaciła od tej darowizny w dniu 21 sierpnia 1919 roku podatek w wysokości 160 koron. Wiem z pamiętników Ojca, iż doszło także do drugiego małżeństwa, mianowicie najstarsza 85


córka Antoniego Domagały z pierwszego małżeństwa z Katarzyną Nowińską – Stefania, urodzona w 1901 roku, wyszła za mąż za jednego z braci Zofii, także o imieniu Antoni. Czy odbyło się to jednocześnie ze ślubem Antoniego i Zofii i czy także było przedmiotem jakiejś ustnej lub pisemnej, niedochowanej do naszych czasów umowy? Rzecz pierwsza, czyli data ślubu Stefanii i Antoniego, jest do sprawdzenia w księgach parafii Babice. Całkiem prawdopodobne, iż małżeństwo córki Antoniego Domagały z bratem swojej macochy także było jakąś formą dwustronnego kontraktu. Pomijając parantele rodzinne – oto bowiem pasierbica Babki Zofii jest równocześnie jej bratową, a dziadek Antoni staje się wskutek tego podwójnego mariażu równocześnie szwagrem i zięciem brata swojej żony Antoniego Noworyty – moja Babka Zofia zostaje panią „we dworze”. Co prawda „dwór” jest niezbyt okazały i dość zapuszczony, ale zawsze to nobilitacja! Dla niezbyt zamożnej panny, jaką prawdopodobnie była Zofia Noworytówna, małżeństwo z Antonim było dużym awansem społecznym i materialnym. Nie da się zrozumieć dalszych losów mojej bohaterki, nie wyjaśniając, czym był Lipowiec i dwór lipowiecki. I tu muszę podać trochę informacji geograficzno-historycznych dotyczących Lipowca. Otóż około piętnaście kilometrów na południowy wschód od Chrzanowa ciągną się niezbyt wysokie wzgórza Bloku Płaziańskiego. Wzgórza te o pięknych słowiańskich nazwach: Bukowica, Grodzisko, Kamionka, Lipowiec górują nad nieodległą doliną Wisły. Jak świadczą znaleziska archeologiczne, tereny te zamieszkane były od pradawnych czasów. Strategiczne położenie w stosunku do naturalnej drogi łączącej od wieków Śląsk z Małopolską spowodowało, że na jednym z owych wzgórz wybudowano w xiii stuleciu potężny kamienny zamek. Wzgórze to wraz z zamczyskiem nosi nazwę Lipowiec, natomiast powstała nieco później osada poniżej zamku, w księgach archiwalnych Kapituły Metropolitalnej w Krakowie początkowo sygnowana jest jako Wygiełzowice, a począwszy od xviii stulecia figuruje jako Wygiełzów. Zamek Lipowiec wraz z okolicznymi miejscowościami stanowiącymi tzw. klucz lipowiecki przez blisko pięć wieków był własnością biskupów krakowskich, będąc równocześnie siedzibą zarządców klucza. Z archiwów kurialnych wynika jednoznacznie, iż klucz lipowiecki stanowił tzw. dobra stołowe biskupów krakowskich, czyli dostarczał na

86


dwór biskupi żywność, opał, płótno tkane, piwo, a także gotówkę pochodzącą z rozmaitych czynszów i opłat. Pełni zatem Lipowiec centralną rolę w dobrach biskupich aż do roku 1802, kiedy to dobra owe upaństwowiono. Ale zamek lipowiecki był siedzibą kolejnych zarządców klucza lipowieckiego tylko do roku 1655, kiedy to zamek zajęli i spalili częściowo w 1657 roku Szwedzi. Wtedy to właściciele klucza budują poniżej wzgórza zamkowego dwór, stanowiący odtąd siedzibę zarządców klucza, a w xviii stuleciu także karczmę nieopodal dworu. W tym samym czasie powstają również około pół kilometra na zachód od zabudowań dworu folwark, browar i gorzelnia. W owym czasie nie ma wyraźnego rozgraniczenia między miejscowościami Lipowiec, Wygiełzów i Babice. Z dokumentów wynika, iż Lipowiec powstał jako osada przydworska i przyfolwarczna, a zamieszkujący ją chałupnicy pełnili rozmaite posługi w zamku czy we dworze. Inwentarz z roku 1724 wymienia zaledwie dziesięć rodzin chałupników, w roku 1800 jest ich niewiele więcej, bo ledwie trzynaście. W inwentarzu tym po raz pierwszy pojawia się wśród nazwisk mieszkańców Jakub Domagała oraz Marcin Domagała – leśny. Czy są to przodkowie mojego Dziadka, Antoniego Domagały? W 1810 roku folwark i dwór w Lipowcu zostały, już jako dobra państwowe, wydzierżawione niejakiemu Józefowi Hadziewiczowi, dziedzicowi z pobliskich Pogorzyc, a następnie Tomaszowi Łąckiemu. Za rządów Rzeczypospolitej Krakowskiej nastąpiło oczynszowanie trzynastu gospodarstw włościańskich w Wygiełzowie, wraz z oczynszowaniem chłopi otrzymali możliwość przejęcia sporej części gruntów dworskich w tzw. wieczystą dzierżawę. W połowie xix stulecia nastąpiło uwłaszczenie chłopów lipowieckich, którzy według spisu z 1855 r. gospodarowali na około dziewięćdziesięciu morgach (czyli mniej więcej pięćdziesięciu hektarach). Za niewielkie kwoty, tzw. sumy wykupne, chłopi, ale także dzierżawcy dworu, folwarku czy karczmy (tzw. erbpachterzy) stali się właścicielami uprawianej ziemi. W ten sposób rodzina Łąckich weszła w posiadanie dworu i folwarku lipowieckiego. Małżeństwo wychowanicy córki Tomasza Łąckiego, niejakiej Stefanii Szybalskiej z hrabią Józefem Teofilem Odrowążem-Wysockim, właścicielem nieodległej Polanki Wielkiej, wsi leżącej już po drugiej stronie Wisły w powiecie oświęcimskim, spowodowało, iż w roku 1882 folwark i dwór w Lipowcu przeszły na własność rodziny Odrowążów-Wysockich. Wysoccy z początkiem xx stulecia stopniowo rozprzedawali grunty lipowieckie 87


chłopom z Wygiełzowa i Babic. Jednym z kupujących był mój Dziadek Antoni Domagała, urodzony 19 lutego 1873 roku w Wygiełzowie, syn Franciszka i Reginy Rożnawskiej. Dziadek Antoni był stolarzem – zachowało się świadectwo czeladnicze Dziadka z 1893 roku, terminował Dziadek u salezjanów w Oświęcimiu. W 1895 roku Dziadek ożenił się z panną Katarzyną Nowińską, pochodzącą z nieodległego Jelenia (dziś jedna z dzielnic Jaworzna). Małżonkowie Antoni i Katarzyna z Nowińskich Domagałowie zakupili w 1910 roku resztówkę podworską w Lipowcu – w dokumentach rodzinnych zachował się ów akt kupna-sprzedaży, wystawiony przez C.K. Sąd Okręgowy Cywilny w Krakowie w dniu 6 maja 1910 roku. Sprzedającym był hr. Teofil Odrowąż-Wysocki z Polanki Wielkiej, właściciel dóbr tabularnych4 w tejże, a kupującymi – małżonkowie Antoni i Katarzyna Domagała, zamieszkali w Wygiełzowie. Suma kontraktu opiewała na 34 400 koron. Resztówka podworska, której właścicielami stali się Antoni i Katarzyna, to około dziesięć mórg ziemi, w tym cztery morgi zajmuje piękny park dworski, okolony kamiennym murem, ponadto budynek dworu z xvii stulecia, dwie chałupy tzw. czworaki, stodoły, obory i inne budynki gospodarcze, a także dwa stawy rybne. Jeszcze w latach osiemdziesiątych xx stulecia w posiadaniu mojego Ojca był wyciąg z mapy katastralnej, dotyczący owej resztówki, niestety dokument bezpowrotnie zaginął5. Natomiast do dziś, mimo iż w ciągu stulecia zmieniali się właściciele „dworu”, stoi mur okalający dawny ogród dworski, a także paradna brama wjazdowa do dworu. Resztki dawnej świetności dworu lipowieckiego są dobrze widoczne dla podróżujących drogą oświęcimską przez Babice, Kwaczałę, Brodła, Czułów, Liszki do Krakowa. Małżonkowie, Antoni i Katarzyna, postanowili stopniowo zamienić park na sad owocowy, a także zabrali się do remontu dość zaniedbanych zabudowań. Plany pokrzyżowała wojna, która wybuchła w 1914 roku. Dziadek Antoni jako 4

Dobra tabularne – dobra ziemskie w Galicji, których posiadanie wiązało się z określonymi przywilejami (np. propinacją, czyli prawem do produkcji i sprzedaży trunków w obrębie własnych dóbr), ale także i płaceniem podatków. Właścicielami owych dóbr mogli być wyłącznie ludzie stanu szlacheckiego (oraz mieszczanie Lwowa). 5 W Archiwum Państwowym w Krakowie (apkr., Sygn. n.k. Chrz. 2–ii) zachował się natomiast fragment mapy katastralnej z 1848 roku, ukazujący zachowaną lokalizację dworu lipowieckiego z parkiem, folwarku wygiełzowskiego z browarem i gorzelnią oraz karczmy lipowieckiej.

88


Babka Zofia w otoczeniu rodziny. Na pierwszym planie córki: Zofia zwana Zochą i Ludwika zwana Lucią, obok Babki siedzi mąż Antoni. Z tyłu stoi najmłodsza dwójka pasierbów – Anna zwana Hanką i Henryk. A ten mały chłopiec w mundurku, trzymający w ręku czapkę, to mój przyszły Ojciec – Józef zwany Józikiem

poddany austriacki został pod koniec 1914 zmobilizowany i wcielony do tzw. Landswehry, czyli formacji obrony terytorialnej, a jego jednostka stacjonowała w okolicach Lwowa. Dlaczego nie wykorzystał faktu, że przecież ma już czterdzieści jeden lat i jest ojcem czwórki dzieci, z których najstarsze miało wówczas trzynaście lat, a najmłodsze rok i nie „wyreklamował się” od służby wojskowej? Przyczyny, jak wynika z zachowanych dokumentów, były natury finansowej. Otóż na zakup resztówki podworskiej w Lipowcu małżonkowie Antoni i Katarzyna Domagałowie zaciągnęli pożyczki, zarówno w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim w Chrzanowie, jak i u osób prywatnych. Do dziś w posiadaniu rodziny zachowały się dokumenty spłaty owych pożyczek, tzw. kwity ekstabulacyjne. Służba wojskowa wiązała się z otrzymywaniem żołdu, więc prawdopodobnie małżonkowie kalkulowali, że pomoże im to szybciej spłacić długi; byli też przekonani, że jednostki obrony terytorialnej nie będą wysyłane na front. Niestety rzeczywistość okazała się znacznie bardziej dramatyczna – wiosną 1915 roku, kiedy na froncie wschodnim ruszyła ofensywa rosyjska, oddział Dziadka Antoniego został wzięty do niewoli rosyjskiej w walkach pod Tłomaczem, w dawnym województwie stanisławowskim. Dziadek Antoni, podobnie jak i inni jeńcy, został wysłany w stepy Jergenii koło Rostowa nad Donem, a tam skierowany do kozackiego chutoru, gdzie pracował jako parobek. 89


Trwała wojna, nazwana później i wojną światową, rosyjski car Mikołaj ii wysyłał na fronty wojny rzesze młodych mężczyzn, we wsiach pozostali sami starcy, dzieci, i kobiety. Nie miał kto siać ani orać, więc każda para rąk była na wagę złota. Dziadek opowiadał po powrocie z tej niewoli, a spędził u jakiegoś dońskiego Kozaka przeszło dwa, a może trzy lata, że był dobrze traktowany, ponieważ był robotny, znał się na ciesielce i stolarce, hodowli i uprawie roli. Nie ma jasności co do daty powrotu Dziadka Antoniego z niewoli, ani mój Ojciec w swoich pamiętnikach, ani dzieci jego przyrodniej siostry Hanki Głogowskiej, córki Antoniego i Katarzyny, nie byli pewni, czy był to rok 1917 czy 1918. Istotne jest w tej historii to, że Dziadek Antoni szczęśliwie powrócił w rodzinne strony, do majątku w Lipowcu. I cóż zastał po powrocie? Żona Katarzyna już od dwóch lat nie żyła, zmarła ze zgryzoty i braku jakiejkolwiek wiadomości o mężu dnia 7 grudnia 1916 roku. Czwórką nieletnich dzieci opiekowali się rodzice Katarzyny, którzy, jak wynika z aktu notarialnego kupna-sprzedaży, mieli tzw. dożywocie na majątku w Lipowcu. Jeszcze mój Ojciec z czułością wspominał babcię Mariannę, która do lat trzydziestych mieszkała z nimi w Lipowcu. Jest więc rzeczą oczywistą, że wdowiec z czwórką małych dzieci i starszymi rodzicami, musiał myśleć o ponownym ożenku. Gospodarstwo także potrzebowało kobiecej ręki – takie są więc okoliczności, w których moja Babka Zofia została „panią na Lipowcu”. Jak wyglądało życie zamężnej kobiety, która miała teraz pod swoją opieką troje pasierbów, starszych rodziców pierwszej, zmarłej żony Antoniego, a także własną, bardzo schorowaną matkę Franciszkę, bo i ona zamieszkała w Lipowcu? Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały zwykłe czynności gospodarskie w domu, a tym bardziej ciężka praca w polu czy sadzie – przecież we wsi nie było elektryczności! Nie było także kanalizacji ani wody bieżącej. Lipowiec został zelektryfikowany dopiero po ii wojnie światowej, w 1954 roku. A kanalizacja i budowa zbiornika na wodę oraz sieci wodociągowej w Lipowcu to dopiero dzieło mojego Ojca z końca lat sześćdziesiątych. Funkcjonowanie gospodarstwa „od zawsze” opierało się na ciężkiej pracy ludzkich rąk, pracować musieli wszyscy domownicy, także i dzieci, wedle swoich sił i umiejętności, ale to gospodyni musiała ugotować, uprać, nakarmić zwierzęta, wydoić krowy, upiec chleb, zrobić ser, ubić w maselnicy masło, być może nanieść wody. To ona wstawała najwcześniej i najpóźniej kładła się spać. Z opowiadań Ojca wiem, że w gospodarstwie było 90


na stałe dwóch parobków, którzy wykonywali ciężkie prace w polu i sadzie. Im także trzeba było dać jeść. Babka, oprócz wszystkich zajęć przypisanych tradycyjnie kobietom, zajmowała się także sadem, szczepiła drzewka, przycinała je, sprowadzała szczepki nowych odmian i z upodobaniem sadziła i pielęgnowała kwiaty na rabatach, które podobno przed wojną ozdabiały obszerne podwórze. Pamiętam, że w starym domostwie Babka hodowała przez lata dwa piękne, różowo kwitnące oleandry, kiedyś rzadko przecież spotykany krzew. W sieni stał w donicy sporych rozmiarów aloes, z którego mięsistych liści Babka robiła różne mikstury lecznicze. Natomiast Dziadek, który miał spore zdolności techniczne, naprawiał budynki gospodarcze, robił meble (jeszcze w latach siedemdziesiątych piękne łóżka z wezgłowiami, stół i szafa zrobione rękoma Dziadka Antoniego były w użytkowaniu w domu najmłodszej córki Babki Zofii), zmajstrował także wodociąg doprowadzający wodę z nieodległego źródła do zbiornika na podwórzu (Babka mówiła zawsze o tym sporych rozmiarów placu przed zabudowaniami gospodarczymi i dwoma domami mieszkalnymi „podworzec”). Dziadkowie nie mieszkali w budynku dawnego dworu, ten bowiem Dziadek Antoni wynajął na posterunek Policji Państwowej. Dziadkowie z rodziną zajmowali dawny budynek folwarczny, nie tak okazały jak dwór, ale porządny, rozłożysty, niski budynek parterowy, z wielką sienią i dwiema izbami po obu jej stronach. Z sieni wchodziło się do położonych na tyłach domostwa mniejszych izb, niektóre – jak pamiętam z dzieciństwa – były izbami mieszkalnymi, inne to spiżarnie, gdzie stały beczki z kapustą kiszoną, u powały wisiały połcie słoniny, na półkach pyszniły się słoje z rozmaitymi przetworami, na ścianach wisiały warkocze czosnku i pęki suszących się ziół, jeszcze inne to składziki pełne rozmaitych, nieznanych nam dzieciom miejskim skarbów: a to uprząż końska, szczególnie tzw. chomąto, a to maselnice, a to dzieża do wyrabiania ciasta chlebowego, a to jakieś grabie drewniane, nie brakowało podków końskich, narzędzi typu motyka, sierpy, widły itp. Domostwo było podpiwniczone – do piwnicy schodziło się po drewnianych, skrzypiących schodach. W piwnicy w skrzynkach przechowywano jabłka i gruszki odmian zimowych, a na półkach w glinianych garnkach stało kwaśne mleko… Ale odbiegłam od tematu, wracam więc do roku 1921, kiedy to 17 kwietnia przyszedł na świat syn Zofii i Antoniego, któremu dano na imię Józef. Józef, 91


którego nazywano w rodzinie i we wsi Józikiem, to w przyszłości mój Ojciec. Nie było to jednak ich pierwsze dziecko, gdyż rok wcześniej Babka urodziła syna, który zmarł we wczesnym niemowlęctwie. Mój Ojciec niewiele wiedział na ten temat. Jedno wszakże było pewne: otóż dziadkowie po śmierci pierworodnego synka uczynili ślub, iż dziecko, które urodzi się jako następne i przeżyje, zostanie oddane na służbę Bogu. W owym czasie oznaczało to, że córka zostałaby oddana do klasztoru, natomiast syn był „przeznaczony do szkół”, a po maturze winien iść do seminarium i zostać w przyszłości księdzem. Zwłaszcza w środowiskach wiejskich była to częsta praktyka, a jaki splendor spływał na całą rodzinę! Dlatego też Ojciec mój jako jedyne z siedmiorga żyjących dzieci Dziadka Antoniego po ukończeniu czteroklasowej szkoły wiejskiej w Babicach został posłany do gimnazjum z bursą do odległego o jedenaście kilometrów Chrzanowa. Było to w roku 1931, czyli miał wówczas dziesięć lat. W maju 1939 roku z wynikiem bardzo dobrym zdał maturę, niestety nie czuł powołania i nie spełnił nadziei rodziców, a zwłaszcza swojej matki. To nieposłuszeństwo było zresztą źródłem stałego konfliktu – moja Babka Zofia nigdy nie wybaczyła synowi, że nie został księdzem. W kolejnych latach przychodzą na świat dwie córki Zofii i Antoniego – w 1924 r. Zofia, zwana Zochą, a w 1926 r. Ludwika, zwana w rodzinie Lucią. Dorastają także pasierbowie, syn Henryk po odbyciu służby wojskowej żeni się w 1935 r. z panną z nieodległej wsi, córka Anna natomiast wychodzi za mąż za chłopaka z Wygiełzowa. Gospodarstwo lipowieckie prosperuje coraz lepiej, dziadkowie dokupują jeszcze ziemię orną, z zachowanych dokumentów wynika, że w 1935 r. folwarczek ma ok. piętnaście mórg. Babka Zofia była absolutną przeciwniczką dzielenia niedużego przecież folwarku na jeszcze mniejsze spłachetki, dlatego też dzieci z poprzedniego małżeństwa zostały „spłacone” w gotówce. Zachował się akt notarialny z 24 lipca 1935 r., tzw. dekret dziedzictwa po zmarłej Katarzynie Domagała z domu Nowińskiej. Według tego dekretu każde z czwórki dzieci Katarzyny i Antoniego Domagała mają w nieruchomości gruntowej udziały po 3/32, natomiast ojcu owych dzieci przypada 4/32, co razem daje 16/32. Zarówno syn Henryk, jak i córki Stefania i Anastazja otrzymują równowartość owych ułamkowych części należnych po matce w gotówce, tylko córka Anna, zwana w rodzinie Hanką, otrzymuje na mocy zapisu notarialnego z 4 października 1937 swoją część w postaci gruntu – jest to ok. pięć mórg 92


pól ornych i dwa stawy rybne, wydzielone bezpośrednio z części folwarczku. Babka Zofia jest w roku 1935 właścicielką 11/32 części nieruchomości gruntowej, ale konsekwentnie zmierza do tego, aby mąż darował jej swoją część nieruchomości. Nie mnie oceniać, czy polityka mojej Babki w tym względzie wynikała li tylko z pazerności czy raczej była podyktowana zapobiegliwością – pamiętajmy, że w 1936 roku Dziadek Antoni ma już sześćdziesiąt trzy lata, czyli jak na ówczesne czasy jest człowiekiem starszym. Jestem przekonana, że Babka myśli przede wszystkim o swoich dzieciach, zabezpieczeniu im przyszłości, uniknięciu ewentualnych rodzinnych niesnasek na tle spadkowym. Tak wówczas, jak i dzisiaj gwarantem stabilności i względnego dostatku była ziemia, zwłaszcza w biednej i przeludnionej wsi galicyjskiej. Według posiadanych dokumentów, w dniu 14 grudnia 1936 roku w Biurze Notarialnym Romana Gutowskiego w Chrzanowie stawiają się, jak przed siedemnastoma laty, Antoni i Zofia. Dziadek Antoni darowuje swoje 15/32 nieruchomości gruntowej zapisanej pod nr 562 w księgach hipotecznych gminy katastralnej Babice swojej żonie, zastrzegając sobie dożywocie na połowie tejże. Babka dopięła swego – jest jedyną właścicielką niedużego, lecz dobrze prosperującego (jak wnoszę ze wspomnień mojego Ojca) gospodarstwa, nastawionego głównie na sprzedaż owoców z dwuhektarowego sadu, a samowystarczalnego, jeśli chodzi o wszystko, co jest niezbędne do wyżywienia i utrzymania kilkuosobowej rodziny. Ciekawe jest porównanie dwóch zdjęć przedstawiających moją Babkę: tego z czasów panieńskich i drugiego, datowanego na lipiec 1931. Jakiż uderzający kontrast! Babka w otoczeniu rodziny – trójki dzieci własnych, dwójki najmłodszych pasierbów i męża jawi się jako dość korpulentna matrona, zniszczona ciężką pracą i rodzeniem kolejnych dzieci. A minęło dopiero dwanaście lat od czasu, kiedy została żoną Antoniego! Rysy twarzy stały się rozlane, tylko włosy zaczesane do tyłu są kędzierzawe, jak przed laty. Jaką była żoną i matką, nie wiem, ani mój Ojciec, ani jego siostra Lucia niezbyt chętnie o tym mówili. Jeśli powracali wspomnieniami do dzieciństwa, opowiadali o zwyczajach świątecznych, głównie związanych z Godnimi Świętami6, 6 Godnie Święta – w tradycji ludowej w Galicji oraz na Górnym Śląsku okres Świąt Bożego Narodzenia, nawiązujący zwyczajami i obrzędami do słowiańskiego rodowodu tego święta, związanego z tzw. zimowym przesileniem (21–22 grudnia).

93


ale też chętnie wspominali i inne zwyczaje, jak np. święcenie pokarmów w Wielką Sobotę, ponieważ odbywało się na podworcu ich rodzinnego domu, czy majenie domostwa tatarakiem na Zielone Świątki. Chętnie też wracali do wspomnień związanych ze zwyczajem głośnego czytania dzieciom książek Henryka Sienkiewicza, głównie Trylogii. Dla mnie uderzające były słowa Ojca, jakie znalazłam w jego wspomnieniach, poświęconych poznaniu mojej Mamy – otóż napisał tam, że Hania (czyli moja Mama) jest dziewczyną łagodną, cichą, wyrozumiałą i delikatną, a on szuka właśnie takiej dziewczyny, która byłaby przeciwieństwem jego Matki. Druga rzecz, która mnie bardzo dziwiła, to fakt, że pasierbowie nie utrzymywali żadnego kontaktu z Babką, nawet Hanka, która została w Lipowcu i mieszkała w tym samym domu, w tej jego części, którą niegdyś zajmowali rodzice pierwszej żony Dziadka Antoniego. Ale chyba rzadko kiedy pasierbów i macochę łączą serdeczne więzi. Jest rok 1939 – jeszcze nic nie zapowiada katastrofy, syn, z którym Babka wiąże tyle nadziei, zdał w maju maturę w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. St. Staszica w Chrzanowie. Stanowczo jednak sprzeciwił się woli Matki, aby dalej kształcił się w seminarium duchownym. W czasie wakacji od czerwca do 15 sierpnia 1939 r. podjął ochotniczą służbę w Junackich Brygadach Służby Polsce. Czy była to decyzja podyktowana chęcią ucieczki przed gniewem Matki? Wrzesień 1939, Ojciec razem z kilkoma innymi zmobilizowanymi goni swoją jednostkę rowerem, na piechotę i czym się da aż pod Równe, tam zastaje go 17 września… Do domu rodzinnego wraca z tułaczki 22 października 1939. Dla Babki i Dziadka wojna oznaczała koniec ich dobrze znanego i w miarę „poukładanego” świata. Jakie dla Babki Zofii i jej najbliższych były lata okupacji niemieckiej? Chrzanów i jego najbliższe okolice, a więc Lipowiec i sąsiednie wioski, zostały wcielone przez niemieckiego okupanta do Reichu, czyli Rzeszy Niemieckiej. Polityka policyjno-wojskowej administracji niemieckiej na terenach wcielonych do Rzeszy w stosunku do ludności polskiej ukierunkowana była na germanizację; cel zamierzano osiągnąć przez planową politykę zniemczania ludzi, których uznano za odpowiednich pod względem rasowym. Ludność polską zamieszkującą zwłaszcza Górny Śląsk i Zagłębie zmuszano do podpisywania niemieckiej listy narodowościowej, tzw. Volkslisty. Częstokroć odmowa podpisania groziła aresztowaniem, wywózką do obozu koncentracyjnego, a represje dotykały także członków rodzin. Władze niemieckie rozpoczęły też akcję 94


wysiedlania ludności polskiej do generalnej Guberni, a na opuszczonych terenach osiedlana była ludność pochodzenia niemieckiego z Besarabii lub państw bałtyckich. Masowo stosowano wywózki do Niemiec na roboty przymusowe, nakaz pracy przymusowej obowiązywał wszystkich od czternastego do sześćdziesiątego roku życia. Władze okupacyjne wprowadziły system kontyngentów płodów rolnych, chłopi, którzy nie wywiązywali się z tych dostaw, byli karani więzieniem, a często śmiercią. W rezultacie ludność polską obowiązywał system racjonowania żywności, czyli tzw. kartki, przy czym rzecz jasna ilość mięsa, cukru czy tłuszczu była za mała, żeby żyć, a za duża, żeby umrzeć. Babka Zofia, Dziadek Antoni i ich dzieci pracują w swoim rodzinnym gospodarstwie w Lipowcu, podporządkowując się rygorom ustanowionym przez okupantów. Krach następuje w maju 1942 roku, wtedy bowiem Dziadkowie zostają wyrzuceni ze swojego rodzinnego gospodarstwa w ramach akcji wysiedlania. Jakie były okoliczności tego dramatycznego wydarzenia? Według mojego Ojca było tak. Ojciec mój pracuje już wówczas w niemieckim przedsiębiorstwie transportowym w Chrzanowie. Właścicielami tegoż jest rodzina niejakich Rotschów, pochodząca z Czech, pewnie z Sudetów. Ojciec zna bardzo dobrze język niemiecki, poznał go w gimnazjum i liceum, bowiem do klasy uczęszczało kilku Austriaków i Ślązaków, których ojcowie pracowali w okolicznych kopalniach i hutach. To oni uczyli mojego Ojca niemieckiego, on zaś rewanżował się, pomagając zrozumieć zawiłości gramatyki i składni języka polskiego. Rotschowie, u których mój Ojciec pracował jako kierowca wielkiego Horcha, nie byli krwiożerczymi nazistami ani nie uważali, ze Słowianie to podludzie, których należy zniszczyć, unicestwić fizycznie. Podobnie zresztą przyzwoitym człowiekiem okazał się treuhander, czyli zarządca majątku hrabiów Starzyńskich z Płazy i Pogorzyc. To on najczęściej kontaktował się z Dziadkami, Zofią i Antonim, za pośrednictwem oczywiście mojego Ojca, uprzedzając o mających nastąpić „nalotach” administracji niemieckiej na gospodarstwa chłopskie w poszukiwaniu ukrytego zboża czy mięsa. Dziadkowie zaś zawiadamiali zaufanych gospodarzy we wsi, na tyle szybko, aby zdążyli oni dobrze ukryć żywność. Tenże Otto Rotsch poprzez swoje „wtyczki” w administracji niemieckiej powiadamia mojego Ojca o mającej nastąpić w maju 1942 roku akcji wysiedlania gospodarzy z wiosek powiatu chrzanowskiego. Do wysiedlania wybierano co zamożniejsze, dobrze prowadzone gospodarstwa, ci natomiast 95


gospodarze, którzy pozostawali na swoich spłachetkach ziemi, mieli stanowić siłę roboczą dla sprowadzanych tu Niemców z Besarabii. Ojciec uprzedził więc swoich bliskich o mającej nastąpić akcji. Babka Zofia z dziećmi i mężem, spakowawszy jakieś węzełki i toboły z najpotrzebniejszymi rzeczami, możliwie dyskretnie, aby nie wzbudzać niczyich podejrzeń, ukryła się w lesie, a potem powędrowała polami – czy to do Źródeł, do brata, czy do Poręby, gdzie mieszkał i gospodarował jej pasierb Henryk. Tu wspomnienia mojego Ojca nie są jasne, w każdym razie, kiedy nazajutrz do Lipowca przyszli Niemcy, zastali w domu tylko jego. Razem z innymi wysiedlonymi mężczyznami, kobietami i dziećmi został zawieziony na tzw. Umschlagplatz, gdzie niemieccy okupanci dokonywali selekcji: zdrowi, młodzi mężczyźni na roboty do Reichu, kobiety, starcy, dzieci – do obozu. Ojca wyreklamował Otto Rotsch jako swojego pracownika zatrudnionego w przedsiębiorstwie o statusie „pracującego na potrzeby wojny”. On także kazał powiedzieć Ojcu, na pytanie o Rodziców, że od dawna nie żyją, a siostry są u krewnych w innych wsiach. W ten sposób Babka Zofia i Dziadek Antoni zniknęli z wszelkich rejestrów, ale to oznaczało, że nie mają ani dokumentów, ani kartek żywnościowych. Babka Zofia, dumna i despotyczna właścicielka niewielkiego folwarku, musi się odtąd ukrywać. Nigdy nie zapytałam ani Ojca, ani jego siostry Luci, co to znaczyło „ukrywać się”. Jak wyglądało wówczas życie Babki Zofii, co robiła, gdzie mieszkała? To moja Mama opowiedziała mi, że chyba już w czerwcu 1942 r. Babka wraz z córkami Zochą i Lucią odszukała syna w Chrzanowie, a ten zorganizował matce lokum w jakiejś przybudówce na terenie firmy transportowej. Działo się to za wiedzą i przyzwoleniem szefa firmy Otto Rotscha. Również i Ojciec mój miał tam jakiś pokoik, w którym mieszkał. Dziadek Antoni schronił się na dalsze lata okupacji w Jeleniu, możliwe, że u krewnych swojej pierwszej, zmarłej żony. Rotsch zatrudnił również u siebie obie córki Babki Zofii jako pomoce domowe. Jedna z nich pracowała u niego w domu, zajmując się gospodarstwem domowym i pomagając jego żonie Gerdzie w opiece nad synkiem, druga została zawieziona pod Berlin, do pomocy rodzicom Otto Rotscha. W ten sposób skąpe racje żywnościowe trójki dzieci Babki były dzielone na cztery, tak aby ich matka nie umarła z głodu. Siostry co pewien czas zmieniały się: ta, która była w Berlinie, wracała do Chrzanowa, a ta druga jechała do Berlina. Zwłaszcza młodsza córka Lucia, która miała w 1942 r. zaledwie szesnaście lat, bardzo źle 96


znosiła rozłąkę z rodziną, bo mimo wojny i wygnania z rodzinnego folwarku matka, syn i jedna z córek byli jednak razem. Nie potrafię sobie wyobrazić egzystencji w tych warunkach, natomiast rozumiem doskonale, że mój Ojciec nie chciał wracać pamięcią do tych strasznych czasów, nie chciał o tym mówić, zwłaszcza że pytałam go o to, gdy był już w bardzo podeszłym wieku… Dla Babki wszystko to musiało być nieznośne i może właśnie wtedy to, czego doświadczała: poniewierka, strach o dzieci, męża, niepewność co do dalszych losów – bo przecież musiała zadawać sobie pytanie, czy kiedykolwiek wróci jeszcze do rodzinnego gospodarstwa – miało wpływ na jej późniejsze decyzje, na uparte trzymanie się Lipowca, wbrew czasom i wbrew sytuacji rodzinnej. Nadszedł rok 1944, kiedy było już wiadomo, że Niemcy przegrają wojnę i że jest to tylko kwestia czasu. W drugiej połowie 1944, chyba wczesną jesienią, Rotsch razem z rodziną oraz siostrą mojego Ojca – Zochą, wyjechali z Polski do Niemiec, niestety nie wiem, czy do Berlina czy, co bardziej prawdopodobne, od razu do Salzburga. W każdym razie koniec wojny zastał Zochę w Austrii. Lucię tymczasem mój Ojciec przywiózł z Berlina do Chrzanowa, do matki, ponieważ także i starsi państwo Rotschowie, u których pracowała, postanowili uciekać z Berlina. Lucia zresztą miała do końca życia pretensje do swojego brata, że wywiózł ją wówczas z Berlina, bo może gdyby pojechała z Rotschami, to jej życie ułożyłoby się zupełnie inaczej… Wyzwolenie dla Chrzanowa i okolicznych wiosek nadeszło w styczniu 1945 roku, razem z Armią Czerwoną. W Lipowcu front, który przetoczył się tamtędy, spowodował spalenie kilku gospodarstw; pogorzelcy musieli więc gdzieś się podziać, znaleźć jakieś prowizoryczne lokum, a do tego świetnie nadawał się dom moich dziadków, opuszczony już w popłochu przez gospodarującego tu od maja 1942 roku tzw. bauera. Prawdopodobnie dlatego Babka Zofia i Dziadek Antoni nie od razu powrócili na rodzinne gospodarstwo. Niestety nie wiem, kiedy ten powrót nastąpił, było to prawdopodobnie pod koniec 1945 roku, a może wcześniej? Obraz, jaki zastali po powrocie do swojego gospodarstwa, był przerażający: zrujnowane budynki gospodarcze, rozkradzione maszyny i narzędzia, ani śladu zwierząt gospodarskich, wycięte drzewa, zapuszczony sad… Próbuję sobie wyobrazić, co czuła ta dumna i twarda kobieta, ujrzawszy swoje gospodarstwo w takim stanie. Radość z powrotu, ale i chyba zwyczajny strach, gniew. Musiała chyba, tak myślę, zdawać sobie sprawę, że już nigdy 97


nie będzie tak jak dawniej, jak przed wojną. Jak przeżywała tę degradację? Ona, ongiś jedna z pierwszych gospodyń we wsi, jest teraz niemal nędzarką. Co z tego, że wróciła na rodzinne gospodarstwo, skoro nie ma tej ziemi kto ani czym uprawiać. Musiała też, jak sądzę, zadawać sobie pytanie o to, kto ma podźwignąć z ruin i nędzy niegdyś kwitnący folwarczek? Gospodarstwo w Lipowcu nie ma następcy. Babka Zofia ma w chwili zakończenia wojny pięćdziesiąt dwa lata, jest chuda i wynędzniała, na zachowanych zdjęciach z tego okresu wygląda jak kobieta siedemdziesięcioletnia. Jej wówczas siedemdziesięciodwuletni mąż, Dziadek Antoni, to właściwie już staruszek, coraz częściej uciekający do sąsiadującej z folwarczkiem gospody, nie po to, żeby pić, ale raczej posiedzieć z takimi jak on, powspominać stare, dobre czasy, pograć na harmoszce. Starsza córka Zofia, jak już wspomniałam, wyjechała z Chrzanowa jeszcze w drugiej połowie 1944 roku z rodziną Rotschów, opuszczających Polskę w obawie przed nacierającą Armią Czerwoną. Razem z nimi przedostała się do amerykańskiej strefy okupacyjnej, tam poznała swojego przyszłego męża, tak jak i ona wywiezionego do Rzeszy na roboty chłopaka rodem z Wielkopolski. Z narodzoną w 1946 roku w Salzburgu mała córeczką wyjechali w 1947 roku do usa. Babka nie zobaczy ich prędko – stanie się to dopiero w 1966 roku, kiedy Zocha z córką Krysią po raz pierwszy przyjedzie do Polski. Mój Ojciec, z którym zapewne Babka wiązała nadzieje na przejęcie rządów w gospodarstwie, ożenił się w czerwcu 1946 roku z poznaną jeszcze w 1943 w Chrzanowie „miastową panienką”, córką przedwojennego urzędnika i wcale nie myśli o powrocie do Lipowca. Wręcz przeciwnie – wyjeżdża z żoną i kilkoma innymi chrzanowskimi rodzinami na tzw. Ziemie Odzyskane, do Wrocławia, gdzie czeka praca w Fabryce Urządzeń Mechanicznych. Tam młode małżeństwo dostaje komunalne lokum. Jest to nieduży domek jednorodzinny w willowej, niezniszczonej dzielnicy Wrocławia, na Oporowie. Tam przychodzę na świat ja, a dwa lata później mój młodszy brat. Dla Babki wyjazd najstarszego syna musiał być ogromnym rozczarowaniem, zresztą jak pamiętam, w późniejszych latach stale to mojemu Ojcu wypominała. Czy zaakceptowała swoją synową? Nie wiem, ale sądzę, że nie o takiej żonie marzyła dla swojego syna. W Lipowcu bowiem nie brakowało dziewcząt, które podkochiwały się w przystojnym i wykształconym chłopaku, na dodatek niebiednym. Gdybyż ożenił się z którąś z nich, może zostałby 98


na gospodarstwie, może inaczej potoczyłyby się losy Lipowca? Babce Zofii pozostaje jeszcze tylko młodsza córka – Lucia, która ciężką pracę na robotach w Rzeszy przypłaciła zdrowiem. Ma chore serce i nerki i nie bardzo nadaje się do pracy na gospodarstwie, Babka postanawia więc przynajmniej zięcia znaleźć robotnego, obeznanego z ciężką pracą na roli. Lucia tymczasem poznała podczas pobytu w czasie wysiedlenia w Chrzanowie chłopaka – smalił wprawdzie cholewki do jej starszej siostry, a kiedy stało się jasne, że Zocha jest daleko, z innym w „Hameryce”, skierował swoje zainteresowanie na młodszą siostrę. Wbrew woli Babki Lucia wyszła późnym latem 1945 roku za mąż za owego chłopaka. Mimo że nie miał pojęcia o pracy na roli – jego dziadek, ojciec i wuj byli rzemieślnikami, trudnili się fachem malarskim i byli cenionymi fachowcami – młodzi małżonkowie mieli zacząć gospodarować w Lipowcu, pod czujnym okiem Babki. A czasy nie były łatwe, nowa władza za wszelką cenę chciała zmusić chłopów do kolektywizacji. Rolnicy zostali na długie lata obciążeni tzw. dostawami obowiązkowymi, które zwłaszcza w latach pięćdziesiątych przekraczały możliwości wielu gospodarstw. Tak było i w przypadku mojej Babki – miała jako właścicielka gospodarstwa odstawić do skupu konkretną ilość zboża i żywca. Jako że gospodarstwo było zrujnowane, bez narzędzi i przede wszystkim bez konia, wywiązanie się z tych obciążeń było prawie niemożliwe. Zachowały się w rodzinnym archiwum kwity grzywny, jaką musiała zapłacić Babka za niewywiązanie się z dostaw, z zamianą w razie niemożności zapłaty na areszt. Nie wiem, jak Babka mogła sobie z tym wszystkim poradzić, jestem jednak pewna, że była niesłychanie zdeterminowana, aby za wszelką cenę utrzymać Lipowiec. Musiała więc być zdecydowana, surowa, a nawet bezwzględna. Czy był to efekt bezsilności wobec otaczającej rzeczywistości? Z czasem u Babki objawy tzw. trudnego charakteru nasiliły się. W 1949 roku, po kolejnej scysji z teściową, mąż Luci definitywnie opuścił razem z żoną i małym synkiem gospodarstwo. Miał dość ciężkiej pracy na roli, Lucia coraz bardziej podupadała na zdrowiu, wrócili więc obydwoje do Chrzanowa, do jego rodziców. Jak sięgam pamięcią, wujek nigdy już nie „nawiedził” Lipowca, także i Lucia bardzo rzadko odwiedzała matkę. Wcale się nie dziwię, zięć Babki nie był przyzwyczajony do pracy na gospodarstwie, miał też inne, zgoła nie „wiejskie” zainteresowania. Otóż on sam i cała rodzina wujka w linii męskiej była bardzo muzykalna, 99


jako samoucy całkiem dobrze grali na skrzypcach i pianinie. Wujek miał piękny głos, lata całe śpiewał w znanym chrzanowskim chórze „Żaby” głębokim, dźwięcznym basem. Miał także inną pasję, mianowicie pszczelarstwo, a miód z własnej pasieki zapewniał jego rodzinie całkiem godziwy zarobek. Babka została więc sama, z powoli niedołężniejącym mężem, na trzech hektarach pola i dwóch hektarach sadu. Gospodarstwo podupadało, budynek dawnego dworu był ruderą, nadającą się już tylko do rozbiórki, dziczał także niepielęgnowany sad. Jedyny chyba radosny moment to rok 1951, wtedy to bowiem „przyplątał się” do Lipowca koń – silny, duży ogier kasztanowej maści. Przyszedł po prostu pewnej nocy na podwórze, Babkę obudziło rżenie – tak to relacjonował mój Ojciec. Koń nakarmiony i napojony przez Babkę zamieszkał odtąd w stajni. Co dziwne, nikt się nie zgłosił po niego, nikt nie szukał zagubionego konia, mimo że dziadkowie zgłosili to zdarzenie w gminie, a także w kościele parafialnym w Babicach. Tego konia zesłała chyba Opatrzność… Drugi ważny moment w życiu Lipowca, a zatem i mojej Babki, to elektryfikacja wsi latem 1954 roku. To była rewolucja w życiu chłopskich rodzin, chociaż w tamtym czasie nie było przecież dostępu do takich dóbr jak radio czy pralka, nie mówiąc o maszynach rolniczych! Jak dawniej, żęto zboże kosami, ziemniaki okopywano motyką, a zboże młócono przy pomocy urządzenia napędzanego kieratem konnym. Traktory czy kombajny to dopiero lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. W przeddzień imienin Babki Zofii, 14 maja 1956, umiera w wieku osiemdziesięciu trzech lat dziadek Antoni. Sytuacja staje się dramatyczna – Lucia za żadną cenę nie zamierza wrócić do Lipowca, Babka Zofia nie chce słyszeć o przeniesieniu się do miasta ani do córki do Chrzanowa, ani do syna do Wrocławia. Jakże to – opuścić gospodarstwo, opuścić ziemię, która dawała przez tyle lat zajęcie, która wchłonęła wiele potu, która żywiła? Nie, to jest zupełnie niemożliwe. Babka ma już sześćdziesiąt trzy lata, całe swoje życie spędziła na wsi, cóż więc będzie robić w mieście? Babka ubłagała wówczas syna, aby wrócił do Lipowca. Jakich argumentów użyła? Wiem, że mój Ojciec uważał, że musi spłacić dług wobec swoich Rodziców, którzy przed wojną łożyli niemałe kwoty na jego wykształcenie. Był przekonany, że jest to jego synowska powinność. Mój Ojciec ukończył we Wrocławiu studia w Wyższej Szkole Handlowej, pracował już wówczas na Politechnice Wrocławskiej, Rodzice zaaklimatyzowali się 100


na Oporowie, a my dzieci pod troskliwymi i opiekuńczymi skrzydłami naszej Mamy mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo. Chodziłam już do szkoły, miałam koleżanki, ukochaną nauczycielkę gry na pianinie… I to wszystko miało się zmienić, bo gdzieś tam daleko, w jakimś Lipowcu, jest Babka, która ma to wszystko za nic… Ale w Chrzanowie nadal mieszkali rodzice mojej Mamy, do których Mama tęskniła, których jej bardzo brakowało. I ten fakt chyba zaważył na decyzji rodziców – latem 1958 roku definitywnie opuszczamy Wrocław i ze skromnym dobytkiem „lądujemy” u rodziców mojej Mamy, przy czym my – Mama i nasza dwójka – zostajemy u naszych dziadków w Chrzanowie, a Ojciec mieszka w Lipowcu u swojej mamy. Przez dwa lata ciężko pracuje w gospodarstwie, próbując wyprowadzić Lipowiec z zapaści. Naprawia budynki gospodarcze, doprowadza do starego domu wodociąg, przygotowuje nam do zamieszkania dwie izby w domu Babki, udaje mu się nawet zrobić szambo i prymitywną, ale jednak łazienkę z bieżącą wodą. Rodzice muszą też pomyśleć o przyszłości, nie da się przecież żyć na utrzymaniu rodziców mojej Mamy, w 1960 roku zapada więc decyzja o tym, że Ojciec podejmie stałą pracę, ale nadal będzie mieszkać z matką i pomagać jej w gospodarstwie. Gorzej, że rodzice podejmują decyzję o budowie własnego domu na tej części gospodarstwa, które Babka Zofia w 1958 roku zapisała aktem darowizny synowi. Zaczyna się heroiczny, trwający szesnaście lat etap lipowiecki w życiu moich rodziców, etap ciężkiej pracy, biedy, rozmaitych, nietrafionych pomysłów na unowocześnienie gospodarstwa i przekształcenie go w dobrze prosperujące, a to gospodarstwo sadownicze, a to fermę kurzą. Dlaczego nietrafione? Dlatego, że wyprzedzały swoje czasy, że nie było wówczas ani sprzyjającego klimatu dla rolników indywidualnych, ani środków technicznych, ani finansowych do realizacji tych projektów, ale to temat na osobną opowieść. Wracam do mojej bohaterki. Babka powoli zaczyna rozumieć, że Lipowiec w dawnym kształcie to już przeszłość. Uporczywie jednak trwa przy tym, że trzeba zaorać, zasiać, skosić i wymłócić, że w stajni musi być jej ukochany koń, że w oborze są dwie krowy… Już nie bardzo może jej pomóc syn, podjął bowiem pracę w administracji państwowej, począwszy od 1964 roku jest wiceprzewodniczącym Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Chrzanowie, odpowiadającym za inwestycje w powiecie. To on zainicjował budowę szkół, ośrodków zdrowia, dróg, kanalizacji, wodociągów w wielu wsiach powiatu chrzanowskiego. Poświęca się tej 101


pracy bez reszty, zaniedbując własne zdrowie i niestety rodzinę. W 1966 roku rodzice przeprowadzają się do własnego domu w Lipowcu, który jest tylko częściowo wykończony, mianowicie do zamieszkania nadaje się parter, kondygnacja pierwszego piętra straszy oknami zabitymi deskami. Babka może więc wynająć pomieszczenia swojego domostwa, dotąd zajmowane przez nas latem, ekipie wiertników, którzy na terenie Lipowca i okolicznych wsi prowadzą poszukiwania złóż surowców mineralnych. Musi mieć pieniądze na wynajęcie robotników do prac w polu, bo ziemia nie może stać odłogiem… Babka nie może wciąż zrozumieć, że ani syn, ani synowa nie są rolnikami, nie wiążą swojej przyszłości i egzystencji z pracą na roli. Oni także zrozumieli po latach, że Babka jest na tyle mocną i despotyczną osobowością, iż nie pozwoli na żadne innowacje, nie odda steru rządów. Ekstensywna gospodarka powoduje, że Lipowiec powoli odchodzi w przeszłość… W latach siedemdziesiątych Babka Zofia pogrążała się w niedołęstwie i demencji. Moi rodzice opiekowali się nią do końca jej dni. Babka Zofia zmarła 18 września 1976 roku i jest pochowana na cmentarzu parafialnym w Babicach. Co stało się z Lipowcem – zapytacie. Został w 1976 roku, już po śmierci mojej Babki Zofii, sprzedany, nie miał jednak szczęścia do kolejnych właścicieli. Dzisiaj istnieje w naszych wspomnieniach, podobnie jak i jego najważniejsi mieszkańcy.

Elżbieta Roszczynialska

Pisałam ten tekst, chcąc zrozumieć moją Babkę i jej drogę życiową, ale kiedy zaczynałam swoją o niej herstorię, nie bardzo chyba wiedziałam, na co się porywam. Życie mojej bohaterki nie było łatwe, ona sama też jest postacią trudno poddającą się jednoznacznej ocenie. Nie wiem, jak potoczyłyby się losy mojej Babki, gdyby nie wojna, jestem jednak pewna, że ta historia mogła być zupełnie inna… „Odzyskanie” historii rodzinnej pozwoliło mi także inaczej spojrzeć na dokonany ongiś przez mojego Ojca radykalny zwrot w życiu swoim i swojej rodziny. Tato, dzisiaj lepiej rozumiem Twój wybór, Twoje pełne pasji zaangażowanie w sprawy nie tylko rodzinnej wsi, ale i ziemi chrzanowskiej, której wszak byłeś przez wiele lat włodarzem jako Naczelnik Powiatu. Rozumiem także, jak bolesny był dla Ciebie fakt utraty Lipowca, bo do sprzedaży tego kawałka ziemi także i ja się przyczyniłam. Mam nadzieję, że mi wybaczyłeś…

102


Justyna Abramczyk

Za późno

Za póź

Moja babcia, Alina Urban z domu Majszutowicz, pochodzi z Kresów Wschodnich. Rodzina Majszutowiczów mieszkała przed wojną w województwie wileńskim, powiecie wilejskim (stolica: Wilejka), gminie Dołhinów, wsi Mikulino. W ii Rzeczpospolitej wsie dzieliły się na folwarki, zaścianki i kolonie. Moja babcia mieszkała konkretnie w Zaścianku Mikulino. Była to rodzina dobrze prosperująca, posiadająca własne gospodarstwo i kilkanaście hektarów ziemi. Właścicielem tej posiadłości był ojciec mojej babci – Michał Majszutowicz, urodzony w 1912 roku, syn Bronisława i Haliny, młodszy brat Fatimy. Jego rodzice zmarli na malarię, gdy Michał był jeszcze dzieckiem. Zarówno on, jak i jego siostra zostali wychowani przez swoich dziadków. Ziemia odziedziczona po rodzicach znajdowała się pod ich opieką. Mój pradziadek był bardzo przystojnym, wysokim szatynem. Obdarzony urokiem osobistym i wesołym usposobieniem, miał niemałe powodzenie u kobiet. Pradziadek Michał był bardzo zdolnym młodzieńcem. Miał ogromny talent muzyczny – samodzielnie nauczył się grać na harmonii, bałałajce, gitarze, pianinie, mandolinie, a także ładnie śpiewał. Pracował w gospodarstwie prowadzonym przez swojego dziadka. Miał zadatki na dobrego gospodarza i takim się później stał. Szybko się uczył i potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji. A miłość do ziemi towarzyszyła mu przez całe życie – nigdy nie chciał zamieszkać w mieście. W wieku dwudziestu lat ożenił się z Zofią Radkiewicz, moją prababcią. Była to niezwykła kobieta. Dzięki jej odwadze, zaradności i niesamowitej wytrwałości moja babcia i jej rodzeństwo przeżyli wojnę. Zofia Radkiewicz urodziła się w 1911 roku w Dokszycach – większym miasteczku liczącym około pięciu 103


tysięcy mieszkańców, leżącym w powiecie dziśnieńskim, województwie wileńskim. Jej rodzicami byli Aleksander i Alina, którzy zmarli wcześnie, osieracając dwie córki i najstarszego syna, który zaopiekował się młodszym rodzeństwem. Prababcia Zofia została zapamiętana w rodzinie jako kobieta bardzo ciepła, opiekuńcza, pełna troski o swoje dzieci i wnuki. Była osobą, która przez całe życie ciężko pracowała: na roli, w gospodarstwie, prowadziła dom, wychowywała i dbała o czwórkę dzieci. Po ślubie Michał i Zofia Majszutowiczowie przeprowadzili się na ojcowiznę mojego pradziadka, do Zaścianka Mikulino. Tam założyli dom, rodzinę, prowadzili gospodarstwo. Powodziło im się bardzo dobrze. W 1932 roku urodziła im się pierwsza córka – Halina. Najstarsza z całego rodzeństwa, często matkowała młodszym siostrom i bratu. W 1934 roku urodził się jedyny syn – Bronisław. W 1936 roku na świat przyszła Alina, moja babcia, główna bohaterka tej historii. A w 1938 dołączyła do nich Zofia – najmłodsza córka, moje główne źródło informacji. Myślę, że przez tych kilka przedwojennych lat Majszutowiczowie byli szczęśliwi. Niestety, przez wojnę, wszystko się zmieniło. Moi pradziadkowie nie żyją już od wielu lat. Zofia Majszutowicz zmarła w 1989 roku, przeżywszy siedemdziesiąt osiem lat. Przed śmiercią ciężko chorowała, miała chorobę Alzheimera oraz kilka udarów. Michał Majszutowicz odszedł w 1991 roku, mając siedemdziesiąt dziewięć lat. Z czwórki rodzeństwa żyją już tylko dwie najmłodsze siostry. Najstarsza Halina zmarła w 2008 roku, po długiej chorobie. Bronisław odszedł w 2001 roku, przed śmiercią długo cierpiąc na chorobę Alzheimera. Moja babcia Alina od dwóch lat jest obłożnie chora. Przeżyła ciężki udar, który miał nieodwracalne skutki zdrowotne. Nie ma z nią kontaktu, nie może się poruszać, samodzielnie odżywiać… Dlatego nie mogę z nią porozmawiać o przeszłości, wspomnieniach i rodzinie. Jedyną bezpośrednią uczestniczką i świadkiem tej historii, z którą mogłam się spotkać, jest najmłodsza córka Majszutowiczów – Zofia. Z uwagi na to, że ciocia Zosia jest najmłodsza z całego rodzeństwa, nie może pamiętać wszystkich historii dokładnie. Ale dobrze zna wiele opowieści i wspomnień swoich rodziców oraz rodzeństwa z przekazu. Także inni członkowie rodziny, dzieci i wnuki opisanych tu osób, pomogli mi w odtwarzaniu tej historii. Odzyskiwanie pamięci po tylu latach jest bardzo trudnym procesem. Czasami ciekawiące mnie historie przychodzą bardzo łatwo – w zwykłej 104


rozmowie, przy kawie. Czasami napotykam na mur – nikt nie może sobie przypomnieć najprostszych dat oraz wydarzeń. Dodatkowym problemem jest fakt, że główni bohaterowie tej historii sami niechętnie wspominali. Pradziadkowie w ogóle nie chcieli rozmawiać o czasach wojennych. Wywoływało to u nich stres, żal, ból, czasami wzajemne pretensje. Ten czas był dla nich na tyle traumatyczny, że nie chcieli już więcej o nim myśleć. Ciocia Zosia, z którą rozmawiałam w tym roku, wspominała: U nas w domu się w ogóle nie mówiło! A przy każdej próbie rozmowy z prababcią Zofią pojawiał się argument: Ten rozdział mamy już zamknięty, za sobą… Poza tym, swobodne mówienie o zesłaniu w głąb Związku Radzieckiego i warunkach, jakie tam miały rodziny polskie, ograniczał system polityczny. Władza komunistyczna nie pozwalała źle wypowiadać się o „naszych przyjaciołach”. Pradziadek Michał doczekał upadku komunizmu w Polsce, co dało mu dużą satysfakcję. Prababcia niestety nie zobaczyła tego na własne oczy. Moja babunia także miała problem z mówieniem o przeszłości. Dopiero niedawno – kilka lat przed udarem – zaczęła głośno wspominać, wracać myślami do minionych czasów. A my – wnuki, dorośliśmy na tyle, że zaczęła nas obchodzić przeszłość, nasze pochodzenie, dzieje naszej rodziny. Zaczęliśmy pytać. Ale nie mogliśmy się spodziewać, że możliwość rozmowy z babcią Alą zostanie nam tak szybko odebrana. Na wszystko jest już za późno. Z uwagi na brak kontaktu z osobą, która najbardziej mnie interesuje, muszę odtwarzać historię życia mojej babci z różnych innych źródeł. Rozmawiałam na jej temat z wieloma członkami rodziny, sama starałam się sobie przypomnieć jak najwięcej z jej opowieści. Bardzo żałuję, że nie zdążyłam porozmawiać z babcią Alą o przeszłości. Już kilka lat przed jej chorobą planowałam, aby wziąć dyktafon i nagrać rodzinne wspomnienia. Niestety, ciągle odkładałyśmy to na później. A było tyle leniwych, słonecznych wakacji spędzonych wspólnie, w czasie których mogłyśmy ze sobą porozmawiać. Będzie to zatem historia o mojej babci, Alinie Urban, jej rodzeństwie i o moich pradziadkach, Michale i Zofii Majszutowiczach. Wspomnienia o czasach przedwojennych, o Wileńszczyźnie, trudach i cierpieniach z okresu ii wojny światowej, zesłaniu całej rodziny w głąb Związku Radzieckiego, powrocie do Polski i normalnego życia, dorastaniu i zakładaniu własnych rodzin przez młodych Majszutowiczów. 105

Rodzeństwo Majszutowiczów, Szczecin 1949. Od lewej: Zosia, Bronisław, Halina i Alina – moja babcia


Po wybuchu ii wojny światowej w 1939 roku i zajęciu Wileńszczyzny przez Związek Radziecki, zaczęły się prześladowania ludności polskiej na tamtym terenie. Na zesłanie skazywano inteligencję polską, działaczy politycznych, a także właścicieli ziemskich. Mojego pradziadka nazwano (zgodnie z propagandą sowiecką) kułakiem – wrogiem ludu. Posiadacze dużych połaci ziemi byli uznawani za zło społeczne i ciemiężycieli prostego ludu. W okresie przymusowej kolektywizacji, ich duże majątki przeszkadzały władzy komunistycznej. Czyniono wszystko, aby odebrać prawowitym właścicielom ich ziemię. Szczęśliwe dni mojej rodziny dobiegły końca. Od tej pory w domu zagościł strach i niepewność. W styczniu 1940 roku pradziadek Michał został aresztowany i zesłany do obozu pracy przymusowej – łagru na tzw. Kołymie. Przez okres około dwóch lat pracował tam w kopalni uranu. Z człowieka majętnego, o ugruntowanej pozycji społecznej, inteligenta stał się niewolnikiem, najuboższym z uboższych, nie posiadającym nic – nawet butów do pracy. Zrobił je sobie sam ze starej opony i szmat. Więźniowie łagru traktowani byli nieludzko – jak śmiecie – tak wypowiadał się o tym sam pradziadek. Zmuszani do pracy ponad ludzkie siły, cierpiący głód i narażeni na mróz nie mieli nadziei na powrót do dawnego życia. Ale pradziadek zawsze był optymistą. Pisał listy do rodziny. Od swojej szwagierki Aliny z Dokszyc (siostry Zofii Majszutowicz) dowiedział się, co spotkało jego żonę i dzieci. Akcja rozkułaczania była okrutna. Władze skonfiskowały majątek właścicieli ziemskich na rzecz kołchozu i aresztowały całą rodzinę. Miesiąc po zesłaniu pradziadka, w lutym 1940 roku, wywieziono także prababcię Zofię Majszutowicz z dziećmi. W środku nocy, do domu w Mikulinie przyjechali żołnierze, dali prababci pół godziny czasu na spakowanie się i przygotowanie dzieci do wyjazdu. Przerażona kobieta nie wiedziała, co robić. W pakowaniu pomogła jej siostra Alina. Zaproponowała także, że zaopiekuje się najmłodszą z dzieci Zosią, która w wieku dwóch lat nie miała zbyt dużych szans na przeżycie podróży. Lecz prababcia nie zgodziła się na to. Najważniejsze dla niej było nierozdzielanie rodziny. Po dotarciu na dworzec kolejowy, który znajdował się w miasteczku Krywicze (na niektórych mapach ii rp widnieje jak Krzywicze), umieszczano zebrane rodziny w bydlęcych wagonach i wysyłano pociąg w głąb kraju – nie wiadomo gdzie. W jednym wagonie mieściło się około pięciu rodzin. W środku znajdował się mały piecyk, który służył do 106


gotowania posiłków i jakiegokolwiek ogrzania wagonu oraz dziura w podłodze udająca toaletę. Podróż mojej rodziny trwała ponad miesiąc. Towarzyszył im nieustanny strach, zwłaszcza o najmłodsze dzieci – moją babcię Alinę, która miała wtedy zaledwie cztery latka i dwuletnią Zosię. Nie wiedzieli, dokąd ich wiozą i co się z nimi stanie. Moja rodzina trafiła do kołchozu we wsi Biełoje, przy mieście Pietropawłowsk w Kazachstanie. W latach 1940–1941 wiele polskich rodzin wywożono właśnie do Pietropawłowska. Zesłańcy z późniejszych lat mieli o wiele gorzej. Wieziono ich na Północ, daleką Syberię, do małych kołchozów oddalonych od większych miast. Moją rodzinę oraz innych zesłańców wysadzono na dworcu i kazano im sobie radzić. Był to środek srogiej zimy, mróz, rozpacz i brak mężczyzn do pomocy. Wszyscy dorośli zesłańcy musieli pracować, ale lokum dla nich nie było zapewnione, przynajmniej na początku. Prababcię wraz z dziećmi przyjęła do siebie rosyjska gospodyni, która samotnie wychowywała córkę. Potrzebowała kogoś do opieki nad niemowlęciem na czas pracy w kołchozie. Był to obowiązek najstarszej z rodzeństwa Majszutowiczów – Haliny. Gdyby nie pomoc tej Rosjanki (oczywiście niebezinteresowna) moja rodzina najprawdopodobniej nie przeżyłaby pierwszych dni zesłania. W Pietropawłowsku mieszkało bardzo dużo zesłańców, m.in.: Polacy, Kirgizi, Gruzini, Czeczeni. Ci ostatni byli najbiedniejszą i najbardziej pogardzaną grupą społeczną – przeważnie mieszkali w ziemiankach i w ogóle nie mieli co jeść. Polaków traktowano lepiej, gdyż zazwyczaj mieli jakieś dobra (biżuterię, pieniądze) na wymianę, umieli pracować, nierzadko byli dobrymi rzemieślnikami. Później prababcia Zofia musiała przyjąć radzieckie obywatelstwo – w przeciwnym razie trafiłaby do aresztu. Dzieciom imiona zostały zmienione na rosyjskie. Niestety, nikt już nie pamięta, jakie rosyjskie imię nosiła moja babcia Alina. W kołchozie nikomu nie wiodło się dobrze, wszyscy mieszkańcy wsi Biełoje musieli ciężko pracować. Ale to zesłańców wykorzystywano do najbardziej upokarzających robót. Wszystkie kołchozy w okolicy Pietropawłowska uprawiały ziemię i hodowały zwierzęta na wyżywienie wojska. Co jakiś czas żołnierze przyjeżdżali po plony, zazwyczaj zabierali całą zastaną żywność. Gdy ktoś chciał ukryć część zbiorów, był rozstrzeliwany. Prababcia Zofia musiała zacząć pracę w kołchozie, oczywiście tę najgorszą. Od rana do wieczora wykonywano najcięższe obowiązki, a racje żywnościowe 107

Alina Majszutowicz, 1955 rok, zdjęcie z czasów panieńskich


były skromniutkie. W tym czasie dzieci zostawały w domu i także miały wiele prac do wykonania. Najstarsza, Halina, opiekowała się trójką swojego rodzeństwa, a także niemowlęciem rosyjskiej gospodyni. Wszystkie dziewczynki zajmowały się gotowaniem, praniem i oporządzaniem domu. Babcia Ala często wspominała, że musiała gotować zupę dla całej rodziny. Wraz z Zosią przenosiły duży, ciężki garnek z gorącym jedzeniem na piec. Mimo że miała około pięciu lat, zapamiętała do końca życia ten wielki, ciężki garnek. Ja w wieku pięciu lat nie znałam żadnych obowiązków. Rodzeństwo musiało dbać o siebie nawzajem, pilnować się, aby nikt się nie zgubił, nikomu nie naraził albo zamarzł. Jedzeniem dzielono się sprawiedliwie, choć było go niewiele. Często prababcia Zofia oddawała dzieciom swoje pracownicze racje żywnościowe, a sama jadła jakieś okruszyny. Najstarsza Halina także oddawała część swojej porcji najmłodszym. Głównym pożywieniem były resztki zboża, które mielono w kamiennych żarnach, znajdujących się w chacie. Babcia Ala bardzo dobrze je pamiętała, myślę że zrobiły one duże wrażenie na małym dziecku. Najczęściej jedzono zupę lub placki z lebiody, czyli jadalnej trawy, także obierki i resztki ziemniaków. Do końca życia moja babcia nie potrafiła zjeść placków ziemniaczanych. Często przyrządzała je domownikom na obiad, ale nigdy ich nie próbowała. Odrzucały ją, przypominały placki z lebiody i obierków. Co dziwne, była mistrzynią placków ziemniaczanych, nikt inny nie potrafi zrobić takich smacznych. Każda rodzina dostawała także niewielką rację chleba. Ze względu na złe żywienie, dzieci często chorowały. Ciocia Halina przeszła ciężką szkarlatynę, cudem została odratowana przez lekarza z miasta. Ciocia Zosia zachorowała na biegunkę krwiotoczną. Wyleczyła ją samymi ziołami miejscowa znachorka. Wszystkie dzieci cierpiały na anemię i awitaminozę. Z tego względu dziewczynki późno weszły w okres dojrzewania. A z konsekwencjami zdrowotnymi zesłania i głodu borykali się wszyscy członkowie rodziny, nawet po powrocie do Polski. W Kazachstanie, leżącym w środku ogromnego kontynentu, amplituda temperatur jest bardzo duża. W lecie mogą one osiągać nawet +40˚C, a zimą −45˚C. Zimy w Pietropawłowsku były bardzo mroźne. Niesamowite zimno wyraźnie zapisało się w pamięci całej rodziny. Babcia Ala tak odmroziła sobie twarz, że do tej pory ma bardzo rumiane policzka z popękanymi naczynkami. Co prawda, zawsze wyglądało to uroczo – jak naturalne rumieńce, ale było 108


efektem mroźnych zim na zesłaniu. Odmrożenia i zamarznięcia zdarzały się często. Znajoma pradziadków z Wileńszczyzny, pani Rusiecka, żona wójta z Mikulina, także została zesłana do wsi Biełoje. A jej mąż był współwięźniem pradziadka w łagrze. Pewnego razu poszła wraz z koleżanką na wymianę chleba bądź innych towarów do Pietropawłowska. Gdy wracały wieczorem do Biełego, były już bardzo zmęczone. Widząc światła wioski, zatrzymały się na chwilę, aby odpocząć – i tak zamarzły. Była to straszna tragedia dla mieszkających tam Polaków, którzy przeważnie znali się jeszcze z Wileńszczyzny. Zimą, blisko wioski podchodziły wilki. Bardzo się ich bano. Jeśli ktoś się zgubił w lesie, mógł już nigdy nie wrócić. We wspomnieniach mojej babci pojawiał się pies domowy, czworonożny przyjaciel dzieci – niestety został rozszarpany przez wilki. Mimo tych strasznych warunków dzieci potrafiły się wspólnie bawić i śmiać. Myślę, że dziecięcy optymizm i roześmianie bardzo pomagały dorosłym w czasie prawie sześcioletniego zesłania. Chciałabym powrócić do mojego pradziadka Michała. Pracował on w łagrze niecałe dwa lata, choć nikt nie pamięta dokładnie, ile to trwało. Musiał być bardzo wytrwały i sprytny, aby przeżyć taki obóz pracy. Więźniowie byli traktowani jak niewolnicy. Cały dzień pracowali ponad ludzkie siły, niezależnie od mrozu, stanu zdrowia, niedożywienia, wieku. Pradziadek Michał prawie nigdy nie opowiadał o swoich przeżyciach z łagru. Nikt z rodziny nie wie, co tak naprawdę się tam działo. Myślę, że były to najgorsze, najokrutniejsze doświadczenia pradziadka, o których chciał szybko zapomnieć. W 1941 roku gen. Sikorski – ówczesny premier rp na uchodźstwie – podpisał układ Sikorski-Majski, w sprawie utworzenia polskich oddziałów wojskowych na wschodzie. Dzięki temu dokumentowi powstała Armia Polska w zsrr pod dowództwem gen. Andersa. W protokole dodatkowym, dołączonym do tego układu, zapewniono amnestię polskich więźniów politycznych i zesłańców znajdujących się na terenie Związku Radzieckiego. Z uwagi na to, że pradziadek nigdy nie przyjął radzieckiego obywatelstwa, objęła go amnestia Sikorskiego. Po wielu miesiącach niewolniczej pracy, życia w łagrze (w którym warunki bytowe przypominały nazistowskie obozy koncentracyjne), obcowania z ludzkim okrucieństwem, śmiercią i rozpaczą współwięźniów – znów był wolnym człowiekiem.

109

Rodzina Majszutowiczów. Z tyłu od lewej: Bronisław Majszutowicz, Zofia Majszutowicz, Halina Majszutowicz, Jan Łątkowski, Alina Majszutowicz. Z przodu moi pradziadkowie: Michał i Zofia Majszutowiczowie


Zwolniono go z obozu wraz kilkoma przyjaciółmi z Wileńszczyzny. Pradziadek Michał postanowił odnaleźć swoją rodzinę. Wiedział, w jakim kołchozie przebywa jego żona wraz z dziećmi. Udał się więc w podróż do Pietropawłowska w Kazachstanie. Nie wiem, jak długo ona trwała i jak przebiegała. Podejrzewam, że pradziadek dotarł do swoich najbliższych w 1942 roku. Od tej pory cała moja rodzina była z powrotem razem – było to dla nich ogromnym szczęściem. Niewielu rodzinom zesłańczym udało się przeżyć wojenną zawieruchę w całości. Gdy pradziadek Michał w końcu dotarł do kołchozu we wsi Biełoje i szczęśliwie odnalazł swoją rodzinę, został aresztowany z powodu swojego polskiego obywatelstwa. Gdy w Biełym zaproponowano mu radzieckie papiery, na szczęście, nie zgodził się. Przebywał w więzieniu w Pietropawłowsku przez niedługi czas, wkrótce wypuszczono go do rodziny. Od tej pory musiał pracować w kołchozie wraz z prababcią. Pradziadek Michał zawsze miał dryg do rolnictwa, umiał bardzo dobrze gospodarzyć. W kołchozie stał się niezastąpiony, m.in. założył owczarnię i mleczarnię. Jeszcze w łagrze nauczył się wyprawiać skóry zwierzęce, także w kołchozie pracował w ten sposób. Cała rodzina przeprowadziła się do innego lokum – małej izby z piecem. Życie Majszutowiczów powoli zaczęło się układać, choć cały czas towarzyszyły im głód, bieda i ciężka praca. Najstarszy syn Bronisław także rozpoczął pracę w kołchozie, załatwiał różne sprawunki. Ale pradziadkowie nie zamierzali zapuszczać korzeni we wsi Biełoje, marzyli o powrocie do Polski. W 1945 roku wojna dobiegła końca, utworzono państwo polskie o nowych granicach. Dla mojej rodziny oznaczało to możliwość powrotu z Kazachstanu. Do ojczyzny wrócili jednym z pierwszych transportów zesłańców. Oczywiście nie było to takie proste. Powrót do Polski był możliwy tylko dzięki temu, że pradziadek nigdy nie przyjął radzieckiego obywatelstwa. Wszystkie dzieci zostały zapisane na niego. A prababcia Zofia (wcześniej zmuszona do zmian w dokumentach) mogła wyjechać wraz z rodziną, dlatego że była rosyjską żoną Polaka. Jeszcze długo po przyjeździe do kraju w dokumentach miała wpisane, że jest bezdzietna. Polscy zesłańcy, którzy przyjęli radzieckie obywatelstwo, musieli poczekać jeszcze kilka lat, aby móc wrócić do ojczyzny. Pradziadek Michał podstępem przekonał kierownika kołchozu, aby ten pozwolił wyjechać najlepszemu gospodarzowi do Polski. Sprawa została załatwiona litrem siwuchy. 110


W zaplanowaniu tego podstępu i dalszej podróży powrotnej do kraju, pomógł pradziadkowi jego przyjaciel, prawnik pochodzenia żydowskiego – niestety nikt w rodzinie nie pamięta już jego nazwiska. Przyjaźń ta przetrwała wojnę. Pradziadek Michał był mocno namawiany przez swojego kolegę do przeprowadzenia się do Palestyny. Przez wiele lat po wojnie korespondowali ze sobą. Droga powrotna do Polski także trwała ponad miesiąc, ale odbywała się już w lepszych warunkach. Dla dorastających dzieci była sporym przeżyciem. Ciocia Zosia tak ją wspomina: Odkryłyśmy z Alą świat, wszystko nas interesowało! W trakcie częstych postojów dzieci bawiły się niedaleko pociągu, chodziły po lasach i łąkach. Pewnego razu moja babcia Alina wraz najmłodszą siostrą oddaliły się od pociągu bardziej niż zwykle. I nie zauważyły, gdy on ruszył. Prababcia Zofia podniosła krzyk, zrobiło się zamieszanie i transport stanął. Dzieci szybko dobiegły do zdenerwowanych rodziców. Ale mało brakowało, aby po wszystkich ciężkich przeżyciach zesłania, babcia Ala i ciocia Zosia zgubiłyby się gdzieś w rosyjskim lesie. Moja babcia w całym tym zamieszaniu zostawiła swoje zimowe buty. Ciocia Zosia śmieje się, że nawet gdy będzie miała zaawansowaną miażdżycę, nie zapomni tej historii. Powrót na ukochaną Wileńszczyznę nie był możliwy. Moja rodzina osiedliła się w nowej Polsce, na tzw. Ziemiach Odzyskanych, w Szczecinie – w którym mieszkamy do tej pory. Majszutowicze dojechali pociągiem bezpośrednio do tego miasta. Podobno Szczecin był wtedy w gruzach i jeszcze się palił. Wysiedli na stacji kolejowej Gocław (przed wojną była to jedna z prestiżowych szczecińskich dzielnic, dziś slumsy). Od tej pory musieli zacząć wszystko od nowa, ale po raz pierwszy od dawna mieli wpływ na swoje życie. Wcześniej musieli zgadzać się na to, co przygotowały im los, historia i polityka. Najgorszy czas mieli już za sobą. Teraz dostali szanse na nowe życie. Oczywiście sytuacja w Szczecinie, w pierwszych powojennych latach, była bardzo trudna. Wszędzie brakowało żywności, niełatwo było zdobyć pracę i jakieś stałe źródło dochodu, m.in. dlatego pradziadek Michał szukał ładnego gospodarstwa dla siebie i swojej rodziny. Znalazł odpowiadający mu kawałek ziemi na Górnym Golęcinie (dzielnica Szczecina położona powyżej Gocławia, wtedy była dalekim przedmieściem, prawie wioską). Rząd polski, w ramach rekompensaty, dawał zesłańcom ziemię albo domy. Pradziadkowie nie posiadali dokumentów potwierdzających wartość i rozmiary ich gospodarstwa na 111


Wileńszczyźnie. Ale nie mieli żadnych pretensji co do wielkości przyznanej im ziemi. Pradziadkowi Michałowi nie zależało na dochodach, chciał tylko uprawiać ziemię, móc utrzymać z tego rodzinę, żyć w miarę dostatnio i nigdy więcej nie głodować. Po wojnie wszystko uległo przewartościowaniu. Pieniądze, posiadanie, dobrobyt okazały się złudne, nieważne i bardzo nietrwałe. Wszystkie przedwojenne plany i ambicje przepadły. Przez kilka lat niepewności, ciągłego zagrożenia życia, walki o przetrwanie ludzie zmieniają się. Wiele małżeństw nie potrafiło się odnaleźć w tym samym związku po wojnie, rodziny się rozpadały. Cierpienia z tego okresu odciskały piętno na ciele i na duszy… Pokrzywdzonym przez wojnę ofiarom zesłania, obozów koncentracyjnych, przymusowych robót itp. pomagały m.in. Stany Zjednoczone. Była to głównie pomoc żywieniowa i medyczna unrra (ang. United Nations Relief and Rehabilitation Administration), nazywana potocznie urną. Moja rodzina również korzystała z tego wsparcia. Babcia Ala i jej siostra Zosia zostały wysłane na dwa miesiące do sanatorium w Międzyzdrojach. Badano tam skrajnie niedożywione dzieci, z anemią i awitaminozą. Ten pobyt nad morzem był niezwykłym przeżyciem dla małych dziewczynek. Jedzenia było pod dostatkiem, nie trzeba było pracować, wokoło było mnóstwo dzieci, z którymi można się było bawić. Samo morze wywołało ogromne wrażenie na dzieciach. Moja babcia Ala przez całe aktywne życie uwielbiała jeździć nad morze i tam odpoczywać. Chociaż właściwie nie pamiętała zbyt dobrze pobytu w Międzyzdrojach zaraz po wojnie. Ciocia Zosia często przyjeżdżała ze Śląska na wakacje do Międzyzdrojów. Chciałabym teraz opisać dorastanie mojej Babci i jej rodzeństwa, okres młodzieńczy, pierwsze miłości oraz czas wchodzenia w dorosłe życie. Więzi między rodzeństwem Majszutowiczów były bardzo mocne, wojna zbliżyła do siebie dzieciaki, czuli wzajemną odpowiedzialność. Wszyscy razem poszli do szkoły, aby nadrobić zaległości w nauce. Niestety, w czasie wojny, edukacja młodzieży nie jest najważniejszą sprawą. Babcia Ala i ciocia Zosia mówiły tylko po rosyjsku, najstarsze dzieci – Halina i Bronisław – pamiętali trochę ojczystego języka, ale bardzo słabo. Moja babcia miała dziesięć lat, gdy poszła do swojej pierwszej klasy. W powojennych szkołach było mnóstwo dzieci w różnym wieku, które nie umiały czytać i pisać. Najstarszym nauka przychodziła 112


najtrudniej. Moja babcia i ciocia Zosia były bardzo zdolne i szybko nadrobiły zaległości. Dwie klasy zaliczały w jeden rok. Gdy już nauczyły się czytać i pisać, mogły przejść na drugą salę, dla dzieci już posiadających te umiejętności. Babcia Ala była bardzo dumna, że tak szybko – bo już po połowie roku – mogła znaleźć się wśród czytających dzieci. Nagrodą za dobre zachowanie i sukcesy w nauce była możliwość zapisania się do biblioteki – był to duży sukces dla szkolnej młodzieży. Ciocia Zosia tak mówi o tych doświadczeniach: Miałyśmy fantastyczne bibliotekarki, które odegrały w naszym życiu bardzo ważną rolę dla naszego rozwoju. Bronisław i Halina byli starsi, więc już znali podstawy czytania i pisania. Od razu znaleźli się w wyższych klasach. W tym okresie intensywnie działało harcerstwo, które organizowało liczne zabawy dla dzieci – podchody, ogniska, wycieczki, naukę piosenek itd. Dla wszystkich uczniaków było to coś nowego. Wcześniej znali tylko pracę i obowiązki, odpowiedzialność i strach, teraz mogli doświadczyć trochę dziecięcej beztroski. Coś fantastycznego, do dziś to pamiętam oraz dla twojej babci było takie ważne – nawet po latach miło się wraca do wspomnień z tego okresu. Rodzeństwo Majszutowiczów przystąpiło do Komunii Świętej w 1947 roku. Wszyscy razem, oprócz najmłodszej Zosi, która w tym czasie była bardzo chora, wzięli udział w tym ważnym dla katolików sakramencie. Uroczystość odbyła się w Kościele p.w. Najświętszej Marii Panny Nieustającej Pomocy na Dolnym Golęcinie w Szczecinie. Dorastająca młodzież miała w owym czasie niewiele rozrywek. Największymi radościami wieku młodzieńczego mojej babci były książki, radio i kino. Czytało się wszystko, co było pod ręką – książki ze zbiorów domowych, bibliotek, pożyczone od znajomych. Radio było pierwszym źródłem informacji, a także muzycznej rozrywki. Chociaż nie wyeliminowało wspólnego, rodzinnego muzykowania. Później pradziadek Michał zakupił adapter. Młodzież często umawiała się na tzw. potańcówki. Ci, którzy mieli adapter, umawiali się z tymi, którzy mieli „wolną chatę” i zapraszali tych, którzy posiadali płyty gramofonowe. Nierzadko w takich okolicznościach poznawały się przyszłe małżeństwa. Moja babcia Ala była bardzo ładną, młodą dziewczyną. Jej jasnobrązowe, gęste włosy, piwne oczy w oprawie długich rzęs, jasna cera i piękny uśmiech zawróciły w głowie niejednemu adoratorowi. Babcia lubiła sobie poflirtować, a gdy narobiła kłopotu, np. dwoje młodzieńców pokłóciło się o nią, brała nogi za pas. Nie było nikogo na stałe u jej boku. W owym 113


czasie często chadzało się do kina. Zazwyczaj do „Hutnika” znajdującego się obok huty żelaza w dzielnicy Stołczyn. Ale największą atrakcją było zdobycie biletów do „Colloseum” – nowo powstałego kina w centrum miasta. Młode dziewczęta były zachwycone włoskimi filmami lub francuskimi z Gérardem Phillipem1. Do klubów i restauracji szczecińskich siostry Majszutowicz chadzały w późniejszym czasie w towarzystwie mężów. Po zakończeniu szkoły podstawowej moja babcia Ala zapisała się do dwuletniej szkoły łączności. Kształciła się w kierunku umożliwiającym pracę na poczcie. Jednak zaraz po jej ukończeniu dostała pracę jako kontrolerka jakości wyrobów cukierniczych w szczecińskiej fabryce czekolady „Gryfia”. Do tej pory nie mogę uwierzyć, jaką wspaniałą pracę miała babcia Ala. Sama wspominała ją z uśmiechem, zwłaszcza dwie anegdotki. W fabryce czekolady naprawą kadzi i ogromnych garnków zajmowali się Romowie. Jeden z nich, bardzo przystojny długowłosy brunet, chciał porwać moją babcię i się z nią ożenić. Innym razem babcia postawiła się starszemu cukiernikowi, który przypalił wyrabianą w nocy chałwę. Kontrolerka jakości nie dała się oszukać ani wyśmiać i wyegzekwowała posłuszeństwo. Została pochwalona przez szefa za swoją stanowczość. Myślę, że babcia była bardzo dumna z tej historii. Babcia Ala niedługo pracowała w owej fabryce. Po wyjściu za mąż opiekowała się domem i dziećmi, byłą znakomitą gospodynią, matką i żoną. Rodzeństwo mojej babci także kontynuowało naukę. Najstarsza Halina poszła do szkoły krawieckiej. Po jej ukończeniu dostała pracę w szczecińskich zakładach krawieckich. Tam poznała swojego przyszłego męża, Jana Łątkowskiego. Zakochani wzięli ślub w 1952 roku, później urodziły im się dwie córki – Teresa i Krystyna. Bronisław Majszutowicz skończył elektroniczną szkołę zawodową, pracował jako elektryk na statkach dalekomorskich. W 1958 roku poślubił Halinę Wiśniewską, doczekali się czwórki dzieci: dwóch córek – Bożeny i Iwony oraz dwóch synów – Andrzeja i Marka. Najmłodsza Zosia uczęszczała do szkoły pedagogicznej. W 1956 roku wyszła za mąż za Franciszka Jurgielewicza, z którym przeprowadziła się do Katowic. Mają dwójkę dzieci – Mirosławę i Jarosława. 1

Gérard Phillipe – francuski aktor teatralny i filmowy, znany m.in. z filmu Fanfan Tulipan z 1952 roku, w którym zagrał z Giną Lollobrigidą – przyp. red.

114


Moja babcia poznała swojego przyszłego męża około 1951 roku, mając siedemnaście lat. Mój dziadek, Alfred Urban, urodził się w 1926 roku w Kingstown w usa, w 1930 roku powrócił wraz z rodziną na Wileńszczyznę, z której się wywodził. W 1944 roku przyjechał do Białegostoku, aby zaciągnąć się do Wojska Polskiego. Z uwagi na zbyt młody wiek oraz urodzenie w Stanach Zjednoczonych nie przyjęto go do służby. Pozostał w Polsce całkiem sam, bez rodziny i jakiegokolwiek źródła utrzymania. Po dwóch latach tułaczki i pracy jako parobek na wsi rozpoczął naukę w kierunku inżynierskim. Studiował na kilku polskich uczelniach, m.in. w Szczecinie, do którego przeniósł się w 1949 roku. W mieście tym mieszkał jego stryjek Michał Urban wraz z żoną Marią. Małżeństwo stryjków miało dom na Górnym Golęcinie, niedaleko miejsca zamieszkania mojej babci i całej rodziny Majszutowiczów. Dziadek Fredek był bardzo wesołym, kontaktowym, młodym studentem. Szybko nawiązał znajomość z Majszutowiczami. Około 1951 roku poznał moją babcię Alinę. Dziadek Fred był bardzo zauroczony młodą i piękną koleżanką. Przez okres około dwóch lat był częstym gościem rodziny Majszutowiczów, spotykał się z moją babcią i zabiegał o jej względy. Ale nie można było powiedzieć, że byli parą. W 1953 roku Alfred Urban musiał przenieść się na studia wieczorowe do Warszawy, tam dokończył naukę i uzyskał dyplom inżyniera mechanika. Później podjął pracę w Ministerstwie Przemysłu Ciężkiego oraz biurze projektowym. Podejrzewam, że Fred i Alina byli ze sobą w kontakcie listownym. W 1956 roku wrócił do Szczecina i rozpoczął pracę w Stoczni im. Warskiego. Dziadek i babcia zaczęli ponownie się spotykać, szybko zostali parą i zakochali się w sobie na całego. Pod koniec 1956 roku byli już zaręczeni. Babcia Alina wyszła za mąż za Alfreda Urbana wiosną 1957 roku. Na ślubnych zdjęciach dziadek Fredek jest bardzo dumny ze swojej małżonki, a babcia Ala uśmiecha się z zadowoleniem. Lubię oglądać te zdjęcia, na których widać, jak bardzo byli ze sobą szczęśliwi. Zaraz po ślubie młoda para zamieszkała z rodzicami. Dziadek Fredek bardzo starał się o zdobycie godnego lokum dla swojej rodziny. W sierpniu 1957 roku urodziło im się pierwsze dziecko, córeczka Elżbieta – moja mama. Wkrótce po jej narodzinach Urbanowie przeprowadzili się do nowego domu, znajdującego się również na Górnym Golęcinie, niedaleko gospodarstwa pradziadków. Dom został przydzielony mojemu dziadkowi Alfredowi ze względu na pracę w Stoczni Szczecińskiej. 115


Jego połowę zajmowała rodzina o pochodzeniu niemieckim, z którą niestety nie dało się żyć w dobrych stosunkach. Wkrótce współlokatorzy moich dziadków wyjechali do Niemiec. W 1959 roku babcia Ala urodziła drugą córeczkę, Jolantę. Dzieci były ogromnym szczęściem dla babci i dziadka. Babcia Ala nie podjęła się już pracy zawodowej. Opiekowała się domem i dziećmi, świetnie sobie radząc, nawet wtedy, gdy dziadek Alfred pracował na statkach dalekomorskich. Myślę, że babcia Ala była szczęśliwą kobietą. Małżeństwo z dziadkiem Alfredem dawało jej dużo radości i poczucia bezpieczeństwa. Oboje bardzo się kochali i szanowali. Dawali swoim dzieciom dobry przykład, jak stworzyć udany związek. Niestety babcia dość szybko została wdową – jej mąż zmarł w 1983 roku. Babcia Ala nigdy nie wyszła ponownie za mąż ani nie próbowała związków z innymi mężczyznami. Córki Alfreda i Aliny szybko się usamodzielniły. Młodsza Jolanta wyjechała do Stanów Zjednoczonych i tam założyła rodzinę. Pracuje i mieszka niedaleko Bostonu. Starsza Elżbieta została w Szczecinie. Wyszła za mąż za mojego tatę, urodziła dwójkę dzieci, pracuje, wraz z rodziną mieszka w tym samym domu na Górnym Golęcinie. Babcia Ala pomagała w wychowaniu swoich wnuków, czyli mnie oraz mojego starszego brata Dominika, a także Natalii, naszej kuzynki, do której jeździła do usa. Wszyscy jesteśmy jej bardzo wdzięczni za pomoc przy naszym wychowaniu, opiekę nad domem, miłość i ciepło, jakie nam dawała. Teraz opiekujemy się nią w chorobie, a głównie robi to moja mama Elżbieta, która jest przy babci Ali cały czas. Mam nadzieję, że ten tekst sprawi mojej babci choć odrobinę przyjemności i w jakiś sposób ulży jej w chorobie.

Justyna Abramczyk

Chciałabym bardzo podziękować: cioci Zofii Jurgielewicz, za pomoc przy zbieraniu informacji na temat mojej babci, serdeczność i gościnę; mojej mamie, Elżbiecie Abramczyk, za wsparcie, jakiego udzieliła mi przy pisaniu tego tekstu, niezliczone godziny konsultacji telefonicznych, cierpliwość i miłość, jakimi mnie obdarza oraz za to, że jest moją najlepszą przyjaciółką. Mamo, jesteś super!; mojemu bratu, Dominikowi Abramczykowi, za dobre rady na temat pisania i odstresowywanie mnie głupimi żartami.

116


Marzena Tyniec

Babcia Hela i magiczna Turka

Babcia

Ten obraz chciała mieć każda z nas, ale to mnie przypadł w udziale… w drodze losowania. Cenny dla nas obraz to namalowany na blasze wizerunek Matki Boskiej (kopia tego z Częstochowy, pochodząca co najmniej z połowy xix wieku). Ale to nie wymierna wartość miała znaczenie dla mnie i moich dwóch sióstr, również nie jego wymiar religijny, ale wartość pamiątkowa, sentymentalna i emocjonalna. Ten nieznanego autorstwa obraz to element symbolicznej ciągłości w naszej herstorii. Z obrazem, podarowanym jej zapewne przez matkę Agnieszkę, jako jedynym wianem, moja prababcia Bolcia wyszła za mąż za pradziadka Józefa. Prababcia Bolcia urodziła się w tym samym czasie, w którym jej przyszły mąż, wówczas młody chłopak, walczył w powstaniu styczniowym. Losy związały ich rodzinę z Krakowem, potem z Tarnowem, aby w końcu rzucić ich na stałe do Turki nad Stryjem1. Wspomniany już obraz jest dla mnie ważny, tak jak był ważny dla Bolci, następnie dla jej najmłodszej córki (czyli mojej babci Heli) i dla córki Heli – czyli mojej mamy Krzysi. To jedna z pamiątek rodzinnych… mam też wiele innych: zdjęcia, dokumenty rodzinne i różne przedmioty, które pewnie tylko dla nas (obecnie dla mnie i moich sióstr) mają olbrzymią wartość. 1

117

Turka – miejscowość w Bieszczadach Wschodnich, położona nad rzeką Stryj. Do 1939 roku była siedzibą powiatu w województwie lwowskim w ii Rzeczpospolitej. Obecnie leży w granicach Ukrainy (30 km od granicy z Polską), w obwodzie lwowskim – przyp. red.


Znam herstorie i historie mojej rodziny nie tylko z opowiadań Mamy i Babci. Losy wielu moich przodkiń i przodków są spisywane przez moją mamę Krzysię oraz tatę Tadzika, który dodatkowo przez wiele lat opracowywał genealogię rodziny mojej mamy, zafascynowany dziejami rodziny Armatysów. A babcia Hela skrupulatnie gromadziła dokumenty rodzinne, zdjęcia, listy i wiele innych pamiątek. Do tej pory mam świadectwo szkolne babci sprzed stu lat, legitymacje nauczycielskie babci z lat dwudziestych xx wieku i następnych, Ausweis2, listy od i do dziadka z czasów ii wojny światowej i inne. Babcia Hela była najmłodszym dzieckiem w rodzinie, jedyną córką Bolci i Józefa, którzy wcześniej już mieli siedmiu synów. Pradziadek Józef był ojcem tradycyjnie surowym i wymagającym dla synów, prababcia Bolcia była serdeczna i życzliwa oraz pełna dobroci dla dzieci. Wszyscy synowie kształcili się, najstarszy Wiktor skończył medycynę, Marian prawo, pozostali uzyskali wykształcenie średnie. Helenka, jako najmłodsza i bardzo wyczekiwana, była rozpieszczana przez swą mamę i starszych braci. Hela była często wyróżniana i uważała to za naturalne. Ale jej surowy ojciec (pradziadek Józef) nieraz wyraźnie dawał jej odczuć, że nie będzie miała żadnych specjalnych praw ze względu na jej wiek i płeć. Babcia Hela opowiedziała nam dość charakterystyczną historyjkę: kiedyś jej ojciec, wracając z pracy w banku, przyniósł do domu tabliczkę czekolady. Mała Hela zwróciła się do niego z zapytaniem, czy to właśnie ona zostanie wyróżniona i dostanie tę czekoladę. Pradziadek Józef stwierdził, ze oczywiście będzie wyróżniona… I dał czekoladę synom do podziału. Babcia urodziła się na początku xx wieku w małym, nieco zapomnianym miasteczku w Bieszczadach Wschodnich – w Turce nad Stryjem na tzw. Kresach Wschodnich. Spędziła tam swoje dość beztroskie dzieciństwo, uczęszczała do kolejnych szkół, aby później skończyć Seminarium dla Nauczycielek we Lwowie. Dalsze lata to satysfakcjonująca praca nauczycielska, udane małżeństwo z moim dziadkiem Marianem, urodzenie dwóch córek, w tym mojej mamy, 2 Ausweis – zaświadczenie o zatrudnieniu wystawiane przez nazistowskich okupantów osobom pracującym – przyp. red.

118


Krzysi. To były szczęśliwe lata dla rodziny… Prababcia Bolcia, ukochana babcia mojej mamy, „prowadziła dom” swej najmłodszej córki (mojej babci Heli) i wychowywała wnuczki: Krzysię (mama) i Marysię (siostra mamy). Babcia pracowała w ulubionym zawodzie, dziadek w banku, a podczas wakacji cała rodzina podróżowała, zwiedzając różne miejsca w Polsce. Dziadek Marian uprawiał wraz z córkami sporty zimowe i wodne, odbywali też wycieczki górskie. To był radosny, szczęśliwy czas, ale nie trwał wiecznie… Wojna… a z nią koszmar rozłąki, poniewierki, tragicznych przeżyć… Mój dziadek Marian Nowosad wiosną 1940 roku został aresztowany przez nkwd (za udział w walkach w obronie Lwowa w 1918 roku, w wojnie polsko-bolszewickiej oraz działalność w organizacji strzeleckiej) i wywieziony do więzienia w Kijowie, potem do łagru w Tomsku, spędził w nieludzkich warunkach siedem lat. Dwa dni po aresztowaniu zrozpaczona babcia dostała poufną informację o grożącym jej i córkom niebezpieczeństwie, potencjalnej wywózce na Syberię. Reakcja babci była błyskawiczna: szybkie spakowanie podręcznych rzeczy i ucieczka wraz z córkami z Turki. Każda z nich wsiadała na dworcu do innego wagonu… Wyjechały do Przemyśla, gdzie babcia wystarała się o fałszywe dokumenty dla siebie i córek i dopiero z nimi mogła przekroczyć granicę, udając się na Zasanie3 do swojego brata Wiktora. Znam z opowiadań wszystkie ich tragiczne przejścia i przeżycia. Babcia od razu musiała zacząć działać w nowej ciężkiej sytuacji. Jej szybkie decyzje, energia i aktywność umożliwiły jej i córkom przeżycie. Dalsze wojenne losy babci także wymagały olbrzymiego hartu ducha, to była ciągła walka o przetrwanie i nieustanne zmaganie się z tragiczną rzeczywistością. Dodatkowo przez długi czas, około dwóch lat, babcia nie miała żadnych informacji o losie męża, nie było nawet wiadomo, czy żyje… Babcia z córkami po półtora roku wróciła jeszcze do Turki, która była najpierw pod okupacją sowiecką, następnie niemiecką i znów sowiecką… Helena ponownie zaczęła pracować w szkole, córki kontynuowały edukację. 3 Zasanie – lewobrzeżna część Przemyśla, w czasie ii wojny światowej okupowana przez Niemców, podczas gdy prawobrzeżna należała do Rosjan (1939–1941) – przyp. red.

119

Babcia Hela z rodzicami i braćmi, ok. 1918 r.


Jednak babcia Hela wraz z rodziną swego brata, Stanisława, zdecydowała się opuścić ukochane rodzinne miasteczko, które przestało być polskie… Mieszkając w swym domu, przestała żyć w Polsce… Podjęła bardzo trudną decyzję. Chcąc pozostać w ojczyźnie, musiała opuścić Turkę i wyruszyć w nieznane, z dawnej Polski do nowej Polski. To był olbrzymi wysiłek organizacyjny, trzeba było załatwić wszelkie formalności, spakować w skrzynie trochę rzeczy, które jeszcze pozostały po nieustannych wcześniejszych grabieżach i jechać bydlęcymi czy towarowymi wagonami przez kilka tygodni… Dotarła jako repatriantka do Kwidzyna jesienią 1945 roku. Babcia zamieszkała z córkami w mieszkaniu na parterze poniemieckiej kamienicy (pamiętam dokładnie to mieszkanie, nawet jego adres). Znów zaczęła pracę w szkole podstawowej i podejmowała dodatkowe zajęcia w szkole gospodarstwa domowego, pracowała ponad siły, troszcząc się o codzienne sprawy. Córki uczęszczały do gimnazjum i liceum, w którym moja mama poznała swego przyszłego męża, mojego tatę. Babcia, chcąc odnaleźć wywiezionego na Syberię, lecz nie wiadomo dokładnie gdzie, męża, nieustannie prowadziła korespondencję z Polskim Czerwonym Krzyżem, rodziną, znajomymi. W końcu po wielu latach poszukiwań nawiązała kontakt z dziadkiem Marianem, który po przebytej gehennie odnalazł się w Libanie. Dziadek schorowany po tułaczce pragnął sprowadzić rodzinę do Libanu, nie chcąc wracać do ówczesnej Polski. W wyniku ciągłej wymiany listów, dziadek ostatecznie decyduje się na powrót, wraca w 1947 roku. Wszyscy byli szczęśliwi, że wreszcie, po siedmiu latach są razem… Jednak schorowany i wycieńczony dziadek umiera w pół roku po powrocie. Babcia jest znów sama z córkami, przytłoczona przeżyciami, nie załamuje się. Zahartowała się w walce o przetrwanie podczas ciężkich lat wojennych, a także w czasie tułaczki z Polski do Polski i w pierwszych latach powojennych. Nie poddaje się, pracuje, dbając, jak zawsze, o edukację córek. Dziewczyny kończą szkoły, moja mama studiuje na Politechnice Gdańskiej. Los decyduje, że córki układają sobie życie w odległych miastach, a babcia zostaje w Kwidzynie, nadal ucząc w szkole podstawowej, co daje jej ogromną satysfakcję. Ma ciągły kontakt z córkami i ich rodzinami. Z babcią widzimy się w ciągu roku dwukrotnie – podczas wakacji jeździmy pociągiem prawie przez całą Polskę do Kwidzyna, mam wiele cudownych 120


przeżyć i wspomnień z tych pobytów. A w okresie świąt Bożego Narodzenia babcia, mając ferie świąteczne, przyjeżdżała do nas, też przez całą Polskę. Najpierw odwiedzała nas w Krakowie, potem w Tarnobrzegu, gdzie moi rodzice, chemicy, znaleźli pracę w rozwijającym się tam wówczas przemyśle siarkowym. Zawsze z siostrami czekałyśmy bardzo na przyjazd babci, pamiętam, że jako małe dziewczynki leżałyśmy na tapczanie, a babcia ledwo przyjechała pociągiem, już opowiadała nam fantastyczne bajki i różne historie. Uwielbiałam te momenty i te opowieści. Babcia swoim ciepłym, pełnym serdeczności głosem tworzyła cudowne bajki. I przywoziła nam zawsze jakieś drobne, lecz przemyślane prezenty. Kiedyś, gdy zaczęłyśmy chodzić do szkoły, przywiozła nam pamiętniki – to był mój pierwszy taki pamiętnik, mam go do tej pory z wpisami koleżanek i kolegów z podstawówki… Babcia powiedziała, ze taki prezent doradziły jej dla nas „dziecięta” w szkole. Tak właśnie mówiła: „dziecięta”. Ale zanim babcia przyjechała na święta, przysyłała nam paczkę ze swoimi fantastycznymi wypiekami świątecznymi, były to mazurki, torciki, ciasteczka, których smak do dzisiaj czuję… I mimo że były nieraz ciężkie czasy, zawsze te wypieki babci docierały do nas. Mam te przepisy, to jeszcze przepisy mojej prababci Bolci, czasem próbuję według nich coś upiec. Nigdy jednak nie będzie to ten niezapomniany smak mazurków z dzieciństwa, upieczonych przez babcię. Moja babcia Hela była cudowną kobietą, ciepłą i wrażliwą, zawsze serdeczną i życzliwą, mądrą i odważną. Nie opowiadała nam wiele o swych wojennych, tragicznych przeżyciach, z pewnością nie chciała nas, gdy byłyśmy małymi dziewczynkami, smucić. Opowiadała natomiast często o Turce, wspominając przeżyte tam szczęśliwie chwile. Wpisałam jej imię i nazwisko w wyszukiwarce… Znalazłam… Jest w spisie nauczycielek szkoły w Kwidzynie, jest też jej zdjęcie z dziećmi – uczennicami i uczniami. Nawiązałam nawet kontakt z jej byłymi uczennicami z jednej z klas, pisały o niej na Naszej Klasie: „nasza kochana pani Helenka”. A minęło już pół wieku od czasu ich szkolnej edukacji przez babcię, która bardzo lubiła swój zawód, lubiła „dziecięta” – jak widać – z wzajemnością. Babcia nigdy już nie wróciła do miasteczka, w którym się urodziła i w którym urodziła swe córki, nie zdążyła… Turka zarówno dla babci, jak i dla mojej mamy była magicznym miejscem, miasteczkiem, w którym spędziły 121

Babcia Hela, okres międzywojenny

Babcia Hela z córką Krzysią w Kwidzynie, ok. 1949 r.


szczęśliwe lata swego życia. Babcia i mama zawsze ze wzruszeniem opowiadały o Turce: wszystko tam i wtedy było najlepsze, najpiękniejsze, ciągle wspominały chwile tam przeżyte, osoby, wydarzenia… A mama marzyła, aby tam pojechać… Wreszcie, w latach dziewięćdziesiątych mogła udać się do tego swojego wyśnionego miasteczka. Nie było już oczywiście takie jak kiedyś… Turka była zabiedzona, zrujnowana, zniszczona… Rozczarowanie… Ale mama bezbłędnie trafiła do domu, w którym kiedyś mieszkała, do swojego kiedyś domu… Rozmawiała z jego obecnymi mieszkańcami, widziała dawne rodzinne pianino, teraz całkiem zniszczone. Odwiedziła szkołę – obecnie jest to szkoła ukraińska, odwiedziła bardzo zaniedbane groby swojej ukochanej babci Bolci, dziadka Józefa i innych, była też w dawnym kościele parafialnym (jest tam teraz polska parafia). Mama wracała do Turki jeszcze kilkakrotnie ze swoim mężem, zadbała o wykonanie nagrobków dla wszystkich pochowanych tam bliskich osób z rodziny, przywiozła nowe tabliczki nagrobne dla nich. W końcu, założyła rodzinną Fundację, aby wspierać Turkę. Zdążyła trochę pomóc kościołowi w koniecznej renowacji, dzięki zebranym funduszom zamówiła i sama zadbała o odlanie dzwonów na pustą wówczas dzwonnicę kościelną. A gdy moja mama Krzysia zmarła, na jej cześć biły te trzy dzwony w Turce… Byłam w tej magicznej, także dla nas, Turce, z której babcia z córkami musiała uciekać pół wieku temu. Pojechałam tam razem z moim tatą i moimi siostrami. To tata nas zmobilizował do wyjazdu i był jego głównym organizatorem. Chciał, abyśmy zobaczyły Turkę mojej mamy, babci i prababci, miejsce, z którym były tak bardzo związane i szczęśliwe, w którym prababcia już została, a które babcia i mama musiały opuścić. Tym razem to tata był naszym przewodnikiem, również on bezbłędnie wskazał nam dom i inne ważne rodzinne miejsca. Wzruszenia, które przeżyłam, będąc tam, nie potrafię opisać… To była niezapomniana podróż do przeszłości prababci, babci i mamy, do cudownego miasteczka, którym Turka była kiedyś… A dzisiaj? Rzeczywiście, spoglądając z zewnątrz, to tylko zaniedbane małe miasteczko ze śladami dawnej świetności… Ale wszystkie trzy czułyśmy tego „ducha” dawnej Turki naszych przodkiń i przodków…

122


A może tam jeszcze pojadę z moją córką i wnuczką oraz synem? Bo dla moich dzieci moja mama, czyli babcia Krysia, też była ukochaną babcią, a moja wnuczka już wie dużo o prababci Krysi, której nie mogła poznać… O wcześniejszych prababciach też się dowie… A ponad stupięćdziesięcioletni obraz na blasze nadal będzie wędrował do następnych kobiet w rodzinie…

Marzena Tyniec

4

123

Praprawnuczka Agnieszki, prawnuczka Bolesławy, wnuczka Heleny, córka Krystyny, mama i babcia, nauczycielka, tak jak babcia Hela 4. Ta narracja to nie tylko pamięć o kobietach (i mężczyznach) z mojej najbliższej rodziny oraz poczucie wspólnoty, bliskości mentalnej i uczuciowej z nimi, to także zrealizowanie mojej wewnętrznej potrzeby, aby to utrwalić.

Taki sposób sygnowania tekstu, podkreślający matrylinearną międzypokoleniową więź, został zaproponowany przez Jolantę Brach-Czainę w Błonach umysłu (Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2003) – przyp. red.



Anna Wszelaczyńska

Jadwi

Jadwiga z Wojciechowskich Biernakiewiczowa 1900–1990

Bardzo trudno pisać o osobach niepospolitych – nie wiadomo co wybrać, co pominąć, a co koniecznie zamieścić. Ważne wydaje się wszystko, każdy szczegół, choć ryzykuje się zanudzeniem czytelnika. Jeszcze trudniej pisze się o osobie nietuzinkowej, którą się kochało. Można popaść w nieznośny patos, choć ci, którzy odeszli, na niego nie zasługują. Na domiar złego, nie wiadomo, od czego zacząć. Może więc po prostu trzymać się chronologii i zacząć od początku. Zacząć od tego, że moja bohaterka, najwspanialsza ciotka, urodziła się w Krakowie, w okrągłym roku 1900, gdy ludzie nie wieszczyli jeszcze końca świata, a wręcz przeciwnie – oczekiwali, że nowy wiek przyniesie postęp, dobrobyt i nowe ciekawe, ułatwiające życie, wynalazki. Urodziła się w kochającej się rodzinie. Jej matka, Henryka de Teisseyre, była prawnuczką francuskiego oficera straconego w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej (1789–1799). Wychowywał ją ojciec, inżynier kolejowy, który pozwalał córce na wszystko. Była więc nadzwyczaj samodzielna i dobrze wykształcona, jak na owe czasy – skończyła seminarium nauczycielskie, jedną z niewielu form edukacji ponadelementarnej dostępnej wtedy dla dziewcząt. Zadowolona ze swej sytuacji nie spieszyła się z zamążpójściem. Ale kiedyś, jadąc pociągiem do Lwowa odwiedzić brata, poznała młodego człowieka, prawnika, Franciszka Wojciechowskiego i postanowiła, że wyjdzie za niego za mąż. Tak przyszły mąż, jak i ojciec mogli ten fakt tylko przyjąć do wiadomości.

125


Późniejszy mąż Henryki, a ojciec mojej bohaterki, był siostrzeńcem krakowskiego malarza „krajowidoków” Leona Dembowskiego. Sam też próbował malować, lecz bez szczególnych osiągnięć, tyle tylko, by listy do swej przyszłej żony ozdabiać pięknymi, cyzelowanymi rysunkami i akwarelami. Był adwokatem, co niespecjalnie podobało się krewnym samodzielnej panny. Jej małżeństwo uważano za mezalians. Być wtedy w Krakowie prawnikiem, oznaczało tyle, co dziś – drobnym przedsiębiorcą bez stałych dochodów. Prawników traktowano wprawdzie już nie pogardliwie, ale i bez szacunku okazywanego dzisiejszym mecenasom. Brat Henryki, Wawrzyniec Teisseyre, zaakceptował wybór siostry. Było to istotne, jako że w rodzinie był autorytetem – wykładowcą Uniwersytetu Lwowskiego, członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, wybitnym geologiem, odkrywcą jednego z najważniejszych elementów tektonicznych Europy: strefy Teisseyre Tornquista, odkrywcą złóż ropy naftowej Rumunii. Część rodziny mówiła jednak o Henryce z przekąsem „pani mecenasowa Wojciechowska”. Państwo Wojciechowscy nie dorobili się żadnego majątku, mieli troje dzieci. Najstarszy był Henryk pasjonujący się fotografią. Przez dłuższy czas był prezesem Polskiego Towarzystwa Fotograficznego. Był też zawodowym oficerem Wojska Polskiego, zginął w niewoli, w obozie jenieckim Kaisersteinbruch w 1944 roku. Jadwiga była kolejną z rodzeństwa. Najmłodszy był Tadeusz – malarz, projektant witraży m.in. do Katedry Wawelskiej, wrocławskiej, przemyskiej, kolegiaty w Wiślicy i do Kaplicy Matki Boskiej na Jasnej Górze. Młodość Jadwigi, Wisi, jak ją wszyscy nazywali, przypada na okres odradzającej się Rzeczpospolitej, energii twórczej i pracy na rzecz wolnej Ojczyzny. Tworzyły się nowe ruchy, organizacje, wszystko pulsowało optymizmem i entuzjazmem. Wisia bierze w tym wszystkim czynny udział, nic nie dzieje się bez niej. Już w szkole, w gimnazjum, zostaje harcerką. Polskie harcerstwo rozwija się prawie równolegle z angielskim, a główną różnicę określa powiedzenie Andrzeja Małkowskiego: harcerstwo to skauting plus niepodległość. Wisia należy do harcerstwa od 1914 r., dopiero rok później, po odbyciu „nowicjatu”, przejęta i ogromnie wzruszona, składa przyrzeczenie. Później pełni w harcerstwie liczne funkcje: zastępowej w Krakowie, drużynowej drużyny w Wieliczce (1919), potem drużynowej w Krakowskiej Drużynie Harcerek 126


Zaproszenie na rozdanie dyplomów na Wydziale Lekarskim UJ, Kraków 1931 r.

(1919–1921). W latach 1921 i 1924 zostaje zastępczynią komendantki Chorągwi, a komendantką Chorągwi w latach 1921–22: trzecią od początku jej istnienia. Hufcową w Krakowie jest w okresie 1924–25. Serdecznie przyjaźni się z Olgą Małkowską, założycielką pierwszej polskiej drużyny skautek, Harcmistrzynią Rzeczpospolitej, która będąc w Krakowie, jakiś czas mieszkała u swej przyjaciółki. Z reprezentacją polskiego harcerstwa bierze udział w wyjeździe do Anglii na światowy zjazd skautów. Była wtedy z wizytą u generała Roberta Baden Powella – twórcy światowego ruchu skautowego, co uważała za ogromny zaszczyt. Przejęta miłością ojczyzny i ideami harcerstwa latem 1920 r. jedzie, by pod Warszawą brać udział w służbie pomocniczej. Przeszkolona w pierwszej pomocy harcerka, nie może patrzeć bezczynnie, kiedy polskie wojska walczą o stolicę. W tej samej wojnie jej obaj bracia, Henryk i Tadeusz, oraz ich brat cioteczny Stanisław Teisseyre jako ochotnicy walczą w obronie Lwowa. Zachował się wzruszający i podniosły list, przeznaczony do odczytania przez jej zastępczynię na zbiórce drużyny, w którym Wisia wyjaśnia pobudki swego wyjazdu i kulisy wkładu w obronę ojczyzny. 127


W harcerstwie poznaje swego przyszłego męża (Tadeusza) Tabiego Biernakiewicza, który w tym samym czasie jest komendantem chorągwi męskiej. Starszy wiekiem i rangą kolega niesłychanie imponuje młodszej koleżance. W 1923 roku wychodzi za mąż za podziwianego instruktora, mimo że Tabi nie chce mieć dzieci – małżeństwo po ślubie zamieszkuje w obszernym mieszkaniu rodziców panny młodej. W prezencie otrzymują m.in. piękny rzeźbiony stół z sześcioma krzesłami, przy którym później zasiadają wszyscy odwiedzający i żyrandol-pająk rzeźbiony przez Jędrzeja Wowrę, słynnego ludowego rzeźbiarza z Gorzenia Górnego. I tylko tyle zostaje z tego małżeństwa. Dziesięć lat później rozchodzą się w przyjaźni, choć nie bez rozczarowania. Wisia w 1938 roku stara się o unieważnienie małżeństwa, niestety ii Rzeczpospolita nie uznaje rozwodów cywilnych, pozostaje tylko konsystorz. Jako powód podaje fakt, że małżonkowie umówili się, że będą „unikać potomstwa”. Jeździ kilkakrotnie do Warszawy, ale sąd konsystorski zadaje pytania, na które nie można było odpowiedzieć bez narażania na szwank swojej godności. Rezygnuje i nigdy nie wychodzi powtórnie za mąż. On założy nową rodzinę dopiero w Anglii, gdzie znajdzie się po ii wojnie światowej. Zostanie też przyjaźń z rodziną męża, utrzymywana do końca życia. W międzyczasie Wisia studiuje anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współtworzy tam „Klub angielski”, który zrzesza wówczas wszystkich mówiących po angielsku krakowian, w tym takie tuzy jak: prof. Przemysław Mroczkowski, szekspirolog, przyjaciel Tolkiena, prof. Leon Marchlewski, późniejszy rektor uj, Jan Stanisławski, autor słownika, którym posługiwały się pokolenia Polaków, aż do wynalezienia internetu, czy prof. Roman Dyboski, członek pau, historyk literatury angielskiej. Zostaje nauczycielką angielskiego w krakowskich gimnazjach, m.in. w Gimnazjum Żeńskim im. Królowej Wandy, Gimnazjum Urszulanek, państwowym gimnazjum i wielu innych. Potem, prawie do końca życia, uczy angielskiego również prywatnie, na korepetycjach. Przez jej ręce, a raczej lekcje, przeszła prawie połowa Krakowa. Była ogromnie lubiana przez uczennice, które często zapraszały ją na spotkania po latach. Chętnie na nie chodziła. Zachowało się kilka zdjęć, na których Wisia zawsze wyglądała najmłodziej z całego grona. Nawet pomimo siwych włosów. Zresztą, farbowała je, dopóki uczyła w szkole. Później przestała i miała piękne, srebrne, 128


Jadwiga Biernakiewiczowa udziela korepetycji

całe życie krótkie (bo jak tu w harcerstwie czy na obozach kajakowych mieć długie!) włosy. Mając świadomość, że języka powinno się uczyć w Anglii, jedzie do Londynu szlifować język – znowu zachowała się notatka z tamtego czasu: Wisia wyjechała 15go października 1925 r. popołudniu o wpół do 5ej przez Berlin do Anglii, powróciła w lipcu 1926. Wyjazd umożliwia jej teść, przysyłając z Polski jakieś niewielkie pieniądze na utrzymanie, bo w owych czasach nie wypadało mężatce pracą dorabiać na utrzymanie, więc jest zdana tylko na pomoc rodziny. Gdy przebywa w Londynie, w kraju ma miejsce przewrót majowy (1926). Wstrzymano wówczas wszelkie transfery środków za granicę, więc pieniądze przestały przychodzić. Spowodowało to konieczność dokonywania drastycznych oszczędności i pożyczania pieniędzy. Gdy nareszcie nadeszły, Wisia z ulgą spłaciła długi, a ponieważ co nieco zostało, po dwóch miesiącach niedojadania, jako „straszny mięsożerca”, postanowiła udać się do restauracji, by zjeść dobry, tłusty kotlet. Jeszcze po sześćdziesięciu latach pamiętała swoje rozczarowanie, gdy to, co jej podano, okazało się kotletem z soi. Z głodu i przejęcia nie zwróciła uwagi, że weszła do wegetariańskiej restauracji! 129


Będąc nauczycielką angielskiego, zaczyna pasjonować się gimnastyką. To z harcerstwa wyniosła przekonanie, że aktywność fizyczna jest niezbędna dla utrzymania dobrego zdrowia. W latach dwudziestych nie było to takie oczywiste, szczególnie w odniesieniu do dziewcząt. Aktywnie działa w Sekcji Wychowania Fizycznego Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych, jest w zarządzie, zastępczynią przewodniczącego – prof. Ciechanowskiego. Sekcja walczy o utworzenie „Studjum Wychowania Fizycznego”. Odnosi sukces, bo w 1927 r. przy Wydziale Lekarskim uj powstaje nowy kierunek studiów: wychowanie fizyczne, który Wisia kończy wraz z pierwszym rocznikiem. Według zachowanego biletu na 25go czerwca o godzinie 12-tej w południe 1931 r. na wręczenie dyplomów magisterskich pierwszym w Polsce Magistrom Wychowania Fizycznego zapraszali Jaśnie Wielmożnych Państwa: Dyrektor Studjum Wych. Fiz. U. J. Doc. Dr T. Rogalski m. p. oraz Dziekan Wydziału Lekarskiego Prof. Dr Ksawery Lewkowicz m. p. Zainteresowała się jazdą na nartach – jeździć uczył ją Bronisław Czech. Nie jeżdżono już wówczas z jednym kijem, lecz dwoma, nie w spódnicy, a w spodniach, za to z niezmiernym animuszem, miłością do gór i Zakopanego. Był to sport wymagający żelaznej kondycji oraz wytrzymałości. Wycieczka narciarska trwała zwykle kilka dni, spało się w prowizorycznych schroniskach, podchodziło pod górę, trawersując stoki. „Wychowanie Fizyczne – miesięcznik poświęcony higienie szkolnej i wychowawczej oraz kształceniu cielesnemu w domu, szkole, armii i stowarzyszeniach” w marcu 1929 chwali się, że na spotkaniu Sekcji Wychowania Fizycznego Towarzystwa Nauczycieli oceniając wysokie walory sportu narciarskiego, wniosła Sekcja podanie do Kuratorjum z prośbą o zorganizowanie kursu jazdy na nartach. Kuratorjum do inicjatywy Sekcji odniosło się przychylnie. Oraz: Ruchliwy Zarząd Krakowskiego Okręgu P.Z.W.F. w osobach mgr. M. Lubaczewskiego i kol. J. Biernakiewiczowej zorganizował w czasie od 4–14 stycznia br. trzeci już z kolei narciarski kurs unifikacyjny w Zakopanem dla członków pzwf. Wśród uczestników kursu reprezentowana była prawie cała Polska, a więc Warszawa, Lwów, Kraków, Poznań, Bydgoszcz, Białystok, Mikołów Śl., Stanisławów i in. Kurs liczył 62 uczestników, w tym 22 panie. Zakwaterowanie zorganizowane przez organizatorów kursu, mieli uczestnicy w pensjonatach: „Przedświt” przy ul. Chałubińskiego i „Janka” na Bystrym. Oprócz organizowania kursów, Jadwiga Biernakiewiczowa bierze czynny udział w pracach komisji ujednolicających zasady gimnastyki, gier i sportów 130


Budujemy Kopiec Piłsudskiego w Krakowie

(trzeba pamiętać, że różnice wynikające z podziału rozbiorowego były ogromne). Zostaje instruktorką narciarską – świetną, zasłużoną, organizującą obozy narciarskie i wycieczki dla młodzieży. Przy zmianie wymogów instruktorskich Polski Związek Narciarski w piśmie z dn. 6.04.1938 pisze, że biorąc pod uwagę dotychczasową działalność WPani i Jej zasługi na polu narciarstwa postanowił wystawić nową legitymację bez uczestnictwa w kursie. Kolejną namiętnością Wisi były kajaki. To właśnie Polski Związek Narciarski powołał do życia Komisję Kajakową w Krakowie, a Jadwiga Biernakiewiczowa brała w tym czynny udział. Kajaki – wycieczki, spływy Dunajem w Rumunii, Zbruczem, Dniestrem i wieloma innymi. Należała też do Sekcji Kajakowej Ligi Morskiej w Krakowie. Zrezygnowała z przynależności w 1948 roku, gdy – podobnie jak inne organizacje – Liga nabrała reżimowego charakteru. A swoją drogą, nazwa „Sekcja Kajakowa Ligi Morskiej w Krakowie” brzmi równie zabawnie jak „Ministerstwo Marynarki Wojennej Czechosłowacji”… W trakcie jednej z wypraw Ligi Morskiej dotarła aż do Stambułu. 131


Wyjazdy, harcerstwo silnie propagujące egalitarność i atmosfera rodzinna spowodowały, że Wisia była zawsze otwarta na innych ludzi, inne kultury. Interesuje się kulturą i sztuką ludową, fascynuje się obyczajowością żydowską. Przyjaźni się z wieloma Żydami, a dowodem, że nie była to chwilowa fascynacja, jest fakt, że w czasie wojny przechowuje siedem osób. Niestety, nie zdążyłam się dokładnie dopytać, kim byli ukrywani Żydzi i jakie były ich losy. Przez jakiś czas kilka osób ukrywało się na strychu. Kamienica Egipska, w której rodzina Wisi mieszka od 1917 roku, ma osiem klatek schodowych, jedną z nich można prosto z mieszkania wejść na strych, co upraszcza sprawę dostarczania jedzenia i komunikacji. Jedna z żon zaprzyjaźnionych malarzy przechowywana w domu jako pokojówka, nie wytrzymała napięcia i popełniła samobójstwo. Wiem tylko, że działalność ta prowadzona była wspólnie ze znaną malarką Hanną Rudzką-Cybisową, która w tym czasie organizowała samopomoc dla artystów. Żal, że nikt z tych ludzi, o których wiadomo było, że przeżyli, nie odezwał się po wojnie. Ciocia Wisia mówiła, że tak chciałaby pojechać do Jerozolimy i zasadzić drzewko1. Nie udało się… Okupacja zmieniła wszystko – nauka ustała, Niemcy zamknęli szkoły średnie i wyższe. Polacy mogli uczyć się tylko przez cztery lata w szkołach podstawowych i w szkołach zawodowych uczących fachu potrzebnego do wykonywania prostych prac fizycznych. W żadnej z nich nie było mowy o nauczaniu wychowania fizycznego, a tym bardziej języka angielskiego. Trzeba było szukać innych źródeł utrzymania, dla siebie, dla rodziny i uchodźców, od których zaroiło się w mieszkaniu. Najlepszym, dającym tzw. bezpieczne papiery broniące od wywózki na roboty do Niemiec czy rozstrzelania jako zakładnika zajęciem, było karmienie wszy w Zakładzie Surowic i Szczepionek profesora Odona Bujwida. Wyrabiano tam szczepionki przeciwdurowe, bardzo cenne, gdyż tyfus zbierał straszliwe żniwo na froncie i wśród wynędzniałej ludności. Tylko szczepienia chroniły przed zapadnięciem na tę chorobę. Zakład był pod 1

W Jerozolimie, w Alei Sprawiedliwych przy Instytucie Yad Vashem, od 1963 roku sadzone są drzewa oliwne przez Sprawiedliwych wśród Narodów Świata – osoby, które podczas ii wojny światowej pomagały Żydom i Żydówkom z narażeniem swojego życia – przyp. red.

132


ochroną Niemców, którzy panicznie bali się tyfusu. Karmienie wszy miało niestety tę wadę, że łatwo można było się zarazić. Ciocia opisywała, że wszy siedziały w pudełeczku, takim jak od zapałek, które z jednej strony miało gazę. Tą stroną przykładano pudełeczko do uda lub ramienia, dając owadom możliwość wgryzienia się w ciało. Oczywiście, miejsce po ugryzieniach było później czerwone i mocno swędzące. Na szczęście ani Jadwiga Biernakiewiczowa, ani jej brat Tadeusz nie zapadli na tyfus. Pewnie ten sposób zarabiania uratował im życie przy innej okazji. Pewnego dnia, wczesnym popołudniem, rozległo się walenie kolbami do drzwi. Mogło to być tylko Gestapo. Podchodząc do drzwi na miękkich nogach, Wisia zdaje sobie sprawę, że w mieszkaniu przechowywana jest Żydówka, że w jednym pokoju są uczniowie na tajnych kompletach, a w drugim trwa spotkanie jakiejś nielegalnej organizacji zbrojnej. Prócz tego jest matka i dwie stare ciotki. Reaguje spontanicznie. Otwarłszy drzwi, pewnym, mocnym głosem odzywa się po niemiecku: Proszę nie wchodzić, w domu jest tyfus, wezwano już lekarza. Strach Niemców przed tyfusem zadziałał – odeszli, nie wchodząc do środka. To był moment, który wrył się cioci w pamięć na zawsze. Zastanawiam się, o czym jeszcze napisać. O przyjaźniach? Nie znam ich wszystkich na tyle dobrze, by je opisać… Ciocia znała wszystkich, przyjaźniła się z wieloma osobami. Stąd po wojnie przez dom przewijały się tłumy. Przyjaciele przyjaciół, znajomi znajomych – dom zmienił się w schronisko. Nikomu nie odmawiano noclegu i posiłku, co wbrew pozorom wcale nie było oczywiste. Na początek warto powiedzieć, że w domu na ulicy Smoleńsk odbyło się pierwsze po wojnie spotkanie Polskiego Związku Plastyków. „Żurki” (jour fix) w środy każdego tygodnia gromadziły tłumy ludzi. Pod koniec życia przerzedzeni już goście czytali kronikę towarzyską w gazecie, czyli nekrologi, wspominając odchodzących. Jour fix to tradycja, która była szczególnie kultywowana w Krakowie – było wiadomo, że w ten dzień pani domu przyjmuje. Nie trzeba było się zapowiadać, po prostu przychodziło się z wizytą. Pamiętam z lat osiemdziesiątych, gdy w sklepach była sól i ocet, pytanie: hmm, to co dziś rzucamy na żer? Z tych, o których pamiętam lub słyszałam od Cioci, można wymienić znaczące dla kultury osoby: rodzinę Żeleńskich (właścicieli Krakowskiego 133


Zakładu Witrażów)2, Magdalenę z Kossaków Samozwaniec, Brunona Schulza, Jana Henryka Rosena (autora malowideł w Kaplicy Ormiańskiej we Lwowie), panią Halę Weyssenhoff – matkę Antoniego, wieloletniego dyrektora Centrum Młodzieży im. Henryka Jordana w Krakowie, Hannę Rudzką-Cybisową (znakomitą malarkę, kolorystkę), Jadwigę Hoffman (córkę Stanisława Koźmiana, dyrektora teatru w Krakowie i aktorki Antoniny Hoffmanówny), Zofię Radwańską-Paryską (pierwszą kobietę-przewodniczkę tatrzańską i ratowniczkę topr), malarkę Jadwigę Maziarską, pisarkę Hannę Mortkowicz-Olczakową, Jacka Pugeta, Marię Rzepińską, Tadeusza Żakieja, Anielę Zagórską – krewną i tłumaczkę Conrada, malarza Jonasza Sterna, malarkę i rzeźbiarkę Marię Jaremę, Kornela Filipowicza. Gdy zamieszkałam z ciocią Wisią, prowadziłam bardzo ożywione życie towarzyskie i nieraz zdarzało się, że wracałam do domu z większym towarzystwem, dobrze po północy. Ciocia wstawała wówczas z łóżka, wkładała szlafrok i była gotowa do konwersacji. Była tak ciekawą osobą, że pomimo bardzo złego słuchu – trzeba było prawie krzyczeć do niej – zawsze ułowiła sobie jakiegoś interlokutora, który młodszy od niej o pięćdziesiąt lat z przyjemnością słuchał i odpowiadał na najbardziej aktualne pytania. Do końca nie straciła ostrości oceny i poczucia humoru. A znała się na ludziach jak mało kto. Zawsze ciekawiły ją ich sprawy. Do końca interesowała się wszystkim, chciała wiedzieć, co się w Krakowie i w świecie dzieje. Zastanawiam się, czy to wpływ kultury brytyjskiej, czy etos inteligencki, czy oba naraz powodowały, że nawet wtedy, gdy niewidoma, zdana na pomoc innych, pozbawiona ukochanych zwierząt – nieodmiennie, na pytanie jak się czuje, odpowiadała, że świetnie. Nigdy nie chciała sprawiać sobą kłopotu. Chodząca dyskrecja – nigdy nikogo nie obmawiała, o ludziach zawsze mówiła pozytywnie i życzliwie, a znała wszystkich liczących się i zapewne mogłaby

2 Krakowski Zakład Witrażów S. G. Żeleński został założony przez Stanisława Gabriela Żeleńskiego – brata wybitnego pisarza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz syna Władysława Żeleńskiego, kompozytora i pianisty i Wandy z Grabowskich Żeleńskiej, pisarki i tłumaczki, przyjaciółki Narcyzy Żmichowskiej. Po śmierci Stanisława firmę prowadziła jego żona, Izabela z Madeyskich Żeleńska, a następnie ich syn, Adam Żeleński – przyp. red.

134


zdradzić sporo złośliwostek. Nigdy tego jednak nie robiła. Nigdy też się nad sobą nie roztkliwiała. Żałowała tylko jednej rzeczy w życiu – że nie miała dzieci. Żal, że takich ludzi już nie ma i nie będzie, więc dziękuję losowi, że pozwolił mi z nią wspólnie mieszkać.

Anna Wszelaczyńska

135

Zapomniana historia Jadwigi Biernakiewiczowej jest warta przypomnienia jako przykład postawy, która w każdych okolicznościach i czasach może służyć za wzór.



Agnieszka Korfel

Córeczko, to nie to, co kiedyś…

Córec

Kiedy myślę o Babci Danusi, pierwszym nasuwającym się wspomnieniem są poranki w dzieciństwie, kiedy do śniadania Babcia parzyła mi i mojej siostrze, Kaśce, kawę. Kawę z mlekiem, czasem zbożową, czasem prawdziwą. Tylko u Babci piło się taką kawę! Uwielbiałam te wakacyjne śniadania. Była albo pasta, albo twarożek, miód, dżem i do tego kubek aromatycznej kawy. W domu jej nie piłyśmy, a u Babci można się było poczuć wyjątkowo, jak dorosła osoba. Lubiłam już sam proces przygotowywania kawy. Parzona była przez Babcię w rondelku. Gęsta i czarna, o bardzo mocnym zapachu. Potem Babcia odcedzała fusy i dolewała mleka, tak, że kawa stawała się aksamitna i delikatna w smaku. Zawsze brałam dolewkę. Znamienne, że pierwsze przychodzące do głowy wspomnienie dotyczy posiłku. Moja Babcia to babcia karmiąca, dokarmiająca, dbająca o to, żeby dzieci nigdy nie były głodne. Nieważne, czy dzieci mają pięć, trzydzieści pięć czy pięćdziesiąt pięć lat. Babcia dorastała w bardzo ciężkich warunkach, o jedzenie wcale nie było łatwo, zrodziło to w niej ogromne poszanowanie dla chleba. Chleba wypiekanego przez jej mamusię. Chleba, który był podstawą wyżywienia. Chleba, którego nie zdążyły z mamusią zabrać z pieca, kiedy ich przesiedlano. Dziś Babcia ma niemało brzuchów do obdzielenia. W Nowej Hucie mieszkają trzy wnuczki, wnuk, syn z synową i dwaj bracia. Kiedy Babcia gotuje coś szczególnie dobrego, to „cynk” rozchodzi się w ciągu godziny. Nikt nie przepuści jej gołąbków, łazanek albo pasztetu. A rogaliki z marmoladą musi przed nami chować, jeśli chce wszystkich sprawiedliwie obdarować. 137


I nikt nie potrafi zrobić takiej ogórkowej jak Babcia. Zapytana o to, dlaczego nigdy nie wychodzi mi taka zupa, jak jej, dowiaduję się, że sekret jest jeden: Córeczko, jak będziesz mieć tyle lat, co babka, to Ci wyjdzie. Ot, złota zasada rządząca wszechświatem. Babcia zaczęła gotować, gdy nie miała jeszcze ośmiu lat, dziś ma lat siedemdziesiąt osiem. Po siedemdziesięciu latach gotowania dla rodziny stała się niedoścignioną w tej sztuce. W moich wspomnieniach przestrzenią Babci nie jest tylko kuchnia (choć ilość zdjęć zrobionych na tle kuchennej boazerii, kiedy to Babcia przyciska do piersi kolejne wnuczęta, jest aż zaskakująca), ale też ogródek działkowy na Wzgórzach Krzesławickich, Babcia wśród kwiatów, krzątająca się między grządkami. Z konewką, z gracką, z grabiami. Pełno kwiatów. Przestrzeń ogródka wydaje się być kolorowym kobiercem. A między kwiatami królują poziomki. Również z parapetów w mieszkaniu udało się Babci stworzyć mini ogródeczki. Miłością do kwiatów zaraziła moją Mamę. Ja przesuszam wszystkie roślinki, z wyjątkiem kaktusa. Trzecim obrazem Babci, który maluje mi się przed oczami, jest pokoik na osiedlu Teatralnym, gdzie przy rozstawionej maszynie do szycia siedzi Danuta Karbownik i przygotowuje różnobarwne nici. Ten obrazek z kolei łączy się od razu z Babcią robiącą na drutach wełniane cuda i próbującą bezskutecznie zarazić ową umiejętnością córkę i wnuczki. Każda próbowała, ale jakoś żadnej z nas nie starczyło cierpliwości. A druty w Babci dłoniach śmigają tak szybko, że ciężko skupić na nich wzrok. Efekty wielu godzin spędzonych na łączeniu maleńkich oczek w spójną całość to cieplutkie skarpety i kapcie. Takich skarpet, jakie robi Babcia, nigdzie się nie kupi! Są przez nas tak rozchwytywane, że musimy na nie składać zamówienia, zwykle w okolicy października. Wszystkim naraz Babci oczy nie podołają. Trzeba też jak najprędzej zarezerwować kolory i rodzaj wełny, ale na koniec i tak notorycznie sobie te skarpety cichcem podbieramy. Babcia Danusia to stuprocentowa babcia. Kwintesencja babci troszczącej się o wnuki i dogadzającej im (choć wcale nie rozpieszczającej). A przecież Cecylia Karbownik z domu Olejarczyk to nie tylko babcia. To córka Teodozji Olejarczyk z domu Zybert i Stanisława Olejarczyka, żona Karola Karbownika, siostra kolejno: Ryszarda, Kazimierza, Eugeniusza, Bożeny, Haliny i Waldemara. Matka Krzysztofa i Beaty. A nawet i prababcia. Ale 138


przede wszystkim to Danusia, Danka, Danuśka, której pełnego obrazu nigdy ułożyć mi się nie uda. Z Mamą sprawa przedstawia się jeszcze trudniej. O babciach mamy choć troszeczkę dodatkowych informacji dzięki krążącym rodzinnym opowieściom, zresztą babcie zwykle lubią opowiadać, niekoniecznie o sobie, ale chociażby o czasach, w których przyszło im żyć. Matki z kolei zazwyczaj nie mają czasu dzielić się opowieściami. Są wciąż młode, jeszcze nie żyją w tak silnym związku ze swoją przeszłością. Co więcej, ich młodość nie jest jeszcze tak od nich oddalona, by trzeba było ją ożywiać przy świątecznym stole. I nie każdą historią matka podzieli się ze swoim dzieckiem. Wspomnienia o Mamie? Najdawniejsze obrazy z nią związane. To Mama, z którą spałam w jednym łóżku. Ciepła Mama w koszuli nocnej, z dwiema szczotkami do kręcenia włosów. Mama czytająca mi na dobranoc. Kolejne wspomnienie jest tylko troszkę zmodyfikowane. Zmienia się pokój, a wspólny tapczan zastępuje piętrowe łóżko. Mama śpi na dole, ja na górze. Boję się zasypiać, a Mama trzyma mnie za rękę, póki nie zasnę. Jeszcze jednym wspomnieniem z wczesnego dzieciństwa jest Mama prasująca przed telewizorem stosy, dosłownie stosy, ścierek, ściereczek, ubrań. Musiało to być jej częstym zajęciem, bo odkryłam różne warianty tego wspomnienia. Na desce do prasowania nieodzownie znajdował się kubeczek z zimną wodą do spryskiwania materiału. Mama prasowała wszystko, każdą ściereczkę, bieliznę, nawet chusteczki do nosa. Mnie nie przyszłoby do głowy, żeby prasować ścierki. Prawdę mówiąc i koszule prasuję w ostateczności. To Babcia wyrobiła w Mamie nawyk prasowania ubrań, zanim się je złoży i schowa do szafy. W moim przypadku wyprasowanie czegokolwiek przed schowaniem jest czystym bezsensem – zamiast półek i szafek preferuję kufry i kosze, które stanowią czarną dziurę dla niezliczonych skarpetek. Lepiej prasować tuż przed założeniem. Przedziwną dbałość wykazują też obie, Babcia i Mama, jeśli chodzi o sztukę wieszania firan i zasłon. Od razu napiszę, że również i tej sztuki nie opanowałam, mimo że dla kobiet w mojej rodzinie ma ona jakieś tajemne znaczenie. Ja wieszam raczej na czas. I ze wstydem muszę przyznać, że zwykle nie zauważam, jeśli Babcia albo Mama po mnie poprawią.

139


Nikt też nie potrafi, tak jak one, zawinąć kanapek w papier śniadaniowy, tak by owe pakunki się nie rozpadły. Czy ktoś poznał odpowiedź na pytanie, jak babcie i mamy to robią? Nie udało mi się jeszcze tak złożyć papieru śniadaniowego, żeby kanapka ostała się w nim do czasu rozpakowania. Chwała folii spożywczej. Babcia i Mama dzielą jeszcze dwie czynności w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Dziś się z tego z siostrami śmiejemy, ale kiedyś było to prawdziwym koszmarem. Chodzi tu mianowicie o kwestię ubierania nas, kiedy byłyśmy małe. Pierwsza sprawa, będąca prawdziwą torturą, to ubieranie zimą przed wyjściem na podwórko. Obie panie miały zwyczaj zasuwać kurtki z najwyższą stanowczością, co skutkowało wiecznym zacięciem podbródka suwakiem. Kto raz tego doświadczył, poznał, co to znaczy ból. Towarzyszyło temu nieodzowne „zaszpachlowanie” buzi (i jest to jedyne określenie oddające wymiar tej czynności) tłustym kremem. Białe, z kremem w ustach, pozacinane, ubrane tak, że wystawały nam tylko oczy – byłyśmy gotowe do wyjścia. Wstyd na osiedlu murowany. Inne dzieci jakoś normalniej wyglądały. Druga równie dziś śmieszna, a kiedyś zawstydzająca czynność, to naciąganie na pupę delikwentki rajtuz (nie mylić z rajstopami!). Naciąganie to daleko idący eufemizm. Rajtuzy ubierane albo pod spodnie, albo pod spódniczkę, według Mamy i Babci musiały być naciągnięte po pachy. Jak wszyscy dobrze wiemy, nie jest rzeczą łatwą tak naciągnąć (po pachy!) rajtuzy, ażeby się nie zsunęły. Świadome tego, Mama i Babcia wypracowały sposób trwałego naciągnięcia. Kiedy dziecko miało już obie nogi w nogawkach, stawało się za lub przed nim, chwytało za pas rajtuz i unosiło w górę wraz z dyndającym w nich delikwentem. Wystarczyło parę razy lekko potrząsnąć i już dziecko tkwiło w rajtuzach po same pachy. W domu, przy dużym samozaparciu, można było to znieść, gorzej było, kiedy Babci umyśliło się podciągnąć podejrzanie obsunięte rajtuzy na placu zabaw albo pod blokiem. Mama w moich wspomnieniach, tak samo jak Babcia, wiecznie coś robi, nie może usiedzieć na miejscu. Prowadzi sklep (a „pani kierowniczka” na wsi jest alfą i omegą swojej społeczności, sklep to główny punkt informacyjny, na głowę bije kościół), działa w Radzie Gminy, organizuje Koło Gospodyń Wiejskich, a kiedy chodziłam do podstawówki, była Przewodniczącą Rady Rodziców, ogólnie rzecz ujmując wciąż coś załatwia i organizuje… I ciągle wszędzie się spóźnia. To zdecydowanie jedna z tych rzeczy, którą odziedziczyłam po 140


Mamie, a, że z genami nie wygrasz, to przestałam z tą cechą walczyć. Mama nie tylko bezustannie działa na forum Kościelca, ale i w domu nie może usiedzieć na miejscu. Wiecznie coś robi, uwielbia prać (nigdy nie zrozumiem tej pasji!), ciągle coś sprząta, gotuje (a że robi to bosko, już dawno pożegnałyśmy się wszystkie ze złudzeniami o figurze modelki). W sezonie ogródkowym, na 80% dzwoniących do niej telefonów trzeba odpowiadać, że jest w ogrodzie i że „zaraz zawołam”. Z jakąś niepojętą lubością Mama babrze się w ziemi, wyrywa chwasty, sadzi, skrapia odżywkami, etc. Z zebranych opowieści o Babci odnoszę wrażenie, że i ona dokładnie tak samo kiedyś goniła. Dziś wprawdzie trochę to ukróciła, ale kiedy byłą młodą matką, rozdzielała swój dzień między pracę w pralni, dzieci, męża, dom, stanie w kolejkach, bieganie po sklepach i tysiące innych codziennych czynności. Jedynym przystankiem w ich gonitwie jest przerwa na kawę. U dziadków oraz w domu pierwszą rzeczą, o jaką pyta się po przyjściu, jest tradycyjne: Piliście już kawę? Tak się już przyjęło w naszej rodzinie, że „kawa i ciastko” jest świętą chwilą wytchnienia i każdemu się ona należy, oczywiście każdemu, kto pije kawę. Co do zręczności obu pań, to pisałam już, że Babcia świetnie robi na drutach, Mama z kolei układa cudowne świąteczne dekoracje. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, znosi ze strychu pudła z bibelotami i albo z bukszpanu, albo z gałązek sosnowych tworzy ozdoby do całego domu. Niestety, takiej zręczności nigdy Mama nie przejawiała do rozczesywania włosów. Szczotka napawała mnie grozą. W wieku dwudziestu jeden lat mam mocno ustalony obraz mojej Babci i Mamy. Przywołanie wspomnień miało być w założeniu tylko króciutkim wstępem, a jak widać, zawładnęło moimi myślami w znacznie większym stopniu. W jaki sposób mogłabym więc stworzyć rzetelną, autentyczną biografię? Nie jest to możliwe, kiedy autorce brak dystansu do opisywanej osoby. Skutkuje on niskim stopniem obiektywizmu. Nie potrafiłabym napisać biografii Mamy, Babci, bez patrzenia na ich sylwetki przez pryzmat naszych relacji. Dlatego nie będę próbowała jej tworzyć. Postaram się za to przywołać w miarę spójną historię, poskładaną z opowieści, urywkowych informacji i domysłów. Oto ich-moja historia: 141


Cecylia Karbownik, zwana przez wszystkich Danusią, urodziła się 6 stycznia 1935 roku w domu swoich rodziców w Opiłkach położonych czterysta dziewięćdziesiąt pięć kilometrów na północny-wschód od Krakowa. Urodziła ją, w wieku dwudziestu lat, Teodozja Olejarczyk z domu Zybert, ojcem był dwudziestodwuletni Stanisław Olejarczyk. Po wojnie mieszkali w Zdziwoju położonym czterdzieści kilometrów od Przasnysza, a trzydzieści jeden kilometrów od Nidzicy. Zdziwój Stary i Nowy. Łąki i lasy. Domem była niewielka, dwuizbowa chata… Gdy Babcia miała dwa latka, w trzydziestym siódmym roku, urodził się jej brat Ryszard. Tuż przed wojną pradziadek Stanisław zaczął stawiać murowany dom. Z nadejściem wojny, dla pięcioletniej Danusi rozpoczął się czas przyśpieszonego dorastania. W trzydziestym dziewiątym jeszcze mieszkali w Opiłkach, radząc sobie, jak umieli wśród wszechobecnych Niemców. W roku czterdziestym Babcia ciężko zachorowała. Podczas jej choroby, w lutym 1940 roku urodził się jej drugi braciszek – Kazimierz. Mały chłopczyk w białek koronkowej czapeczce na główce, zawiązywanej pod brodą. Nie dane mu było nacieszyć się beztroskim niemowlęctwem. W roku 1940 pradziadkowie zostali przymusowo wysiedleni przez Niemców (wraz z innymi mieszkańcami okolicznych wsi). W Opiłkach powstał poligon. Miejscowość obsadzona była gęstymi i rozległymi lasami, poligon w tym miejscu uniemożliwiał rozrost partyzantki. Wyrzuceni z własnego domu, praktycznie bez jakiegokolwiek uprzedzenia, co zdążyli, to spakowali na dwukółkę i wraz z kawalkadą innych wozów ruszyli na północ. Pradziadek, prababcia i trójka maleńkich dzieci, najstarsza pięcioletnia Danusia. Niemcy wyznaczyli jedynie miejsce przesiedlenia, bez zapewnienia jakiegokolwiek miejsca zamieszkania. Lokum trzeba było zorganizować sobie samodzielnie. Po przebyciu około czterdziestu kilometrów wysiedleńcy zatrzymali się w Czernicach, za Przasnyszem. Pradziadek wyprosił maleńki pokoik przy rodzinie i tam zamieszkali. Dostał nakaz pracy w fabryce zajętej przez Niemców. Wprawdzie za pracę dostawał kartki żywnościowe, ale były to racje zdecydowanie niewystarczające dla pięcioosobowej rodziny, nieposiadającej innego źródła utrzymania. Dzieci były małe, niedożywione, warunki opłakane, a w miejscowościach tuż obok niemieckiej fabryki – niebezpiecznie. W czterdziestym drugim umęczona życiem w nędzy i niebezpieczeństwie prababcia zapisała siebie i rodzinę do pracy w Prusach Wschodnich. Daleko 142


od kraju, ale bezpieczniej, z szansą, że dzieci nie umrą z głodu. Rodzina ruszyła wraz z innymi ochotnikami w daleką drogę, do odległych o ponad sto pięćdziesiąt kilometrów okolic Morąga. Gdy uformowano grupę przyszłych pracowników, mała Danusia zobaczyła tabun nagich kobiet i dzieci stłoczonych przed łaźnią, segregowanych przez żołnierzy. Wraz z matką i braciszkami czekała na ich kolej wejścia pod grupowe prysznice. Warunkiem wyjazdu do Prus była przymusowa wspólna kąpiel i odwszenie. Cywilizowane Prusy Wschodnie nie chciały brudnych, niecywilizowanych pracowników, chciały czystych. W ówczesnych Prusach Wschodnich, w okolicy Elbląga było wiele pokaźnych niemieckich gospodarstw rolnych zatrudniających Polaków i wykorzystujących jeńców wojennych. Wraz z przybyciem do Białego Kościoła (tak Polacy nazywali tę miejscowość) rozpoczął się w życiu Babci okres bycia „na robotach u bauera”1. I choć jako dziecko sama nie pracowała, to już w wieku siedmiu lat musiała prowadzić dom i zajmować się młodszym rodzeństwem. Pradziadkowie ciężko pracowali, cały dzień spędzali poza domem, siłą rzeczy najstarsze dziecko musiało przejąć obowiązki gospodyni. Prababcia miała tylko sześćdziesiąt minut przerwy dziennie na ugotowanie obiadu i zjedzenie go. W czasach wojny nie było żadnych produktów przetworzonych, z których można byłoby zrobić obiad dla całej rodziny w ciągu pół godziny. To dlatego mała Danusia musiała nauczyć się gotować. W wieku, w którym jeszcze kilka lat wcześniej poszłaby do szkoły podstawowej, Babcia przejęła obowiązki domowe swej matki. Spoczywał też na niej obowiązek pilnowania dwóch urwisów, żeby przypadkiem nie nabroili w gospodarstwie właściciela. I choć zdarzały się jej chwile zwykłych, dziecięcych zabaw i psot z niemieckojęzycznymi rówieśnikami, to jednak jej dzieciństwo daleko odbiegało od beztroskich młodzieńczych lat. Od kompanów z podwórka bardzo szybko nauczyła się języka niemieckiego, posługiwała się nim tak płynnie, że niejednokrotnie służyła starszym od siebie osobom za tłumaczkę. Mimo że była bardzo pojętnym dzieckiem i gospodarz chciał posłać ją do niemieckiej szkoły, to prababcia kategorycznie zabroniła Danusi do niej iść. Choć bauer był dobry dla dzieci (własnych nie miał) i przydzielił pradziadkom bardzo 1

143

Bauer (niem.) – rolnik, chłop. „Pracą u bauera” nazywano pracę przymusowych robotników w iii Rzeszy, zatrudnianych głównie w rolnictwie – przyp. red.


dobre jak na Polaków prace (prababcia chowała kury, pradziadek świnie), to jednak nie najlepiej traktował babcię Teodozję. Pracowała od świtu do zmierzchu, a on nie dawał jej ani chwili, żeby zajęła się dziećmi czy choćby zrobiła pranie. Wciąż wrzeszczał Polen Frau, raus zu arbeit, szarpał, nie dawał wytchnienia. W wyniku tak złego traktowania, przesiedleń, krzywd doznanych jeszcze w Polsce, prababcia nabrała silnej awersji do Niemców, a język niemiecki stał się jej nienawistnym. Nie puściła córki do szkoły, wierząc, że wojna musi się skończyć i dzieci będą mogły pójść do polskiej placówki. Póki co, sama zaczęła uczyć córkę, gdy tylko znalazła chwilę. Danusia starała się towarzyszyć mamie w pracach, a ta, na przykład podczas obierania ziemniaków, uczyła córkę polskiego alfabetu i pisania, kreśląc na piasku litery. Pierwszym wyrazem, jaki Danusia nauczyła się pisać, było jej własne imię. Mamusiu, pokaż mi proszę, jak się pisze danusia i prababcia pokazywała, a Danusia po niej powtarzała, goniąc po podwórku z patykiem w rączce. Nie tylko pisania uczyła ją mama. W czasie wojny Babcia poznała też czytanie, dzielenie, mnożenie. Rodzice jakimś cudem zdobyli dla niej przemycone z centralnej Polski rodzime podręczniki. Wobec tego zrządzenia losu Babcia, mimo że nie poszła do niemieckiej szkoły, miała możliwość rozpoczęcia edukacji. Dzięki podjęciu przez prababcię decyzji o wyjeździe na roboty do Prus, jej dzieci spędzały wojnę wprawdzie w ciężkich warunkach, ale za to w pięknej okolicy. Dwór bauera był położony na wzgórzu, górował nad rozciągającym się poniżej gospodarstwem. Niestety, choć krajobraz był sielski, Babci nie ominęły represje i przerażająca codzienność wojny. Gdy w 1945 roku do Prus wkroczyli Sowieci, rozpoczęła się dla mojej rodziny wielka ucieczka przed kolejnym już wrogiem, choć z pozoru wyzwolicielem. Tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej gospodarz z Białego Kościoła (zapewne przewidując koniec swego folwarku) kupił pradziadkom i ich dzieciom ciepłe skórzane buty i płaszcze zimowe. Zrobił to, by choć trochę zabezpieczyć ich los, o swój własny nie zdążył się już zatroszczyć. Mimo sprawiedliwego traktowania swoich pracowników, nie doznał od nich litości. Gospodarza zastrzelił jego własny kamerdyner, prawa ręka bauera, nieodstępujący dobrodzieja na krok sługa swego pana. Białorusin służący Niemcowi miał nadzieję, że w ten sposób wkupi się w łaskę radzieckich żołnierzy. Mimo dobrych chęci i tak został potraktowany jako zdrajca. On i sześciu innych jeńców narodowości białoruskiej 144


i ukraińskiej pracujących w folwarku, zostało od razu rozstrzelanych. Ich ciała leżały potem na śniegu przy ścianie stodoły. Zdezorientowana Danusia patrzyła na śmierć ludzi, którzy przecież nic złego nie zrobili, ludzi, którzy – tak jak jej rodzice – dobrze pracowali w gospodarstwie i mieszkali tuż obok ich domku. Sowieci nie znali litości. Pradziadek, domyślając się, że powrót do kraju drogami przepełnionymi Armią Czerwoną będzie trudnym przedsięwzięciem, zarżnął świnię, poporcjował i dobrze pozawijał tłustą słoninę. Tuż przed opuszczeniem gospodarstwa prababcia rozpuściła kury, kaczki i inne ptactwo, rozsypała całe ziarno, jakie znalazło się w spichlerzach i tak zaopatrzony drób pozostawiła samemu sobie. Pradziadkowie zapakowali na wóz to, co mieli, posadzili na nim Danuśkę, a do wozu doczepili sanki, na których jechali chłopcy. Sami zaś szli obok jednego z piękniejszych okazów gospodarskiej stajni, zdrowego i silnego konia. Przez całą drogę, począwszy od pierwszego napotkanego patrolu, byli nieustannie zatrzymywani i legitymowani. Rewidowały ich nie tylko zorganizowane patrole, ale i zwykli żołnierze, węszący za Niemcami. Nie dawali pradziadkom spokoju. Gdyby nie przemyślność dziadka Stanisława, który zaopatrzył rodzinę w towary do wykupywania się, Sybir nie ominąłby Babci. Jak to możliwe, że zsyłka w ogóle im groziła? Przecież mieli kenkartę2, na której jasno i wyraźnie było napisane, że są Polakami wywiezionymi na roboty do Prus. Niestety większość z napotykanych radzieckich żołnierzy czytać nie umiała, umiała za to kojarzyć fakty, acz wybiórczo. Uciekają przed nami z Prus? Uciekają. Są dobrze ubrani, mają na sobie niemieckie płaszcze i buty? Tak (pradziadkom buty zostały zabrane, a od odmrożeń uratowały ich tylko walonki)! Mają jakąś kartę z niemieckim stemplem? Mają! W takim razie: Ty jesteś Volksdeutsch! Jaki tam Volksdeutsch! Wracam z rodziną z robót u bauera! Ale tłumaczenia nie miały sensu. Sens miała słonina, bimber i machorka. Chwała pradziadkowi, że znał żołnierską naturę. Tylko butów i konia nie udało mu się ocalić. Piękne, silne zwierzę zostało zamienione na starą, chorą szkapę, która ledwie powłóczyła nogami. Aż żal było patrzeć. 2 Kenkarta (niem. Kennkarte) była dowodem tożsamości, wystawianym przez nazistowskich okupantów mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy nie byli Niemcami i ukończyli piętnasty rok życia – przyp. red.

145


Historii związanych z powrotem do kraju (w którym przecież nic na nich nie czekało – świeżo postawiony dom został przez Niemców rozebrany, a pustaki wywiezione) jest wiele. Babcia pamięta je bardzo wyraźnie, musiały być ogromnym wstrząsem dla dziesięcioletniej dziewczynki, skoro tak mocno zapisały się w jej pamięci i po siedemdziesięciu latach wciąż przepełniają żalem. Już samo wspomnienie traktów, którymi jechali, było ciężkim doświadczeniem. Po obu stronach dróg – rowy, rowy po brzegi wypełnione niemieckimi trupami, rowy ciągnące się całymi kilometrami, rowy otaczające wóz, towarzyszące mu bezustannie. Najbardziej gorzkie wspomnienia to zapis drogi wiodącej już przez Polskę, praktycznie przez ziemię rodziców. Pod Olsztynkiem, sześćdziesiąt kilometrów od Zdziwoja, pradziadkowie zostali zamknięci w obozie jenieckim. W obozie, z którego miało już nie być dla nich wyjścia. Pradziadek, uświadomiwszy sobie, co ich czeka jako radzieckich jeńców, zdecydował się na bardzo ryzykowne posunięcie. Resztką wódki i słoniną, jaka mu pozostała, spróbował przekupić strażnika obozowej bramy. Czy przekupywał go czymś jeszcze? Tego nie wiemy. Faktem jest, że dzięki zuchwalstwu i sprytowi pradziadka pierwszej nocy spędzonej w niewoli Teodozja, Stanisław, Danusia, Ryszard i Kaziu uciekli z obozu jenieckiego. Cali w strachu, wiedząc, że z chwilą, gdy przestąpią bramę, strażnik może zdradzić i dosięgną ich serie z karabinów – uciekali co sił w nogach. Cało uszli z obozu, ale koszmar wcale się nie skończył. Droga z Olsztynka do oddalonej o trzydzieści kilometrów Nidzicy minęła w okamgnieniu. Trakt był cały usłany zamarzniętą ziemią. Żelazne koła wozu niemiłosiernie hałasowały na zlodowaciałym podłożu. Mgła była nieprzenikniona. Przedzierały się przez nią tylko świszczące tuż nad głowami uciekinierów pociski. Koń był tak przerażony, że i bez bata gnał jak opętany, pradziadkowie ledwie nadążali za nim biec. Rysiu i Kaziu leżeli na wozie pod pierzynami, a Danusia kurczowo trzymała się dwukółki, którą ciągnął równie jak ona wystraszony koń. Cudem wszyscy wyszli cało spod ostrzału, mgła osłoniła ich życie… Im bliżej byli rodzinnych stron, tym sroższy był dla nich los. Ledwie ochłonęli po ucieczce z obozu i zobaczyli bliskie sercu Janowo (rodzinną miejscowość prababci), a spadło na nich najgorsze. Już w domu, na polskiej ziemi, osiem i pół kilometra od Zdziwoja, w Janowie, gdzie na wyciągnięcie ręki były rodzinne zagrody. Właśnie tam cała piątka została siłą wtłoczona do niekończącej 146


się kolumny zesłańców. Sowieccy żołnierze, nie bacząc, kogo chwytają, siłą przyłączyli ich do kawalkady, nie słuchając protestów i wyjaśnień. O nic nawet nie pytali, po prostu wciągnęli ich między innych zesłańców i gnali na Sybir. Z tej sytuacji wyjścia już nie było. Płaczące dzieci, załamana prababcia, zdezorientowany pradziadek. Z pustymi rękami, bez jednej torby, otoczeni zawodzeniem setek innych więźniów szli naprzód, łapiąc wzrokiem ostatni obraz tak dawno niewidzianego Janowa. Nagle całkowicie szaleńczy krzyk podniosła prababcia. Stasiu, Stasiu, Maksiu stoi! Pradziadek, zauważywszy znajomą twarz, przyłączył się do wołania żony, oboje wołali co sił w płucach: Maksiu, Maksiu! Ich przeraźliwy, błagalny krzyk przebił się nad jęki zesłańców, przeleciał nad czapkami i karabinami Sowietów i doleciał do stojącego przy drodze brata prababci – wuja Maksymiliana. Codziennie, odkąd zaczęto gnać zesłańców, wychodził na drogę i starał się wypatrzeć, czy i ich nie prowadzą. Usłyszał Todzię, usłyszał Staśka i rzucił się ku nim, chcąc ich wyrwać z nieszczęsnego taboru. Żołnierz jednym pchnięciem kolby powalił wuja na ziemię. Maksymilian nie stracił jednak nadziei i pognał do swego domu, gdzie z nakazu stacjonowało dwóch radzieckich oficerów. Ci ulitowali się nad swoim gospodarzem, pobiegli za kolumną i już poza granicami Janowa wydostali pradziadków z pochodu na Sybir. Tym razem nie mgła, a nadzieja wuja Maksa uratowała Babcię od zguby. W Janowie zatrzymali się na krótko, zaledwie po kilku dniach wyruszyli do Zdziwoja, by rozpocząć życie od nowa. Po wojnie, ale nie w wolnej Polsce. Nie mieli nic poza rozlatującą się chałupą. Ale w podobnej sytuacji byli też ich sąsiedzi, wszyscy pomagali sobie jak mogli, wzajemnie się żywili i odziewali. Wciąż trwała zima, a pierzyny, które zdobyła prababcia, zabrali „ruscy” plądrujący wóz, ostała się tylko sama pościel. Pola zamarznięte, stodoły popalone, pracy brak. Pradziadek chwycił się jedynego dostępnego na zawołanie zajęcia – wziął posadę w milicji. A Danusia, prawie już dziesięcioletnia pannica, wreszcie pierwszy raz poszła do szkoły. Szkoła w Zdziwoju Starym mieściła się w domu nauczyciela. Człowieka, który postanowił wykształcić całą młodzież, jakiej wojna odebrała możliwość edukacji. I tak, z siedmioletnimi pędrakami do szkoły chodziły dziewiętnastoletnie draby. Danusia, idąc do szkoły, umiała już czytać, pisać, znała tabliczkę mnożenia. Dzięki temu, że w czasie wojny nie próżnowała, 147


w pierwszej klasie spędziła jeden dzień, w drugiej dwa, a faktyczną edukację rozpoczęła od klasy trzeciej. Choć bardzo bała się starego nauczyciela, który długą laskową wicią karcił dzieci, to matematykę polubiła bardzo i zawsze dostawała „dobry”. Wspomina, że ów nauczyciel mawiał: Dzieci zasługują na dwa i trzy, nauczyciel na cztery, a Pan Bóg na pięć. Babcia, chcąc dogonić rówieśników, piątą klasę zaliczała na wakacyjnych kursach wyrównawczych. Po szkole wracała z braćmi do Zdziwoja Nowego, gdzie mieszkali, i choć lubiła się uczyć, do książek nie siadała. Czekały na nią krowy, które trzeba było wypasać, kury i świnie do nakarmienia, chwasty do wyplewienia, pranie do zrobienia i pozostałe porządki. Na zabawę czasu nie było, nie mówiąc już o nauce. Jednak udawało się Danusi znaleźć czas na lekcje. Wieczorem wszyscy zbierali się we wspólnej izbie przy stole, zapalano lampę naftową i można było się przed snem pouczyć. Babcia, oprócz odrabiania zadań, pilnowała jeszcze chłopców, pomagała im w lekcjach, przepytywała i srogo karała, jeśli się nie nauczyli. Kiedy w szkole nie byli przygotowani, to wstyd, zamiast im, było Babci. Bracia szybko nauczyli się czuć respekt przed starszą siostrą i traktowali ją bardziej jak matkę niż siostrę, choć nie była przecież wcale dużo od nich starsza. Po szkole podstawowej Danusia z bardzo dobrymi wynikami poszła do czteroletniego liceum w Przasnyszu, oddalonego od domu o 40 kilometrów. W czasach powojennych była to wciąż znaczna odległość do przebycia. Babcia uczyła się i mieszkała w akademiku, niestety po pięciu miesiącach w szkole ojciec zabrał ją z powrotem do domu, bo prababcia ciężko zachorowała i nie było komu gotować, sprzątać, prać i zajmować się krowami. Trzech chłopców jakoś się do tych zajęć nie garnęło. Babcia nie dała jednak za wygraną. Tak się złożyło, że właśnie w tym czasie nauczycielka z pobliskiej szkoły poszła na urlop macierzyński i dyrektor nowej szkoły podstawowej, pamiętający Danusię, zaproponował jej zastępstwo. Mimo że Babcia musiała przejąć wszystkie obowiązki chorej matki, to zgodziła się na posadę. Uczyła dzieci w pierwszej klasie czytania, pisania i podstaw matematyki, a w klasie trzeciej miała śpiew i rysunki. Uczniowie do tej pory wspominają jej lekcje. Podczas wizytacji Danusia wypadła tak świetnie, że dyrektor namawiał ją usilnie do wybrania liceum pedagogicznego. Jednak praca w ponad trzydziestoosobowych klasach w połączeniu z natłokiem prac domowych i gospodarskich skutecznie zniechęciła Babcię do nauczycielskiej profesji. Postanowiła 148


wyjechać do Działdowa do technikum handlowego. Niestety szkołę niespodziewanie zlikwidowano i Danusia, bez grosza przy duszy, musiała wybrać zawodową szkołę budowlaną, która była w Działdowie. Wyjazd do dalej położonych szkół po prostu nie wchodził w grę. Paradoksalnie ten wymuszony wybór zdecydował o całym jej dalszym życiu. Babcia jako uczennica szkoły budowlanej dostała nakaz pracy w charakterze budowniczki Nowej Huty pod Krakowem. Z małą walizeczką, w której miała zaledwie zmianę odzieży, wyjechała do oddalonego o czterysta dziewięćdziesiąt pięć kilometrów miasta, które miała współbudować. Było lato 1953 roku, kiedy Danuta Olejarczyk po raz pierwszy ujrzała miasto, w którym żyje do dziś. Linie tramwajowe zostały uruchomione dopiero pod koniec roku, a więc Babcia złapała jednotorową kolejkę kursującą na trasie Dworzec Główny – Nowa Huta – Kocmyrzów i z nakazem pracy w ręku dołączyła do rzeszy robotników stawiających nowe socjalistyczne miasto. Nowa Huta była jednym wielkim placem budowy. Wszędzie błoto, materiały budowlane, obowiązkowe gumiaki. Zaś w słoneczne i wietrzne dni – wszechobecny był kurz i pył. Po przydziale do pracy Babcię ulokowano w hotelu pracowniczym w Mogile, gdzie dzieliła pokój z trzeba innymi młodymi dziewczynami. W życiu Danki zaczął się zupełnie nowy okres. Pracujący „na kombinacie” zapewnione mieli obiady, w hotelach nie było kuchenek, ale robotnicy i tak nie mieli czasu gotować. Babci było ciężko, przyjechała bez pieniędzy (w końcu miała je tu zarobić). Jedyne buty nie przetrwały testowania nowohuckich ulic w budowie. Babcia nie od razu spisała wierne buciki na straty. Gdy zaczęły się rozpadać, kupiła gwoździe i zmusiła buty, by służyły jej jeszcze jakiś czas. Na szczęście, gdy w końcu się rozpadły, akurat dostała pierwszą wypłatę. Długo oczekiwaną pierwszą wypłatę. Danusia z pensją w kieszeni udała się prosto do sklepu obuwniczego i wybrała sandałki, podeszła do ekspedientki, sięgnęła po portmonetkę, a za rogiem kieszonkowiec z jej wypłatą w ręku cieszył się z udanego rabunku. Gdyby nie koleżeństwo współlokatorek, które żywiły ją do następnej wypłaty, nie poradziłaby sobie w obcym mieście bez jakichkolwiek środków do życia i…. butów. Choć praca była ciężka, miasto obce, ludzie nieznani, Babcia z nieprawdopodobną odwagą i hartem ducha zaaklimatyzowała się w Nowej Hucie. Zawierała znajomości, poznawała miasto, a na horyzoncie pojawiła się miłość. Chociaż dwudziestoczteroletni 149


Karol Karbownik, wysoki i przystojny pracownik Mostostalu, spotykał się z koleżanką Danusi, to los sprawił, że Karol i Danusia są dziś małżeństwem z prawie sześćdziesięcioletnim stażem. Jak to się stało, że zaczęli się ze sobą spotykać? Odwozili wspólnie na pociąg do domu ówczesną dziewczynę dziadziusia i tak sobie wpadli w oko, że już w roku 1954 byli małżeństwem. Oboje pracowali, ale korzystali też ze świeżości swojej miłości. Chodzili do kina, na dancingi, spacery. Babcia ze śmiechem wspomina randkę w oszałamiających wnętrzach Hotelu Europejskiego. Oboje spoza Krakowa, sami w obcym mieście, związali z sobą swe losy. Najpierw był ślub cywilny i mieszkanie we wspólnym pokoiku hotelowym, potem ślub kościelny i mieszkanie przyznane na osiedlu Teatralnym. To samo mieszkanie, w którym dziś Babcia co tydzień gotuje mi moją ulubioną ogórkową. Mieszkanie, które oglądało młodość Babci, Mamy, moją i moich dwóch starszych sióstr. Dwa pokoje z kuchnią, w których wszystkie czujemy się jak w domu. Danusia z Karolem stanowią i stanowili zgrany duet. Zaczynali z pustymi rękami, ale dzięki własnej pracowitości i oszczędności udało im się urządzić. Sami musieli kupić chociażby meble, rodzice obojga mieszkali zbyt daleko, by wspomóc młode małżeństwo. W 1955 roku dwudziestoletnia Danuta Karbownik po raz pierwszy zostaje mamą, rodzi się synek, któremu na imię dają Krzyś. Mimo posiadania małego synka, dziadkowie korzystali ze swych najpiękniejszych lat. Czy Babcia tęskniła za rodzinną wsią i bliskimi? Cóż, Nowa Huta z lat pięćdziesiątych w niczym nie przypominała dzisiejszej dzielnicy. Na osiedlu dominowały zieleńce, drzewa i miejsca zabaw dla dzieci, a nie jak dziś – betonowe parkingi. Jedynym źródłem hałasu były oddalone odgłosy budowy, nie zaś męczący i nieustający dźwięk klaksonów, buzowania silników i przetaczających się co półtorej minuty tramwajów. Życie w młodej Nowej Hucie było nieporównywalnie spokojniejsze niż obecnie. A co więcej, Babcia nie była wcale z dala od rodziny. Co rok odwiedzała Zdziwój, a na wersalce w jej nowohuckiej kuchni spali kolejno wszyscy trzej bracia Danuty: Rysiek, Gienek i Kazik. Każdemu Karol pomagał znaleźć pracę i w ten sposób robił miejsce dla następnego. Dlaczego wersalka w kuchni, a nie w małym pokoju? Bynajmniej nie dlatego, że był to pokoik dziecięcy. Po prostu siła wyższa zakwaterowała tam panią Głazowską z córką Gosią, pięć lat starszą od Krzysia. Życie „na Teatralnym” toczyło się własnym, niezakłóconym rytmem. 150


Spokój przerwały wydarzenia roku 1960. Nie tylko dlatego, że w końcu 1959 Danusia zaszła w ciążę, ale również dlatego, że rok 1960 jest rokiem walki o krzyż nowohucki. Krzyż, który stanął w miejscu niewybudowanego kościoła. Babcia i dziadek aktywnie protestowali przeciwko usunięciu krzyża przez władze komunistyczne. Jednak Danusia była już w zaawansowanej ciąży i w końcu Karol ze strachu o dziecko zabronił żonie chodzić na demonstracje, uważał, że zomo nie miałoby hamulców przed uderzeniem ciężarnej w brzuch. Dokładnie 17 sierpnia 1960 roku pięcioletni wówczas Krzyś zyskał siostrzyczkę. Beata Karbownik była rozbrykanym i niesfornym dzieckiem, które w lot chwytało raz zasłyszane wierszyki i wyliczanki, niekoniecznie najładniejsze. Starszy brat miał z nią skaranie boskie. Musiał opiekować się młodszą siostrą, pilnować w piaskownicy zamiast gonić z kumplami. Żeby chociaż była grzeczna i siedziała w tej piaskownicy, to nie, ciągle uciekała i trzeba ją było gonić. Mimo ciągłych kłótni i bitek z młodszą siostrą, to właśnie do niej pisał wiele lat później stęsknione listy z wojska. Dzieciństwo Mamy płynęło radośnie. Babcia była w domu, gotowała, piekła ulubione ciasta drożdżowe. Po cztery razy dziennie przebierała wiecznie umorusaną Beatkę. Zabierała dzieci na Wawel, na krakowski Rynek, do gołębi, na wycieczki po Krakowie. Kiedy Babcia była zajęta, Krzysiek z Beatą ganiali po placach zabaw. Najbliższy był przy Teatrze Ludowym. Ten sam, na którym w dzieciństwie przesiadywałam po kilka godzin dziennie. Latem cała Nowa Huta ciągnęła nad Dłubnię. Szło się na piechotę, z koszami pełnymi jedzenia, z kocami, kostiumami kąpielowymi i piłkami. Dzieci miały radochę, rodzice trochę odpoczynku. Zimą z kolei nowohucka młódź wybierała się gromadnie „na Skarpę” zjeżdżać na sankach (albo na pupach), lepić bałwany i bić się na śnieżki. Rokrocznie dziadkowie z przychówkiem odwiedzali też rodzinne strony. Głównie po to, by pomóc przy żniwach (uwaga: nie kombajn, tylko kosa, nie dwa dni, a dwa tygodnie). Dla dzieci frajda, dla rodziców praca. Mama wspomina te wyjazdy bardzo barwnie. Podróż do Zdziwoja była długa i męcząca. Bynajmniej nie bezpośrednia – wymagała zaangażowania większej liczby osób. Z Krakowa do rodzinnej wsi Babci jechali dziadkowie (z dziećmi, bagażami i zwykle w upale) od samego rana do późnego wieczora, a nawet do nocy. Tramwajem jechali na Dworzec Główny w Krakowie, przesiadali się na pociąg do Warszawy i po około pięciu-sześciu godzinach byli w stolicy. Musieli 151


wszystko dokładnie zaplanować, bo autobus do Przasnysza jeździł tylko raz dziennie i trzeba było na niego zdążyć. Z Przasnysza jechało się do Chorzel albo do Nowej Wsi. Dalej autobusy nie jeździły. W Nowej Wsi była leśniczówka. Babcia jeszcze z Krakowa dawała znać na pocztę w Zdziwoju, by pradziadek wieczorem wyjechał po nich do leśniczówki. Pradziadek przyjeżdżał do Nowej Wsi zwykle o zmierzchu i wolantem zaprzęgniętym w pięknego konia zawoził zmęczoną gromadkę do domku w Zdziwoju. Zawsze kiedy dzieci przyjeżdżały na wakacje, prababcia najpierw zaczyniała w wielkich dzieżach chleb. Z kolei Babcia Danusia od razu brała się za porządki, a zaczynała od wyszorowania swojego młodszego rodzeństwa: Bożenki, Halinki i Waldka. Beatka biegała po lasach, bawiła się z inwentarzem, jeździła z dziadkiem Stanisławem konno i zwiedzała okolice w wesołej, licznej kompanii. Danusia codziennie gotowała rosół i wraz z mężem pomagała przy żniwach. Zdziwój był rajem dla Mamy i wujka. Dwie rzeki, basen, lasy, kurki, gęsi, kaczuszki i cała masa dzieciaków w sąsiedztwie. Stały dostęp do stajni też miał swój urok. Pradziadek był zapalonym koniarzem. Choć Beatka i Krzyś nie mogli tak jak Waldek (rok od Mamy starszy brat Babci) jeździć na oklep, to pod siodłem owszem mogli. Najbardziej pamiętnym koniem pradziadka był Maniek. Był to wyjątkowo dobrze wychowany koń, kulturalna bestia. Gdy tylko usłyszał „dzień dobry” kierowane do powożącego, natychmiast zatrzymywał się i umożliwiał rozmowę. W zależności od pory dnia kilkuminutowa podróż do centrum wsi mogła się wydłużyć kilkakrotnie. Każde „dzień dobry” Maniek uszanował. Na szczęście pradziadek był bardzo towarzyskim człowiekiem, więc bynajmniej zachowanie Mańka go nie drażniło. Miał też pradziadek niesamowite zamiłowanie do zabaw. I tak, jeśli dziadkom nie udało się przyjechać na żniwa, to obowiązkowo zjawiali się w Zdziwoju na 15 sierpnia. Odbywał się wtedy uroczysty odpust w pobliskim Sanktuarium Matki Boskiej Duczymińskiej. Do pradziadków na podwórze zjeżdżała się cała rodzina, liczba gości dobijała do pięćdziesięciu osób. Przygotowania do odpustu w gospodarstwie Olejarczyków zaczynały się z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Pradziadek zabijał cielaka lub świnię i marynował mięsa, w czym miał ogromną wprawę. Prababcia gotowała bigos, zaczyniała ciasto na chleby i placki drożdżowe, upiększała je jabłkami i serem. Z desek zbijano stoły i ławy do siedzenia, obijano je ceratą i uprzątano obejście. Dziadkowi Stanisławowi bardzo zależało na tym, żeby 152


biesiada była huczna i udana. Zanim rozpoczęły się uroczystości w kościele, na podwórze zajeżdżały przepięknie ubrane wozy, całe ukwiecone ozdobami z bibuły. Konie były wyczesane, w kolorowych odświętnych uprzężach, z różnobarwnymi ślicznymi tasiemkami przy grzywach. Zjeżdżała się rodzina, nierzadko przychodzili sąsiedzi. Przyjeżdżały stryjenki, wujenki, cioteczki z mężami, dziadkami, babciami i ogromną liczbą dzieci. Widok kolorowych, całych w kwiatach wozów drabiniastych, pełnych odświętnie i równie kolorowo ubranych biesiadników, musiał być niesamowity. Po tradycyjnej zbiórce u dziadka Stanisława wszyscy wspólnie ruszali na uroczystą mszę. Nie była to jednak w żadnym wypadku zwykła przejażdżka do kościoła. Jak już pisałam, pradziadek nudzić się nie lubił i rokrocznie urządzał wyścigi wozami wypełnionymi gośćmi. Zasada była prosta jak drut: ten gospodarz, który pierwszy dognał do kościoła i po drodze nie wywrócił wozu i jadących, wygrywał szaleńcze wyścigi. Cóż, należy zaznaczyć, że pradziadek zawsze wygrywał. Pradziadek batem poganiał konia, w wóz pędził w pełnym słońcu, wzburzając z ziemi tumany kurzy. Gdy dojeżdżali, konie ledwie dyszały po gonitwie w sierpniowym upale. Po mszy cała gromada szła na stragany odpustowe. Oczy zebranych oglądały wszystkie kolory tęczy. Sprzedawano wielobarwne chusty, przepiękne zapaski, soczyście kolorowe korale, drewniane zabawki oraz domowej roboty cukierki i landryny. Atrakcją każdego odpustu były nie tylko kwaszone w beczce ogórki, ale przede wszystkim lody! Prawdziwy rarytas we wsiach i małych miasteczkach. Odpust był niepowtarzalną okazją, by skosztować robionych z najprawdziwszej śmietany, zimnych smakołyków. Lody trzymano w metalowych bańkach zanurzonych w wodzie i nakładano łyżką na wafelek. W ustach rozpływał się smak, którego nie da się odtworzyć. Równie często jak do Zdziwoja, jeździli państwo Karbownikowie do Gowarzowa, rodzinnej wsi Karola. Wieś położona jest trzydzieści kilometrów na północny wschód od Częstochowy. Trasa z Krakowa nie tak długa jak do Zdziwoja, ale wciąż sto siedemdziesiąt kilometrów to znaczny dystans do przebycia z dwójką małych dzieci. Dlatego dziadkowie zwykle decydowali, w które strony pojadą tego roku, a które odwiedzą w następnym. Oprócz podróży do rodziny od roku 1968 regularnie zabierali Krzysia i Beatkę nad polskie morze do spokojnej nadbałtyckiej wioski – Jastrzębiej Góry. Były to pracownicze wyjazdy z Mostostalu do domków kempingowych. Ośrodek 153


pracy zapewniał na miejscu kuchnię i przejazd w obie strony. I tak, zwykle w lipcu, o piątej rano pod dawnym Hotelem Orbis „na Centrum” zbierali się „wakacjowicze”. Całe rodziny z torbami, dmuchanymi materacami, słomkowymi kapeluszami, krzesełkami i nieodzownymi dziecięcymi łopatkami. O umówionej godzinie podjeżdżał tak zwany „ogórek”, autobus firmy Jelcz, i zabierał mostostalowców z rodzinami nad Bałtyk. Autobus był pełen dzieci i zapachów z koszy na jedzenie. Co jakiś czas dało się też wyłapać zapach kawy. Przed wieczorem „ogórek” przyjeżdżał do Jastrzębiej Góry i wczasowicze rozlokowywali się w domkach. Rozpoczynało się dwutygodniowe wdychanie jodu. W zależności od pogody, albo na plaży w pełnym słońcu, albo w świetlicy u starego Kaszuba przy jednym jedynym telewizorze. W ciągu dnia nowohucianie okupowali nadmorskie piaski, a wieczorami organizowali ogniska. Młodzi chodzili wspólnie na filmy do letniego kina pod gołym niebem. Podczas wakacyjnych pobytów w Jastrzębiej Górze Karol nauczył swoją Beatkę pływać w wodach Bałtyku. Nowa Huta w czasie wakacji była opuszczona przez dzieci. Oprócz dwutygodniowych wczasów robotniczych zakłady pracy organizowały też trzytygodniowe kolonie. Beatka i Krzysiek jeździli co roku albo nad morze do Pogorzelicy, albo w góry do Tylmanowej koło Krościenka. Na pierwszą kolonię Beatka wyjechała w sześćdziesiątym siódmym. Miała siedem lat i długie, długie włosy zapuszczane do Pierwszej Komunii. Babcia odprowadziła córę na zbiórkę i wsadziła do autobusu. Beatka płakała i Danusia płakała. Beatka płakała, bo miała spędzić trzy tygodnie z dala od domu, a Danusia płakała ze zmartwienia, że przez te trzy tygodnie nie będzie miał kto rozczesywać małej włosów. Mimo snutych przez Babcię czarnych scenariuszy, Mama wróciła z kolonii bez wszy i z wciąż długimi włosami, w dodatku tak polubiła kolonie, że od tej pory jeździła na nie regularnie. Jeśli już się zdarzyło, że Beatka, mimo trzech tygodni kolonii, dwóch tygodni wczasów i wyjazdów do dziadków, spędzała kilka dni wakacji w Hucie, to zazwyczaj jeździła do wujostwa na wieś. Była to wieś podkrakowska, położona trzydzieści pięć kilometrów od Nowej Huty na trasie do Kielc. Wieś o nazwie Kościelec, w której mieszkała i mieszka do dziś kuzynka dziadziusia Karola i matka chrzestna Beatki – ciocia Zosia. W Mamy wspomnieniach dotyczących tych wyjazdów najbardziej kuriozalne wydało mi się to, że do Kościelca jechała praktycznie 154


pół dnia (mnie ta trasa zabiera zwykle czterdzieści pięć minut, a bywa, że i pół godziny). Nie dziwi więc wcale, że Danusia robiła córce kanapki na drogę i herbatę do termosu. Żeby przyjechać do cioci Zosi, Mama musiała podejść lub podjechać na Kombinat, tam złapać kolejkę do Kocmyrzowa, a w Kocmyrzowie przesiąść się na kolejkę do Proszowic lub Ostrowa (później kolejka dojeżdżała również do Kościelca). Z Ostrowa trzeba było iść na piechotę, a jest to wieś oddalona od Kościelca o trzy inne miejscowości. Przejażdżka kolejką łączącą jedyne duże miasto w regionie z wszelkimi miasteczkami i mieścinkami już sama w sobie była ciekawym doświadczeniem. Wagony pełne były nie tylko pracowników Kombinatu, ale i handlarek, przekupek i gospodyń, wiozących i jajka, i kury, i króliki, sery, mleko, śmietanę, masło, warzywa, owoce, kwiaty, wszystko, co można było sprzedać mieszkańcom Krakowa. Tłok, hałas i zapach można sobie łatwo wyobrazić. I w podróży, i na miejscu Mama raczej się nie nudziła. W Kościelcu miała wielu znajomych, swoją „paczkę”. Jako dziecko ganiała z nimi po polach, a jako panna jeździła na zabawy. Była częstym gościem w Kościelcu. Spędziła tam chociażby swoje osiemnaste urodziny, które wypadały w sierpniu. Związawszy się z Kościelcem już jako mała dziewczynka, właśnie podczas wakacyjnych pobytów u cioci, poznała swojego przyszłego męża, Jurka i w ten sposób związała się z Kościelcem na całe życie. Mieszka w nim już trzydzieści lat. A jako, że wdała się w pradziadka Stanisława i z tego powodu nie może usiedzieć na miejscu, to stała się główną działaczką w Kościelcu. Mimo każdych wakacji spędzanych poza miastem, życie Mamy toczyło się przede wszystkim na osiedlu Teatralnym. Tam miała koleżanki, na pobliskich osiedlach podstawówkę i liceum. Tu podejmowała życiowe decyzje, tu znalazła pierwszą dorywczą i pierwszą stałą pracę, tu jako dziecko regularnie chodziła na poranki dla dzieci w kinie „Świt”. Smakiem Nowej Huty są dla niej niezapomniane i ulubione lody „Cassate” z koktajlbaru przy Placu Centralnym (pod Arkadami). Było to słynne na całą Nową Hutę (i Kraków) miejsce, bezustannie oblegane przez miejscową młodzież (a po niedzielnej mszy – przez cała Nową Hutę, i młodą i starą). Dlaczego to właśnie ten smak i to miejsce tak zapadły Mamie w pamięć? Pośród szarzyzny prl-u było to najbardziej kolorowe miejsce wśród nowohuckiego krajobrazu i słodkości były najwyższej jakości, a co więcej – na wyciągnięcie ręki. Tu można było 155


dostać to, czego w sklepach nie sposób było kupić. Porcja słynnych lodów Cassate była wielką kulą złożoną z kilku warstw. Mama z Anką, swoją licealną przyjaciółką, brały jedną na spółkę. Warstwy układały się w ten oto sposób: zamrożona bita śmietana, na niej lody czekoladowe, następnie lody bakaliowe (z ogromnymi kawałkami rodzynek i orzechów), później warstwa owocowa i na koniec lody śmietankowe z najprawdziwszej śmietany. Jadąc tramwajem do szkoły, dziewczyny oceniały sytuację: kolejka przed barem czy tylko w środku. Jeśli kolejka nie wychodziła na zewnątrz, to Beatka zwykle nie docierała na pierwszą lekcję (wreszcie dowiedziałam się, po kim to mam), zamiast tego zjawiała się w apetycznym wnętrzu koktajlbaru. W gablotach poustawiane były różnokolorowe koktajle, zrobione na bazie kefiru ze szklanej butelki i na przykład, bananów, a więc owoców, których nigdzie nie można było kupić. Obok wysokich szklanek z koktajlami poustawiane były pucharki z fantazjami z galaretek w różnobarwnych odsłonach. A w galaretkach zatopione były, nie wiadomo, gdzie zdobywane, mandarynki i pomarańcze! Jakby tego było mało, na talerzykach dumnie spoczywały (i kusiły) przepyszne kremówki i jedyne w swoim rodzaju wysokie wuzetki. Choć Mamie nie brakowało krajowych owoców (mogła się ich najeść u cioci Zosi albo na działce, którą dziadkowie dostali na początku lat siedemdziesiątych), to importowane egzotyczne owoce przyciągały ją skutecznie do koktajlbaru. A że trzeba było jakoś na te wizyty zarobić, Beata i Anka prężnie działały w ohp (Ochotniczych Hufcach Pracy3). Mama dorabiała w wakacje. Po pierwszej klasie liceum była gońcem na wydziale architektury, a po drugiej pojechały razem z Anką na dwa miesiące do Władysławowa i Jastrzębiej Góry sprzątać plaże (!) i rzecz jasna – opalać się. Gdy przyjaciółki ze szkolnej ławki ukończyły osiemnasty rok życia i zdały maturę, musiały zadecydować „co dalej”. W mieszkaniu na Teatralnym akurat przybyło inwentarza (w 1979 roku Krzysiek z żoną i malutkim synkiem wprowadzili się do rodziców), więc Beata zdecydowała, że na jakiś czas wyjedzie z domu. Zapisały się z Anką do dwuletniego technikum ogrodniczego w Mszanie. To czas palenia przez Mamę 3 Ochotnicze Hufce Pracy – organizacja młodzieżowa utworzona w 1958 roku w celu zapewnienia młodym osobom pracy i podnoszenia ich kwalifikacji zawodowych – przyp. red.

156


czerwonych carmenów i próbowania miejscowych wyrobów, głównie browarniczych. Dziewiętnastoletnia Beata aktywnie spędzała te dwa lata poza domem. Po zakończeniu technikum, w 1961 zaczęła pracować w Mostostalu w kwiaciarni. Układała bukiety, sprzedawała sadzonki, pielęgnowała kwiaty. Miała dwadzieścia jeden lat, pracę i chłopaka. Jednak jej dwudziesty pierwszy rok życia nie minął beztrosko. Spokój został gwałtownie zburzony przez wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. Dzień wcześniej życie na osiedlu Teatralnym toczyło się spokojnie. Była sobota. Maryna, córka cioci Zosi, poprosiła Beatę, żeby popilnowała jej córeczek i została na noc. Sama jechała do rodziców, żeby pomóc w przedświątecznym świniobiciu. Mama poszła więc wieczorem na pobliskie osiedle zająć się kuzynkami. Jak w każdy inny wieczór, dziewczynki zjadły kolację, poszły się umyć i Beata położyła je spać. Posprzątała po kolacji, postanowiła pooglądać telewizję. Włączyła kolorowego Rubina. Telewizor śnieżył. Mama pomyślała, że coś się po prostu zepsuło i najzwyczajniej poszła spać. W niedzielę rano dziewczynki wstały wcześnie, i zażyczyły sobie Teleranek do śniadania. Jak wiadomo, Teleranek był rzeczą świętą. Bez piejącego koguta niedzielny poranek nie miał prawa się zacząć. Zanim Mama zdążyła powiedzieć dziewczynkom, że telewizor się zepsuł, do mieszkania wpadła Maryna i ze łzami w oczach wypowiedziała pamiętne słowa: Beata, stan wojenny! Mama była w szoku, kiedy najspokojniej w świecie spała, Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny. Beata, nie mogłam wjechać do Huty, wszędzie wojsko. Włącz telewizor! Mama naiwnie odpowiedziała, że odbiornik się zepsuł. Nie sądziła, że odcięcie od mediów było częścią planu szefa wron-u (Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, na jej czele stał generał Jaruzelski – przyp. red.). Maryna z córkami odprowadziła Beatę do rodziców. W domu zastali Danusię ze śladami łez na twarzy. Jedną wojnę już przeżyłam, co tu się wyprawia? Mimo że Babcia wiedziała o stanie wojennym już od kilku godzin, wciąż była w szoku. Rankiem 13 grudnia poszła na roraty do Arki. Nabożeństwo rozpoczęło się o szóstej rano. Na ulicach jeszcze nie było wojska, dopiero pod koniec mszy ksiądz oznajmił zgromadzonym niewesołą nowinę. W kościele wybuchł ogromny hałas, ludzie płakali, krzyczeli, nie mogli dać wiary słowom księdza. Stan wojenny był szokiem. Po powrocie do domu Danuta obudziła syna z synową i wszystko im przekazała. Włączyli telewizor, który Babcia cierpliwie wystała w kolejkach, i wysłuchali 157


z niedowierzaniem wystąpienia Jaruzelskiego. Pierwszy dzień stanu wojennego upłynął stosunkowo spokojnie. Jednak już w pierwszym tygodniu zomo dało nowohucianom szybkie przeszkolenie, by zorientowali się w nowych zasadach. Kontrolowano nie tylko po godz. 22, ale też w ciągu dnia, o każdej porze, na chybił trafił4. Pałowano każdego, kto krzywo spojrzał lub odważył się odezwać. W biały dzień, na przystankach tramwajowych, na środku ulicy, każde miejsce było dobre, żeby przeprowadzić kontrolę osobistą i dać pouczenie. Powietrze przesiąknięte było smrodem gazu łzawiącego, który wdzierał się do mieszkań wszystkimi szparami. Wciąż wybuchały zamieszki i wciąż wyły syreny. Wszędzie roznosił się huk pukawek. Malutki Łukaszek, chrześniak Mamy mieszkający razem z nią u dziadków, tak przeraźliwie bał się tych wszystkich odgłosów, że gdy tylko odzywały się w pobliżu blokowiska, wsadzał główkę pod poduszkę, płakał, krzyczał i nie dawał się uspokoić, póki zamieszki nie ucichły. Mama z Babcią chodziły do pracy, stały w kolejkach, a wieczorami dołączały do tłumów ciągnących ulicami w stronę Arki. O godz. 19 rozpoczynała się msza za ojczyznę. Milicja z rakietkami wodnymi stała wzdłuż ulic, legitymowała, przeszukiwała. Wobec nawet najlżejszego oporu ze strony kolumn ciągnących do kościoła uruchamiali armatki wodne i zalewali idących potokami farbowanej wody. Jeśli szło się z boku albo, tak jak Babcia, zbyt późno upadło się na ziemię, ubranie, buty, torebka, wszystko zafarbowane na zielono lub niebiesko – nadawało się do wyrzucenia. Babcia wciąż nie może odżałować tamtej kiecki. Dwudzieste pierwsze urodziny Babci przypadły na rok 1956, była młodą mężatką, młodą mamą, urządzała mieszkanie, zaczynała wychodzić na swoje. Mama w tym samym wieku miała pracę, mieszkała z rodzicami, powoli zaczynała szykować się do ślubu. Ja, mając dwadzieścia jeden lat, studiuję (i końca studiów nie widać). Wciąż poszukuję swojej drogi i swojego miejsca, nie wiem, co będę w życiu robić, moja stabilizacja jest raczej nikła. Nie będę porównywać mojej sytuacji z sytuacją Mamy i Babci, nasze pokoleniowe doświadczenia są tak różne, że nie sposób ich zestawiać. Spisując tę historię, zrozumiałam lepiej niektóre zachowania i zasady rządzące życiem mojej 4

Podczas stanu wojennego wprowadzono godzinę milicyjną (między godz. 22 a godz. 6) oraz zakaz zmiany miejsca pobytu bez uprzedniego zawiadomienia władz – przyp. red.

158


Babci i Mamy, zaczęłam dostrzegać, że ich życie nie zaczęło się, kiedy zostawały matkami i babciami, uświadomiłam sobie, że trwało już wcześniej i wtedy właśnie się ukształtowało. Spoglądając na ich losy, widzę, że określały siebie właśnie przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami.

Agnieszka Korfel

159

Dziękuję mojemu Dziadziusiowi i mojemu Tacie za to, że są częścią zapisanej historii i żałuję, że nie było tu miejsca na ich narrację.




W ramach programu Krakowski Szlak Kobiet ukazały się cztery tomy Przewodniczki po Krakowie emancypantek:



V tom Przewodniczki po Krakowie emancypantek ukaĹźe siÄ™ jeszcze w 2013 roku:


W ramach programu Krakowski Szlak Kobiet ukazały się również:


W ramach programu powstała gra planszowa Krakowski Szlak Kobiet:

Zamówienia przyjmuje wydawczyni, Fundacja Przestrzeń Kobiet, pod adresem: przestrzen.kobiet@gmail.com


Zapraszamy na wycieczki Krakowskim Szlakiem Kobiet! Organizujemy spacery po Krakowie: – śladami krakowskich emancypantek, – śladami krakowskich Żydówek, – śladami wybitnych krakowianek, – śladami krakowskich sióstr Virginii Woolf, – śladami edukacji kobiet. Terminy wycieczek dostępne są na stronie www.przestrzenkobiet.pl.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.