nowyczas2011/170/013

Page 1

LONDON 29 July 2011 13 (170) FREE ISSN 1752-0339

arteria »3-5

WYROK Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce w prowokacjach artystycznych redakcja dwutygodnika „Nowy Czas” zostaje skazana na... dożywotnie organizowanie ARTerii!

WIELKA BRYTANIA

»6

Kronika upadku „Nasze motto to prawda. Nasze działanie to nieustraszone jej bronienie”. Takie słowa przeczytali w 1843 roku czytelnicy pierwszego numeru „News of the World”. Redakcja, upchnięta początkowo w małym budynku przy londyńskim Strandzie, wkrótce stała się prawdziwą potęgą. Tak spektakularnego upadku nikt się nie spodziewał…

CZAS NA WYSPIE

»9

Panowie Konsulowie, dziękujemy To nie jest dyplomatyczna kurtuazja, ani okolicznościowa uprzejmość – naprawdę szkoda nam, że swoją pracę kończą właśnie konsulowie Dariusz Adler i Jakub Zaborowski, którzy zaskarbili sobie ogromną sympatię różnych środowisk polskiej społeczności swoim osobistym zaangażowaniem w sprawy rodaków wszystkich pokoleń – daleko większym niż wymaga tego zakres ich obowiązków.

FAWLEY COURT

»8-9

Fawley 'High' Court: sensation and scandal!!! Finally Ms Aida Dellal Hersham is called to give evidence. Dressed in black zip dress-outfit, with red-rich puffy scarf, Ms Hersham has already shed tears in Court and in its corridors. The strain is enormous. She admits in private “… at NOT enjoying the trial”. This in any event is what we are asked to believe.

KULTURA

Czas na wakacje Podobnie jak w roku ubiegłym zawieszamy działalność wydawniczą na okres wakacji. Powrócimy we wrześniu z większą energią i nowymi pomysłami. Życzymy Państwu (i sobie) udanych i słonecznych wakacji! » 20-21

»18

Na polu bitwy byłabym sanitariuszką – Moja rosyjska natura nie mogła znieść wszystkich „może” i „chyba”, tego delikatnego muśnięcia o prawdę w każdej rozmowie, mnie trzeba brać za mordę i już. Dlatego do aresztu leciałam z ulgą, bo tam było wszystko jasne, dopowiedziane – rozmowa ze Svetlaną Savrasovą, autorką książki Masz tylko dziadka, Lenina i Boga.


2|

29 lipca 2011 | nowy czas

” Piątek, 29 liPca, Marty, Olafa 1941

Podpisano traktat Sikorski-Majski między Polską a ZSRR, przywracający stosunki dyplomatyczne między obu państwami, zerwane 17 września 1939 z chwilą agresji ZSRR na Polskę.

SObOta, 30 liPca, Julity, ludMiły 1994

Zgromadzenie Narodowe kanadyjskiej prowincji Quebec uznało francuski jedynym językiem oficjalnym tej prowincji.

Niedziela, 31 liPca, HeleNy, igNacegO 1959

Z uwagi na przejściowe problemy z zaopatrzeniem w mięso Ministerstwo Handlu Wewnętrznego ogłosiło poniedziałek dniem bezmięsnym.

PONiedziałek, 1 SierPNia, JuStyNa, PiOtra 1944

Wybuch Powstania Warszawskiego.

WtOrek, 2 SierPNia, kariNy, guStaWa 1951

Władysław Gomułka został osadzony w areszcie domowym. Usunięto go z kierownictwa partii za odchylenie prawicowe latem 1948 roku.

ŚrOda, 3 SierPNia, lidii, NikOdeMa 1778

W Mediolanie otwarto nową scenę muzyczną La Scala, to jedna z najsłynniejszych scen operowych świata.

czWartek, 4 SierPNia, dOMiNika, PrOtazegO 1914

Zajęty przez Niemców Kalisz został zbombardowany i spalony już po przejściu frontu..

Piątek, 5 SierPNia, Marii, OSWalda 1964

Lotnictwo amerykańskie rozpoczęło bombardowanie Wietnamu Płn.

SObOta, 6 SierPNia, Jakuba, SłaWy 1831

Upadek rządu zwolenników powstania listopadowego, książę Adam Czartoryski opuścił Warszawę.

Niedziela, 7 SierPNia, dOrOty, kaJetaNa 1926

Gertruda Ederle jako pierwsza kobieta przepłynęła wpław kanał La Manche w czasie 14 godzin 39 minut.

PONiedziałek, 8 SierPNia, eMiliaNa, SylWiuSza 1927

Oddano do użytku Most Pokoju nad Niagarą, który łączy Buffalo w Stanach Zjednoczonych z Fort Erie w Kanadzie.

WtOrek, 9 SierPNia, rOMaNa, klarySa 1786

Francuzi Jacques Balmat i Michael Gabriel zdobyli Mt. Blanc, najwyższy szczyt Europy.

ŚrOda, 10 SierPNia, bOrySa, WaWrzyńca 1792

Lud paryski przypuścił szturm na rezydencję królewską w Tuileries i uwięził króla. Koniec monarchii francuskiej.

czWartek, 11 SierPNia, ligii, zuzaNNy 1950

Urodził się Steve Wozniak, twórca komputera Macintosh i założyciel firmy Apple Computer, która zrewolucjonizowała tę dziedzinę rynku.

Piątek, 12 SierPNia, klary, lecHa 2000

Na Morzu Barentsa zatonął rosyjski atomowy okręt podwodny „Kursk”. Na pokładzie znajdowało się 118 marynarzy.

Prenumerata prasy polskiej z wysyłką za granicę za pośrednictwem „rucH” S.a. www.ruch.pol.pl e-mail: prenumerata@ruch.com.pl

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Aleksandra Junga, Aleksandra Ptasińska (nowyczas@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FELIETONY: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RYSUNKI: Andrzej Krauze; WSPÓŁPRACA: Maciej Będkowski, Adam Dąbrowski, Włodzmierz Fenrych, Ania Gastol, Mikołaj Hęciak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Michał Sędzikowski, Alex Slawiński, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando.

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

Wydanie dofinansowane ze środków Kancelarii Senatu w ramach opieki nad Polonią i Polakami za granicą w 2011 roku.

listy@nowyczas.co.uk Szanowna Redakcjo, ostatni felieton pana Wacława Lewandowskiego [NC 12/169] mnie przeraził, ale reforma nauki nie na sylabusie się zamyka, niestety... W ogóle, polskie szkolnictwo wyższe jest w pożal się Boże stanie. Kilka tygodni temu przechodziłam koło studentów zgromadzonych przed Auditorium Maximum w Krakowie, przestępujących z nogi na nogę, próbując znaleźć w stosie kser regułkę, która wypadła im nagle z głowy... Przechodziłam, niosąc w ręku pracę magisterską i patrzyłam trochę z satysfakcją („ja to już mam za sobą!”), ale bardziej z zazdrością („szkoda, że ja to mam już za sobą...”). Moja melancholia skończyła się szybko wraz z przekroczeniem progu Kampusu UJ. Wchodzę do doskonale znanego mi budynku, a tam ciemno jak makiem zasiał... U wejścia do biblioteki zostaję pouczona, żebym nie rozsiadała się byle gdzie (jak na Plantach), tylko zajęła miejsce przy oknie, tam gdzie najwidniej. Uniwersytet Jagielloński przełączył się na tryb oszczędnościowy, a to ponoć jeszcze nie koniec. Wiem, że sytuacja mojej uczelni nie jest wyjątkiem. Cieszę się, że te absurdy mnie ominęły, choć żal mi wszystkich tych, którzy już niedługo będą musieli studiować w takich warunkach i jeszcze oceniać się ich będzie według sylabusa... Pozdrowienia dla całej Redakcji KATARZYNA BARTOSZEK

Czas jest zawsze aktualny

Szanowni Państwo, jestem wykładowcą literatury i kultury polskiej w School of Slavonic and East European Studies na UCL, a także zapalonym Państwa czytelnikiem. Czytając i słuchając o ostatniej aferze prasy angielskiej („News of the World” phone hacking) przyszedł mi do głowy dowcip, który mam nadzie-

Sławomir Mrożek

ję będą Państwo w stanie wykorzystać na łamach „Nowego Czasu”. Nie zamierzam, oczywiście, i nie jestem w stanie, robić konkurencji Andrzejowi Krauzemu, ale może dowcip się Państwu spodoba i będą go mogli Państwo użyć. Łączę wyrazy szacunku DR KATARZYNA ZEChENTER

Jak uniknąć rozwodu?

W „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” z 8 lipca 2011 ukazał się artykuł pt. „Jak przejść przez rozwód?”. Myślę, że po tym artykule mile widziany byłby artykuł pt. „Odpowiedzialny wybór małżonka, aby uniknąć rozwodu”. Bo po rozwodzie (cytując, aktualne w tej sprawie, słowa Adama Mickiewicza), zawsze na sercu nudno, nigdy na ustach śmiechu. Bowiem, kto przysięgę naruszy, biada jemu za życia biada i biada jego złej duszy. ROMAN M. KOSZUTA Droga Redakcjo, choć jestem wierną czytelniczką „Nowego Czasu”, przeglądam wszystkie polonijne pisma, które wpadną mi w ręce. Nietrudno zauważyć, że każde z nich promuje swój biznes. „Cooltura” poprzez Sarę Int. np. rezydenturę na Wyspach (po co komu rezydentura, skoro jesteśmy członkami UE?), pan Mleczko w swoim „Tygodniku” swoje sklepy, właściciel „Gońca” przelewa pieniądze, każdy coś ma, nawet „Dziennik Polski” swoich kombatantów... A Wy macie ARTerię – nie wiem, czy z tego wyżyjecie, ale może artyści kiedyś choć pomnik Wam wybudują, że ich tak zażarcie promujecie. Ja kibicuję Wam z całego serca, bo przyciągacie ciekawych i inteligentnych ludzi. Konto w banku pewnie z tego Wam nie rośnie, ale na pewno rośnie Wam prestiż... Niech rośnie! Pozdrawiam serdecznie ANNA KNAPIK

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA


|3

nowy czas | 29 lipca 2011

arteria Fot. Marek Borysiewicz

Fot. Marek Borysiewicz

Fot. Franco Chen

Fot. Marek Borysiewicz

WYROK Za trwający od kilku lat proceder rozpowszechniania • szkodliwych dla masowej popkultury, najwyższych lotów polskich dzieł spośród wszystkich dziedzin sztuki na terenie Zjednoczonego Królestwa Za objęcie medialną opieką najwybitniejszych muzyków, • malarzy, rzeźbiarzy, fotografów, literatów oraz umożliwianie im uczestnictwa w trwających do białego rana, cyklicznie odbywających się tajnych kompletach, zwanych dla zmylenia czujnych przedstawicieli artystycznej miernoty ARTeriami Za pomaganie w dzieleniu się dorobkiem twórczym ludzi • sztuki ze swoimi kolegami po fachu oraz – w ramach wspólnych projektów muzycznych – udostępnianie pewnej kościelnej krypty na propagowanie niekontrolowanej improwizacji muzycznej zwanej z tubylcza jam session Za nieustanne trwanie na straży wolności słowa • i majątku narodowego brytyjskiej Polonii

Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce we wspomnianych prowokacjach artystycznych, redakcja dwutygodnika „Nowy Czas” zostaje skazana na:

dożywotnie organizowanie ARTerii London 16/07/2011

Fot. Mimi Mollica


4|

29 lipca 2011 | nowy czas

arteria Fot. Marek Borysiewicz

Fot. Monika S. Jakubowska

O Lewej: Marek Tomaszewski, Kostas Karidis, Kuba Cywiński, Tomasz Żyrmont

W sali wystawowej spokojnie i refleksyjnie…

Skazani na ARTerie Sławomir Orwat

„Arteria” to rodzaj naczynia krwionośnego rozprowadzającego krew z serca do narządów ciała. Polska kultura w Londynie tętni od lat rytmem serc artystów, którzy cyklicznie spotykają się w krypcie kościoła St George the Martyr niedaleko stacji Borough, ożywiając swoją twórczością jego stare mury. To właśnie tutaj można spotkać ludzi, którzy emigracyjne życie sprowadzają nie tylko do zarabiania pieniędzy. Różne są życiorysy twórców – począwszy od tych urodzonych na brytyjskiej ziemi, a swoją polską tożsamość zawdzięczających rodzicom, a skończywszy na tych, którzy przybyli na Wyspy z falą najnowszej emigracji. Według innej definicji, „arteria” to trakt komunikacyjny charakteryzujący się dużą przepustowością. Przepustowość ostatniej ARTerii „Nowego Czasu” trudno określić za pomocą liczb. Było to wydarzenie ze wszech miar unikalne. Nie była to typowa wystawa fotograficzna z umiejętnie dobraną do klimatu prac muzyką ilustracyjną. Krystian Data postawił sobie inny cel. Dwudziestu dwóch instrumentalistów i wokalistów, których uwiecznił podczas wielodniowej sesji fotograficznej (Music• Portret • Personality) zostało zaproszonych do wzięcia udziału w zaimprowizowanym wielogodzinnym jam session, które wyznaczono na 15 i 16 lipca. Wielu spotkało się ze sobą w tych dniach po raz pierwszy. W oczach niektórych z nich zobaczyłem ten rodzaj… twórczego szaleństwa, który uwielbiam. Nie wszyscy spośród portretowanych muzyków przybyli na ARTeryjne jam session. Niektórych zatrzymały inne artystyczne zobowiązania. Wśród tych, którzy weszli na scenę, można było doszukać się debiutantów oraz postaci znane od lat bywalcom krypty. Niektóre z nich można określić wręcz jako legendarne. Leszek Alexander, jak zawsze, oprócz nieodłącznej gitary przywiózł ze sobą swój magiczny sprzęt nagłaśniający oraz kilometry kabli, których pajęcza sieć połączyła wszystkie mikrofony i instrumenty w perfekcyjną dźwiękową harmonię. Ten znakomity muzyk fascynuje mnie od pamiętnej andrzejko-

wej ARTerii z roku 2009, podczas której perfekcyjnie wykonał bluesowe kompozycje, a zaraz potem swoim akompaniamentem pomógł Dominice Zachman wzbić się na artystyczne wyżyny. Dzięki doskonałej grze na gitarze oraz niepowtarzalnej barwie i sile głosu, w opinii wielu miłośników bluesa, Leszek bez większego problemu mógłby zagrać na jednej scenie nawet z samym Ericem Claptonem i gdyby nie światowa popularność tego drugiego, trudno byłoby wyrokować, który z nich otrzymałby dziś większe owacje. Leszka Alexandra podziwiam nie tylko za grę i śpiew. Urodzony w Anglii, doskonale mówi w języku swoich rodziców – 16 lipca opowiadał mi o swoich początkach gry na gitarze, o nagranej w Stanach płycie i udzielał praktycznych rad jak odnaleźć się w Zjednoczonym Królestwie. Wielki muzyk, wielka indywidualność i niespotykana intuicja odnajdywania się we właściwym miejscu i czasie nie tylko podczas jam session, które mimo że pozornie spontaniczne, dzięki Leszkowi było technicznie kontrolowane w sposób dla widza prawie niezauważalny. Pierwszego dnia robił to wspólnie z Bartkiem Nowakiem. Znakomity występ Dominiki Zachman w POSK-u tydzień przed ARTerią okazał się jedynie rozgrzewką przed piątkowo-sobotnim „dżemem”. To, co najbardziej obecnie podziwiam w tej wokalistce, to umiejętność nawiązania scenicznego dialogu z grającymi dla niej instrumentalistami. Dominika, niczym orkiestrowy dyrygent wyznaczała solówki, improwizowała, przyspieszała lub zwalniała tempo, płynnie przechodząc z jednej frazy w drugą. Drugiego dnia zupełnie pochłonęło ją etniczno-jazzowo-folkowe szaleństwo zainicjowane przez Sabio Janiaka. Sabio to postać szczególna. Łączy w sobie najlepsze tradycje polskiego jazzu lat 70. z aranżacją wykorzystującą najnowsze zdobycze elektroniki. Na jam session pokazał znaczną część swoich umiejętności. Ten wykształcony perkusista, który potrafi także grać na trąbce i instrumentach klawiszowych, sprawnie wykorzystuje urządzenia nieodzowne do wykonywania muzyki klubowej. Podczas ARTerii zachwycił swoimi umiejętnościami wszystkich, włącznie z Katy Carr, która wykonując swoją utrzymaną w rytmie walca uroczą piosenkę The White Cliffs płynęła unoszona

rytmem wyznaczanym przez siedzącego przy perkusji Sabia. Katy Carr zaprezentowała się głównie w stylistyce partyzancko-patriotycznej, jakby chciała przypieczętować swoją przynależność do polskiej społeczności, a jej interpretacja ułańskiego szlagieru O mój rozmarynie zaśpiewanego przy dźwiękach czerwonego ukulele była kwintesencją prezentowanego przez nią w tych dniach wizerunku scenicznego. Jej utrzymany w całkowicie odmiennym klimacie przepiękny album Coquette objawił mi zupełnie inne oblicze Katy, które chciałbym zobaczyć kiedyś na żywo z udziałem towarzyszącego jej zespołu. Katy i Dominika to nie jedyne wokalistki obu wieczorów. Podobał mi się kameralny występ Agaty Rozumek, której piękne poetyckie piosenki zaśpiewane przy akompaniamencie własnej gitary oraz towarzyszącego jej basisty przypominały klimatem atmosferę Piwnicy pod Baranami oraz studenckich festiwali z czasów, gdy to określenie posiadało zupełnie inny wydźwięk. Marta Carillon zaprezentowała gatunek, który zdaniem wielu krytyków jest najbardziej ryzykowny. Jej repertuar to muzyka środka, która mogłaby z powodzeniem podbijać listy przebojów. Grając rocka lub jazz wykonawca posiada świadomość zaszufladkowania. Repertuar Marty wpisuje się w nurt, który jest skierowany do szerszego kręgu odbiorców, co pociąga za sobą poważne wyzwanie. Marcie udało się znaleźć swój styl i jeśli będzie konsekwentnie podążać w wybranym kierunku, wróżę jej połączenie sukcesu artystycznego z karierą na listach przebojów. Magda Filipczak jako jedyna reprezentowała skrajnie inny gatunek muzyki. Jej piękna gra na skrzypcach oderwała na chwilę skupionych na słuchaniu jazzowego jam session widzów, przenosząc ich nie tylko do innej sali, lecz przede wszystkich do innego świata wrażliwości muzycznej. Muzyka klasyczna, którą wykonuje Magda nie jest często spotykana na ARTeriach, ale sukcesy naszych młodych wirtuozów są od lat powszechnie doceniane w Europie i na świecie. Niedawno recenzowana przeze mnie na łamach „Nowego Czasu” płyta Leszka Możdżera z kompozycjami Krzysztofa Komedy udowadnia, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest możliwa i

kto wie, czy w przyszłości nie powstanie ARTeryjny projekt, który zbliżyłby do siebie te dwie pozornie różne grupy słuchaczy. Prawdziwymi perełkami obu dni były jazzowe popisy instrumentalne, podczas których zmieniający się cyklicznie muzycy byli nagradzani żywiołowymi owacjami po niemal każdym solowym popisie. Pianiści: Ula Szczepanek z grupy The Jigsaw Trio (która koordynowała jam session) oraz Tomasz Żyrmont z Groove Razors oddawali się scenicznym konwersacjom z saksofonami Marka Tomaszewskiego oraz Filipa Filipiuka. Maciek Pysz, podobnie jak Dominika, niedawny występ w POSK-u potraktował jak preludium do ARTeryjnego szaleństwa. Jazzowa improwizacja wchłaniała muzyków niczym gąbka. Pojawiali się, znikali, Fot. Franco Chen

Ula Szczepanek


|5

nowy czas | 29 lipca 2011

arteria Fot. Marek Borysiewicz

Od studia, od zaplecza, od początku

Fot. Marek Borysiewicz

Monika S. Jakubowska

…a tam, gdzie grali muzycy, miejsca zajęte nawet na podłodze

przyciągali także tych, którzy nie stanowili ścisłej kadry zdjęciowego teamu Krystiana. Jak grzyby po deszczu pod scenicznym szyldem „Nowy Czas” zaczęli pojawiać się bezimienni muzycy, którzy albo przyszli na jam session podziwiać swoich kolegów po fachu, albo znaleźli się tam przypadkowo, zwabieni dźwiękami muzyki dochodzącej z krypty. Jak w kalejdoskopie zmieniały się także składy sekcji rytmicznej. Wirtuozi instrumentów perkusyjnych: Jarek Sadowski, Tadeusz Pałosz i wspomniany już Sabio Janiak nadawali rytm na zmianę z basistami: Chrisem Webbem i Kubą Cywińskim. Na ARTerii pojawiły się także dwie wokalistki, które nie zaśpiewały. Moniki Lidke przedstawiać czytelnikom „Nowego Czasu” nie muszę. Jej znakomity album Waking up to Beauty to prawdziwa jazzowo-folkowa perełka. Wydawnictwo to urzekło również Marka Niedźwieckiego który piękną balladę Moniki Rozpalona kołyska zamieścił na jednej z firmowanych swoim nazwiskiem jazzowych kompilacji. Aksamitny głos Pauliny Pospieszalskiej znam jedynie z nagrań, a nadesłane przez nią Breath oraz You Disappear będą ozdobą niejednej mojej audycji radiowej. Współtwórca sukcesów Sade i Ive Mendes Robin Millar usłyszał w głosie naszej Poli coś takiego, co przekonało go, aby zająć się promowaniem jej talentu. Mam na-

dzieję, że już wkrótce uda się nam posłuchać jej pięknych piosenek na żywo. Nie wiem, jakie emocje towarzyszyły Teresie i Grzegorzowi podczas przygotowań do pierwszej ARTerii. Zapewne mieli jakieś oczekiwania. Przypuszczam, że podejmując takie wyzwanie musieli zdawać sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. Zawsze należy pamiętać, że gdy rzuca się jedną śnieżkę, można wywołać lawinę. Nie wiem jednak, czy lawina ludzi, z jaką zetknęli się teraz, nie przerosła ich najśmielszych wyobrażeń. Po raz pierwszy zobaczyłem Teresę, która dokonywała cudów, aby skutecznie zakończyć jam session. Widziałem, jak muzykom trzeba było zabierać instrumenty, jak dzieciom zabiera się zabawki, aby poszły spać. Zapamiętałem moment, w którym Leszek Alexander musiał wyłączyć wzmacniacze i mikrofony, aby w końcu wszyscy poszli do domów. Muzyka, której już realnie nie było, brzmiała w uszach jeszcze godzinami. Słyszałem ją wsiadając do pociągu, słyszałem zasypiając. W tytule niniejszego artykułu nie ma błędu. Jeśli ktoś doszukuje się braku litery „ę” wyjaśniam, że nadając taki tytuł, w sposób zamierzony użyłem liczby mnogiej, skazując redakcję „Nowego Czasu” na dożywotnie organizowanie ARTerii. Jeśli ktokolwiek z moim wyrokiem nie zgadza się, uprzejmie proszę o kontakt mailowy. Fot. Franco Chen

Stanęłam przed nie lada wyzwaniem. Mnie, fotografa, poproszono o ubranie w słowa czegoś, co wcześniej zostało opisane obrazem. Jak mam wyjść poza ramki i kadry? Światłoczułość zamienić na lekkość słowa. Jak wszystko połączyć w jedną, spójną całość? A może spróbować to podzielić na tygodnie pracy, na indywidualności muzyków, na gigabajty kart pamięci, na kilogramy matującego pudru? Każda opowieść powinna mieć swój początek, moja będzie miała pierwszy kadr.

KADR 1 Na początku był pomysł, który zrodził się pod nieuczesaną czupryną Krystiana Daty – muzycy sportretowani w inny niż dotychczas sposób, bez dosłowności, metaforycznie. Zapytałam Krystiana, co ma na myśli. – A wiesz, gitarzysta na przykład, który ma przed sobą talerz ze strunami i wcina je jak spaghetti! Albo wokalistka śpiewająca do suszarki jak do mikrofonu! Parę zdań później usłyszałam zaproszenie do projektu w charakterze pomocniczego fotografa dokumentującego rozwój projektu. Wkrótce potem, siedząc w pociągu z mapą londyńskiego metra na kolanach, zastanawiałam się, jak trafić do studia Wildfire.

KADR 2 Piątek, 15 kwietnia. Najpierw podróż DLR na południe Londynu. Stacja Deptford Bridge. Niebieska brama na Creekside. Piętro pierwsze, biało-czerwona szachownica podłogi i ciężkie drzwi do studia. Za nimi przygaszone światła i artystyczny rozgardiasz – sprzęt fotograficzny, dziesiątki kapeluszy, kremowe skórzane sofy, a obok zaparkowany stary motocykl honda. Krystian rozpakowuje torby ze skromnym poczęstunkiem, a w drzwiach pojawiają się uśmiechnięte twarze. Najpierw Luca, Włoch asystujący Krystianowi przy światłach, potem Jola Zgłobicka ze swoim różowym kufrem po brzegi wypełnionym pudrami i pędzlami. Kolejne pukanie do drzwi i mamy pierwszą artystkę – Monika Lidke wita nas ciepłym uśmiechem, miękkim głosem i kolorową sukienką. Studio nagle wypełnia atmosfera pracy, ale bez niepotrzebnej pompatyczności. Przestrzeń między podłogą a sufitem wypełnia się błyskami fleszy, muzyka przerywana radosnym śmiechem i niekończącymi się rozmowami o tym, co najważniejsze – o sztuce, muzyce, fotografii... O życiu, tak zwyczajnie. Tego piątkowego popołudnia nie wiemy jeszcze, że każda kolejna sesja będzie na swój sposób inna, naelektryzowana atmosferą kreatywności, że będzie początkiem niezwykłej przyjaźni.

Jola Zgłobicka i Monika Jakubowska

bezgłowym Andrzejem. Saksofonista przebrany za hydraulika z czułością przytula metaforę instrumentu, inny pozuje z instrumentem na głowie. Jest pianista z fryzurą à la Chopin, pianista oblany wiadrem wody, pianistka z paznokciami jak klawisze fortepianu. Perkusista dostaje do przegryzienia pałki, następny zaś zostaje zapakowany do walizki. Po tym incydencie delikwent wychodzi. Nie, nie ze studia – z ram obrazu, z połową drzewa wplecioną we włosy. W całym tym szaleństwie jest metoda... Z tygodnia na tydzień powstają interesujące portrety, zdjęcia dokumentujące pracę w studiu ukazują się na blogu ARTerii, pomysły zawsze pachną świeżością. Po jednej z sesji dołącza do nas Rafał Pikul. Razem docieramy do półmetka, do miejsca kolejnego początku – miejsca, gdzie nie pracujemy już jako czwórka solistów. Teraz tworzymy już zgrany kwartet.

KADR 4 Za namową Joli, przy wsparciu Rafała i Krystiana wkrótce przeprowadzam się z Luton do Londynu. Tak jest łatwiej i zdecydowanie bliżej, już nie tylko odległościowo, ale także emocjonalnie. Współpracujący z nami muzycy mówią o naszym profesjonalizmie, zaangażowaniu, przyjaźni i wyczuwalnej chemii. Jako zespół spędzamy czas nie tylko w studiu, ale również poza nim. Niekończące się dyskusje, przeciągane do świtu spotkania. W kwartecie prowadzimy prace nad projektem do finału. Tuż po ostatniej sesji z pianistą Łukaszem Filipczakiem, zaczynają się gorączkowe przygotowania do wystawy i jam session. Trzeba drukować zdjęcia i plakaty, wysyłać maile, organizować wydarzenie, najchętniej bylibyśmy w pięciu miejscach naraz. Kulminacyjny tydzień jest wyścigiem z czasem, podczas którego stacjonujemy w domu Joli. W studiu spędzamy dni i noce. Przychodzi piątek, a z nim lekki stres – dzień zero.

KADR 5 KADR 3

Leszek Alexander ARTeria dziękuje sponsorom: THE HANNA & ZDZISŁAW BRONCEL CHARITABLE TRUST ORAZ FIRMOM: FM COSMETICS UK, PROFIT TREE, PARTNERES A&E LTD

Mijają tygodnie. W studiu na Creekside pojawiają się coraz to nowi portretowani artyści. Gitarzyści i pianiści, wokalistki i skrzypaczki, muzycy klasyczni i jazzowi. Wszystkie postaci, mimo że są wielkimi indywidualistami i profesjonalistami, ulegają sugestiom Krystiana, szalonym namowom całego zespołu. Bez słowa sprzeciwu oddają się w ręce Joli, która nie tylko mocuje firany sztucznych rzęs i pudruje noski, ale także maluje uśmiechy na twarzach, często dobrym słowem wygładza zmarszczki na duszach. Miejsce za kontuarem, gdzie pracuje, lubię nazywać gabinetem metamorfoz – stamtąd ludzie wychodzą jak po sesji z terapeutą – pewni siebie, rozluźnieni, podkreśleni, choć nigdy przerysowani. I tak wspólnymi siłami udaje nam się rozebrać gitarzystę, kojarzymy wokalistkę z kotem, z kocem, z

Stoję w kryptach kościoła na Borough. Tłumy ludzi przyglądają się portretom, sportretowane postaci krążą po sali. Krystian z szerokim uśmiechem wita kolejnych gości, Jola lawiruje w towarzystwie, dzwoni do nas Rafał z Polski. Przyglądam się – artystom, odwiedzającym, Krystianowi, naszej wspólnej pracy i zdjęciom przede wszystkim. Za każdym z tych portretów kryje się historia. Na temat każdego mogłabym snuć wielogodzinne opowieści i anegdoty. Każdy jest moim ulubionym. ••• Święto fotografii i muzyki pod szyldem ARTerii trwało każdego dnia do wczesnych godzin rannych. Do poniedziałkowych godzin rannych – gwoli ścisłości. Kiedy z Jolą żegnałyśmy się z Krystianem, usłyszałyśmy: – To nie koniec. To dopiero początek! Polubiłam początki i tak naprawdę każdy z nich jest moim ulubionym...


6|

29 lipca 2011 | nowy czas

wielka brytania

Kronika upadku

dzi z otoczenia królowej, włączając w to skrzynkę księcia Williama i księcia Harry’ego. W 2006 roku Goodman trafił za to do więzienia. Tymczasem coraz częściej było słychać głosy, że dziennikarze „News of The World” podsłuchiwali nałogowo. Na liście poszkodowanych mogło być nawet kilka tysięcy osób. W związku ze sprawą musiał odejść redaktor naczelny gazety Andy Coulson. Zarzekał się, że nic nie wiedział. Wkrótce dostał swoją drugą szansę. – Andy to bardzo doświadczony dziennikarz. Jestem zachwycony tym, że zgodził się dołączyć do mojego zespołu – mówił w 2007 roku David Cameron, oferując Coulsonowi stanowisko szefa spin doctors. Wielu komentatorów przecierało oczy ze zdumienia. Jeden z redaktorów „The Guardian” ostrzegł otoczenie premiera, że wpuszczenie na pokład Coulsona to jak wzięcie w ręce tykającą bombę. – Druga szansa nie wypaliła – powiedział Cameron dwa lata później podczas specjalnej konferencji prasowej poświęconej skandalowi. Pół roku wcześniej Coulson w obliczu coraz to nowych informacji o podsłuchach musiał się pożegnać ze stanowiskiem. W związku z oskarżeniami trafił latem do aresztu. Prawdopodobnie wiedział więcej, niż chciał przyznać.

trzęsIenIe zIemI

Informowała Brytyjczyków o kryzysie kubańskim, zatonięciu Titanica i śmierci królowej Wiktorii. Ale nie poinformuje już o niczym. Z dnia na dzień najlepiej sprzedająca się anglojęzyczna gazeta świata zniknęła z rynku. Adam Dąbrowski „Nasze motto to prawda. Nasze działanie to nieustraszone jej bronienie”. Takie słowa przeczytali w 1843 roku czytelnicy pierwszego numeru „News of the World”. Redakcja, upchnięta początkowo w małym budynku przy londyńskim Strandzie, pomiędzy tanimi księgarniami i sklepami z pornografią, wkrótce stała się prawdziwą potęgą. Dziennikarze stawiali na doniesienia sądowe, kronikę policyjną i porady prawne. Smakowitym kąskiem były informacje o publicznych egzekucjach. Znalazło się też jednak miejsce na modę i stronę poświęconą sztuce. Gazeta rosła w siłę bardzo szybko. Wkrótce mogła sobie zafundować przeprowadzkę w bardziej komfortowe miejsce. Stać ją też było na prawdziwy hit – relacje z zagranicy. A tematów nie brakowało. Wojna krymska, wojna domowa w Stanach Zjednoczonych czy bunt w Indiach – to tylko parę przykładów. Sprzedaż gazety stale rosła. W 1912 roku nakład przekroczył dwa miliony, a niespełna czterdzieści lat później „News of the World” stało się najlepiej sprzedającym czasopismem świata. Tak było aż do dnia, gdy siedzibą News International, obecnego właściciela tygodnika, wstrząsnęła sensacyjna wiadomość. „Zamykamy gazetę” – ogłosił szef koncernu, multimilioner Rupert Murdoch.

życIe na podsłuchu O tym, że „News of The World” ma zastanawiającą łatwość w zdobywaniu prywatnych informacji na temat osób publicznych, mówiło się od dawna. Już w 2005 roku niejaki Clive Goodman zaczął prowadzić rubrykę Blackladder, która wprawiła w zdumienie współpracowników rodziny królewskiej. Zawierała mało istotne ploteczki z życia dworu. „Książę William musiał przełożyć kurs ratownictwa górskiego – doznał kontuzji podczas gry w piłkę z dziesięcioletnim chłopcem” – informował na przykład Goodman. Ale nie o treść chodzi. Otoczenie monarchini zachodziło w głowę, skąd oni to wiedzą?! Wkrótce odpowiedź stała się jasna: dziennikarze przejmowali nielegalnie nagrania z prywatnych telefonów lu-

Historia przyśpiesza 4 lipca. Dotychczas, oprócz otoczenia królowej, ofiarą podsłuchów padały przede wszystkim gwiazdy i gwiazdki. Na liście domniemanych poszkodowanych znajdowali się między innymi aktorzy Sienna Miller, Hugh Grant czy były prezenter Sky Sports Andy Gray. Mieszkańcy Wysp nie byli szczególnie poruszeni. Ale gdy „The Guardian” ujawnił, że dziennikarze „News of The World” włamali się do skrzynki Milly Dowler, trzynastolatki z Surrey, porwanej i brutalnie zamordowanej w 2002 roku, i w poszukiwaniu sensacji przesłuchali wiadomości tam zapisane, Brytyjczycy przeżyli szok. Gdy okazało się, że skrzynka Milly jest przepełniona, dziennikarze po prostu… usunęli stare wpisy, by zrobić miejsce na nowe. Do dziś nie wiadomo, czy wśród usuniętych wiadomości nie znajdowała się ważna dla śledztwa poszlaka. Co bardziej dramatyczne: rodzice Milly łudzili się, że ich córka żyje – myśleli, że to ona obsługuje telefon. Trzy dni po tych rewelacjach Rupert Murdoch ogłosił koniec „News of The World”. Tego nie spodziewał się chyba nikt. Wymiana naczelnego? Publiczne kajanie się? Milionowe odszkodowania? To wszystko było do pomyślenia. Ale zniszczenie najlepiej sprzedającej się gazety na Wyspach? Murdoch działał w swoim stylu: bezkompromisowo i odważnie. Jednakże nawet to nie wystarczyło. Wkrótce na jaw wychodziły kolejne szokujące informacje: podobno w proceder był zamieszany także „The Sun”, a nawet… stateczny „Sunday Times”. Dziennikarzom ze stajni prasowego magnata udało się też przekupić ochronę dworu królewskiego. W ten sposób uzyskali bezcenne informacje na temat królowej i jej najbliższych doradców. BBC donosiło, że szefowie News International wiedzieli o wszystkim od niemal czterech lat, ale przekazali tę informację policji dopiero w zeszłym miesiącu. Kolejny cios nadszedł ze strony „The Guardian”, który – podobnie jak „The Independent” – od lat nie pozwalał sprawie przycichnąć. Lewicowy dziennik stwierdził, że włamano się też do telefonów księcia Karola i księżnej Kornwalii. A Murdoch musiał zaciskać zęby ze złości. Bo z jego perspektywy wszystkie te doniesienia pojawiały się w bardzo niesprzyjającym momencie.

walka o bskyb Imperium Ruperta Murdocha od lat budziło wśród brytyjskich polityków respekt i strach. Rzeczywiście, należące do australijskiego magnata media miały w przeszłości przemożny wpływ na tutejszą politykę. Gdy w 1992 roku konserwatysta John Major sprawił niespodziankę, wygrywając wybory z lewicą Neila Kinnocka rzutem na taśmę, tabloid Murdocha ogłosił triumfalnie: „To »The Sun« wygrał!”. Nie jest więc przypadkiem, że w ciągu dwóch ostatnich dekad politycy zabiegali o jak najlepsze stosunki z imperium Australijczyka. W lepszej sytuacji była tu prawica – zbieżność poglądów między torysami a redaktorami mianowanymi przez biznesmena była zwykle większa niż w przypadku laburzystów. Ale przypomnijmy, że był czas, gdy „The Sun” stawiał na Partię Pracy. Szczególnie w epoce Tony’ego Blaira lewicy udało się wypracować dobre stosunki z prasą wydawaną przez News International. W tym celu po raz pierwszy lider laburzystów – jeszcze przed zaprzysiężeniem na premiera – poleciał specjalnie do rezydencji Murdocha. Trzeba było zrobić wszystko, by obłaskawić lwa. Podczas ostatnich wyborów Murdochowe gazety okazały się jednak słabsze niż dotychczas. Mimo wyraźnego sprzyjania torysom, „The Sun” nie zdołał tym razem powtórzyć sukcesu z 1992 roku. Wybory zakończyły się przecież remisem, Cameron zaś został zmuszony do zawarcia koalicji. Dziś nie jest tajemnicą, że „The Times” przynosi gigantyczne straty, a rynek gazet – w epoce internetu – znajduje się na równi pochyłej. Dlatego Murdoch od dawna poszukiwał nowych możliwości. I znalazł. Nowe możliwości nosiły nazwę BSkyB. To potężny, założony w 1990 roku koncern medialny – właściciel takich kanałów, jak Sky 1, Sky Sports czy Comedy Central. BSkyB, w przeciwieństwie do „The Times” czy „The Sun”, przynosi ogromne zyski. Według prognoz w tym roku zarobi około miliarda funtów.

Nic dziwnego, że Murdoch ma chrapkę na jego przejęcie. Obecnie posiada w nim tylko 39 proc. udziałów. Przeciwko wykupieniu przez Australijczyka reszty zawiązał się dość egzotyczny front, w którym ręka w rękę działają „The Guardian” i „Daily Mail”. Członkowie sojuszu obawiają się, że potężne media Murdocha zdominują brytyjski świat medialny. Długo wydawało się, że podobne sprzeciwy nie zdadzą się na nic. Wątpliwości nie zgłosiła Komisja Europejska, a minister kultury Jeremy Hunt nie zdecydował się nawet na przekazanie sprawy do komisji ds. konkurencji. Droga do kolejnego powiększenia imperium Murdocha wydawała się otwarta. Do czasu.

krajobraz po bItwIe Trudno powiedzieć, co czeka nas w przyszłości. Eksperci są zgodni: Murdoch prawdopodobnie spróbuje uruchomić nowy niedzielny tabloid (być może „The Sun” zacznie się ukazywać siedem dni w tygodniu). Ale marzenia o BSkyB musiał porzucić. Presja społeczna sprawiła, że magnat wycofał się z wyścigu. Kolejną niecodzienną koalicję zmontowali przeciwko niemu liderzy trzech głównych partii. Chyba po raz pierwszy w historii Murdoch musiał podkulić ogon. – To dla mnie dzień pokory – oświadczył podczas przesłuchania w parlamencie. Ale zaraz potem dodał, że nic nie wiedział o nielegalnych praktykach w swojej firmie, mimo że wiązały się z nimi poważne wydatki, które w jakieś formie przecież musiały zostać zaksięgowane. Historia podsłuchów jeszcze się nie skończyła. Za oceanem pojawiają się pogłoski, że reporterzy News International włamali się do telefonów ofiar ataków na WTC. Była naczelna pisma, Rebekah Brooks – z początku ciesząca się protekcją szefa wszystkich szefów – trafiła do aresztu. To za jej kadencji w „News of The World” miano się włamać do skrzynki Milly. Poleciały głowy dwóch szefów policji, którzy – według wielu – zrobili za mało, gdy sprawa wyszła na jaw. Sean Hoare, dziennikarz pracujący kiedyś dla Murdocha, popełnił samobójstwo. W przeszłości otwarcie mówił o łamaniu prawa w korporacji. Policja nie uznała jego śmierci za podejrzaną. Syn Murdocha, James, mówił podczas przesłuchania w parlamencie, że nie zdawał sobie sprawy ze skali skandalu. „To nieprawda!” – ogłosiło parę dni później jego dwóch byłych współpracowników. Przekonywali, że całkiem nieźle orientował się w sytuacji.

ImperIum ruperta murdocha od lat budzIło wśród brytyjskIch polItyków respekt I strach. należące do tego magnata medIa mIały w przeszłoścI przemożny wpływ na tutejszą polItykę. „Atmosfera wokół premiera gęstnieje” – ogłosił tymczasem „The Independent”. Cameron coraz częściej musiał się tłumaczyć ze swojego doboru doradców. Przerwał swoją wizytę w Afryce i wrócił do kraju. Usłyszał tu kłopotliwe pytania. Dlaczego tak mocno bronił nominacji Coulsona? Dlaczego zignorował płynące zewsząd – również z szeregów koalicyjnej Partii Liberalno-Demokratycznej – ostrzeżenia? Dlaczego w jego otoczeniu było tak wielu ludzi związanych wcześniej z koncernem Murdocha? Zastanawiający jest brak wyraźnego poparcia premiera ze strony kanclerza George’a Osborne’a i szefowej partii Sayeed Warsi. Pytań jest coraz więcej. Jak daleko sięga afera podsłuchowa? Czy pogłoski, że również konkurencja robiła podobne numery, są prawdziwe? Jak bardzo osłabła pozycja imperium Murdocha, czy czasy, gdy jego gazety koronowały nowych premierów, są już definitywnie przeszłością? Czy David Cameron poradzi sobie z pierwszym poważnym kryzysem swego gabinetu? Czy katastrofa „News of The World” przyśpieszy tylko upadek papierowej prasy, co od dawna wieszczy większość ekspertów? Jedno jest pewne: świat brytyjskich mediów zmieni się na zawsze. Na lepsze?


|7

nowy czas | 29 lipca 2011

świat

Szaleniec, który wstrząsnął Norwegią Anders Behring Breivik w opinii sąsiadów był spokojnym chłopcem – mimo swoich 32 lat wyglądał bardzo młodo. Pod tą maską krył się jednak szaleniec, który zmienił oazę szczęścia, jaką była Norwegia, w krwawe pole. Bartosz Rutkowski Latami planował swoje zamachy, by później z aptekarską dokładnością je wykonać. Ten pierwszy, bombowy w Oslo i ten drugi na wyspie Utoya, gdzie chodził z karabinem przebrany w mundur policjanta, zabijając z zimną krwią. Opisów jego działań na wyspie nie znajdziemy w najlepszych horrorach. – Leżałem na ziemi i czekałem na śmierć, czułem jego oddech, słyszałem jego kroki i w pewnej chwili poczułem rozgrzaną lufę karabinu. Padł strzał, zostałem ranny w rękę, ale starałem się nie wykonać żadnego ruchu, udawałem martwego i dzięki temu żyję – mówi Adrian Pracoń, Polak z pochodzenia, który był na wyspie śmierci, jak dziś Norwegowie nazywają wyspę Utoya. To tam szaleniec w mundurze policjanta przez ponad godzinę zabijał ludzi, chodził i zaglądał do każdego namiotu na brzegu wysepki. Strzelał z karabinu, a potem pochylał się nad tymi, którzy się ruszali i dobijał ich z pistoletu. Adrian Pracoń miał szczęście, leży w szpitalu, przeszedł już jedną operację, czeka na kolejną. Pracoń nie kryje, że narodził się po raz kolejny. Morderca, który najpierw odpalił potężną bombę w rządowej dzielnicy Oslo, skupiając na tym wydarzeniu całą uwagę policji, pojechał na wyspę, by tam mordować. – Był taki moment, kiedy popatrzył na mnie, gdy leżałem na brzegu, i powiedział, że muszę umrzeć. A ja mu na to: – Nie, proszę, nie zabijaj mnie – opowiada Polak i dodaje, że wtedy morderca mu odpuścił. Jak wspomina nasz rodak, było ich 20 osób, sądzili, że gdy szaleniec odszedł, to znaczy, że przeżyli. Jednak nie, on wrócił po godzinie i strzelał dalej, zabił z tej grupy 17 osób. Dziś wiemy o terroryście, że był zafascynowany filmami o przemocy. Marzył o nowych wyprawach krzyżowych i rewolucji antyislamskiej, która ogarnie cały kontynent i wypędzi muzułmanów z Europy. Odwoływał się do średniowiecznych rycerzy – krzyżowców. Jego bohaterem był też polski król Jan III Sobieski, który pokonał Turków pod Wiedniem i powstrzymał nawałnicę muzułmańską. Pod liczącym 1,5 tys. stron manifestem „2083” podpisał się tytułem używanym przez średniowiecznych wodzów politycznych i prawnych: Justycjarny Dowódca Rycerski, Rycerski Templariusz Europy i Rycerski Templariusz Norwegii. Stwierdzał, że „są sytuacje, w których okrucieństwo jest koniecznością”. Zgodnie z jego ideologią ludzie byli przedmiotami, których wolno używać i które można niszczyć. Pisał, że w wyniku jego akcji zginie „trochę niewinnych ludzi, którzy po prostu znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu”. „Będę nazwany największym nazistowskim monstrum od czasów II wojny światowej” – pisał w dokumencie. Zbrodnicze akcje planował od 2009 roku, a jego gospodarstwo rolne posłużyło mu jako przykrywka do sprowadzenia nawozów, które mógł wykorzystać do wyprodukowania ładunków wybuchowych. Takich substancji użyto też podczas zamachu w Oklahoma City w 1995 roku. Około 100 kg spro-

wadził z Polski, poprzez firmę z Wrocławia, która handlowała chemikaliami w internecie. Pozornie Breivik wyglądał na osobę nieszkodliwą. Na facebooku pisał, że uwielbia muzykę klasyczną i podziwia Winstona Churchilla. Mieszkał w Oslo z 60-letnią matką. Z przesłuchań wyłania się obraz zadufanego w sobie młodzieńca. Breivik lubił polowania, żył samotnie i dostatnio. Z ojcem mieszkającym we Francji widział się ostatnio w 1995 roku. Wpisy umieszczane przez niego w sieci wskazują, że był nacjonalistą i wrogiem muzułmańskich imigrantów. Dwa lata temu Breivik kontaktował się z organizacjami antyislamskimi w Wielkiej Brytanii. „Kilka razy dyskutowałem z Stop the Islamification of Europe i English Defence League i radziłem im, by sprowokowały młodzież dżihadu do przesadnej reakcji, co udało się już kilka razy” – pisał Breivik. W jednym z wpisów cytuje XIX-wiecznego angielskiego filozofa, politologa i ekonomistę Johna Stuarta Milla: „Jeden wierzący człowiek równa się 100 tys. tych, którzy doglądają tylko własnych spraw”. Okazuje się, że szaleniec w internecie zapowiadał uczczenie swego męczeństwa w ten sposób, że będzie pił dobre wino z dwoma luksusowymi prostytutkami. Dlatego ze swojego operacyjnego budżetu, jak go określał, odłożył 3 tys. dolarów, by mieć na ostatnie uciechy. Te upojne chwile miał spędzić na kilka dni przed zaplanowanym zamachem. Breivik wziął pod uwagę wszystko, nawet to, że mógłby zmienić zdanie… w sprawie zamachów. Dlatego przyjmował sterydy, słuchał odpowiedniej muzyki i grał w specjalne gry wideo, które miały rozniecać jego nienawiść. Pomyślał też o swoim dobrym wyglądzie – na męczeńską śmierć miał iść opalony, w tym celu odwiedzał solarium. Breivik twierdził w manifeście, że jest założycielem odnowionego ruchu krzyżowców rycerzy templariuszy. A oddziały tej organizacji miały być w całej Europie. To tacy ludzie mieli zdobyć kontrolę nad Europą Zachodnią przez – jak to określał – rdzennych Europejczyków. Aby to osiągnąć, trzeba było co kilka lat przeprowadzać atak terrorystyczny, a po każdym inni przyłączaliby się do tego ruchu. Polak, Krzysztof C., który pracował przed laty z mordercą, dziś mówi, że Breivik był bardzo spokojny, życzliwy. Krzysztof pracował z zabójcą przez pół roku – a było to ponad 10 lat temu – w firmie telekomunikacyjnej Enitel. Siedzieli przy sąsiadujących ze sobą biurkach. Zapamiętał mordercę jako człowieka cichego, unikającego kontaktów, który nawet na papierosa wychodził sam. Pamięta też, że Breivik nigdy nie dyskryminował współpracowników innych narodowości, choć tacy w ich firmie pracowali. Ostatni raz spotkał go w centrum Oslo 4-5 lat temu. Rozmawiali przez chwilę. Mówił, że miał dziewczynę z Litwy, ale chciał się z nią rozstać. Przed Norwegami teraz trudne chwile, muszą uporać się z tym, co przeżyli. – Dziś każdy znaczniejszy hałas wywołuje w mieszkańcach niepokój i strach – mówi Sylwia Skorstad, dziennikarka mieszkająca w Trondheim. Jednak mieszkańcy tego kraju starają się żyć normalnie, okazują sobie wsparcie i współczucie.

Kiedy ogląda się norweskie dzienniki, może zaskakiwać, że w półgodzinnym serwisie najwięcej miejsca poświęca się tematyce łowienia ryb, kolejne miejsce zajmuje pogoda, a dopiero gdzieś na samym końcu, w tle, sprawy polityczne… – Jeśli zaraz po zamachu w każdym programie telewizyjnym i każdej gazecie pokazywano twarz terrorysty, tak teraz jego oblicze niemal całkowicie zniknęło z publicznego przekazu – dodaje Skorstad. W zranionej Norwegii po masakrze nie ogłoszono oficjalnej żałoby, ale np. drużyny piłkarskie spontanicznie zapowiedziały, że zawieszają na jakiś czas swoje mecze. Norwegów nie dziwi, że Breivikowi grozi najwyżej 21 lat! Nie mają nawet za złe swojemu systemowi, że w chwili gdy terrorysta zostanie już skazany, to trafi do najbardziej luksusowego więzienia. Do zakładu karnego Halden, który powstał kosztem ćwierć miliarda dolarów. Jest tam wszystko, co potrzeba więźniom do zachowania odpowiedniego samopoczucia. W wielu krajach o takich warunkach ludzie na wolności mogą tylko pomarzyć. Obrońca, Geir Lippestad, będzie jednak chciał wykazać, że Breivik jest niepoczytalny. Twierdzi, że zamachowiec przyznał, iż wie, że jego czyny może i były potworne, jednak konieczne. Lippestad, jak na ironię, jest prawnikiem Partii Pracy, której młodych aktywistów mordował Breivik. Terrorysta wybrał go na obrońcę, ponieważ obaj pracowali 15 lat temu w tym samym budynku w Oslo. Najbliższa rodzina nie chce go znać. Jego ojciec mówi wprost, że jego syn powinien sam się zabić, nim zaczął zabijać innych. I dodał, iż nie przyjedzie do Norwegii go wspierać.


8|

29 lipca 2011| nowy czas

czas na wyspie

zacząć, żeby wiedzieć, czy w ogóle mamy o czym rozmawiać – tłumaczy prezes. Jest więc i o czym, i z kim. Salę Conradowską użytkuje The Joseph Conrad Society, a Instytut Piłsudskiego to zasłużona instytucja. Jak twierdzi prezes, z Towarzystwem Conradowskim wszystko jest na dobrej drodze, sala ta jest zresztą w dyspozycji POSK-u. Z Instytutem... trwa wymiana korespondencji. – Nie jest dobrym obyczajem, gdy partnerzy w rozmowach dowiadują się o jakichś ustaleniach z prasy. Rozmawiamy i na pewno znajdziemy kompromisowe rozwiązanie – zapewnia. Oczywiście, optymizm to zawsze podstawa, ale w tym przypadku będzie potrzebny szczególnie. Nietrudno też zgadnąć, jakich argumentów użyje prezes – POSK musi mieć nowe źródła dochodu. Ośrodek ciągle jest na minusie. Darowizn i spadków trafia się coraz mniej, z wynajmem pomieszczeń na biura lub inną działalność komercyjną też nic pewnego. Dzierżawców wymiata pierwszy lepszy kryzys. – Gdy chodzi o wynajem mieszkań, jest zupełnie inaczej. Trzy lata temu wyremontowaliśmy należący do POSK-u dom przy 9 Ravenscourt Avenue i nigdy się nie zdarzyło, żeby choć jedno z trzech mieszkań stało puste – przyznaje prezes.

Sentymenty nie pokryją rachunków POSK widziany z peronu stacji Ravenscourt Park. Taki jakiś szary, więc dodaliśmy trochę koloru

Kalesony w oknach POSK-u, gdzie się podzieje Instytut Piłsudskiego – czyli o czym się mówi przy kawiarnianych stolikach i co na to „czynniki oficjalne”. Robert Małolepszy

Na biurku prezesa komputer, telefon i kalkulator. Ten ostatni przydaje się pewnie często. Ale jakkolwiek by liczyć, Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Hammersmith w zachodnim Londynie ciągle jest na minusie. Tak od samego początku. Nie jedyna to zresztą polska instytucja permanentnie pod kreską. Widać, tak już musi być. A może nie musi? Jednak chyba trochę przywykliśmy, że polski znaczy deficytowy. Nawet polski biznes to często ciągłe straty i dokładanie do interesu. Przynajmniej według właścicieli biznesów. Organizacje społeczne, jak się wydaje, deficyt mają wpisany w swoje statuty. Dr Olgierd Lalko rozpoczął właśnie ósmą kadencję jako prezes POSK-u. To funkcja społeczna. Można ją pełnić pięć lat pod rząd. Potem musi nastąpić zmiana. W tym przypadku zmiana była krótka, jego następca Ewa Brzeska zachorowała i dr Lalko znów został głową ośrodka. – Szuka pan sensacji? – pyta pół żartem, pół serio na powitanie prezes. – Jasne, że tak – odpowiadam ćwierć żartem i trzy czwarte serio. – To pewnie zaraz pan zapyta, czy w oknach POSK-u będą wisiały kalesony? Nie ma sensacji. Nie w POSK-u, a najwyżej w wynajmowanych przez POSK mieszkaniach, ale mam nadzieję, że lokatorzy będą kulturalni i bielizny zamiast firan nie użyją. O tych kalesonach słyszę już od pewnego czasu – uprzedza pytanie prezes. Rzeczywiście, tu i ówdzie mówi się o planach przerobienia części POSK-u na mieszkania. Mówi się, jak to w polskim środowisku, przy kawiarnianych stolikach, w towarzystwie, ale półgłosem, na zasadzie: a słyszałaś, kochana, że... Jedni z troską prawdziwą, inni z troską jakby nieco mniej szczerą wyrażają obawy, że wraz z częścią powierzchni ośrodek straci część swojej misji. Jak wieść gminna niesie, chodzi między innymi o Salę Conradowską oraz Instytut im. Józefa Piłsudskiego. Prezes potwierdza to i dodaje, że pod przyszłe mieszkania zaplanowano też przeznaczenie biur POSK-u, w tym również jego – dość skromny zresztą – gabinet.

ILe POSK-u ma być w POSK-u? Koszty utrzymania obiektu są potężne. Aby spełnić podstawowe wymogi niezbędne do otwarcia placówki dla użytkowników, potrzeba na dzień dobry 100 tys. funtów rocznie. Do tego obsługa, energia, gaz, konserwacje instalacji. Obiekt ma status public private building, co wymaga utrzymywania odpowiedniej liczby personelu. Nie jest też już nowy, więc to trzeba naprawić, tamto wymienić. Jak wylicza prezes, na działalność ściśle związaną z misją ośrodka obecnie wykorzystywane jest 60 proc. jego powierzchni, komercyjni lokatorzy zajmują 40 proc. Ciągle jednak POSK nie może pokryć kosztów swego utrzymania. – POSK w przeszłości już kilkakrotnie był na krawędzi bankructwa. Moją ambicją jest doprowadzenie wreszcie do jego samowystarczalności – wyznaje dr Lalko. A może po prostu kiedyś przesadzono z rozmachem inwestycyjnym? Może gdyby POSK był nieco mniejszy, ale bardziej funkcjonalny, lepiej spełniałby swoją funkcję i byłby tańszy w utrzymaniu? – Miał być jeszcze większy. W pierwszych planach było wykupienie tych dwóch przylegających do ośrodka domów. To byłby dopiero gmach – mówi Olgierd Lalko. Zwraca przy tym uwagę na jeszcze inną okoliczność: – Był czas, gdy zachęcano liczne polskie organizacje, aby właśnie w POSK-u miały swoje siedziby. Zachęcano bardzo korzystnymi warunkami. Wytworzyło się przekonanie, że tak musi być zawsze. A tymczasem, co stale powtarzam, sentymenty nie pokryją rachunków. Aby prowadzić działalność statutową, musimy mieć na działalność bieżącą, a więc opłaty, remonty, personel. Na to zaś musimy zarobić sami. Nawet starając się o dotacje, nigdzie nie dostaniemy pensa na pokrycie rachunku za światło ani na pensję dla pracownika portierni – argumentuje prezes.

... I wOLnym POLaKOm na POżyTeK

Prezes Olgierd Lalko nie rozstaje się z kalkulatorem

maRSzałeK I COnRad dO PRzePROwadzKI – Jak wiadomo, POSK zbudowano na miejscu dawnego kościoła baptystów. Ta część, w której się znajdujemy, to była plebania. Jej nie zburzono, ale swoiście wkomponowano w nowo powstający budynek – tłumaczy dr Lalko. Labirynt korytarzy i drzwi mógłby nawet świadczyć o tym, że byli tu nie tylko baptyści, ale nawet templariusze. Co z tego można uzyskać? Zdaniem prezesa cztery mieszkania one bedroom flat, a na parterze lokal z witryną – na sklep albo biuro z łatwym dostępem z ulicy. Ta część ma wielką zaletę – osobne wejście. Lokatorzy nie będą musieli przechodzić przez portiernię. Byłoby to zresztą nie tylko krępujące, ale wprost niemożliwe. Ośrodek nie jest otwarty przez całą dobę. Jeden kłopot z głowy. Drugi też – urząd dzielnicowy wydał pozwolenie na przebudowę. – Od tego musieliśmy

Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny to specyficzna instytucja. Z jednej strony swoisty pomnik dorobku polskiej emigracji wojennej i powojennej. Pomnik okazały, czy aby nie zbyt okazały nawet? Jest to także jedno z coraz mniej licznych polskich miejsc w Anglii, gdzie jednak coś polskiego stale się dzieje. Może powinno dziać się więcej, może coś innego – kwestia do dyskusji. Dobrze by było, gdyby ta dyskusja nie ograniczała się do świętego oburzenia, gdy ktoś poważy się na nieco śmielsze słowo krytyki czy konkretne pytanie. Zresztą krytyka jest także dowodem na to, że komuś jeszcze na czymś zależy. A zależeć powinno. Do Fawley Court na razie nie pojedziemy, do Ogniska Polskiego jeszcze można, ale właściwie po co? Tymczasem wciąż jest sporo Polaków, którzy nie uważają, że od swoich trzeba się trzymać jak najdalej. Szukają za to miejsc, gdzie będzie czegoś polskiego więcej, nie tylko polskie piwo. Losy różnych dawnych bastionów polskości na Wyspach Brytyjskich niekoniecznie były najciekawsze. Stąd tak baczna uwaga kierowana jest dziś na POSK. Każde zmiany wywołują zaniepokojenie, nawet jeżeli są wskazane albo wprost konieczne. Niech to będzie szukanie sensacji, ale w kilku przypadkach innych obiektów polskiego dziedzictwa tak zwanej sensacji nie szukano i potem już w ogóle nie było czego szukać. A skoro już w oknach POSK-u czy też w mieszkaniu od niego wynajmowanym mają wisieć kalesony, to przynajmniej niech będzie z tego pożytek. Dla Polski i wolnych Polaków, jak głosi motto ośrodka.


|9 nowy czas | 29 lipca 2011

czas na wyspie

Panowie Konsulowie, dziękujemy i... czekamy To nie jest dyplomatyczna kurtuazja ani okolicznościowa uprzejmość – naprawdę szkoda nam, że swoją pracę w londynie kończą właśnie konsulowie Dariusz Adler i Jakub Zaborowski.

Robert Małolepszy Choć obu panów stale tytułujemy konsulami, to w nowej strukturze organizacyjnej placówki będącej już nie konsulatem, ale Wydziałem Konsularnym Ambasady RP Dariusz Adler pełni funkcję Kierownika Wydziału, a Jakub Zaborowski – Radcy ds. Emigracji. Niestety, będą na tych stanowiskach jeszcze tylko przez około miesiąc. To nie jest praca, ale służba – przychodzi polecenie i trzeba się pakować. Zmiany na placówkach to codzienność. Przy takich okazjach zawsze pada wiele miłych słów i pozytywnych stwierdzeń. To bardzo dobrze, ale właściwie dlaczego tak się dzieje – w pewnym sensie – poniewczasie? Nie, to też nie jest tak, że wcześniej spotykała naszych dwóch konsulów jedynie krytyka. Na szczęście, nie. Ale właściwie dopiero teraz zobaczyliśmy, co naprawdę robili i czego dokonali. Konsulat, a zwłaszcza taki jak w Londynie, to instytucja pod każdym względem specyficzna. Zatrudnia personel liczebnie porównywalny z urzędem miejskim niewielkiej polskiej miejscowości. Natomiast ma pod swoimi skrzydłami kilkaset tysięcy osób. Z ich sprawami i problemami – niedotyczącymi wyłącznie kwestii wymiany paszportu albo zagubienia dokumentu. Jest pewne, iż większość pracy wykonywanej w gmachu przy New Cavendish Street jest dla przeciętnego klienta placówki po prostu niewidoczna. Podobnie też znamy jedynie drobny wycinek zakresu obowiązków samych konsulów. Przeważnie spotykamy ich na uroczystościach albo wydarzeniach środowiskowych. Ale w tym przypadku też nie jest tak, iż wyłącznie swoją osobą uświetniają i zaszczycają imprezę. Nierzadko najpierw byli bardzo zaangażowani w jej organizację, merytorycznie albo finansowo. Nie widzimy ich natomiast wówczas, gdy wstają od kolacji, bo zadzwonił „czerwony telefon” – rodak ma życiowe problemy, polski żaglowiec połamał maszty, zdarzyło się tysiąc innych rzeczy, wymagających obecności pracownika służby konsularnej. Bywa też, że trzeba odprawić rodaka w ostatnią drogę do ojczyzny. Tłumu reporterów nie ma, gdy są przygotowywane lokale wyborcze przed kolejnymi wyborami – parlamentarnymi i prezydenckimi. Trzeba zadbać o wszystko, od strony formalno-prawnej poczynając, a na gwoździku do zamocowania godła kończąc. Takich mało medialnych i widowiskowych zadań jest mnóstwo. Nie rzucają się one jednak w oczy, a kilka osób w kolejce przez konsulatem – owszem. Przy minimum dobrej woli trudno jednak nie zauważyć, jak wiele zmieniło się przez ostatnie kilka lat w pracy konsulatu. Zdecydowanie na lepsze. Tylko w ostatnim

Pożegnanie w Ambasadzie RP. Pani ambasador Barbara Tuge-Erecińska w środku, obok Dariusz Adler i Jakub Zaborowski (pierwszy z prawej). Z lewej Hanna Zaborowska, obok (w białym żakiecie) dr Krystyna Nietupska-Adler

czasie uruchomiono punkt przyjmowania wniosków paszportowych w POSK-u, trwa wdrażanie systemu ustalania terminu wizyty (włącznie z konkretną godziną) przez internet. To nie zrobiło się samo!

lEDwiE RoZPAKowAli wAliZKi Panowie Adler i Zaborowski ledwie rozpakowali walizki, już zaskarbili sobie ogromną sympatię różnych środowisk polskiej społeczności w Wielkiej Brytanii swoim osobistym zaangażowaniem w sprawy rodaków wszystkich pokoleń – o wiele większym, niż wymaga tego ich zakres obowiązków. Oprócz tego, obaj są obdarzeni wyjątkowymi osobowościami – daleko wykraczają poza standardowy wizerunek pracownika służby zagranicznej, również gdy chodzi o czysto ludzką życzliwość, chęć pomocy, otwartość na inicjatywy i współpracę. Stąd w niejednym oku kręci się dziś łezka żalu. Jednak, cóż zrobić? – My, pracownicy służby zagranicznej, gdy rozpakowujemy walizki na nowej placówce, już zaczynamy odliczać czas, gdy będziemy je pakować ponownie. W tym bagażu, który ze sobą zabieramy, najważniejsze jest przeświadczenie, że zrobiliśmy coś dobrego. Tak liczna obecność Państwa świadczy o tym, że moi koledzy i współpracownicy dobrze wypełnili swoją misję – powiedziała na pożegnalnym spotkaniu ambasador Barbara Tuge-Erecińska. Dariusz Adler pracował w Londynie pięć lat. W rozmowie z „Nowym Czasem” przyznał, że choć wcześniej był w Chicago, to Londyn stawiał znacznie większe wyzwania. – Akurat trafiłem na ten okres, gdy przybyło tutaj bardzo wielu rodaków. Pracy było sporo, a teraz... jest jej coraz więcej – stwierdza.

– Jestem niesłychanie wzruszony i dumny z tego, że... jestem Polakiem. Że wszyscy jesteśmy Polakami. Że mamy taką łatwość bycia razem, bycia serdecznymi, z sercem na dłoni. Nie zatraćmy tego – tyle powiedział w najkrótszym wystąpieniu wieczoru Jakub Zaborowski i nie zabrzmiało to w jego ustach ani odrobinę patetycznie. W Londynie był trzy lata. A jak panowie konsulowie dali się zapamiętać przedstawicielom Polonii i współpracownikom? Rzecznika ambasady Roberta Szaniawskiego zagadnęliśmy tym razem nie o stanowisko oficjalne, ale prywatne: – Konsul Adler jest słynny w okolicy ze stylu zarządzania placówką. W bardzo skomplikowany sposób, ale wszystko działa i on nad tym panuje. Jakub Zaborowski może być konsulem, ale z równym powodzeniem mógłby wykonywać tysiąc innych zawodów. Bardzo rozległa wiedza i wachlarz zainteresowań – od sztuki i polityki poczynając, na sporcie i żeglarstwie kończąc – mówi prywatnie rzecznik. Magdalena Kozak z Wydziału Ekonomicznego Ambasady dodaje: – Kuba jest dowcipny, z ogromnym dystansem do samego siebie, jedna z najbardziej oczytanych osób, jakie znam, i niewątpliwie jedna z najbarwniejszych postaci naszej ambasady.

człowieka. Mogliśmy liczyć na wsparcie w projektach, zresztą nierzadko inicjatywa wychodziła ze strony konsulatu – mówi pani Monika. Przy tej okazji nie da się nie wspomnieć jeszcze o jednej osobie, właściwie uroczej osóbce – najmłodszej córce Jakuba Zaborowskiego, 12-letniej Zosi. To jedna z najbardziej radosnych istot na ziemi. Wszędzie jej pełno i w ogóle w całym Londynie nie zna jej może ze dwie albo trzy osoby. Ale w czasie pożegnalnego spotkanie dowiedzieliśmy się też czegoś nowego o Zosi. Gdy miała 10 lat, nagle bardzo się rozchorowała. Było to w konsulacie. Leżąc na kanapie oświadczyła zatroskanym rodzicom, że... chce umrzeć. – Mąż stwierdził: „Dobrze, twoja wola, ale tutaj nawet umrzeć trzeba legalnie, z pieczęciami i formularzami”. I zapytał, gdzie chce być pochowana. Z kanapy dobiegł cichy głos: „Na Monte Cassino, ale serce odesłać do Polski” – opowiadała żona konsula Hanna Zaborowska. Szczęśliwie Zosia rozmyśliła się w kwestii umierania, ale gdy ktokolwiek pyta rodziców, czy w polskim Londynie nadal są takie patriotyczne tradycje i czy są przekazywane z pokolenia na pokolenie, to zawsze opowiadają tę historię.

mNiEJ oficJAlNiE A sERcE oDEsłAć Do PolsKi Wielką otwartość i przychylność Dariusza Adlera chwaliło wielu gości pożegnalnego przyjęcia, w tym Marzenna Schejbal, prezes londyńskiego oddziału Koła Armii Krajowej: – Szkoda, że wyjeżdżają. W wielu sprawach nam pomogli, zawsze na czas, zawsze z prawdziwą życzliwością – zapewnia. Monika Tkaczyk, działaczka społeczna młodego pokolenia, podkreśla zaś bardzo dobrą współpracę z konsulami na co dzień. – Właściwie można się było zwrócić z każdym problemem, włącznie ze sprawami dotyczącymi pojedynczego

Cóż, Panowie Konsulowie, a może mniej oficjalnie, czyli tak jak zwykle, Panie Darku, Drogi Kubo! To nie jest dyplomatyczna kurtuazja ani okolicznościowa uprzejmość – naprawdę szkoda nam bardzo, że wyjeżdżacie. Zostawiacie po sobie jak najlepsze wspomnienia i wielu zawdzięcza Wam wiele. Niektórzy nawet mają tego świadomość i będą pamiętać. Niech Wam się dobrze wiedzie, gdziekolwiek teraz rzuci Was los. A być może za jakiś czas znów do nas wrócicie, bo niezbadane są wyroki Boskie. A decyzje Departamentu Kadr MSZ tym bardziej.


10|

|11

29 lipca 2011 | nowy czas

nowy czas | 14 marca 2011

fawley court jest naszym dziedzictwem!!!

fawley court

Dokumenty FAWLEY ‘HIGH’zdrady COURT:– uzupełnienie “AN ABSOLUTE STEAL” FAWFAWLEY OLDL DB OYS B OY S L E Y CCOOURT U RT O “SERIOUS ALLEGATIONS OF DISHONESTY ON BOTH SIDES” … 82 P , N H , L W11 ją fun du sze przeznaczone na Centrum Apostolatu, choć nie by 8 2 P , N H , L W11 2QD O R T O B E L L O R O A D O T T I N G I L L O N D ON2QD „Nowy Czas” w związku ze sprzedażą Fawley tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 ły one wpisane w rozliczenie finansowe 2000 roku. Co urt opu bli ko wał 7 lip ca 2010 ro ku ar ty kuł pt. t e l . 0 2 0 7 7 2 7 5 0 2 5 F a x : 0 2 0 8 8 9 6 2 0 4 3 “SHYSTERS”... TEARS FROM AIDA… “THEReweMARIANS DID email: kristof.j@btinternet.com lacje o sporze rzekomej właściNOT cielki Fawley Court, pani „Dokumenty zdrady” (www.nowyczas.co.uk) , e m a i l : m m a l e v s k i @ h o t m a i l . c o . u k Aidy HershamMORE… z byłym wspólnikiem wykazały, że wartość posiauzupeł niany w “ASK kolejnych wydaniach ga zety MUCH HAVE TO SELL”… THEM!”… AND dło ści Faw ley Co urt po usunięciu przeszkód (np. grobu o. Józe- li wspieranie szkół sobotnich i harcerstwa. Nie znaczy to jednak, dalszymi wypowiedziami Fawley Court Old wa do swobodneAND go przechodzenia przez teren Fawley że takowe fundusze mają być uzyskane kosztem zmarnowania naj...(AND Boys. POLONIA BY py LAW, ENTITLED Zasadniczych tań doARE tyczących sprze- fa i praTODAY, a ło “falsity”. The hears further interest is that Court) wraz z zezwoleniem na nowe budownictwo wynosi oko cenniej szeCourt go dorob ku Po lonii i names. zniszczeOf nia particular katolickiego ośrodka daży Fawley Court jest jednak coraz więcej. FOREVER, TO VISIT AND WORSHIP AT£100 ST.milioANNE’S CHURCH, nów. Uzyskana w tym kontekście kwota £13 milionów oświatyBeale z bezfrom cennym zeum, oce nianym Pothecary jako jeden zWitham najważ-Weld of Ms Alexa theMu Marians’ solicitors, za dorobek całej Polonii jest skandalicznie i bezprawnie zaniżo(who na will niejmake szych azbio rów historycz nych poza granilater camiinPol skitrial). (któreMr go five minute guest appearance the WHILE Pod FAWLEY COURT “WAS ORIGINALLY OFFERED TO koniec minionego roku z biura Attorney General otrzymali- (Komunikat FCOB, NC, 10.10.2010). tylko przeaccused wiezionoofdowanting Lichenia) złamania wolidoing wybitnothing nego Creaghczęść is essentially hisi £5m fee for W tym czasie FCOB otrzymało list od adwokatów pani Her śmy, na podsta wie obowiązującego prawa dotycząIN cego jaw ności UK”!!!). Polaka o. the Józesupposedly fa Jarzębow“nightmarish skiego. THE POLISH CONGREGATION THE and- overseeing project” (later all “derailed”, informacji w życiu publicznym (Freedom of Information Act), do- sham informujący, że nie jest ona właścicielką Fawley Court, miO. Józef uczył swoich wychowanków wiary, uczciwości i radoORTOBELLO ROAD

OTTING

ILL

ONDON

and abandoned) of redeveloping Fawley Court into a hotel and

kumenty uzyskane od Charity Commission. Znalazł się tam do- mo że udzielała wywiadów prasie brytyjskiej za taką się podając. ści w życiu. Często przypominał, w pierwszych latach szkoły, że residential units! kument kupna Fawley Court (conveyance), podpisany przez o. Jej nazwisko pojawiło się również w związku z planowanym przez maria nie nie wiedzą z dnia na dzień jak związać koniec z końcem The three week action London’s the Hume Solicitors, nią kupbill nembyTocheque ad Hallto i zJ.pró bą naby cia Souththis Lodge, która zo-Apparently, Jarzębow skiegoat oraz deklaracja z 8 paździerpromptly nika 1953 settled (Deklara - £3,000 i zapłacićthe bie£13m żące raFawley chunki, Court ale Paninvestment Bóg poma(sale ga i price), słucha was moRoyal Courts ofod Justice, returned, withz a request paid to Ms meantdlitw. to yield £32m profit within twoFaw years! things turned sour. stała niethat dawit nobe sprze da“direct” na za £700 000.Aida twierStrand, dzająca, że Fawley Cowas urt ku piony został tion Trust), poThe W atych począt kowych latach ley But Court był ob ciążony sees the £5 million fee dispute Hersham! that could to abyła poApart input of po £1m andy Sprawaindicated beatyfikacji o. this Józesum fa Jarzę bowbe skieput go nie ru- from przeznacze niem na cele edukacyjne. Otrzyma liśmy rówEarlier nież za-Ms Hersham ogroman nąalleged hipoteką, były waż(“without ne trudnosecurity”) ści finansofrom we. Kie po- jednak pis hipoButler-Creagh, teki Temperance Perand manent Building Sociepurpose…”(sic). ty, który na szana w „Dokumentach”. Pisała o tym przez wiele lat prasa investor, zabra kło o. JóLandau, zefa Jarzę“a bow skiego (i Jego następ cy, o. Ja- and “better between Richard solicitor Edward good friend of Mrs Hersham” lonij na, a become w ostatnim dziesięobservers cioleciu in matrial, cja na temat siedmiu stronach cza powierników fundacjiMeantime, wieloma ogra - and go) Fawley CourtHoward był już za bezpieczo(who ny naregistered przyszłość. Aida Dellal Hersham (andobar nebulously PAG FCOB, a vigilant offor the partnernicatkie property lawyers Kennedy theZesale), zamierzonego cesu get beaty fikacyjne go była zamiesz na project niczeover niami Fawley związanymi z pożyczką zaciągnięthey tą nasitzain kup ley press wszystiskich sprze niewierzenie się tym, którzyloans ufnie advanced pomaCherrilow Ltd) Court’s theFaw court box (or juryproarea), relevant documents, and czonathe veryzdrad, heavily debt-driven. Mostly through stroniecourtesy; internetowej Zgroma dzeunfolding nia Księżydrama Marianów, skąd znik Coreduced urt – z tego“£22.5m powodu po nowiono ją spła jak najwith szybciej gali Suisse. i wierzyToday, li mariathis nom, wyko nywali wolę bank i realizo walia wi zjęcharge o. mystifyingly tosta £13m arecićtreated the utmost watching the by -Credit huge international with first (pożyczkę spłaciło Stowarzyszenie Polskich Kombatantów). Jak nęła tuż przed sprzedażą Fawley Court. Ukazały się na ten temat Jarzębowskiego jest chyba najgorsze w całym skandalu otaczająsale”, get off to a cracking start! with utter disbelief. on Fawley Court, has on its books an asset bedeviled with dire problems. dotąd nie ma najważniejszego dokumentu, potwierdzającego ostre komentarze w „Tygodniu Polskim”, generalnie przychyln- cym Fawley Court. Justice Eady how this “unique” estate new utworzenie trustu edukacyjnego Kolegium Bożego Miłosierdzia emu marianom i sprawie sprzedaży Fawley Court („Świętość,The Court Koło and Byłych Wycho wanhears ków Ko legium Bożego Mi łosierin dzia Creagh alleges(De heviisneowed £5m for his part in “Did the Marian Fathers know about the £5million fee hands lurches from one crisis to another: flood-plain insurance problems, Mercy College Educational Trust). Brakuje też wcześniej- chwilowo nie na rękę”), ale poza tym, oprócz FCOB, nikt się o Fawley Court nadal walczy o odwrócenie haniebnego aktu sprzegetting the Marian totwier reduce agreement?”and sonmiofna.the Catholic Church?” planning permission for ada hotel is impossible, rights of way and sprawę nie upo szychtrustee-priests dokumentów po dzatheir jących zbiórki na kupno Fawley thetę“favoured daży, ufając że praw i spra wiedliwość zwy ciężą. Fawley Court “special closing downo sale” price plus “Forged exhumations are a huge obstacle, workers are sacked, funds are running Wizją o. Józefa Jarzębowskiego było stworzenie i prowadze Court wśród Polonii, które od dłuższego cza su pro simy Kosignatures”. minie10 kaam tolicon kieMonday go ośrodka nowych poNo. koleń Polaków tof Ja strzębof ski tet£13m, Obronyand Dzie dzic twa Naon rodo wego pod prze twem dr at from £22.5m to for passing this Thewod trialniccommences 11oświa July, ty in dla Court Room out (areKrzysz there any?), purchase North Lodge or Toad Hall becomes a na Wy spach. Za Jego czasów, aż do więćdziesiątych XX kretarz FCOB--żeny Laskie i JulityDellal Nazdrowicz-Woodley. exclusive deal, Bo “contract” towicz Ms Aida 13, with opening speeches from counsel James Lewis QClatfordzie Richard distantSe option… Even the protected bats (Plecotus auritis) under the roof wieku, w hymnieand Boże“unusually” coś Polskę śpie no „Ojczyznę woleaves ną and moles (molehill mounds ruining the lawns), join in the “fun” Informa(or cje isdoittyCherrilow czące lat osiemdziesiątych w Fawley Co(the urt Claimant/Plaintiff) Hersham. Ms Hersham Butler-Creagh twowa Queens wrócić Panie”, nikt nie(Defendant) przypuszczał,and że wyzwolimyand się refuse to budge. And so the chaotic list goes on. It is, as Counsel say, baand uzupeł niedawnym odkry czącym znik nięBrisby cia i racz Ltd?), refuse totrze pay, arenić counterclaiming forciem dotyCounsel, John QC nam for Aida Dellal Hersham sprzedaży bezcennych eksponatów z Muzeum o. Jarzębowskiego. spod sowieckiej dominacji i że w nowym milenium zjawią się na Na wiecznej warcie £4.5m, alleging that no such agreement with Stephen Auld QC for Cherrilow Ltd (the Defendants/Counter“A Nightmarish Project!” W grudniu 1985 roku w domu aukcyjnym Christies marianie wy- Wyspie milionowe rzesze Polaków, które tu założą rodziny. To (Pamięci Ojca Józefa Creagh was ever made, and that Creagh’s Claimants). Presiding overczas, the kie trial, perceptive, impassive “sitting dy na leżało umac niać ośroand dek oświa ty w Fawley Costawi li na sprze daż część eksporole natów z muzeum, np. posąg bogi- był fierce cross-examination over how the “sale” was has allegedly cost them in wasted money like an owl” top judge Sirno David Eady (67), fortuhis urt,Justice a nie pla wać spie nięże nie noted tej insty cji, jak to zrobili ma- ater, under Jarzębowskiego) ni grec kiej£4.5m został sprze dany za pół zarezerwo wanej ceny (isWorld really achieved, a flustered Mr Creagh challenges Mr Brisby QC, and work; “innovative” and to some, highly controversial recent (“Human Famous Fallen Giant disappears…, NC 20.11.10). Kolejność wy- rianie. Jak mówi poeta: „Zbrodnia to niesłychana…”. “THE MARIAN Allegations,da and counter-allegations and-mediaNa privacy Heninow rarely onktó such rzeń tego okresu (przełoabound; żonymi w tym czaRights”), sie byli: o.libel Domań Kiedy przechodzisz rano FATHERS DID NOT piętnurulings. jąc powier ków ma riańsits skich, rzy doprowadzili first by exclaiming: a później o. Papużyński) jest niepokojąca. Ma rianie zatrudniają do sprzedaży Fawley Court, nie można zapominać, że nie dzia namiotu kościoła (how very true…), adding: HAVE TO SELLObok FAWLEY COURT!” “lies”… “manyski, deceits”… “fraudulent cases. adwokata charda Parfalse kesa, który pracuje nad praw ną doku menon, - Justice MogiłęFATHERS!”, samotną uszanuj łali oni Eady, w próżposes ni, i tym mym poto jęcie zdrady się rozszerza. Kto “ASK THE MARIAN to which Mr Brisby QC (his lips misrepresentation”… “aRi thoroughly Tellingly, early the sa question counsel (Mr tacją Koleplan”… gium Boże go Miłosierdzia w celu reJames jestracjiLewis nowego tru-whether pochylenie czoła.“I WILL !” He never does. był zathe sprze dażą Faw ley Coabout urt, a the kto £5million przeciw? Kto wał curl, chillinglyPrzez rapier-like) ripostes: document”… “corrupt “shocking QC), Marians; “ knew fee protestoalso stu (zakońtrickster”… czone w 1985). tym of czasie dyrekagreement tor szkoły o.(owed) Janickito Richard publicznie, a które organiThe zacjeJudge milczaisły? zaistniał konfliktWhy were the “vendors”, the Marian trustee-priests (clearly aspect”… “confidence theW hiring Butler-Creagh?”. toldCzy “No”. W południe, gdy słońce jesienne jest odwołany do parafii na Ealingu. Na jego miejsce marianie interesów na emigracji? Dobrym tu porównaniem jest próba knowledgeable) never cross-examined? Trustee-priest Wojtek Jasinski was “private investigators”… and again “lies” and We move onto the issue of emails; it appears crucial emails – on Aida Ozłoci liście na grobie mianują nowego powiernika o. Gurgula, wystawiając jednocze- sprzedaży katolickiego St John & Elizabeth Hospial, którą uniemeant to give evidence in court, in person. Instead, he produced to more “lies”… and good “an – had and off Murphy O Dobrym Człowieku pomyśl śnie for doku mentmeasure… z nową klau zulą upoważniająHersham’s cą powiernicomputer(s) ków do moż liwiłabeen Chadeleted, rity Com mishad sion to pobeinrecovered terwencji kard. court, in absentia, a startling witness statement. We finally learn that obvious lie” andsprze ”dumb liars”… “phoney”… the “index” by experts. These emails it is argued could show whether On zawsze myślał o tobie. daży Fawley Court. Wkrótce z niejasnych powodów, zaraz O’Connor, zwierzchnika diecezji Westminster i po artykułach w Court was OFFERED to the POLISH congregation in the with “a close croney”… lessma faintthere a blicz written fee („The agreement in Butler-Creagh’s favour. przed egzaand mina(for mi the GCE, rianie zamykają szkowas łę, pu nie £5m prasie Guardian” itd.). Polska Mi sja Katolicka podle“Fawley ga half przyjdziecie a million pounds was knocked down, hearted) SHYSTER more. Indeed, is alleged one forgery. carry A Moreover, gdy wieczorem zaprze(!)… czającand pogło skomThe o chęci sprzedaży Faw ley Coiturt. diesuch cezji document Westminsteisr, aale widoczDoes nie jejitby ły rekAida tor, ks. TadeUK” usz When? How? Po£22.5m polsku wyszepczcie pacierzea “Restrictive Covenant” ło o. Jarzębowwinnings skiego, Kolegium BoHersham’s żego Miłosier KuklaThere nie zgło sił sprze ciwu, boover w kowho respon dencji “negotiated” off the price to preserve invective cascadesDzie like loose-change realdzia, signature? is much argument really is FCOB abp. Bo Onthus tu naensuring WiecznejPolonia’s Warcie right to visit and worship konVegas tynuowa ne przezbandit o. Janic kiego, nagle maCherrilow swój koniec, aleWhether po VinAida cent Ni chols (nawas/is stępca part kard.of O’Con nor), twierdził, że nie over ma St Anne’s Church, from a fawlty Las one-arm fruit Ltd. Hersham this offshore I ha ve no stan ding in this mat ter ). Z do Słowa polskiego strzeże. dwóch la tach o. Pa pu żyń ski otwie ra Dom Piel grzy ma z de kla ra w tej spra wie sta no wi ska ( at this unique shrine FOREVER! This is exactly in keeping with Prince machine. Jersey outfit or not? Who pulls the strings? Save for one name, that of stępnych nych wia mo,(under że Polska Misja cjąhearing stworzeJustice nia Sank tuarium żego Miłosier dzia. Do dziśSewell, nie the Stanislaw Radziwill’s wishes and prescient Trust Deed of 15 August 1971. At a pre-trial Sir David Bo Eady Director Paul Courtnam anddapublic at do large rules of Katolicka zaofe I nocą, gdy strzechę wysoką wiemy, co się stało z antyczną rzeźbą Zeusa, która znikła w tym rowała marianom £8 milionów, czego marainie nie przyjęli. Meanwhile we Kościoła learn thatmgła Marian trustee-priests A. Gowkielewicz and ruled against Polish Action Group (PAG) being disclosure) are forbidden from finding out the faces of “Cherrilow W 2008 roku, po ogłoszeniu intencji sprzedaży Fawley Court osnuwa okresie. Dowiadujemy się natomiast, że Commodus został sprzeW. Jasinski gave office accomodation to Mr Creagh’s money lending adjoined to thedatrial. Interestingly, Devonshire Trust”, or indeed its “settlors” or “beneficiaries”. Extraordinary. Tutaj, nad Małą Polską ny przez „prywatnego kolekcjonera” w roku 2005 na aukcji w było dużo protestów na łamach prasy, ale także wyłoniły się głosy z company Mainstream in Fawley Court’s Solicitors (for Butler-Creagh) remained Ltd -wasróż specially Jersey is unclear, nych źróset dełup poin pieoffshore rające sprze daż (it – mię dzy innymi z szeregów Ten Wielki Polak czuwa.main building for sixteen months Christies za £105,000, lecz suma ta nie jest wykaCherrilow zana w rachun prior to the “sale”. Was this rent free? If so, why? If not, where is the rent? “neutral” and kach did not oppose PAG, whether initially together Ms a powiedziach Zrzeby szeboth nia NaMr uczyCreagh cielstwa and Polskie goHersham), za Granicą ias w wy przed stawio nychwhilst przez marianów Cha rity Com mission. Where are the receipts? The Marians should come clean on this, as with Grosvenor LawTak (for Ltd), John taxdaefficient/tax company (legal), known as adaSpecial Szymona Za remby (pre zesa Pol skiej Fun cji Kulturalnej, wydaw J. W. Górski żeCherrilow niewykazana jestand suma £400,000 zeUK sprze ży w 2005 avoidance „Dzien nika Pol skiego i Dzien ka exchequer Żołnierza”) na 5.12.1972 roDellal ku North Lodge, ma posiadło mie naVehicle leżącej do so -very many other controversial issues associated with Fawley Court. Hume (for Aida Hersham) didłejobject. Atści przy bra Purpose (SPV).cyThis system generally costsnithe andzebraniu z Ko tetem Dziedzic twa Na rodowego. Niewyraźne jest też Fawley Court. Aktslashed sprzedaSolicitors ży był podpisany British przez dwóch księ ży: inmilost the the same time Justice Eady public, much taxObro and ny revenue (stamp duty). Wojciecha Jasinskie go from i Andrzeja GowkielewiMr cza,Stephen co jest tym stanorises wisko czenia Pol go. Natostiletto. miast PAFT Aid Hersham in theIT dock… of a sort… Tesco Ted: “IT’S AN John Hume’s pre-trial hearing costs Auld QC hisZjed lipsnocurling likeskie a flexible He (Polonia Aida TO WHOM MAYTears CONCERN bar dziej dziw ne, że sta no wi li oni mniej szość wo bec za re je stro Fo un da tion Trust), któ re go po wier ni cy dys po nu ją fun du sza mi Re: FAWLEY COURT, HENLEY ABSOLUTE STEAL!”… Plus some very higgledy-piggledy £7,500 to £3,000! Curiously, when PAG twists his blade into Richard Butler-Creagh calling him everything under wanych w tym czasie pięciu powierników trustu. skarbu narodowego po przekazaniu insygniów Rządu Polskiego na valuations… “Serious allegations of dishonesty on both sides.” the sun, from “confidence trickster” and “shyster”(one who uses W związku z artykułem w „Private Eye” o brakującym doku- Uchodźstwie, był od początku za sprzedażą. Sekretarz PAFT-u, pan This notice is directed to any parties who may The witnesses and go. Fora the claimantinterest Mr Creagh, unprofessional ordaunscrupulous business methods), toniej making: considercome that they have beneficial in Junior men cie Ko le gium Bo że go Mi ło sier dzia pan Wła dy sław Du Osto ja -Koź niew ski po tzw. „ostat mszy” w Faw ley Co urt w za TO WHOM IT MAY CONCERN Counsel Mr James Ramsden, softens up the queue of defendant “fraudulent misrepresentations”, “corrupt plans”, “thoroughly false Fawley Court, Henley. They should note that the (już nieCOURT, ksiądz) napiHENLEY sał do redakcji list stwierdzający, że nie nisz- krystii kościoła św. Anny (6.12.09) powiedział protestującym, że Re: FAWLEY sale of stork-like the property by the Marian Fathers to the and telling “lies” to się themi Marians witnesses. Tall, he stalks his witnesses with incisive, czył żadnych dokumentów, ale że sporządziłdocuments” katalog Muzeum i spo dziewa liona fun(oh tów.dear), and ingratiating newinterrogation. owners may be defective and that any new himself toVlad, themNC as “a favoured is believed gentlemanly że is zabez pieczał arto chiany wa i dokumenty (The Re turn of Znaczyson to,ofżethe od Catholic początku Church” musiała po(itwstać kolejka prezesów This notice directed title may be vulnerable to challenge. 10.11.2010). List ten nie wy ja śnia wca le, dla cze go – ja ko jesz cze kła nia ją cych się ma ria nom o za po mo gi. Ogól ny bi lans jest bar Mr Creagh is Church of England). Worse still, it is implied that Mr Deft forensic cross-examinations extricate momentous nuggets of parties who may consider that i powiernik – Władysław strował iswa1999 ro- and dzo untrustworthy. smutny i niepoko cy: very tracimy posiadłość o stumilionotruth wej and fact; extraordinary over-valuations and under-valuations, Bank, co-forger Alljąnot nice. Well, at least they haveksiądz a beneficial interest in Duda zarejeCreagh Patrick Streeter and Co, ku nowy trust, wy kreślashould jąc z rejestru Charinot ty Co trust (whose wartoname ści, aleominously milion wpły nie na kontoQC do po działu między spoloan-to-valuation leformiss Mrsion Creagh John Brisby and discrepancies (LTV’s), “forged signatures and forged Fawley Court, Henley. They Chartered Accountants Nie po ka la ne go Po czę cia (nr. 271717) i co się sta ło z fun du sza mi gli wy mi po lo nij ny mi or ga ni za cja mi. Kwe stie fi nan so we nie są 1 Watermans End, Commission purportedly given routine note that the sale of the property Stephen Auld QC sometimes pronounce as “Kray”). credit references” the Charity przezna czonymi na Matching, HARLOW, Essex CM17 ORQ by the Marian Fathers to Cen thetrum newApostolatu, które nigdy nie zosta- jednak sednem sprawy… reports on Fawley Court’s yo-yoing “knock-down sale price”, estate ło wybe budo wane. Chaand rity Com mission nie posiada już dokumenOczywiste jest, że organizacje polonijne potrzebują funduTel: 01279 731 308 owners may defective that “Nightmarish project”, “A claim for thieves”, “Many deceits” agents, valuers, bankers and offshore directors are all dragged into the tów tru stu be nr vulnerable 251717. Natomiast na korespondencja szów na prowadzenie akcji społecznych, z których najważniejsze email: sptstreeter@aol.com any new title may to niedawand “ASK THE MARIANS !”… ”THEY DID NOT HAVE TOmłodzieży, czy mire, and shown up in a particularly unflattering light. You could not ma ria nów z fir mą Stre eter wska zu je, że ma ria nie rze ko mo ma – z punk tu wi dze nia przy szło ści – jest kształ ce nie challenge.

L

Patrick Streeter and Co, Chartered Accountants 1 Watermans End, Matching, HARLOW, Essex CM17 ORQ Tel: 01279 731 308 email: sptstreeter@aol.com

SELL FAWLEY COURT!”… “ THEY CHOSE TO!” The onslaught on Mr Creagh, in submission and in person, is relentless; particularly by Stephen Auld QC (for Cherrilow Ltd), who makes much of the fact that Mr Creagh’s £5m fee claim is one of “deceit”, that his “overstated” valuations and references were a “ragbag of documents”. Mr Creagh’s ability to gain from the poor Marian Fathers an “exclusivity contract” precluding and stopping any other Fawley Court buyer (news of which will of course horrify the true “owners” – Polonia) and his purporting to be worth over £40m, was all

make it up. (We’ve heard that one already.) The serious, impassive, presiding Justice Eady has to put the brakes on proceedings, counseling caution with “… serious allegations of dishonesty on both sides!” In the witness stand Ted Dadley, “Tesco Ted” (Senior Retail Director of Tesco) confirms he introduced Ms Hersham Aida to Richard ButlerCreagh. For this he got a hefty, fat fee – from Ms Hersham. Mr Dadley is firmly of the view that from £22.5m down to £16m and finally to £13m, Fawley Court is a cheap buy and an “absolute steal!” He’s also firm in his view that Mr Creagh has a £5m fee contract with Ms Hersham.


|11

nowy czas | 29 lipca 2011

raport millera

W Smoleńsku zawiódł porządek, zabrakło tylko kilku sekund… Badanie okoliczności tragedii smoleńskiej zajęło 15 miesięcy. Żaden z 34 członków komisji Jerzego Millera, szefa resortu spraw wewnętrznych, nie złożył odrębnego zdania w związku z jakimkolwiek elementem raportu. Jeśli więc uznać raport ten za wiarygodny, wyłania się ponury obraz zaniedbań, głównie ze strony polskiej, przede wszystkim dotyczących szkolenia pilotów w 36 specpułku, który przewozi najważniejsze osoby w kraju. Bartosz Rutkowski inally Ms Aida Dellal Hersham is called to give evidence. Dressed in black zip dress-outfit, with red-rich puffy scarf, Ms Hersham has already shed tears in Court and in its corridors. The strain is enormous. She admits in private “…at NOT enjoying the trial”. This in any event is what we are asked to believe. Her “tormentor” is barrister James Lewis QC. Like a genteel Mayfair butcher, Mr Lewis, of slight build, sets his stall out fussily but very precisely; you are as likely to have a free pork pie lobbed at you, as you are his weaponry of butchers’ knives. Poor Ms Hersham is given the works. Incredulously, Mr Lewis’s opening line is: “Ms Hersham, are you an honest person?” “Yes, I am” Ms Hersham replies. “(Would you)… if asked to, lie or commit fraud?” Her reply is: “No”. There follow two and a half days of intensive crossexamination of Ms Hersham. She has to fend off some very serious allegations of forgery, duplicity, lying and fraud. Mr Lewis, every so often peering over his spectacles, ensuring he has Justice Eady’s undivided attention, lays into Ms Hersham: “Try not to be evasive”, “let’s not split hairs” and “mortgage fraud is a serious criminal offence”. There’s more, much more… She survives the ordeal (but the judgement?) with a combination of persona (and dress-code) changes, counter allegations, wrong-footing, playing to the gallery and, it must be admitted, some (nervous) guts. But despite her adult, suave good looks, you can’t help feeling there is something of the wretched, artful, spoilt child about her… It’s all a bit of a business pantomime. But in this case with serious, tragic consequences and casualties. Ms Hersham appears to see this: “Stupid, shambolic, idiotic for me… a grown up woman”, or: “I’m pretty dumb at some points in my life. This is one of them.” After three weeks this exhausting, highly “contentious and unusual” trial comes to an end. Justice Sir David Eady thanks everybody and announces that as it is the end of the Court Term his Judgement will not be available until October/November. We all wait with bated breath.

F

Mirek Malevski Chairman FCOB

Wituś Orłowski The family of Wituś Orłowski, illegally exhumed by Wojtek Jasiński, are appealing as the Crown Prosecution Service dismissed the matter a day before the hearing (29 July 11) on the grounds that it wasn’t in the public interest to proceed and there was no scientific evidence either that the corpse was that of Witold Orlowski. The family were not notified.

Jeśli wierzyć raportowi komisji, kapitanowi prezydenckiego Tu-154M Arkadiuszowi Protasiukowi zabrakło kilku sekund, by poderwać maszynę do góry i odejść na drugi krąg. Wtedy być może nie doszłoby do tragedii. Ale przyłożyli do niej rękę nie tylko piloci – a mówiąc dokładniej, ci, którzy nie zapewnili im odpowiedniego wyszkolenia, bo oszczędzano na wszystkim: na treningach na symulatorze, na dopuszczaniu do lotów pilotów niedoświadczonych, bo ci doświadczeni dawno odeszli z 36 pułku – ale także rosyjscy operatorzy na lotnisku w Smoleńsku.

polskie „a nuż się uda” Jeszcze przed prezentacją raportu członek jednej z rodzin, które straciły swych bliskich w Smoleńsku, powiedział, że zawiniło typowo polskie „a nuż się uda”. Tym razem się nie udało, bo wszystko sprzysięgło się przeciwko temu lotowi, najbardziej jednak zawinił brak odpowiedzialności, wyobraźni i profesjonalizmu tych, którzy ten lot przygotowywali. A w raporcie niemal cała wina – choć bez personaliów – spadła na szefostwo 36 pułku. Dodajmy, szefostwo wymienione już po tej katastrofie. To źle wróży na przyszłość, bo nie wiadomo, czy z katastrofy zostaną wyciągnięte wnioski – w czasie prezentacji raportu nikt nie potrafił powiedzieć, jaka jest obecna sytuacja w pułku...

Formalnych nacisków nie było Ważne stwierdzenie komisji Millera stanowi to, iż nie było nacisków ze strony pasażerów na członków załogi maszyny. Ale minister Miller zwrócił uwagę, że kiedy kapitan Protasiuk spytał dyrektora protokołu dyplomatycznego, na które zapasowe lotnisko ma odejść, nie dostał odpowiedzi. To by sugerowało, że Protasiuk musiał sam podjąć dramatyczną decyzję, mając w kabinie szefa wojsk lotniczych oraz wiedząc, że delegacja z prezydentem na czele leciała na uroczystości katyńskie i opóźnienie lądowania nie wchodziło w rachubę.

żywe teorie spiskowe O tym, że raport wielu nie przekonał, świadczyły już pytania zadawane przez dziennikarzy. Mowa była o dwóch wstrząsach tuż przed rozbiciem się maszyny, o tym, że maleńka brzoza nie była w stanie uszkodzić skrzydła samolotu. Pytano, na jakiej podstawie orzeczono, iż nie było np. bomby na pokładzie Tu154M, skoro nie mamy dostępu do jego wraku. Opozycja nie ma wątpliwości, że brak oryginałów czarnych skrzynek oraz wraku Tu-154M nie dawał możliwości wyjaśnienia sprawy. Ma też za złe, że do tej pory nie poleciały głowy odpowiedzialnych za to, co się stało. Pozostaje tylko wiara, iż obecne zalecenia komisji zostaną wcielone w życie i już nigdy nie dojdzie do podobnego dramatu. Bo runął na ziemię – jak się wydawało – najbezpieczniejszy samolot. Prawda okazała się inna..

błąd za błędem Fatalnych pomyłek podczas lotu było wiele. W raporcie w rozdziale 3.2.1 napisano, że „przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione

rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg. Doprowadziło to do zderzenia z przeszkodą terenową, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią”. Podano sześć czynników mających wpływ na to, że doszło do katastrofy: 1. Niekontrolowanie wysokości za pomocą wysokościomierza barometrycznego podczas wykonywania podejścia nieprecyzyjnego. To wynikało z niedostatecznego wyszkolenia załogi. 2. Brak reakcji załogi na komunikaty PULL UP generowane przez urządzenie TAWS. Po tej komendzie nie powinno być już czasu na refleksję, tylko trzeba było natychmiast poderwać maszynę. 3. Próba odejścia na drugi krąg przy wykorzystaniu automatu spaliła na panewce, bo na lotnisku takim jak Smoleńsk ten system po prostu nie działał, należało silniki „popędzić” ręcznie. Kapitan Protasiuk zrobił to po pięciu sekundach od chwili, gdy automat nie zadziałał, wtedy maszyna już spadała na ziemię. 4. Przekazywanie przez rosyjskich operatorów informacji o prawidłowym położeniu samolotu, podczas gdy i wysokość, i położenie względem pasa lotniska było błędne. Ponadto osoba, która wydawała komendy nie miała doświadczenia, sprowadzała w ostatnich 12 miesiącach dopiero drugi samolot na tym lotnisku. 5. Niepoinformowanie załogi przez Rosjan o zejściu poniżej ścieżki schodzenia i zbyt późne wydanie komendy do przejścia do lotu poziomego. 6. Nieprawidłowe szkolenie lotnicze załóg w 36 specpułku na samolotach Tu-154M. Ostatnia faza lotu była niezwykle dramatyczna, oto niezgrana załoga, ważne osoby na pokładzie, niekorzystanie z wysokościomierza barycznego, „nieuzbrojenie” automatycznego przycisku po odejściu maszyny przez drugiego pilota, konieczność prowadzenia rozmowy z kontrolerem na wieży lotniska przez kapitana Protasiuka, bo tylko on znał język rosyjski, do tego mgła... W raporcie padają tak drastyczne uwagi: Niewłaściwa współpraca załogi powodująca nadmierne obciążenie dowódcy statku powietrznego w ostatniej fazie lotu, niedostateczna wiedza członków załogi w zakresie funkcjonowania systemów samolotu oraz ich ograniczeń, niewłaściwe wzajemne monitorowanie czynności członków załogi oraz brak reakcji na popełniane błędy, nieprawidłowy dobór składu załogi do realizacji zaplanowanego zadania.

sprawny do końca Jak ustaliła komisja, samolot był sprawny do czasu zderzania z drzewem. Nikt nie ingerował w jego lot przez działanie środków wybuchowych, chemicznych, jądrowych. Lądowanie w takich warunkach wymaga bezbłędnej współpracy załogi i kontrolerów. Tu jej nie było. O pilotach minister Miller powiedział: – To nie byli samobójcy. Komisja raport opublikowała, teraz będzie on rozbierany na czynniki pierwsze przez mniej lub bardziej kompetentne osoby nie tylko w Polsce. Jeszcze przed prezentacją dokumentu było oczywiste, że wielu on nie przekona, po jego prezentacji zaś ta oczywistość jest jeszcze większa. Pewne również jest, niestety, jeszcze jedno: raport będzie wielokrotnie odczytywany w obecnej kampanii wyborczej, odczytywany tak, jak danej stronie jest wygodniej.

komentarz > 13


12|

29 lipca 2011 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Dramat czy farsa? Krystyna Cywińska

2011

Prawie z każdego dramatu można zrobić farsę. A z każdego skandalu komedię. Ci, którzy to potrafią, są strażnikami naszej trzeźwości, rozsądku i umiaru. Są także strażakami gaszącymi ogień świętego oburzenia. Kiedy brytyjskie media zapłonęły takim ogniem z powodu procederu podsłuchów w bulwarowej prasie Ruperta Murdocha, karykaturzysta „The Daily Telegraph”, Matt, po prostu je przygasił. Jednym małym rysunkiem…

Narysował przyjaciela domu, psa, siedzącego na przeciwko swego pana. Pies zatyka sobie łapką nos. A zdenerwowany pan krzyczy na psa: – Dawaj gazetę i przestań mi tu moralizować! A że była to pewnie niedziela, pan – jak większość ludzi w tym kraju – czekał niecierpliwie na „News of the World”. Najbardziej poczytne, świetnie robione plotkarskie pismo niedzielne. I prawie wszyscy w tym kraju byli uszczęśliwieni przy niedzielnym śniadaniu. Może z wyjątkiem ofiar ogołoconych na rozkładówce gazety z różnych cnót i zalet. Jak się ostatnio okazało, choć od dawna o tym wiedzieliśmy, tajemnice różnych alków i kuluarów zdobywano nielegalnie z podsłuchów rozmów przez telefony komórkowe. No a także z grzebania w śmietnikach i z przekupstw w celu zdobycia informacji. I nagle, z powodu tragicznego wydarzenia – podsłuchu komórki zamordowanej dziewczynki – wybuchła burza. Z piorunami, na dodatek, politycznymi. Zaczęło się powszechne załamywanie rąk z powodu niegodziwości i niemoralności tego procederu. Ale kilku reporterów wyraziło nie skruchę, lecz żal, że już nie będą sobie mogli siedzieć wygodnie w samochodzie przed królewskim pałacem i nagrywać podsłuchane głupoty i brednie

– jak rzekli – księcia Karola. Jak na razie. A potem się zobaczy… Niesiona falą oburzenia na media Murdochów, miałam zamiar powiedzieć Chińczykowi w moim lokalnym Fish & Chips, żeby mi dorsza nie pakował w ich gazety. Ale się okazało, że Rupert Murdoch pismo zamknął. Pracowników brukowca na bruku zostawił. W pubach w całym kraju podobno okrzyknięto Murdocha mordercą. Bo morderca Murdoch osierocił miliony czytelników czekających w każdą niedzielę od dziesiątków lat na nowe rewelacje. O kochance żonatego wikarego, konkubinie księdza proboszcza w celibacie, o ukrytych gejowskich chuciach nobliwych posłów i senatorów czy sadomasochistycznych igraszkach celebrytów. Apetyt na rewelacje o cudzołóstwie czy seksualnych wybrykach celebrytów przebija wszelkie normy przyzwoitego postępowania. A nawet łamanie prawa. Przy takim popycie liczy się tylko podaż. I wszyscy o tym wiedzieli. Teraz wszyscy czekamy na pogrobowca tej tradycyjnej instytucji, jaką był „News of the World”. Inną stroną mediów jest wszędzie ich współzależność polityczna. Wyrachowana symbioza medialno-polityczna. Świat polityków i świat mediów musi koegzystować. Bez sie-

bie te dwa światy nie mogłyby już istnieć. I wszystko gra i koliduje – jak mawiał Lech Wałęsa. Pod warunkiem przestrzegania pewnych zasad. W brytyjskiej aferze medialnej najważniejszym aspektem w gruncie rzeczy nie jest proceder podsłuchów. Jest nim zbyt silne uzależnienie od lat partii politycznych i ich przywódców od koncernu Ruperta Murdocha. Trzęsienie ziemi medialnej z powodów prawnych i moralnych odsłoniło niezbyt moralne postępowanie brytyjskich polityków. W tym nierozsądne posunięcia personalne premiera Davida Camerona. Ale premier ma lekkie szczęście, że tragiczne wydarzenia w Norwegii jakby przesłoniły jego głupie decyzje. Przynajmniej na razie. A potem się okaże. Tymczasem dzwoni do mnie znajoma dziennikarka z Polski. – Śledziłaś? – pyta. – Ja? A kogo miałabym śledzić? Czy podsłuchiwać w komórce? Może prezesa i zarząd POSK-u? Wobec zatrzęsienia plotek o tajnych planach przeróbek tego dziedzictwa narodowego na mieszkania dla Hindusów? Czy też miałabym śledzić brak porozumienia zarządu z radą POSK-u? A może miałabym śledzić i podsłuchiwać prezesa Ogniska Polskiego z powodu

zatrzęsienia plotek o planach sprzedaży tego publicznego – jak się przypuszcza – mienia. A nie przekazania go rządowi polskiemu, jak by wypadało moralnie. Ale pewnie nie wypadnie z innych przyczyn. Więc kogo bym miała śledzić na tej naszej pustyni emigracyjnej? Mojej znajomej dziennikarce nie chodziło tylko o śledzenie rewelacji medialno-politycznych Anglii. Skojarzyło jej się to z jej własnymi przeżyciami, bo właśnie dostała z IPN-u papiery o tym, jak i gdzie przez szereg lat śledzili ją i podsłuchiwali ubecy. Metody były bardziej prymitywne, ale podobne. Podsłuchiwanie telefonicznych rozmów w pracy i w domu. Grzebanie w szufladach i śmietnikach, i tym podobne. – A co z raportu ubeckiego wynikło? – zapytałam. – Tylko tyle, że mnie regularnie zdradzał mój mąż. No i sensacja. Metody prawie takie same, motywacje inne, system inny i inne prawo.

PS. Nie podsłuchałam, ale przeczytałam na tweeterze co minister Radosław Sikorski sądzi o Powstaniu Warszawskim. Napisał, że było klęską. Podzielam jego opinię. Mimo klęski, poszłabym na to Powstanie raz jeszcze.

Nadeszła zmiana Przyłapałem się na tym, że potrzebuję zmiany. Takiej drastycznej. Od początku do końca. Przyłapałem się i... natychmiast przeraziłem. Jak się do tego zabrać, od czego zacząć? Czy można zmianę zaplanować? Jeśli tak, to jak? Na papierze? W głowie? Samemu, czy z pomocą? Kto może pomóc? Jak? Kiedy? No i najważniejsze: dlaczego chcę cokolwiek zmieniać. Przecież nie mam powodów do narzekań – własna chata, praca w porządnej brytyjskiej firmie z tradycjami, w której zaczynałem od gońca, a teraz jestem managerem i mam szanse piąć się dalej. Na życie towarzyskie też narzekać nie mogę, znajomi co chwilę zapraszają na lunch czy piwo. W sumie nie jest źle. Najważniejsze, że pamiętają. A to znaczy, że ciągle mnie lubią. Nie, nie jest źle. A jednak czegoś brakuje. Czegoś ważnego, co pchałoby do przodu, dodawało speedu, budziło w środku nocy. Czego? Czym tak naprawdę jest właściwie zmiana, o której tak ciągle myślę i bredzę? Poszedłem do mojego medium. Medium zawsze miało rację. Raz nawet samo zadzwoniło, bym wpadł, bo trzeba pogadać. Było to przed moim egzaminem na managera, którego wtedy bałem się jak małe dziecko. Dwudziestu pięciu kandydatów musiało udowodnić, że wie, na czym polega bycie managerem, potrafi napisać poprawnie business

plan, nie będzie miało problemu z prezentacją na wybrany temat czy dyskusją o niej. Byłem jedynym cudzoziemcem – tym gorszym, bez brytyjskiego paszportu, lokalnych korzeni i miejscowego akcentu. Medium rozłożyło karty, popatrzyło i powiedziało, że nie mam się czym martwić. Z połowy, która wtedy zdała, miałem najlepsze wyniki. Tym razem medium łatwego zadania nie miało. Nie powiedziałem ani słowa o tym, co mnie gnębi. Chciałem, by samo do tego doszło. – Jak już jesteś medium takie mądre, to pewnie zaraz będziesz wiedziało, w czym rzecz – pomyślałem. Scenariusz był ten sam: rozłożyło karty, obrzuciło mnie srogim wzrokiem i przyznało: – Jesteś niespokojny. Twoja energia szarpie to w jedną, to w drugą stronę. Co jest grane? – spytało, nie czekając na odpowiedź. Zaczęło czytać karty. Słuchałem. Coś się zgadzało, a coś nie miało sensu, coś nie dotyczyło mnie w ogóle. W karty nigdy nie wierzyłem. A jednak im dłużej słuchałem mojego medium, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że pora na zmiany, że trzeba coś ze sobą zrobić, by znowu poczuć, że się żyje. Nic bowiem nie działa na mnie gorzej, niż poczucie rutyny, nawet stabilizacji. Muszę swoje życie pisać w brudnopisie, z całym mnóstwem błę-

dów i poprawek, skreśleń i planów. Tylko wtedy wiem, że naprawdę żyję. Gdy wokół mnie panuje spokój i stabilizacja, robię się właśnie niespokojny, boję się, że coś straciłem. Kiedy opowiedziałem o tym przyjacielowi, ten stwierdził, że mi odbija. Myślałem, że mamy podobne nastawienie, że nam obu potrzeba ciągle jakiegoś bodźca, że obaj źle znosimy nudę. Byłem przerażony, bo okazało się, że po wielu latach nic o nim nie wiem. Jemu jest dobrze, tak jak jest. Może ma mniejsze wymagania niż ja? Nie mogłem w to uwierzyć. Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. W przepełnionym porannym metrze spotkałem mojego sobowtóra. Stałem w jednym wagonie, on w drugim. Gdy spotkaliśmy się wzrokiem, nie mogłem uwierzyć. Wyglądał tak samo jak ja. Może trochę wyższy. Może trochę młodszy ode mnie. Był z żoną i córką. Nie pamiętam, ile stacji przejechałem i kiedy wysiadłem z metra. Pamiętam tylko, że gdy się odwróciłem, właśnie zamknęły się drzwi pociągu. Stał w nich mój double, przerażony. Starał się coś mówić, ale nie usłyszałem ani słowa. Gdy wyszedłem na zewnątrz, poczułem się jak nowo narodzony. Bez emocji. Bezmyślny. Nie jestem sam. V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 29 lipca 2011

felietony i opinie

Zamiast Redaktora

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Pisanie felietonu za naczelnego nie jest zadaniem łatwym. Bo redaktora naczelnego „Nowego Czasu” nie da się w żaden sposób zastąpić. Ani nawet w kilku słowach opisać jego znaczenia dla pisma. To on stworzył „Nowy Czas”. Pismo – jak uważają Czytelnicy – ambitne, kontrowersyjne, ciekawe, tętniące nie tylko życiem Polonii w Wielkiej Brytanii, ale również tym, co w Polsce. Grzegorz nigdy nie stracił tego pierwiastka polskości, o którym wielu z dala od kraju zapomina bardzo szybko. Nigdy też nie zachwiała się busola jego światopoglądu, choć nikomu go nie narzucał. Nawet wjeżdżając na salę operacyjną, żartował: – Mam nadzieję, że nie pomieszacie mi w mózgu i gdy się obudzę, nie będę miał lewicowych poglądów! Wszystko zatem, cokolwiek napisalibyśmy, będzie niczym w porównaniu z tym, co w każdym numerze miał do powiedzenia Czytelnikom redaktor naczelny „Nowego Czasu” – bo przecież Grzegorz Małkiewicz i jego gazeta to jedno. Nie da się tego rozdzielić. I nikt z nas nawet nie zamierza tego robić. Nie chce, nie potrafi, nie może. Czytelników przepraszamy, że w tym ostatnim przed przerwą wakacyjną wydaniu nie będą mogli z poglądami redaktora naczelnego zgodzić się lub też nie zgodzić. A Tobie, Grzegorzu, życzymy szybkiego powrotu do zdrowia! My czekamy. Mamy nadzieję, że Czytelnicy też. Bez Ciebie Czas stanie w miejscu.

Redakcja PS. Przyjaciołom „Nowego Czasu” dziękujemy za okazane wsparcie i troskę.

Czy raport Millera wyjaśnił przyczyny? Tak postawione pytanie nie pozwala na udzielenie zadowalającej odpowiedzi i to z prostej przyczyny – wszyscy (oprócz ekspertów opracowujących raport) znamy temat dość pobieżnie, z komentarzy, prezentacji i rozmów. Przeczytajmy zatem. Wielu z nas nie przeczyta, bo i tak nie będzie przekonana, wielu wystarczą konkluzje zaprezentowane przez komisję. Już teraz, kilka dni po prezentacji, widać wśród komentujących narastający stopień frustracji wynikający, jak należy sądzić, z wchodzenia w szczegóły. Niestety, analityczność taka ujawnia mankamenty działalności komisji, z których jeden jest podstawowy – komisja nie miała dostępu do wszystkich dowodów. W zasadzie nawet nie wiemy, co mieści się w zbiorze „wszystkich dowodów”. Nie wiemy, gdyż Rosjanie z niezrozumiałych powodów ograniczyli nasz dostęp do sprawy, co oprócz wymiaru merytorycznego (nie znamy dowodów) ma też wymiar emocjonalny

(przecież to nasi rodacy, nasza sprawa). W tej sytuacji w zasadzie (zgodnie z prawami logiki) odpowiedź jest jednoznaczna – nie można wyjaśnić czegoś, do czego nie ma się dostępu. Owszem, komisja dysponowała częścią informacji i dowodów, ale nie można domniemywać, że to wystarczyło. Skąd wiemy, że w tych materiałach (jakich nie mamy) nie znajdują się informacje, które mogłyby zmienić nasz obecny punkt widzenia? Czy część prawdy to jeszcze prawda, czy już kłamstwo lub manipulacja? Tego nie wiemy, bo nie mamy dostępu. Już to rodzi podejrzenia, zresztą uzasadnione w przypadku wyjaśniania, a nie dochodzenia do winy. Nie da się uzasadnić ograniczania naszego dostępu do dowodów inaczej jak manipulacją. A skoro manipulują, to...? A to już następne zagadnienie.

Leszek Pilarski salon24.pl

kronika absurdu Czasem bez tarczy, oznacza na tarczy. Diane Bamber, 51-letnia inspektor policji w Manchesterze, z 30-letnim stażem, nie przeszła okresowych testów sprawnościowych, tzw. shield test (bieg na 500 metrów w pełnym uniformie, z policyjną tarczą w ręku, w czasie nie dłuższym niż 2:45). Poniżona kobieta zakwestionowała wyniki testu, oskarżając swoich przełożonych... o dyskryminację ze względu na płeć i wiek. Sąd przyznał jej rację i… 30 tys. funtów odszkodowania. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Wolność słowa w Milanówku Warszawski sąd skazał poetę Jarosława Marka Rymkiewicza w procesie z powództwa Agory – wydawcy „Gazety Wyborczej”. Zdaniem sądu poeta obraził środowisko „Gazety”, powinien więc je przeprosić i zapłacić grzywnę. Poszło o to, że Rymkiewicz w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” nazwał dziennikarzy „Wyborczej” „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”, zarzucając im „luksemburgizm” (od Róży Luksemburg), czyli nienawiść do polskiej państwowości. Sąd uznał, że poeta rozpowszechnił wiadomość oszczerczą i nieprawdziwą, działał więc na szkodę powoda. Powstaje pytanie, z pomocą jakich narzędzi sąd ustalił nieprawdziwość opinii Rymkiewicza? Gdyby poeta powiedział, że dziennikarze „Wyborczej” kradną, sprawa byłaby prosta. Jeśli nie udowodniłby kradzieży, można by orzec, że jest oszczercą. W jaki jednak sposób sprawdza się charakter duchowości jakiegoś środowiska? Ja tego nie wiem, a – proszę! – taki sędzia w Warszawie wie! Imponujące! Sądzę, że nie jest dobrze z wolnością słowa w Polsce, skoro sąd skazał Rymkiewicza za ewidentnie polityczną opinię. Rymkiewiczowi środowisko „Wyborczej” się nie podoba i wyraził to publicznie w do-

sadnych słowach. Podobnie dosadne opinie na temat różnych osób i środowisk na łamach „Gazety Wyborczej” wyrażano wielokrotnie i nikt z tego powodu pozwów do sądu nie kierował. Jeśli tym razem środowisko „Gazety” zamiast polemiki z Rymkiewiczem wybrało spór sądowy, sąd powinien był stanąć w obronie wolności słowa i pozew oddalić. To, że stało się inaczej, tworzy bardzo groźny precedens prawny. Gdyby, powiedzmy, taki ojciec Rydzyk, powołując się na ten precedens, zaczął pozywać do sądu gazety, które drukują zdecydowanie nieprzychylne opinie o jego działalności (i duchowości), śmiem twierdzić, że większość dzienników i tygodników polskich musiałaby mieć zasądzone kary. Prawo krytyki instytucji i osób działających publicznie powinno być przez sądy chronione, a nie ograniczane, jak to się właśnie zdarzyło. Rymkiewicz powinien składać apelację, a w razie jej odrzucenia szukać obrony w sądownictwie Unii Europejskiej, gdyż takiej właśnie obrony wolność słowa w Polsce potrzebuje. Osobnym zagadnieniem jest dla mnie duchowość samego Rymkiewicza. Jeżeli uważa on, że środowisko „Gazety Wyborczej” nienawidzi polskiej państwowości i jest duchowym spadkobiercą KPP, sam zaś

siebie uważa za państwowca i patriotę, o czym wielokrotnie mówił, to jakże musiał być duchowo rozdarty, gdy w 2003 roku przyjmował nagrodę literacką „Nike”, której współfundatorem jest Agora! Nagrodzono go wtedy za tom Zachód słońca w Milanówku i jakoś nie słychać było, by poeta ociągał się z przyjęciem lauru. Nie, nagrodę przyjął, list dziękczynny wystosował. Ciekawie byłoby wiedzieć, czy już wtedy uznawał Agorę za instytucję godzącą w polskość. Bo jeśli tak, wyszłoby na to, że duchowość Rymkiewicza jest jakoś niejednolita, podzielona na osobne sfery, pomiędzy którymi nie nawiązuje się żadna łączność. A może przekonanie o szkodliwości Agory zrodziło się w Rymkiewiczu później, już po przyjęciu nagrody? Nie wiem i się nie dowiem, choć sprawa jest ciekawa. Lepiej jednak porzucić te rozważania o skomplikowanej duchowości poety, bo co będzie, gdy ten się obrazi i pozwie mnie do sądu? Jest właściwie pewne, że taka sędzina z Warszawy natychmiast zasądzi mi grzywnę i opłacenie kosztownych przeprosin w prasie. A w uzasadnieniu wyroku będzie powiedziane, iż wiadomość o niejednolitości duchowości Rymkiewicza jest sprzeczna z prawdą i oszczercza. Bo na duchowości sąd zna się najlepiej!


14|

29 lipca 2011 | nowy czas

czas przeszły terażniejszy

Jak żyć z sąsiadami? Wykład profesora Andrzeja Nowaka

Grzegorz Małkiewicz

Nie będzie to zwykła relacja ze spotkania z profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego Andrzejem Nowakiem (odbyło się 9 lipca w POSK-u), nie będzie o organizatorach (Biblioteka Polska w Londynie i „Nowy Czas”), nie będzie o frekwencji i atmosferze. Będą to krótkie, selektywne refleksje z genialnego wykładu historycznego, który boleśnie wbija się we współczesność. Tematem spotkania była wojna sowiecko-polska z 1920 roku i porównanie sytuacji ówczesnej z polityką zagraniczną uprawianą przez obecny rząd polski. Wojna sowiecko-polska stała się ponownie tematem badań historyków na początku lat 90. ubiegłego wieku po udostępnieniu stronie polskiej nieznanych wcześniej dokumentów z archiwów rosyjskiego muzeum wojskowego i partii bolszewickiej. Jak się wtedy okazało, w moskiewskich archiwach znajdują się bogate zbiory polskich dokumentów zrabowanych w czasie wojny. Nikt jednak do tej pory, żaden rząd, nie upomniał się o polską własność. A jest o co: archiwum rządu, prymasa, legionów, Polskiej Organizacji Wojskowej, Instytutu Piłsudskiego. Z punktu widzenia historyków są to zbiory bezcenne. – Myślę – zauważył prof. Nowak – że nasza prezydencja w Europie byłaby dobrą okazją, żeby dyplomatycznie i spokojnie wystąpić o naszą własność. Byłaby, ale czy zostanie wykorzystana? Można raczej mieć wątpliwości. W tamtych czasach prof. Nowak był częstym gościem w moskiewskich archiwach. Na podstawie depesz i listów z frontu od Stalina do Lenina mógł odtworzyć główne cele strategiczne prowadzonej wojny z Polską. Z ujawnionych dokumentów wynika, że jedynym celem było zniszczenie Polski i dotarcie do Berlina, gdzie bolszewicy chcieli wykorzystać niemieckie nastroje rewolucyjne. Lenin uważał, że rewolucja w jednym kraju skazana jest na niepowodzenie. Liczył na Niemcy i południową Europę. W tym scenariuszu Polska była najważniejszą przeszkodą do pokonania, a nie partnerem do terytorialnego kompromisu. Do takiego kompromisu próbował doprowadzić brytyjski premier David Lloyd George, który po wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z Europy stał się po zakończeniu I wojny światowej najważniejszym graczem. Z inicjatywy Brytyjczyków powstaje linia demarkacyjna, znana jako Linia Curzona, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych, która miała być brytyjską propozycją polskiej granicy wschodniej. Ale to nie lord Curzon był jej autorem, był nim Philip Kerr, osobisty sekretarz premiera Lloyda George’a. Najciekawszy jest jednak kontekst, w jakim Brytyjczycy zaproponowali Sowietom takie rozwiązanie. Kontekst ten z kolei prof. Nowak odtwarzał w archiwach brytyjskich. Z depesz i not dyplomatycznych wynika, że Brytyjczycy, układając się ze Związkiem Sowieckim, byli skłonni poświęcić Polskę. Na szczęście dla Polski – ironicznie zauważył profesor – Lenin nie przyjął tego nieoczekiwanego gestu. Nawet nie rozumiał dlaczego – zgodnie z linią Curzona – miałby do-

stać Lwów, który nigdy nie leżał w granicach państwowości rosyjskiej. – Ze strony Brytyjczyków to była Jałta przed Jałtą – zauważył prelegent. Z tego powodu Francja, która nie uznawała Związku Sowieckiego, na krótko zerwała stosunki dyplomatyczne z Wielką Brytanią. Dla Lenina jakiekolwiek polskie państwo, nawet kadłubowe, oddzielało Rosję od Niemiec, a tym samym od światowej rewolucji. Linia Curzona na ponad dwadzieścia lat trafiła do szuflady. „Pokojowa” misja Lloyda George’a nie powstrzymała sowieckiej ofensywy. O wszystkim miała zdecydować bitwa warszawska: o polskiej niepodległości i uratowaniu Europy przed sowiecką agresją. Ale nawet wtedy, w najważniejszym dniu oblężenia, kiedy pod Warszawą decydował się los Europy, w Izbie Gmin debatującej o skutkach wojny zasiadał specjalny gość – wysłannik Lenina Lew Kamieniew, czwarty członek politbiura. Dlaczego Brytyjczycy tak bardzo sprzyjali bolszewikom? Prof. Andrzej Nowak przedstawił racjonalne wytłumaczenie brytyjskiej polityki zagranicznej sprzed II wojny światowej. Głównym jej celem była obrona Imperium, zaangażowanie Rosji w Europie ograniczało jej ekspansję w Azji, gdzie Brytyjczycy mieli silne interesy. Dodatkowym atutem mogłoby być bezpośrednie sąsiedztwo Rosji i Niemiec i związana z tym osłabiająca oba mocarstwa rywalizacja. Linia Curzona do dziś wyznaczająca wschodnią granicę Polski wróciła na wokandę w Jałcie. O brytyjskiej hojności przypomniał Churchillowi Stalin, który powiedział, że nie może dostać mniej niż proponował Rosji Curzon i Clemenceau (francuski premier zerwał stosunki z Londynem na znak protestu i niczego nie proponował, ale Stalina nikt nie poprawił). W Jałcie Polska była już na straconych pozycjach, o czym w zdumiewającym komentarzu historycznym poinformował pozostałych uczestników konferencji prezydent Roosevelt: „Poland has been a source of trouble for over five hundered years.” „We must do what we can to put an end to these troubles” – odpowiedział Churchill.

Prof. Andrzej Nowak po wykładzie w Sali Malinowej POSK-u

Tyle historii, w wielkim skrócie. Plany Lenina po części zrealizował Stalin dzięki wsparciu, jakie uzyskał w gronie zwycięzców II wojny światowej. W znaczeniu podziału terytorialnego układ jałtański, poza zjednoczeniem Niemiec, pozostał bez zmian, ale Rosja ponownie oddaliła się od Niemiec. Jak powinniśmy współżyć teraz z naszymi potężnymi sąsiadami? Czy istnieje tylko jedna opcja zaspokajania oczekiwań silniejszych? Czy może powinniśmy odgrywać aktywniejszą rolę w tym regionie Europy? Znajomość historii pozwala zrozumieć te dylematy. Oddajmy głos profesorowi Nowakowi:

Przeniosę nasze rozważania do czasów współczesnych. Jesteśmy członkami Unii Europejskiej, Niemcy na pewno nie są krajem militarystycznym, na pewno nie chcą likwidować państwa polskiego. Nieco bardziej otwarte pozostaje pytanie o Rosję. Choć nie ma ona w planach ekspansji militarnej, ostatnia doktryna państwowa podpisana przez prezydenta Miedwiediewa w maju 2009 roku zakłada możliwość użycia siły zbrojnej w pierwszej kolejności, tzn. Federacja Rosyjska może pierwsza użyć siły wojskowej jako sposobu obrony interesów państwa rosyjskiego. Wiele się zmieniło, dlatego nie możemy na pewno wprost przekładać sytuacji z roku 1919 na analizę współczesnych dylematów polskiej polityki zagranicznej. Warto jednak podkreślić, że następne po 1920 roku lata sprawiły, że Polska doceniła swoją niepodległość, że mimo braku wsparcia ze strony Wielkiej Brytanii, braku pomocy państw zachodnich potrafiła zbudować niepodległość, która trwała – ktoś powie tylko, ktoś inny aż – dwadzieścia lat. Szok tragedii wrześniowej w 1939 roku na pewno był wielki. Państwo, które wydawało się silne, sprawne, rozpadło się łatwo, ale pod ciosami dwóch największych, najbardziej agresywnych militarnie państw świata. Czy wobec tego można stwierdzić, że to państwo nic nie było warte, jeśli nie było w stanie obronić się przed Hitlerem i Stalinem razem połączonymi? Niektórzy wyciągnęli taki wniosek, ale myślę, że dziś, z perspektywy 70 lat nie powinniśmy tak pochopnie oceniać II Rzeczpospolitej. Dorobek ostatniego 20-lecia wydaje się szokująco wielki, imponujący. Kim byśmy jednak byli dzisiaj, gdyby nie ten dorobek 20-lecia międzywojennego wolnej Polski? To była Polska, która nie czuła się małym państwem, istniejącym z łaski innych, ale państwem, które choć ma problemy, to jednak próbuje rozwiązywać je samo. W sposób godny, czasem głupi, czasem mądry, różnie to bywało, ale na własny rachunek. To dawało siłę także polskiej kulturze. Jednym z elementów tradycji II Rzeczpospolitej była wierność pewnej linii sięgającej głębiej w historię I Rzeczpospolitej. Linii odpowiedzialności za Europę Wschodnią, że nie jesteśmy tu sami, że nie jesteśmy małym krajem, który powinien zająć się tylko swoimi interesami uzgadniając je z naszymi dwoma wielkimi sąsiadami, ale odpowiada w jakimś sensie za dziedzictwo I Rzeczpospolitej. Obejmuje ono także przynajmniej cztery kraje:


|15

nowy czas | 29 lipca 2011

czas przeszły teraźniejszy Ukrainę, Białoruś, Litwę, Łotwę i część Estonii. Do tego dziedzictwa nawiązywano tutaj w Londynie, na Emigracji. W innej, zmodernizowanej formie nawiązał do tego konsekwentnie paryski ośrodek. Linia Giedroycia podtrzymała może w najbardziej twórczy sposób tę ważną rolę Polski w Europie Wschodniej, nie rezygnującą z wpływania na przyszłość naszych bezpośrednich wschodnich sąsiadów, nie redukującą Polski do roli małego sąsiada wielkiej Rosji i wielkich Niemiec. Nawiązywali do tej linii, mniej lub bardziej konsekwentnie, kolejni przywódcy polityczni Polski po 1989 roku. Lech Wałęsa, nawet Aleksander Kwaśniewski. To nie była linia wymyślona przez Lecha Kaczyńskiego. Przypomnę zaangażowanie Aleksandra Kwaśniewskiego w pomarańczową rewolucję, w budowanie lepszych stosunków z Litwą, z Ukrainą. Może wysiłki te zostały w znacznej części zmarnowane, ale na pewno trwały one od 1989 roku. Podjął je także rząd Prawa i Sprawiedliwości oraz prezydent Lech Kaczyński. Nie wymyślili tej linii, kontynuowali ją. Może bardziej konsekwentnie, energicznie. Zostało to przerwane jak nożem uciął wraz z dojściem Platformy Obywatelskiej do władzy. I to jest zmiana większa niż cokolwiek innego w zakresie polskiej polityki zagranicznej i spojrzenia na miejsce Polski w Europie Wschodniej po 1989 roku. To jest zwrot w kierunku myślenia, na którego konieczność wskazywał David Lloyd George. Zwolennicy tego zwrotu argumentują tak: Akceptujemy miejsce Polski jako małego kraju, rozwijającego się w sposób zadowalający jego obywateli, a raczej nie obywateli tylko konsumentów. Konsument powinien być zadowolony. To, że jesteśmy małym krajem obok wielkich Niemiec i wielkiej Rosji pozwala to zadowolenie utrzymać, ponieważ nie przeszkadzamy w ten sposób wielkim Niemcom i wielkiej Rosji. Inne warianty się nie sprawdziły. Oparcie na Stanach Zjednoczonych niewiele nam przyniosło, próba porozumienia z Ukrainą, Litwą, Łotwą – ta tradycyjna linia polskiej polityki wschodniej – też nam wiele nie przyniosła. Argumenty te po raz pierwszy wyłożył w bardzo ważnym tekście Donald Tusk – w odpowiedzi na ankietę miesięcznika „Znak” w listopadzie 1987. Tam przedstawił prawie w całości program polityczny i geopolityczny realizowany przez jego rząd dwadzieścia kilka lat później. Przypomnę ten ważny tekst w największym skrócie. Często zwraca się uwagę na szokujące słowa przyszłego premiera Polski: „Polskość to nienormalność”. Oczywiście cała tradycja Polski – romantyczna i jagiellońska – została w tym tekście poddana druzgocącej krytyce. Jest jednak jeszcze jeden ważny fragment tej wypowiedzi, gdzie Donald Tusk cytuje Andrzeja Bobkowskiego i jego spojrzenie na polskość jako na miejsce, gdzie nie można mówić o żadnej ciągłości, kontynuacji, trwałości w dobrym, mieszczańskim tego słowa znaczeniu, bo ciągle – jak pisał Bobkowski, którego cytował w celu wyrażenia własnych myśli Tusk – przychodzą sąsiedzi, tłuką nam serwantki, błocą podłogę,

i nic nie możemy tu uzbierać. Chodziło tu oczywiście o Rosję i Niemcy. Co możemy więc zrobić, żeby sąsiedzi nie przychodzili do nas i zostawili nas w spokoju? Żyć tak, by ci wielcy sąsiedzi byli z nas zadowoleni. Zwrot w tym kierunku został dokonany przez rząd Donalda Tuska. Jego manifestacją stała się pierwsza wyprawa nowo powołanego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Z pierwszą wizytą skierował się nie do Kijowa, jak było do tej pory w przypadku wszystkich poprzednich rządów, tylko do Moskwy. Ale nie pojechał tam w momencie obojętnym, ale w chwili decydującej dla relacji Moskwa-Kijów, mianowicie w przeddzień wizyty premier Julii Tymoszenko w Moskwie w styczniu 2008, która została wezwana do Putina w trybie pilnym, kiedy ten chciał przystawić pistolet gazowy do głowy ukraińskim konsumentom zamykając kurek z gazem. W tym

Kim byśmy JEDNAK byli DzisiAJ, gDyby NiE TEN DorobEK 20-lEciA mięDzywoJENNEgo wolNEJ PolsKi? To byłA PolsKA, KTórA NiE czułA się mAłym PAńsTwEm, isTNiEJącym z łAsKi iNNych, AlE PAńsTwEm, KTórE choć mA ProblEmy, To JEDNAK PróbuJE rozwiązywAć JE sAmo. momencie polski minister spraw zagranicznych odwiedza Moskwę, nie Kijów. To znaczy jesteśmy z wami Władimirze Władimirowiczu, a nie z tymi Ukraińcami, z którymi nie chcemy żadnych sojuszów. Tak to zostało odczytane w Moskwie, i tak było odczytane na Ukrainie. Od tej pory stosunki polsko-ukraińskie zaczęły psuć się w błyskawicznym tempie. Fatalna dynamika stosunków wewnętrznych jest głównie odpowiedzialna za żałosne losy pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, ale nie jest tak, że Polska jest tutaj bez winy, gdyż od tej chwili opinia publiczna na Ukrainie nie miała wątpliwości: Polska nie poprze Kijowa w żadnym sporze z Rosją. Moskwa najpierw – polski rząd nie tylko nie ukrywał, że taka jest jego intencja, ale to podkreślał. Tutaj szczególnie ważnym momentem stało się zaproszenie Władimira Putina na obchody 1 września 2009. Cała oprawa tej wizyty przez polski rząd była taka, jakby jedynym gościem na tych uroczystościach był Putin. Dostrzegano tylko jego, no i może jeszcze Angelę Merkel – nikogo więcej, choć było na tych uroczystościach bodaj 37 delegacji państwowych w randze prezydentów, premierów i ministrów spraw zagranicznych.

Jolanta Zieleniak Kotwica jako symbol Polski Walczącej (PW) pojawiła się w Warszawie 20 marca 1942 roku. Malowali ją chłopcy i dziewczęta z polskiego tajnego harcerstwa, głównie członkowie organizacji „Wawer” w ramach akcji małego sabotażu. Z czasem znak kotwicy z Warszawy rozpowszechniony został na pozostałe tereny Polski. Konspiracyjny konkurs na najlepszy symbol odzwierciedlający Polskę Walczącą ogłosiło Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej. Spośród 27 propozycji zwyciężył projekt kotwicy, jako wymowny symbol nadziei na wskrzeszenie Polski. Autorką była prawdopodobnie 22-letnia instruktorka harcerska Anna Smoleńska, ps. „Hanka”, studentka historii sztuki na tajnym UW. Młodzi harcerze umieszczali symbol na murach, tablicach ogłoszeniowych i na przystankach. Znak kotwicy pojawił się na budynkach urzędowych zajmowanych przez Niemców, w koszarach wojska i SS. W czerwcu 1942 roku ostemplowano kotwicą część nakładu (ok. 500 egzemplarzy) szmatławca, czyli „Nowego Kuriera Warszawskiego”, w następnym roku już 7 tys. egzemplarzy. Znak malowano trudno usuwalną farbą smołową. Do akcji wyruszało około 200 osób, w pojedynkę lub w parach – jedna osoba malowała, a druga trzymała wiadro z farbą i dla bezpieczeństwa obserwowała, co dzieje się wokoło. Jak wspomina Eugeniusz Tyrajski, ówczesny harcerz: – Malowaliśmy właśnie „kotwicę” wieczorem, na ul. Myśliwskiej. Trzymałem kubełek z farbą, a kolega malował. Akurat wtedy nadeszła starsza kobieta, na którą „obstawa” nie zwróciła większej uwagi. Podszedłszy bliżej nagle wrzasnęła: Was machst du hier?! (Co ty tu robisz?!) Malujący znak, w obronie, po prostu odruchowo pomazał ją pędzlem zanurzonym w farbie. Zaczęła krzyczeć. Jednak symbol PW malowano zwykle z narażeniem życia w biały dzień, w obecności przechodniów, wśród których w czasie okupacji było wielu ubranych po cywilnemu Niemców – pracownicy różnych instytucji, Volksdeutsche, agenci gestapo i żołnierze (w 1940 roku w Warszawie było ich ok. 20 tys.). W lutym 1943 roku dowódca Armii Krajowej, gen. Stefan Rowecki „Grot” wydał rozkaz, by kotwica była znakiem sabotażu i dywersji AK, a sztab Komendy Głównej uznał ją za znak PW. 1 sierpnia 1966 roku, gen. Bór-Komorowski użył kotwicę w odznaczeniu żołnierzy AK. Kotwica stała się częścią historii Polski, co wymaga od nas Polaków szacunku i zachowania jej w pamięci dla przyszłych pokoleń. Historyczny powrót do znaku kotwicy nastąpił w okresie powstania „Solidarności”. Jednak malowanie kotwicy w zmienionej formie, wykorzystując ją często jako „ozdobę” przez firmy komercyjne budzi sprzeciw, szczególnie wśród jeszcze żyjących ludzi, którzy malowali ten znak często z narażeniem życia. Niestety, formalnie i prawnie symbol ten nie został zastrzeżony.


16|

29 lipca 2011 | nowy czas

kultura

Historia i dzień dzisiejszy © David Dawson, courtesy of Hazlitt Holland-Hibbert

W Wojciech A. Sobczyński

Z

trudem próbuję skreślić parę zdań dotyczących świata sztuk pięknych, zdając sobie sprawę z tragicznych wypadków w Norwegii. To był przecież kraj, gdzie takich skrajności nikt nie brał pod uwagę jeszcze niedawno, podważając nasze przesłanki dotyczące liberalnych zasad międzyludzkich, podając w wątpliwość to, co jest ważne i cenne dla nas wszystkich – poszanowanie ludzkiej godności. W ostatnim czasie prasowe nagłówki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Po Oslo przyszła wiadomość o śmierci Luciana Freuda, kilka dni później – Amy Winehouse. Świat muzyki stracił jedną z najwybitniejszych współczesnych wokalistek, świat sztuki znakomitego, choć kontrowersyjnego malarza, wnuka słynnego psychoanalityka Sigmunda. Wprawdzie Lucian prowadził równie burzliwe życie jak artyści, których życie zostało tragicznie przerwane w młodym wieku, dożył jednak sędziwego wieku 88 lat, pracując twórczo prawie do ostatniego tchnienia. „The Times” nazwał go pośmiertnie kolosem sztuki. Korespondent „New York Times” Michael Kimmelman, pisząc z Berlina, określił go mianem „malarza prowokatora”. Znał go dobrze, co nie było łatwe. Lucian Freud miał trudne usposobienie. Niecierpliwy w kontakcie z dziennikarzami, unikający tanich komplementów, koncentrował się wyłącznie na pracy, obsesyjnie studiując swoje tematy. Malował cyklicznie, niemalże wgryzając się w charakter swojego modela. Życie prywatne otaczał ścisłą tajemnicą i niechętnie udzielał wywiadów. Malował najczęściej zaprzyjaźnionych ludzi, do których miał zaufanie. Zdarzały mu się też okazje malowania ludzi słynnych, takich jak na przykład królowa Elżbieta II czy też baron von Thyssen-Bornemisz. Niejednokrotnie jego malarstwo prowokowało kontrowersyjne komentarze ze strony szerszej publiczności, głównie z powodu bezkompromisowego przedstawiania życiowych prawd. Portret królowej wywołał oburzenie i sprzeciw wielbicieli monarchii. Zwolennicy artysty znajdowali w nim psychologiczne prawdy. Była to jednak karykatura raczej niż portret, która przypominała maski rodziny królewskiej ze słynnego telewizyjnego programu satyrycznego Spitting Image. Zmarszczki, bruzdy, starość, otyłość – wszystko to Freud pokazywał bez ogródek. Ciało ludzkie traktowane było bez ozdobników. Obowiązywała przysłowiowa naga prawda. Niektóre obrazy powstawały w ciągu wielu lat, przynosząc w rezultacie krocie szkiców, poprawek i zmian. Równie kontrowersyjna była paleta malarza. Lucian Freud, podobnie jak Stanley Spencer, dobierał kolory ciała przypominające mięso, które wisiało za długo na rzeźniczym haku. Może powodem było angielskie światło, brak słońca, sine niebo odbite od woskowego ciała, zimne, wymieszane, szare, wywołujące gęsią skórę u widza. Parę lat pobytu we Włoszech mogłoby zmienić coś w tej kwestii, ale Lucian Freud nie lubił podróżować i przerywać toku pracy. Weryfikacja jego wizji pod presją nie wchodziła w rachubę. Freud, nonkonformista, odrzucił wszystkie powojenne artystyczne ruchy; pozostał wierny do końca tylko samemu sobie.

Lucian FrEud MaLował cykLiczniE, niEMaLżE wgryzając się w charaktEr swojEgo ModELa. życiE prywatnE otaczał ścisłą tajEMnicą i niEchętniE udziELał wywiadów. poniżEj BENEFITS SUPERVISOR SLEEPING (suE tiLLEy, Muza artysty). w Maju 2008 obraz osiągnął rEkordową cEnę pośród dziEł żyjących artystów. został kupiony za kwotę 33,6 MLn doLarów w nowojorskiM doMu aukcyjnyM christiE's przEz roMana abraMowicza

przeciwieństwie do Freuda przykłady artystów czerpiących inspiracje ze źródeł historycznych i z twórczości artystów minionych czasów są szeroko znane. Zwłaszcza tych, którzy tworzyli w ciągu ostatnich trzech stuleci, a ściślej mówiąc, którzy mieli dostęp do nadwornych, a potem publicznych kolekcji dzieł sztuki. Znane są opisy z życia twórców szkicujących czy studiujących mistrzów w salach Luwru, Prado czy też w British Museum. Jedni robili to dla nauki i pogłębienia swoich umiejętności, inni – z miłości i podziwu. Pablo Picasso jako młody twórca studiował właśnie w ten sposób w okresie formowania się jego artystycznej tożsamości. Istnieje nawet książka, z którą zapoznałem się jako student, napisana przez Phoebe Pool przy współudziale sir Anthony’ego Blunta, ówczesnego dyrektora londyńskiego Courtauld Institute of Art. O ile się nie mylę, książka ta powstała z materiałów zgromadzonych przez autorkę podczas jej przewodu doktorskiego pod kierunkiem sir Blunta. Tytuł pracy Picasso: The Formative Years – A Study of His Sources nie pozostawiał wątpliwości. Porównania i analizy dzieł Picassa z artystami minionych wieków były bardzo trafne i przekonujące – poznałem pozytywny aspekt tego zagadnienia. Zrozumiałem wtedy, że nie chodzi tu o naśladownictwo, a raczej o inspiracje, interpretacje i – przy spełnieniu niezbędnych warunków jakościowych – o świadomy proces twórczy powstawania czegoś nowego, czegoś, czego dotychczas nie było. Ten sam mechanizm interpretacyjny leży u podstaw przenikania stylów w sztuce, które nie znają granic geograficznych czy administracyjnych. W zamierzchłych czasach wpływy kulturalne mogły się rozprzestrzeniać dzięki szlakom handlowym. W okresie Renesansu dzieła artystów powstawały najczęściej pod patronatem Kościoła i rywalizujących dworów, gdzie posiadanie rzeczy pięknych podnosiło rangę i prestiż patrona. Jednym z takich przykładów była rywalizacja książąt Mediolanu i Florencji. Dzisiaj, w czasach globalnej informacji stoimy u progu integracji kulturowej. Są w tym zjawisku niewątpliwe pozytywy wynikające z możliwości natychmiastowej wymiany myśli i osiągnięć. Niestety, szeroko zakrojona popularyzacja ma też negatywne następstwa wynikające z masowości globalnie powielanych wzorców. Przychodzi mi na myśl angielskie, pogardliwe określenie Miki Mouse art, będące synonimem wszystkiego, co jest powielane i spłycone. Niedawno otworzona wystawa w Dulwich Picture Gallery cierpi na podobną przypadłość, chociaż organizatorzy chcieliby stworzyć zupełnie inne wrażenie. Wystawa pod tytułem Arcadian Painters podejmuje się prawie niewykonalnego zadania, kontrastując twórczość Nicholasa Poussina i Cy Twombly. Ich twórczość rozdzielają trzy stulecia i nie można dopatrzyć się w nich tych organicznych wpływów, o których wspominam tu wcześniej. Organizatorzy widzą wspólny mianownik w tym, że obaj artyści przyby-


|17

nowy czas | 29 lipca 2011

kultura

li, osiedlili się i tworzyli w Rzymie, a także interesowali się antyczną historią i literaturą. To prawda, ale na tym kończy się zakres porównań. Poussin, Francuz z pochodzenia, osiedlił się w Rzymie, wówczas stolicy europejskiej sztuki i kultury. Tam królował ówczesny klasycyzm i Poussin stał się jego głównym eksponentem. Twombly był Amerykaninem, który porzucił Stany Zjednoczone na znak protestu, podobnie jak wielu innych lewicowych intelektualistów. Rzym dał mu inspiracyjny pokarm, ale nie wpłynął na jego styl, który już wcześniej był wypracowany i określony kilkoma znakomitymi wystawami. Jego abstrakcyjny ekspresjonizm, graficiarska dekonstrukcja nie zbliża go do antycznych motywów. Nawet wtedy, kiedy zauważamy na powierzchni płótna spontanicznie i świadomie nagryzmolone słowo „Apollo”. Ani jeden, ani drugi artysta nie wychodzi z tego absurdalnego pojedynku zwycięsko. Obrazy Poussina robią wrażenie sztywnych i formalnych. Twombly natomiast – wyzwolony z obciążeń przeszłości – wydaje się spontaniczny i wręcz frywolny. Dlaczego więc ta wystawa? Niewątpliwie jesteśmy świadkami popularnych obecnie dydaktycznych tendencji kuratorskich. Galerie w pogoni za publicznością poszukują kontrowersyjnych wystaw. Im większa kontrowersja, tym lepsza frekwencja i łatwiej jest zdobyć fundusze na dalszą działalność. Niestety, nie zawsze idzie to w parze z jakością. Statystycy i księgowi zacierają ręce w nadziei na nowe dotacje, a my, widzowie, jesteśmy zmuszeni do rozważań związanych bardziej z socjologią niż sztuką. Akceptując taki stan rzeczy, wbrew pozorom polecam zobaczenie dzieł tych dwóch artystów, ale jako dwóch odrębnych wystaw.

Graciana Reimer, After the rain

P

oussin, Twombly, Freud to już historia. Tydzień temu w POSK Gallery na wystawie pod tytułem Pol-Cat mogliśmy oglądać prace trojga młodych dyplomantów szkół artystycznych z Edynburga i Londynu – dwóch Polek i jednego Katalończyka, których wiąże bardziej wspólne życie studenckie niż artystyczna tożsamość. Magda Błasińska, Gracjana Rejmer i Ernesto Canovas nie konkurują ze sobą. Każdy z nich zaczyna dopiero wytyczać swoją drogę w przyszłość. Prace są bardzo ciekawe i eksponowane bezbłędnie. Pod względem malarskim najbardziej podobały mi się prace Błasińskiej. Gracjana Rejmer pokazała najwięcej spontanicznej świeżości, tym samym rokując nadzieje na przyszłość. Ernest Canovas z kolei ma najciekawsze, pod względem techniki, tajemnicze, prawie płynne wizje pokryte grubą warstwą błyszczącej powierzchni żywicznej glazury. Mam nadzieję, że będzie jeszcze niejedna okazja, aby zobaczyć prace tej trójki młodych artystów. www.dulwichpicturegaller y.org.uk

Amy WInEHOusE samotność w cieniu uzależnień sławomir Orwat Lipiec nie jest szczęśliwym miesiącem dla muzyki rozrywkowej. 3 lipca 1969 roku legendarny założyciel grupy The Rolling Stones – Brian Jones – został utopiony we własnym basenie przez robotnika remontowego. Dwa lata później, w Paryżu w wyniku przedawkowania heroiny odszedł człowiek, który podczas pewnej imprezy sam o sobie powiedział: „Jimi Hendrix, potem Janis Joplin. Teraz pijecie z numerem 3”. Czy Jim Morrison rzeczywiście był trzecim z największych? Nie jest to temat do rozważań w niniejszym wspomnieniu, trudno jednak nie napisać o dwojgu pozostałych bohaterach tego rankingu. 18 września 1970 roku w londyńskim szpitalu St Mary Abbots w wyniku przyjęcia tabletek nasennych Vesperax zmieszanych z czerwonym winem zmarł gitarzysta wszech czasów i zarazem numer 1 według Morrisona – Jimi Hendrix. Do dziś nie wiadomo, czy był to wypadek, morderstwo czy samobójstwo. Około dwóch tygodni później, w Los Angeles z powodu przedawkowania narkotyków zmarła jedyna i niepowtarzalna Janis Joplin. Czy zasługiwała na miano numer 2 według Jima? Z opinią tą również nie będę dziś polemizował. Aby dopełnić tę nieszczęśliwą serię, dodam jeszcze jedną postać. 5 kwietnia 1994 roku w Seatle zginął lider legendarnej Nirvany – Kurt Cobain. Świat wiedział o jego uzależnieniu, jednak przyczyną śmierci był strzał w głowę. Kto strzelił? Do dziś na ten temat trwają spekulacje. Według lekarzy dawka heroiny, którą zażył tuż przed śmiercią, uniemożliwia oddanie strzału. Co mieli wspólnego wszyscy wymienieni i dlaczego piszę o nich akurat dziś? 23 lipca odeszła od nas największa – nie tylko moim zdaniem – wokalistka tych czasów. W swoim mieszkaniu przy Camden Square o godz. 16.00 została znaleziona martwa Amy Winehouse – artystka, która urzekła mnie od pierwszej piosenki, jaką w jej wykonaniu usłyszałem. Amy, podobnie jak wszyscy wymienieni tu muzycy, w momencie śmierci miała zaledwie 27 lat. Ciężko uwierzyć w to, jaki koniec spotkał tę niezwykle utalentowaną dziewczynę z porządnej żydowskiej rodziny o tradycjach jazzowych, która już jako dziecko wykazywała ogromy potencjał, otrzymała świetne wykształcenie muzyczne i była wspierana przez swoich rodziców. Trudno określić gatunek, jaki reprezentowała. W repertuarze Amy Winehouse można odnaleźć piosenki w stylu reggae (Cupid, Moody’s Mood for Love, Just Friends), ska (You're Wondering Now, Hey Little Rich Girl, Monkey Man) i soul (Stronger Than Me, What It Is About Men). Jej debiutancka, bardzo jazzowa płyta Frank z 2003 roku została ciepło przyjęta przez miłośników muzyki, ale nie przyniosła jej jeszcze takiej sławy, na jaką Amy swoim wyjątkowym głosem zasługiwała. Dopiero piosenki z albumu Back to Black nagrane w 2006 roku dały jej powszechny rozgłos: You Know I'm No

EWA OBROCHTA W Frameless Galery w Islington prawie tydzień gościły dzieła artystki, których tematykę ciężko zamknąć w jakichkolwiek ramach. Odpowiednia galeria dla odpowiedniej tematyki. Co pokazała nam na swojej indywidualnej wystawie Drag steps to double Ewa Obrochta, która dwa lata temu wystawiła swe prace w ramach wrześniowej ARTer ii? Art ystka, wykształcona na krakowskiej ASP, od kilku lat tworząca na londyńskim gruncie zafascynowana jest surrealizmem, konstr uktywizmem i popartem. W kolażach, które można było obejrzeć na ostatniej wystawie, łączy r ysunki i zdjęcia z materiałami, które znajduje w internecie bądź prasie. W galerii bez ram art ystka por uszyła temat y, które t ym ramom z pewnością umykają. Poprzez swoje prace Ewa szuka odpowiedzi na pytania o znaczenie normalności we współczesnym świecie. Charakterystyczne dla jej ostatnich dzieł jest pojęcie dualności, zabawa w odkrywanie granic mi ędzy pi erwias tki em męski m a pierwiastkiem żeńskim, i tym, co fu nkcjonuje gdzieś pomiędzy. Jej kolaże, wychodząc z ram, bawią się przestrzenią. Symbolizują złożoność ludzkich osobowości. Osobowości, które szukają swojego miejsca we współczesnym świecie. Czy możliwe jest odnalezienie swojej tożsamości, indywidualności, stworzenie własnego wizerunku? Te kwes tie art ystka pozostawia do rozważenia odbiorcy. Nie jes teśmy lalkami z jej kolaży, więc pozostaje nam samodzielne kreowanie rzeczywistości wokół nas i indywidualne poszukiwanie odpowiedzi, na pytania, które prowokacyjnie stawia Ewa. Aleksandra Junga

Good, Back to Black, Rehab wspięły się na szczyty światowych list przebojów. Swój ogromny sukces wokalistka przypieczętowała rok później dzięki niewielkiej pomocy Marca Ronsona. Ten niezwykle wpływowy producent muzyczny, wielokrotny zdobywca nagród Grammy i Brit Awards umieścił na swoim albumie Version własną aranżację piosenki Amy Valerie. Uzależnienie od narkotyków i alkoholu Amy Winehouse znane było powszechnie. Nie ukrywała przed światem swojej depresji i bulimii. Ponadto uzależnienie nikotynowe i niektóre psychotropy spowodowały u artystki rozedmę płuc. W czerwcu tego roku, pomimo skrajnego wyczerpania, podjęła ostatnią próbę powrotu na scenę. Ogłosiła wielką trasę koncertową po Europie, którą rozpoczęła 18 czerwca w Belgradzie. Niestety, z powodu nadużycia alkoholu nie dokończyła nawet tego koncertu. Resztę trasy odwołano. Miesiąc później Amy odeszła na zawsze. Piosenka Some Unholy War z 2006 roku jest według mnie najpiękniejszą z jej repertuaru. Śpiewa w niej o swoim wymarzonym mężczyźnie, za którym mogłaby pójść nawet na wojnę. Dręczącą ją samotność wyraziła w utworze umieszczonym na tym samym albumie Wake up Alone. Jak bardzo czuła się samotna? Już się nie dowiemy. Wiadomo jedynie, że niemal zawsze miała przy sobie to, co zniszczyło wielu znakomitych muzyków. Alkohol i psychotropy stały się przyczyną śmierci kolejnej wielkiej artystki. Jej czarna barwa głosu bardzo przypomina wokal Billie Holiday, która zmarła z podobnych powodów, również w lipcu, pół wieku przed Amy.


18|

29 lipca 2011 | nowy czas

kultura Rys.: Krzysztof Wojnar

Od czego są tłumaczki? W Wydawnictwie WAZA ukazał się znakomity zbiór opowiadań Masz tylko dziadka, Lenina i Boga Svetlany Savrasovej – urodzonej w Polsce, w rosyjsko-niemieckiej rodzinie, wychowanej na Ukrainie, a obecnie mieszkającej w Wielkiej Brytanii tłumaczki „języków byłego ZSRR i okolic”. Historie opowiada Tatiana, również tłumaczka policyjno-sądowa, która na swojej drodze spotyka cały wachlarz postaci komicznych, tragicznych, mądrych, głupich, złych i dobrych, sama będąc między nimi pośrednikiem, a zarazem doskonałym obserwatorem i komentatorem rzeczywistości. Tatiana pracuje dużo, a w przerwach odsypia koszmary z pracy i zawód miłosny, odwiedza dorosłego już „synka” w Londynie i spotyka się z psychoterapeutą Robertem, który zna odpowiedź na wszystkie problemy niespokojnej duszy. Tłumaczka-poliglotka stara się pomóc imigrantom z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy złamali brytyjskie prawo – złodziejaszkom szczoteczek do zębów na przecenie, niedoszłym gwałcicielom, przemytnikom narkotyków, podrabiaczom paszportów i żonom gangsterów, ale też mniej lub bardziej rozgarniętym policjantom, zachłannym na komplementy posterunkowym i głodnym wiedzy uczestnikom kursów

doszkalających z komunikacji międzykulturowej. Chce być obiektywna, czego wymaga od niej etos tłumacza, ale nie może pozostać obojętna na to, co dzieje się wokół niej. Jest osobą na wskroś empatyczną, przeżywa każde przesłuchanie, każdą tragedię ludzką, godzinami leżąc w łóżku i nie mogąc się podnieść. Jest obolała, bo całą sobą potrafi odczuwać ból, strach, przerażenie, tęsknotę innych. W jej słowach wyczuwa się dobrotliwy stosunek do większości napotykanych postaci, choć wyzywa swoich klientów od łbów zatwardziałych i skończonych idiotek oraz innych łachudr. Od czego są więc tłumaczki? Tłumaczki nie są od mówienia, tylko od tłumaczenia różnym tłumokom tego, czego ani w ząb nie rozumieją! Bo mieszkają w obcym kraju, gdzie obowiązują inne zasady społecznego współżycia. Savrasova pisała już po rosyjsku i angielsku, Masz tylko dziadka... to jej debiut w języku polskim. I to jaki debiut! Zdaje się, że w języku Savrasovej nie ma żadnych ograniczeń, sama nazywa go „autorskim polskim”. Jest to mowa wyzwolona z reguł, ale nie niechlujna, a na pewno odważna. Warto przeczytać te opowiadania, posmakować w języku, poobserwować ludzi i pośmiać się z nich i z nas samych. Aleksandra Ptasińska Svetlana Savrasova, Masz tylko dziadka, Lenina i Boga, WAZA, 2011. Do nabycia: Bronek Delikatessen, 124 Northfield Avenue, W13; Polish Deli, 33 High Street, Ealing, W5 5DB; Księgarnia POSK, 238-246 King Street, W6 0RF; lub w cenie promocyjnej £7,50 – masztylkodziadka@gmail.com (darmowa dostawa w UK).

Na polu bitwy byłabym sanitariuszką Ze Svetlaną Savrasovą, autorką książki Masz tylko dziadka, Lenina i Boga, rozmawia Aleksandra Ptasińska Twoją książkę wypełniają różne postacie ludzkie – opisujesz motywy ich zachowania, reakcje, przeżycia... Jak zrodziło się w tobie to zainteresowanie człowiekiem?

– Dziennikarka starej daty ze mnie. Zaczynałam w rosyjskiej agencji, która popularyzowała osiągnięcia naukowe socjalizmu za granicą. Jestem inżynierem radioelektroniki, uwielbiam matematykę i fizykę kwantową, a wtedy niewielu było dziennikarzy, którzy znali się na sprawach technicznych. Potem zaczęłam pracę w „Żaglu”, magazynie dla młodzieży, który rozchodził się w całym Związku Radzieckim w milionie egzemplarzy! Tam właściwie dopiero odkryłam, że nauka nauką, ale bardziej interesuje mnie maszyna zwana człowiekiem. W redakcji uruchomiliśmy pierwszy telefon zaufania, przy którym dyżurował psycholog i dziennikarz. Dzwonili młodzi ludzie z całego kraju, z biednych środowisk, często mający myśli samobójcze... Świat młodego człowieka objawił mi się z bliska, a praca z profesjonalnym psychologiem uwrażliwiła mnie na osobowość ludzką – dlaczego działamy tak a nie inaczej? Tak mi zostało do dziś, choć z wiekiem jest coraz mniej problemów, z którymi nie mogę się identyfikować. Światem ludzkim kierują te same mechanizmy. Biedaka tak samo boli, jak mu brakuje pół funta na nowe buty, jak milionera, kiedy mu brakuje pół miliona na nową fabrykę. Czy stąd się wziął ten ogrom empatii, który w tobie drzemie?

– Chyba tak, bo wychowałam się w zupełnie innych warunkach niż ludzie, którzy potem dzwonili do redakcji. Mój ojciec był majorem w armii radzieckiej, matka nauczycielką, babcia również była po uniwersytecie. Wyrosłam w środowisku dobrym, bez napięć, gdzie samobójstwo było czymś wręcz niekulturalnym. Kiedyś poszłam na herbatę do kolegi, którego matka-artystka wychowywała samotnie – w ich domu panował nieład, było niewiele mebli, a moją pierwszą myślą było, że chyba ich okradli! Dla mnie to przeciętne życie ludzkie było czymś zupełnie obcym. Wszyscy moi przyjaciele dostali się na studia i dopiero w „Żaglu” poznałam ludzi, którym nie było tak łatwo, borykali się z ogromem problemów, których ja nie znałam. Okazało się, że mam służebną naturę, żal mi po prostu ludzi, nie mogę znieść jak cierpią i dlatego na polu bitwy byłabym sanitariuszką i pomagałabym każdemu, bez względu na

to, po której stronie walczy i jakie są jego poglądy polityczne. Jako dziennikarka pisałam dużo o nauce, ale zawsze człowiek był mi najbliższy. W twojej książce głównymi bohaterami są imigranci z Europy Środkowo-Wschodniej, ale w spostrzeżeniach na temat natury ludzkiej nie oszczędzasz też Brytyjczyków...

– Kiedy trafiłam do Wielkiej Brytanii, znalazłam się w kompletnej izolacji emocjonalnej... Mąż Anglik uważał się za middle class, a dla mnie była to najmniej twórcza i konająca z nudów klasa społeczna. Trudno mi się było w ogóle pogodzić z angielską mentalnością, z tym owijaniem w bawełnę i maską na twarzy. Choć nie brakowało nam pieniędzy, zatrudniłam się jako tłumaczka i wtedy odkryłam, że jedynymi osobami, z którymi mogę tu pogadać, to lekarze i policjanci. Tylko z ich ust usłyszysz jasne „tak” albo „nie”. Moja rosyjska natura nie mogła znieść tych wszystkich „może” i „chyba”, tego powolnego i delikatnego muśnięcia o prawdę w każdej rozmowie, mnie trzeba brać za mordę i już. Dlatego do aresztu leciałam z ulgą, bo tam było wszystko jasne, dopowiedziane. W pogotowiu też nie ma miejsca na „dzień dobry, piękną mamy dziś pogodę”. Tam się coś dzieje, jest akcja i ogrom roboty, a ludzie mają prawdziwą twarz zamiast maski. Jestem osobą łatwo się zaprzyjaźniającą i na początku mojego pobytu tutaj starałam się od ludzi wszystko wyciągać, drążyć, ale często okazywało się, że za tą fasadą nic nie ma, i dałam sobie „świętego siana” z tym. Stało się to w momencie, kiedy sąsiadka-Angielka zaoferowała mi swoją pomoc, jak będę mieć problem. Więc po kolejnej kłótni z mężem dzwonię do niej, że muszę z kimś pogadać, wyżalić się. A ona na to: – Chwileczka – i słyszę w słuchawce szelest kartek. – Mam czas w środę między 11 a 13, wpadnij. No to podziękowałam i już więcej do niej nie dzwoniłam z problemem. Mój syn kiedyś to pięknie skwitował: – Angielskie dzieci nie mają przyjaciół, bo nie mają takiego organu. Ogromną wartość mają dla mnie nadal przyjaźnie z Polski i Rosji. Mam dużo angielskich znajomych, ale słowiańskich przyjaciół. W jaki sposób te obserwacje złożyły się na książkę? Na dodatek po polsku, który nie jest twoim językiem ojczystym?

– Ja nie panuję nad sobą w sensie twórczym, to proces tworzenia panuje nade mną. Jak byłam młoda, napisałam trzy krótkie opowiadania z po-

Boże, jak ja to lubię – doprowadzać rzeczy do absurdu! Są stworzone do tego, jak ulał. Jak wlał. Jak wylał. Jak rozlał. Jak przelał. Nie, chwileczka, momencik – językowi się nie przelewa, choćby nawet stanął na głowie! trzeby serca. Były też wiersze po rosyjsku i angielsku, i moje odwieczne bazgroły na różnych karteczkach, których potem nie mogę odnaleźć. Jedną z takich karteczek bardzo chciałam odszukać, bo wiedziałam, że mam na niej spisaną ciekawą historię z pracy sprzed czterech lat. Kiedy kartka się odnalazła, okazało się, że notatki są po rosyjsku, a pamiętałam je po polsku! Wtedy odkryłam, że mój mózg przeprogramował się na inny język i postanowiłam napisać tę książkę właśnie po polsku. I nawet nie myślę o tym, żeby ją przetłumaczyć, bo mój rosyjski jest za dobry i nie potrafiłabym oddać wszystkich tych zabaw z językiem, na które pozwoliłam sobie pisząc po polsku. A jak do tego doszło? Powiedzmy, że była to szlachetna ucieczka od własnej matki, która mieszkała ze mną przez pewien czas w Anglii. Mama zawsze karmiła mnie jej ulubioną zupą z

radzieckich czasów, czyli wodą, w której kartofelek goni za marchewką, bo do mięsa miała uraz. Po kilku tygodniach przebywania z nią dostałam syndromu nastolatki – zamiast do domu, szłam do kawiarni, jak najdalej od domu, żeby mama nie mogła tam przyczłapać i zaciągnąć mnie na obiad. Przez parę tygodni tak się włóczyłam, potem zaczęłam w tej kawiarni pisać, i nagle, jedno po drugim, wyskoczyło parę opowiadań. Tak spontanicznie?!

– Nie, ja jestem stara wyga, jak walnę książkę według planu, to ho ho! Ale poważnie, napisałam sobie plan, żeby uporządkować jakoś te opowiadania. A potem okazało się, że w książce zawarłam wszystkie drobiazgi, a nie to, co uważałam za najważniejsze. W moim przypadku wyniki nie są efektem zaplanowania i tak jest w każdej dziedzinie życia... Nie udusiłam tego pomysłu narzucaniem sobie czegoś, dałam mu po prostu szansę. Chce mi się pisać, to piszę, a potem okaże się, co z tego będzie. Nie planuję nic, tylko daję sobie szansę na coś. W takim razie – dajesz sobie szansę na kolejną książkę?

– Powiem tak: mam odnośnie tego już marzenie. Obecnie pracuję przy filmie, jestem niańką siedmiu rybaków z mojego miasta, zaangażowanych w projekt. Ale nie to, co jest w scenariuszu mnie interesuje, lecz to, co dzieje się poza nim, tam się odgrywa mój własny film i o tym chciałabym napisać. Może uda się wydać książkę w przyszłym roku, równocześnie z wejściem filmu do kin.


|19

nowy czas | 29 lipca 2011

kultura Fot. Wojtek Kornet

Serca polskich miast biją dla kultury Aleksandra Junga 21 czerwca, godzina 16.00. Sądny dzień dla Gdańska, Katowic, Lublina, Warszawy i Wrocławia. Emocje sięgają zenitu, serca biją pełne napięcia. Komu się uda? Które miasto w 2016 roku zostanie Europejską Stolicą Kultury? Każdy ma swoich faworytów. W kuluarach mówi się o niesamowitym potencjale drzemiącym w kandydaturze Katowic i Lublina, o miastach, które do tej pory najmniej były kojarzone z kulturalnym fermentem. W rozmowach często pojawia się również Wrocław, w związku z Europejskim Kongresem Kultury, jaki ma odbyć się tutaj jesienią. O Gdańsku wspomina się chyba najrzadziej, Warszawa jako stolica przekonuje niewielu. Czym właściwie jest tytuł Europejska Stolica Kultury? Jest szansą, inspiracją, jest impulsem do zmian. Zmian w przestrzeni, zmian w świadomości społecznej, zmian w myśleniu o kulturze. Po 1990 roku, kiedy tytuł ten przyznano Glasgow, nastąpił pewien przełom w postrzeganiu idei, której inicjatorką była grecka minister kultury Melina Mercuri. Wcześniej Europejskie Stolice Kultury wybierano ze względu na ich rozbudowaną infrastrukturę kulturalną, doceniano bogactwo ich oferty programowej, wreszcie były to najczęściej stolice europejskich państw (tak jak np. pierwsza Europejska Stolica Kultury z roku 1985 – Ateny). Po 2000 roku zmieniono kryteria przyznawania tytułu. Od tej pory Europejską Stolicą Kultury zostawały miasta, które szukały w kulturze inspiracji do rozwoju, miasta, których serca zaczynały dla niej bić. Tak było z brytyjskim Liverpoolem, z niemieckim Zagłębiem Ruhry, z austriackim Grazem czy rumuńskim Sybinem. Te miasta postawiły na rozwój poprzez kulturę. A jak do rywalizacji o tytuł podeszli polscy kandydaci? Czy ich serca również zabiły dla sztuki? Przyglądając się zdjęciom ukazującym rozentuzjazmowanych mieszkańców Katowic czy Lublina, gdy komisja selekcyjna odwiedzała ich miasta, nie da się myśleć inaczej. Przeglądając wnioski złożone tych kandydatów, widać w nich zarówno ogromny profesjonalizm, jak i pasję przejawiającą się w oryginalnych pomysłach, które mają zmienić wizerunek tych miast. Jak podkreślali członkowie międzynarodowej komisji rekrutacyjnej, kandydatury polskich miast osiągnęły poziom niespotykany w porównaniu z kandydaturami innych państw starających się o ten tytuł w poprzednich latach. Ten fakt nastraja bardzo pozytywnie i świadczy nie tylko o sile, jaka drzemie w naszym społeczeństwie, ale również o potencjale, którego może nie jesteśmy do końca świadomi. Uczestnictwo w tego rodzaju konkursach z pewnością pomaga nam to sobie uzmysłowić.

Komisja selekcyjna w Lublinie

Wróćmy jednak do Łazienek i do 21 czerwca. Godzina 16.00. Wszyscy z napięciem wpatrują się w ministra dziedzictwa i kultury narodowej Bogdana Zdrojewskiego, który inauguruje konferencję prasową. Za chwilę padnie nazwa wybranego miasta. W Lublinie i Katowicach rozemocjonowani mieszkańcy śledzą obrazy na ekranach telebimów transmitujących konferencję. Atmosfera prawie jak na stadionie przed ostatecznym gwizdkiem sędziego. W końcu jest werdykt! Europejską Stolicą Kultury 2016 zostanie Wrocław. Stolica Dolnego Śląska, która w swojej nazwie reklamuje się jako miasto miłości (Wrotslove), a w programie zakłada tworzenie przestrzeni dla piękna. Wybrano Wrocław, odnajdując w nim największy potencjał dla sprawnej realizacji głównych założeń idei Europejskiej Stolicy Kultury. Trochę rozczarowała mnie decyzja komisji. W mojej idealistycznej wizji Europejską Stolicą Kultury zostaje miasto, które nie tylko proponuje świetny program, nowatorskie spojrzenie na kulturę, ale również potrafi porwać za sobą tłumy. A to właśnie w Lublinie i Katowicach setki mieszkańców zebrały się na ulicach, by wspólnie świętować ogłoszenie wyników. To tam, a nie gdzie indziej, tłumy witały komisje selekcyjne, gdy odwiedzały one miasta-kandydatów. Tym miastom tytuł dałby z pewnością najwięcej, bo są to ośrodki, które nie wydają się atrakcyjne dla turystów, to miasta, którym potrzeba impulsów do zmian. Włodarze większości miast, które dotarły do czołówki eliminacji, a nie zostały wybrane, zapowiadają, iż swoje programy będą realizować mimo wszystko. Na facebooku powstała nawet strona Alternatywnej Europejskiej Stolicy Kultury Katowic oraz Lublina. Z niesamowitą satysfakcją obserwowałam, jak katowicka strona alternatywna już kilka godzin po ogłoszeniu wyników osiągnęła imponującą liczbę trzech tysięcy fanów. Niesamowity zryw, który był możliwy właśnie dzięki trwającym przez niecałe dwa lata przygotowaniom do walki o tytuł, walki bardzo wyrównanej i zaciętej. Walki, dzięki której serca wielu miast zaczęły bić dla kultury. I pomimo iż ogłoszono zwycięstwo Wrocławia, dla mnie zwycięzcami pozostaną właśnie Katowice i Lublin. Miasta, które stały się prawdziwymi czarnymi końmi w tej rywalizacji. Dotarły do czołówki i zachwyciły wielu oryginalnością swoich pomysłów, konsekwencją w działaniu i wiarą, że jakąkol-

wiek przestrzeń można zamienić w piękno, cytując za zwycięskim Wrocławiem. Trzymam kciuki za te alternatywne stolice kultury i życzę im, aby ta ogromna energia, jaką było czuć na ulicach obu miast, pozostała i doprowadziła do rzeczywistych zmian w przestrzeniach miejskich. Jeśli chodzi o sam Wrocław, warto z pewnością docenić fakt, iż stolica Dolnego Śląska w swojej strategii już od kilku lat stawia właśnie na rozwój infrastruktury kulturalnej. Prestiżowe wydarzenia, takie jak np. festiwal filmowy Nowe Horyzonty, przenoszą się właśnie do tego miasta. O czym to świadczy? Dla

Wrocławia kultura z pewnością się liczy. Choć w sprawach zaangażowania lokalnych odbiorców w uczestnictwo w przygotowaniach do roku 2016 Wrocław powinien brać przykład z Katowic czy Lublina, bo to, co się działo w sercach mieszkańców obu miast, jest nie do opisania. Myślę, że w obu miastach na palcach jednej ręki można by zliczyć osoby niepotrafiące odpowiedzieć na pytanie, czym jest Europejska Stolica Kultury. I to właśnie jest sukcesem prawie dwuletniej rywalizacji polskich miast o ten prestiżowy tytuł. Pojawili się kibice, których serca zaczęły bić dla kultury. I niech biją jak najmocniej, i jak najdłużej! Fot. Radosław_Kaźmierczak

Żywe logo Katowic


20|

29 lipca 2011 | nowy czas

podróże po kraju

Cudze chwalicie – swego nie znacie Paweł Rosolski

C

ztery dni urlopu. Niewiele, mając na uwadze odległość Poznań – Kazimierz, a w perspektywie legendarne polskie drogi. Piąta rano to dobry czas na wyjazd, aby dotrzeć w południe do celu. Polskie drogi wcale nie takie złe, a gdy się mija po drodze perełki, jak Ośrodek Przygotowań Olimpijskich w Spale czy opuszczone Zakłady Włókien Chemicznych w Tomaszowie Mazowieckim (idealne miejsce dla kreatywnych fotografów), to i czas jakoś szybciej biegnie. Kazimierz Dolny nad Wisłą (bo tak brzmi pełna nazwa celu naszej podróży) wita nas potężnym korkiem dojazdowym. W pierwszą trasę wybieramy się bulwarem wybudowanym wzdłuż Wisły. Jeszcze nie zdążyliśmy obejrzeć osławionego swoim urokliwym klimatem rynku, a już lądujemy na jednym ze statków wycieczkowych. Mało jest takich miast w Polsce, w których rzeka (podobnie jak Tamiza w Londynie) rządzi miastem. W Kazimierzu Wisła nie jest może elementem dominującym, ale niewątpliwie stanowi jego ważną część. Podziwiamy jej leniwy bieg, wszechobecne mielizny i wysokie nadbrzeża, a panorama Kazimierza stąd właśnie jest najpełniejsza. Rynek wita nas dopiero co ustawionymi straganami i sceną – to przygotowania do Ogólnopolskiego Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych. Trochę żałujemy, że nie zobaczymy tego spokojnego pejzażu z widokówek z zabytkową studnią i kościołem farnym w tle. Teraz studnia ginie pośród drewnianych konstrukcji straganów, a i kościół w remoncie – zasłonięty rusztowaniami i budowlanymi plandekami. Ale wieczorne występy kapel ludowych z pewnością wynagrodzą nam to z nawiązką. Wędrujemy na basztę, która wieki temu broniła przeprawy przez Wisłę i służyła jako strażnica do poboru cła. Niestety, obecnie również w remoncie, ale widok na Wisłę i Kazimierz z jej okolicy jest znakomity. Jednak najpiękniej Kazimierz prezentuje się z tzw. Góry Trzech Krzyży, które stoją tutaj od 1708 roku, upamiętniając ofiary zarazy morowej szalejącej niegdyś w tym miejscu. I tu pierwsza i chyba jedyna tak niemiła niespodzianka – niby miejsce symboliczne i zarazem przyrodniczy ewenement (chroniona prawnie roślinność na zboczach), a przy wejściu na górę kasa fiskalna i 1 zł opłaty za możliwość podziwiania Kazimierza z góry – mały niesmak. Za to kapele na festiwalowym rynku grają pięknie i za darmo... Drugiego dnia wybieramy się do osławionych wąwozów w okolicy Kazimierza. O ile Norowy Dół nie robi jeszcze na nas zbyt wielkiego wrażenia, o tyle już Korzeniowy Dół z jego bajkową scenerią lessowych zboczy to już absolutnie ewenement przyrodniczy (nawet jeśli stworzony z udziałem człowieka). Popołudniową porą udajemy się nadwiślańskim bulwarem do Mięćmierza – rybackiej osady, w której czas jakby się zatrzymał. To tutaj kozy w najlepsze brodzą po piaszczystym nabrzeżu Wisły, szukając odrobiny zielonego przysmaku. Tu piaszczyste rondo ze studnią pośrodku to norma, a przechadzające się w zaskakującej symbiozie

kaczki, króliki, kury i inne bogactwo inwentarza to widok powszedni. Jednak dopiero podejście na Górę Albrychta – małe wzniesienie w pobliżu wioski – daje tak naprawdę poczucie spełnienia. Po blisko godzinnym wpatrywaniu się w leniwy, prawie niezauważalny nurt Wisły w świetle zachodzącego słońca wciąż nie mamy dosyć. Ale festiwalowe kapele już stroją instrumenty do wieczornego grania na kazimierskim rynku... W sobotni poranek wyruszamy na objazdówkę. Przecinamy Wisłę i... gubiąc drogę, w pewnym momencie trafiamy do Włostowa. Jakże przecudnie jest czasem pomylić szlaki – Włostów to mała osada z wybudowanym w połowie XIX wieku Pałacem Karskich. Dziś to już tylko ruina i z tego też powodu dostępna dla poszukiwaczy zagubionej architektury ceglanej, ale opowieści napotkanego staruszka o dziejach tego miejsca jeszcze bardziej przekonują nas, że dobrze trafiliśmy. Z Włostowa już tylko kawałek do miejscowości Ujazd, gdzie znajdują się najpotężniejsze ruiny zamkowe w Polsce. Zamek Krzyżtopór – bo tak brzmi nazwa tego miejsca – to niegdyś rezydencja magnacka z herbem rodu Ossolińskich po obu stronach bramy. Nie sposób opisać potęgi tego miejsca jedynie na podstawie opracowań w przewodnikach. Chociaż w całej swojej okazałości zamek prezentował się tylko kilkanaście lat (do najazdu Szwedów na Polskę w 1655 roku), to majestatyczność budowli symbolizującą rok kalendarzowy – 4 baszty, 12 sal, 52 komnaty i 365 okien – można oczami wyobraźni zobaczyć i dziś. Naszym głównym celem tego dnia jest jednak Sandomierz – perełka kultury z pochyłym rynkiem (120 na 110 metrów). To unikatowe połączenie sielskości i elegancji dziś znane jest przede wszystkim jako miejsce akcji serialu TVP Ojciec Mateusz, ale warto się tam wybrać chociażby dla widoku na

miasto ze szczytu Bramy Opatowskiej – jedynej ocalałej baszty murów obronnych miasta. Sam rynek z gotycko-renesansowym ratuszem to już tylko dopełnienie tego dnia. A wieczorem w Kazimierzu znowu zagra kapela... I tak w końcu czwartego dnia zbieramy się do powrotu. Po raz czwarty próbujemy przekroczyć Wisłę promem, aby skrócić sobie powrotną drogę przez Janowiec. Nic z tego – tym razem zamulenie rzeki nie pozwala nam na promową frajdę, ale do

Sandomierz – perełka kultury z pochyłym rynkiem to unikatowe połączenie sielskości i elegan cji… Po prawie godzinnym wpatrywaniu się w leniwy, prawie niezauważalny nurt Wisły w świetle zachodzącego słońca wciąż nie mamy dosyć. Ale festiwalowe kapele już stroją instrumenty na kazimierskim rynku...

Janowca i tak docieramy. To już mniej imponujące niż Krzyżtopór i po części odbudowane ruiny zamku z XVI wieku i chyba zapamiętamy je bardziej jako odległą twierdzę górującą nad Wisłą, kiedy codzienne spacery po Kazimierzu kończyliśmy przechadzką po bulwarze nadrzecznym. I jeszcze tylko powrotna droga, którą będą nam umilać widziane za oknami pejzaże i... ten dźwięk kapel z kazimierskiego rynku, który pozostał w uszach na długo...


|21

nowy czas | 29 lipca 2011

podróże po świecie

Romantyczne kanały Brugii Maîtres chocolatiers

LA DOLCE VITA po belgijsku Aleksandra Ptasińska

Czy Wielka Brytania jest wyspą? Lądując na jednym z tutejszych lotnisk lub przyjeżdżając Eurotunelem trudno poczuć wyspiarski klimat, co dopiero poruszając się po zakorkowanym Londynie, w którym prawie wszystko świadczy o tym, że jesteśmy w pępku świata. Niekiedy tylko zbłąkana mewa przypomni nam, że morze oblewające ze wszystkich stron Wielką Brytanię jest niedaleko... Jak na wyspie poczujemy się dopiero wtedy, kiedy przypłyniemy tu promem. Jest to niezwykle przyjemna podróż, tym bardziej że promy (np. przewoźnika DFDS Seaways, z którego usług korzysta coraz więcej Polaków) są bezpieczne i komfortowe. Kołysząc się na falach kanału La Manche można zjeść obiad i odpocząć na pokładzie lub przez obszerne okna obserwować powoli zbliżający się brzeg Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Holandii lub Skandynawii, czyli wszystkich miejsc docelowych, gdzie dopływają promy DFDS. A stamtąd mamy nieograniczone możliwości. Jeśli dysponujemy krótkim czasem, możemy zwiedzić miejscowości nadbrzeżne, nawet w drodze do lub z Polski. Jeśli mamy go więcej, możemy wybrać się choćby do Paryża, Brukseli czy Amsterdamu. My na zaproszenie DFDS wybraliśmy się do uroczej Brugii – niewielkiego miasta w Belgii, stolicy Flandrii Zachodniej. Miasto nazywane jest Flamandzką Wenecją lub Wenecją Północy, choć mieszkańcy Brugii wolą nazywać Wenecję... Brugią Południa! W Średniowieczu było najważniejszym portem Europy Północno-Zachodniej, ośrodkiem handlu i perłą architektury, tworzyli w nim Jan van Eyck i Hans Memling. Pod koniec XVI wieku Brugia bardzo podupadła i przez cztery stulecia nie miała większego znaczenia, zamieniając się w prowincjonalne miasteczko w zubożałej Flandrii. Dopiero niedawno nastąpił ponowny rozkwit Brugii, która budzi się do życia i staje się popularnym miejscem turystycznym – w 2000 roku średniowieczne centrum miasta, które niemal w całości zachowało się w czasie II wojny światowej, zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, dwa lata później Brugia została Europejską Stolicą Kultury, a w 2008 roku do kin wszedł film Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj (In Bruges) z Colinem Farellem i Ralphem Fiennesem, którego akcja toczy się właśnie w Brugii. Ale co takiego ma w sobie to spokojne miasteczko, że co roku przyciąga miliony turystów? Brugia to połączenie dostojnej architektury z malowniczymi zakątkami, to brukowane uliczki pachnące historią i wkradająca się w nie nowoczesność, to w końcu romantyczne kanały, po których płyną łódki i łabędzie oraz rozbrzmiewające w całym mieście co kilka minut dzwony i dzwoneczki. W Belgii nadal popularnym zajęciem wśród kobiet i mężczyzn w różnym wieku jest koronkarstwo, dlatego w każdej brugijskiej uliczce możemy napotkać sklep z koronkami i piękną wystawą, co tworzy niepowtarzalny, ciepły klimat. Nas najbardziej zachwyciły haftowane parasolki i zakładki do książek, rodzinie można natomiast wysłać oryginalną koronkową pocztówkę. Ale Brugia to w szczególności raj dla smakoszy, który kusi jak żadne inne miejsce na świecie... Warto przede wszystkim spróbować belgijskiej czekolady, której poświęcono

nawet szlak miejski i muzeum, choć zdecydowanie lepiej wejść do jednego z ponad pięćdziesięciu sklepików i tam rozkoszować się wspaniałym zapachem oraz widokiem maîtres chocolatiers, wyrabiających masę czekoladową i formujących pralinki o różnych nadzieniach i fantazyjnych kształtach na oczach klientów. To niesamowite, że spacerując po Brugii rzeczywiście czuć zapach czekolady, jakby przesiąknięte były nim uliczki i pięknie zdobione fasady domów... Ale nie samą czekoladą miasto żyje. Nie zapominajmy o belgijskim piwie, które doceniają najwięksi smakosze na całym świecie. Niektóre puby w Brugii mają swoim gościom do zaoferowania około 300 rodzajów tego trunku o różnej barwie, smaku, mocy i sposobie warzenia. Co prawda piwo podawane jest w niewielkich ilościach (najczęściej 0,33 l), ale jego moc czę-

sto dochodzi do 9 proc. Belgowie znacznie przedkładają jakość nad ilość. Godne polecenia są piwa z rodzinnego browaru De Halve Maan, znajdującego się w centrum Brugii, czyli Brugse Zot (brugijski wariat) i Straffe Hendrik (mocny Henryk). Do piwa najlepiej smakują frytki, które – chyba większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy – pochodzą z Belgii i tradycyjnie są podawane z majonezem. Na kolację natomiast najlepiej zamówić rybę bądź muszle lub ostrygi – wspaniale przygotowane miejscowe przysmaki, które – ze względu na bliskość morza – są zawsze świeże i najwyższej jakości. Zachęcamy wszystkich do odwiedzenia Brugii i poznania niepowtarzalnych uroków miasta, gdzie słodko płynie życie. Może i nam udzieli się atmosfera jedynego w swoim rodzaju, słodkiego jak czekolada i delikatnego jak koronka, północnego la dolce vita?


22 |

29 lipca 2011 | nowy czas

czas na relaks

IN THE HEART OF CRISIS » I am meeting Samuel Wood, an International Projects Officer for

mANIA

Tearfund. Since March 2011 I have been trying to arrange an interview with him. Now it is the middle of July. The evening is quite gloomy and rainy. We are sitting in a cosy pub nearby POSK, the Polish Centre in Hammersmith. For the very first time I heard about Sam from his fiancée Alison. She is dedicated to Tearfund mission as much as Samuel.

GOTOWANIA Mikołaj Hęciak Sam, there are two things you are passionate about: food and helping people. Which one is stronger?

– Well that’s a difficult question, but I would say helping people through disaster management work. Currently you do work for Tearfund. What does Tearfund stands for?

– The Evangelical Alliance Relief Fund – it has been around for about 40 years. So, basically Tearfund helps people through local churches which are most of the time in the middle of all crises. Is that correct?

– Pretty much. Tearfund has two ways of working, through around 300 partner organisations, many of which are churched based, or work through local churches, and through it’s own direct aid operations. These are in countries where our national partners don’t have the capacity to respond to the scale of the disaster – places like Afghanistan, Sudan, DR Congo, Haiti, and Pakistan. What an International Project Officer means? What do you do on daily basis?

– My job involves supporting our partners in various different disaster prone countries to prepare for and respond to disasters. Most recently I have worked with partners in Bangladesh to prepare for cyclones, Honduras and Nicaragua, in West African counties of Niger, Burkina Faso, Mali and Chad. Prior to this I was involved in Tearfund’s direct operations as a general manager in the Disaster Management Team. In this time I lived and worked in both South and North Sudan. How did that happen that you joined Tearfund?

– I have always been interested in overseas travel and in my time travelling in developing countries I saw a lot of physical need. A desire grew within me not just to 'look' at these people and places, but also to make a difference in these needy places. This kind of work also fits well with my Christian faith and motivates me to do this.

SEAFOOD PAELLA Sam with a snake

cultivate many vegetables because they were pastoralists and therefore focused on herding their cattle. I can’t grasp it. Local people eat only porridge all day long. This is very staple diet. It must be difficult to bear especially for someone who likes good food?

– Well, to be honest, I rarely ate the sorghum. We would buy dried food from Kenya.

What was your way of finding God in your life? Have you been Christian for all your life?

Is anything you wouldn’t eat at all? What was the strangest food you have tried in your life?

– I became a Christian in my early 20s after leaving University, whilst reading the Bible. It is my faith in God that inspires me to do the type of work that I do and I believe that God guided me into this profession.

– I’m not a fussy eater, but I don't like eating goat testicles or sheep brain!

I agree with you that God has a unique plan for everyone and this is amazing Sam, isn’t it?

– Yes, you are right Being often in some remote parts of the world, have you gone through some dangerous situations?

– Yes, there were many times in South Sudan where we had to lie on the ground whilst militia fired shots directly outside our compound which only had a grass fence for 'protection'. For the most of the time I was pretty lucky as much worse things had happened to my colleagues. You spent most of your time in South Sudan. What kind of food is available over there?

– I worked in a very remote location with very few roads and very small markets. Most people ate sorghum which is a cereal crop and is often mixed with cow milk to make porridge. People did not

Supply of good food in England has change dramatically. Going back to your memories from childhood, what kind of food do you remember eating as a child?

– Most of my childhood food memories are around eating traditional English roast diners, like beef, lamb and chicken with roasted potatoes, vegetables and gravy. Have you got some interesting places which you could suggest for dining out in London?

– Well I do like going to East London, I find the Indian and Pakistani food around Bethnal Green is great. If I was going to have some more traditional English country food a bit closer to my home in West London I would always go to the Carpenter’s Arms in Black Lion Lane in Hammersmith. You have plenty delicious recipes for every occasion. Can you share one simple with readers of Nowy Czas, please?

– Seafood Paella – see recipe.

Ingredients: 6 chicken breasts or thighs, sea salt and freshly ground black pepper, plain flour, for dusting, olive oil, 100g chorizo sausage, sliced, 6 slices streaky bacon,1 onion, finely chopped, 4 cloves of garlic, finely chopped, 2 litres hot chicken stock, 2 large pinches of saffron, 1 heaped teaspoon smoked paprika, 500g paella rice, small bunch flat leaf parsley – chopped, 2 handfuls peas, fresh or frozen, 10 king prawns; optional: 500g mussels, scrubbed, optional: 2 small squid, halved and scored. How to cook it: Preheat the oven to 190ºC/375ºF/gas 5. Season the chicken pieces and dust with flour. Heat a little olive oil in a large deep pan and fry the chicken until golden brown on both sides. Place the pieces on a baking tray and into the oven for 30 minutes. Put the pan back on the heat. Add the sliced chorizo and pancetta or bacon and fry until browned and crispy. Then add the onion and garlic and cook until soft. Meanwhile infuse half the hot chicken stock with the saffron. Add the smoked paprika, rice and infused stock and leave to cook on a medium heat, stirring from time to time. After 20 minutes the rice should be nearly cooked. At this point, pour in the rest of the stock along with the peas, prawns, and the mussels and squid if you are using them. Place a lid on the pan and cook for 10 minutes more. Finally, add the cooked chicken and serve sprinkled with chopped parsley and a wedge of lemon. Preheat the oven to 190ºC/375ºF/gas 5. Season the chicken pieces and dust with flour. Heat a little olive oil in a large deep pan and fry the chicken until golden brown on both sides. Place the pieces on a baking tray and into the oven for 30 minutes. Put the pan back on the heat. Add the sliced chorizo and pancetta or bacon and fry until browned and crispy. Then add the onion and garlic and cook until soft. Meanwhile infuse half the hot chicken stock with the saffron. Add the smoked paprika, rice and infused stock and leave to cook on a medium heat, stirring from time to time. After 20 minutes the rice should be nearly cooked. At this point, pour in the rest of the stock along with the peas, prawns, and the mussels and squid if you are using them. Place a lid on the pan and cook for 10 minutes more. Finally, add the cooked chicken and serve sprinkled with chopped parsley and a wedge of lemon.


|23

nowy czas | 29 lipca 2011

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

Kiedy Płaczesz tylKo Nad sobą...

Wspinałam się powoli po drabinie, by dosięgnąć siedzącego na dachu małego kotka. Miauczał ze strachu od godziny. Właśnie go trzymałam w rękach, kiedy osunęła się dachówka i poczułam, jak odklejam się od drabiny i jak siła ciężkości przyciąga mnie do ziemi. Wylądowałam na plecach na grządce kwiatowej, tuż obok rośliny zwanej dziwaczkiem, która kwitnie tylko nocą, a nawet próbuje kwitnąć, kiedy pada deszcz. Nie mogłam ruszyć nogami i nie czułam swojego ciała w okolicach bioder. Moja mała córeczka spała na górze i nikogo nie było wokoło. Nade mną rozciągał się obraz nieba tak gęsto usiany gwiazdami, jakby Stwórca rozlał mleko na niebie. Zwróciłam się do swojego

spowiednika... Nawet jeśli świat skończy się właśnie teraz, to z pewnością przetrwa mój kamienny żal i złość na mojego ojca. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, ojciec odszedł od nas. Porzucił matkę i mnie. Matka nigdy nie otrząsnęła się z tej tragedii i przeżyła jeszcze w cierpieniu piętnaście lat. Po jej śmierci przyswoiłam sobie wszystkie cechy sieroty i skrzętnie przejęłam bagaż Matki, kobiety opuszczonej i skrzywdzonej przez ojca. Nosiłam w sobie wszelkie odmiany dezorientacji, nadaktywności, introwersji, chłodu uczuciowego, osamotnienia i masę innych zaburzeń emocjonalnych. Minęły lata, wyszłam za mąż za swoją pierwszą studencką miłość. On, geolog-ogrodnik, zbudował ekologiczny dom na wsi i w asyście natury wiedliśmy życie przyjemne. Bycie ze mną nie mogło być różanym ogrodem. Cała moja dobra energia była rozproszona na myśleniu o ojcu i osądzaniu go. Nie było dnia, żebym go nie potępiała i nie skazywała. Trwanie w żarliwym poczuciu krzywdy i upokorzenia jak bufor oddzielało mnie od codziennej radości życia i okradało chwilę teraźniejszą. Po dwóch latach urodziła nam się córeczka. Wkrótce potem mój ukochany mąż zapragnął odwiedzać inne ogrody tego świata i opuścił mnie. Moja mała córeczka często mnie pyta: –Dlaczego ty się nigdy nie uśmiechasz, mamusiu? – Wiesz – odpowiadam dziecku – już nawet w szkole nazywali mnie smutną madonną. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach, kiedy zrozumiałam, że jeśli będę żywić córkę swoim bólem i dramatem, to i ona tym nasiąknie za młodu, a to gorzej niżby ktoś rzucił na nią zły czar. Leżąc tak, unieruchomiona pośród przedziwnych roślin pielęgnowanych przez mojego męża, dokonywałam refleksji nad swoim życiem. On, miłośnik natury, zawsze sadził kwiaty, a ja miałam przerywać chwasty pomiędzy nimi (nie flancować!). Wsłuchiwałam się w śpiew ptaka, ale ptaka nie było. Tak jak i moje życie, które było niczym, a powinno być wszystkim. Żyłam nienawiścią do ojca i ta nienawiść zżerała mnie całą. Czułam jakieś dziwne ukojenie, myśląc, że jest to moja ostatnia spowiedź, lecz nagle, jakby z zaświatów, pojawiła się nade mną postać mężczyzny, który nazwał mnie po imieniu i ciepłym głosem zapewnił, że

CLASSIC Międzynarodowe Rozmowy ze stacjonarnego

Polska Bez kontraktu

Stałe stawki połączeń 24/7

Wybierz numer dostĊpowy, a nastĊpnie numer docelowy i zakoĔcz #.

Polska tel. stacjonarny

1p/min - 084 4862 4029

komórkowy T-Mobile Polska tel. 5p/min - 084 4545 4029 Orange, Plus GSM

WiĊcej informacji i peány cennik na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. BT call setup fee applies. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Prices to other Poland’s mobile networks will be charged at 20p/min. Prices correct at time of publishing: 31/05/2011. This service is provided by Auracall Ltd.

wszystko będzie dobrze i że ambulans jest już w drodze. To był mój ojciec. Od tego czasu minęło pięć miesięcy. Mój ojciec pojawił się jak dobry duch, który czuwał nade mną. Powiedział, że już od tygodni przebywał blisko i obserwował moje życie, ale nie wiedział, jak się do mnie zbliżyć. Aż tej nocy znalazł mnie półprzytomną, leżącą bezwiednie w wiejskim ogrodzie kwiatowym. Ojciec przejął wszelkie obowiązki opieki nade mną i moją córeczką. Woził mnie niestrudzenie na masaże i gimnastykę, do uzdrowicieli i cudotwórców. Nauczył się, jak mnie ubierać, sadzać na wózku, robić ze mną zakupy, gotować i sprzątać. Zawsze cierpliwy, oddany, pełen żywej radości i śmiechu, który roznosił się po całym domu i wibrował echem po łące i ogrodzie. Zawoził moją córkę do szkoły, a ona dumnie trzymała go za rękę i upominała: – I tylko nie spóźnij się, Dziadziusiu, na wywiadówkę. Chodziła po domu jak pani na włościach i zapewniała: – Jak dobrze, że mamy mądrego Dziadziusia w domu! Piszę ten list do nieznajomej w gazecie, bo nie mam nawet komu powiedzieć o tym więzieniu psychologicznym, w jakim się sama zamknęłam. Nie umiem przebaczyć swojemu ojcu. Nie umiem wyciągnąć do niego ręki. Może są jakieś duchowe prawa, które rządzą życiem mojej matki, moim i mojego ojca? Jak bumerang powraca do mnie uraza i żal i dręczę się jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy go nie było. Konflikt, jaki toczy się we mnie, zabiera mi siły żywotne, które tak mi są potrzebne do wyzdrowienia. Ojciec stworzył nam teraz prawdziwy dom rodzinny. Nawet kot już nie boi się szczekającego psa i nie ucieka na dach, a krzew migdałowca, który ojciec zasadził jako symbol przeprosin, wspaniale kwitnie już od tygodni. Lekarze wróżą mi całkowity powrót do zdrowia. A ja nie mogę znaleźć w swoim sercu łaski przebaczenia dla własnego ojca. Gdyby tak jakaś szczególna łaskawość mogła zajrzeć do mojego bolesnego świata? Jest taka ławka. Usiądź tam ze mną. Posłuchaj opowieści.

W dalekiej krainie, gdzie słońce praży ziemię, a deszcz pokazuje się rzadko, jak kapryśna księżniczka, żyło dwóch chłopców, którzy przyjaźnili się od początku świata i swoich narodzin. Pewnego dnia wędrujący beduin z karawaną dwudziestu wielbłądów opowiedział im o krainie, gdzie zieleń jest przez cały rok, a woda wypływa szybkim nurtem ze swojego źródła, leniwie rozlewając się po całej ziemi. Chłopcy długo nie myśleli, zebrali w tobołek garstkę daktyli i wyruszyli na poszukiwanie bajecznego kraju. Szli już wiele dni przez pustynię, wyczerpani i głodni, kiedy nagle zaczęli się o coś sprzeczać, aż wywiązała się między nimi wielka kłótnia. Jeden z nich wymierzył drugiemu policzek. Uderzony chłopiec bardzo cierpiał z bólu i poniżenia, ale nie mówiąc nic, w ciszy wyrysował kijem na piasku: „Dzisiaj mój najlepszy przyjaciel uderzył mnie w twarz”. Chłopcy szli dalej, pokonując nieprzyjazną suchość i smagający piasek. Złudne miraże bezustannie obiecywały zieleń drzew i chłód wody. W końcu jednak dotarli wycieńczeni do prawdziwej oazy, gdzie było zielono i chłodno. Gdy ugasili już pragnienie, postanowili wykąpać się w stawie. Nikt ich jednak nie ostrzegł i chłopiec, którego przyjaciel uderzył w twarz, zaczął grzęznąć w mule stawu. Im bardziej próbował się wydostać, tym głębiej wciągało go bagno. Chłopiec, wyczerpany i przerażony, przestał już nawet wołać o pomoc i widział, jak śmierć zbliża się do niego. Ostatnim wysiłkiem skierował oczy w stronę nieba i miał się już poddać, kiedy usłyszał krzyk swojego przyjaciela, który skręcił swoje szaty w linę i rzucając mu ją na ratunek, powoli wyciągnął go w bezpieczne miejsce. Kiedy już chłopiec ochłonął z szoku, w ciszy i skupieniu wypisał na kamieniu: „Dzisiaj mój najlepszy przyjaciel uratował mi życie”. Chłopiec, który w złości uderzył swojego przyjaciela, ale też i uratował go od utonięcia, spytał zaciekawiony: –Kiedy zraniłem cię w złości, napisałeś słowa na piasku, a teraz wyrzeźbiłeś słowa w kamieniu. Dlaczego? Chłopiec w skupieniu odpowiedział przyjacielowi: – Kiedy ktoś cię zrani, zapisz to na piasku, żeby wiatr przebaczenia łatwo mógł to wymazać. Ale jeśli ktoś uczyni ci coś dobrego, zapisz to na kamieniu, z którego żaden wiatr tego nigdy nie wymaże. Popatrzyłam na autorkę listu. Jakiś promień światła dotknął ją swoim ciepłem. – Ty też jesteś niepowtarzalnym krokiem Boga. I wskazałam jej drogę powrotną do lekkości życia. Niech miłość nie będzie zapomnianą sztuką, bo bez niej człowiek jest jak „miedź brzęcząca i jak ten cymbał brzmiący”.


24|

29 lipca 2011 | nowy czas

co się dzieje

jacek ozaist

WYSPA [47] Skrom ne go otwar cia re stau ra cji do ko na li śmy w so bo tę. Nie by ło kwia tów, szam pa na, ba lo nów, ban ne rów, pla ka tów. Ani ra do ści, ani ulgi. By ło sku pie nie i po czu cie speł nie nia, że w koń cu moż na roz luź nić pięść, a na wet wło żyć rę kę do kie sze ni. Zda wa li śmy so bie już, nie ste ty, spra wę, że na ro do wą po tra wą Po la ków stał się ke bab, ale mie li śmy na dzie ję do trzeć do tych, któ rzy wciąż ce ni li wa lo ry oj czy stej kuch ni. Tym bar dziej że ży li śmy wszy scy tak da le ko od ro dzin ne go kra ju. Oprócz fe ral ne go wy pad ku z ka lo ry fe ra mi, nie wy da rzy ło się wię cej nic złe go. Pol scy fa chow cy spi sa li się zna ko mi cie. W ogó le Po la cy na emi gra cji zda li mi się na gle nie wia ry god nie wspa nia li. Naj pierw kil ka pań przy szło za py tać o pra cę, po tem ktoś za ofe ro wał co ty go dnio we my cie na szych okien, wresz cie zaj rzał po nu ro wy glą da ją cy je go mość i z ak cen tem zna ją cym nie jed ne wię zien ne mu ry za ga ił: – Zio mek, jest de al. W ta kim ga ra żu jest peł no zło ta, kosz tow no ści i lap to pów. Trze ba tyl ko tro chę ka sy na no ży ce i pi łę. Kop snij pięt na ście fun tów i no wiut ki lap top jest twój. Na gle go po zna łem. W Du ke’u chciał mi sprze dać rze czy z wy rwa nej ko muś re kla mów ki mar ki AS DA – za pew ne czy jeś za ku py. Wpa dła do nas jesz cze pa ni Jo la, dys tyn go wa na żo na pew ne go An gli ka. Gła ska jąc się po peł nym ocze ki wa ne go po tom stwa brzu chu, za py ta ła, czy nie zna my ko goś, kto szu ka pra cy. Po pro si li śmy o szcze gó ły ofer ty, na co pa ni Jo la oświad czy ła, że po trze bu je oso by do sprzą ta nia, go to wa nia, opie ki nad do mem. No, słu żą cej – do da ła. – Słu żą cej? – za py ta łem z nie do wie rza niem – No tak – pa ni Jo li nie drgnę ła na wet po wie ka. Od sze dłem z nie sma kiem. Wy je cha ła z ja kiejś za bi tej de cha mi dziu ry, po zna ła an giel skie go „księ cia” i za czę ła roz sma ko wy wać się w sty lu ży cia z wie ku XIX. Pierw szy klient z praw dzi we go zda rze nia od wie dził nas wcze snym po po łu dniem. Po roz glą dał się, uważ nie prze stu dio wał me nu i po pro sił o to, co ma my w kar cie naj lep sze go. Na ko niec zo sta wił dzie sięć fun tów na piw ku. Na szczę ście. Co raz wię cej lu dzie za glą da ło z cie ka wo ści. Ci mniej lę kli wi za da wa li py ta nia, ko men to wa li wy strój sa li, obie cy wa li, że wró cą. Więk szość czy ta ła me nu na sto ją co i, na wi dok cen, bra ła no gi za pas. Za czę li śmy ro bić za kła dy, kto i kie dy wyj dzie. Je den pan przy pro wa dził ca łą wy ciecz kę. Za ję li trzy sto li ki, za mó wi li mnó stwo po traw – praw dzi we pol skie me ze – a po tem pan prze wod nik zro bił nam ty ra dę, że to po da je się tak, a tam to siak, że na sza kuch nia to już Eu ro pa, ale mu si my speł nić wie le ry go ry stycz nych wy mo gów. Przez pierw sze ty go dnie wy cho dzi łem do klien tów sam. Póź niej wró ci ła do nas kel ner ka z Du ke’a – Ka mi la. Zo sta ła na lo dzie, gdy za mknę li śmy tam tą gar kuch nię. To by ła jej pierw sza pra ca na Wy spach, in nej nie szu ka ła. Chęt nie wró ci ła, a my przy ję li śmy ją z otwar ty mi ra mio na mi. Spra wy za czę ły ukła dać się na praw dę do brze. W te le wi zji, któ rą

za mon to wa li śmy pod su f i tem, Tusk z Ka czyń skim gra li w ping -pon ga uczu cia mi wy bor ców, my zaś, w sie dem na stym wo je wódz twie, ro bi li śmy swo je. Po wol ne go to wa nie ma ka ro nu oraz piesz cze nie so su pe sto przy kie lisz ku chian ti al bo ba ro lo i dźwię kach Mo zar ta jest czy stą afir ma cją ży cia, na to miast ro bo ta przy ma so wym ży wie niu to ko pa nie ro wów, ka mie nio łom, or ka na ugo rze. Trze ba mieć do te go ser ce, du żo ser ca. I koń skie zdro wie. Po pe sto i wi nie moż na li czyć na seks przy świe cach, a w ga stro no mii co naj wy żej na pa rę pen sów skwa pli we go na piw ku. Kto się tym zaj mo wał, ten wie. Wcze śniej te go nie wie dzia łem. Dla mnie pro wa dze nie knaj py to za wsze by ła bar dzo ro man tycz na spra wa. Gdy się sie dzi w przy tul nym wnę trzu i cze ka na po da nie po sił ku, to zwy kle jest faj na spra wa, po dru giej stro nie faj nie by wa rzad ko. Po śpiech, stres, krzy ki i ła ja nia. A na ko niec jesz cze trze ba to wszyst ko po sprzą tać... Naj faj niej sie dzi się za ba rem i ga pi na lu dzi po dru giej stro nie szy by. Na gle po czu łem to déjà vu. Znów sie dzia łem wy god nie i wy glą da łem przez okno na peł ną ży cia uli cę. Sy tu acja dla czło wie ka po słu gu ją ce go się pió rem ide al na. Dzie sięć lat wcze śniej sie dzia łem w my dlar ni Ane ty i two rzy łem. A kie dy nie by ło we ny, po chła nia łem dzie ła in nych. Ob ser wo wa nie ży cia, śle dze nie ru chu, bu ja nie w ob ło kach i ba ja nie oka za ło się za ję ciem przy jem nym i po ży tecz nym. Pa rę rze czy się wte dy uda ło i wy szło dru kiem. Dziw ne uczu cie. Speł ni łem ko lej ne ma rze nie. A mo że za chcian kę? Z tru dem je roz róż niam. Czas tak szyb ko umy ka. Po goń za nim ab sor bu je co raz wię cej sił i środ ków. Po ra koń czyć. Nie po byt w Lon dy nie, ale pi sa nie o nim. Był mia stem wiel kim i nie sa mo wi tym, gdy w 2005 ro ku przy je cha łem rzu cić mu wy zwa nie. Dziś wciąż jest mia stem fa scy nu ją cym, lecz jed nak okieł zna nym. Sza cu nek wiel ki obo wią zu je, lę ku już nie ma. Łzy mnie za le wa ją na wspo mnie nie ta ty, któ ry za wsze mó wił: – Ja cek, zo ba czysz, po je dzie my do Lon dy nu! Nie je stem już za hu ka nym przy jezd nym. Miesz kam tu. Głów ną si łę opo wia da nia sta no wi ło w tym tek ście by cie kimś z ze wnątrz, go ściem, ob ser wa to rem, za fa scy no wa nym tu ry stą. Stra ci łem to. Je stem stąd. Mo je sło wa zna czą. Mo je sło wa ra nią. Nie ma dy stan su epic kie go. Jest tu i te raz. Czło wiek prze ze mnie opi sa ny mo że przyjść i sto czyć ze mną po je dy nek bok ser ski na jed ną run dę. Kil ku An gli ków uda ło się roz sma ko wać w na szych spe cja łach. Rzecz w po przed nim miej scu nie moż li wa. Przy cho dzą czę sto, wie dzą, cze go chcą i za ma wia ją to. Do te go ma my Wę grów, Li twi nów, Sło wa ków, Niem ców, Ru mu nów, Buł ga rów, Fran cu zów, Chiń czy ków i in nych. Je stem szczę śli wy. Od na la złem swo je miej sce w Lon dy nie. Je stem tu...

Koniec poprzednie odcinki

@

www.nowyczas.co.uk/wyspa

The Princess of Montpensier Stylowy romans kostiumowy. Rzecz dzieje się w XVI-wiecznej Francji, podzielonej sporem między katolikami i hugenotami. Piękna i bogata Marie de Mézières zakochana jest w Henrym, odważnym i przystojnym rycerzu. Na drodze ich szczęścia staje jednak ojciec, który pragnie wzmocnić pozycję swego rodu wydając dziewczynę za bogatego szlachcica. Marie nie jest w stanie mu się przeciwstawić. Staje przed ołtarzem z wybrankiem ojca. Ale to dopiero początek… Socialisme Jean-Luc Godard znowu uderza. Tym razem tajemniczym, dziwacznym i awangardowym freskiem. Literatura miesza się z kronikami filmowymi i sennymi sekwencjami. Pierwszy film legendarnego reżysera od wielu lat. The Conspirator Najnowszy film Roberta Redforda. Lądujemy w 1865 roku na sali sądowej, gdzie pada jedno z najważniejszych pytań dla historii i tożsamości Ameryki: kto zabił Abrahama Lincolna? Nieco staromodny dramat sądowy z uniwersalnymi tematami w tle: terroryzmem, niesprawiedliwością i wolnością jednostki. Aliens Ellen Ripley przeżyła w kosmosie prawdziwe piekło. Po swoim starciu z przerażającym Obcym wraca na Ziemię i próbuje ostrzec mieszkańców naszej planety. Tyle, że historia jest zbyt makabryczna, by ktokolwiek w nią uwierzył. Na razie nic się nie dzieje. Ale Ripley przeczuwa, że prędzej czy później koszmar powróci. I rzeczywiście… Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2 Niedziela, 30 lipca, godz. 15.15

muzyka JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN, Z SERCA KRAKOWIANIN, Z DESPERACJI LONDYŃCZYK. ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ, POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE

I went to a funeral on Monday Manicured lawns, tidy trees, some plots like miniature castles built by toddlers. The departing no–faith– all fait h hall resembled never theless a chapel, but decorated in suburban pleated curtains, an altar-like pedestal for the speaker, and more cur tains behind which the tasteful disposal of the flowered coffin was conducted. Death reduces us to basics, it is never right, never properly done and always in a

kino

hurr y. God really hasn’t got this right, has he? Perhaps I have been to one too many a funeral. The first must’ve been in a Polish village where, age six, with a group of similar age pack we sneaked into the ‘wake’ room, to see if the departed person couldn’t really be woken up. The bravest poked the lying man with a finger, and then lead the screaming herd out into the fields in the dead of the night. The dead man did not wake up.

‘Grandmother, will you let me know when you are up t here, you know where? Promise, please?’ I begged her frequently. ‘I will’. ‘What if you can’t? I questioned. ’I will find the way. And you, you must cr y at my funeral, dressed in black and cr y, no monkey business, no jolly music. But you are allowed to cr y only for a week, and then you must stop and get on with whatever you are doing, understand?’

Bri tish Floyd

dwie i pół godziny show audiowizualny poświęcony gigantom rocka progresywnego. Panowie zaprezentują znane szerzej klasyki, ale specjalne miejsce rezerwują na mniej przystępne rzeczy, kąski dla wtajemniczonych. Niemal dwudziestopięciominutowe Echoes na żywo? Taka okazja może się szybko nie powtórzyć! Wto rek, 2 sierp nia Ha la O2, Pe nin su la Squ are, Gre en wich, SE 10 0DX

Iron Ma iden Klasycy metalu lat 80. Znaki rozpoznawcze? Długie, wielopiętrowe kompozycje, galopujące solówki i wokalizy wyśpiewane na full. Iron Maiden od lat zbierają oddane grono „kultystów”. Ha la O2, Pe nin su la Squ are, Gre en wich, SE 10 0DX 5, 6 sierp nia, godz. 18.30

Mor ris sey Współczesny dandys, pogrążony w wiecznej melancholii były wokalista The Smiths, właściciel jednego z najbardziej wyjątkowych głosów w historii muzyki rozrywkowej, zagra w południowym Londynie, jak zawsze prezentując mieszankę utworów ze swoich płyt solowych i kompozycji macierzystego zespołu. W tym roku mija ćwierć wieku od wydania najważniejszego- choć w Polsce trochę niedocenionego- albumu The Smiths, „The Queen is Dead”. Możemy się pewnie spodziewać, że Morrisey sięgnie po parę kawałków z tego krążka. 7 i 8 sierp nia, godz.19.00 O2 Aca de my Bri xton 211 Stoc kwell Ro ad, SW9 9SL

Mick Se xton To rus Zespól Torus powstał w latach 80. skupiając śmietankę ówczesnych muzyków jazzowych. W skład oryginalnej grupy weszli: saksofonista Gary Plumley, pianista Pete Jacobsen, basista Mick Sexton i perkusista Trevor Taylor. Z inicjatywy basisty Micka Sextona zespól zdecydował wznowić swą działalność w roku 2011, prezentując w czołowych brytyjskich klubach oryginalny material tamtej ery, oparty na muzyce takich kompozytorów jak Chick Corea, Keith Jarett oraz Steps Ahead (Mainien, Grolnick, Brecker).

Moda na zespoły oddające hołd Pink Floyd trwa. Od dłuższego czasu furorę robi Australian Pink Floyd Show, teraz w ich ślady idą mieszkańcy Wysp. Brit Floyd proponuje trwający

So bo ta, 13 sierp nia, godz.20.30 Jazz Ca fe POSK King Stre et, W6 0RF

‘Understand, Grandma.’ And I did. I suppose much of it depends on what you believe in, (I do, I do…) and on a good dose of imagination. One old lady I see frequently says, ‘That neighbour on the left, she wants to buy my house when I am dead, and I don’t want her to live in my house.’ ‘But listen, does it really matter if you are dead?’ I enquire. She answers, ‘I know what you are saying, but I don’t want HER to live in my house’. What do we leave behind? And for whom. And why, for t here is a question of the last will. Grandmother, bor n into considerable means became as poor as mice after t he Ger mans

dropped a bomb on her residence, she felt lucky that her three children survived, and by t he stroke of luck and the change of The Gover nment’s Hear t became at t he end of her life, r ich again. And there it was, the question of The Last Will. Was she to cut out the drunkard, the alcoholic, the six wives for nicator, the no good money for nothing, the family black sheep, the brilliant musician, that son of hers? Grandmot her had ‘a bad hand’ for the last years of her life and couldn’t sign the will. And God took the musician away to the tune of Miles Davies played by his friends, and the wind danced with


|25

nowy czas | 29 lipca 2011

co się dzieje YES WAY Trze cia edy cja fe sti wa lu pro mu ją ce go sztu kę oraz mu zy kę nie za leż ną, re pre zen towaną przez prze róż ne ga tun ki mu zycz ne. Na dwóch sce nach bę dzie moż na zo ba czyć 45 al ter na tyw nych ze spo łów z ca łej Wiel kiej Bry ta nii. Na to miast na da chu bu dyn ku ser wo wa ne bę dą spe cja ły kuch ni lo kal nej oraz kuch ni we gań skiej. Piątek-niedziela, 12-14 sierpień, The Bussey Building Peckham, SE15 4ST

galerie/wystawy Dirt „Jed no z ostat nich ist nie ją cych jesz cze ta bu” – tak te mat wy sta wy opi su ją ku ra to rzy. I za bie ra ją nas w po dróż do świa ta ku rzu i bru du. Od wie dzi my dom w XVII -wiecz nej Ho lan dii, uli cę w wik to riań skim Lon dy nie, szpi tal w XIX -wiecz nym Glas gow i XX -wiecz ne mu zeum w Dreź nie. Prze nie sie my się też do dzi siej sze go New Del hi, a na wet w przy szłość – na wy sy pi sko w No wym Jor ku z 2030 ro ku. Wellcome Collection 183 Euston Road, NW1 2BE

Portrait Awards Pra ce z co rocz ne go, pre sti żo we go kon kur su ma lar stwa por tre to we go. Wśród ar t y stów: Ian Cum ber land, Wim Hel ders, Lo uis Smith i Paul Be el. In t ym ne por tre t y człon ków ro dzin i przy ja ciół po szcze gól nych ar t y stów są sia du ją z syl wet ka mi ce le bri ties.

graf. Uwiecz nił mię dzy in ny mi gi ną cy już wów czas po wo li świat lon dyń skich ryn ków i ba za rów. Na kli szach za cho wa ły się wy stę py czło wie ka -or kie stry, sce na tar go wa nia się o ży we go kró li ka i po ran na krzą ta ni na wśród kup ców. Wy sta wa jest czę ścią Lon don Stre et Pho to gra phy Fe sti val. Wy sta wa trwa do 31 lip ca. British Library, Euston Road NW1 2QP

Hungarian Photography Wy sta wa fo to gra f ii pra so wych po cho dzą cych znad Du na ju. Roy al Aca de my of Arts, Pic ca dil ly W1J 0BD Twombly i Poussin Co łą czy su ro wy styl współ cze sne go ma la rza Cy Twom bly’ego z kla sy cy stycz ny mi, nie co na pu szo ny mi ob ra za mi Ni co la sa Po us si na? Z po zo ru nie wie le, ale or ga ni za to rzy tej wy sta wy chcą nas prze ko nać, że to nie praw da. Obaj ma la rze uwie li ba li bo wiem te ma t y ar ka dyj skie. Dzie ła Twom bly’ego i Po us si na wej dą ze so bą w dia log w Dul wich Gal le r y w po łu dnio wym Lon dy nie. Sma ku wy sta wie do da je nie daw na śmierć Twom bly’ego.

STORY OF LONDON Festival City

Wystawa czynna do 26 listopada 425 Harrow Road, W10 4RE

Fe sti wal za ini cjo wa ny przez bur mi strza Lon dynu od by wa się przez ca ły sier pień. Je go ce lem jest uka za nie sto li cy z prze róż nych per spek tyw – kul tu ral nych, spo łecz nych, hi sto rycz nych. W tym ro ku ob cho dy fe sti wa lo we bę dą po łą czo ne z 60. rocz ni cą Fe sti val of Bri ta in, któ ry po raz pierw szy od by wał się w 1951 ro ku. Ów cze sny fe sti wal miał na ce lu uka za nie no wo cze snej, in no wa cyj nej twa rzy Wiel kiej Bry ta nii. 60 lat po tym wy da rze niu nie któ re mniej sze lon dyń skie mu zea bę dą or ga ni zo wać wy da rze nia w sty lu re tro, któ re w tym cza sie rze czy wi ście mia ły

teatry Four Nights in Knaresborough W 1170 roku dwór króla Henryka II opuściło czterech rycerzy. Cztery dni później służący znaleźli martwe ciało Thomasa Becketa. Rycerze popędzili przez stojącą na krawędzi rewolucji Anglię i dotarli ku Knaresborough Castle, gdzie się ukryli. Jedno z ważniejszych wydarzeń w historii Wysp wciąż owiane jest tajemnicą. Najnowsze przestawienie w Southwark Playhouse postara się rozwikłać choć niektóre pytania.

miej sce, da jąc od bior com moż li wość prze nie sie nia się do prze szło ści. 28 sierp nia na stą pi kul mi na cja pro jek tu. Do So uth bank Cen tre za pro szo ne zo sta ły wszyst kie uczest ni czą ce w fe sti wa lu in sty tu cje. Prze wi dy wa ne atrak cje to m.in. lu do wy fe sti wal tań ca azja tyc kie go, przed sta wie nie o bar dzo po pu lar nej w bry tyj skim te atrze la lek, pa rze mał żeń skiej Mr. Punch i Mrs. Ju dy czy pa ra da in spi ro wa na ze spo łem Da gen ham Girl Pi pers, dziew cząt gra ją cych na kob zach. Od 1 do 31 sierpnia, Brent Museum; Bruce Castle and Museum, Hornsey Library; Wandsworth Museum; Valence House; Museum of London; Southbank Centre

Big Bart zaprasza na muzykę od reggae, dub, ska poprzez Afro beat do Cuban jazz. Nie zabraknie brzmień z naszej części Europy.

Southwark Playhouse Shipwright Yard SE1 2TF

Betrayal Doskonała brytyjska aktorka Kristin Scott Thomas w roli głównej w spektaklu „Zdrada” Harolda Pintera. Obserwujemy życie małżeństwa Emmy i Roberta i wieloletniego romansu tej pierwszej z bliskim przyjacielem obojga.

Dulwich Picture Gallery 7 Gallery Rd , SE21 7AD

Comedy Theatre, Panton Street, SW1Y 4DN

Memory From A Cold Utopia.

Much Ado About Nothing Beatrice i Benedick znów ogłoszą sobie, że miłość i małżeństwo są dla frajerów . Znów powiedzą sobie, że się nawzajem nie znoszą. Ale, jak to w życiu i sztukach Szekspira bywa, potem skończą na kobiercu.

National Portait Gallery St. Martin’s Place WC2

Shakespeare's Globe 21 New Globe Walk, SE1 9DT

Thomas Struth W Whi te cha pel Gal le r y pre zen to wa na jest re tro spek t y wa prac jed ne go z naj bar dziej uty tu ło wa nych fo to gra fów zza na szej za chod niej grni cy. Tho mas Struth uwiel bia pod glą dać: szcze gól nie zna ne są je go zdję cia lu dzi od wie dza ju ącch ga le rie sztu ki. In na je go fa scy na cja to świat tech ni ki. Wy sta wa obej mu je zdję cia z trzech ostat nich de kad

bę dą: An drzej Krau ze, Zbi gniew Li be ra, Jó zef Ro ba kow ski.

Legally Blonde. The Musical

Wy stwa bę dą ca re f lek sją nad hi sto rycz ną, po li t ycz ną, spo łecz ną trans for ma ją ja ka do ko na ła się w Eu ro pie Środ ko wo -Wschodz niej ar t y stów po cho dzą cych z kra jów te go re jo nu. Pol skę re pre zen to wać

Jest blondynką, nosi róż, ma słodkiego pieska a większość czasu poświęca na rozważania o szminkach i tuszu do rzęs. Ale i tak ma zamiar szturmem wziąć świat palestry. Import z Broadwayu – podobno bardzo udany. Savoy Theatre, Strand WC2R 0ET

Whitechapel Gallery, Whitechapel Road St, E2 7JB

Street Markets in London

PROMS 2011

Se ria zdjęć au tor stwa Wal te ra Fe li xa Abra ha ma Jo se pha – Niem ca ży dow skie go po cho dze nia, któ r y uciekł z III Rze szy na Wy spy w 1939 ro ku. Po woj nie pra co wał ja ko fo to -

Skrzypce, waltornie i fortepiany znów wdzierają się na nasze ulice. Ruszają kolejne Promsy.

autumn colours at the Warsaw cemeter y so full of old ghosts… A famous pr iest I know of, did sign his will. People gathered. The Will was read; ‘EVERYBODY, GRAB WHAT YOU CAN’. And the last laugh? Quoting the joke told by the Famous Person: ‘Hymie is dying. ‘I have to tell you something before I die’ he says to his wife at his bedside. ‘Quiet, Darling, don’t tire yourself’. ‘I slept with your sister and your best friend, t here I got it off my chest’. ‘I know, be quiet, let the poison work.. JC Erhardt

Założenie jest proste: dotrzeć z muzyką klasyczną do „przeciętnego Joe”. To dlatego wiele biletów jest bardzo tanich (za pięć funtów dostaniemy miejsca stojące). Wielki festiwal „The Proms” istnieje od 1895 roku. Przez najbliższe tygodnie będziemy mogli zasmakować około 100 koncertów w najróżniejszych miejscach. Specjalny cykl „Classical for Starters” poświęcony jest wprowadzeniu w muzykę klasyczną laików. Podczas koncertów składających się na przegląd usłyszymy „lżejsze”, bardziej rozpoznawalne kompozycje takich artystów jak Weber, Strauss czy Stravinsky. Nie zabraknie jednego z największych „hitów” – „Bolero” Ravela. Swoje miejsce – jak zawsze – znajdzie też muzyka kameralna. Dodatkowym atutem będzie tu miejsce: legendarna, przepiękna Cadogan Hall. W programie między innymi: Purcell, Beamish i Bennett. Inną atrakcją będzie zapewne występ

Nigela Kennedy’ego, który zagra w sobotę szóstego sierpnia w Royal Albert Hall. Jak zawsze, to ta wiktoriańska hala będzie centrum Promsów. Wysłuchamy tu między innymi kwartetu smyczkowego Schuberta, weźmiemy udział w wieczorze czeskim z muzyką Dvoraka i Smetany, wzruszymy się przy „Requiem” Verdiego i wyruszymy ku Węgrom w rytm kompozycji Kodaliego, Bartoka i Liszta. Muzyka spotka się z filmem podczas prezentacji skomponowanej przez Nitina Sawhney’a muzyki do spektakularnej serii filmowej BBC pt. „Human Planet”. Swoje umiejętności gry na sitarze pokaże Hari

Sivanesan – laureat prestiżowego konkursu BBC Radio 3 dla muzyków z całego świata. Muzyka wypłynie też do okolicznego Hyde Parku. W sobotę 10 września o 17.30 rozpocznie się tu najeżony gwiazdami koncert, który – tradycyjnieoglądać będziemy rozparci w leżaku lub leżąc na trawie. Wreszcie, dla tych którzy preferują podejście teoretyczne, są też wykłady w Royal College of Music. Wśród tematów między innymi „skrzypce w literaturze” i Bela Bartok. Szczegółowy program znaleźć można na oficjalnej stronie The Proms: www.bbc.co.uk/proms

Adam Dąbrowski


26|

29 lipca 2011 | nowy czas

czas na relaks

Piłka jest okrągła, a bramki są dwie Kick-off!, czyli początek meczu Na początku warto zaznaczyć, że to nie piłka nożna, lecz krykiet jest uznawany za narodowy sport Wielkiej Brytanii. Trudno jednak odmówić Brytyjczykom chwalebnego udziału w tworzeniu historii futbolu. Sama gra jest znana od ponad trzech tysięcy lat i wzmianki o niej znajdziemy już w starożytnych Chinach, Japonii, prekolumbijskiej Ameryce, Egipcie i Grecji. Na Wyspy piłka nożna przywędrowała wraz z Rzymianami i to właśnie tutaj już w Średniowieczu rozpoczęły się jej oficjalne rozgrywki. It was like the ref had a brand new yellow card and wanted to see if it worked. (Richard Rufus) Ze względu za swój brutalny charakter, futbol był zakazany przez króla Edwarda III, a Elżbieta I karała grających tygodniowym więzieniem. Dopiero w roku 1815 ustalono wstępne zasady gry, a niespełna pięćdziesiąt lat później, w roku 1863, pierwszy Związek Piłki Nożnej (The Football Association) ogłosił oficjalne i ujednolicone Rules and Regulations (zasady i rozporządzenia). Jedna z zasad obowiązujących do dziś mówi, że piłki nie wolno dotykać rękami. Obecnie regulacjami dotyczącymi gry zajmuje się Międzynarodowa Rada Piłkarska (International Football Association Board). No mate. Not about soccer, and for f*ck sake, stop saying soccer! (Green Street Hooligans)

Nazwa soccer powstała w latach osiemdziesiątych XIX wieku i przypisywana jest studentom Uniwersytetu Oksfordzkiego. Wzięła się ze skrócenia słowa association do soc i dodania przyrostka -er. Podobną genezę ma nieformalna nazwa rugger (od rugby). Jednak prawdziwi brytyjscy kibice mówią football, natomiast nazwa soccer używana jest w Stanach Zjednoczonych. Julian Dicks is everywhere. It's like they've got eleven Dicks on the field. (Metro Radio) Drużyna składa się z jedenastu graczy. W zależności od pełnionej roli i pozycji na boisku są to: bramkarz (goalkeeper), napastnik (forward, striker), środkowy napastnik (centre forward), lewy/prawy obrońca (left wing/right wing back) oraz lewy/prawy/środkowy pomocnik (left/right/forward midfielder). Sędzia główny (referee) czuwa nad zgodnym z zasadami przebiegiem meczu, dyktuje rzuty karne (penalties), rzuty wolne (free kicks), ogłasza spalone (offside), a w razie konieczności karze (to book) graczy żółtą albo czerwoną kartką (yellow/red card).

Autorem tekstu jest lektor ze szkoły języków obcych online Edoo.pl. Rubryka jest częścią kampanii edukacyjnej Enjoy English, Enjoy Living, która odbywa się pod hasłem Język to podstawa. Zacznij od podstaw. Więcej na temat kampanii znajdziesz w serwisie: www.edoo.pl/enjoy oraz na stronie projektu na Facebooku!

Obrońca wybił piłkę na tak zwany przysłowiowy oślep. (Andrzej Zydorowicz, TVP) Czy warto czekać na EURO 2012? Oczywiście, gdyż mecze piłkarskie z pewnością są pasjonujące, nie tylko dla kibiców, ale również dla tych, którzy z równym zacięciem śledzą wpadki językowe komentatorów sportowych.

k krzyżówka z czasem nr 30

Poziomo: 1) polski dyrygent, promotor muzyki współczesnej, przez wiele lat współtworzył „Warszawską Jesień” jako członek komisji repertuarowej Festiwalu, 7) dla rolnika i aktora, 8) urządzenie do przestawiania rozjazdu kolejowego lub tramwajowego, umożliwiające przetaczanie pojazdów z jednego toru na drugi, 9) muzyka na jam session, 10) miasto, w którym św. Piotr poniósł śmierć męczeńską, 13) rzeka albo choroba, 14) skaza, 15) prąd rzeki, 18) wiązadło zakładane na przednie nogi konia w celu ograniczenia swobody jego ruchów, 20) odtwarza rolę Anny Surmacz-Koziełło w serialu „Klan”, 21) najsłynniejszy w historii piłkarz brazylijski, 22) grała rolę Jagny w serialu „Chłopi”.

Pionowo: 1) polski taniec ludowy, 2) strzał wykonywany w piłce nożnej z 11 metrów za przewinienie w polu karnym, 3) człowiek śniegu, 4) dzieło Homera, 5) rodak, 6) długi, luźny żakiet, zwykle bez kołnierza, 11) odtwarzała rolę Marty Gabriel w serialu „Złotopolscy”, 12) polski dramatopisarz i prozaik, autor „Emigrantów” i „Tanga”, 13) owalna bryłka masła, 16) polski ciągnik, 17) rośnie na łące, 19) piąte w samochodzie.

Rozwiązanie krzyżówki z czasem nr 29: Barbara Brylska

sudoku

łatwe

6 2 7 1 5 7 6 1 2

średnie

9 3 2 8 2 9 4 1

7

6 9 2 3 5 7 9 7 8

trudne

9 6

7 5

5

6

9 6 3 8 2 7 7 9 4 2 5

3 2 7 4 6 1

3 4

8 1

2 7

4 2 6 9

7 2 8 7

5 4 1

3 8 5

9 1 7 5 2 9 4 6

1

5

4 2 6 8 1

6

5 9

4

1 6 9 4 2 2

3


|27

nowy czas | 29 lipca 2011

sport PIŁKA NOŻNA

Puchar ML dla Victorii

Polonijne kluby: Korona Redbridge FC Klub Sportowy Korona Redbridge powstał w 2006 roku, kiedy grupa piłkarskich zapaleńców po raz pierwszy spotkała się w parku. Aktualnie kadra zespołu działającego na pograniczu wschodniego Londynu oraz Essex w 99 procentach składa się z naszych rodaków.

Po trzech latach regularnych spotkań Korona Redbridge zgłosiła swoją drużynę do rozgrywek London City Airport Sunday League. W pierwszym sezonie nowy team odnotował wielki sukces, awansując z trzeciego miejsca

do pierwszej ligi. Rok później było jeszcze lepiej, bo w League 1 Korona zajęła drugie miejsce, uzyskując tym samym przepustkę do Premier League. Poza Sunday League drużyna od kilku lat startuje również w rozgrywkach o Puchar gen. Andersa w Slough. Prezesem klubu jest Wiesław Gładyszewski, a trenerem Francis Torres. Drużyna finansowo wspomagana jest przez firmę Phoenix Plumbers. Obecnie piłkarze Korony trenują trzy razy w tygodniu (wtorek, czwartek i sobota). W okresie letnim działacze zorganizowali wiele sparingów, aby dokładnie sprawdzić formę 35 piłkarzy tworzących kadrę. Trzon drużyny stanowi siedmiu zawodników: Piotr

Klisowski, Artur Leboszka, Tomasz Niemczyk, Paweł Matyjaszkowicz, Jerzy Hulboj, Jarosław Rudnik, Karol Szlachta. Kadra Korony Redbridge. Bramkarz: Paweł Matyjaszkiewicz. Obrońcy: Radosław Pająk, Tomasz Niemczyk, Jerzy Hulboj, Karol Szlachta, Łukasz Łoboda, Szymon Dziwalski, Grzegorz Cierniak, Marceli Grabka. Pomocnicy: Waldemar Szydłowski, Artur Leboszka, Jan Sieruta, Adrian Gładyszewski, Rafał Osiński, Bartłomiej Wilczewski, Łukasz Woś, Sławomir Zajchowski. Napastnicy: Piotr Klisowski, Jarosław Rudnik, Mateusz Pytel.

Daniel Kowalski

Kolejna edycja piłkarskiego turnieju o Puchar Magazynu Lokalnego zakończyła się triumfem Victorii. Najlepsza drużyna turnieju w finale minimalnie zwyciężyła Promil Luton 4:3. Na ostatnim miejscu podium stanęli futboliści FC Labamba. W tym roku do turnieju w Luton zgłosiło się dwanaście ekip. W eliminacjach podzielono je na cztery grupy, gdzie grano w systemie „każdy z każdym”. Do dalszej fazy awansowały po dwie najlepsze drużyny z wszystkich grup. Później rywalizowano już systemem pucharowym. Niecodzienny przebieg miał jeden z meczów eliminacyjnych: Canarinhos – Bad Boys. Do przerwy „Brazylijczycy” gromili rywali 6:0, by ostatecznie zremisować 6:6. Niespodzianką była postawa Interu Bałagan, która wygrała z faworyzowanym FC Labamba 2:1. Autorem najpiękniejszego gola turnieju był Adam Ledwoń z Four Model, który strzelił gola z 35 metrów w samo okienko bramki. Takie trafienia rzadko można spotkać na amatorskich boiskach. Królami strzelców zostali piłkarze Victorii: Łukasz Szewc oraz Andrzej Kruk, którzy strzelili po sześć bramek. Tyle samo goli miał na swoim koncie Tomasz Sapor z WRP, jednak o tytule najlepszego strzelca decydowało miejsce drużyny w końcowej klasyfikacji turnieju. Marcin Łucka z Promil Luton został z kolei najlepszym golkiperem imprezy. Wyniki. Finał: Victoria – Promil Luton 4:3. Bramki: Kruk 2, Szewc, Miłoch (Victoria) – Żelazny, Dzięcioł, Tarnecki (Promil). Żółte kartki: Kitka, Żółkowski (Vicoria) – Dzięcioł, Jabłoński (Promil). Sędziował: Marek Nolbert. Mecz o III miejsce: FC Labamba – WRP 6:1 Bramki: Mickiewicz, Kondas, Jaśnikowski, Winnicki, Jaśnikowski, Terewenko-Brzostowski. Żółta kartka: Roberto (FC Labamba). Sędziował: Marek Nolbert. (dako)

Powstaje liga w Blackpool Polonijne ligi piłkarskie powstają w Anglii jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Nie tak dawno inaugurowały rozgrywki w Coventry, a już we wrześniu do startu przygotowują się działacze z Blackpool. Kolejną ligę środowisko sportowe wita z wielkim zadowoleniem, bo świadczy to o dynamicznym rozwoju amatorskiego ruchu sportowego Polonii w Wielkiej Brytanii. Nowy sezon ma się rozpocząć już 4 września, czyli podobnie jak w innych polonijnych ligach. Organizatorzy nie obiecują cennych nagród, ale też wpisowe jest praktycznie symboliczne. Za każdy mecz drużyna zapłaci jedynie dziesięć funtów. Pomimo to każda z drużyn może liczyć na pamiątkowy puchar. Będą też nagrody w klasyfikacjach indywidulanych. Tymczasem już 31 lipca w Blackpool odbędzie się turniej szóstek piłkarskich Jaguarskin Tattoos Cup 2011. Organizatorzy dysponują jeszcze wolnymi miejscami dla chętnych drużyn. Zainteresowanych udziałem prosimy o kontakt z organizatorami pod numerem: 0784 903 0960. Koszt wpisowego to £35. (dako) Korona Redbridge FC

TENIS

Polonijna Liga Mistrzów Być może już w przyszłym roku swojej piłkarskiej ligi mistrzów doczekają się również nasi rodacy w Anglii oraz Irlandii. Polonijny serwis sportowy polsport.co.uk wychodzi z ciekawą inicjatywą, która już w początkowej fazie znalazła uznanie wśród organizatorów poszczególnych lig, a wśród kibiców wywołała radość.

Polonijna Liga Mistrzów to impreza, w której mają zagrać mistrzowie wszystkich sześciu polonijnych lig w Anglii oraz Irlandii. Jeśli dojdzie do powstania ligi w Blackpool, będzie ich nawet siedem. Do udziału w imprezie zaproszone zostaną więc zespoły z Londynu, Birmingham, Luton, Coventry, Blackpool, Dublina oraz Cork. – Według mnie PLM to strzał w dziesiątkę – mówi organizator ligi w Coventry, Mariusz Tomoń. – Jeśli projekt wystartuje, na pewno będziemy jego częścią. Zadowolenia nie kryje również Krzysztof Kokociński, który jest głównym organizatorem ligi w Birmingham: – Pomysł bez wątpienia jest bardzo ciekawy, aczkolwiek musi być szczegółowo omówiony. W Birmingham i Coventry gramy bowiem

po sześciu, w Londynie rywalizują „piątki”, a w Luton drużyny jedenastosobowe. Zastanawiam się, które z rozwiązań będzie najlepsze, ale tak czy owak, popieram ten projekt – mówi Kokociński. Pierwsza edycja może się odbyć już w 2012 roku w Londynie. Kolejne współorganizować będą zwycięzcy. Aby do minimum obniżyć koszty po stronie zespołów proponuje się jednodniowy turniej. W najbliższych tygodniach organizatorom poszczególnych lig ma zostać przedstawiona wstępna propozycja. – Sama idea jest godna pochwały, aczkolwiek ze względów logistycznych może być trudna do zrealizowania – mówi Piotr Zacharski, członek zarządu Polskiej Ligi Piątek Piłkarskich Sami Swoi w Londynie. – Jeśli jednak dojdzie do

organizacji tego turnieju, to uważam, że może on wejść na stałe do kalendarza polonijnych imprez sportowych. Udział w imprezie potwierdza też Rafał Babiarz z Luton: – Jestem jak najbardziej za, zresztą sam kiedyś mówiłem, że brakuje czegoś w rodzaju polonijnych mistrzostw. Czekamy na więcej informacji. Oprócz Polonijnej Ligi Mistrzów dziennikarze portalu pracują również nad propozycją organizacji dwudniowej imprezy pod roboczą nazwą Polonijne Igrzyska Wielkiej Brytanii, podczas której sportowcy rywalizować będą o medale w najpopularniejszych dyscyplinach. Szczegóły zostaną podane w najbliższych tygdniach na stronach portalu.

Łukasz Wuwer

GP Northampton: Powtórka z rozrywki Drugi turniej amatorów z cyklu Polonijne Grand Prix Northampton 2011 ponownie wygrał Michał Mrozek. Jego przewaga w klasyfikacji generalnej wzrosła do czterech punktów. W finale rywalem Mrozka był Artur Kąca, a mecz zakończył się minimalnym zwycięstwem 2:1 w setach. W pojedynku o trzecie miejsce Piotr Achtel pokonał Jacka Bronowskiego 2:1. Klasyfikacja generalna po dwóch turniejach: 1. Michał Mrozek 30 pkt, 2. Artur Kąca 26 pkt, 3. Damian Kościk 17 pkt, 4. Chris Belcourt 16 pkt, 5. Jacek Bronowski 15 pkt, 6. Piotr Achtel 14 pkt, 7. Andrzej Krzyżanowski 10 pkt, 8. Marek Litwa 7 pkt, 9. Paweł Hardyn 6 pkt, 10. Rafał Antosik 5 pkt, 10. Damian Janisz 5 pkt, 11. Dariusz Nowak 3 pkt, 11. Dariusz Maciejewski 3 pkt, 11. Sylwester Cylkowski 3 pkt, 11. Ania Litwa 3 pkt, 11. Małgorzata Kąca 3 pkt.


28|

29 lipca 2011 | nowy czas

Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk

ŻUŻEL

Puchar Świata zostaje u nas! Reprezentacja Polski po raz trzeci z rzędu wygrała Puchar Ove Fundina. Drugie miejsce przypadło zawodnikom z Australii, a trzecie ze Szwecji. W Gorzowie najsłabiej zaprezentowali się Duńczycy.

w 16. i 17. biegu przywróciły prowadzenie Australii. Wtedy jednak Janusz Kołodziej i Krzysztof Kasprzak zaczęli się podnosić, aż wreszcie triumf Hampela w biegu 20. otworzył trzypunktową przewagę biało-czerwonych. Tymczasem nordycki duch walki powoli się ulatniał, bo joker Kennetha Bjerre również spełzł na niczym, dzięki czemu Szwecja przejęła trzecią pozycję. Ostatnia seria startów rozpoczęła się od zwycięstwa Protasiewicza. Polacy mieli teraz pięć punktów przewagi, ale w biegu 22. Troy Batchelor pokonał Kołodzieja, znów pomniejszając różnicę do czterech. Kasprzak skończył kolejny bieg za Iversenem. Australijczyk Dave Watt był ostatni, co dało Australii możliwość wprowadzenia jokera w przedostatnim wyścigu zawodów. Zwycięstwo Holdera doprowadziłoby do rozstrzygnięcia w ostatnim biegu, natomiast zwycięstwo Hampela gwarantowałoby Polakom trofeum. Choć Holder robił wszystko, żeby powstrzymać Hampela, zuchwała australijska próba zdetronizowania mistrzów spełzła na niczym. Tomasz Gollob postawił kropkę nad i, dopełniając polskiego szczęścia zwycięstwem nad Jasonem Crumpem w ostatnim biegu.

Kamilla Krajniak & Eddie Slater Korespondencja z Gorzowa

Zawody rozpoczęły się dla nas niefortunnie – obrońcy tytułu nie zaliczyli ani jednego zwycięstwa w pierwszych ośmiu biegach. Dodatkowo pojawiły się kontrowersje – w drugim wyścigu Australijczyk Darcy Ward celowo wepchnął Jarka Hampela w płot na trzecim łuku, za co został wykluczony. Poobijany Hampel pozbierał się na tyle, żeby skończyć na drugim miejscu za Szwedem Freddie Lindgrenem. Później brytyjski sędzia Jim Lawrence zarządził serie powtórek biegów 3. i 4. z powodu nierównego startu, co nie tylko rozsierdziło managera reprezentacji Marka Cieślaka, ale również wybiło z równowagi Golloba, który stracił koncentrację i drugie miejsce na rzecz Duńczyka Nielsa Kristiana Iversena. W biegu 5. Janusz Kołodziej wylądował pod dmuchaną bandą za sprawą Kennetha Bjerre. Sędzia znów miał inne zdanie na temat przebiegu wydarzeń niż reszta obserwatorów i zarządził powtórkę z wszystkimi czterema zawodnikami. Za to w wyścigu 8. nie pociągnął do odpowiedzialności Jasona Crumpa, któremu po celowym opóźnieniu startu udało się wygrać. Kiedy Tomasz Gollob wyjeżdżał na tor przed biegiem 9., Polakom brakowało siedmiu punktów do Australijczyków. Puchar wymykał im się z rąk. W tym momencie Gollob dał prawdziwą lekcję żużla młodemu Australijczykowi Wardowi i majestatycznym zwycięstwem od nowa rozpalił polskie nadzieje. Trener Marek Cieślak nie zasypywał gruszek w popiele i wysłał Golloba ponownie na tor w biegu 10. jako taktycznego jokera w miejsce Piotra Protasiewicza. Kapitan nie tylko nadrobił sześć punktów, pokonując uprzednio zwycięskich Szweda Freddie Lindgrena i Australijczyka Troya Batchelora, ale wyraźnie podniósł drużynę na duchu. Cieślak tak opisał ten moment: – Chciałem zmienić oblicze meczu. Tomasz wygrał swoje biegi, potem pojechał Hampel i wygrał, i już drużyna wyglądała inaczej. Nie byliśmy już

Wyniki: 1. Polska 51 pkt: Krzysztof Kasprzak 8

przegranymi, a biliśmy się o pierwsze miejsce. Wtedy zawodnicy podnieśli się psychicznie. To było moim zdaniem najlepsze pociągnięcie, jakie mogłem zrobić w zawodach. Joker poprawił nasz wynik, a to zaczęło zmierzać do wywalczenia złotego medalu. Chłopaki poprawiali sprzęt i przyszedł spokój. Zaczęliśmy wierzyć w to, że wygramy. Biegi 11.–13. przyniosły kolejne wygrane Ham-

pela, Golloba i Protasiewicza. Jednak późniejsze ostatnie miejsca Janusza Kołodzieja i Krzysztofa Kasprzaka przygasiły euforię tłumu. Polacy i Australijczycy mieli po 25 punktów, Dania – 22, a Szwecja – 20 po bezproduktywnym jokerze w wykonaniu Andreasa Jonssona w biegu 13. Puchar Mistrzów Świata mógł znaleźć się w rękach każdej z drużyn. Zwycięstwa Chrisa Holdera i Jasona Crumpa

(2,1,0,3,2), Jarosław Hampel 11 (2,0,3,3,3), Tomasz Gollob 17 (1,3,6!,3,1,3), Piotr Protasiewicz 8 (0,-,3,2,3), Janusz Kołodziej 7 (1,1,0,3,2). 2. Australia 45 pkt: Jason Crump 13 (3,3,2,3,2), Darcy Ward 4, (w,2,1,0,1), Troy Batchelor 10 (3,0,2,2,3), Davey Watt 3 (1,0,1,1,0), Chris Holder 15 (3,3,2,3,4!). 3. Szwecja 30 pkt: Andreas Jonsson 1 (1,0,0!,0,-), Fredrik Lindgren 12 (3,1,3,2,2,1), Antonio Lindbaeck 8 (0,3,2,1,1,1), Jonas Davidsson 2 (2,0,0,-,-), Thomas H. Jonasson 7 (0,2,2,1,2,0). 4. Dania 28 pkt: Mads Korneliussen 3 (0,2,1,0,-), Bjarne Pedersen 3 (1,2,0,-,0), Niels Kristian Iversen 8 (2,1,1,1,3), Nicki Pedersen 5 (3,1,1,0,0,u), Kenneth Bjerre 10 (2,2,3,0!,2,1)

Drugie miejsce Janowskiego Pierwszy finał indywidualnych mistrzostw świata juniorów, który odbył się w minioną sobotę w Poole, zakończył się zwycięstwem Darcy'ego Warda. O zwycięstwie zadecydował dodatkowy bieg.

W finałowym wyścigu Australijczyk wyprzedził Macieja Janowskiego oraz Dennisa Anderssona. Cała trójka w eliminacjach zdobyła identyczną (14) liczbę punktów. Oprócz Janowskiego na torze w Poole dobrze poradzili sobie również:

Piotr Pawlicki (12 punktów), Patryk Dudek (9 punktów), Przemysław Pawlicki (9 punktów). Nieco gorzej poszło Oskarowi Fajferowi oraz Bartoszowi Zmarzlikowi, którzy ukończyli zawody odpowiednio na dwunastym i czternastym miejscu.

Kolejny turniej z cyklu IMŚ już 28 sierpnia w duńskim Holsted. Miesiąc później – 1 października – młodzi zużlowcy zawitają do czeskich Pardubic, a na zakończenie czeka ich rywalizacja w Gnieźnie (9 października).

Tytuł mistrza świata powędruje do zawodnika, który w czterech zawodach uzyska największą ilość punktów. Trzymajmy kciuki za naszych juniorów!

Kamilla Krajniak


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.