nowyczas2018/233

Page 1

June 2018 No 233 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

W numerze:

» 03

» 12

» 28

Dawid Skrzypczak

Teresa Bazarnik

Polskie szczury...

Artyści szturmem

» 13

» 29

Ewa Stepan

Joanna Ciechanowska

Dziwna śmierć Europy

The soul of the harp

Adam Dąbrowski

Pobrexitowa rejestracja cudzoziemców na Wyspach

» 04 Jacek Stachowiak

» 14-15

Polak w Londynie

Jacek Stachowiak

» 05

Zakochany w Wimbledonie

Teresa Bazarnik

» 16-17

Victoria czyli zwycięstwo

Michał Piętniewicz

Magiczny świat Andrzeja Sobasa

» 18-19 Wojciech A. Sobczyński Tym razem w galerii „Nowego Czasu” artysta, który dzieli życie między Tarnowem a Montresorem we Francji. Wiele jego rysunków inspirowanych jest klimatem i historią tego miejsca, związanego również z Polską. Zamek w Montre sorze od 1849 roku jest w polskich rękach, a merem miasta jest Krzysztof Unrug. Więcej o rysunkach Andrzeja Sobasa na str. 16-17 *** Jeśli ktoś z Czytelników chciałby wesprzeć fundusz wydawniczy „Nowego Czasu”, prosimy o wpłaty na konto CZAS Publishers Ltd: nr konta: 83304639 Sort code: 20-66-51 lub przesłanie na adres redakcji czeku wystawionego na CZAS Publishers Ltd

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA

Żelazo, rdza i mecenat sztuki

» 20 Joanna Ciechanowska

» 6-7 Bogdan Dobosz

Photography, passion and Małysz, the Cat

Czas na wakacje?

» 22

» 08

Anna Ryland

Grzegorz Małkiewicz

Wakacji nie będzie

Aktorstwo to ciągłe poszukiwanie. Rozmowa z Pawłem Zdunem

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

W oczekiwaniu na Mesjasza

» 32 Marek Kornat

Krystyna Cywińska

» 33

Nowa religia

Elżbieta Lewandowska

Samotnik z Fulham Wacław Lewandowski

Genialny analityk

» 34

» 10

Marek Klecel

Technologia śmierci. Niemieckie obozy zagłady

Andrzej Lichota

Piórem i pazurem V.Valdi

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Elżbieta Lewandowska, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Iwona Załuska

Polityczny realizm Siemaszki

» 09

Tel.: 0207 3588406 REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

» 30

Graciejemy

» 24 Maja Cybulska

» 11

Wiersz: Westminster Bridge

Adam Dąbrowski

» 25

Zmieńcie natychmiast strategię brexitową

Ze szkicownika Marii Kalety

» 36 Drugi brzeg: Andrzej Paluchowski. Philip Roth

» 38 Włodzimierz Fenrych

Biała Glina

Bloomberg i jego sąsiedzi

» 26 Teresa Bazarnik

Rok Ireny Sendlerowej

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas

» 27

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Teresa Halikowska-Smith

Ślady na piasku

Wydanie jest współfinansowane przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” ze środków otrzymanych od Kancelarii Senatu w ramach sprawowania opieki Senatu Rzeczypospolitej Polskiej nad Polonią i Polakami za granicą


|3 na czasie |03

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Projekt pobrexitowego systemu rejestracji obywateli Unii Europejskiej przebywających na Wyspach Ma być błyskawiczny, przyjazny użytkownikowi i podporządkowany jednemu celowi: pozwolić obywatelom unijnym jak najszybciej uzyskać pozwolenie na pozostanie na Wyspach po Brexicie. Rząd ogłosił kompleksowy projekt systemu rejestracji imigrantów, który pozwoli nam na potwierdzenie, że mamy prawo tu mieszkać i pracować. Jak będzie wyglądać ten system? Co będzie potrzebne do wypełnienia formularza? Jakie są podstawowe kryteria, które musimy spełnić? Ile to będzie kosztować? Na te pytania po konferencji prasowej w Home Office odpowiada Adam Dąbrowski

Adam Dąbrowski

Kto będzie się musiał zarejestrować? • Rejestracji podlegają wszyscy obywatele unijni, którzy po ostatecznym rozstaniu Wielkiej Brytanii z Unią Europejską chcieliby tu pozostać. Kiedy ruszy system? • Wstępna wersja pojawi się jeszcze w tym roku. Głównym celem będzie sprawdzenie, jak działa system i wyeliminowanie ewentualnych usterek. Ostateczna wersja ma ruszyć w marcu przyszłego roku. Do kiedy będzie można się rejestrować? • Ostateczny termin to koniec czerwca 2021 roku. A jeśli ktoś nie złoży podania do tego czasu? • To będzie znaczyć, że na Wyspach przebywa nielegalnie. Ile to będzie kosztować? • 65 funtów. Dla dzieci poniżej 16 lat – zniżka 50 proc. Mam rezydenturę. Czy to będzie pomocne? • Częściowo. Osoby z rezydenturą nie będą musiały płacić, ale formularz i tak będzie trzeba wypełnić. Jak przebiegać będzie rejestracja? • Podstawą ma być aplikacja dostępna na telefony, komputery i tablety. W Home Office zaprezentowano jej wersję beta. Przypomina nieco formularze internetowe wypełniane przy podatkowej procedurze self-assesment, czy też formularze na niektórych stronach rad miejskich czy dzielnicowych. Rejestracja potrwa około kwadransa. Aplikacja ma być dostępna we wszystkich dwudziestu trzech oficjalnych językach Unii Europejskiej. Jeśli ktoś nie czuje się pewnie w świecie komputerów. Czy istnieje alternatywny sposób? • Rząd zapewnia, że utworzy centra pomocy, gdzie będziemy mieli kontakt z żywym człowiekiem. Co będzie trzeba udowodnić? • Trzy rzeczy. Po pierwsze należy potwierdzić swoją

tożsamość. Jako dowód można wysłać dokument do urzędu, albo też – jeśli mamy odpowiednią aplikację – zrobić sobie zdjęcie i wskanować chip z elektronicznego paszportu. Na razie nie jest jasne, czy ta technologia dostępna będzie dla użytkowników sprzętu firmy Apple. Koncern założony przez Steve’a Jobsa blokuje bowiem podstawowy komponent tej technologii. Po drugie udowodnić trzeba, że przebywa się na Wyspach i od kiedy. Wreszcie wykazać należy, że nie było się karanym. Home Office mówi, że chodzi tu o złamanie prawa dużego kalibru, ale nie jest w stanie sprecyzować, gdzie dokładnie znajduje się próg. Nie pracowałem/nie płaciłem tu podatków/nie jestem ubezpieczony. Czy będę miał problemy? • Według planów dla urzędników nie ma to mieć znaczenia. Liczy się fizyczny pobyt. Udowodnienie pobytu poprzez przesłanie dokumentacji z HMRC usprawni proces (patrz niżej), ale to od nas zależeć ma sposób, w jaki udowodnimy czas pobytu. Możemy wybrać inną ścieżkę, nie odsyłając urzędników do naszych dokumentów podatkowych czy ubezpieczeniowych. Urzędnicy mówią też, że absolutnie nie będą się interesowali, czy np. nasze dochody zostały odpowiednio rozliczone i podatki zapłacone. Wszystko jest podporządkowane podstawowemu celowi: jak najszybciej udowodnić, ile lat przebywa się na Wyspach. Jak długi pobyt na Wyspach jest wymagany? • Od długości naszego pobytu zależeć będzie czy procedura będzie jedno- czy też dwustopniowa. By uzyskać status osoby osiedlonej (settled status) trzeba mieszkać tu pięć lat. „Ci, którzy przebywają tu krócej, otrzymają status tymczasowy. O status osoby osiedlonej będą mogli się ubiegać, gdy osiągną próg pięciu lat” – tłumaczyła w parlamencie Sekretarz Stanu ds. Imigracji Caroline Nokes. Czyli wystarczy tu mieszkać przed końcem okresu przejściowego, obecnie planowanego na grudzień 2020 roku. Nawet jeśli nie mieszkaliśmy tu pięciu lat, formalnością będzie przejście do drugiego etapu. A jeśli nie zgadzam się z oceną urzędników, którzy oferują mi status tymczasowy zamiast pełnego? • Home Office oświadczył, że będziemy mogli kwestionować tę decyzję i udowodnić, że rzeczywiście mieszkamy na Wyspach dłużej niż wynikałoby to z analizy urzędników. Nikt nas stąd nie wyrzuci, więc w spokoju doczekać możemy do pięcioletniego progu, który zagwarantuje nam już pełny status osoby osiedlonej. Często wyjeżdżam, a rząd wymaga udowodnienia, że pobyt na Wyspach był nieprzerwany. Co to oznacza? • Urzędnicy uznają, że spędziliśmy tu nieprzerwanie rok, jeśli nie wyjechaliśmy na dłużej niż na sześć miesięcy.

Czy będą potrzebne dokumenty? • W pierwszej fazie – nie. W bardzo wielu wypadkach teoretycznie może wystarczyć np. podanie numeru ubezpieczenia i wszystko pójdzie już automatycznie. Urzędnicy sami wytropią nasze ślady w systemach rządowych i samorządowych. Gdyby były jakieś wątpliwości, zostaniemy poproszeni o dodatkowe dokumenty, już w formie papierowej. Co kwalifikuje się jako dowód pobytu? • Urzędnicy mówią, że rozumieją, że możemy już nie posiadać wielu papierów sprzed lat. Dlatego lista akceptowanych dokumentów jest długa: od listu od pracodawcy czy z uniwersytetu, przez zeznanie podatkowe, umowę o pracę, rachunek za prąd czy wodę, rachunek za Council Tax. Czy rząd będzie starał się wykorzystać rejestrację do usuwania z kraju obywateli UE? • Jeśli wierzyć oficjalnym deklaracjom – nie. W dniu prezentacji systemu urzędnicy Home Office przekonywali, że nikt nie będzie miał tu złej woli. – Chcemy mówić obywatelom unijnym „tak” – taki slogan usłyszałem kilkukrotnie. – Naszą pozycją wyjściową będzie chęć przyznania statusu osoby osiedlonej. Chcemy to zrobić tak szybko, jak to możliwe. Podstawą będzie dostarczenie odpowiednich informacji. A jeśli status osoby osiedlonej nie zostanie przyznany, to naprawdę musi być po temu istotny powód – stwierdził minister spraw wewnętrznych Sajid Javid.


04|

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Polak w Londynie Zaliczył emigrację na Wyspach. Z Londynu wywiózł do Polski... zeszyt z zapiskami. Ubrał je w pełne zdania i powstała książka. – Nie mam emigracji za sobą. Jest we mnie nadal i chyba będzie do końca życia – mówi Paweł Pietkun, autor książki „Ze sztambucha emigranta”. Jego reportaż wcieleniowy, wzbogacony o komentarz i felietonistykę, ukazał się w zeszłym roku i ciągle zdobywa nowych czytelników.

Jacek Stachowiak

B

ohaterem jest on. Polak w Londynie. Przyjechał na krótko, został na dłużej. Los rzucał go w różne miejsca, kierował do różnych prac, stawiał na jego drodze różnych ludzi. – Zmagałem się z nostalgią, przygnębieniem, tęsknotą, rozdrażnieniem, zdziwieniem, obawami i nadziejami, z tymi wszystkimi demonami emigracji, które są uciążliwe, trudne, niebezpieczne – mówił tuż po tym, gdy pachnąca farbą drukarską książka pojawiła się w sprzedaży w Warszawie, a on sam, powróciwszy do kraju, wystąpił w roli literackiego debiutanta... Jak książka została przyjęta w Polsce? Czy opisywanie emigracji ma sens, gdy w Wielkiej Brytanii jest nas ponad milion, a Polacy w kraju często zdają się wiedzieć lepiej, co na Wyspach słychać? – Sądząc z reakcji czytelników, którzy odezwali się do mnie poprzez serwisy społecznościowe, książka od początku cieszyła się i nadal cieszy się zainteresowaniem – zapewnia autor. – Pomimo milionowej emigracji na Wyspach, nadal w Polsce nie wszyscy orientują się w brytyjskich realiach. Z pewnością wiele z opisanych przeze mnie spraw wzbudziło nad Wisłą niedowierzanie – dodaje. – No bo zwykle jest tak, że Polak z Wysp jadąc do kraju na krótki urlop żyje tam ponad stan. Tymczasem w Londynie skrupulatnie liczy każdy zarobiony funt. Kto przyzna się, ot tak, z własnej woli, bez zażenowania, że po opłaceniu czynszu, jedzenia, dojazdów do pracy żyje na przeciętnym poziomie, na dodatek wykonując pracę poniżej swoich kwalifikacji?... Oczywiście w Polsce są ludzie, którzy znają się na emigracji doskonale, choć nigdy emigracyjnego chleba nie jedli Ba! Pouczają emigrantów, oceniają, krytykują... To bardzo irytująca postawa. Czy w sztambuchu emigranta były zapiski, które potem wykreślił nie umieszczając ich w książce? – Ktoś, kto nie był na emigracji nie potrafi sobie wyobrazić demonów, z jakimi musimy się mierzyć – stwierdza Paweł Pietkun. – Jesteśmy, przynajmniej na początku, zagubieni, samotni, niepewni jutra. Musimy zaciskać zęby, żeby przetrwać. Wielu zmaga się z alkoholem, narkotykami. Wielu znajduje

sobie nowych partnerów, choć na początku jeszcze nie zapomina o bliskich zostawionych w Polsce. Widziałem wiele rozpadających się małżeństw, które nie wytrzymywały próby czasu, widziałem zdrady, które na pierwszy rzut oka wydawały się okrutne, podłe. Jednak starałem się zrozumieć powody tych negatywnych skutków emigracji. Zrozumieć, że człowiek z dala od swego środowiska, rodziny, znajomych, w obliczu silnej potrzeby bycia obok kogoś przyjaźnie nastawionego, kogoś kto może być substytutem ukochanego czy ukochanej, buduje sobie protezę związku, małżeństwa... Często jednak te nowe związki stają się po czasie silniejsze od wcześniejszych... Celowo zrezygnowałem z wielu wątków, które po publikacji mogłyby dla kogoś okazać się krzywdzące. Nie żałuję tych przemilczeń. Sytuacje i obserwacje. Spostrzeżenia i wnioski. Kontakty z Polakami i z ludźmi innych nacji, też emigrantami. Jak się w tym odnalazł? – Starałem się mierzyć z każdą sytuacją, nawet najtrudniejszą – mówi. – Szkoda, że my Polacy najczęściej nie lubimy siebie nawzajem, nie ufamy sobie. Brakowało mi przez cały czas takiej postawy, że Polak trafiający do Londynu natychmiast znajduje się pod opieką innych Polaków. Że to nasze środowisko pomoże znaleźć pracę, zadba, żeby nie wylądował na ulicy. Przecież wielu przyjezdnych bezdomnych na ulicach Londynu to nasi rodacy, którymi nikt się nie przejmuje, dopóki nie wydarzy się coś złego. Moglibyśmy być dobrze zorganizowaną mniejszością w Wielkiej Brytanii, szczególnie w Londynie. Niestety tak nie jest. Z wielu powodów zbliżyłem się do środowisk latynoskich, które działają właśnie tak, jak Polacy wciąż nie potrafią. Każdy przyjezdny z Ameryki Łacińskiej, który ma problemy – z mieszkaniem, pracą czy po prostu czuje się samotny – trafia do jednego z nielicznych centrów kultury latynoskiej i tam natychmiast ktoś podaje mu rękę. Podobnie jest z ludźmi z Afryki Środkowej. Ghanijczycy, Nigeryjczycy pomagają sobie, zdarza się, że lokalna społeczność robi zbiórkę na rodaka, który nie ma czym zapłacić za mieszkanie. Mieszkałem w Londynie u rodziny z Ghany, poznałem dobrze to środowisko. A polski patriotyzm? – Przy wielu ułomnościach polskiej społeczności jest to zjawisko zadziwiające – stwier-

dza. – Nie widziałem wcześniej tak ogromnej eksplozji patriotyzmu, dumy z bycia Polakiem i dumy z Polski. Wielu ludzi, którzy będąc jeszcze w Polsce mówiło o niej „ten kraj”, nad Tamizą mówi tylko „nasz kraj”, „nasza Polska”, „nasza ojczyzna”. To ogromna dychotomia. I bez wątpienia bardzo ciekawe zjawisko. Czy mając za sobą jeden emigracyjny rozdział na Wyspach myśli o powrocie do Londynu? – Nie mam emigracji za sobą – stwierdza zdecydowanie. – Jest we mnie nadal i chyba będzie do końca życia... Zmieniła mnie. Oczywiście nie zostałem na Wyspach krezusem. Wprost przeciwnie, klepałem słodką biedę pozwalając sobie na takie luksusy, jak kupno książek czy dobrej herbaty. Bilansowałem się i balansowałem na jako takim poziomie. Tęsknię jednak za przyjaciółmi, których poznałem w Londynie, tęsknię za tym gąszczem możliwości poznawania czegoś nowego… Polska jest krajem homogenicznym. Nie ma takiej różnorodności. Po kilku latach nad Tamizą owej różnorodności mi brakuje. Poza tym, tak po ludzku, tęsknię za Londynem, który połknął mnie nie tylko fizycznie, ale również mentalnie... Powiem jednak szczerze: powtórki z emigracji nie planuję... W Polsce wróciłem do zawodu dziennikarza. Ukończyłam książkę poświęconą historii podziemnego Radia Solidarność, radia trochę zapomnianego, choć przecież bez niego nie byłoby wolnej Polski. Książka ukazała się niedawno. Jako dziennikarz śledzi, co oczywiste, pracę kolegów po fachu. Jak ocenia pracę polskich korespondentów na Wyspach? Czy ich relacje to tematy istotne czy też tylko łatwe, przyjemne i traktowane „po łebkach” ? – Wiele zależy nie od warsztatu lub chęci tych korespondentów z Polski, którzy pracują na Wyspach Brytyjskich, a raczej od ich macierzystych redakcji – ocenia. – Korespondenci z pewnością widzą, co jest ważne i istotne, a co jest tematem błahym. Sposób traktowania wielu informacji z Londynu wynika z faktu, że w Polsce redaktorzy zajmujący się ostatecznym kształtem gazety, pisma albo programu informacyjnego mają swoją wizję tego, co dzieje się w Wielkiej Brytanii, i gdy w relacji ten obraz kłóci się z ich wyobrażeniami, jest odrzucany. Media w Polsce traktują Brexit głównie jako element walki politycznej w Brukseli albo w Londynie. To ogromny błąd, bo kwestie gospodarcze i społeczne będą odgrywały główną rolę. Zmiany na Wyspach nie pozostaną bez echa w Polsce i w pozostałych krajach Unii Europejskiej. Bardzo trudno oceniać miarodajność przekazów o Brexicie w mediach nad Wisłą, bo są zbyt skąpe i niewystarczające. Odbiorcy i czytelnicy w Polsce mają wrażenie, że cała Europa, a nawet cały świat, mówią o tym, co dzieje się nad Wisłą, choć często tak naprawdę nikogo to poza Warszawą nie obchodzi. Tymczasem Europa i świat mówią o tym, co dzieje się w Londynie, o czym ludzie w Polsce nie wiedzą prawie nic... Paweł Pietkun jest dziennikarzem Radia Solidarność i Radia WNET, autorem książki „Ze sztambucha emigranta” (wydawnictwo Biblioteki Gazety Obywatelskiej, Stowarzyszenia Solidarność, Wrocław 2017) oraz opracowania „Tu Radio Solidarność… Przyczynek do historii podziemnego Radia Solidarność 1982-1989” (Wydawnictwo MOST, Warszawa 2018).


nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Victoria czyli zwycięstwo Teresa Bazarnik

C

zekam w londyńskim konsulacie na spotkanie z konsulem. Zanim sekretarka zaprowadzi mnie do odpowiedniego biura, z dużym podziwem przyglądam się sprawnej obsłudze kontrolującej wchodzących interesantów. Szczególnie jeden z panów, którego zadaniem jest przeglądanie toreb i innych dodatków uwija się jak mrówka. Konsulat mimo usprawnienia systemu rejestracji nadal jest oblegany. Trudno się dziwić, by nie był – jest nas tu podobno około miliona. Indywidualne osoby, czasami całe rodziny z gromadką dzieci, matki z maluchami w wózkach, obcokrajowcy po wizę do Polski – drzwi konsulatu otwierają się i zamykają non stop. Uprzejmy pan wniesie wózek, jeśli trzeba pomóc matce objuczonej torbami, przeniesie na skaner drugą torbę, cały czas życzliwy i uśmiechnięty. To naprawdę nowe zjawisko. Bywało, że w polskich urzędach na Wyspach petenci czuli się jak nieproszeni goście, zło konieczne, których trzeba obsłużyć, to w końcu obowiązki służbowe. Ale obowiązek i nakazana uprzejmość to co innego, a autentyczna życzliwość i niezmordowana chęć pomocy to co innego. Gdybym mogła przyznawać nagrody za wykonywaną pracę, ten mężczyzna z obsługi przy wejściu do konsulatu w Londynie z pewnością byłby pierwszy na liście. – Nie wpuścili mnie do autobusu – słyszę głos starszego pana. – Jak to nie wpuścili? – pyta pan z obsługi. – No, nie wpuścili, śmierdziałam. To nie kabaret niestety. Nie dane mi jednak rozsupłać tę dziwną zagadkę, bo właśnie zostaję wezwana do biur na górze, gdzie jest siedziba pracowników dyplomatycznych. Do pokoju, w którym czekam na umówione spotkanie, wchodzi przypadkowo wicekonsul ds. pomocy konsularnej. Rozmawiamy o bezdomnych, którym konsulat kupuje bilety powrotne do Polski. – Właśnie wczoraj miał wrócić jeden z nich. Niestety nie został wpuszczony do autobusu. Aha, czyli to ten mężczyzna, który właśnie wrócił do konsulatu, bo przepadł mu bilet poprzedniego dnia. Skoro bezdomni żyją na ulicy, trudno od nich wymagać, by ich higiena osobista była nienaganna. Z drugiej strony trudno nie zgodzić się z przewoźnikiem, który nie może narażać osób spędzających w autokarze ponad dwadzieścia godzin na nieprzyjemne zapachy. – Może ten pan mógłby wziąć prysznic w konsulacie? – pytam. – Skoro chce wyjechać do Polski, trzeba zrobić wszystko, by tak się stało... Rozmowa urywa się, wchodzi konsul, z którym byłam umówiona. Wychodzę po spotkaniu znów przez wejście dla interesantów załatwiających sprawy paszportowo-wizowe. – Udało się! – mówi triumfalnie pracownik obsługi, ten sam, którego tak podziwiałam za uprzejmość i gotowość pomocy. – Już po prysznicu. – Znakomicie – odpowiadam ucieszona. – Ale tak naprawdę to niewiele to dało – dodaje konfidencjonalnie pracownik obsługi. – Ubranie niezmieniane tyle dni... Coś jednak trzeba zrobić. Jeden bezdomny Polak,

który zniknie z ulic Londynu to też jakieś osiągnięcie. A pan Jan (imię zmienione) chce wracać. I to jest najważniejsze, bo na nic pomoc konsulatu, jeśli bezdomni wolą brytyjską ulicę i ławki w parkach niż powrót do kraju. A na ulicy znaleźć się jest bardzo łatwo. Niekoniecznie trzeba być uzależnionym od alkoholu czy narkotyków. Słyszałam wiele historii o stracie pracy i regularnych dochodów, braku oszczędności i niemiłosiernych landlordach, którzy w przypadku niepłacenia czynszu załatwiają sprawę bezkompromisowo. Pan Jan chce wrócić do Polski i trzeba zrobić wszystko, by mu w tym pomóc. Przechodzi mi przez myśl Manna Centre – miejsce, gdzie bezdomni mogą przyjść w ciągu dnia, dostać czyste ubranie, syty obiad, może jeszcze coś na potem do zjedzenia, skorzystać z komputera, porozmawiać o pomocy socjalnej z osobami kompetentnymi, wysłać podanie o pracę... Zawoziłam tam żywność, która zostawała po nowoczasowych ARTeriach. Centrum jest w pobliżu London Bridge, dokładnego adresu jednak już po tylu latach nie pamiętam. No ale w takich sytuacjach w sukurs przychodzi niezawodny Mr Google. Znajduję dokładny adres i godziny otwarcia. Biorę pana Jana do samochodu. Czasu mamy niewiele, bo Manna Centre działa tylko do 13.30. – Jedziemy – mówię, na co on zgadza się, trochę speszony. – Zasmrodzę pani samochód. – Trudno– dopowiadam. – Wywietrzy się. W drodze, dość krótkiej, z okolic Blackfriars, gdzie mieści się konsulat, do Manna Centre w pobliżu London Bridge, rozmawiamy o tym, czy ma gdzie wrócić jak już dojedzie do Polski. – Jest tam rodzina. – Macie dobre kontakty? – Tolerują mnie – odpowiada. – No, jak tolerują, to już bardzo dobrze. Pan Jan mówi ładną polszczyzną, choć nie jest osobą wykształconą. Opowiada mi, że po szkole podstawowej zdobył zawód. Pracował jako kierowca, ale gdzieś na tej swojej drodze pogubił się. Miał w tym swój udział alkohol. Nie ma żony ani dzieci. Jest typem samotnika. W Anglii jest krótko, okradli go, pracy nie znalazł. Ostatni czas spędził na ulicy, sześć nocy na Kings Cross, dworcu czynnym całą dobę. – Można tam też znaleźć coś do jedzenia – wyznaje. – Ludzie wskakują w biegu do pociągu, zostawiają niedojedzone kanapki, napoje... Dojeżdżamy do Manna Centre. Miejsce nietrudno rozpoznać, wszędzie wokół bezdomni, którzy albo już stamtąd wyszli po dziennej sesji, albo właśnie tam zmierzają. Wchodzimy do wewnątrz, próbuję się rozglądnąć, a tu już obok nas miły Anglik w średnim wieku z zapytaniem: – How can I help you? Tłumaczę więc niefortunny przypadek pana Jana, mówię o bilecie kupionym przez konsulat i o odmowie wpuszczenia na pokład autokaru. – Don’t worry. Just leave him here and we’ll take care of him. Dostanie czyste ubranie. Coś ciepłego do zjedzenia. Jednak Anglicy opracowali system dobroczynności do perfekcji. Lata doświadczenia pokazują, że wiedzą co robią, i jest to dla nich ważna część funkcjonowania dobrze zorganizowanego społeczesństwa. Zostawiam mojego podopiecznego w dobrych rękach i wracam czym prędzej do samochodu, by nie wpaść w szpony wszechobecnych parking wardens i nie zakończyć

tej dziwnej przygodny z mandatem za niewłaściwe parkowanie. Po chwili puka w szybę wolontariusz Manna Centre. – Could you please help us? He doesn’t speak English. – Yes, of course. Tego się już dowiedziałam, że pan Jan nie mówi po angielsku. Wchodzimy do dość dużego magazynu wejściem prosto z chodnika. Na półkach czysta używana odzież wszelkiego rodzaju, buty, torby. Życzliwy wolontariusz wyjmuje spodnie, skarpetki, podkoszulki, właściwie wszystko od stóp do głów. Pan Jan próbuje, wybiera to, co wydaje mu się, że jest odpowiedniego rozmiaru. Mimo że dzień piękny i upalny, dostaje także ciepły polar na chłodne noce. I znów znika w wejściu głównym. Po jakimś czasie puka w szybę mojego auta. Czuję zapach świeżości – No, już jestem. Wziąłem jeszcze raz prysznic, ogoliłem się, dali mi nawet dezodorant. Mam czyste ubranie i buty. Zjadłem dużą porcję kiełbasek z fasolką. Stojący obok niego wolontariusz przeprasza, że zabrakło im kanapek i mogli panu Janowi dać na drogę tylko ciastka i soki. Wracamy do konsulatu. Pan Jan musi mieć przecież nowy bilet. Wczorajszy przepadł, dziś autokary nie kursują, musi mieć bilet na następny dzień. – Co pan zrobi, jeśli uda się zamienić bilet na jutro? – pytam. – Wrócę na Kings Cross. Jakoś przetrwam tę noc. W konsulacie okazuje się, że biletu jeszcze nie ma, bo kierowniczka biura podróży zajęta. Pytam o nazwisko. Znam, mam telefon komórkowy. Dzwonię. Opowiadam całą historię. – Wiem, o co chodzi – odpowiada Gosia. Zrobię wszystko, by znaleźć miejsce dla tego pana na jutro. W konsulacie zatem nic już po nas. – Zawiozę pana na Victorię. Może ten dworzec nie jest czynny całą dobę, ale gdzieś w pobliżu jakoś pan tę noc przetrwa i jutro będzie na miejscu – proponuję. Zauważyłam, że utyka. Jest wdzięczny za moją propozycję. Jedziemy szlakiem królewskim przez Fleet Street, Strand, The Mall. Kiedy zbliżamy się do pałacu Buckingham, mój pasażer rozpoznaje te miejsca, mówi, że właśnie wczoraj szedł tędy piechotą z Kings Cross. na Victorię. Dojeżdżamy do Victorii i od razu idziemy do biura Sindbad Travel. – Tak, wiem już o tym. Zaraz przebukuję bilet – mówi z serdecznością pani Edyta, manager biura. Jutro stanowisko numer jeden. Wracamy na Victoria Coach Station. – Rozpoznaje pan to miejsce? – pytam – Tak, nie ma problemu. – Czyli odjeżdża pan stąd. A jak pan natknie się nocą na patrol policyjny, proszę pokazać bilet. Zostawiam kilka groszy na śniadanie i odjeżdżam. Ale czy on jutro tam przyjdzie? Czy coś się z nim nie stanie co znów odbierze mu szansę powrotu do kraju? Męczą mnie te myśli również następnego dnia, dlatego wsiadam w samochód i jadę na Victorię. Na stanowisku numer jeden spotykam panią Edytę z biura Sindbad. – Niech się pani nie martwi. Widzi pani, o tam, stoi już przy autokarze. Wszystko w porządku. Dziś odjedzie na pewno. Następnego dnia pakuję wszystkie nieco zużyte lub od dawna nieużywane rzeczy do walizki i zawożę do Manna Centre. Przydadzą się z pewnością.


06|

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Czas na wakacje? W tym roku szybkie wakacje sprawili sobie tylko nasi futboliści, którzy jak zwykle zagrali pierwszy mecz o pewny awans, drugi o wszystko, a trzeci o… honor. Dla reszty początek wakacji nie zwiastuje w tym roku szybkiego nadejścia sezonu ogórkowego i to nie tylko ze względu na suszę w rolnictwie. Tegoroczne lato będzie w kraju przede wszystkim okresem kampanii wyborczej do samorządów. Dość ciekawe rzeczy dzieją się też w Europie…

Bogdan Dobosz

P

owstanie antyemigracyjnej osi Rzym-Wiedeń, uzupełnionej postawą Grupy Wyszehradzkiej, ale i wewnętrzne kłopoty polityczne Angeli Merkel na tle polityki przyjmowania migrantów, stały się przyczyną zachwiania równowagi czołówki unijnego peletonu, czyli tandemu Berlin-Paryż. Prezydent Macron, co prawda „nie pęka”, a nawet dociska pedały, grożąc karaniem tych krajów, które nie chcą przyjmować imigrantów („Jestem za wprowadzeniem sankcji w razie braku solidarności oraz za warunkowym przyznawaniem funduszy strukturalnych”). W czasie przemówienia w mieście Quimper w Bretanii, francuski prezydent poszedł nawet dalej i zaczął mówić o odradzającej się w Europie „zarazie nacjonalistycznego trądu” i „populistycznej fali”, która zagraża naszemu kontynentowi: „widzimy ich rozprzestrzeniających się po Europie jak trąd, w krajach, w których sądziliśmy, że już nie można będzie ich zobaczyć ponownie”. W tym kontekście, Macron wskazał , że szczególna rola spoczywa

tu na elitach politycznych, dziennikarskich i ekonomicznych. Swoją tyradę francuski prezydent zakończył wezwaniem „do walki” z odradzającym się nacjonalizmem. Powołując się na rzekome zasady republikańskie, pośrednio, ale za to w mocnych słowach, opowiedział się za projektem wielokulturowej Europy. Wcześniej wszedł też w zatarg z Włochami, mówiąc o „odruchach wymiotnych” na wieść o decyzji Rzymu, by nie wpuszczać więcej statków z imigrantami. Odpowiedzią na „brykanie” nowej Unii i nowych „populistycznych” gabinetów we Włoszech i Austrii miał być unijny, „nieformalny szczyt” emigracyjny. Był to ciąg dalszy narzucania w UE woli Niemiec i Francji. Liczono się z tym, że tradycyjny niemal opór krajów Europy Środkowo-Wschodniej zostanie równie „tradycyjnie” i łatwo pokonany. Tymczasem szczyt nie tylko został zbojkotowany przez państwa Grupy Wyszehradzkiej, ale dodatkowo do Brukseli nie pojechali także przedstawiciele Estonii, Litwy, Łotwy, Cypru, Portugalii, Rumunii, Irlandii i Wielkiej Brytanii. „Szczytowali” więc jedynie szefowie ośmiu rządów (z 28 państw członkowskich), co samo w sobie było porażką i pokazało, że francusko-niemieckie interesy nie mogą już narzucać woli całej Unii Europejskiej. W dodatku główni aktorzy forsujący ideę zmiany Europy przez imigrację, mają też problemy we własnych krajach. Koalicyjna CSU z Bawarii nawet postawiła w kwestii imigrantów ultimatum dla pani kanclerz Merkel. Z kolei Macron po słowach o „trądzie” spotkał się z ripostą niemal całej francuskiej prawicy. Emanuela Menard mówiła o „strachach na wróble”, którymi prezydent chce wszystkich zastraszyć. Jej zdaniem rozprzestrzenia się nie „trąd”, ale opinia zwykłych ludzi, którzy mówią pewnym projektom – nie. Przewodniczący prawicowego ruchu Debout France Nicolas Dupont-Aignan dodał, że każdy

przeciwnik migracyjnego najazdu zaczyna być diagnozowany jako osoba chora, a rzeczniczka centroprawicowej partii Republikanie Laurence Sailliet pytała, czy trędowatymi są obywatele niepokojący się masową imigracją? I dodawała: „Macron obraża ludzi, którzy nie myślą tak jak on. Uważam, że używanie tych słów w związku z kryzysem, który przechodzimy w temacie migracji, jest całkowicie nieodpowiedzialne”. Realne skutki fali migracyjnej, za poparciem której stoi projekt wielokulturowych społeczeństw Europy, wywołują też coraz większy sprzeciw zwykłych ludzi, którzy dostrzegają tu inercję władz. Działania pozorowane są już dla wielu obywateli irytujące. Dalsze forsowanie ideologicznego pomysłu wielokulturowości, ubranego w szaty rzekomych działań humanitarnych, okazuje się więc coraz trudniejsze. Europa trzeźwieje?

Warto iść pod prąd? Polacy bywają niezwykle czuli na opinie innych. Dość łatwo nas kupić kilkoma komplementami, ale mam nadzieję, że opinia byłego francuskiego korespondenta Bernarda Marqueritte jest jednak nie wykalkulowana, a po prostu trzeźwa. Ów mocno „spolszczony” Francuz stwierdził; „Powiem jasno: jeżeli chcemy być dzisiaj Europejczykami, to musimy walczyć, i to ostro, z Brukselą. Nie po to, by Unię rozbić, ale by ją zreformować. Jeśli chcemy uratować Europę, musimy być przeciwnikiem obecnie rządzących w Unii. To, co oni robią, jest antyeuropejskie. To jest całkowicie sprzeczne z tym, o co walczyli ojcowie zjednoczonej Europy: Alcide De Gasperi, Konrad Adenauer, Jean Monnet. To miała być Europa ducha, a nie tylko biznesu. Kiedy więc walczy się dziś z Polską, to tak naprawdę walczy się z ideami, na których budowana była wspólnota europejska. To Polska jest


|07

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

prawdziwym dziedzicem tych wartości, nie Bruksela�. Marqueritte nie jest tu wyjątkiem. Zdarzało mi się takie opinie słyszeć i od innych Francuzów. Projekt Europa potrzebuje odnowy i zwykli ludzie wyczuwają to znacznie lepiej niş politycy ich reprezentujący. Moşna pójść drogą np. Brexitu, ale moşna teş podnieść sztandar buntu‌

Bezkrólewie Od kilkunastu tygodni na scenie politycznej w kraju nieobecny jest ze względu na chorobę Jarosław Kaczyński. Niby pisze listy, czuwa, ale wydaje się, şe ta nieobecność przekłada się na dość konkretny uwiąd rządzącej ekipy i zacieśnienie horyzontów jej działania. Moşe to kolejny dowód na to, şe prezes PiS to jednak mąş stanu? Rząd grzęźnie w jałowych polemikach i działaniach. Mamy (nikt nie wie dlaczego, choć podobno z powodu suszy) nowego ministra rolnictwa, mamy protesty profesorów humanistyki w związku z reformą szkolnictwa wyşszego przeprowadzaną przez Jarosława Gowina, nie do

koĹ„ca wspieranej przez caĹ‚y PiS. Mamy teĹź np. róşne opinie obozu rzÄ…dzÄ…cego wobec zgĹ‚oszonego przez prezydenta pomysĹ‚u referendum konstytucyjnego. Osobna sprawa to dość jaĹ‚owa dyskusja o Centralnym Porcie Lotniczym. Wieloletnia inwestycja gospodarcza staĹ‚a siÄ™ bieşącym tematem politycznym. PiS potwierdza trochÄ™ swĂłj „sanacyjnyâ€? pomysĹ‚ na sprawowanie wĹ‚adzy, m.in. tzw. wielkimi projektami przypominajÄ…cymi COP, czy GdyniÄ™. Mam jednak powaĹźne podejrzenia, Ĺźe pomysĹ‚ Centralnego Portu Lotniczego (niezaleĹźnie od analiz ekonomicznych) to trochÄ™ wydumana przez jakiegoĹ› polityka idea, ktĂłrÄ… podchwycono trochÄ™ na siĹ‚Ä™ i mocno doraĹşnie. NajwaĹźniejsze, Ĺźe ma w nazwie‌ „centralnyâ€?. Z kolei opozycja brnie w gĹ‚upotÄ™ i broni OkÄ™cia, zapominajÄ…c, Ĺźe lotniska to nie tylko loty pasaĹźerskie, ale i towarowe. Być moĹźe CPL siÄ™ ekonomicznie obroni, ale warto byĹ‚o zadbać o jakiĹ› polityczny consensus w tej sprawie (ciekawe, czy jeĹ›li za dwa lub za sześć lat PO dojdzie do wĹ‚adzy to inwestycjÄ™ porzuci?). DoraĹşność dziaĹ‚aĹ„ wydaje siÄ™ nadal naszym najwiÄ™kszym mankamentem. Podobnie jest ze 100-leciem odzyskania niepodlegĹ‚oĹ›ci. DoraĹşne uroczystoĹ›ci, spotkania,

CONCERT

A

ALICJA

W polityce zagranicznej bez zmian Najpierw byĹ‚a walka o wizerunek Polski, czyli ustawa o IPN, ktĂłra miaĹ‚a nas bronić przed faĹ‚szowaniem historii. Teraz szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych Jacek Czaputowicz zgadza siÄ™ z opiniÄ…, Ĺźe potrzebna jest „pilna korektaâ€? ustawy o IPN, bowiem „w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem jest to problem i naleĹźy zgodzić siÄ™, Ĺźe tutaj naleĹźy pewnÄ… decyzjÄ™ podjąćâ€?. Najpierw prĂłba odbicia historycznej prawdy, a później szybka kapitulacja? Na tym jednak nie koniec problemĂłw. Do niedawna wydawaĹ‚o siÄ™, Ĺźe Polska skorzysta na zmianie amerykaĹ„skiej polityki wobec Europy. WybĂłr nowego ambasadora pokazuje, Ĺźe moĹźe z tym być róşnie. Niedawno prezydencki minister Szczerski oĹ›wiadczyĹ‚, Ĺźe prezydent przyjmie listy uwierzytelniajÄ…ce od pani Mosbacher, jeĹ›li ta bÄ™dzie wysĹ‚ana do Polski. Georgette Mosbacher, ktĂłra jest kandydatkÄ… na ambasadora USA w Warszawie zapytana podczas posiedzenia komisji spraw zagranicznych Senatu USA, czy wie, co siÄ™ dzieje w kwestii antysemityzmu w Europie Wschodniej, odparĹ‚a: „Tak. Niestety zostaĹ‚o to wywoĹ‚ane niedawno przyjÄ™tÄ… ustawÄ… o HolokauĹ›cieâ€?. Polski MSZ podobno liczy, Ĺźe pani Mosbacher zmieni poglÄ…dy‌ na miejscu.

Zmiana poglÄ…dĂłw, czyli celebryci

Ĺ’0,(7$1$ POSK

THEATRE T HALL

100th ANNIVERSARY OF POLAND REGAINING INDEPEENDENCE

" WFSZ VOJRVF DPODFSU "MJDKB ÄŽNJFUBOB BO PVUTUBOEJOH WJPMJOJTU PG UIF ZPVOHFS HFOFSBUJPO BOE BO BSUJTUJD EJSFDUPS PG /JHFM ,FOOFEZAT 0SDIFTUSB PG -JGF XJMM UBLF VT PO B GBTDJOBUJOH NVTJDBM KPVSOFZ UISPVHI UIF XPSMET PG KB[[ BOE DMBTTJDBM NVTJD 5IF QSPHSBN JODMVEFT $IPQJO 4[ZNBOPXTLJ BOE DPNQPTJUJPOT CZ +BSFL ÄŽNJFUBOB BT XFMM BT "MJDKB T JOUFSQSFUBUJPOT PG TFMFDUFE TUBOEBSET PG KB[[ BOE QPQVMBS NVTJD %FĂ OJUFMZ B GBTDJOBUJOH NVTJDBM BEWFOUVSF QFSGPSNFE CZ JOUFSOBUJPOBM KB[[ BOE DMBTTJDBM NVTJD TUBST

Tickets ÂŁ18 oon Eventbrite - link: https://bit.ly/2rJ6Ezs zs and from 104, UJDLFU PGĂ DF GSPN UI PG +VOF EBJMZ QN UP QN SFTFSWBUJPOT PS JO UJDLFU PGĂ DF 0O UIF EBZ PG UIF DPODFSU UIF UJDLFU PGĂ DF XJMM CF PQFO GSPN QN

POSK THEATTRRE HALL 238-246 King Street London W6 0RF

DESIGN: MARIA KALE ETA PHOTO CREDITS: DMITRY Y SIMAKOV

29.06.2018 8 $7 3 0

KAREN EDWARDS VOCAL, PIANO YAR A ON ST STA AVI V DOUBLE BASS ASAF SIRKIS DRRUMS AND PERCUSSION STRING QUARTET

wydarzenia, które zaplanowano co najwyşej w roku ubiegłym. Czy Polska nie zasługuje, by w tak waşną rocznicę zbudować coś monumentalnego, zaplanowanego z dziesięć lat temu i oddanego do uşytku 11 listopada 2018 roku? W naszym kraju perspektywiczne myślenie zaprezentował tylko‌ satyryk. Jan Pietrzak ze swoim pomysłem budowy Šuku Triumfalnego na 100-lecie bitwy warszawskiej jest chlubnym wyjątkiem. Z tym, şe i na realizację tego pomysłu czasu moşe juş brakować.

Pora na trochÄ™ „kroniki towarzyskiejâ€? ,czyli mĂłwiÄ…c wprost: celebryckich plotek. ByĹ‚y premier Kazimierz Marcinkiewicz to postać wyjÄ…tkowo ĹźaĹ‚osna. Ostatnio unikajÄ… zapraszania go nawet telewizje „opozycyjneâ€?. Wymazać go z pamiÄ™ci jednak trudno, zwĹ‚aszcza Ĺźe nawet jak nie sĹ‚ychać „Kazaâ€?, to zawsze odezwie siÄ™ „Izabelâ€?. Wydaje siÄ™, Ĺźe w jednym z ostatnich wywiadĂłw powiedziaĹ‚a o b. premierze nawet trochÄ™ prawdy: „dziennikarze zaczÄ™li mu wypominać, Ĺźe siÄ™ rozwiĂłdĹ‚ i zostawiĹ‚ dzieci. No cóş, byĹ‚ politykiem wyznajÄ…cym konserwatywne wartoĹ›ci, a to zobowiÄ…zuje. Nie odniosĹ‚am wraĹźenia, Ĺźeby Kaz byĹ‚ konserwatystÄ…. CzĹ‚owiek nie zmienia siÄ™ z dnia na dzieĹ„. Moim zdaniem byĹ‚ to raczej taki kostium, w ktĂłry siÄ™ ubraĹ‚ do osiÄ…gniÄ™cia pewnych celĂłwâ€?. SwojÄ… drogÄ… ciekawe ilu jeszcze politykĂłw prawicy ciÄ…gle nosi te uwierajÄ…ce ich kostiumy? Z kolei poseĹ‚ PO Tomasz Cimoszewicz (syn WĹ‚odzimierza) na Twitterze zamieĹ›ciĹ‚ zdjÄ™cie procesji BoĹźego CiaĹ‚a na drodze wojewĂłdzkiej, ktĂłre podpisaĹ‚: „Ci siÄ™ rozsiedli na Ĺ›rodku ulicy i mszÄ™ odprawiajÄ…. Policja wĹ‚aĹ›nie prysnęła. A wy na maratoĹ„czykĂłw w Warszawie narzekacieâ€?. NiewÄ…tpliwie dziadek posĹ‚a zwiÄ…zany z UB byĹ‚by z wnuka dumny‌ Ojciec (takĹźe b. premier) pewnie teĹź jest. Postać Cimoszewicza WĹ‚odzimierza przypomniaĹ‚a mi siÄ™ teĹź przy okazji informacji o tym, Ĺźe Niemcy dostanÄ… z Unii Europejskiej rekompensatÄ™ za obciÄ…Ĺźenia finansowe zwiÄ…zane z przyjmowaniem imigrantĂłw. Planowany unijny budĹźet na lata 2021-2027 przewiduje, Ĺźe z tego tytuĹ‚u trafi do Berlina 4,5 mld euro. Najpierw sami zaprosili, a później wziÄ™li odszkodowanie. Najwidoczniej przynajmniej Niemcy posĹ‚uchali Cimoszewicza i wiedzÄ…, Ĺźe przed nieszczęściem „trzeba siÄ™ ubezpieczaćâ€?, chociaĹź w ich przypadku polisa dziaĹ‚a nawet po zdarzeniu.


08|

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

rysuje Andrzej Krauze

Wakacji nie będzie Grzegorz Małkiewicz

Trudności rządu w negocjacjach brexitowych nie biorą się z braku wizji polityków, ale ich słabości. Wizja – wprawdzie kosmiczna – jest, ale rząd nie ma zdecydowanej większości parlamentarnej, bo Theresa May chciała uzyskać więcej niż miała i w kosekwencji przyspieszonych wyborów straciła to, co miała.

Z partyjną jednością też nie jest najlepiej, o czym najdobitniej świadczą podziały w rządzie i przecieki na zewnątrz. A do wyjścia z Unii pozostało już tylko kilka miesięcy. Pętla zaciska się, niepewność rośnie, szczególnie w środowisku odpowiedzialnym za gospodarkę. F…k businessmen… – powiedział wprost Boris Johnson, zapominając po raz kolejny, że będąc ministrem spraw zagranicznych jest dyplomatą. Najlepiej byłoby na ten gorący okres biznesmenów zamknąć w ciemnej komórce. A tak mamy głosy zaniepokojonych o swoje dochody kapitalistów. Coraz częściej zamiast merytorycznej dyskusji, padają z ust konserwatystów argumenty o proweniencji komunistycznej. Obowiązuje mowa-trawa: Brexit means Brexit. Lud zdecydował i to się liczy. Politycy nie są liderami, lecz wykonawcami jego woli. Bardziej prorynkowa jest w tej kuriozalnej debacie lewicowa Partia Pracy. Zdecydowanie chce pozostać w unii celnej, ale z rządowymi jastrzębami nie polemizuje, czekając ewidentnie na ich wywrotkę. Dla Corbina najważniejszą rzeczą jest przejęcie władzy, szeregi laburzystów uporządkował i nie ma już silnej wewnętrznej opozycji, czego nie może powiedzieć o swojej partii Theresa May. Ale odwracają się od niego młodzi wyborcy. A biznesmeni, niczym czarne kruki, przepowiadają jak najgorszy scenariusz. Z ostatnich doniesień: Airbus zatrudniający 14 tys. pracowników w Wielkiej Brytanii zapowiedział, że jeśli Brytyjczycy wyjdą ze Wspólnego Rynku i unii celnej wycofa swoją operację na Wyspach.

Podobne ostrzeżenie wyrazili szefowie BMW (8 tys. zatrudnionych). To nie jest głos brytyjskiego biznesu – można usłyszeć komentarze. Może, ale w takim razie należałoby glośno powiedzieć, że rdzennie brytyjskiego biznesu już prawie nie ma. Lista firm opuszczających Wyspy będzie się powiększać, z największą stratą dla ekonomii w londyńskim City. Do biznesów, które zapowiadają wyjście z rynku brytyjskiego dochodzą firmy, które w tych niepewnych czasach już zbankrutowały. Wśród nich znalazła się ostatnio sieć Poundworld, sprzedająca produkty po funcie, czyli posiadająca najlepszą formułę na trudne czasy. Kuriozalna w tej pogarszającej się sytuacji była interwencja agencji Office for Budget Responsibility (OBR), która podała do wiadomości publicznej wynik swoich pobrexitowych kalkulacji. Wynika z nich, że Wielka Brytania po 2020 roku zacznie oszczędzać w skali roku trzy miliardy funtów. W kalkulacji nie uwzględniono jednak drobnego faktu, że Wielka Brytania wychodząc z Unii zdeklarowała już wpłatę do unijnej kasy 39 mld funtów w ramach tzw. rachunku za rozwód. W tym dosyć przygnębiającym scenariuszu trochę otuchy przyniosła Anglikom ich reprezentacja na tegorocznym mundialu wygrywając 6:1 z Panamą. Drużynie angielskiej nie szło od dziesięcioleci. Wyjeżdżali po puchar i wracali po pierwszych eliminacjach. Gdyby wygrali turniej w Rosji, rząd Theresy May mógłby się ogrzać ich sukcesem. Piłka jest nadal w grze.


|09

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Nowa religia Krystyna Cywińska

Krystyna Cywińska komentuje w rozmawie z Teresą Bazarnik

Czy Krystyna Cywińska interesuje się piłką nożną? – W miarę. Zaczęło się to bardzo dawno, kiedy Polska w latach 70. ubiegłego wieku doszła do wysokiej pozycji, a ja pracowałam jeszcze w BBC. Siedziałam w Bush House przed olbrzymim ekranem obok kolegi, który równie się nie orientował co dzieje się na boisku, co ja. – Jest! Jest! – Co jest? Co jest? Myślałam, wyrwana z drzemki, że coś się stało, że wojna wybuchła, a tu on mówi, że bramka. – Bramka? Aha, okazało się, że nasi strzelili gola. Ktoś, kto wtedy na nas spojrzał, zacytował Tuwima: „Siedzą przed kinem, tutejsza kretynka z miejscowym kretynem”. – I to właśnie wy jesteście, siedzicie przed ekranem i nic nie wiecie, nic nie rozumiecie. I tak się zaczęła moja przygoda z piłką nożną. Piłka nożna to spadek po Anglikach, którzy stracili wprawdzie imperium, ale zostawili po sobie parę rzeczy, jak parowóz, telewizor i komputer, a także piłkę nożną, która stała się czymś w rodzaju religii. Wszyscy mogą w tym obrzędzie naraz brać udział. Krzyczeć, wyć i huczeć. Religia dlatego tak silna, że jest oparta na szowinizmie narodowym. Religia, która ma swoje zaplecze strukturalne w postaci FIFA, gdzie jest rodzaj papieża, który ma swoich kardynałów, i kolosalną liczbę przekrętów. Teraz zastanawiają się, ile Rosja zapłaciła, żeby dostać zgodę na urządzenie mundialu. Piłka nożna jest już

znacznie bardziej religią niż sportem, bo duch sportowy po drodze się trochę zagubił. – Czy poleje się dziś rekordowa ilość piwa w pubach? – Myślę, że po tych sześciu golach, które wbili nieszczęśliwej Panamie piwo popłynie w dużych ilościach. Ale to wszystko się zmieniło. Ja tu kiedyś miałam naprzeciwko pub i wtedy wszyscy siedzieli na zewnątrz, wiwatowali. Może tak się jeszcze dzieje gdzieś na prowincji. W Londynie trudno powiedzieć, kto za kim kibicuje. – Czy twoim zdaniem potężne demonstracje brexitowe i antybrexitowe do czegoś doprowadzą? – Myślę, że jest już za późno, mimo że ciągle jakieś firmy zapowiadają, że się stąd wyniosą, Airbus, BMW, Rolls Royce, i tysiące ludzi starci pracę. Wydaje mi się, że Brytyjczycy strzelili sobie w oba kolana i teraz wyrywają sobie nawzajem włosy. I to jest sytuacja fatalna. Ja najbardziej liczę na to, że Irlandia Północna – czego zawsze byłam zwolennikiem – połączy się z Irlandią. Liczę na to, że Irlandia Północna w końcu dokona tego kroku i kategorycznie opowie się przeciw, a wtedy zostanie w Unii Europejskiej. I będzie po krzyku. – Tylko wtedy wykrzykiwane przez Borisa Johnsona hasło, że po wyjściu z Unii będziemy mieć jeszcz większą Wielką Brytanię wywróci się do góry nogami. – To są wszystko tylko hasła. Ja też mogę chodzić przed domem i opowiadać, że mam dwadzieścia pięć lat i jestem wdową do wzięcia. Hasła każdy może wykrzykiwać. Oni zwykle powołują się na Norwegię, a przecież wiadomo, że Norwegia ma kolosalne złoża ropy naftowej i oprócz łososia i paru innych rzeczy wyłowionych z morza nie produkuje właściwie nic, no może jeszcze jakieś kosmetyki, a kwitnie gospodarczo. Ale Wielka Brytania takich zasobów nie ma, a to co ma, odbierze jej w razie czego Szkocja i też się odłączy. To wszystko razem jest bardzo nieprzemyślane. Mówi się, że Putin maczał w tym palce. No ale nie chcę

spekulować na ten temat czy za pomocą sztucznego zapładniania komputerów jakimiś wiadomościami, by wyjść z Unii, Rosja miała aż taki wpływ na wynik referendum. Wszystko razem jest bardzo ponure. Przynajmniej tak mi się wydaje. – Czy myślisz, że myśmy się też do tego brexitowego zamieszania jakoś przyczynili? – My jako Polacy? Nie wykluczam takiej możliwości. Za dużo nas tu napłynęło. Ta wielka fala z Polski. Nikt takiej fali nie przewidywał, ani tu wcześniej nie widział. – Często w dyskusjach antyimigracyjnych nazywano nas po imieniu. – No tak, bo się wyróżnialiśmy. – Ale dlaczego, przecież jesteśmy biali, Europejczycy. – Ale Europa to ludzie obcy, ludzie z byłych kolonii nie są obcy: czy to będzie Azjata, czy czarny z Jamajki czy Afryki, to nie jest obcy. Ludzie z Europy są zawsze obcy. I ta ogromna fala obcych na pewno zamieszała w głowach przeciętnych zjadaczy porydżu na śniadanie. – A jednak byliśmy przyjmowani z otwartymi rękami. – Na początku jak najbardziej, szczególnie w relacjach dziennikarzy największych gazet, którzy pożenili się lub byli w związkach z pięknymi Polkami. Młoda, piękna Polka na polu reklamy i rozszerzania cnót polskich jest nie do przebicia. Jestem stałym widzem programu Davida Dimbleby Question Time. Zawsze padają dwa pytania. Pierwsze dotyczy imigracji, a drugie National Health Service. I oba te pytania są w jakiś sposób ze sobą związane. Z wypowiedzi ludzi na sali wynika, że bez polskich imigrantów NHS zubożeje, a rolnikom zgniją płody na polach. Więc zaczyna się stopniowe ochładzanie tych emocji. A wracając do nowej religii, dziś ksiądz proboszcz parafii w Balham prosił wiernych o odmówienie Zdrowaś Mario za naszych piłkarzy. Czyli religia wspiera religię. Nie zawsze skutecznie...

Genialny analityk Wacław Lewandowski

Kompromitujące porażki polskiej reprezentacji piłkarskiej z Senegalem i Kolumbią w pierwszej fazie futbolowych mistrzostw świata w Rosji były kubłem lodowatej wody na rozgrzane głowy kibiców. Z okazji mundialu w 1974 roku Karol Zbyszewski pisał o drużynach z egzotycznych — karaibskich i afrykańskich krajów: „Haiti, podobnie jak Zair, nie powinno być dopuszczone do finałów świata. To dopiero czeladnicy. Haiti musiałoby grać z Polską na plaży, wśród palm, na bosaka, kokosem zamiast piłką, aby był ślad meczu, a nie rzezi” („Nogami do sławy). Oczywiście, dziś znawcy piłkarskich realiów powiedzą, że czasy, w których można było wypowiadać takie poglądy dawno minęły, a wiele „egzotycznych”, zwłaszcza afrykańskich drużyn składa się z profesjonalistów, grających na co dzień w najlepszych ligach europejskich. Cóż, być może, jednak w poczynaniach drużyny Senegalu owego profesjonalizmu widać nie było, zaś reprezentacja Polski z roku 2018 różniła się zasadniczo od tej z 1974. Tamta wychodziła na mundialowe areny z zamiarem i wolą

wygrania meczu, ta stanęła przeciw Senegalczykom z pragnieniem przegranej. Mimo mało imponujących umiejętności afrykańskich graczy Polacy robili wszystko, by stworzyć im strzeleckie okazje, by dać im szansę wygranej. Nie dziwi więc, że pierwszy gol dla Senegalu był de facto zasługą Cionka, drugi — Szczęsnego, jego przyjaciela od tańca i lepienia pierogów Krychowiaka oraz Bednarka. O meczu z Kolumbią wstyd mówić. Od pięciu bez mała lat kazano nam wierzyć w trenerski geniusz Nawałki, w jego zmysł taktyczny. Tymczasem trener na „mecz o wszystko” wystawił eksperymentalny skład, z którego wynikało, że wierzy, iż Lewandowski będzie w stanie sam dośrodkować, podając do siebie (nikt inny mu przecież nie podawał), sam dobiec do własnego dośrodkowania, odebrać przez siebie samego strzeloną piłkę, opanować ją, przejść mur czterech lub pięciu Kolumbijczyków i strzelić bramkę! Owszem, wybitny napastnik potrafi strzelić w mundialowym meczu kilka bramek, jak Ronaldo, ale przecież widać, jak cała ekipa Portugalii pracuje na to, by Ronaldo miał strzeleckie okazje. Polska taktyka polegać zaś miała na tym, że Lewandowski sam sobie ma dogodne sytuacje wypracować, gdy reszta drużyny zgoła nie jest zainteresowana trwającym meczem i przebywa w jakiejś innej rzeczywistości. Gdy wcześniej oglądałem starcie Anglii z Panamą, myślałem, że to Panama zostanie uznana za najgorszą drużynę mistrzostw. Jej piłkarze prezentowali się miernie, niewiele

umieli, za to byli tak nadpobudliwi, że ich główną aktywnością było faulowanie tych Anglików, którzy akurat nie byli w posiadaniu piłki. Po meczu Polski wiedziałem już, że to naszym należy się tytuł najgorszej ekipy turnieju, co nie podlega dyskusji. Mierni piłkarze Panamy okazywali chociaż wolę gry, głód zwycięstwa, nasi – nie podlegali tego rodzaju emocjom. Cóż, śmiesznie teraz wyglądają te wszystkie telewizyjne reklamy, w których „genialny taktyk” Nawałka wybiera meble, napoje czy parówki w najlepszym gatunku. Można się spodziewać, że teraz raczej będą one zniechęcać do reklamowanych produktów. Na kilka godzin przed meczem z Kolumbią wpadłem po zakupy do jednego z supermarketów (była to tzw. niedziela handlowa). Przy wejściu do głównej sali ustawiono kram z gadżetami kibica. Koszulki, spodenki, szaliki i czapki w narodowych barwach, proporce i flagi do zamontowania na samochodzie, transparenty zachęcające do wspierania naszych, w ogóle wszystko, co kibicowi potrzebne. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że to wszystko już podlega przecenie – wycenione po złotówce od sztuki! Pomyślałem, że menedżer sklepu zrobił błąd. Bo przecież wygramy z Kolumbią, potem z Japonią, wyjdziemy z grupy i będzie wiele okazji, by tym wszystkim handlować po cenach pierwotnych. Po meczu wiedziałem, że ów handlowiec to ukryty talent, genialny analityk piłkarskich sił i możliwości.


10 | felietony i opinie

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Andrzej Lichota

PIÓREM

2018

Art Basel jest absolutnie obowiązkowym punktem na mapie ludzi zainteresowanych sztuką i nią handlujących. Te targi są obecnie jednymi z największych, o ile nie największymi, na świecie. Założona w 1970 roku przez galerników z Bazylei, Art Basel dzisiaj skupia kilkaset najważniejszych galerii, prezentuje ponad 4000 artystów, a targi w ciągu trzech dni, kiedy są otwarte dla szerokiej publiczności, odwiedza 95 tys. osób, a jest to frekwencja obliczana na podstawie sprzedanych biletów, minimum 90 franków szwajcarskich od osoby za dwa dni. Zanim jednak szeroka publiczność będzie mogła cieszyć oko i duszę prezentowanymi tam pracami, przez dwa dni poprzedzające oficjalne otwarcie targi mają status zamknięty i są dostępne tylko dla zaproszonych gości, tzw. wipów. W te dwa dni, a właściwie najważniejsze dwa wieczory dochodzi także do największych transakcji na targach. Wielu kolekcjonerów przybywa z różnych zakątków świata swoimi prywatnymi samolotami, po to, by w wyjątkowej atmosferze nabyć dzieło za 2030 czy nawet 45 mln dolarów. Atmosfera tych dwóch dni jest rzeczywiście odmienna od tej, jaka pojawia się później. Wyciszenie, znacznie mniej gości. Można się ze sztuką znaleźć prawie

PAZUREM: Art Basel

sam na sam. Choć nie do końca oczywiście, bo jest się dyskretnie obserwowanym zarówno przez galerników, jaki i gości. Galernicy szybko oceniają kto może być potencjalnym kupcem, a kto tylko ogląda. Mają na to swoje sposoby. Hala wystawowa składa się z dwóch kompleksów dysponujących trzema piętrami. Oprócz prezentacji Galeria i Design, jest także ekspozycja Unlimited, gdzie niektóre galerie wystawiają prace artystów o dużej skali: rzeźby, projekcje wideo, instalacje, obrazy czy performace. Od czasu inauguracji Unlimited na targach w Bazylei jest ona kluczowym elementem tej imprezy. Można tam znaleźć wypowiedzi artystyczne zaskakująco ciekawe i równie zaskakująco słabe. W każdym razie jest to przestrzeń ryzyka podejmowanego przez artystów i odbiorców. Na Art Basel powinien być każdy zajmujący się sztuką choć raz. Najlepiej, aby absolwenci Akademii Sztuk Pięknych czy uczelni artystycznych ruszali tam zaraz po studiach i pomijając inne aspekty, jak rozeznanie w tym, co aktualne w sztuce czy obejrzenie znakomitych dzieł najważniejszych twórców sztuki współczesnej, to czymś absolutnie najważniejszym jest przekonanie się o tym, że są miejsca na świecie, gdzie sztuka współczesna stanowi niezaprzeczalną wartość i potrafi gromadzić tłumy.

Ale jeśli na Art Basel mamy do czynienia głównie z handlem sztuką, celem targów są w końcu transakcje, i trzeba zrekompensować sobie wynajem każdego metra kwadratowego przestrzeni, to zupełnie inna przestrzeń otworzy się przed każdym, kto odwiedzi Fundację Beyeler, która mieści się kilka kilometrów od centrum wystawienniczego, już poza miastem. Bez wahania nazywam je – Cudowne Miejsce, oszałamia i obezwładnia poziomem wystawienniczym i minimalistycznym działaniem,

pozwalającym się skupić na odbiorze eksponowanych tam dzieł, a potem w wyjątkowych warunkach, na ich kontemplację. W tym roku absolutnie wyjątkowa wystawa Bacon – Giacometti, zachwyca rozmachem i jakością prac. Jeśli gdzieś warto spędzić czas po trochę krzykliwym i handlującym od rana do wieczora Art Basel, to właśnie tam. Życzyłbym sobie, aby choć namiastka takiego miejsca, jak Fundacja Beyeler powstała w niedalekiej przyszłości w naszym kraju.

Graciejemy Moja londyńska przygoda zaczęła się niewinnie – od zwykłego plecaka, do którego wcisnąłem najpotrzebniejsze rzeczy: trochę ubrań, książkę, parę dokumentów oraz kilkadziesiąt płyt DVD, na których udało mi się zmieścić całe moje technologiczne życie. Napisane teksty, zdjęcia z domu i ze świata. Tylko tyle potrzebowałem, by całkowicie zmienić swoje życie i zacząć wszystko od nowa: w nowym kraju, w nowym mieście, w nowej pracy. Jakie to były czasy... Mieszkałem u znajomych, w małym, ale wygodnym pokoju i wszystko, czego potrzebowałem do normalnego funkcjonowania, mieściło się w tym jednym plecaku. Z czasem od znajomych się wyprowadziłem. Po kilku latach wynajmowania nadarzyła się okazja i kupiłem: nowe, puste mieszkanie. Od czasu do czasu trzeba je posprzątać, odkurzyć, powycierać, umyć. Raz na kilka lat trzeba przeprowadzić generalne porządki, zajrzeć do najdalszych zakamarków w szafach, do których zwykle udaje

się jakoś upchać znacznie więcej niż pierwotnie było to zamierzone. Takie generalne sprzątanie przydarzyło mi się niedawno – i chociaż nie jest to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, to jednak muszę przyznać, że tym razem było inaczej. Odgrzebywanie starych gratów sprawiło mi przyjemność. Ale jednocześnie przeraziło: ile ja tego wszystkiego uzbierałem przez te kilkanaście lat mieszkania w Londynie. Starannie gromadziłem rzeczy, w których nie chodziłem, naiwnie myśląc, że co prawda nie ubiorę tego teraz, ale mogą się kiedyś przydać… Otóż nie przydadzą się. Znoszone garnitury nawet po czyszczeniu straciły błysk i dzisiaj bym się w nich już nie pokazał. To samo z całym workiem pojedynczych skarpetek (te do pary nigdy się nie odnalazły), wypłowiałych podkoszulków, spodni. A co stare gazety robiły w mojej szafie, nie mam zielonego pojęcia. Książek, których i tak nie będę czytał, bo przestały mnie interesować, zebrał się cały stos. W ciągu kilku

godzin wypchałem worki rzeczami, które nie są mi do niczego potrzebne. Do niczego. Człowiek to jednak durne stworzenie. Naiwne. Łatwo go do czegoś namówić, nawet jeśli jest to wbrew jego woli. Kupujemy rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy tylko dlatego, że wmawiają nam, że jest odwrotnie – musimy je posiadać, bo to jest jedyna droga do szczęścia: mieć jak najwięcej rzeczy, dla których zawsze znajdzie się w naszym mieszkaniu miejsce. Musi się znaleźć, bo przecież inaczej nie można – po to jest ta chata, by w niej gromadzić, zbierać, skrupulatnie upychać w pudłach i szufladach. Ach, jakaż to rozkosz posiadać. W mojej szafie nagle zrobiło się przejrzyście, jest nawet trochę wolnego miejsca. Wywalając wory nie czułem straty, wręcz przeciwnie – poczułem się lekki jak piórko. Mniej, to więcej – mówią spece od minimalizmu. Zaczynam im wierzyć. V. Valdi


|11

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Zmieńcie natychmiast strategię brexitową Szkoci i Irlandczycy nie chcieli Brexitu. Zaskoczyła pana decyzja swoich rodaków?

Z takim apelem do rządu wystąpił właśnie pierwszy minister Walii, który ostrzega: zbyt twardy Brexit zagraża jedności Królestwa, a szczególnie mocno uderzyć może w Walię, której głos nie jest w Westminsterze wysłuchiwany. I apeluje do Theresy May, by nie odwracała się w przyszłości od imigrantów. Tyle że wielu jego własnych rodaków, którzy w referendum sprzed dwóch lat zagłosowali za wyjściem z Unii, wydaje się myśleć inaczej niż pierwszy minister Walii. Z CarWyneM JoneseM rozmawia adam Dąbrowski

– Pamiętaj, że u nas większość ludzi czyta angielskie gazety, a te są przeważnie eurosceptyczne. W Szkocji i Irlandii jest inaczej. Dlatego nie byłem zaskoczony wynikiem. Nie pomógł nam termin referendum. Fatalny. Głosowanie odbyło się w półtora miesiąca po kampanii w naszych wyborach regionalnych w Walii. To sprawiało, że nie mogliśmy po prostu stworzyć ponadpartyjnego, prounijnego frontu. Nie mogliśmy najpierw mówić ludziom: „nie głosujcie na tamtą partię, oni są beznadziejni”, a w tydzień później powiedzieć: „właściwie to blisko z nimi współpracujemy”! Mówiłem ówczesnemu premierowi Davidowi Cameronowi: – Odłóżmy referendum do jesieni, nie możesz uważać, że wynik będzie oczywisty. Głosowanie jesienią da nam czas, by stworzyć wspólną kampanię. Ale David Cameron tego nie zrobił. Na tym polegał problem. Wspomniał pan, że zły Brexit może zagrozić jedności Królestwa. Ale chodzi raczej o dążenia niepodległościowe Szkotów niż Walijczyków? W Walii ruchy separatystyczne są słabiej słyszane...

Panie ministrze, jeśli dobrze rozumiem, przesłanie do rządu brzmi: przemyślcie strategię na nowo, zrezygnujcie z czerwonych linii. O jakie linie chodzi?

– Przede wszystkim musimy upewnić się, że mamy dostęp do Wspólnego Rynku. Moim zdaniem oznacza to pozostanie w unii celnej. To istotne. Rząd powinien skończyć z obsesją terminów. Powinniśmy wyjść wtedy, kiedy wszystko będzie gotowe, a nie wtedy, gdy nadejdzie jakiś arbitralnie wybrany termin. Ważne jest też zrozumienie, że chcemy po prostu ustalić nowe zasady handlu, a nie odwrócić się plecami od przyjaciół z Europy. Tymczasem niektórzy członkowie Partii Konserwatywnej marzą najwyraźniej o zniszczeniu całej struktury Wspólnego Rynku czy też Wspólnoty. Tego nie powinniśmy robić. Ważną zmianą byłaby zmiana strategii wobec imigracji. Ale pana pomysł przypomina ten, którego nie potrafił wprowadzić w życie David Cameron, który też mówił o wprowadzeniu ścisłego związku między pozwoleniem na pobyt i pracą.

– Spójrzmy na Norwegię. Byłem tam i przyglądałem się ich rozwiązaniu. To jest sprawiedliwy układ. Łączy migrację z zatrudnieniem lub czasowym poszukiwaniem zatrudnienia. Sądzę, że większość ludzi orzekłaby, że to jest sprawiedliwy kompromis. Jeśli masz pracę – powinieneś móc tu zostać. Ale jeśli jej nie masz, musimy sprawić raczej, by miejsca pracy były zarezerwowane dla naszych obywateli. Jednakże ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy zrobić, jest wprowadzenie jakiegoś systemu wiz, który wiązałby się ze zbyt ścisłymi ograniczeniami. Trzeba po prostu być rozsądnym, trzeba ustalić, że wolny przepływ pracowników oznacza, że możesz przyjechać właśnie wtedy, gdy masz tu pracę. Tyle że to wciąż głos mniejszości – w Anglii, ale też w pana kraju. Bo dla ludzi imigracja to ważny temat i naprawdę często nie chodzi o pracę. Chodzi o to, że Walijczyk wychodzi na ulicę i nagle widzi wielkie zmiany w swej okolicy – np. obce napisy na szyldach polskiego sklepu. Niektórym nie podoba się właśnie ta symboliczna transformacja ich rodzinnych stron.

– Przekonałem się już, że najmocniejsze głosy na temat imigracji słychać tam, gdzie imigrantów właściwie nie

Carwyn Jones, pierwszy minister Walii

ma. W takich przypadkach trzeba stawić ludziom czoło, powiedzieć, że u nich to nie jest problem. W tych rejonach, gdzie imigrantów było więcej, głosów za Brexitem padało zwykle dużo mniej. To paradoksalna korelacja. Sądzę, że większość ludzi zaakceptuje rozsądny kompromis: skupienie się na wolnym przepływie pracowników, a nie wolnym przepływie ludzi. Czy Walia ma poczucie, że w procesie brexitowym jej głos jest wysłuchiwany w Londynie?

– W niewielkim stopniu. Choć oczywiście wiele interesów jest zbieżnych. Mówimy jasno, że naszym priorytetem jest pełny dostęp do wspólnego rynku. Ale sprzeciwiamy się też jakiemukolwiek układowi o wolnym handlu z Australią czy Nową Zelandią, który ułatwiłyby import produktów rolnych. Musimy o to zadbać. Owszem, Australijczycy i Nowozelandczycy to nasi przyjaciele, ale musimy dbać przede wszystkim o naszych obywateli. Cały czas powtarzamy też, że nowe bariery między Zjednoczonym Królestwem a naszym największym rynkiem zbytu, czyli Wspólnym Rynkiem, nie będą służyć Walii. Czy źle przeprowadzony Brexit może mocniej uderzyć w Walię niż w resztę Królestwa?

– Jest taka możliwość. Dotyczy to np. przemysłu. Wielu naszych producentów to część europejskiego systemu. Przemysł samochodowy to nie przemysł brytyjski, to przemysł europejski. Weźmy naszego największego pracodawcę, Airbusa. To przecież firma, która ma wiele oddziałów na kontynencie. A to niejedyny taki przypadek. Z naszej perspektywy kompletnie nie ma sensu, by tworzyć bariery między różnymi fabrykami tej samej firmy. Przedsiębiorcy mogliby na przykład myśleć Wielkiej Brytanii jako o osobnym bycie i zacząć zatrudniać tylko tylu ludzi, ilu potrzebnych jest by obsłużyć Wyspy. A to po prostu mniej pracowników.

– Cóż, szczerze mówiąc, jeśli spytasz ludzi w Walii o niepodległość, większość spyta: ale właściwie po co nam ona?. Nie da się ukryć, że dziś korzystamy w wyniku transferów pieniężnych z innych części Królestwa. To nie ulega kwestii, choć w przeszłości bywaliśmy przecież na plusie. Poza tym ludzie mówią mi: mamy nasz własny parlament, możemy robić co chcemy w zakresie służby zdrowia, edukacji, naszego języka i kultury. Mamy własną drużynę piłkarską, choć niestety nie dostała się na mundial. Mamy też reprezentację w rugby. Co właściwie da nam niepodległość? Będziemy jeszcze bardziej walijscy? Większość ludzi nie dostrzega, by taka potencjalnie zwiększona suwerenność była dla nich atrakcyjna. Prawdziwe pytanie brzmi raczej: co stanie się w Szkocji i Irlandii Północnej? Widziałem sondaże sugerujące, że w przypadku twardego Brexitu nieznaczna większość Irlandczyków chciałaby przyłączenia do Republiki. To może tylko dwa sondaże, ale sam fakt, że wynik był na krawędzi, jest porażający. Jak jak mówiłem już wcześniej: jeśli przeprowadzone zostanie to nieumiejętnie, mamy tu zalążek dezintegracji Królestwa. Kto wie, może Anglia kiedyś się odłączy? Teoretycznie to jest możliwe, bo przecież jest częścią Zjednoczonego Królestwa. Wszystkie te dziwne możliwości mogą nabrać realnego kształtu, jeśli popełnione zostaną błędy. Musimy tego uniknąć – sprawić, że wewnętrzny rynek Zjednoczonego Królestwa też pozostanie nienaruszony. Wielu Polaków martwi się tym, co stanie się z nimi po Brexicie – Polacy w Walii też. Czy jest pan w stanie dać im jakiekolwiek gwarancje, czy też jest to kompletnie poza pana kompetencjami i należy do rządu centralnego?

–T o w całości zależy od rządu w Londynie. W sensie prawnym my nie możemy nic poradzić. Powiemy tylko ludziom, że my zdajemy sobie sprawę z faktu, iż Polacy w Walii podejmują się zajęć, których – by ująć to brutalnie – lokalni mieszkańcy po prostu by nie chcieli się podjąć. Polacy są istotną częścią naszej gospodarki. Dobrze się u nas zaaklimatyzowali. Ich dzieci mówią już nierzadko po walijsku. Przyjmujemy to z otwartymi ramionami. Mogę obiecać, że wciąż będziemy witać Polaków tak, jak chcielibyśmy, aby witano Walijczyków nad Wisłą. Chcemy traktować ludzi tak, jak pragnęlibyśmy, by traktowano nas.


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

12|

Polskie szczury – nakaz ucieczki I usłyszałem inny głos z nieba mówiący: Ludu mój, wyjdźcie z niej, byście nie mieli udziału w jej grzechach i żadnej z jej plag nie ponieśli” (Ap. 18)

Dawid Skrzypczak

Ż

yjąc od ponad dwóch lat w ciągłej niepewności, zastraszani, upokarzani i poniżani przez miejscowych, przeczuwamy możliwość negatywnego obrotu spraw i instynktownie odpowiadamy na „boski nakaz ucieczki”. Zderzenie z górą lodową, jaką była decyzja większości brytyjskich obywateli o opuszczeniu Unii Europejskiej, zrobiła wyrwę w kadłubie okrętu „Wielka Brytania”. Od zeszłego roku systematycznie nabiera on wody. Tonie! A jak powszechnie wiadomo, szczury zawsze pierwsze opuszczają tonący okręt. „Polskie szczury”, które „zalały” Wielką Brytanię, poprzez wieki dramatycznych doświadczeń zostały zaprogramowane do wychwytywania nawet najdrobniejszych sygnałów wskazujących na zagrożenia. Polacy już następnego dnia po fatalnej decyzji Wyspiarzy przekonali się, z jakimi skutkami przyjdzie im się mierzyć, jeśli zostaną na tonącym okręcie. Od momentu referendum w sprawie Brexitu zaczęto odnotowywać więcej poważnych aktów agresji przeciwko Polakom, nie wspominając o nieporównywalnie większej liczbie agresywnych wystąpień słownych. Niektóre z nich skończyły się śmiercią dla wziętych na celownik Polaków. Wystarczy chociażby wspomnieć zabójstwo Polaka z Harlow, Arkadiusza Jóźwiaka, czy samobójstwo nastoletniej Polski z Polo w Kornwalii, Dagmary Przybysz, dla której prześladowanie o podłożu narodowościowym okazało się niestety zbyt wielkim ciężarem do udźwignięcia. Mało tego. 3 września 2017 roku 28-letni Polak, przebywający w ośrodku dla imigrantów w londyńskiej dzielnicy Harmondsworth próbował popełnić samobójstwo przez powieszenie. Mimo prób pomocy, nie udało się ocalić życia naszego rodaka, który zmarł kilka dni później. Tragedia ta w brutalny sposób potwierdziła doniesienia o złych warunkach panujących w brytyjskich ośrodkach imigranckich oraz niehumanitarnym traktowaniu przebywających, wobec których strażnicy stosują przemoc i zastraszanie. Według oficjalnych zapewnień ze strony władz brytyjskich, polscy obywatele są mile widziani w Wielkiej Brytanii, a ich prawa będą szanowane. Rzeczywistość jednak

zadaje kłam tym deklaracjom ujawniając prawdziwe intencje i nastawienie brytyjskich oficjeli oraz znacznej części społeczeństwa do Polaków. W odczuciu wielu Brytyjczyków decyzja o wystąpieniu Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej dała przyzwolenie na rasizm. Brytyjska policja (Hate Crime, England and Wales, 2015/16) odnotowała bezprecedensowy w ostatnich latach wzrost liczby przestępstw motywowanych uprzedzeniami rasowymi i religijnymi. Na ten wzrost niewątpliwie wpływ miało referendum z czerwca 2016 roku. Szczególną uwagę należy zwrócić na lipiec zeszłego roku, w którym odnotowano wzrost o 41 proc. w liczbie tego rodzaju przestępstw w stosunku do lipca 2015 roku. Był to największy miesięczny (rok po roku) przyrost od 2013 roku. Odczuwane przez Polaków skutki referendum, które przyjęły postać narastającej fali rasistowskich ataków, są bodźcem, który zmusza polskich obywateli do powrotu do kraju. Office for National Statistics podało, że w okresie od marca 2016 do marca 2017 roku do Wielkiej Brytanii przyjechało tylko o 6 tys. więcej Polaków i innych obywateli państw Europy Środkowo-Wschodniej (52 tys.) niż z niej wyjechało (46 tys.). Dane za porównywalny okres zebrane rok wcześniej wskazują, że różnica ta wynosiła, aż 39 tys. na korzyść przyjeżdżających. Powyższe dane były pierwszą oznaką zakończenia „złotego wieku” w historii migracji na Wyspy Brytyjskie. Był to jednak dowód niewystarczający, aby jednogłośnie stwierdzić zakończenie okresu zmasowanej imigracji ekonomicznej z nowych państw członkowskich Unii Europejskiej. Kolejne wydania Migration Statisctics Quaterly Report z listopada 2017 lutego 2018 roku zdają się potwierdzać wnioski, że zaistniała zmiana może mieć jednak trwały charakter. I w ciągu dwunastu miesięcy do czerwca 2017 roku do Wielkiej Brytanii przybyło o 8 tys. więcej Polaków i innych mieszkańców państw członkowskich, które wstąpiły do Unii w 2004, niż z niej wyjechało. Stanowi to spadek o 34 tys. w migracji netto w stosunku do porównywalnego okresu z roku wcześniejszego. Raport przedstawiający dane za okres dwunastu miesięcy do września 2017 mówi z kolei, że na Wyspy Brytyjskie przyjechało 12 tys. więcej polskich i środkowo-europejskich „szczurów” niż z nich wyjechało. Spowodowało to, że różnica między napływem i odpływem tej grupy ludzi zmniejszyła się o 7 tys. w porównaniu do badania przeprowadzonego rok wcześniej. Nastąpiło znaczące spowolnienie w napływie ludności z Europy Środkowo-Wschodniej. Może to być początkiem odwrócenia trendu, na co również wskazywać może liczba obcokrajowców pochodzących z tego regionu Europy, którzy decydują się opuścić brzegi Wielkiej Brytanii. Liczba uciekających „szczurów” wzrosła w każdym z wyżej wydeklaracjiokresów. brytyjskich polityków zawszemienależy mienionychdobadanych W ciągu dwunastu p sięcy do marca 2017 roku emigracja wzrosła do 46 tys. z poziomu 29 tys. zanotowanego rok wcześniej. W roku obliczeniowy do czerwca 2017 liczba emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy opuścili Wielką Brytanię, wzrosła do 40 tys. w porównaniu z 31 tys. zanotowanymi rok wcześniej. Z kolei w roku obliczeniowym do września 2017 wzrost emigracji był skromniejszy, gdyż osiągnął poziom 39 tys. w stosunku do 38 tys. z poprzedniego roku, jednak było to już po referendum w sprawie Brexitu. Co ciekawe, mimo iż liczba Europejczyków wracających na kontynent ogólnie wzrasta, to właśnie głównie Polacy i inni obywatele państw Europy ŚrodkowoWschodniej byli pierwszą grupą, która rozpoczęła ten odpływ. Wielu uzna to za obraźliwe, aby porównywać Polaków do stworzeń, jakimi są szczury i zapewne mają rację. Jednak tak postrzegani jesteśmy przez część, jeśli nie

większość, populacji Wielkiej Brytanii. Zaraz pewnie podniosą się głosy przypominające zachwalany w Polsce artykuł dziennikarza telewizji BBC Andrew Marra, opublikowany w „The Sunday Times”, w którym zachwalał nasze cechy. Twierdził on, że jesteśmy znakomitymi pracownikami, którzy przestrzegają prawa, szanują wartości chrześcijańskie i rodzinne. Nasze ambicje powinny jednak kończyć się na pełnieniu roli nisko wykwalifikowanej siły roboczej, za którą powinniśmy być oczywiście wdzięczni. Natomiast kiedy staniemy się już zbędni tu na Wyspach, naszym drugim zadaniem jest powrót i rozpowszechnienie „osiągnięć” liberalnej demokracji w naszym kraju. Sposób, w jaki postrzegają i traktują polskich imigrantów elity brytyjskie oraz niższe klasy brytyjskiego społeczeństwa jest przesiąknięty pragmatyzmem, cynizmem i pogardą. Główna różnica istnieje na poziomie lingwistycznym. Ci drudzy są bardziej otwarci w wyrażaniu wprost swoich poglądów. Pokazali to dobitnie tuż po referendum poprzez rozpowszechnienie w Cambridgeshire, w środkowo-wschodniej Anglii, pokrytych laminatem ulotek w języku angielskim: No more Polish vermin (nigdy więcej polskich szkodników). Chociaż i tym pierwszym, w przypływach brutalnej szczerości, zdarza się pokazać nasze „miejsce” w hierarchii społecznej. W czerwcu zeszłego roku media obiegła informacja o tym jak pewien brytyjski „dżentelmen” wpadł w rasistowski amok, w czasie którego zaatakował polskiego kierowcę autobusu. Brytyjczyk wulgarnie zwyzywał, próbował opluć i rzucić się z rękoma na Polaka. Do zdarzenia doszło tylko dlatego, że imigrancki kierowca miał czelność zwrócić uwagę brytyjskiemu pasażerowi na gapę na konieczność posiadania ważnego biletu m. in. Liam na przejazd i poprosił go o opuszczenie autobusu. F Wszechobecny problem rasizmu wydaje się tak naprawdę głęboko zakorzeniony w brytyjskiej kulturze. W odczuciu tubylców, istnieje ściśle określona hierarchia grup ludzkich, na szczycie której znajdują się Brytyjczycy. Miejsce Polaków znajduje się na samym dole drabiny społecznej. Dlatego więc, nie dajmy się zwieść pozorom oraz brytyjskiej kurtuazji. Mimo iż Brytyjczycy to naród powszechnie uznawany za ostoję cywilizacji zachodniej i demokracji, posiada on niestety też bardzo mroczną stronę, która z powodu Brexitu wychodzi na światło dzienne. Inteligentne zwierzęta, jakimi niewątpliwie są polskie „szczury”, wiedzą co należy zrobić, aby przetrwać. Żyjąc od ponad dwóch lat w ciągłej niepewności, zastraszani, upokarzani i poniżani przez miejscowych, przeczuwamy możliwość negatywnego obrotu spraw i instynktownie odpowiadamy na „boski nakaz ucieczki”. Dlatego, mam wrażenie, że brytyjskie złote żniwa, w czasie których Polacy czerpali pełnymi garściami z dobrodziejstw niegdysiejszej potęgi kolonialnej, powoli dobiegają końca. Być może nastał czas, aby zabezpieczyć nasze zbiory i wrócić na łono Ojczyzny… grozi już nie tylko podziałem brytyjskiej rady min

Single, middle aged European gentelman, RC, wide interests, London area, wishes to hear from Lady for initial friendship 07781132 7399


nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

dziwna śmierć europy Brexit twardy, czy miękki lub nawet “exit from Brexit” nie zatrzyma procesu, który nie jest do zatrzymania. Strumień powoli drąży skałę, a gdy napotka na poddatny grunt zamieni ją w bajorko.

Ewa Stepan

C

zy się nam podoba czy nie, za kilkadziesiąt lat „Europa nie będzie Europą, a narody Europy stracą jedyne miejsce na świecie, które nazywamy domem”. Tak prorokuje Douglas Murray w swojej książce: „Dziwna śmierć Europy: imigracja, tożsamość, islam”. Oczywiście, świat się zmienia, Europa lat 60. to nie Europa lat 90. czy roku 2000. Kryzys migracyjny podkręcony przez Angelę Merkel w roku 2015 postawił przed nami zasadnicze pytanie, czy wszystko to, co przez wieki tworzyło Europę ma dalej swoje miejsce w Europie? Czy Europa nadal identyfikuje się ze swoją kulturą wywodzącą się z tradycji judeo-chrześcijańskiej, ze szkołami filozofów, naukowców, architektów, artystów, osiągnięciami myśli politycznej. Czy te wartości wypracowane przez dwa tysiąclecia nadal mają, lub jak długo jeszcze będą miały znaczenie? Wbrew pozorom, pytania te nie powinny być zadawane jedynie w kontekście imigrantów. Demagogia kolonialnej winy skutecznie wyklucza z programów edukacji znaczące osiągnięcia, a nawet fakty należące do europejskiej historii. Trudno nie zgodzić się z autorem, że „Europa straciła wiarę w swoje wartości, tradycje i autorytet”. Traci orientację i tożsamość. Nawiązując do poprzednich migracji w Europie, Murray stwierdza, że „ruch milionów ludzi z innych kultur w kulturę silną i asertywną mógł zaowocować integracją i rozwojem, natomiast ruch milionów ludzi w kulturę winy, w kulturę zblazowaną, zdezorientowaną, praktycznie konającą takiej szansy nie daje”. Komisja Europejska i główne siły rządzące w Europie przez lata forsowały politykę multi-kulti, mającą pomóc w integracji zarówno europejskiej, jak i wielokulturowej. Na początku było to nawet ciekawe, ale nie dało zamierzonych rezultatów. Fala migracji jest olbrzymia i trudno się spodziewać, że rozwiązanie problemu znajdzie się w przeciągu kilku lat. W połowie XIX wieku olbrzymia fala Irlandczyków przyjechała do USA, co miało bardzo długotrwały wpływ na politykę i kulturę tak wielkiego kraju. (John Kennedy został wybrany głównie głosami osiadłych Irlandczyków). Obecna fala migracji z Bliskiego Wschodu, z Azji i Afryki jest nieporównywalnie większa niż ta do USA, bo trafia na stosunkowo niewielki obszar, chcąc nie chcąc zróżnicowany mentalnościowo i historycznie, nieoszczędzany przez wojny, konflikty polityczne, szarpany zależno-

ściami, które pozostawiły cienie win i kar prawie w każdym europejskim kraju. Kulturowe i mentalnościowe granice w Europie istniały i istnieją nadal pomiędzy wschodem i zachodem oraz pomiędzy południem i północą. Te podziały pozostały niezmienne nawet we wspólnej Europie. Unia Europejska to niebywałe osiągnięcie solidarności i poczucia wspólnoty na Starym Kontynencie. Europa bez granic, wolny przepływ ludzi, towarów, kapitału i usług, czyli wspólny rynek, to podstawy rozwoju Europy. Wszystko to wspomagane działaniami Europejskiego Banku Centralnego, inwestycjami w badania naukowe, i edukację, tworzeniem miejsc pracy, przy działającym systemie zwalczania przestępczości daje szanse na wzrost gospodarczy i powinno zapewnić dobrą przyszłość kolejnym pokoleniom. Tymczasem przy braku zdecydowanego przywództwa politycznego, ale przy forsowanej przez eurokratów idei federacji europejskiej o lewicowym obliczu, z arogancką polityką Angeli Merkel zapraszającą imigrantów bez konsultacji z krajami członkowskimi UE, przy nieustannie przypominanej winie za kolonializm i negacji wartości narodowo-historycznych, Europa wpada we własną pułapkę. Nie wie kim jest, kim chce być i kim może być. W wielu krajach doszły do głosu partie reprezentujące popularne opinie, długo ignorowane przez główne partie polityczne. Murray uważa, że w dalszym ciągu europejskie elity wydają się nie dostrzegać, jak bardzo oddalone są od opinii publicznej. W 2010 roku tylko 47 proc. Niemców uważało, że islam nie może być religią niemiecką. W roku 2015 już 60 proc., a obecnie znacznie więcej ludzi podziela krytyczne zdanie na temat islamu w Niemczech. Daleko jednak politykom od uznania tych sondaży i wyciągnięcia wniosków. Rok przed przystąpieniem Polski do UE, na pytanie wysokiego przedstawiciela Komisji Europejskiej czy Polacy wyjadą masowo do pracy w UE po otwarciu granic odpowiedziałam, że przewiduję exodus. Nie uwierzył. Kilka tygodni temu Angela Merkel zapowiedziała wprowadzenie wiz dla Polaków, bowiem „psują rynek pracy zaniżając stawki i nie asymilują się z emigrantami z Afryki”. Jednym z głównych powodów Brexitu było przekonanie Brytyjczyków, że Polacy zabierają im pracę. Jest coś bardzo pokrętnego w takim rozumowaniu. Polacy i emigranci z Europy Środkowo-Wschodniej nie są mile widziani, ale ci z Afryki, Indii czy Azji – owszem. Tymczasem według danych Frontexu, Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej, najwięcej imigrantów posługujących się fałszywymi dokumentami pochodzi z Afryki Północnej. Największa liczba nielegalnych emigrantów znajduje się we Francji, a następnie w Niemczech. Media niechętnie donoszą o zmianach i zagrożeniach społecznych w miejscach z dużą liczbą imigrantów we Francji, w Niemczech czy we Włoszech. W dyskusjach na temat problemu imigrantów podkreśla się poczucie winy za kolonializm oraz prawa człowieka, niewiele miejsca poświęcając sposobom rozwiązania problemu. Nie dyskutuje się o zagrożeniach czy przeobrażeniach, jakie spowoduje zmiana kulturowej tkanki społecznej.

ruch milionów ludzi z innych kultur w kulturę silną i asertywną mógł zaowocować integracją i rozwojem, natomiast ruch milionów ludzi w kulturę winy, w kulturę zblazowaną, zdezorientowaną, praktycznie konającą takiej szansy nie daje”

Język dyskusji jest pełen sloganów, stereotypów i poprawności politycznej. Oponenci ustawiają się po dwóch stronach: „za” lub „przeciw” imigrantom, a przecież nie o to chodzi. Brakuje pomysłów na rozwiązanie napływu nielegalnych imigrantów do Europy. David Miliband, były minister spraw zagranicznych w rządzie Gordona Browna, stwierdził ostatnio, że nie można mówić o nielegalnych imigrantach w Europie dopóki nie nastąpi ich weryfikacja i faktyczne rozpoznanie „nielegalności”. Zatem można rozumieć, według tej logiki, że każdy imigrant ma prawo do pracy lub zasiłku, bowiem od momentu pojawienia się w granicach danego kraju staje się jego prawowitym obywatelem. Brak jest holistycznego spojrzenia na ten wielki europejski problem, który sam nie zniknie. Zniknąć może natomiast Europa dobrobytu, rozwoju, porządku społecznego, osiągnięć kulturowych i cywilizacyjnych. To jest prawie nieuniknione, biorąc pod uwagę dynamikę demografii. Pozostaje tylko pytanie kiedy i jak to nastąpi. Czy zdobycze cywilizacji europejskiej zostaną wchłonięte w nową kulturę, czy też znikną razem z Europejczykami. Książka Douglasa Murraya nie nastraja optymistycznie, ale daje sporo do myślenia.


14| ludzie i miejsca

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Artur Rolak

Oczami wyobraźni widział siebie w roli sprawozdawcy na igrzyskach olimpijskich, Tour de France, innych wielkich imprezach. Zdecydował, że wraca do Polski, bo trafiła się szansa na pracę w „Expressie Wieczornym”. Wtedy przypadek zaczął gonić przypadek. – Na początku 1992 roku w redakcji padło hasło Wimbledon. Szef działu sportowego, Jurek Chromik, spojrzał na mnie i powiedział: Artur, znasz Londyn, to się nie zgubisz. No i się nie zgubiłem, chociaż mój angielski był nadal więcej niż słaby, a o tenisie miałem wówczas blade pojęcie. Mówiąc szczerze, przed moim pierwszym Wimbledonem nie byłem nawet... kibicem tenisa. Swój pierwszy turniej relacjonował z Londynu w 1992 roku. Pisał na maszynie, a potem wysyłał korespondencje faksem. – Wtedy przesłanie faksem jednej kartki do Polski kosztowało funta – wspomina. – Przesiadłem się na laptop chyba jako jeden z ostatnich korespondentów. Już po 2000 roku, kiedy biuro prasowe Wimbledonu zostało przeniesione do nowoczesnego Millenium Building. Pierwszy Wimbledon i pierwsze niezapomniane emocje. Rzeczy widzialne – niewidzialne, o których kiedyś tak pięknie opowiadał Polakom mistrz dziennikarstwa, Bohdan Tomaszewski. – Odkrywałem to – wspomina Artur Rolak. Myślę, że i teraz tak samo odkrywają Wimbledon ci, którzy przyjeżdżają tu pierwszy, drugi czy trzeci raz. Myślę, że także im się wydaje, iż zobaczyli cuda, o których istnieniu inni nie mają pojęcia. Czy rutyna po tylu tenisowych turniejach osłabia emocje? – Szukam innych słów, ale bezskutecznie: w Wimbledonie chyba się zakochałem. W tym roku, tak samo jak dwadzieścia sześć lat wcześniej, poczuję cudowny dreszczyk wchodząc na korty przez bramę numer 5.

Brytyjska różnorodność stanów

Zakochany w Wimbledonie Artur Rolak, dziennikarz sportowy, od 1992 roku przyjeżdża z Polski na każdy turniej wielkoszlemowy rozgrywany w Wimbledonie. Ma swoje krzesełko komentatora, oznaczone stałym numerem. – Wimbledon bazuje na systemie feudalnym – żartuje. – A mówiąc zupełnie serio, panuje tu brytyjska różnorodność stanów. Własne krzesełko to atrybut, który wyróżnia dziennikarza... Pierwszy Wimbledon? Niezapomniane emocje – wspomina. – Ale i w tym roku, tak samo jak dwadzieścia sześć lat wcześniej, poczuję cudowny dreszczyk wchodząc na korty przez bramę numer 5.

Jacek Stachowiak

Z

anim zobaczył Wimbledon i sportowodziennikarski high life, był w Londynie dwa razy. Pierwszy raz przejazdem, w 1988 roku w drodze na farmę w Norfolk, gdzie pracował przy zbiorze truskawek, malin i jeżyn, i… z powrotem na Heathrow. Później, w lutym 1990 przyjechał do Londynu z pięćdziesięcioma

funtami w kieszeni i dwoma adresami na kartce. Jeden – na Stoke Newington, gdzie z kolegą zarezerwował pokój. Drugi to POSK, bo tuż obok, w sklepiku z mydłem, powidłem i prasą wisiała tablica z ogłoszeniami dla Polaków szukających pracy. Został w Londynie do kwietnia następnego roku. Pracował na budowie i w restauracji, a najdłużej – jak mówi – przy żelazku u Turka, u którego szyły się ciuchy dla znanych domów towarowych, wprawdzie mniej renomowanych niż Harrods, ale obecnych i tu, i poza granicami Wielkiej Brytanii. Pod koniec zarabiał cztery funty na godzinę. W czasach, kiedy londyński bilet autobusowy kosztował 20 pensów, to były naprawdę dobre pieniądze. Potem, w Polsce, to co uskładał w Londynie, mogło wystarczyć na zakup niecałych dwudziestu metrów kwadratowych mieszkania. Kariera w londyńskiej szwalni nie była szczytem marzeń absolwenta Uniwersytetu Warszawskiego. Chciał wrócić do dziennikarstwa. Od zawsze pasjonował go sport, choć przyznaje, że sportowcem był miernym.

Kiedyś w rozmowie w Polskim Radiu nazwał Wimbledon miejscem, gdzie wiek XIX spotyka się z XXI. Z jednej strony piękna tradycja, o którą chyba nikt inny nie potrafi tak zadbać jak Brytyjczycy, a z drugiej nowoczesność nietracąca dystansu do wymogów współczesności. Czym jest zatem Wimbledon poza prestiżową serią rozgrywek najlepszych tenistów świata? – Dziennikarze, którzy mają w dorobku przynajmniej kilkanaście Wimbledonów, czasem powiadają, że ten turniej znakomicie poradziłby sobie nawet bez tenisa, albo że tenis jest jeśli nie dodatkiem do turnieju, to tylko jego pretekstem – stwierdza. – Wimbledon to przede wszystkim wydarzenie społeczne, część dziedzictwa kulturowego Wielkiej Brytanii. W tym roku będzie na Wimbledonie po raz dwudziesty siódmy. Ma tutaj swoje stałe krzesełko oznaczone stałym numerem. – Wimbledon bazuje na systemie feudalnym – żartuje. – A mówiąc zupełnie serio, panuje tu brytyjska różnorodność stanów. Własne krzesełko to atrybut, który wyróżnia dziennikarza. Zaręcza, że nie wie, co tak naprawdę sprawiło, że otrzymał stałe miejsce na trybunie prasowej. Może się tylko domyślać. Przyjeżdżał na Wimbledon nawet wtedy, gdy nie było na nim polskich tenisistów. I prawie za każdym razem był tu przez całe dwa tygodnie, od początku do końca turnieju. Może właśnie to docenił komitet prasowy AELTC (All England Lawn Tennis and Croquet Club). I jeszcze jeden atrybut: identyfikator z napisem: Centre Court. – Nie wypinam „klaty” do przodu, że go mam. Na co dzień nie daje on żadnej przewagi nad innymi dziennikarzami. Chodzę na mecze Polaków, potem na ich konferencje prasowe, wracam do biura i piszę – jak wszyscy moi koledzy. Są jednak dni i sytuacje, kiedy Centre Court bardzo ułatwia pracę. Chcę obejrzeć ciekawy mecz na Korcie Centralnym, że o finałach nie wspominę, to idę i nie martwię się, że mnie nie wpuszczą, bo wszystkie miejsca prasowe są już zajęte. Pójść na korty treningowe? Idę, bo nie potrzebuję dodatkowych przepustek.


Dziennikarska rzetelność Po latach Wimbledonu jest znawcą tenisa. Bohdanowi Tomaszewskiemu, na którego książkach się wychował, zawdzięcza, że chce patrzeć na sport – tenis lub lekką atletykę, której też poświęcał się zawodowo – nie przez pryzmat wyników, lecz osobowości człowieka. Nie zawsze się to udaje, ale zawsze trzeba próbować. Czy ma swoich tenisowych idoli? – Nie mam zdecydowanych idoli, mam natomiast graczy ulubionych – mówi. – Nigdy nie przepadałem za tymi, których wypowiedzi po meczu, zależnie od wyniku, można było z góry przewidzieć i napisać tekst jeszcze przed konferencją prasową. Bardzo lubię tenisistów z przeciwnego bieguna, takich jak Andre Agassi, Goran Ivanisević, Andy Roddick, Andy Murray... Nigdy nie wiadomo, co „chlapną” do mikrofonu. Dziś do zapisu wszystkich konferencji mamy dostęp nawet po turnieju, ale kiedyś trzeba było na nie chodzić i robić notatki. Bardzo lubiłem Jelenę Diemientiewę, bo to była prawdziwa dama. Słowo „no” w słowniku Lindsay Davenport występowało tylko w kontekście: No problem. Z kolei Swietłana Kuzniecowa ma ogromne poczucie humoru. Jak tłumaczy fakt, że został dziennikarskim wybrańcem najlepszej polskiej tenisistki Agnieszki Radwańskiej, która powierzyła mu spisanie z nią wywiadu-rzeki? W lipcu zeszłego roku ukazała się ich wspólna książka zatytułowana „Jestem Isia”, świetnie przyjęta na rynku czytelniczym. – Dla Agnieszki Radwańskiej nie zasłużyłem się niczym szczególnym; raczej tylko tym, co powinno cechować każdego dziennikarza, czyli rzetelnością. A w czasach internetu i pogoni za sensacją często wyssaną z palca już mało kto tego przestrzega. Znany jest przypadek długiego wywiadu z Radwańską, którego ona wcale nie udzieliła. – Wielokrotnie Agnieszka mówiła mi coś off the record, a ja nigdy nie nadużyłem jej zaufania. Podobnie było podczas pisania książki. Od-

powiedziała na wszystkie pytania i tylko raz zastrzegła, że to tylko do mojej wiadomości. Zaręczam jednak, że z tego powodu czytelnicy niczego nie stracili. Nie minął jeszcze rok od publikacji wywiadu z Radwańską, a lada dzień na półki trafi kolejna tenisowa książka tego autora. Tym razem nie wywiad, lecz biografia – historia Łukasza Kubota, pierwszego polskiego zwycięzcy Wimbledonu (nie licząc juniorów). „Znakomity debel! Łukasz Kubot pokazał, jak dzięki pasji i poświęceniu wspiąć się na szczyt w dyscyplinie naprawdę globalnej. Wszyscy powinniśmy kibicować mu z całego serca, a każdy kibic powinien przeczytać tę książkę. Artur Rolak znakomicie czuje sport, a o tenisie od wielu lat pisze lekkim i ciętym piórem” – tak do lektury zachęca Wojciech Fibak. Podczas zeszłorocznego Wimbledonu z powodu obecności na sali Artura Rolaka, polski tenisista Jerzy Janowicz opuścił konferencję prasową. Zgrzytnęło mocno, a zachowanie sportowca odbiło się echem w polskich mediach, które trzymały stronę dziennikarza. – Mnie zgrzyta coś innego... – mówi Rolak. – Jerzy Janowicz i jego rodzice zarzucają mi brak rzetelności. Więc jak to? Dla Radwańskiej i kilkuset innych osób, nie tylko sportowców, z którymi w karierze zawodowej zrobiłem dłuższe lub krótsze wywiady, jestem rzetelny, a na Janowicza się uwziąłem? Wydaje mi się, że on i jego rodzina słuchają jakichś podszeptów. Podobno cieszą nas, mnie i jeszcze kilku moich kolegów, porażki „Jerzyka”. Na co dzień piszę do „Tenisklubu”. Sprzedaż magazynu jest wprost proporcjonalna do sukcesów polskich tenisistów. Bylibyśmy kretynami, gdyby radował nas spadek dochodów... Czy przywołane zdarzenie naruszyło wizerunek Wimbledonu jako miejsca dobrych manier? – Pewnie tak, choć incydentalnie, i nie warto tego roztrząsać – mówi. – Upadkowi manier Wimbledon ciągle stawia opór, raz silniejszy, raz słabszy. Mnie na przykład bardzo brakuje ukłonów tenisistów i dygnięć tenisistek przed Lożą Kró-

WimbleDon to pięknA tRADycjA, o któRą chybA nikt inny nie potRAFi tAk zADbAć jAk bRytyjczycy, A z DRugiej noWoczesność. z WimbleDońskiej „góRki” możnA obejRzeć mecz zA tAni bilet. nA ekRAnie telebimu. i być pRAWie, pRAWienA ekskluzyWnym centRAl couRt

lewską. Zwyczaj, który zniknął z wimbledońskich kortów, a był naprawdę fajny. Ćwierć wieku, co rok regularnie, choć tylko przez dwa tygodnie w Londynie. Czy lubi bywać tu nie tylko na Wimbledonie? Kiedyś każdą środkową niedzielę turnieju wykorzystywał na odwiedzanie ulubionych miejsc, na przykład Doków Świętej Katarzyny, Camden Town czy High Street Kensington. Od pewnego czasu woli jednak spędzać ten dzień w towarzystwie przyjaciół. – Przez cały tydzień pracują i często chodzą spać wcześniej niż ja wracam z kortów, a rano się śpieszą, więc nie ma kiedy się nagadać. Dopiero w niedzielę ogródek, ulubione ale, grill… To już stała część „mojego” Wimbledonu, taka odskocznia od pracy.


W listopadowy wieczór minionego roku w krakowskiej Piwnicy pod Baranami miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Do Krakowa zawitał Montresor – francuskie miasteczgo zapisane w polskiej historii. „Ambasada Montresor” to tytuł wystaw, na której Agata de Virion zaprezentowała swoje prace fotograficzne, zaś Andrzej Sobas, od paru lat przebywający w Montresorze – rysunki inspirowane historią i klimatem tego miejsca. Krakowski wernisaż uświetniła swoją obecnością jedenastoosobowa delegacja z Montresoru, na czele z merem Krzysztofem Unrugiem (synem admirała Józefa Unruga, dowódcy Obrony Wybrzeża w 1939 roku) i księdzem proboszczem Pierre André Debackerem. Obecne były rownież Anna Potocka oraz Kinga Potocka, właścicielka Pałacu pod Baranami. Anna Potocka otworzyła wystawę opowiadając o fenomenie miasta i zamku Montresor, w którym mieści się muzeum, z wieloma cennymi eksponatami związanymi z Polską, oraz biblioteka. Zamek, wybudowany w roku 1005 przez Fulko Nerra, hrabiego andegaweńskiego, w 1849 roku kupiła w opłakanym stanie Róża z Potockich dla swojego syna, hrabiego Ksawerego Branickiego. Dziś w zamku zamieszkują Maria z Potockich Reyowa z synem Konstantym.

Magiczny świat Andrzeja Sobasa Michał Piętniewicz

Z

wykształcenia jestem literaturoznawcą, krytykiem literackim. Opisywanie dzieła sztuki wizualnej jest moim debiutem. Powiedzenie, że „nie znam się na sztuce”, byłoby jednak stwierdzeniem zbyt ogólnym. Jako amator, mogę jednak coś na ten temat powiedzieć, jako badacz literatury, mogę odnieść rysunki Andrzeja Sobasa do obszarów, które mojej wyobraźni są szczególnie bliskie. Nie wiem, na ile sformułowanie „kreska galicyjska” oddaje istotę rysunków Andrzeja Sobasa. Oddaje jednak ono istotę mojego ich postrzegania i myślenia o nich. Mam tutaj na myśli zadziwiającą precyzję rysowniczego warsztatu, ogromną uważność na szczegół, przy jednoczesnej wrażliwości, którą mógłbym nazwać wrażliwością skromną, nie wywyższającą się nad innych, przyjazną, a jednocześnie tak głęboką oraz istotną (łączącą w jedno to, co powierzchniowe i głębokie, to, co wewnętrzne oraz zewnętrzne), że jakakolwiek „przemoc symboliczna”, jest w przypadku tych rysunków niemożliwa. Należałoby raczej mówić o łagodnym, ale niezwykle istotnym akcie zawłaszczającej przyjaźni między artystą a

odbiorcą. Używam słowa „zawłaszczający” nie w znaczeniu siłowym znowu, ale mam na myśli przykuwanie uwagi, wręcz hipnotyczne, kiedy od tych rysunków z trudem można oderwać wzrok, wciągają jak mantra, rodzaj nienasycenia. Odbiorca myśli, że już się nasycił, tymczasem wciąż tkwi w pewnym sensualnym (oraz metafizycznym) nienasyceniu, chciałby jeszcze i jeszcze, jakby powtarzał gest witkacowski o niemożności sprostania temu, co istnieje. Kiedy oglądam rysunki Andrzeja Sobasa, mam odczucie jakiegoś szczególnego obcowania z materią. Nie jest to materia przygnębiająca, depresyjna ani nihilistyczna, jest to materia, raz jeszcze użyję tego sformułowania, „galicyjska”. Co to znaczy? Znaczy to, że mieści w sobie i smutek i radość, rozpacz oraz ironię, poczucie humoru oraz poczucie martwoty, drętwoty świata, oddanie jego zaniku, rozpadu, umierania, przemijalności, która boli, zwłaszcza wtedy, kiedy tak mocno ukochało się życie, że rysuje się z przeświadczeniem, że ma ono głęboki sens, który należy afirmować. Afirmować nie naiwnie, ale oddając całą gamę przeżyć, o której rozpiętości już pisałem. Zatem rysunki Andrzeja Sobasa są w pewien sposób nienasycone. Nienasycone dla cudzej percepcji (takiej jak moja), która nie może im w jakiś sposób sprostać, choć przecież wydaje się jej, że dobrze je rozumie, że są jej bliskie, jak wrażliwość galicyjska, która pamięta opowiadania Schulza, Vincenza, Kuśniewicza, Haupta, Buczkowskiego, Odojewskiego, Konwic-


nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

kiego, Miłosza czy Iwaszkiewicza. Gdzieś płynie tutaj ten nurt nienazwanego, który próbuję jakoś uchwycić w tych kilku, skromnych zdaniach. Nienazwanego, które można przedstawić na przykład pod postacią prowincji, która stanowi centrum świata, Kosmosu. Nie jestem krytykiem sztuki, dlatego nie wiem, czemu te rysunki tak bardzo mi się podobają. Nie wiem, czemu nie mogę od nich oderwać wzroku, jak od materii, która poprzez tak mocne i zasadniczo maksymalne uwydatnienie powierzchni, jednocześnie wskazuje jak blisko jest od powierzchni do głębi. Jednak to powierzchnia, powierzchnia materii, która wciąż się domaga nowych nienasyceń, prosi o jeszcze, przykuwa, przyciąga, zawłaszcza i zniewala. Z trudem odrywam wzrok od rysunków Andrzeja Sobasa, a jednocześnie z pewną ulgą, ponieważ obcowanie z tak wyrafinowaną kreską wymaga niemałego wysiłku intelektualnego, niemałego wysiłku wyobraźni, który sprawia, że to, co spełnione jest niespełnione i odwrotnie. Rozkosz percypowania jest jednoczesną masochistyczną porażką (moją, jako odbiorcy, krytyka), że nie mogę, jako krytyk wysycić w swoim odbiorze tej materii do końca, chociaż tak bardzo mocno pragnąłbym wyssać jej szpik, dostać się do jej ostatnich kosteczek i z lubością je oblizać, jak starannie zjedzonego bażanta, a przecież wciąż czuję głód, nie mogę nasycić się do końca, ciągle jestem głodny. Z tego rodzaju wielkim, „galicyjskim” paradoksem obcuję wewnątrz i na zewnątrz siebie, kiedy oglądam niezwykle wyrafinowane rysunki Andrzeja Sobasa.

|17

Andrzej Sobas rocznik 1960, absolwent Studium Konserwacji Zabytków w Tarnowie. W latach 80. związany z Muzeum Narodowym w Krakowie, pracował też przy pracach konserwatorskich na terenie całej Polski. Lata 90. to współpraca z firmami reklamowymi, która przerodziła się w powrót do działalności artystycznej, głównie związanej z polichromią ścienną. Autor wielkoformatowych zegarów słonecznych (UEK,Villa Vinci) we wnętrzach wielu hoteli i pensjonatów podhalańskich i bieszczadzkich (Carpatia, Helan Sabała Vive Maria i wiele innych). Od kilku lat swój czas poświęca wyłącznie rysowaniu. Od niedawna udostępnia swoje prace biorąc udział w wystawach zarówno indywidualnych, jak i grupowych (Zamek Kmitów w Nowym Wiśniczu, PL SP Tarnów, Piwnica pod Baranami w Krakowie). Jest też zamiłowanym dinanderystą. Obecnie dzieli swoje życie między Tarnowem i Montresorem we Francji


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

wieku produkowano amerykańskie wyroby hutnicze. Wraz z innymi miastami Rust Belt życie Pittsburgha upadło z chwilą, kiedy niskie światowe ceny stali podważyły rentowność rodzimej produkcji. Potrzebna była radykalna zmiana, żeby uratować wymierające miasta od kompletnego upadku. Na pomoc przyszedł ponownie patronat wielkich przemysłowców, którzy tym razem postawili na kulturę i naukę. Dziewiętnastowieczna arystokracja dolarowa zgromadziła ogromne zbiory dzieł sztuki. Na rynkach europejskich nie było już zbyt wiele okazji do nabycia dzieł starych mistrzów. Nie przejmując się ich brakiem i po części z konieczności amerykańscy kolekcjonerzy gromadzili nową sztukę, kupując nie tylko za pośrednictwem wielkich marszandów Paryża i Londynu, ale nawet czasami bezpośrednio z pracowni samych artystów. Rozchwytywano obrazy impresjonistów i ich następców: postimpresjonistów, fowistów, kubistów, dadaistów, surrealistów, ekspresionistów, egzystencjalistów, itd. Otworzył się w sztuce istny kalejdoskop stylistycznego rozwoju w dużym stopniu stymulowany niezaspokojonym głodem bogatych kolekcjonerów. Jednymi z nich był Andrew Carnegie, który otworzył dla publiczności Pittsburgha swoją kolekcję historii naturalnej, potem sztuk pięknych, a obecnie historii architektury. Skoligacone rodziny Carnegie i Mellon są fundatorami uniwersytetu, który od niedawna stał się wiodącym na świecie instytutem badań w dziedzinie Artificial Intelligence (AR), nowej technologii Robotics i automatyzacji przyciągając do miasta takie firmy jak Uber, eksperymentująca z pojazdami bez kierowcy. Odradzający się Pittsburgh umocnił nie dawno swoją pozycję, gdy Google wybrało to miasto na swoją główną kwaterę i korzysta z młodych talentów z całego świata skupionych wokół uniwersytetu. Charakterystycznym miejscem odradzającego się miasta są trzy bliźniacze mosty popularnie nazwane „trzy siostry”'. Stosunkowo niedawno środkowy most przemianowano na Andy Warhol Bridge ze względu na Muzeum Warhola, które powstało w 1994 roku. Pittsburgh jest bardzo dumny ze swojego artysty, którego sława i znaczenie Widok na Manhattan ze stalowego Empire State Building

Żelazo, rdza i mecenat sztuki

Wojciech A. Sobczyński

W

ydawało by się, że wspólnym mianownikiem dla takich nazwisk jak Carnegie, Frick, Mellon, Whitney, Guggenheim, Rockefeller będą ogromne fortuny związane z rozkwitem przemysłu Stanów Zjednoczonych w ostatniej fazie XIX wieku i potrzebami wynikającymi z dwóch wojen światowych. To stal, tak niezbędna do budowy drapaczy chmur oraz konstrukcji okrętów, czołgów i wszel-

kiego rodzaju wyposażenia własnych i sprzymierzonych armii, była źródłem tego bogactwa. Wkrótce potem interesy naftowe przypieczętowały ich potęgę i dominującą rolę w ekonomicznym życiu Stanów Zjednoczonych oraz szerszego świata. Wróciłem niedawno z krótkiego wypadu do Nowego Jorku, Pittsburgha i Bostonu, gdzie stal wpisała się zasadniczo w ogólny splot moich wrażeń. Nowojorskie metro, tak niezbędne dla zwiedzającego turysty, ukryte jest pod powierzchnią ulic tylko na wyspie Manhattan. W dalszych dzielnicach kolej miejska wynurza się ze stalowych jaskiń i wędruje ponad miastem żelaznymi drogami ogarniając miasto jak pokręcone macki monstrualnej ośmiornicy. Ogromne mosty łączące Manhattan z Brooklynem przypominają rdzewiejące dinozaury z niedawnej epoki żelaza. Mosty mają kilka poziomów: dla ruchu pieszego, rowerowego, kołowego i kolejowego. Pociągi dudnią co parę minut przenikliwą kakafonią żelaza bijącego żelazo. W Bostonie widziałem zdumiewająco wysoki most konkurujący wysokością z drapaczami chmur, pod którym do dzisiaj przepływają w stronę portu największe oceaniczne okręty. Najważniejszym miastem tak zwanego Rust Belt (rejon rdzy) był Pittsburgh, gdzie do lat 60. ubiegłego

Monumentalne i tragiczne piękno upamiętniające tragedię 9/1


1

|19

Knappa, jednego z największych polskich artystów w Wielkiej Brytanii. Piękna strzelista rzeźba o kształcie obelisku, pokryta kolorową emalią – tak unikatową i typową dla tego artysty, że jest natychmiast rozpoznawalna. Po drugiej stronie rzeki znajduje się niezależne miasto uniwersyteckie, gdzie znajduje się Harvard i MIT (słynny instytut technologii). Teren naznaczony osiągnięciami swoich rozlicznych Noblistów, pracujących w uprzywilejowanych warunkach pięknej architektury wtopionej w zieleń i wzbogacony nowoczesną rzeźbą. Niedaleko od budynku senatu stoi wspaniała kompozycja Alexandra Caldera, której kolosalna skala ma prawdziwie amerykański rozmach. Wszystko w Ameryce ma rozmach, a półśrodki i kompromis nie leżą w charakterze narodu. Nawet tragedia terrorystyczna 9/11 przekształciła ponury moment historii Nowego Jorku w miejsce godne podziwu. Powstały nowe budowle, pomiędzy które wtopione są dwa obszary pamięci usytuowane tam, gdzie były fundamenty zburzonych wieżowców. Otoczone czarnym granitem geometryczne otchłanie sięgają głęboko do wnętrza ziemi, do której wpada kaskada wody znikającej ostatecznie w czarnej kwadratowej czeluści. Symbolika Hadesu, śmierci i przeprawy w za-świat jest nieunikniona i, pomimo odrodzonej otaczającej architektury, zmusza do powagi i refleksji. Niebo nowojorskie wypełnia ruch lotniczy przecinający w swoich wędrówkach niebotyczne wieżowce. Patrzyłem na te zderzenia, na szczęście wynikające wyłącznie z optycznej iluzji, z uzasadnionym niepokojem o przyszłość delikatnego życia w naszych czasach. W Muzeum Andy Warhola Pokryta emalią strzelista rzeźba Stefana Knappa

w kanonie sztuki współczesnej nadal rośnie. Muzeum Warhola powstało w kilka lat po jego śmierci. Kolekcja muzeum rozmieszczona jest w układzie chronologicznym na siedmiu piętrach, zaczynając od ciekawych studenckich prac powstałych jeszcze w Carnegie-Mellon School of Art, a kończąc na wielkich seriach z nowojorskiego okresu. Muzeum pokazuje także warsztat artysty i me-

tody pracy utrwalone na filmie i dokumentalnych zdjęciach oraz karuzelę bohemy Warhola, przez którą przewinęli się artyści, muzycy, gwiazdy filmu i wszelkiego rodzaju nonkonformiści. Zasadniczą rolę w sukcesie Warhola odegrał Nowy Jork. Jego magnetyzm przyciągnął artystów z całego świata, a szczególnie z Europy, dźwigającej się bardzo powoli z kataklizmu II wojny światowej. Odważne wystawy sztuki współczesnej pokazywane w Muzeum of Modern Art (MOMA) czy też Guggenheim Museum wytyczały drogę na przyszłość, stając się motorem dla całego ruchu artystycznego po obu stronach Atlantyku. Proces ten nadal trwa. Guggenheim otworzyło niedawno swoje filie w Europie i zatoce Perskiej zatrudniając wiodących architektów, których muzealne budynki wchodzą do historii jako samoistne obiekty muzealne. Przykładem w tym względzie jest Guggenheim Museum w Bilbao, zaprojektowane przez Franka Gehryego. Przepiękny kompleks budynków, porównywalnych jedynie do nowoczesnej instalacji rzeźbiarskiej, powstał jako echo swojego zacnego poprzednika powstałego pod patronatem Solomona Guggenheima w Nowym Jorku. Kolekcja Guggenheima wymagała właściwej, spektakularnej oprawy. Zadanie powierzył on Frankowi Lloyd-Wrightowi, którego architektura zasłynęła śmiałymi modernistycznymi projektami. Lokalizacja przy Fifth Avenue, obok Central Park i blisko Metropolitan, Frick i Witney – muzeów o bardziej historycznym charakterze – była wyzwaniem bez precedensu. W ten sposób powstał awangardowy budynek, otwarty w 1959 roku i szokujący swoim spiralnym wyglądem, który teraz jest podziwiany i uznany przez wszystkich bez wyjątku. Wewnątrz mieści się stała kolekcja, będąca przeglądem wszystkiego co najlepsze. Dla mnie osobiście przeżyciem była sala poświęcona twórczości Brancusiego – czysta, przejrzysta i pokazująca tylko pięć najlepszych przykładów jego twórczości, przywołująca wrażenie świątyni, do której odbyłem „pielgrzymkę”. Były też inne miejsca na „pielgrzymki”. W Bostonie natknąłem się między innymi na rzeźbę Stefana


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Małysz, the Cat, in his palace with his Masters Eugene and Małgosia

Olga Karlovac in ECAD Gallery

Photography, passion and Małysz, the Cat

Joanna Ciechanowska

R

eceiving an invitation to the Private View of Olga Karlovac’s exhibition of photographs, Before Winter, at the recently opened ECAD Gallery, I decide to accept the warm invitation of the gallery owner, Eugene Codjoe and his Polish wife, ceramic artist Małgosia, to their house. They live in what has recently become artistic, trendy Peckham. (Nowy Czas knew where to locate its editorial premises). Coming through what looks like an ordinary, Victorian hallway, a light-filled, airy space greets me in the back garden extension, designed by Eugene, who worked as an architect technologist before succumbing to his passion, photography. I wander through, gazing at Małgosia’s ceramics fitting perfectly into white niches sculpted into the walls, the sun filtering through the skylight and wide garden doors. Suddenly, I hear a melodic miaow sound. Małysz, the resident cat named after the Polish gold medallist ski jumper, checks me out and then gracefully permits me to talk to the owners of his palace. On the way out of his house, I ask to visit the loo and escorted by Małysz, the Cat, I find my way upstairs and suddenly I am confronted by a huge, framed photograph on the wall. It is intriguing because the image, although quite clear, of a street, buildings, people, at the same

time appears not really clear. I can’t figure out what it is that I am looking at. Or, rather, am I looking through something? We are rushing out to the Private View and on the way I ask Eugene about the photograph. ‘Yes, it is mine’ he says, ‘It has an interesting history. There was a photograph that I took. It was framed, but somehow it got damaged, the damp or water must have run on it and it ruined it, rippled it. So, I decided to photograph the photograph, like a double photo. And I liked the result.’ A happy accident? Maybe, or turning an accident into the positive, purposeful image that really works. His interest is in architecture, landscape and abstract photography, or turning the recognisable into the abstract. Eugene has always been interested in photography and after giving up a full time job in architectural business, decided to turn his dream into reality and put his own money into creating a gallery. He is offering this new, modern space to emerging photographers and those, who want to take their work to another level by showing their work in a solo exhibition, opening opportunities to marketing and promotion. Currently, he is exhibiting Olga Karlovac, a Croatian photographer who came to London with her first solo show with promotion of a printed album of her work. Her exhibition Before Winter features black and white, moody, evocative images that almost look like paintings, or after-images of a painting, footprints of what has maybe just happened and is no longer there. A glimpse of a person, a bicycle passing fast, a shadow of the wind. We start to wonder whether the images are only a dream, or a memory, since they provoke the question; ‘Have I seen this before? Have I dreamt it sometime?’ The photographs do not have titles, which adds to their mystery, so I ask Olga about one that catches my eye; where was it taken? ‘Dubrovnik’, she says, ‘It was late at night, something strange was happening there, in an alleyway, some uncertain situation.’ She explains that she does not like to work in colour, preferring black and white. To her, colour is distracting. The images are very poetic and their misty, graphic sim-

plicity bordering on painting engages the imagination, allowing the viewer his own interpretation. The gallery space is light and modern, perfectly showcasing the photographs of the exhibiting artist. The connection between architecture and Eugene’s love of photography and his attention to details is even more obvious now, as one walks through his gallery. There are not many galleries in London dedicated mainly to photography, I can think of two at the most and those are in central London. Peckham with its proliferation of artists, is more into art galleries of fine art. Eugene’s wife Małgosia is a member of a ceramic studio The Kiln Rooms and exhibits with them. ECAD looks like an oasis of calm near the bustling, multicultural village of Peckham. It has the chance to become an important part of the London photographic scene and a much needed addition to the arty, fashionable Peckham.

Private View in ECAD Gallery



nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

zaproponowała mi rolę w reżyserowanym przez siebie spektaklu „Zwycięstwo” Howarda Bakera. Przedstawienie cieszyło się ogromnym powodzeniem. Miałem przyjemność grać w nim obok Danuty Stenki, Eryka Lubosa i innych doskonałych aktorów. Mogę powiedzieć, że to doświadczenie było dla mnie – młodego aktora – spełnieniem marzeń. Kiedy zostałeś aktorem Sceny Polskiej w Londynie?

– W 2006 roku przyjechałem do Wielkiej Brytanii, myśląc, że będą to dłuższe wakacje. Zupełnie przypadkiem spotkałem ponownie Helenę, która prowadziła warsztaty teatralne i reżyserowała spektakl dyplomowy ze studentami Manchester School of Theatre w Manchester Metropolitan University. Helena zaproponowała mi asystenturę przy produkcji „Innocence Dea Lohren”. Następnym etapem naszej współpracy była rola La Merluche (Szczygielek) w „Skąpcu” Moliera w Royal Exchange Theatre w Machesterze. No ale to Manchester, Scena Polska to Londyn.

– Pewnego dnia Helena powiedziała mi, że prowadzi polski teatr w Londynie, w którym przygotowuje przedstawienie muzyczno-kabaretowe. Zaproponowała, abym się przyłączył. Tak zjawiłem się na próbach spektaklu „Polish Specialities, czyli Perły PRL-u”, gdzie zadebiutowałem w roli Majtkowskiego na polskiej scenie w Wielkiej Brytanii. Kolejnymi przedstawieniami Sceny Poetyckiej (od 2016 Sceny Polskiej UK), w których brałem udział były: „A wariatka jeszcze tańczy – spektakl poetycko-muzyczny poświęcony Agnieszce Osieckiej, „Epitafium dla Frajera”, w który grałem Jonasza Koftę, a następnie jubileuszowy spektakl „Te nasze piękne lata”. Później dołączyłem do obsady „Pana Tadeusza” (reż. Wojtek Piekarski) jako Pan Tadeusz.

Aktorstwo to ciągłe poszukiwanie

Jesteś...

Być aktorem – co to znaczy?

– ...polskim aktorem przebywającym na emigracji od ponad prawie trzynastu lat. Na stałe mieszkam w Manchesterze, skąd przyjeżdżam do Londynu, aby pracować z zespołem Sceny Polskiej, z którą jestem związany od 2012 roku. W Polsce byłem zawodowym aktorem, a tutaj jestem aktorem, który na co dzień uprawia inny zawód, ale z miłości do teatru odbywa długie podróże pociągiem, aby spotykać się z ukochaną sceną.

– Jest to odnajdywanie siebie samego i badanie swoich granic: emocjonalnych i intelektualnych. Ciągły rozwój, poszerzanie horyzontów, rozwój w każdej możliwej dziedzinie, stawianie sobie wyzwań, stymulacja intelektualna, dbałość o ciało i duszę jako narzędzia pracy. Wrażliwość i otwartość na świat i ludzi, kontakt z nimi oraz wymiana energii pomiędzy widzami i aktorami. Aktorstwo wymaga ciągłej lektury, poszukiwania odpowiedzi na pytania, które stawiamy sobie jako artyści. To rozwija ciekawość życia, świata, drugiego człowieka. Bycie aktorem to również obcowanie ze wspaniałymi indywidualnościami – reżyserami, plastykami, kolegami po fachu, ludźmi kochającymi teatr i wrażliwymi na życie. W każdej roli fascynuje mnie prawda o człowieku. Niektóre z postaci, które grałem, były bardzo ekstremalne, np. psychopaci, kryminaliści, ludzie, którzy znaleźli się na krawędzi, na marginesie społeczeństwa. Budując te postaci musiałem znaleźć w sobie ich prawdę, ich emocje – by powiedzieć żargonowo, obronić je.

Początki Twojej drogi artystycznej?

W pamięci widzów Sceny Polskiej w Londynie Paweł Zdun stworzył galerię wyrazistych postaci, takich jak Jonasz Kofta w „Epitafium dla Frajera”, Majtkowski w „Polish Specialities” i kelnera-poety oczarowanego Agnieszką Osiecką w spektaklach „A wariatka jeszcze tańczy” i „Chociaż raz warto umrzeć z miłości!”. Z Pawłem Zdunem rozmawia Anna Ryland

– Pochodzę z Puław, które mają bogatą tradycję teatralną. Pierwsze kroki stawiałem na scenie jako tancerz. Tańczyłem od dzieciństwa – wszystko i gdzie się dało – począwszy od tańca ludowego, poprzez taniec towarzyski aż do tańca współczesnego. Chciałem tańczyć zawodowo, ale rodzice przekonali mnie, że powinienem poszerzyć swoje ambicje zawodowe. Po maturze podjąłem naukę w Państwowym Studium Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym im. D. Baduszkowej w Gdyni. Na scenie Teatru Muzycznego zdobywałem zawodowe ostrogi. Grałem m.in. w „Skrzypku na dachu” (reż. Jerzy Gruza), „Jesus Christ Superstar” (reż. Maciej Korwin), w polskiej prapremierze musicalu „Hair” (reż. Wojciech Kościelniak). Po trzecim roku Studium zadebiutowałem w Teatrze Wybrzeże w przedstawieniu „Ogień w głowie” Mariusa von Mayenburga (reż. Piotr Kruszczyński). Po tym doświadczeniu zdecydowałem się przystąpić do egzaminów do szkoły teatralnej. Dostałem się na Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Podczas studiów na PWST grałem już w teatrach na Dolnym Śląsku. Nie miałem stałego etatu. Grałem m.in. w Teatrze Współczesnym, K2, Muzycznym Capitol we Wrocławiu, Dramatycznym w Wałbrzychu, Dramatycznym w Legnicy i innych. Moim ulubionym miejscem pracy był Teatr Współczesny we Wrocławiu. Tam w 2004 roku poznałem Helenę Kaut-Howson, która

Jakie miałeś oczekiwania na początku swej drogi?

– Najpierw chciałem tańczyć, później odkryłem aktorstwo. Zawsze chciałem dzielić się postrzeganiem świata i wrażliwością z innymi. Taniec, aktorstwo, muzyka, malarstwo – sztuka – są narzędziami pomagający mi wyrazić siebie. Zawsze chciałem występować na scenie. Pragnę kontaktu z widzem, z twórczą atmosferą sceny, potrzebą dzielenia się doświadczeniami i przeżyciami. W teatrze każda rola, przedstawienie, każdy wieczór jest inny. Teatr to spotkania aktorów i widzów. To wymiana doświadczeń, emocji, i energii pomiędzy nimi. W realizacjach filmowych i telewizyjnych, w których uczestniczyłem, ważna była świeżość i gotowość do zagrania danej postaci i sytuacji. Doświadczenie pracy w teatrze bez wątpienia pomogło mi w budowaniu ról przed kamerą: w serialach, filmach, programach telewizyjnych i teatrach telewizji.


portrety teatralne |23

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Jaka jest różnica między aktorem w kraju, a aktorem polskim na emigracji?

– Od dziesięciu lat pracuję wyłącznie na emigracji. Rynek tutaj jest dużo większy, bardziej zróżnicowany, a co za tym idzie, chyba trudniejszy. Jest dużo większa konkurencja oraz nieco inne wymagania, które stawia się aktorom. W Wielkiej Brytanii praktycznie nie ma teatrów repertuarowych. Na ogół (poza West Endem i produkcjami objazdowymi) realizuje się tu spektakl, prezentuje go przez około miesiąc, po czym schodzi on ze sceny. Bardzo ważną, niemalże nieodzowną postacią w życiu aktora w Wielkiej Brytanii jest agent. Bez agenta jest bardzo trudno (prawie niemożliwe) dowiedzieć się o dobrych castingach, realizacjach, zarówno w teatralnych, telewizyjnych, filmowych jak i radiowych. Po przyjeździe do Anglii, znając trudną sytuację aktorów na emigracji myślałem, że nigdy nie wrócę do zawodu. Powrót do niego był moim kolejnym życiowym wyzwaniem, któremu stawiam czoło na co dzień. Teraz moim marzeniem jest spróbować pracować jako aktor w Wielkiej Brytanii i w Polsce. Na twojej drodze artystycznej spotkałeś wiele osobowości i autorytetów...

– Ogromnie sobie cenię przyjaźń z Heleną Kaut-Howson, która ukształtowała mnie jako aktora. Jest niezwykle wymagającym reżyserem i człowiekiem – dużo oczekuje zarówno od siebie, jak i od aktorów. U Heleny wszyscy są zaangażowani w stu procentach, zmuszani do rozwoju i przekraczania własnych ograniczeń. Pracując z Heleną uczymy się artystycznej pokory. Za każdym razem dowiadujemy się czegoś nowego o nas samych, pokonujemy swoje granice i słabości. Helena jest moją artystyczną matką chrzestną, mającą ogromy wpływ na mój rozwój artystyczny. Artystycznym ojcem chrzestnym jest natomiast Piotr Kruszczyński, dzięki któremu zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej. Wśród najważniejszych autorytetów, które spotkałem na swojej drodze artystycznej są profesorowie, wykładowcy, aktorzy i reżyserzy, między innymi Paweł Miśkiewicz, Andrzej Makowiecki, Joanna Bogacka, Dorota Kolak ,Danuta Stenka i Bogumiła Toczyska. Co dała Ci Scena Polska UK?

– Kontakt z żywą polska kulturą, literaturą, językiem, polskim teatrem i publicznością. Pracę ze wspaniałymi kolegami po fachu, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłem. Scena Polska umożliwiła mi kontynuowanie pracy aktora, realizowanie siebie i swoich marzeń związanych z teatrem i sceną. Scena Polska nieustająco daje mi wiarę i rozwija nadzieję w rozwój polskiej kultury na emigracji. Kim są ludzie, którzy tworzą Scenę Polską UK?

– To szaleni zapaleńcy, zwariowani pasjonaci, herosi sztuki teatralnej. Każdy z nich ma swoje życie osobiste i zawodowe w innym zawodzie, a pomimo to po pracy biegnie wieczorem na próby. Ja przyjeżdżam z Manchesteru, rezygnując z wolnych weekendów i planów osobistych, aby pracować z zespołem Sceny Polskiej. Na pewno tego bym nie robił, gdybym nie kochał swojego zawodu. Ta miłość do teatru jest siłą, która nas jednoczy. Poza tym przyjaźnimy się i lubimy spędzać czas ze sobą. Jakie role chciałbyś zagrać?

– Wszystkie. Uwielbiam Dostojewskiego, Czechowa i Szekspira. Fascynuje mnie Sarah Kayne i współczesna literatura i dramaturgia polska i światowa. Każda rola niesie za sobą wyzwania i trudności. Właśnie wiarygodne przekazanie tego przefiltrowanego przez siebie i swoje doświadczenia człowieka fascynuje mnie w aktorstwie najbardziej. Bardzo jest mi bliska forma teatru znana tu jako physical theatre. Moim niedawnym doświadczeniem jest udział w angielskim przedstawieniu i rola w „The Faithful Ruslan – the Story of the Guard Dog” Goergija Vladi-

mowa, w reżyserii Heleny Kaut-Howson. Sztuka była realizowana w Belgrade Theatre w Coventry oraz Citizen Theatre w Glasgow. To niezwykle wzruszająca alegoria – historia psa Rusłana, który był wartownikiem gułagu, tuż po śmierci Stalina i otwarciu gułagu.. Jak pracujesz nad rolą?

– Zaczynam od analizy tekstu. Później staram się go przefiltrować przez swoją psychikę, wrażliwość i własne doświadczenia. Do tego mnóstwo rozmów i prób z reżyserem oraz obsadą konkretnego projektu. Czasami, zależnie od przygotowywanej produkcji, szalenie ważnym elementem przedstawienia (a właściwie jego językiem) jest język ciała, wizualna forma. Na przykład w przedstawieniu „Faithful Ruslan –The Story of the Guard Dog” takim zadaniem było znalezienie odpowiedniej formy fizycznej w wyrażeniu postaci psa. Po kilkutygodniowych próbach z Heleną i reżyserem ruchu Marcello Magni (Théâtre de Complicitee) udało nam się wypracować fizyczny język przedstawienia, który pomógł nam wiarygodnie pokazać dynamikę ruchu zwierzęcia. Innym elementem wykorzystywanym na etapie prób jest obserwacja i rozmowa z ludźmi o podobnych doświadczeniach życiowych. Kiedy na przykład grałem mordercę (w przedstawieniu „Kufehek” Jana Purzyckiego, w reż. Kariny Piwowarskiej w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu) udało się nam zorganizować wejście do karnego zakładu zamkniętego, gdzie przez parę godzin mieliśmy możliwość rozmawiania z więźniami. Zapach tego miejsca, jego atmosfera, obserwacja i rozmowy z więźniami zdecydowanie pomogły mi ukształtować tę konkretną postać. Jak rodzina odnosi się do twojej pracy artystycznej?

– Rodzina ogromnie mnie wspiera. Na początku byli bardzo sceptycznie nastawieni do kariery tancerza, ale przekonali się do zawodu aktora. Mam również grono wspaniałych przyjaciół, którzy doskonale mnie rozumieją, wspierają i wybaczają zawalanie terminów i opuszczanie spotkań towarzyskich. Moi rodzice pogodzili się z tym, że czasem zamiast jechać do Polski, do domu, znowu pędzę do Londynu, by pracować nad nową rolą. Te kompromisy nie są łatwe, gdyż wieczna gonitwa, duża ilość stresu i adrenaliny czasami mają niedobry wpływ na relacje rodzinne i przyjacielskie.

Morderca w przedstawieniu „Kufehek”

Kelner-poeta w spektaklu „A wariatka jeszcze tańczy” (z Dorotą Zieńciowską w roli głównej)

Jaka jest rola polskiego teatru na emigracji? – Teatr poza krajem spełnia szalenie ważną rolę pielęgnując i rozwijając kontakt z językiem i kulturą polską. Taki teatr musi cały czas się rozwijać, aby odpowiadać na potrzeby nowych pokoleń emigrantów. Powinien nawiązywać kontakt z tym, co dzieje się w Polsce, ale jednocześnie być zwierciadłem życia emigracyjnego w Manchesterze, Londynie czy Paryżu. Niedawne inscenizacje Sceny Polskiej UK: „Pan Tadeusz” A. Mickiewicza i „Zemsta” A. Fredry są doskonałymi przykładami, jak teatr na emigracji może przybliżyć współczesnemu widzowi klasykę polskiej literatury i zainteresować nią. Piękno poezji Mickiewicza, ale również rubaszny humor Fredry wzruszą i rozbawią młodych i starszych, tych którzy wyemigrowali, i tych tutaj urodzonych. Złączą wszystkich, którzy są wrażliwi na sztukę i kochają teatr.


nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Jakub Józef Orliński i Michał Biel po koncercie w Wigmore Hall

Artyści szturmem Teresa Bazarnik

M

ożna powiedzieć, że Wigmore Hall został wzięty szturmem. Nie siłowo, choć koncert na 100-lecie Odzyskania Niepodległości zgromadził tłum przyjaciół Polski, a także rodaków. Jedna z najznamienitszych sal koncertowych Londynu, a także i świata, została wzięta szturmem przez dwóch polskich artystów: śpiewaka – kontratenora Jakuba Józefa Orlińskiego i pianistę-akompaniatora Michała Biela. Obaj absolwenci renomowanego konseratorium Juilliard Scholl w Nowym Jorku, po wcześniejszym zdobyciu dyplomów na polskich uczelniach muzycznych. Czyli znów w artystach siła, o czym wspomniał Ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki, w swojej mowie powitalnej w Wigmore Hall przywołując czasy sprzed 100 lat, kiedy wielki polski pianista, kompozytor, polityk i filantrop Ignacy Paderewski zdobywał dla nas i naszej wolności świat wykorzystując swoją pozycję dla dobra odradzającego się kraju po 123 latach rozbiorów. Wyszukał ich dyrektor Wigmore Hall John Gilhooly i w ten sposób spełnił marzenie obu muzyków, by na tej renomowanej scenie mogli wystąpić. Zaprezentowali repertuar, który wpisuje się w ogólną politykę kulturalną Ambasady RP – swoje chwalić na tle dorobku światowego (vide niedawne wydarzenie w Stratford-upon-Avon: Kochanowski v. Shakespeare). Usłyszeliśmy więc Haendla, Schuberta i Purcella, a także Szymanowskiego, Tadeusza Bairda i Pawła Łukaszewskiego. Niezwykła barwa głosu Jakuba Józefa Orlińskiego, a także specyficzna lekkość, z jaką go emituje i sceniczny wdzięk zelektryzowały publiczność. A śpiewa on głosem dość nietypowym. W rozmowie brzmi jak bas-baryton, na scenie kontratenor. Co to jest? – Jest to – jak sam powiedział po koncercie w rozmowie z Kamilem Dobrosielskim i Michałem Białożejem – śpiew techniką falsetową, który polega na wykorzystywaniu tylko końcówek strun głosowych. Są to dość nietypowe rejestry dla głosu męskiego, i tylko mistrzostwo może je uczynić pięknym. Przed artystami, którzy już występowali na wielkich salach koncertowych świata, z pewnością dalsza kariera.

••• Artystycznie świętowano też 100-lecie Niepodległości w POSK-u. Najpierw koncertem zorganizowanym 21 stycznia przez Barbarę Bakst. Było to pierwsze wydarzenie na Wyspach z okazji rocznicy odzyskania niepodległości, z udziałem skrzypaczki Magdaleny Filipczak, która wystąpiła ze znakomitym recitalem muzyki polskiej. W czasie uroczystości odbyła się też prezentacja filmu o Ignacym Paderewskim, przez lata PRL-u prawie zapomnianym. W niedzielę, 17 czerwca w Sali Teatralnej odbył się finał Konkursu Poetyckiego im. Tadeusza Murdzeńskiego, który zostawił w testamencie fundusze na nagrody za wybitne osiągnięcia w różnych dziedzinach sztuki i nauki oraz wspieranie wybijających się talentów. Przyznano cztery wyróżnienia dla: Piotra Bielkowicza, Doroty Górczyńskiej-Barcik, Leszka Kulaszewicza (znamy go jako saksofonistę, organizatora Zaduszków Jazzowych w Londynie) oraz Jacka Raputy. Czteroosobowe jury nie wybrało swojego faworyta. My go mamy. Oto wiersz Doroty Górczyńskiej-Baciak: Powrócę bez pytań o wczoraj usiądziemy na ganku dogasającego życia i zapłaczemy nad brakiem co nawet nie nieobecnością Opowiesz mi o gajach zielonych co latem pachniały szarlotką i cynamonem O smaku polskiego chleba które otulały stęsknione wargi O zimie co zawsze w grudniu skrzypiała wesołą kolędą a potem kroplą lecz nie deszczu zagościsz na moich powiekach i bólem sypniesz przez sękate rany łączące splecione dłonie na zawsze powrócę w oddechu ciszy szczęśliwej otulając się jedynie mrozem zapadnę w Ciebie prochem i kamieniem oddając Tobie mój ostatni oddech


|25

The soul of the harp Joanna Ciechanowska

L

istening to Alina Bzhezhinska playing the harp is not only a musical experience but a feast for the eye too. The harp is one of the oldest instruments in the world; the earliest examples can be seen in ancient drawings on the walls of tombs in Egypt. Her solo performance in Jazz Cafe POSK was organised by Barbara Bakst, the Chair of the Confraternity of Polish Artists, an organisation which has existed since 1975, set up by Stanisław Rusiecki and his wife Ewa.

A musician is almost always in permanent love with his instrument, a fact which Alina freely admits. Listening to her play, she is clarly in love with her harp. She says it is the first time that shehas picked the pieces of music herself, the ones she truly likes; each chosen from a different country. You can certainly hear and marvel at the familiarity of the tunes – Ukrainian, Polish, Thai and Scottish. Each falls into its own distinctive national context. Most interesting is one of her own compositions, Annoying Semitones. This intriguing title makes you think of a composer or a practising musician trying to, perhaps, learn a new piece. A composition that doesn’t quite fall into place? But when I heard Alina playing this piece it sounded to me like a love affair, gentle, tender tones at the beginning, full of questions though, like a conversation, maybe a little sad but still with loving hope. Then, an obvious disagreement, going into a fully blown quarrel, an argument, shouting loud in high notes, with

reproach and sad notes. And then, bang! Finish. I’ve had enough, this is the end, can’t take it anymore, a cut off in forte. I ask Alina if this is what she meant? She laughs: ‘Yes, you’ve got it! Definitely, yes! This friend was very annoying… You know, the ideas for my own compositions come from anywhere and anytime. It could be in the middle of the night and I have to get up to do it.’ She is interested in jazz. The concert and the launch of her CD album Inspiration at the Vortex Jazz Club was a sell out. She says: ‘In the Inspiration album I focus on the work of harpist-pianist Alice Coltrane, the wife of the famous John Coltrane and the way she developed his work after his death.’ Harp and jazz is a beautiful combination, but what was Alina’s first love in music? She says without hesitation; ‘Bach. First ever love. His music was so totally jazz, more than jazz…’ I am surprised; Bach and jazz? You mean, Johann Sebastian Bach? ‘Yes!’, she says with enthusiasm, ‘Yes, his Aria from Goldberg Variations, a masterpiece, my first love and so… jazz… I didn’t make it up, I’ve read it somewhere, somebody said that Bach was the first jazzman and I so agree with that.’ She explains, since I am intrigued: ‘Those early musicians, they had to improvise, they did not have music written for them. They would just had some guidance. The written baroque and classical music came later. When more rules were being applied and, in a way, musicians had their freedom taken away from them. Jazz is all about freedom and improvisation. It’s coming back to the roots of what music is about, it gives me a lot of freedom to work with fantastic musicians.’ Alina tells me about her family roots; ‘I was born in Lwów, which at the time was in the Soviet Union, now in the Ukraine. My family had lived in Lwów for generations, back then it was in Poland. All my family they lived and died there, we have a big family tomb going back generations. My family is Polish, they were all Polish, but had to become Russian after WWII and then, Ukrainian citizens after 1991. They were very educated people, my grandfather was a university professor, my grandmother, head of cChemistry Department in a local ministry office. When the Soviets came in 1940, everyone was chased out of their homes to Siberia; that’s where my grandparents met. After the war, when they came back their houses were no longer theirs. They got a little flat around the corner from the university where my grandmother started to work in a library. She told me, she kept seeing women in the street wearing her clothes plundered from her home while she was in Siberia. She even saw women wearing her long nightdresses as evening dresses. There was a lot of injustice done to Polish and Ukrainian families. A lot of my friends at the music school in Lwów had had some their family members taken to gulags. We always felt rebellious, maybe because of this. I always felt a sense of revolution going on inside me and maybe that is reflected in my music. I don’t go with rules and stereotypes. I don’t play in classical orchestras. I always wanted to do something different with the harp, that’s why I play jazz. Putting the harp as the lead instrument gives me a lot of responsibility but also put a woman in the centre as a leader and I like that.’ Alina is now based in the UK and is quickly establishing her reputation as one of the most exciting and innovative harpists. She studied at the Fryderyk Chopin Academy of Music in Warsaw, and the University of Arizona. She is a harp tutor at the Royal Conservatoire of Scotland and the Goldsmiths, London. She plays classical music as well as jazz. She has played at Balmoral for the Queen’s 80th birthday, for the King of Thailand and the European Parliament. Her new album Inspiration has just been released and contains pieces by John and Alice Coltrane and Alina’s own compositions. Annoying Semitones, for the solo harp, is the one that stole my heart.


wiersz nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Maja Elżbieta Cybulska

Na Westminster Bridge W objęciach mijającej godziny stoimy na Westminster Bridge nakryci Big Benem z leniwymi wskazówkami, opornie przesuwającymi się w kierunku granicy starego i nowego. Właściwie to panuje tu irracjonalny ciszoszmer, wydobywający się z ust kilkusettysięcznych. Happy New Year rozbrzmiewa językami świata. Stoimy lekko zmarznięci pomiędzy Francuzami, Włochami, Brazylijczykami, Japończykami. Nagle tę ciszę, ten szmer, przecina lecące grzmotem — Polska! Polska! Polska! — z wyraźnym akcentem na „a”. Tłum milknie sparaliżowany nieoczekiwanym i nieznanym. Już ich widać, pięciu lub sześciu patriotów z rozpalonymi twarzami. Z szalików lejących się aż do ziemi, biel i czerwień spływa na jezdnię. Błądzę wzrokiem po falach Tamizy, czekam by drogie mi słowo ukoiła cisza. [W zbiorze „Widok przez brudną szybę”, 2017]

To bardzo ciekawy obrazek: Brazylijczycy nie krzyczą Brazylia! Brazylia! Ani Japończycy Japonia! Nie krzyczą Włosi czy Francuzi. Ale Polacy? Oni zaznaczają swoją obecność „grzmotem”. Porazić Polską! Obezwładnić („tłum sparaliżowany”), żeby zostać zauważony! A kim są krzykacze? Poeta nie używa słowa Polacy, ale „patrioci”, a to oznacza jednak co innego. Mają „rozpalone twarze”, przenika ich żar. We wzmiankowanym tomiku, jak i w poprzednim zatytułowanym „Ziarenka czasu”, 2011, (korzystam z obydwu) przeplata się umiar z krzykliwą „demonstracją”, która wywołuje zakłopotanie. Autor najwyraźniej jest po stronie „patriotycznej” wstrzemięźliwości: „czekam, by drogie mi słowo ukoiła cisza”. Nawet bez „grzmotu” wizerunek rodaka jest, powiedzmy delikatnie, problematyczny. Oto „Chochoł”: Na środku Europy stoi chochoł. Przepasany flagą, z wartościami w ustach, z glejtem od narodu. (…) Mówi i tupie, aż się sypie słoma z butów. Krzyczą, mówią, tupią, grzmią. A słoma nie daje za wygraną. Czy ich widać? Kto patrzy? Oto fragment wiersza pt. „Niestety”: Polaczki Tak mówią O rodakach Polacy. Bez refleksji ze smugą pogardy malują i siebie. To bardzo przykra refleksja. Pytamy, jakie miejsce wyznacza sobie Aleksy Wróbel? Kto jest jego bohaterem? Mój bohater nie poległ na polu chwały. Nie przyznają mu pośmiertnie orderu. Nie znajdziesz go na stronach szkolnego podręcznika.

Mój bohater jest mało widoczny. Jego szare życie stapia się w jedność Z szarą rzeczywistością. By go poznać trzeba użyć rentgena uczuć. Wtedy zobaczysz w aureoli bijące serce. [„Mój bohater”] Poeta nobilituje szarość. To nie jest bezbarwność, nijakość, powszedniość, ale materiał, nawet jeśli już nienowy, zachęcający do kształtowania, tak jak w wierszu „Skaleczeni”: Są wśród nas niewolnicy bieli i czerni. (…) Nigdy nie smakują bogactwa szarości. I w utworach Wróbla widać szacunek dla tego lekceważonego tworzywa. Nawet w wierszach przywołujących wyeksploatowane już treści (W pieszczocie twoich ust / ukryty jest kolor nieba. „Mojej B…”) to, co zużyte, zostaje niejako zrehabilitowane za sprawą autentycznego wzruszenia. W „szarości” kryje się sama esencja życia i radość. A co z Mostem Westminsterskim? Gromada ludzi określanych zwyczajowo szarym tłumem oczekuje w ciszy Nowego Roku. Tylko że jest to zbiorowość zindywidualizowana, odświętna, przecząca szarzyźnie. Domyślamy się (bo tego nie ma w wierszu), że za moment „wybuchnie” wspólnym wiwatem. Patrioci pogrzmieli, „sparaliżowali”, a w końcu (znowu domysł) rozpłynęli się w masie doskonale obojętnej na ich demonstracje. Żałosny finał. Aleksy Wróbel dobrze się czuje w towarzystwie poezji. Gorzej w towarzystwie Polaków. Od redakcji: W poprzednim wydaniu „Nowego Czasu” (maj 2018, nr 232) błąd techniczny sprawił, że obcięte zostały końcowe akapity analizy wiersza „Westminster Bridge” Aleksego Wróbla. Maję Cybylską, Autora wiersza oraz Czytelników przepraszamy, zamieszczając ponownie tekst w pełnej wersji.

Man Booker International dla Olgi Tokarczuk Olgę Tokarczuk nagrodzono za powieść „Bieguni” (w angielskim tłumaczeniu „Flights”). Pisarka odebrała nagrodę osobiście (50 tys. funtów do podziału z tłumaczką Jennifer Croft) z rąk brytyjskiej pisarki Lisy Appignanesi na uroczystej kolacji w Victoria & Albert Museum. Lisa Appignanesi przedstawiając decyzję kapituły nagrody powiedziała, że „Olga Tokarczuk to pisarka obdarzona niezwykłym humorem, wyobraźnią i literackim stylem, choć decyzja nie była łatwa, bo nominowana szóstka była bardzo mocna.” Można przekornie powiedzieć, że nagrodzona powieść „Bieguni” to książka podróżnicza, która niewiele ma wspólnego z tym gatunkiem. To książka, gdzie celem podróży jest sama podróż. W narracji powstają różne plany przestrzenne i czasowe i w tym labiryncie czytelnik sam musi odnaleźć jakąś drogę do celu. Podróżowanie pokazane jest nie tyle w sensie fizycznym, przestrzennym, co psychologicznym, czy duchowym. To w końcu książka interakcyjna. Nic nie jest dane, wszystko jest w ruchu, a z pozoru banalne zdarzenia prowokują refleksje. Czytelnik,

który sie zgubił musi sam odnaleźć drogę, czyli sens. Tokarczuk nazywa swoją książkę „powieścią konstelacyjną” nawiązując do starożytnych Greków, którzy w układach gwiezdnych rozpoznawali znane im z praktyki życiowej kształty i w ten sposób powstawały nazwy tych konstelacji Booker International przyznawany jest od 2016 roku corocznie, otrzymuje ją autor i tłumacz książki. To prestiżowa nagroda, która bardzo poważnie podnosi sprzedaż zagraniczną. „Bieguni” jest już trzecią powieścią Tokarczuk przetłumaczoną na angielski. Wcześniej, w przekładzie Antonii Lloyd-Jones, ukazały się w 2010 r. „Prawiek i inne czasy” oraz „Dom dzienny, dom nocny” (2003). Obecnie Jennifer Croft pracuje nad przekładem „Ksiąg Jakubowych”. Natomiast jeszcze na jesieni ma się ukazać na Wyspach „Prowadź swój pług przez kości umarłych” w przkładzie Antonii Lloyd-Jones.

Adam Wojnicz


wędrówki po londynie |27

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Ze szkicownika Marii Kalety:

Bloomberg i jego sąsiedzi

Rozglądam się dookoła, patrzę na las dźwigów zmieniających krajobraz Londynu w zadziwiającym tempie i zastanawiam się czy jest w tym budowaniu jakaś dominująca reguła, na przykład zasada kontrastu lub zasada harmonii? Pierwsza rozpycha się łokciami za wszelką cenę próbując wybić się z otaczającego tła, druga natomiast przeciwnie – pragnie się niezauważalnie wtopić w otoczenie. Jedna służy zaspokojeniu wizji autora, jego potrzebie kreacji doskonałej, nowej i zaskakującej formy, podczas gdy druga wpisuje się w szereg anonimowych czcicieli ładu i harmonii. Na szczęście w świecie nas otaczającym nic nie jest czarno-białe. Londyńskich przykładów realizacji obu

tych skrajnych aspiracji architektów jest bez liku i o tym być może innym razem. Szczególnie ciekawe wydaje się pytanie, jak taka zasada, jeśli istnieje, zmienia się w czasie. Doskonałą okazją do takiej analizy są cztery budynki zaprojektowane w dwóch różnych pracowniach dawnych współtwórców powstałego w 1963 roku słynnego biura architektonicznego Team4 – Normana Fostera i Richarda Rogersa. Obaj panowie są dzisiaj jednymi z najbardziej znanych i zasłużenie docenionych współczesnych architektów brytyjskich i obaj noszą, trochę zabawnie brzmiące dla polskiego ucha, rozbudowane tytuły baronów: Baron Foster of Thames Bank i Baron Rogers of Riverside. Budynki, o których mowa, to Walbrook Building (2007) i Bloomberg’s European Headquarters (2018) Fostera oraz Lloyd’s (1986) i 122 Leadenhall (2014) Rogersa. Są to fantastyczne przykłady zastosowania najnowocześniejszych technologii w

budownictwie, jednocześnie z użyciem wszystkich współczesnych osiągnięć technologicznych ograniczających zużycie energii potrzebnej do ich eksploatacji. I do tego, umiejscowione w samym środku tętniącego życiem City, wyrosły one niepostrzeżenie i bez nadmiernego absorbowania uwagi pracujących wokół ludzi. Porównując te projekty zwrócił moją uwagę ich jeden zabawny wspólny szczegół. Otóż, zapewne przypadkowo, każdy z tych architektów stanął przed szansą zbudowania nowego budynku dokładnie naprzeciwko tego, który powstał kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wcześniej i zaprojektowany był w jego pracowni. Ciekawe czy ten efekt kontekstu własnego wcześniejszego projektu miał wpływ na wizję tego następnego? Szczerze mówiąc bardzo wątpię. Te budynki są tak różne, że z najwyższym trudem doszukać się w nich można tej samej ręki. Różnice bowiem dotyczą

wszystkiego – bryły, dominującego materiału, kolorystyki. Doprawdy trudno odnaleźć w nich coś wspólnego. Jedyne co je łączy to ich funkcja -– wszystkie mieszczą najwyższej klasy pomieszczenia biurowe do wynajęcia – no i oczywiście potrzeba wyróżnienia się. Czasami mówi się, że jakiś artysta całe życie maluje jeden obraz, komponuje jeden utwór, projektuje ten sam dom. Foster i Rogers chyba należą do przeciwnej, fascynującej kategorii tych twórców, którzy zawsze eksperymentują, budują od nowa. Inną sprawą jest to, na ile wciąż jeszcze w ich pracowniach zatrudniających wielu młodszych i ambitnych architektów, głos założyciela firmy ma ciągle decydujące znaczenie. Zwłaszcza że obaj panowie przekroczyli już osiemdziesiąt lat i zapewne wolą odpoczywać w zasłużonej chwale Mistrzów, być może pozwalając nowym generacjom partnerów na realizacje ich własnych, odmiennych wizji.


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Wystawa poświęcona Irenie Sendlerowej w brytyjskim parlamencie

Rok Ireny Sendlerowej Teresa Bazarnik działa, że ta niezwykle skromna osoba, cicha wielka bohaterka przesłanie, które zostawił jej ojciec-lekarz zapamiętała na całe życie, choć była wtedy małą dziewczynką. „Ludzi dzieli się na dobrych i złych, rasa, wyznanie, religia czy status społeczny nie mają znaczenia. A drugie: „Kiedy człowiek tonie, trzeba mu podać rękę”. Rękę podawała tonącym przez lata wojny, kiedy dostając się do getta jako sanitariusz ka. (Niemcy bardzo bali się epidemii tyfusu i często przeprowadzali kontrole w getcie), Irena Sendlerowa przemycała tam żywność, lekarstwa i pieniądze. Ale przede wszystkim wywoziła stamtąd dzieci, na które czekała niechybna śmierć. W sanitarkach przewoziła dzieci najmniejsze, które można było na tyle znieczulić, że zasypiały albo przynajmniej nie płakały, starsze wydostawały się rurami kanalizacyjnymi lub przeprowadzane były na aryjską stronę miasta przez robotni-

U

ratowała prawie 2500 żydowskich dzieci, ale świat dowiedział się o niej dopiero na początku XXI wieku, kiedy trzy studentki z ubogiej dzielnicy w Kansas w Stanach Zjednoczonych przygotowały w ramach narodowego dnia pamięci (National History Day) inscenizację o życiu tej cichej bohaterki zatytułowaną Life in a Jar. Mieszkająca w Londynie Lili Pohlmann, która o pamięć o Irenie Sendlerowej dba niestrudzenie, powie-

Koło Lwowian w Londynie Ste fan Mę ka rsk i

LW Ó W KA RTA Z DZ IEJÓW POLSKI

ękarsk Stefan M

i

LW Ó W A PAG E O RY SH H IST L OF P O I

oddaje do rąk czytelników pracę dr. Stefana Mękarskiego LWÓW –KARTA Z DZEJÓW POLSKI LWOW – A PAGE OF POLISH HISTORY w dwóch wersjach językowych Cena jednej książki £15.00 (wraz z opłatą pocztową) Price £15.00 (incl. P.&P. & ins.) Czeki prosimy wystawiać na: Koło Lwowian 240 King Street London W6 0RF England Koło Lwowian prowadzi działalność charytatywną we Lwowie i na Kresach II Rzeczypospolitej

ków. Szukała dla nich rodzin polskich, a kiedy rysy dzieci w sposób zbyt oczywisty wskazywały na pochodzenie, ukrywała je w klasztorach i na parafiach. Ratowanie to jedna strona medalu, druga – tragiczna, to odbieranie dzieci matkom. Ich miłość do dziecka była często silniejsza niż poczucie tragizmu sytuacji, w jakiej się znalazły. Irena Sendlerowa prowadziła dokładną kartotekę dzieci – z ich imionami i nazwiskami żydowskimi oraz nowo nadanymi polskimi, datą urodzenia i miejscem przekazania po wyprowadzeniu z getta. W chwili nocnego najazdu na jej mieszkanie udało jej się tak skrzętnie ukryć listę, że nie dostała się w ręce gestapo. Później jej przyjaciółka włożyła tę listę do słoika i zakopała pod jabłonią w ogrodzie. Wiele osób uratowanych przez Irenę Sendlerową dowiedziało się o swoich przeżyciach i zmienionej tożsamości. Wielu do końca jej życia traktowało ją jako wybawicielkę i drugą matkę. W Polsce powojennej władze komunistyczne szykanowały nie tylko ją, ale i jej rodzinę. Przez całe lata była całkowicie zapomniana. Instytut Yad Vashem dopiero w 1963 roku przyznał jej tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. W 1991 dostała honorowe obywatelstwo Izraela, a w 2006 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski uhonorował ją Orderem Orła Białego. Za sprawą Lili Pohlmann praktycznie co roku odbywa się w Ambasadzie RP w Londynie uroczystość poświęcona pamięci Ireny Sendlerowej. Rok 2018, dzięki uchwale Sejmu RP, to Rok Ireny Sendlerowej. W Wielkiej Brytanii dzięki współpracy Ambasady RP z Robertem Halfonem MP, przewodniczącym Education Select Committee, oraz Antonym Lishakiem z organizacji charytatywnej Learning from the Righteous pokazano wystawę poświęconą Irenie Sendlerowej w Europe House oraz w brytyjskim Parlamencie podczas obchodów Europejskiego Dnia Pamięci o Sprawiedliwych.

Życie, choćby długie, zawsze będzie krótkie Wisława Szymborska 12 maja 2018 roku minęła dziesiąta rocznica śmierci ŚP.

IRENY SENDLEROWEJ ps. Jolanta Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, chlubna karta w historii Polski, w historii człowieczeństwa. Całe Jej długie życie było jednym wielkim poświęceniem na polu pracy społecznej, w bezinteresownym noszeniu pomocy i w trosce o innych – w pierwszym rzędzie o dzieci, które tak bardzo ukochało Jej gorące serce. Aby Jej ideały i przesłania o szerzeniu miłości, dobra i tolerancji nie przestawały świecić przykładem, potrzebne są szkoły imienia Ireny Sendlerowej. W ciągu dziesięciu lat od Jej zgonu powstaje ich coraz więcej, tak w Polsce, jak i za granicą – i to jest Jej Nobel. W całym Zjednoczonym Królestwie nie ma ani jednej szkoły Jej imienia. O chwilę zadumy i pamięć o Irenie Sendlerowej prosi

Lili Pohlmann


|29

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Ślady na piasku Teresa Halikowska-Smith

N

adchodzi w życiu czas, kiedy zaczyna się czuć potrzebę podjęcia próby rozsupłania zawikłanych wątków naszego życia, doszukania się jego ogólniejszego sensu, tak w skali indywidualnej, co zbiorowej. Maja Elżbieta Cybulska, krytyk literacki, pisarka i felietonistka, która współpracowała z londyńskimi „Wiadomościami” i paryską „Kulturą”, dobrze znana czytelnikom „Nowego Czasu” (stała rubryka „Wiersz”) oraz „Tygodnia Polskiego”, a dla piszącej te słowa koleżanka ze studiów polonistycznych Uniwersytetu Warszawskiego, zdecydowała, że nadeszla ta chwila, choć – jak większość z nas – starała się jak najdłużej odwlec ten moment. Czytelnik książki rychło zgadnie, dlaczego. Jej szuflady pęczniały od dokumentów, skrzynka mailowa od listów nieznanych sobie ludzi i nie dało się już dłużej odwlekać, zasłaniając się błahostkami codziennego życia, które niby to płynie spokojnie i nawet całkiem zadawalająco, gdyby nie świadomość ciemnej głębi, w języku pisarki „jamy” dalekiej przeszłości, o której, żeby nie wiem jak chcieć, zapomnieć się nie da. I wreszcie decyzja: „Muszę się z tą ciemnością zmierzyć!”. Ale że ta długa „droga wstecz”, to wstępowanie w głąb, w przerażającą przepaść jamy napawa lękiem, autorka stwierdza, że potrzebuje w tej podróży kogoś, kto by ją prowadził i za rękę trzymał . Wyobraźnia podsuwa jej wyimaginowaną towarzyszkę, jakby siostrę, a może po prostu alterego, imieniem Teresa. To od niej dowiaduje się, że jest adoptowaną córką swoich rodziców, a o swoich własnych nic naprawdę nie wie. Co to znaczy? To odkrycie nakazuje podjąć obowiązek dotarcia do prawdy o swojej przeszłości. Ale autorka podejmuje się tego nie bez oporów, protestując: “Uważam się za osobę z tej przeszłości wyrzuconą, z ograniczonym prawem wstępu”. Pisze: “ciągle pochylam się nad jakąś ciemną jamą, nie do przekroczenia…” Takie uczucia chyba łatwiej jest wyrazić językiem poezji. Oto przejmujący wiersz Cybulskiej pt. „Nieobecni’ z tomiku Próby Liryczne (1980): Przychodzą gromadami Obsiadają puste studnie Rozkładają na sprzedaż swoje cienie Cień niemiłości Cień nieistnienia Cień głodu. Żebrzą o pamięć – Koślawe słówko w plasterku miodu. Żebyśmy nawet niczego więcej dla nich nie mieli Oddamy wszystko. Żeby już sobie poszli I żeby już nic nie chcieli. I jeszcze jeden wiersz, zatytułowany „Umarli’, a w nim genialne wprost sformułowanie: Umarli wchodzą w nasze ciało / Ruchem przeciwnym prawom krwioobiegu… Oba mogłyby posłużyć jako epitaf żałobny dla wszystkich ofiar Holocaustu, choć może równie dla wszystkich zmarłych, którzy dopraszają się naszej pamięci? Ale autorka pewnie ma rację, nalegając stanowczo na rozróżnienie pomiędzy tymi, których śmierć stanowi

„świadectwo historii” w tych strasznych czasach pogardy, w których „normalna” śmierć może być poczytana za rodzaj „przywileju”. Jej rodzinie nie dane było go dostąpić. Nieliczni, którym udało się przeżyć (jak autorka), będą szli przez resztę życia z poczuciem winy za swoje niezasłużone ocalenie. (Jest to dobrze znany i szeroko debatowany temat w odniesieniu do tzw. Holocaust survivers). Pierwszym krokiem na drodze w poszukiwaniu własnych korzeni było odszukanie dokumentów, jakie zachowały się w Litewskich Archiwach Państwowych dotyczacych osoby jej Ojca, Beniamina (Niomy) Cyderowicza: wpisy i szczegółowe indeksy z okresu jego studiów na wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Ste-

„Lala” po angielsku W Ognisku Polskim w Londynie odbyła się promocja angielskiego wydania powieści „Lala” Jacka Dehnela w tłumaczeniu Antonii Lloyd-Jones, wydanej przez Oneworld. Jest historią życia babci autora. Jacek Dehnel spotkał się z publicznością i w rozmowie z Antonią Lloyd-Jones opowiadał jak powstawała wzruszająca, liryczna saga rodzinna osadzona na tle burzliwych losów XX-wiecznej Europy (rewolucji bolszewickiej, obydwu wojen, utraty przez Polskę kresów wschodnich). Lala była kobietą atrakcyjną i niezależną. Kiedy zaczęła wyczuwać pierwsze oznaki demencji, próbowała zachować swoje barwne wspomnienia snując opowieści o swym życiu pełnym miłości, zdrady i niezwykłych aktów odwagi swym wnukom. Jacek Dehnel czytał fragmenty powieści zarówno po polsku, jak i w tłumaczeniu na angielski, ilustrując je slajdami z rodzinnego albumu. W jego powieści, jak to w snutych po wielokrotność opowiadaniach, niektóre historie się urywają, czasami traci się wątek, niektóre się powtarzają. Babcia Lala nic sobie z tego nie robiła i zwykła wnukowi/autorowi powtarzać, że „najwyżej ludzie przeczytają to jeszcze raz”. Pytanie, czy niuanse barwnego języka w angielskim tłumaczeniu będą smakować tak samo? A ciocia Sasza, która ma ślipka niebieskie, nospugawiczka, guziczek taki... będzize równie ponętna? (tb)

fana Batorego w Wilnie, które rozpoczął jesienią 1924 roku. Ambitny młodzieniec, z dość zamożnej żydowskiej rodziny, już w czasie studiów podejmuje pracę zawodową (co nie było rzadkością: mój ojciec, który w czasie studiów medycznych stracił ojca, robił to samo) współpracując ze znanym wydawnictwem w języku jidisz. Studia kończy i staje się wziętym adwokatem w Lidzie, typowym stetl niedaleko od Wilna. Jako człowiek poważany w swoim środowisku, w czasie wojny piastuje funkcję w Judenracie pomagajac Żydom z Wilna, gdzie z początkiem 1942 roku wzmożone represje antyżydowskie wywołały falę uciekinierów do Lidy, gdzie było łatwiej się ukryć. Beniamin Cyderowicz został tam wydany na stracenie przez Żydów zamieszanych w napad rabunkowy – zemsta współplemieńców, co autorka odnotowuje: „Ja to odbieram tak: Morderstwo mego Ojca-Żyda, sprowokowali Żydzi”. [Glossa w toczącej się w chwili obecnej debacie publicznej w Polsce na temat różnych aspektów relacji polsko-żydowskich w czasie II wojny]. Te i inne szczegóły zostały przekazane autorce przez garstkę osób rozsypanych po świecie i odnalezionych dzięki internetowi, które jeszcze pamiętają (mgliście) rodziców autorki i mogą zaświadczyć o ich losie (o matce, Gieni Kremer, znacznie mniej informacji, poza tym, że była uzdolniona muzycznie i że prawdopodobnie zmarła jeszcze przed Zagładą) . Niewiele tego. Za mało, żeby móc się z tym solidnie zidentyfikować. Więc, jeśli już z czymś identyfikuje się autorka (z ewidentną satysfakcją) to tylko z cechą wspólnotową społeczności żydowskiej, za jaki Cybulska uważa „intelektualny ferment, ciągły niepokój, poszukiwania”. Tam , gdzie już wiadomo, że więcej już nic nie zdoła się znaleźć, wspiera się wyobraźnią, malując „obrazy z epoki”: wizje salonów z lat trzydziestych minionego wieku i rozmów, jakie mogły się tam odbywać, zanim wypełnił się los tych ludzi. Ta wzruszająco osobista książka, przepięknie wydana przez rzeszowskie wydawnictwo Biblioteka Frazy, wpisuje się w sposób bardzo oryginalny w istniejącą literaturę Holocaustu. Dobrze, żeś się przemogła, Elżbieto!


30|

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

W oczekiwaniu na Mesjasza... Czy odnajdzie się kiedyś zaginiony rękopis legendarnej powieści Brunona Schulza „Mesjasz”? Sensacyjna historia poszukiwań – w trakcie których w niewyjaśnionych okolicznościach umierają jej tropiciele, zamieszani są agenci obcych wywiadów, dyplomaci, kolekcjonerzy – rozpala wyobraźnię nie tylko schulzologów. Stała się częścią popkultury.

Iwona Załuska

Z

adziwiające, że to właśnie Schulzowi przypadła rola historii sensacyjnej. Ten skromny, niepozorny, zakompleksiony nauczyciel prac ręcznych i rysunków w drohobyckim gimnazjum bał się za życia większego zainteresowania. Cichy i nieśmiały, nigdy nie zabiegał o sławę, nawet wtedy, gdy dzięki protekcji Zofii Nałkowskiej zadebiutował w warszawskim wydawnictwie „Rój” w 1933 roku zbiorem opowiadań „Sklepy cynamonowe” i stał się znany w środowisku literackim. Teraz, po latach, jest to jedyny tak znany polski pisarz w świecie. A napisał przecież tak niewiele, a jeszcze mniej przetrwało do naszych czasów. Przed wojną, oprócz wspomnianych „Sklepów cynamonowych”, zdążył wydać zbiór „Sanatorium pod Klepsydrą”, a także kilka utworów, których nie włączył do tomów opowiadań. Jednak najważniejszym dziełem jego życia, opus magnum, był „Mesjasz”, powieść, o której wiemy, że pracował nad nią co najmniej od 1933 roku, a rękopis której zaginął podczas wojny. Szukamy też dużego olejnego obrazu pod tytułem „Przyjście Mesjasza” (o wymiarach 120 x 100 cm), który wisiał we lwowskim mieszkaniu brata Brunona, Izydora. Zaginęła powieść, zaginął obraz, pozostał ślad wielkiego tematu – przyjście Zbawiciela. Idea mesjańska organizuje i koncentruje jego wyobraźnię. Jak słusznie wskazują badacze, jest tym, czym „katedra” w twórczości Prousta.

Zaczęło się w Drohobyczu Jest 12 lipca 1892 roku – skromny żydowski sklepikarz Jakub Schulz daje swojemu wątłemu fizycznie, najmłodszemu synowi chrześcijańskie imię Brunon. Ojciec czyni to zgodnie ze starą i już nawet wtedy rzadko praktykowaną katolicką zasadą, wedle której dziecko dostaje imię z dnia, w którym się urodziło. Data 12 lipca to dzień św. Brunona z Kwerfurtu. Sprawa imienia to rzecz niebagatelna w judaizmie. Rabin nie był zadowolony, wpisując nieżydowskie imię chłopcu. Bruno przez całe swoje życie będzie czerpał z tradycji judeo-chrześcijańskiej – będzie modlił się w kościele i w synagodze, i choć w 1936 roku wystąpi z gminy żydowskiej, to jednak chrztu nie przyj-

mie. Jego patron – św. Brunon z Kwerfurtu – został zabity przez pogan, Brunona Schulza zabili niemieccy barbarzyńcy 1942 roku, gdy szedł po przydział bochenka chleba. Tego dnia miał jechać do Warszawy, do przyjaciół, którzy obiecywali „aryjskie papiery” i bezpieczną kryjówkę. Chciał jeszcze tylko wziąć chleb na drogę, gdy dopadła go kula oszalałego gestapowca (przypomina się piękna piosenka Jacka Kleyffa „Jak Bruno Schulz” w świetnym wykonaniu Stanisławy Celińskiej). Bruno zginął na ulicy, niedaleko miejsca, w którym stał kiedyś jego rodzinny dom, dosłownie kilkadziesiąt metrów... Czas się zamknął. Nie wiemy, gdzie został pochowany. Być może w masowych grobach w okolicznych lasach. Jeszcze na studiach byłam w Drohobyczu na konferencji schulzologów, wszystkie te miejsca oglądałam z bliska, wielkie betonowe płyty w lasach, miejsce pochówku tysięcy ludzi, robiły wstrząsające wrażenie. Po grobie jego rodziców (zmarli jeszcze przed wojną) też nie ma śladu – w miejscu cmentarza żydowskiego stoi osiedle z wielkiej płyty wybudowane już po wojnie. Schulz nie ma swojego grobu – jak Mozart, jak wielu innych genialnych artystów. Schulz nie był wieszczem, niczego nie głosił, nie lubił pouczać nas jak Gombrowicz, nie przepowiadał katastrofy jak Witkacy. Pisał: „w sztuce nie ma wyraźnego rozgraniczenia między tym, co myślimy serio a tym, co nazywamy grą myślową”. Twórczości tej w zasadzie nie

Bruno Schulz, Spotkanie (olej, 1920)

Bruno Schulz. Zdjęcie archiwalne

można streścić, a jeśli się próbuje, są to przeważnie obserwacje i przeżycia narratora-dziecka (bo właśnie dzieciństwo jest tą „genialną epoką”), idącego z matką na spacer; malującego kredkami; obserwującego służącą Adelę wracającą z targu warzywnego. Schulz przemienia zwyczajność w magię, opowiada baśń, tworzy mit. Jego twórczość to świat wolnej, niczym nieskrępowanej wyobraźni, rozpiętej pomiędzy jawą a snem, między rzeczywistością a fantazją, realnością a marzeniem. Jego polszczyzna jest maksymalnie intensywna. Nikt przed nim tak nie pisał, w sposób tak „gęsty od znaczeń”, brawurowy i śmiały; i jak słusznie zauważył jeden z badaczy, „do granic ryzyka sty-


|31

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

listycznego” – między innymi w słynnym zdaniu „wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu” (przeciętnym użytkownikom polszczyzny nie zaleca się bezrefleksyjnego naśladowania takich konstrukcji). Schulz z upodobaniem używa pleonazmów (tzw. masło maślane), np. „strychy wystrychnięte ze strychów”. Świadomie nawiązuje do innych poetów – zdanie „strąki nasion eksplodują jak koniki polne” od razu przywodzi na myśl słynną metaforę Przybosia „gromobicie ciszy”.

Rankiem obudziła mnie matka, mówiąc: — Józefie, Mesjasz jest blisko; ludzie widzieli Go już w Samborze Tak brzmiało pierwsze, piękne zdanie zaginionej powieści „Mesjasz”, powieści, którą często nazywał „Księgą”. Gdzie jest rękopis „Księgi”? Wiadomo, że Schulz, przygotowując się do opuszczenia getta, próbował ukrywać swoje rękopisy i grafiki wśród przyjaciół, znajomych. Dziś wiemy, że robił też kryjówki na poddaszach domów. Jedną z nich odkryto za krokwią w jednym z drohobyckich domów zupełnie niedawno. Większość przyjaciół Schulza zginęła. Jego serdeczny przyjaciel, Weingarten, który zgromadził pokaźną kolekcję schulzianów w swoim domu w Łodzi, stracił wszystko w pożarze kamienicy jeszcze we wrześniu 1939 roku, przy czym mało prawdopodobne, by był tam rękopis „Mesjasza”. Natomiast była tam spora kolekcja obrazów olejnych i grafik artysty, wśród nich być może poszukiwane „Przyjście Mesjasza”. Czy jest szansa, że zaginiony rekopis odnajdzie się? Czy on jeszcze istnieje, czy jest już tylko legendą? Niestrudzonym badaczem i kolekcjonerem wszelkich, tak nielicznych pamiątek po Schulzu był Jerzy Ficowski. I to jemu zawdzięczamy nieustanne tropienie śladów artysty. Zaczęło się od fascynacji Ficowskiego „Sklepami cynamonowymi”. Był rok 1942 – siedemnastoletni wówczas Ficowski zdobył gdzieś adres artysty i napisał entuzjastyczny list do Drohobycza. Nie wiedział, że uwielbiany przez niego artysta już nie żył od kilku miesięcy. Odtąd przez całe swoje życie próbował ocalić od zapomnienia to, co zostało po twórcy. Przede wszystkim poszukiwał „Mesjasza”. W swojej książce „Regiony wielkiej herezji” pisał: „Trwam w tym oczekiwaniu od ponad półwiecza, wierząc i niedowierzając na przemian, że się doczekam”.

Tajemniczy krewny Jest rok 1987 – w warszawskim mieszkaniu Jerzego Ficowskiego pojawia się obywatel USA podający się za krewnego Schulza, niejaki Alex Schulz. Próbuje przekonać, że jest nieślubnym dzieckiem Izydora Schulza (brat Brunona). Mr Alex Schulz opowiada, iż do jego domu w Kalifornii zadzwonił ktoś z Nowego Jorku, ktoś, kto przybył z Ukrainy, proponując paczkę rękopisów Brunona Schulza za 10 tys. dolarów. Ficowski miał być obecny przy transakcji jako ekspert, który oceni, czy pakunek rzeczywiście zawiera rękopisy Brunona. Do transakcji jednak nie doszło – po powrocie do USA Alex Schulz doznał nagłego wylewu i paraliżu. Zmarł, nie pozostawiając żadnych dalszych wskazówek. Ficowski utracił nadzieję na odnalezienie „Mesjasza”... Minęło kilka lat. Ficowski otrzymuje telefon ze szwedzkiej ambasady. Ambasador Jean Christophe Öberg, wielbiciel twórczości Schulza posiada wiarygodne informacje, iż w archiwach KGB znajdują się manuskrypty artysty. Prawdopodobnie zostały skonfiskowane z archiwów gestapo przez Sowietów i przewiezione do Moskwy. Ambasador, tak jak wcześniej Alex Schulz, prosi Ficowskiego o asystę i ekspertyzę rękopisów. Dalej Ficowski pisze: „Jed-

nakże złowrogie fatum, zawisłe nad „Mesjaszem” od tak dawna, znów dało znać o sobie. W maju 1992 roku, niedługo po spotkaniu ze mną, zmarł w sztokholmskim szpitalu po krótkiej, ciężkiej chorobie – na raka o błyskawicznym przebiegu – Jean Christophe Öberg, który, dyplomatycznym obyczajem, nie przekazał mi danych umożliwiajacych kontynuowanie jego dążeń i starań. Nici zostały zerwane i znów nie wiadomo, gdzie szukać, dokąd zmierzać...” Ta fascynująca, sensacyjna historia o poszukiwaniu „Mesjasza”, jak już wspomniałam wcześniej, stała się częścią popkultury. Cynthia Ozich, amerykańska pisarka, córka żydowskich emigrantów z Rosji, napisała powieść „Mesjasz ze Sztokholmu”. Opowiada ona o człowieku, który podając się za syna Brunona Schulza, poszukuje zaginionego manuskryptu. Nie jest to książka na miarę „Imienia róży” Umberto Eco, ale miała swoich wiernych czytelników. Z kolei izraelski pisarz Dawid Grossman w swej książce (w dosłownym tłumaczeniu) „Patrz hasło miłość” czyni Schulza głównym bohaterem swojego surrealistycznego opowiadania, którego akcja toczy się w czasach „Solidarności” w Gdańsku. Narrator ma nadzieję odnaleźć zaginionego „Mesjasza”. Na koniec Bruno Schulz zamienia się w rybę, nie ginie w czasie wojny... Jest to nawiązanie do „Sklepów cynamonowych”, w których stary ojciec przeistacza się w ptaka. W Wiedniu kilka lat temu wystawiono sztukę „Mesjasz”, autorstwa Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, inspirowaną biografią artystyczną Brunona Schulza.

Mesjasz – rekonstrukcja Skąd w ogóle wiemy, co zawierała „Księga”? Czy ktoś czytał zaginiony rękopis „Mesjasza”? Odpowiedź zaskakuje – nikt nigdy nie przeczytał całej powieści (Artur Sandauer chwalił się, że przejrzał przed wojną rękopis). To samo pytanie dotyczy zaginionego obrazu olejnego „Przyjście Masjasza”. Jak wyglądał? Jaka była kolory-

VII numer „Ekspresji”, rocznika wydawanego przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą otwiera wspomnienie S. Sawickiego o Andrzeju Paluchowskim, osobie dobrze znanej w londyńskim środowisku, człowieku skromnym, a wielkich zasług, który był dobrym duchem „Ekspresji” od ich początku. Cały rocznik został skomponowany wokół dwóch zaprzyjaźnionych przez lata postaci: malarza Jana Lebensteina i poety Wacława Iwaniuka. Prócz materiałów dotyczących tych dwóch artystów, treść obszernego woluminu to stałe działy: Poezja (H. Świdówna, E. Lewandowska, I. Suwała, J. Bryłowski) oraz Alchemia Prozy (Jan W. Woś, J. Trznadel, M. Baterowicz, H. Świda-Szaciłowska, B. Nowak i J. Szela). Redakcja zaproponowała dwa nowe działy: Gość Specjalny (A. Gross) oraz Sztuka Przekładu (C.K. Norwid, T. Corbiere, W.H. Auden). Czytelnik znajdzie w „Ekspresjach” dwa obszerne wywiady, w tym z H. Wójcikiem, mieszkającym w Kanadzie wydawcą i bibliofilem, b. sekretarzem W. Iwaniuka. W dziale Rozprawy mamy przede wszystkim teksty Aliny Siomkajło, z którą sąsiaduje blok tekstów Polacy w Świecie, gdzie odnajdziemy interesujące i momentami zabawne zapiski A. Jaroszyńskiego „NoNo. Oslo 2003”, z czasów gdy autor pełnił misję Ambasadora RP w Królestwie Norwegii, a także fragmenty wspomnień Z. Wilkiewicza, Polaka urodzonego w RFN, „Cudzoziemiec bez ojczyzny”. Dział Archiwum Pamięci zawiera wspomnienie o J. Pietrkiewiczu oraz szkic o 85-leciu założonego m.in. przez J. Czechowicza i J. Łobodowskiego Związku Literatów. Obszerny jest dział Świadectwa oraz Placówki i Przyczółki. Ostatni blok, ISBN 978-83-7038-966-X Sąsiedzi, to wspomnienia mieszkających w Łotwie i sympatyzujących z Polską Rosjan. Numer zamyka rzetelnie zestawiona przez s. Paulę Wojtacką „Kronika wydarzeń kulturalno-społecznych”, które odbyły się w POSK w 2016 roku. VII numer „Ekspresji” do nabycia w księgarni Macierzy Szkolnej w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym.

styka, kompozycja i w którą stronę patrzyły postacie obrazu? Na te pytania odpowiada, i to z zaskakującą precyzją, genialny schulzolog, mój profesor uniwersytecki, Władysław Panas, który z ułamków, z fragmentów, odprysków, szkiców rekonstruował zaginionego „Mesjasza”. Wiadomo, że opowiadania „Księga” i „Genialna epoka” miały pierwotnie być częścią powieści „Mesjasz”. Panas, wytrawny znawca ikonografii i mistycyzmu żydowskiego, czyta Schulza poprzez arcyciekawy kontekst kabalistyczny! W swych wyjątkowych pracach pt. „Księga blasku” i „Bruno od Schulza” rekonstruuje zaginioną powieść i zaginiony obraz. Dla Panasa spuścizna po Schulzu, i literacka i plastyczna, stanowi jednorodny semantycznie tekst. Łączy on Schulza z kabalistyczną doktryną mistyczną Izaaka Luri (XVI wiek). Zaiste trzeba mieć niezwykłą wiedzę, intuicję i wrażliwość, by z tego labiryntu znaczeń odszyfrowywać i odsłaniać przed czytelnikiem treść zaginionego rękopisu i kompozycję poszukiwanego obrazu. Obraz „Przyjście Mesjasza” przedstawiał zastygłych w oczekiwaniu na Zbawiciela pobożnych chasydów, którzy patrzą w naszą, widza, stronę – to stamtąd nadejdzie Mesjasz. Jeden warunek musi zostać spełniony – świat powinien uwolnić się od grzechu. Tuż przed przyjściem Zbawiciela, zgodnie z wykładnią kabalistyczną, świat pogrąży się w zepsuciu, upadku, rozpuście. To stąd u Schulza tak wiele rysunków przedstawiających pobożnych chasydów kuszonych przez wyuzdane kobiety; rozpasanie moralne, pogrążenie świata w totalnym grzechu, to w mistyce kabalistycznej epoka poprzedzająca nadejście Mesjasza. Był jeszcze jeden rysunek, o którym zawsze myślę ze wzruszeniem… Przedstawiał wielkie, rozłożyste drzewo, pod którym przysiadł sędziwy, zmęczony starzec. Na dole podpis „Pan Bóg” – i dalej – „Bruno Schulz lat 6”. Raz jedyny Bruno złamał bezwzględny zakaz plastycznego przedstawiania Boga, a rodzice, zamiast go skarcić, oprawili pracę w ramki. Czy i ten rysunek małego Brunia, jak go nazywali, też kiedyś odnajdziemy.

E KSPRE KS P R ESJ E E ESJE Nr VII

Rok 2016

AUDEN ◆ BATEROWICZ ◆ C ORBIÈRE ◆ CZECHOWICZ ◆ ◆ IW WANIUK ANIUK ◆ JAROSZYŃSKI ◆ LEBENSTEIN ◆ LEW WAND AND OWSKA ◆ ◆ LIBER A ◆ NORWID ◆ PIROŻYŃSKII ◆ SIOMKAJŁO ◆ ◆ STRĘKOWSKI ◆ TRZNADEL ◆ WILKIEWICZ ◆ WOŚ


32|

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Zbigniew Siemaszko

Polityczny realizm Siemaszki Marek Kornat

Z

bigniew Siemaszko jest jednym z najbardziej zasłużonych pisarzy historycznych na polskim uchodźstwie ostatnich dziesięcioleci. Jego publicystyka poświęcona polskiej przeszłości ma swoje duże walory poznawcze, a największą jej wartością jest podążanie autora pod prąd ogólnych wyobrażeń i mitów. Przez wiele lat gościł na łamach „Zeszytów Historycznych” Jerzego Giedroycia jako jeden z najczęściej piszących autorów i do świadomości historyków mojego pokolenia docierał głównie w ten sposób. Z upodobaniem podejmował najtrudniejsze zagadnienia II wojny światowej, która dla nas, Polaków, przyniosła „klęskę w zwycięstwie” – jak dobitnie napisał polski ambasador w Waszyngtonie podczas tej wojny Jan Ciechanowski (Defeat in Victory, 1947). Siemaszko urodził się na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, w majątku Lachowszczyzna w październiku 1923 roku, w średnio zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Kształcił się w wileńskim Gimnazjum i Liceum oo. Jezuitów. W roku 1940 został wywieziony do Kazachstanu – w czasie znanych deportacji ludności polskiej z terytoriów zajętych przez Sowietów na mocy paktu Hitler-Stalin z 23 sierpnia 1939 roku.

Wydostawszy się z „ojczyzny proletariatu” po zawarciu układu Sikorski-Majski (30 lipca 1941), stał się Siemaszko żołnierzem 10 Dywizji Piechoty Armii Polskiej w ZSRR, którą dowodził generał Władysław Anders. Po jej ewakuacji dotarł do Iranu, potem do Iraku i Palestyny, w końcu przez Afrykę Południową dotarł do Wielkiej Brytanii. Brał udział w szkoleniu w Szkocji tzw. cichociemnych, przeznaczonych do zrzucenia w okupowanej Polsce. Sam nie został skierowany do kraju, ale przydzielony do służby w Batalionie Łączności Sztabu Naczelnego Wodza, pełnił w nim swoje obowiązki od lipca 1944 roku do końca wojny. Po demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych, wstąpił Siemaszko do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Odbył studia wyższe w Polish University College i na Uniwersytecie Londyńskim w zakresie elektroniki. I przez wiele lat pracował w tej dziedzinie dla przemysłu brytyjskiego, w tym w jego w zastosowaniu wojskowym. Pracę zawodową łączył Siemaszko ze służbą publiczną na uchodźstwie. Bliski mu był krąg pisma „Kontynenty”. Miał swój udział w pomyślności „Przeglądu Powszechnego”, gdyż współpracował z szefem jego redakcji o. Jerzym Mirewiczem TJ. W roku 1959 rozpoczął ważną przygodę życia z historią. Zaczął bowiem publikować w „Kulturze” Giedroycia i „Zeszytach Historycznych”, założonych trzy lata później. Nie wolno zapomnieć jak doniosłą rolę pełniła publicystyka historyczna na uchodźstwie w warunkach zniewolenia kraju, kiedy wolne słowo do niego docierało z zewnątrz z wielkimi trudnościami. Pierwszą książką Siemaszki-historyka stało się studium

„Narodowe Siły Zbrojne”, wydane w roku 1982 przez londyńskie wydawnictwo „Odnowa”. Kolejna pozycja „Działalność generała Tatara 1943-1949” (1999) to bardzo smutna lektura, ale jakże potrzebna. Pokazał w niej autor generała postawionego na czele Oddziału VI (najważniejszego) Sztabu Naczelnego Wodza bez upiększeń. Ma również swoją wartość studium biograficzne „Generał Anders w latach 1892-1942”, ogłoszone przed sześciu laty. Gros cennej publicystyki Siemaszki zbiera tom „Sprawy i troski 1956-2005”, wydany w Lublinie w roku 2005. Gromadzi on teksty rozproszone autora w jednej książce. Daje poznać jego przemyślenia z zakresu historii najnowszej tak jak one kształtowały się na przestrzeni pięćdziesięciolecia. Pisarstwo Siemaszki dopełnia wspomnieniowy tryptyk: „Zaplecze i młodość (XV wiek – 17 wrzesień 1939 r.)” [2000], „Pod sowiecką władzą (1939-1942)” [2001] oraz „Lata zanikającej nadziei, 1942-1945”. Te publikacje dobrze uzupełnia wywiad-rzeka zatytułowany „Emigrant”, który przeprowadził Piotr Godzina (Lublin 2014). „W sowieckim osaczeniu 1939-1943” – to tytuł książki, który dobrze oddaje istotę położenia Polski w realiach II wojny światowej. Weszliśmy jako Polacy do wojny nie jako aliant, ale ofiara Sowietów. Jednak w czerwcu 1941 roku ZSRR stał się „sojusznikiem naszych sojuszników” i nic nie mogliśmy na to poradzić. Nie mogła Polska utrzymać się jako podmiot w zespole alianckim, nie mogła też obozu tego porzucić. Autor „W sowieckim osaczeniu 1939-1943” nie jest wyznawcą insurekcyjnego patriotyzmu, pozostaje krytykiem Powstania Warszawskiego. Nie tu miejsce na streszczanie jego argumentów, ale przypomnieć warto, iż Siemaszko koncentrował się przede wszystkim na krytyce założeń akcji „Burza”, którą ostatecznie objęto i stolicę. A założeniem głównym tego planu była myśl o nawiązaniu współpracy wojskowej z Sowietami, co by pozwoliło na współpracę polityczną. W swoim pisarstwie Siemaszko podkreślał zawsze, że Polska została oddana Sowietom w ich panowanie, a stało się to nie w Jałcie ale w Teheranie, podczas pierwszego spotkania na szczycie szefów rządów trzech głównych mocarstw koalicji antyniemieckiej. Przegraliśmy walkę z Rosją o panowanie nad terytoriami przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. 17 września 1939 roku urasta do rangi symbolu tej klęski, gdyż kończy wielowiekowe zmagania. Świat nasz uległ drastycznemu przeobrażeniu. Na wschód za Linię Curzona Polska już nie sięga. Wróg zdołał w dużej mierze zniszczyć ślady jej obecności. Największą wartością pisarstwa Siemaszki pozostaje jego przywiązanie do historycznego faktu. Nie „dyskursy” i „narracje” go interesują, ale źródła. Każde twierdzenie winno być należycie udokumentowane – to nakaz naczelny. Inaczej – nic nie znaczy. Siemaszko nigdy nie stronił od polemik. Znanym faktem jest jego krytyczny sąd o wspomnieniach Józefa Czapskiego „Na nieludzkiej ziemi” – opublikowanych po raz pierwszy na łamach „Kultury” Giedroycia. Z pewnością potrzebna jest nam historiografia afirmatywna – taka, jaką uprawiał zmarły czterdzieści pięć lat temu prof. Oskar Halecki, który w taki sposób napisał swoją „Historię Polski” czy też „Tysiąclecie Polski Katolickiej” ofiarowane Polakom na Millenium Chrztu narodu w 1966 roku. Ale niemniej niezbędna jest historiografia krytyczna. Ta pierwsza powstaje „ku pokrzepieniu serc”, a druga „rozdziera rany”. Obie jednak są niezbędne. Obie się wzajemnie dopełniają. Dają jakiś ogląd spraw polskich. W szkole dwóch wybitnych Polaków: Stanisława Mackiewicza i Jerzego Giedroycia kształtowała się osobowość Siemaszki. Mackiewicza wileńskie „Słowo” czytał jako uczeń szkolny w ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej. Zdobywał w ten sposób naukę realizmu politycznego, do której w publicystyce swojej będzie powracał. Dokończenie obok


|33

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Samotnik z Fulham

Elżbieta Lewandowska

T

adeusz Ilnicki, pierwszy absolwent Studium Malarstwa Sztalugowego Mariana Bohusza-Szyszko, członek Zrzeszenia Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii był moim pierwszym nauczycielem. Czy ktoś jeszcze pamięta drobnego staruszka, samotnika z Fulham? Ja wspominam go zawsze jako starszego pana, który potrafił rozmawiać z dziećmi i ptakami. Urodził się w 1906 roku w miejscowości Kiernasuwka na Ukrainie. Zainteresowania artystyczne odkrył w sobie bardzo wcześnie, ale dopiero w 1926 roku zaczął studia w Odessie w Instytucie Sztuk Pięknych. Po dwóch latach zrezygnował i wyjechał do Paryża, gdzie uczył się projektowania witraży w Ecole des Arts et Metiers.Tam zetknął się z polskimi artystami z Komitetu Paryskiego, z tak zwanymi kapistami. To Jan Cybis, Zygmunt Waliszewski i Józef Jarema nauczyli go patrzeć na sztukę. W 1933 ponownie rzuca studia, aby wrócić do kraju i pomagać rodzinie. Po wybuchu wojny ucieka z Polski, by dołączyć do tworzącej się we Francji armii polskiej. Po kapitulacji Francji przedostaje się do Anglii. W Londynie wraca do malarstwa. Sytuacja materialna zmusza go do ciężkiej fizycznej pracy po nocach, aby za dnia malować,w wielkim trudzie tworzyć własną wizję malarską. Póżniej pracuje w antykwariacie. Niewielu miał przyjaciół. Jednych denerwował swoim sarkazmem, goryczą i podejrzliwością; innych, którzy

Przywiązanie do wielonarodowej i wielowyznaniowej Polski należy do najważniejszych znaków orientacyjnych w biografii Siemaszki. Pisząc o swojej młodości, wspominał, iż ideologia nowoczesnego Polaka tam w jego czasach jeszcze nie dotarła. „Aby bardziej zaangażować się w polskim świecie, trzeba być na emeryturze” – powiedział swego czasu Siemaszko w wywiadzie dla Pawła Chojnackiego. Widzimy tego owoce i starym akademickim zwyczajem, życzyć wypada Jubilatowi: Ad multos annos! * Autor jest profesorem historii na Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz w Instytucie Historii PAN. Tekst stanowi streszczenie wystąpienia wygłoszonego w Ambasadzie RP w Londynie 15 maja br.

Tadeusz Ilnicki w swoim pokoju/pracowni

chcieli go zrozumieć i okazać odrobinę serdeczności odtrącał z sobie tylko wiadomych powodów. Doprawdy nie wiem dlaczego należałam do tych wybranych, z którymi lubił rozmawiać. Przychodził do księgarni, w której pracowałam, a był to rok 1982, więc ciekawe czasy. Kupował polskie gazety, ale unikał rozmów o polityce. Opowiadał o rzeczach bardzo zwyczajnych, o swoim londyńskim ogródku, o sklepikach ze starymi ramami, o ulubionych obrazach. Powiedziałam mu nieśmiało, że czasem maluję, a on, że chętnie zobaczy te moje próby. To on powiedział mi o Zrzeszeniu Polskich Artystów Plastyków i przedstawił pani Janinie Baranowskiej. Chociaż ukończyłam studia polonistyczne w Gdańsku, w Wyższej Szkole Pedagogicznej a nie Akademię Sztuk Pięknych, zostałam przyjęta i zaraz na pierwszym Walnym Zebraniu weszłam do zarządu jako sekretarka, bo umiałam pisać na maszynie (!). Myślę, że słabe były te moje obrazki, ale spotkałam życzliwych, wyrozumiałych i pomocnych artystów. Ich nieraz ostre korekty przyjmowałam z pokorą, chociaż nie zawsze się z nimi zgadzałam. No cóż, dystansu do swoich prac też trzeba się nauczyć. Tadeusz udzielał mi praktycznych, konstruktywnych porad. Wkrótce stał się przyjacielem naszej rodziny. Moje córki za nim przepadały, spędził z nami kilka Wigilii, pełniąc rolę dziadka, a i sam był gościnny w swoim malutkim mieszkanku. Ogródek pachniał lawendą, a oswojone wróble chwytały okruchy szarlotki prosto z jego dłoni. Pracownię miał w tym samym pokoju,w którym spał i przyjmował gości. Warunki miał spartańskie, ale parzył aromatyczną herbatę i opowiadał barwne historie ze swojego dzieciństwa. Pamiętam, jak kiedyś malował żydowskie dzieci za kolczastymi drutami w getcie. Chciał uzyskać szczególnie dramatyczny efekt za pomocą prawdziwych drutów przeciągniętych od ramy do ramy. W sklepach sprzedawali tylko olbrzymie zwoje, a jemu chodziło o kilka kawałków. Cóż było robić, pojechaliśmy z mężem za miasto w poszukiwaniu drutu, żeby spełnić marzenie artysty. Znaleźliśmy na skraju łąki... Ten obraz Tadeusz przekazał do Muzeum Martyrologii w Oświęcimiu. Ale kilka lat wcześniej, kiedy w 1977 roku Halima Nałęcz, malarka, kolekcjonerka sztuki i właścicielka Drian Galleries, ofiarowała Muzeum Narodo-

wemu w Warszawie część swojej kolekcji, były w niej obrazy Tadeusza Ilnickiego. Na początku lat osiemdziesiątych sam artysta ofiarował Muzeum Narodowemu czterdzieści obrazów jako dar wieczysty. Obrazy zostały opisane i skatalogowane, ale nie było możliwości ich eksponowania. Dopiero jesienią 1985 roku Tadeusz Ilnicki doczekał się indywidualnej wystawy. Z jednej strony sukces, a z drugiej ostra krytyka znajomych, a nawet nielicznych przyjaciół, wrogo nastawionych do PRL. Tadeusz zawsze marzył o powrocie do kraju i marzenie to konsekwentnie realizował. Ciężką pracą zbierał grosz do grosza, sprzedawał obrazy po niskich cenach i w ten sposób wymalowywał sobie ten powrót do kraju. Nawiązał kontakty z naszym konsulatem i ambasadą. Zdawał sobie sprawę, że traci zaufanie znajomych, ale uznał, że cel uświęca środki. Może już wtedy, kilka lat przed zmianą ustroju w Polsce, czuł, że tam jest jego miejsce i że musi się śpieszyć, aby ostatnie lata życia spędzić w ukochanym kraju. W 1989 Tadeusz wyjechał na stałe do Polski. Tam był jeszcze bardziej wyobcowany i samotny. Przestał malować. Zmarł w Warszawie na Woli w 1993 roku. Zostały jego obrazy, a był malarzem niezmiernie pracowitym. Sam przyznawał, że malowanie nie przychodzi mu łatwo, że jest to „wyrąbywanie własnej wizji”. Malował codziennie albo przygotowywał, czyli gruntował płótna, pozłacał ramy, poprawiał obrazy lub bezlitośnie skrobał stare płótna i nakładał nowe warstwy farby. Ciągle poszukiwał nowych rozwiazań, zarówno formalnych jak i kolorystycznych. Dochodził do uproszczeń do syntezy, unikał detali. Pamietam jego abstrakcyjne kompozycje zbudowane z geometrycznych płaszczyzn, albo jego naiwne, lalkowe postacie, jakby z krainy dzieciństwa, poetyckie i sentymentalne. Byli tam grajkowie i kwiaciarka, matka z dzieckiem na ręku i nosiwoda. Jakaś rzeczywistość z pogranicza marzenia i snu, dawna i częściowo zapomniana, ale jakże poetycka i urzekająca. Malował abstrakcyjne pejzaże, duże, płaskie przestrzenie, odlegle horyzonty, skaliste szczyty, księżycowe klimaty. Nie znosił realistycznych pejzaży. – Nie maluj pocztowek z wakacji – powiedział kiedyś prawie ostro i potem dał mi radę, którą staram się zawsze przestrzegać: – Nie maluj tego co widzisz, tylko to, co czujesz.


34|

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Technologia śmierci. Niemieckie obozy zagłady Marek Klecel

N

iemieckie obozy koncentracyjne powstały na długo przed rozpoczęciem przez Niemcy II wojny światowej i stanowią nieodłączną część niemieckiego systemu totalitarnego zbudowanego przez partię narodowego socjalizmu pod wodzą Hitlera. Zaraz po zdobyciu przez tę partię pełnej władzy w 1933 roku powstały pierwsze obozy karne, a później główne obozy w Niemczech – w Dachau koło Monachium, w Buchenwaldzie koło Weimaru, w Sachsenchausen koło Berlina. Do wybuchu wojny założono jeszcze kilkadziesiąt mniejszych i większych obozów w całych Niemczech. Policyjne państwo SS parło do władzy, używając terroru i zastraszenia, a po uzyskaniu legitymacji i sankcji demokratycznych i prawnych, zdobyło władzę totalną, która pozwalała nie tylko rządzić, ale i w pełni wykonywać swoje plany zarówno ideowe, jak i militarne, najpierw opanować całe niemieckie społeczeństwo i podporządkować swej ideologii, całkiem nieskładnej, chaotycznej i immoralnej. Składała się ona z mieszaniny założeń nowoczesnego, pragmatycznego i z pozoru racjonalnego państwa oraz zupełnie archaicznej mitologii germańskiej, rasowej, kulturowej i pseudonaukowych doktryn blut und boden, a też przekonań o prawie do władzy nad innymi, Deutschland über alles, wybranej rasy panów stwarzanej właśnie przez nowe państwo niemieckie do panowania nad niższymi, segregowanymi przez Niemców narodami i grupami społecznymi. Wszystko to było oparte na prymitywnym darwinizmie biologicznym i społecznym, teoriach „nadczłowieka” czyli übermenscha, a także rzekomo naukowych i racjonalnych podstawach segregacji rasowej i przystosowanej do tego genetyki i eugeniki.

Elity terroru Ideologia, a później praktyka niemieckiego narodowego socjalizmu miała dokonać swego rodzaju rewolucji, przełomu w dziejach świata, naprawienia jego niepewnej dotąd historii przez stworzenie nowego, doskonalszego typu społeczeństwa, którego wzorcem miał być odtąd na nowo zorganizowany naród niemiecki. Zamierzano tego dokonać w sposób bardzo prosty, nie przez jakieś kształtowanie go i wychowywanie w całości, lecz przez prostą eliminację, usunięcie z niego złych, w różny sposób szkodliwych, ułomnych czyli słabszych jego części, pozbyciu się tego wszystkiego, co przeszkadza w zachowaniu jego najlepszej, wzorcowej części, czyli elity, która może przewodzić i prowadzić do tych wielkich celów całe społeczeństwo. Program ten przedstawiał jasno już w 1937 roku jeden z oficerów SS: „Selekcji elit nowej warstwy rządzącej dokonuje SS. Selekcja pozytywna odbywa się poprzez Narodowo-Polityczne Zakłady Wychowawcze jako etap wstępny, potem przez Szkoły Junkrów i Twierdze Zakonne jako prawdziwe uczelnie wyższe nazistowskiej arystokracji, oraz odbywaną po ich ukończeniu polityczno-państwową praktykę. Negatywna selekcja odbywa się przez wyeliminowanie wszystkich elementów bezwartościowych biologicznie i rasowo oraz radykalne wytępienie wszystkich wrogów politycznych, którzy z zasady odmawiają uznania światopoglądowych podstaw państwa nazistowskiego i jego podstawowych instytucji. Najpóźniej za 10 lat – przewidywał

Der Tod ist ein Meister aus Deutschlad („Śmierć jest mistrzem z Niemiec”) Paul Celan „Fuga śmierci”

śmiało ten oficer SS – umożliwi to nam dyktowanie Europie zasad Adolfa Hitlera i powstrzymanie w ten sposób nieuchronnego dotąd upadku tego kontynentu, a także zbudowanie prawdziwej wspólnoty narodów z Niemcami jako wiodącą siłą na czele”. System państwa SS miał więc polegać na stworzeniu elit, które posłużą najpierw do eliminacji wielu innych grup społecznych. Do tego celu stworzono system obozów koncentracyjnych według planu Himmlera i Heydricha, który stał się nieodłączną częścią totalitarnego państwa niemieckiego. Jego władza polegała więc najpierw na zniszczeniu części własnego społeczeństwa. Do obozów trafiali więc kolejno przeciwnicy polityczni partii narodowego socjalizmu, czy też uznani za takich, przestępcy kryminalni, elementy antyspołeczne, jak to określano, a po ustawach norymberskich „rasy niepełnowartościowe”, czyli głównie Żydzi i Cyganie. Z czasem kategorie te traktowano coraz bardziej umownie, można było do nich zaliczyć każdego, kto nie podporządkował się linii partyjnej i rządzącej. W ten sposób zaczęto zamykać w obozach także wielu duchownych, głównie katolickich, ale i protestanckich oraz świadków Jehowy. Policyjne państwo SS miało w systemie obozów swe przedłużenie i egzekucję praw ustanawianych do tych celów w porządku coraz bardziej totalitarnym. System obozów miał jednocześnie pacyfikować, dyscyplinować i zastraszać niemieckie społeczeństwo groźbą powolnych, ale nieuchronnych represji. Od początku obozy te stały się też miejscem i sposobem tworzenia kadr służb obozowych, gotowych do użycia każdej przemocy, terroru, tortur, a z czasem także środków ostatecznych, uśmiercania więźniów. Składały się one często przestępców kryminalnych, psychopatów i z osób ćwiczonych w fizycznym znęcaniu się nad więźniami. Więzień wojennego już obozu Auschwitz Wiktor Myrdka, który pracował dla kontrwywiadu i miał kontakty z oficerami niemieckimi, po wojnie zeznawał, jak dowiedział się, jak „szkolono w specjalnych ośrodkach w

Rzeszy kandydatów, którzy mieli stanowić załogę obozów, poddając ich przeróżnym próbom. W ośrodkach tych stosowano różne metody bicia, torturowania itd. I badano wytrzymałość psychiczną kandydata. Następnie utwierdzano w nim przekonanie, że każdy więzień w obozie to potencjalny kryminalista, bandyta, którego należy zniszczyć po wykorzystaniu jego sił fizycznych do pracy. Wszystko to odbywało się w iście germańsko-hitlerowskim drylu, a więc w żelaznej dyscyplinie, toteż wielu kandydatów odpadało. Ci, którzy się nie nadawali, byli wcielani do oddziałów frontowych. W podobny sposób szkolono kobiety esesmanki (tzw. aufseherki). I tutaj selekcja była bardzo duża. Wiele kandydatek nie wytrzymywało tych okropnych prób i rezygnowało, mimo zachęcających warunków, jakie im proponowano”.

Obóz jako system zła Wyćwiczone w agresji jawnej, bezpośredniej i niczym już nie ograniczonej były podstawą i metoda działania obozów. „Bestialstwo, sadyzm, zboczenie wypracowały system zagłady ludzkości. Dążność do deprawacji, odczłowieczenia herrenvolku tkwiły u podstaw apologetów hitleryzmu III Rzeszy. Agresja pod różnymi postaciami to tylko metoda vernichtungslagrów”, czyli obozów zagłady. Inny więzień Auschwitz, ks. Józef Brudz opisał poglądowo przykład takiego procederu oprawców: „Esman, starszy człowiek w mundurze, dobrze ponad 50 lat, siada na krześle, bierze do ręki ‘Völkischer Beobachter”, stawia przed sobą więźnia i puszcza na niego policyjnego psa. Pies zdziera ubranie z człowieka, podgryza mu gardło, przewraca, wypruwa z niego wnętrzności i odchodzi. Esman wstaje i idzie do kuchni. Refleksje: Ten starszy człowiek, esman (…) od kiedy spotkał się po raz pierwszy ze zbrodnią, zabójstwem, od tego czasu powtarzał czyny zbrodnicze, patrzył na powolne konanie swych ofiar… uchodziło to mu zupełnie bezkarnie. Przeciwnie, to go wyróżniało w oczach przełożonych, osiągał coraz


|35

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

wyższe stopnie w rhierarchii esesmańskiej, stawał się typem coraz bardziej amoralnym, pozbawiał się tego, co ludzkie, degradował do stopnia zwierzęcia, do roli policyjnego psa, który wcześniej odszedł od zagryzionego więźnia. Z takich jednostek składała się w zasadzie społeczność esesmańska. Byliśmy zdani na tego rodzaju ludzi”. Tak wytresowane załogi obozów były zdolne do wszystkiego… W ten sposób powstawała nowa rzeczywistość niemiecka jeszcze w czasie pokoju, zmieniona, uzależniona, powiązana z systemem obozów koncentracyjnych, nie tylko więzień i aresztów, ale obozów, w których mógł znaleźć się każdy. Eugen Kogon, najlepszy znawca tego systemu i wiarygodny świadek, bo do Buchenwaldu trafił już w 1938 roku jako austriacki Żyd i przebywał w nim do końca wojny, zaraz po wojnie opisał systematycznie działanie systemu obozowego SS, a skrótowo tak ujął jego charakter: „Niemieckie obozy koncentracyjne były światem samym w sobie, państwem w państwie – porządkiem bez prawa, w który wrzucano człowieka. Musiał on teraz (…) walczyć o własne życie i starać się po prostu przetrwać. (…) Podobnie przychodziło mu nieraz walczyć przeciw współtowarzyszom niedoli. To wszystko kryło się za żelaznymi sztabami opartej na przemocy dyscypliny. Tworzyło dżunglę zdziczenia, do której strzelano, z której wywlekano ofiary, aby je powiesić na szubienicy, w której zabijano trucizną, zagazowywano, bito i torturowano na śmierć. W gąszczu tej dżungli toczyły się intrygi, których stawką było życie, wpływy lub władza, gdzie walczono o materialną poprawę bytu, nie cofając się przed szwindlem i oszustwem, gdzie tworzyły się warstwy i kliki, gdzie wśród szeregów niewolników można było znaleźć prominentów, parweniuszy i pariasów. Tu zmieniała się ludzka świadomość, wykrzywiały hierarchie wartości, odbywały się orgie i odprawiano msze, dotrzymywano wierności, dawano wyraz miłości i zapluwano się z nienawiści; krótko mówiąc, przed oczami przesuwała się nam ‘tragoedia humana’ w najosobliwszej postaci”. Jak wiadomo, obozy koncentracyjne były najpierw obozami pracy. To więźniowie pod eskortą bezwzględnych oprawców budowali obozy dla następnych więźniów. Praca zaś, wbrew temu co głosił szyderczy napis nad bramą w Auschwitz, nie była zasługą i bynajmniej nie czyniła wolnym, lecz przeciwnie była karą za winy przeważnie nie popełnione. Najwyższą zaś karą w tym względzie, oczywiście prócz tortur i uśmiercenia, była praca najcięższa, nieludzka, nie licząca się z możliwościami więźnia. „Praca w obozach koncentracyjnych (…) była podporządkowana głównym celom obozów, czyli po prostu [była] karą. Ale kara nie ograniczała się do samej pracy. Wszędzie na terenie każdego obozu, we wszystkich możliwych miejscach, w barakach, przy drogach i ulicach, zgodnie z rozporządzeniem Himmlera umieszczano duże tablice z napisem: ‘Jest jedna droga prowadząca do wolności. Jej kamienie milowe to: posłuszeństwo, pracowitość, szczerość, trzeźwość, czystość, ofiarność, porządek, dyscyplina, i miłość ojczyzny’. Kamieniami milowymi prawdziwej drogi prowadzącej do krematorium, były: bunkier i chłosta, powieszenie, zastrzelenie, zamarznięcie, zagłodzenie, pobicie na śmierć i wszelkie rodzaje tortur”. Karano nie tylko za wykroczenia regulaminowe, ale niemal za wszystko i za nic. Każdy pretekst był dobry: braki w ubraniu, zabrudzenie lub rozdarcie, brak guzika, była kara za nie wyczyszczone buty, ale i za buty zbyt wyczyszczone, bo miała to być oznaka unikania pracy, a za to była kara bezwzględna. Karane było jedzenie lub palenie w czasie pracy, nieodpowiednią postawę w baraku lub na placu apelowym, niepozdrowienie funkcyjnych obozowych, nie mówiąc już o kradzieży jedzenia lub o sabotażu w pracy, którym mogło być np. użycie papieru do ocieplenia ubrania, lub o ucieczce, za którą groziła od razu kara śmierci. „Do najczęściej wyznaczanych kar należało:

pozbawienie jedzenia, stanie na placu apelowym, karna praca, karna musztra, przeniesienie do kompanii karnej, przeniesienie do gorszego komanda, bicie kijem lub pejczem, podwieszenie na drzewie lub słupie, areszt, pobicie na śmierć, powieszenie, zastrzelenie i cały repertuar najwymyślniejszych tortur”. Niektóre kary doprowadzały do męczarni i powolnego zgonu, tak że wielu więźniom śmierć wydawała wybawieniem od zadawanych tortur. Często błagali o dobicie ich. Wymyślony ze zbrodniczą premedytacją system kar odstraszał cały obóz nie tylko groźbą śmierci, ale i i nie dającą się wytrzymać kaźnią przed ostatecznym zgonem. Opisane są niezliczone przypadki więźniów poddanych najokrutniejszym karom, włącznie z psychiczną torturą powolnej eksterminacji. Wszak wszyscy więźniowie obozów, wyjęci spod prawa, winni choćby i dlatego, że znaleźli się w obozach, mieli niepisane wyroki śmierci, których tylko przypadkowo i tymczasowo nie wykonano.

Przemysł śmierci Do wybuchu wojny nie był to jeszcze system jawnej eksterminacji, masowego wyniszczenia pewnych grup społecznych lub narodowości, lecz system segregacji i eliminacji wszystkich nie sprzyjających niemieckiemu państwu nazistowskiemu. Po wybuchu wojny system obozów został rozszerzony na tereny okupowane, na ziemiach polskich powstało szereg obozów, które stały się już obozami zagłady: Auschwitz, Chełmno, Treblinka, Bełżec, Sobibór. Więźniami byli najpierw jeńcy wojenni, wrogowie polityczni, duchowni, a także wszyscy inni mieszkańcy podbitych krajów, spędzeni do obozów do budowy innych obozów dla coraz większej liczby więźniów. Po 1942 roku, gdy podjęto decyzję o ostatecznym „rozwiązaniu kwestii żydowskiej”, większość tych obozów posłużyła głównie do eksterminacji ludności żydowskiej, ale też innych grup i narodowości. W połowie wojny zarządcy i funkcjonariusze obozowi stanęli jednak przed nie lada problemem. Nie chodziło już o trzymanie za drutami tysięcy sterroryzowanych więźniów, lecz o metodyczne wymordowanie milionów. Grunt był przygotowany w postaci mniejszych i większych obozów, kadry bezwzględnych, wynaturzonych oprawców wyćwiczonych w zadawaniu wszelkich kar ze śmiercią włącznie, zastępy zniewolonych pracą i głodem, zastraszonych więźniów. Ale do tego trzeba było stworzyć cały przemysł śmierci, opracować wydajne, zracjonalizowane sposoby i metody zadawania masowo śmierci, przystosować obozy do bardziej wymagających celów. Nie wystarczyły już prymitywne sposoby mordowania gazami spalinowymi, jak to było na początku wojny w Chełmnie nad Nerem, czy nawet masowe egzekucje. Kiedy zaczęły nadchodzić całe transporty, najpierw Żydów z gett całej Polski, a także podobne transporty z całej Europy głównie do Auschwitz, trzeba było wynaleźć nowy sposób unicestwiania zbyt dużych liczb więźniów. Wynalazek komory gazowej i użycie wydajnego gazu Cyklon B, nie tylko usprawnił, ale i umożliwił taśmową eksterminację zastępów odczłowieczanych na miejscu skazańców. Na tym nie można jednak było poprzestać, trzeba było opracować także system usuwania zwłok. Przy takich liczbach wymordowanych ludzi pochówki ziemne nie wchodziły w rachubę. Trzeba było pobudować krematoria do masowego spalania zwłok, rozsiewać prochy… Nie trudno sobie wyobrazić, ile niemieckich umysłów, naukowców, inżynierów, budowniczych, a także specjalnych kadr administracyjnych państwa nazistowskiego musiało pracować nad powstaniem tej nowej, absurdalnej gałęzi przemysłu, nad ekonomicznie wydajną technologią pragmatycznego zabijania. Wiadomo, że duża część niemieckiego przemysłu została wciągnięta w tryby eksterminacyjnej machiny, a za nazwą IG Farben kryło się wiele najpotężniejszych koncernów niemieckich.

Eksperymenty ze śmiercią Tak jak obozy stały się terenem rozwoju nowych technologii w ramach wojny totalnej, tak samo stały się miejscem eksperymentów z zakresu nauk medycznych. Można ich było dokonywać bez żadnych ograniczeń, podobnie jak na zwierzętach, nie licząc się ani z cierpieniami więźniów, ani nawet z ich śmiercią jako negatywnym wynikiem eksperymentu. Jak się później okazało, eksperymenty te nie miały żadnego znaczenia naukowego, jak się Niemcom wydawało, były najzupełniej zbędne, mogły być przeprowadzane na zwierzętach, kosztowały zaś zdrowie lub życie wielu więźniów. Wielu przedstawicieli niemieckich nauk medycznych, lekarzy, biologów uznało jednak, że nie obowiązuje już kodeks Hipokratesa, a część ludzi można w ogóle wyłączyć spod praw ludzkich, że z niemieckiego wskazania niektórzy ludzie przestają być ludźmi. Niektóre eksperymenty uzasadniano potrzebą leczenia żołnierzy i lotników niemieckich poszkodowanych podczas wojny. W wielu sytuacjach wojennych groziły epidemie chorób zakaźnych, było wielu rannych i okaleczonych. Trzeba było znaleźć jak najszybciej nowe sposoby leczenia, szczepionki, nowe leki. Eksperymenty na więźniach polegały na zakażaniu ich chorobami, takimi jak tyfus, malaria, żółtaczka zakaźna, by stworzyć skuteczne przeciw nim szczepionki. Poddawano więźniów próbom wytrzymałości, testując na nich różne środki chemiczne, a nawet trucizny. Amputowano kończyny tylko dla sprawdzenia możliwości transplantacji u inwalidów wojennych. Cześć więźniów umierała po tych eksperymentach, reszta pozostała inwalidami. Prowadzono także eksperymenty zmierzające wprost do wyniszczenia lub śmierci, sterylizację przez naświetlanie promieniami Roentgena, mordercze były eksperymenty nad wytrzymałością człowieka w warunkach skrajnych. Absurdalnie wyglądały próby na więźniach poddawanych niskim temperaturom, ochładzania w zimnej wodzie, polewania wodą na mrozie, czy podawania do picia morskiej wody przez wiele dni, by sprawdzić, ile mogą wytrzymać żołnierze w warunkach zimowych lub lotnicy strąceni do morza. Wiele z tych niepozornych, zdawałoby się, prób kończyło się również śmiercią, podobnie jak przyszłościowe już prace niemieckiej medycyny nad eutanazją i eugeniką. Po wojnie wielu z tych naukowców i lekarzy niemieckich skazano w procesach norymberskich. „Ludzie ludziom zgotowali ten los” – głosiło motto do opowiadań Zofii Nałkowskiej „Medaliony” o zagładzie niemieckiej. Było to jednak hasło zbyt ogólnikowe i niekonkretne. Ściślejsze powinno brzmieć: „Niemcy i Rosjanie, powiedzmy, sowieccy Rosjanie, zgotowali ten los”, a właściwie najpierw Rosjanie, a później Niemcy, bo pierwsze obozy zakładali Sowieci zaraz po rewolucji 1917 roku, a Niemcy je kontynuowali, udoskonalali po swojemu i rozbudowali aż do skali masowej zagłady przy pomocy wszelkich nowoczesnych środków, metod, technologii. Buchenwald, jeden z pierwszych obozów niemieckich powstał koło Weimaru, miasta Goethego i Schillera, w miejscu, gdzie na wycieczki podmiejskie wyprawiał się autor „Fausta” i gdzie zachował się jeszcze „dąb Goethego”. Stamtąd rozciągał się widok na Góry Harzu, mityczne miejsce sabatów czarownic. Faust, bohater dramatu Goethego, zawiązywał pakt z diabłem, by poznać nie tylko niezbadane tajemnice, ale i zbudować dla ludzkości dzieło, które zapewni pełny rozwój jej cywilizacji. Buchenwald w tym miejscu stał się ponurym i przewrotnym symbolem demonicznego cyrografu, który zawarli Niemcy, by zapewnić sobie panowanie nad światem przez zniszczenie jego części, zniszczenie części ludzkości. Artykuł ukazał się w Biuletynie IPN nr 1/2 (146-147), 2018


36| drugi brzeg

nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233

Andrzej Paluchowski 1933 – 2017 Śp. Andrzej Paluchowski był historykiem literatury, zwłaszcza badaczem poezji. Bardzo często badacze literatury – również profesorowie wyższych uczelni – traktują literaturę przede wszystkim zawodowo – jak przedmiot swych naukowych dociekań czy interpretacji. Obiektywizmowi badacza nie musi wówczas towarzyszyć, i nie zawsze niestety towarzyszy, wrażliwość czytelnika. Andrzej poezję włączał do swego wewnętrznego życia. Badanie literatury było dla niego konsekwencją autentycznego czytelniczego zainteresowania, potrzeby duchowego kontaktu z jej osobowym przesłaniem. Także – poszukiwaniem ewokowanego przez nią – w przyjaźni z pięknem – sensu. Teksty poezji czytał nie tylko na tle tradycji literackiej, również w perspektywie przesłania Ewangelii i przekazanego nam przez przodków ethosu. Jego prace dotyczące literatury, niezbyt liczne, ale zawsze najwyższej próby, wśród wyróżnianych wyróżniające zwłaszcza Mickiewicza, łączą wielką uwewnętrznioną wiedzę oraz rzeczowość z subtelnością i dyskretną empatią. Jego praca magisterska „O obrazowaniu w Panu Tadeuszu”, napisana na seminarium prof. Czesława Zgorzelskiego i w całości opublikowana, do dziś jest tekstem omawianym na uniwersyteckich ćwiczeniach z poetyki. Znajdujemy się w czytelni Biblioteki Uniwersyteckiej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, której Andrzej Paluchowski był dyrektorem. Dyrektorzy bibliotek, choćby i uniwersyteckich, nierzadko tylko zarządzają instytucjami gromadzącymi książki. Andrzej książki kochał, bardziej nawet niż pracę naukową. Umiłowanie książek zadecydowało ostatecznie o jego drodze zawodowej. Książki stanowiły główną przestrzeń jego intelektualnego życia. Bolało go, gdy do którejś z nich nie mógł dotrzeć. W czasie ponad dwudziestoletniej dyrekcji Paluchowskiego podwoiła się w Bibliotece Uniwersyteckiej KUL liczba książek i czasopism, zwłaszcza zagranicznych. Powinność obrony wolności książki w czasach PRL wyzwalała w nim niezwykłą energię, pomysłowość, odwagę, a także zgodę na osobiste upokorzenia ze strony funkcjonariuszy „żelaznej kurtyny”. W roku 1999 otrzymał – jako „Bibliotekarz Roku” – nagrodę im. Adama Mickiewicza dla najlepszego bibliotekarza w Polsce, ufundowaną przez The East European Project w Londynie. Kilka lat później jego miłość do książki została nagrodzona Orderem Białego Kruka, przyznanym przez kapitułę tego orderu, działającą w ramach Towarzystwa Miłośników Książki. Ważnym zadaniem, któremu poświęcił dyr. Paluchowski ogromnie dużo osobistego wysiłku, było gromadzenie publikacji pojałtańskiej Emigracji Polskiej. Wykorzystując legalne i nielegalne drogi komunikacji, dzięki ofiarności Polaków przebywających na obczyźnie i przyjaciół Polski innych narodowości, zgromadzono zbiór emigracyjnych druków zwartych i czasopism, z którym może konkurować dziś jedynie Biblioteka Narodowa. W okresie, gdy Andrzej Paluchowski kierował Biblioteką Uniwersytecką, powstał w latach 1976-1990 nowy fenomen w życiu wydawniczym i nowe zadanie dla bibliotek: krajowy „drugi obieg”. I w tym zakresie Biblioteka KUL posiada jeden z największych zbiorów w Polsce. Oba wspomniane zbiory powstawały w czasie, gdy druków w nich gromadzonych nie mógł rejestrować oficjalny „Przewodnik Bibliograficzny”, a samo ich gromadzenie groziło represjami. Trud dyrektora i pracowników Biblioteki został dostrzeżony. Na

wniosek Jana Nowaka Jeziorańskiego, w roku 1990 dyrektorowi Paluchowskiemu przyznano prestiżowe wyróżnienie Polcul Foundation: dyplom „Za udział w rozwoju niezależnej kultury polskiej”. Jeden jeszcze aspekt działalności dyr. Paluchowskiego warto podkreślić. Starał się rozwinąć kontakty Biblioteki Uniwersyteckiej z innymi bibliotekami – w Polsce i za granicą. Zorganizował cykl spotkań z wybitnymi bibliotekarzami, bibliofilami i bibliografami polskimi. Nawiązał bliską współpracę z Biblioteką Polską w Londynie i Biblioteką Watykańską. Śledził europejskie nowości wydawnicze na dorocznych Targach Książki we Frankfurcie nad Menem. W roku 1988, na zaproszenie Departamentu Stanu, zwiedził główne biblioteki Stanów Zjednoczonych. Andrzej Paluchowski urodził się – i nie jest to w tym przypadku mało ważne – w II Rzeczypospolitej. Bez reszty utożsamiał się z polską tradycją narodową, choć nie manifestował tego zbyt głośno. Był zawsze z tymi, którzy byli jej wierni. W roku 1951 – w czasie szczególnego nasilenia ofensywy marksistowskiej na uniwersytetach państwowych – wybrał KUL jako miejsce swych studiów, choć mógł studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. Solidaryzował się zawsze ze środowiskami, które walczyły z próbami politycznego zniewolenia narodu w czasach komunizmu. Pracował dla Polski i nad Wisłą, i nad Tamizą. Torował drogę publikacjom drugiego obiegu i literaturze emigracyjnej do polskich bibliotek, nie tylko do Biblioteki Uniwersyteckiej KUL, choć do niej głównie. Nieustannie zabiegał o obecność poloników w centralnych bibliotekach europejskich, zwłaszcza w Biblioteca Apostolica Vaticana. Świadomie służył w czasie trudnym obronie i umacnianiu narodowej tożsamości. Został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Andrzej Paluchowski był humanistą. Humanistyka współczesna staje się – co łatwo zaobserwować – pragmatyczna, zaczyna się wręcz komercjalizować. Dla Andrzeja była dziedziną odsłaniania prawdy o człowieku, wartości zawartych w jej wytworach. We wszystkich jego działaniach w obrębie kulturowego humanum te cele były dla niego główne. Nie wyprzedzał ich żaden cel inny. Andrzej był humanistą całym sobą, humanistą tout court. Można by go nazwać humanistą bezinteresownym. A jeśli interesownym, to tylko w tym sensie, że w życiorysach wybitnych humanistów – zwłaszcza badaczy literatury – śledził dokonania i zachowania, które pokornie podziwiał i które pomagały mu kształtować swoje własne życie. Andrzej był chrześcijaninem. Przykazanie „Miłuj bliźniego jak siebie samego” miarą miłości do innych czyni miłość do samego siebie. Chętniej z tej, zawartej w przykazaniu, aprobaty dla miłości własnej osoby korzystamy, zapominając o bliźnich. W odniesieniu do Andrzeja bardziej trafna byłaby inna postać tego przykazania: „Miłuj siebie jak swego bliźniego”. Andrzej autentycznie kochał ludzi, zapominając często o sobie. Potrafił sprawiedliwie ocenić i uczcić wyróżniających się kolegów. Umiał być wdzięczny. Służył stale innym, również ich dobru wspólnemu w społeczeństwie. A czynił to w sposób tak naturalny, że zacierała się granica między dającym i obdarowanym. Stał się jednym z tych, którzy są dla wielu znakiem sumienia; był nim także w naszym środowisku uniwersyteckim. Winniśmy wdzięczność Bogu za to, że Andrzej był tak długo wśród nas. Jego śmierć miała wy-

miar niemal symboliczny. Odszedł służąc do końca Katolickiemu Uniwersytetowi Lubelskiemu, z którym był związany przez całe swe dorosłe życie. Odszedł 17 września 2017 roku w czasie spotkania z przyjaciółmi z lat studenckich, w którego zorganizowanie włożył dużo osobistego wysiłku. Nasuwa się cicho myśl: oto jeszcze jeden „czarny kwiat” Norwida.

Od redakcji: Wspomnienie o śp. Andrzeju Paluchowskim opracowane na podstawie tekstów prof. Stefana Sawickiego. Andrzej Paluchowski był osobą dobrze znaną w intelektualnym środowisku Londynu. Był częstym gościem Biblioleki Polskiej POSK, dobrym duchem „Ekspresji” – pisma wydawanego przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą, a także czytelnikiem „Nowego Czasu”.


|37

nowy czas | czerwiec 2018 (nr 233)

Philip Roth 1933 – 2018 Urodził się 19 marca 1933 roku w Newark, zmarł 22 maja 2018 roku w Nowym Jorku. Napisał około 30 książek, zdobył ponad 20 prestiżowych nagród w dziedzinie literatury (w tym m.in. National Book Award, Nagrodę Pulitzera, Nagrodę Księcia Austrii, Nagrodę Franza Kafki), był wymieniany co roku w żelaznej czołówce potencjalnych laureatów do literackiej Nagrody Nobla. Pracował również naukowo, był profesorem, od roku 1988 w nowojorskim Hunter College. Był pisarzem niezwykle pracowitym. Stworzył swój świat powieściowy. Był amerykańskim pisarzem żydowskiego pochodzenia na miarę Faulknera. Bohaterem jego powieści, a zarazem alter ego pisarza, jest wykreowany Nathan Zukcermann, człowiek wrażliwy, o artystycznej duszy, wiecznie borykający się z kłopotami, w tym z własną seksualnością. Sławę Rothowi przyniósł „Kompleks Portnoya”. Pamiętam wielki boom wtedy – na krakowskiej polonistyce szacowna literatura staropolska jakby straciła na swym znaczeniu, pojawił się genialny Philip Roth – amerykański pisarz. Powieść ta, która narobiła tak wiele rozgłosu, jest świetnie napisana. Z dużą dozą realizmu, wręcz naturalizmu. Przedstawia, by tak rzec, pewien problem socjologiczny. Oto młody, sfrustrowany, seksualnie niewyżyty mężczyzna, ciągle nienasycony, szukający zaspokojenia, w szczytowej erze dobrobytu i kapitalizmu amerykańskiego – kiedy wszystkie podstawowe potrzeby zostały zaspokojone, nagle staje przed obliczem własnej frustracji i rodzaju pustki. Czym zapełnić zatem tę pustkę (również duchową, intelektualną), jak nie seksem właśnie, pornografią, tak bardzo pobudzającymi zmysły owego, młodego człowieka? Mówię o problemie socjologicznym, ponieważ Roth pisze o pewnym zjawisku społecznym – młodego, sfrustrowanego intelektualisty, ale również artysty na początku twórczej drogi, któremu wszystko (trochę jak w powieści „Nienasycenie” Witkacego albo w „622 upadkach Bunga”), kojarzy się z organami płciowymi. Świat przedstawia teren, arenę zmysłowych zmagań – książki stają się jedynie pretekstem, czymś traktowanym instrumentalnie, aby ten świat podbić. Dopiero później, po przebyciu drogi frustracji i zmagań, młodzi artyści zaczynają rozumieć, jak ów pretekst oraz „instrument” podboju świata jest ważny i zamienia się w Kantowski noumen – cel sam w sobie, bezinteresowne pragnienie piękna. Ale na to potrzeba po pierwsze początkowego bolesnego agonu, po drugie czasu, który musi upłynąć, aby młodzieniec stał się mężczyzną, w pełni dojrzałym oraz świadomym zadań oraz powinności, jakie niesie ze sobą niezwykle trudna sztuka pisarska, sztuka opowieści. Jeśli można w największym skrócie powiedzieć, o czym pisze Roth, odpowiem tak: pisze on o bardzo bolesnym poszukiwaniu swojego miejsca w świecie. Jego bohater, Nathan Zuckermann, ma do tego zadania odpowiednie narzędzia intelektualne, pisarskie – dzięki nim próbuje rozeznać swoją sytuację w świecie i sens w nim swojej egzystencji. Pisanie jest bowiem u Rotha rodzajem autoterapii, oswojeniem owego horror vacui, koszmaru egzystencjalnego zmagania z każdym dniem – ze swoim życiem, pełnym trudów, jak i próbą oswojenia faktu ostatecznego – własnej, nieuchronnej śmierci, poprzedzonej czasem wielomiesięcznym procesem umierania, kiedy organizm ulega stopniowemu wyniszczeniu, a ludzka dusza

degradacji i w ostateczności totalnej anihilacji, bez żadnej pomocy z zewnątrz. Pisarstwo Rotha jest również mądre. Na przykład powieść „Amerykańska sielanka” przedstawia, w dosłownym sensie, przebieg choroby psychicznej pewnej przewrażliwionej na lewicowe nurty ekologiczne weganki, która przestała się odżywiać, jeść, a nawet pić oraz myć, żeby nie urazić owych małych drobnoustrojów, robaczków mieszkających w kroplach wody. Z kolei w powieści „Ludzka skaza”, zekranizowanej zresztą, ze świetnym duetem Anthonego Hopkinsa i Nicole Kidman, dochodzi do przedstawienia wątku romansowego na tle pewnych zjawisk we współczesnej Ameryce występujących – zjawisk społecznych, jak bezrobocie, nierówności między warstwami społecznymi, ale również ukazanie tego, jak Ameryka niezwykle docenia czyjąś pracę – obojętnie, czy jest to praca fizyczna czy intelektualna – oba te rodzaje prac są dla społeczeństwa amerykańskiego niezwykle cenne oraz odpowiednio wynagradzane, w czym przejawia się jego niezwykła otwartość. Jedną z najbardziej przejmujących powieści Philipa Rotha, jest „Dziedzictwo”, opowieść o ojcu pisarza, zapis jego powolnego umierania, powolnej agonii oraz udręk bohatera-narratora związanych z umieraniem swojego ojca. Jest Roth pisarzem na wskroś amerykańskim, można powiedzieć, że bardzo dobrze „czującym” społeczeństwo amerykańskie, bardzo do tego poczytnym, nie tylko przez Amerykanów, ale na całym świecie. Są różne odmiany podejścia do tego, co nazywa się amerykańskim mitem. Faulkner wykreował mityczne hrabstwo, w którym rozgrywa się akcja wszystkich jego powieści. Z kolei John Updike, w powieści „Centaur”, bardzo pięknej i wzruszającej, również poświęconej swojemu ojcu, pokazuje ojca na tle pewnych zjawisk mitologicznych – ojciec Updike’a jest ojcem mitologicznym, wręcz baśniowym, od początku i na zawsze zamieszkającym mityczną krainę baśni i cudownej, ocalającej opowieści, która ma dar wskrzeszania naszych najbliższych zmarłych. Roth natomiast jest pisarzem na wskroś realistycznym. Nie znaczy to, że jego proza wyzbyta jest akcentu poetyckiego, bo za jej cechę główną uważam olbrzymi potencjał kreacyjny – rzadko który pisarz taki potencjał posiada, na pewno posiada go Philip Roth. Natomiast realizm tego pisarstwa czasem zrośnięty jest organicznie z jego naturalizmem. Pisarz nie unika dosłownych opisów, czasem silnie nasyconych treścią seksualną. Może pojawić się zarzut wobec tej twórczości, że wszystko sprowadza jedynie do pewnych poruszeń ciała, odruchów fizjologicznych i na tym ma niby wyczerpywać się cała tajemnica ludzkiego życia, na jego biologizmie. Nie jest to do końca trafiona uwaga, ponieważ Roth – choć w dużej mierze biologistyczny, również z owym biologizmem na swój sposób „walczy”, chce go przezwyciężyć, przez ukazanie również pewnych wartości tradycyjnie amerykańskich – jak posiadanie rodziny, czułość, miłość, przywiązanie, przyjaźń, praca, bezinteresowność czy obowiązek. Pokazuje on przede wszystkim bohaterów jakoś w świecie pogubionych, czasem bezradnych, niezaradnych, ale jednocześnie, w pewnym sensie na przekór, pokazuje

jednocześnie ich piękno, wielkość, zmaganie się z bezlitosnym czasem żywiołem życia, ciemnym, stale podmywającym tradycyjne, stabilne struktury, które w obliczu owego ciemnego żywiołu wydają się być kruche i zmienne. Jednak to właśnie praca pamięci i praca w materiale opowieści sprawia, że można ocalić jednak coś… Jak pisze autor w powieści „Dziedzictwo”, „nie wolno mi zapomnieć”, że receptą, jedynie trafioną i właściwą na ból życia okazuje się być literatura, słowo, nieustająca praca pamięci i opowieści, która naszym zmarłym potrafi nadać powtórne, czasem lepsze od poprzedniego życie. Trzy żywioły zatem zbiegają się jak gdyby w pisarstwie Philipa Rotha: żywioł biologiczny czy nawet panbiologiczny, żywioł socjologiczny oraz najpotężniejszy z nich oraz moim zdaniem kluczowy – żywioł kreacyjny. Te trzy żywioły składają się na specyfikę powieści Rotha oraz ich niezwykłą siłę sugestywną, wręcz hipnotyczną – czasem trudno bowiem się oderwać od tej sugestywnej, hipnotycznej frazy Rotha, czytelnik wchodzi w ten świat całym sobą, pękają bariery między zwykłą strukturą narracyjną a tą niby szczelną strukturą świata czytelniczego – struktury te bowiem, w miłosnym, czytelniczym agonie, nachodzą na siebie, tworząc swoisty świat powieściowy, w którym i pisarz, i czytelnik nagle znajdują się na równych prawach, pozostają wobec siebie w stosunku partnerskim, nawet miłosnym. Nie tylko dla młodych? Dla tych, dla których życie jest największym bólem (psychicznym, duchowym, intelektualnym)? Również dla koneserów literatury i życia przeznaczone są powieści Philipa Rotha. Na pewno młody człowiek odnajdzie rodzaj odpowiedzi w tych powieściach, że nie tylko „ja” mam zupełnie „przerąbane”, jest to rodzaj pocieszenia, bądź co bądź. Natomiast dojrzały, starszy czytelnik, który literaturę traktuje trochę jak wino, z pewnością zadowoli swoje wyrafinowane podniebienie czytelnicze ową literacką strawą, adresowaną chyba do „wszystkich” – bo przy całym wyrafinowaniu, pisarstwo Rotha pozostaje niezwykle komunikatywne, szukające porozumienia z każdym, potencjalnym odbiorcą tej literatury, przemawiające na różnych poziomach literackiego wtajemniczenia. Michał Piętniewicz


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

Namiot łaźni parowej

Biała Glina

Włodzimierz Fenrych

N

a małym kopczyku przed namiotem łaźni leży czaszka bawołu. Za czaszką, wsparta na wysokim stojaku, fajka z czerwonego kamienia z długim cybuchem. Przed czaszką dymi jeszcze resztka ogniska. To pozostałości ceremonii łaźni parowej. To nie przejęzyczenie – u Sjuksów łaźnia parowa, w której wszyscy ociekają potem, to ceremonia religijna. Teoretycznie (co wiem z literatury) do namiotu łaźni uczestnicy ceremonii powinni wchodzić nago, acz podczas wczorajszej ceremonii kobiety miały na sobie luźne suknie, mężczyźni byli w szortach. Cóż, nawet tu sięga upadek obyczajów. Poprzedniego wieczoru najpierw rozpalono wielkie ognisko, w którym ułożono trzydzieści dwa duże okrągłe kamienie i poprószono je tytoniem. Kiedy kamienie rozżarzyły się do białości, przeniesiono je do dołu wykopanego pośrodku namiotu łaźni. Następnie weszli uczestnicy. Potem dwóch chłopaków z bębenkami. Pro-

wadzący ceremonię usiadł przy wejściu obok pojemnika z wodą i chochli. Jego pomocnik, który wnosił kamienie z ogniska, pozostał na zewnątrz, jego zadaniem było zasłanianie i odsłanianie wejścia. Namiot łaźni pokryty jest ciężkimi kocami, nie ma ujścia na szczycie i wewnątrz robi się kompletnie ciemno. Wtedy prowadzący polewa kamienie wodą, która z sykiem natychmiast wypełnia wnętrze parą. Temperatura błyskawicznie wzrasta i po kilku minutach wszyscy zaczynają ociekać potem. Chyba dopiero po pół godzinie ktoś, najwyraźniej z trudem wytrzymujący ociekanie, zapytał czy można wpuścić trochę świeżego powietrza. Prowadzący przerwał na chwilę ceremonię, wejście zostało odsłonięte i wpadło światło ogniska, ale chłodnego powietrza można było zaczerpnąć tylko pochyliwszy się całkiem do ziemi. Przerwa nie trwała długo, po chwili wejście znów zostało zasłonięte, ciemno choć oko wykol. Polane wodą kamienie syczały, temperatura wzrastała, człowiek ociekał potem, a chłopcy śpiewali pieśni do miarowego rytmu bębenków. Potem były jeszcze dwie takie krótkie przerwy. Cała ceremonia trwała około dwóch godzin. Na koniec wszyscy wyszli i założywszy nieprzepocone odzienie stanęli wokół ogniska. Ze stojaka podniesiono i zapalono świętą fajkę – najpierw prowadzący tchnął obłoki dymu w cztery strony świata, potem puścił fajkę w krąg. Na sam koniec jeszcze każdy każdemu uścisnął rękę. Przyznam, że czułem się zaszczycony mogąc wziąć udział w tej ceremonii. Czytałem o niej sporo i wiedziałem, że praktykowana jest tylko przez szczególnie przywiązanych do tradycji Sjuksów. Nie jest też praktykowana codziennie, a tylko jako przygotowanie, jako coś w rodzaju oczyszczenia przed innymi ceremoniami, na przykład przed tańcem słońca. Rzeczywiście wychodząc z takiej łaźni człowiek czuje się fizycznie oczyszczony. No ale na podstawie lektur przypuszczałem, że trzeba kogoś z tych tradycyjnych Sjuksów dobrze znać, żeby być na taką ceremonię zaproszonym. A ja tymczasem do rezerwatu przyjechałem dzień wczseśniej, a do obozu w Białej Glinie zledwie kilka go-

dzin przed ceremonią. Mówiła mi o nim Indianka Bernadette w Zranionym Kolanie. Akurat kiedy tam byłem, obozowali tam też jeźdźcy, członkowie klubów jeździeckich, głównie indiańska młodzież, która jechała kawalkadą przez rezerwat w proteście przeciw sklepom w Białej Glinie. Whiteclay to mała miejscowość tuż za granicą rezerwatu, która liczy około dziesięciu mieszkańców, ale są tam cztery sklepy sprzedające piwo. Na terenie rezerwatu alkohol jest zakazany, ale któż zabroni komukolwiek sprzedawać piwo poza jego granicami, w dodatku już w sąsiednim stanie Nebraska? Przez całe lata Biała Glina była miejscem, gdzie można było bez problemu zobaczyć przysłowiowych zaprutych Indian, idealnie pasujących do obowiązującego obecnie w Ameryce stereotypu. Dumni niegdyś Sjuksowie tu przychodzili zalewać robaka. Ale trzeźwe organizacje Indian, w tym władze rezerwatu, próbowały proceder ukrócić i ostatnimi czasy wygrały sprawę w sądzie w stanie Nebraska, który tym sklepom cofnął licencję sprzedaży alkoholu. Właściciele się oczywiście natychmiast odwołali i na dniach miała odbyć się rozprawa apelacyjna. Tymczasem młodzież protestowała przeciwko ewentualnemu otwarciu sklepów, biorąc udział w konnych kawalkadach. Zatem kiedy o świcie młodzież konną kawalkadą objechała cmentarz w Zranionym Kolanie i ruszyła w kierunku Białej Gliny, dla mnie był to sygnał: na koń! No, powiedzmy, za kierownicę! Jazda do Białej Gliny! Pijani Indianie to problem w Ameryce dobrze znany. Dumni Sjuksowie, których należy się bać, to daleka przeszłość. Takim może był Szalony Koń, którego gigantyczną rzeźbę jakiś szalony Polak kuje w Czarnych Górach, całkiem niedaleko słynnych skalnych portretów czterech prezydentów. Dumni Sjuksowie dziś pojawiają się może w filmach o przeszłości, natomiast stereotyp współczesnego Indianina to pijaczyna żebrzący pod supermarketem. Przeciętny biały Amerykanin ma równie często szansę spotkać białego pijaczynę, tylko że ten nie jest reprezentantem białej rasy, bo biały Amerykanin widzi białych ludzi cały czas w innych sytuacjach: w domu, w pracy, w kościele, w sklepie, w pociągu itd., więc biały pijaczyna jest jednym z bardzo wielu spotykanych białych ludzi. Natomiast jeśli biały Amerykanin zobaczy pijanego Indianina żebrzącego pod supermarketem, a nie widzi Indian w innych sytuacjach, to ten pijaczek będzie dla niego reprezentantem całej rasy. Co nie znaczy, że problemu pijaństwa wśród Indian nie ma. Moje pierwsze doświadczenie było takie – zaraz po wjechaniu do rezerJoe Pulliam ze swoim obrazem


nowy czas |czerwiec 2018 (nr 233)

watu zatrzymałem się w pierwszej miejscowości, gdzie był supermarket i jakieś bary szybkiej obsługi, podszedł do mnie pijaczyna i coś mamrotał, że jest głodny i chce pieniądze, powiedziałem mu, że mogę mu kupić jedzenie, co zrobiłem, ale za chwilę miałem wokół siebie siedmiu następnych. Problem musi być, skoro na terenie rezerwatu alkohol jest zakazany. I mimo tego zakazu, nadal chyba jest problem, skoro pod napisem Camp Whiteclay Justice jest dodane: No alcohol. Dzięki tej tablicy znalazłem obóz bez problemów. Kilka namiotów, kilka rozstawionych tipi (ale nie takich, w jakich mieszkał Szalony Koń, tylko nowoczesnych, krytych brezentem), polowa kuchnia, kilka osób siedzących w kręgu. Podszedłem, mężczyzna w czerwonej koszulce wstał, żeby mnie przywitać, przedstawił się jako Joe Pulliam, który prowadzi ten obóz. Chętnie wyjaśniał mi, o co chodzi. – Ten protest jest po to, by podtrzymać świadomość, że trzeźwość jest ważna. Nie bierze pieniędzy od żadnej organizacji, utrzymuje obóz jedynie z darów oraz ze sprzedaży swoich obrazów. Bo Joe jest artystą. Pokazuje mi swoje obrazy, całkiem dobre, indiańskie motywy namalowane na kartach wyrwanych z jakichś dziewiętnastowiecznych zeszytów, na kartach których ręcznie zapisano jakieś statystyki dotyczące rezerwatu. Sprzedaje oryginały po kilkaset dolarów, a odbitki po kilkadziesiąt. To właśnie Joe wspomniał, że prawie każdego wieczoru mają tutaj w obozie oczyszczającą ceremonię łaźni parowej, a jeśli zostanę z nimi na noc, to mogę wziąć udział. A tymczasem około południa mają tu przyjechać protestujący jeźdźcy i trzeba ich wszystkich nakarmić. Jeźdźcy dotarli wczesnym popołudniem przejeżdżając kawalkadą przez wieś. Potem zawrócili i wjechali ponownie od strony Nebraski, z flagami łopoczącymi na wietrze. Ustawili się w kręgu, kilku z nich zsiadło, by odśpiewać pieśń Lakotów z towarzyszeniem trzymanego w rękach bębna. Kilka osób wygłosiło przemowy. Nie miałem pojęcia kto to był, ale później się dowiedziałem, że jednym z mówców był Brian Brewer, który jeszcze niedawno był wodzem rezerwatu. Potem jeźdźcy wjechali do obozu, gdzie znów były pieśni Lakotów, znów były mowy ku chwale trzeźwości, aż w końcu konie puszczono na popas, a jeźdźców na popas zaproszono. A potem były rozmowy wokół ogniska, do nocy, a potem znów rano przy kawie. Towarzystwo przy ognisku mieszane – i biali i Indianie. Sam Joe jest chyba mieszany, twierdzi co prawda, że jest Lakotą, ale na Indianina wygląda średnio. Jest kilku białych gości, jak Carl – młody bluesowy muzyk z Nowego Jorku, czy Byron – starszy gość z Nebraski, podróżujący sędziwą furgonetką ze swym równie sędziwym psem Nickiem. Jednak większość obozowiczów to smagli Indianie. Takim jest Rudel Niedźwiedziakoszula pochodzący ze Zranionego Kolana. Takim jest Curly, który prowadzi w obozie religijne ceremonie. Taką jest bezzębna staruszka, tutejsza grandmother, której imienia nie znam, ale która w rozmowie często zbiera głos. Takim jest też Frank Zabójcaniedźwiedzi, który tu przyjechał z krótką wizytą z córką i wnuczką. Różne to były rozmowy. Frank Zabójcaniedźwiedzi opowiadał historię swojego życia, jak wychował się w rezerwacie, a rezerwat był ciasny. A że jego ojciec prenumerował „National Geographic”, więc Frank był ciekaw świata poza rezerwatem, pewnego dnia wyjechał więc i objechał całą Amerykę, co mu zabrało dwa i pół roku. Opowiadał też o tym, jak przestał pić. Było to po rozmowie z babcią, którą pytał o rady na życie. A jak wiadomo, jeśli grandmother coś radzi, to szanujący się Indianin nie sprzeciwia się. Wielokrotnie słyszałem z ust trzeźwych Indian opowieść o tym, jak przestali pić. Najwyraźniej sami uważają to za ważny moment w życiu. Słyszałem również, jak Indianie, uczestnicy takiej czy innej akcji, spotkawszy się pierwszy raz, pytają siebie wzajemnie: – When did you quit drinking?

Jeźdźcy w Whiteclay

Mówili też o figurze Szalonego Konia w Czarnych Górach. Rozmowa zeszła na ten temat, kiedy moi rozmówcy się dowiedzieli, że ja – podobnie jak ten szalony rzeźbiarz – jestem Polakiem. Dla nich rzeźbienie czegokolwiek w świętych Czarnych Górach to świętokradztwo. – Dlaczego u siebie czegoś takiego nie zrobicie? – pytał mnie Curly. No właśnie, dlaczego jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by w ścianie Mięguszowieckich Szczytów nad Morskim Okiem wyrzeźbić facjatę prezydenta Kaczyńskiego? Odpowiedziałem, że nie mogę na ten temat nic powiedzieć, bo mnie to nie interesuje. – No jak to? Przecież masz tam zdjęcie? Ja na to, że wcale tam niebyłem. Ciekawe są te stereotypy. My mamy stereotyp Indianina, a oni mają stereotyp białego człowieka, który przecież w Czarnych Górach musi sobie zrobić zdjęcie na tle rzeźb prezydentów. Salwa śmiechu na moją deklarację, że nawet tam nie pojechałem sugeruje, że takie zachowanie jest dla nich zaskoczeniem nie mniejszym, niż dla Polaka widok wodza Indian jadącego na mustangu – najnowszym modelu z fabryki w Detroit. A tymczasem Curly, który w obozie prowadzi ceremonie religijne, mówi: – Robicie mnóstwo zdjęć, a w czasie ceremonii zdjęć robić nie wolno. Jak zobaczę, że ktoś robi zdjęcia, to zabiorę aparat i nie oddam. Bo potem pojedziecie do dalekiego kraju, a tam ta sfotografowana ceremonia ma moc i może działać, a mnie tam nie będzie, żeby was ochronić.

– Tu jest święta ziemia. Tu się modlimy, ale nie nazywamy nikogo po imieniu. Jak się nazywa po imieniu, to się nie daje spocząć. Wy nazywacie po imieniu i dlatego ten nazywany po imieniu nie wysłuchuje was, bo nie dajecie mu spocząć. My nie nazywamy po imieniu i dlatego mamy dary. – Ta wasza Biblia tu nie przynależy. Biblia mówi o przeszłości, wy chcecie przywrócić przeszłość. Macie Biblię, tam jest napisane o Jezusie, ale czy tego Jezusa ktoś spotkał albo spotka? A mądrość można przekazać tylko z serca do serca. – Młodzież ciągle o coś pyta, a jak pyta, to znaczy że nie słucha, bo trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Kto ma mądrość, ten ją przekazuje wtedy, kiedy wie, że słuchacz jest zdolny ją przyjąć. W pewnym momencie Joe wspomniał, że ktoś z Rady Rezerwatu przekazał mu jakieś pieniądze i teraz chce rozliczenia z działalności. Joe mówi, że prosił tylko o dofinansowanie dla kilku osób, żeby pojechały do Lincoln (stolicy Nebraski), gdzie za trzy dni ma się odbyć w sądzie najwyższym rozprawa dotycząca losu sklepów w Białej Glinie. Ktoś z kręgu sugeruje, żeby te pieniądze oddać. Większość zebranych się zgadza. Jak on to powiedział? Za trzy dni w Lincoln ma być rozprawa w sądzie najwyższym? Wygląda na to, że będzie to kolejny odcinek opowieści o moich spotkaniach z Sjuksami.


Polecamy publikacje ,167<7878 3$0,Č&, 1$52'2:(-

$XWRU\]RZDQD NVLčJDUQLD ,31

ipn.poczytaj.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.