nowyczas2014/200/002

Page 1

[200] LONDON

2014

02 (200)

FREE ISSN 1752-0339

working with

ORLA .fm

DOWNING STREET DEMO > 03


2|

02 (200) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk List otwarty do Pani Joanny Młudzińskiej, Przewodniczącej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie Szanowna Pani, w imieniu własnym oraz wielu członków PoSK-u zapraszamy Panią oraz innych członków zarządu PoSK-u do wzięcia udziału w otwartym spotkaniu informacyjnodyskusyjnym o przyszłości Polskiego ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie. Jesteśmy zaniepokojeni zarówno dotychcasową działalnością, jak i przyszłością tej wspaniałej instytucji. Analiza ostatnich lat działalności oraz stylu i metod jej zarządzania potwierdza nasze obawy. Można zauważyć, że PoSK zarządzany jest od wielu lat przez tę samą grupę ludzi, z której wyłaniana jest ekipa rządząca. Taka tendencja budzi obawy. Jako były radny kilku kadencji mógłbym scharakteryzować tę praktykę jako rządy samowładne, nieznoszące krytyki i manipulujące Radą.

Niezależny audyt ostatnich 20 lat zarządzania PoSK-iem może być dobrym wskaźnikiem do zaproponowania reformy tej instytucji. Jak wiadomo, zarząd pracuje nad reformą już od wielu lat, jednak bez widocznego skutku. 50lecie tej instytucji jest może dobrym pretekstem, by taką reformę przeprowadzić. oczekujemy jasnej i otwartej dyskusji na ten temat, ale nie w stylu fait accompli. zauważalny jest w ostatnich latach brak wizji przyszłości, brak otwartych dyskusji na temat usprawnienia zarządzania, brak dynamiki w działalności, brak młodego pokolenia w PoSK-u. Mamy nadzieję, że Szanowna Pani Przewodnicząca odniesie się pozytywnie do naszej prośby i spotkanie otwarte pod egidą „Nowego Czasu”, który na swych łamach prowadzi otwartą dyskusję na temat funkcjonowania tej instytucji, będzie mogło się odbyć. z poważaniem zYGMUNT ŁozIńSKI [nazwiska sygnatariuszy apelu są w posiadaniu redakcji „Nowego Czasu”]

PRENUMERATA Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................

Nie ma wartości równej wartości czasu. Johann Wolfgang Goethe

Droga Redakcjo, Nieprawdą jest, że coraz mniej ludzi czyta gazety odchodząc do lektury internetowej. Ja czytam, a czytanie zawsze było elitarne. Wirtualna rzeczywistość może tylko być namiastką, i nawet jeśli jest w skali społecznej taka tendencja, to wkrótce okaże się, że internauci zaczną

Sir, I have read the article in „Nowy Czas” about Romek Marber and his exhibition at Colchester Institute. What a lovely article. Factual, informative but also very personal. Thank you for making it available. Yours sincerely ELAINE SINCLAI

GREEN MEP BACKS POLISH PROTEST London's Green MEP Jean Lambert lent her support to an anti-discrimination protest by the UK's Polish community. Around 500 representatives of the Polish community gathered outside Downing Street on Monday to highlight growing hostility in the UK towards Poles and other Eastern European migrants. The demonstration – organised by the Polish Youth Association and the Polish Biker's Group – was triggered by a recent assault on a Polish motorcyclist in the Dagenham in East London. The man was pushed off his bike and attacked by a group of 15 people shouting xenophobic abuse. Representatives handed in a letter demanding equal treatment and pointing out the strong contribution that Poles make to the UK. Ms Lambert, the Green Party's spokesperson on Immigration, said: “This protest highlights the real world consequences of irresponsible rhetoric from many politicians which stirs up anti-European feelings. “The reality is that Britain's vibrant Polish

poszukiwać kontaktu z tradycjonalistami. Już to przerabialiśmy. Czarne dyski w pięknych tekturowych kopertach miały przegrać z CD i okazuje się, że po krótkim czasie dominacji nowej technologii, znowu jest popyt na czarne dyski. Dziekuję za papierowe wydanie „Nowego Czasu”. SzYMoN KWIECIńSKI

communities make a massive contribution to our society, both economically and culturally – paying in 34% more in taxes than they receive in benefits. “Yet our migrant communities are an easy target for politicians, keen to find someone else to blame for falling living standards. The real villain is the UK Government's damaging austerity measures. “The Poles have clearly decided that enough is enough and I hope that the Prime Minister takes this message on board. The appalling assault in Dagenham was far from an isolated incident, and it's time many politicians and parts of the media stopped stoking illfeeling and told the truth about the benefits our migrant communities bring. “All of us benefit from free movement within the EU and the fact that so many of our Polish friends choose to live and work here is to be welcomed.” Jean Lambert is one of eight MEPs representing London and one of two UK Green representatives in the European Parliament. Jean was first elected Green Party Member of the European Parliament for London in the 1999 European elections and was re-elected in 2004 and 2009.

T-TALK

........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................

Dzwoń Tanio do Polski

Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę można dowolny adres w Wielkiej zamówić możnazamówić na dowolny adres na w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądź też w krajach Unii Europejskiej. Aby dokonać Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na:

Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

CZAS PUBLISHERS LTD.

12

£30

£60

63 Kings Grove London SE15 2NA

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Agnieszka Stando, Roman Waldca, Ewa Stepan, Marcin Kołpanowicz

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.


|3

nowy czas | 02 (200) 2014

czas na wyspie

AN OPEN LETTER TO THE RT HON MR DAVID CAMERON ABOUT THE DEMONSTRATION ON THE 24TH FEBRUARY 2014 TO STOP DISCRIMINATION OF POLES IN THE UNITED KINGDOM Dear Prime Minister, Poles have been coming to Britain for centuries. We have lived peacefully with our new neighbours and contributed to the economy of the United Kingdom. We treat Britain as an ally, a friend and a partner. We are thankful for feeling welcome. It is therefore strange that the British media, taking their lead from politicians, often demonise Poles with consequentially horrific results.

We expect your respect

The trigger for the planned demonstration is the recent chauvinistic assault on an innocent Polish biker, whose only “fault” was wearing a Polish flag on his helmet. On 15th January, Damian was surrounded by 15 men who shouted xenophobic abuse at him and pushed him off his bike while repeatedly punching and kicking him. Just for being Polish. This attack is not an isolated incident, as Poles are regularly amongst the most numerous victims of racist attacks. The purpose of this protest is to highlight the high level of anti-Polish attitude that has been accumulating in the UK in recent months. This seems to have reached an apogee on 6th January when you, the Prime Minister of the United Kingdom, decided to stigmatise Poles. Accusing us of being child benefit abusers is insulting to all hard working tax payers in the UK. According to recent UCL studies, Poles have contributed with their taxes 34% more to the economy when compared to the benefits taken, more than any other minority and even the British themselves. It is not our goal to belittle the great British hospitality and generosity to the recent influx of Polish immigrants since 2004. Nonetheless, it must be recognised that we are a fully integral part of British society now – we are students, lawyers, builders, doctors, accountants, teachers, and other contributors to this country. We cannot understand why people who have respected British law, paid our taxes, contributed to the culture, have much in common and fought alongside the British on many occasions, notably in the Battle of Britain, should now be slandered. It is truly hurtful that once excellent British-Polish relations are on the verge of being shattered by populist politicians, who are using Poles as scapegoats. We do not want to dictate what the benefit system should be nor the nature of relations with the European Union, because it is up to all of us, citizens and residents of the United Kingdom, to decide the political future by fair debate and reasoned argument. But we will not allow bigotry and discrimination against our people! We expect that you should: Explain that taxpayers in the UK who are of Polish origin are entitled to receive the same benefits as other taxpayers. State unequivocally that Poles should be treated equally to others. Use your position to call for an end to racism against Poles. This letter is also directed to Ed Milliband, who, despite having Polish roots, regrets letting the Poles work in the UK, and Nigel Farage for his constant criticism of workers from Eastern Europe. We would also like to express our gratitude to those MPs who have cooperated with Labour Friends of Poland, Polish Friends of Conservatives, Conservative Friends of Poland and Friends of Poland in UKIP. They can count on the support of the Polish people. Signatories: Jarosław Bernat, Representative of the Polish Bikers in the United Kingdom Marzena Schejbal, Chairman of the Home Army (Armia Krajowa) in the United Kingdom Sergiusz Papliński, Home Army (Armia Krajowa) veteran Jan Niechwiadowicz, Author of the German Camps, Polish Victims Jerzy Byczyński, Chairman of the Polish Youth Association „Patriae Fidelis” Ryszard Parulski, Head of the Polish Olympians Association Wiktor Moszczyński, Chairman of SPK Ltd (Polish Veterans Organisation) Maciej Swirski, Chairman of the Polish Anti-Defamation League Janusz Różycki, son of Jerzy Rozycki, one of Enigma codebreakers Irena Grocholewska, Head of Federation of Polish Teachers Abroad Patryk Maliński, Conservative Candidate for the Hounslow Council Łukasz Filim, Executive Board President of the Polish Professionals in London Dawid Wawrzyniak, Chairman of the Polish Cooperation Network Sławomir Wróbel, Chairman of the Polish Group London “PogLond” Maciej Bator, Coordinator of the Vote! Campaign Victor Woldanowski, Moderator of the Polish Media Issues Group Marta Gregorczuk-Migdałek, London-based Journalist, Press Officer of the Vote! Campaign Krzysztof Bar, Chairman of the Federation of Polish Student Societies Tommy Tomescu, Co-President of Alliance Against Romanians and Bulgarians Discrimination Elizabeth Niechwiadowicz, Trustee and on behalf of the Support Poland Ltd Mirek Malevski, Chairman of the Fawley Court Old Boys Ltd Iwona Mekarska, Head Teacher/Director of Polish Supplementary School in Milton Keynes Ilona Korzeniowska, Chief Editor of the Polish Express Teresa Bazarnik, Publisher of Nowy Czas (New Time London) Łukasz Szlek, Labour Candidate for the Southampton Council Roman Zawadzki, Chairman of the Polish American Defense Committee (USA)

The letter was handed in at 10 Downing Street after the demonstration

Przyszło ponad pięćset osób. Duży sukces, biorąc pod uwagę, że był to poniedziałek (24 lutego), godz. 14.00. Obecni na Whitehall na wprost bramy prowadzącej do siedziby premiera Davida Camerona wytrwali ponad dwie godziny, w zwartym szeregu, bez żadnych incydentów, wsłuchując się w liczne wystąpienia przerywane donośnymi oklaskami i wiecowymi hasłami. Wcześniej wymyślone hasła, podawane przez mikrofon przez Jerzego Byczyńskiego, przewodniczącego stowarzyszenia Patriae Fidelis trafiały na podatny grunt oburzonych wypowiedziami premiera Polaków i zaniepokojonych incydentem rasistowskiej przemocy wobec polskiego motocyklisty. Grupa, która postanowiła zaprotestować była różnorodna – pokoleniowo i środowiskowo. Do protestujących młodych Polaków (wśród nich było sporo motocyklistów, nie tylko z Londynu) dołączyli też przedstawiciele starszej generacji, i niezawodny w okazywaniu swojej solidarności z Polakami przedstawiciel konserwatystów z Hackney Simche Steinberger, który z dumą podkreśla – jestem polskim Żydem. Simche Steinberger, który założył w Stamford Hill centrum pomocy Polakom i działa w Polish Friends of Conservative Party powiedział: – Dziś jedna ofiara, jutro dwie, potem trzy… Jestem bardzo oburzony atakiem na Polaka. Wydaje mi się, że jest to bardzo nie w porządku, by wytykać palcem Polaków. A jeśli już się ich wyróżnia, to należy to robić po to, by pokazać Brytyjczykom jak należy pracować. Mamy tu tylu polskich fachowców i wszyscy pracują znakomicie. Odnoszę wrażenie, że premier rujnuje naszą ciężką pracę budowania lokalnej społeczności. Przyszliśmy tu z przesłaniem: Please stop attacking the Polish community!

And start appreciate what the Polish community do! Inny żydowski radny z Hackney obecny na demonstracji powiedział: – Jestem polskim Żydem i przyszedłem tutaj, by sprzeciwić się jakiejkolwiek dyskryminacji, a szczególnie dyskryminacji wobec Polaków. Uważam, że to jest właściwe miejsce, by protestować, bo wszystko zaczyna się od góry, która narzuca ton. Był też Filip Ślipaczek, działacz na rzecz dobrych stosunków polsko-żydowskich, który dodał: – To bardzo ważne, że Polacy i Żydzi stają razem przeciw angielskiej dyskryminacji. Przekaz protestujących był prosty i wyraźny: nie zgodzimy się na narzucaną nam rolę kozła ofiarnego, potrzebnego w cynicznej grze politycznej, jaką prowadzi ostatnio premier David Cameron. Polacy nie nadużywają brytyjskiego systemu, pracują tutaj ciężko i legalnie dla wspólnego dobra, a nieodpowiedzialna polityczna gra wprowadza do przestrzeni publicznej niepotrzebne napięcia społeczne. – Relacje Polaków z Brytyjczykami były zawsze dobre, ponieważ nie jesteśmy imigracją, która sprawia problemy. Szanujemy brytyjską kulturę i mamy w niej swój wkład, szanujemy angielskie prawo, podnosimy swoje kwalifikacje – podkreślał w swoim wystąpieniu Jerzy Byczyński. Wystąpił też m.in. Jan Niechwadowicz, od lat walczący z nadużywaniem w brytyjskich mediach określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Grzegorz Małkiewicz

komentarz > 10 O emigracji zarobkowej… > 22


4|

02 (200) 2014 | nowy czas

czas na wyspie, nowy czas Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! 6 października 2006 roku narodził się „Nowy Czas”. W Ognisku Polskim przy 55 Exhibition Road w Londynie, na pierwszym piętrze w Sali Hemarowskiej w czwartek 20 lutego wieczorem ni stąd, ni zowąd urodziła się kawiarenka. Na ścianach wisiały archiwalne numery „Nowego Czasu”, a między stolikami, na których migotały świece, przeplatali się dyskutujący, gestykulujący, śmiejący się ludzie, którzy się znali i nie znali, a których łączy jedno: wszyscy przyczyniają się do tego, jak w ciągu ostatnich kilku lat wygląda i czym jest „Nowy Czas”. Księgowi, prawnicy, ogrodnicy, studenci, sprzątacze, filozofowie, artyści ze spalonego teatru i śpiewacy z zapomnianej opery, ludzie z tak zwanym porządnym zawodem i bez niego, którzy pod batutą rednacza Grzegorza Małkiewicza i pierwszymi skrzypcami Teresy Bazarnik tworzą, piszą, rysują, grafikują, filozofują, dywagują, reportażują z dalekich krańców świata. A wszystko po to, by komponować, rozbudowywać i rozpisywać na głosy symfonię pod tytułem „Nowy Czas”, który chlubi się dobrą szatą graficzną, jakością oryginalnych artykułów, szacunkiem u czytelników i szatańskim humorem najlepszego satyryka, jakiego ziemia nosiła przez ostatnie sto lat. Brawo „Nowy Czas”!

Brawo Nowy Czas! Od nas wszystkich: WE LOVE YOU! NIGDY SIĘ NIE ZESTARZEJESZ!

W nowoczasowej kawiarence

Dwusetne wydanie Nie lubię rocznic czy specjalnych okazji. Może dlatego, że większość z nich w naszym kalendarzu to rocznice klęsk. A może z wrodzonej niechęci do świętowania. Jakiekolwiek byłyby to przyczyny, muszę przyznać, że siadanie przy świątecznym stole męczy mnie. Wolę adrenalinę związaną z projektem niedokończonym. I na szczęście gazeta jest takim projektem – pisałem przy okazji setnego wydania „Nowego Czasu”. Nic tego nie zmieni, nawet długoletnia obecność na rynku. A w przypadku gazety – im starsza, tym stawia większe wymagania. Dwusetny numer…, musiałbym skłamać, gdybym stwierdził, że jest to zupełnie bez znaczenia, że nie jest to nasz, bo przecież nie piszę o sobie, mały sukces. Jest to sukces niezwykłego zespołu ludzi, dla których robienie gazety jest czymś więcej niż rutynową pracą „od do”. W numerze zerowym (w tym roku minie osiem lat), rzuciliśmy hasło: IdzIeMy pod prąd. I tak już pozostało, bo ta dziennikarska powinność smakuje jak trucizna, uzależnia, ale w przeciwieństwie do innych uzależnień ma działanie witalne – uodparnia na kompromis, na dziennikarstwo – jeśli w ogóle tak można powiedzieć – tanie, łatwe i przyjemne. Na teksty przeklejane z internetu, chałturę zapożyczoną i nieprzemyślaną. Jaki jest bilans tych dwustu numerów? Takie rocznice są dobrą okazją, żeby spojrzeć do tyłu, przeczytać po latach popełnione teksty i albo spalić się ze wstydu, albo oddać zdumieniu, że to właśnie ja jestem autorem jakieś syntezy, a gdzie indziej nawet

Państwo z tej samej strony. Pani z góry, a Pan z dołu

przewidzenia przebiegu wydarzeń. Doświadczenie niezwykłe, i może dlatego jeśli chodzi o poważne pisanie mistrzowie pióra radzą, żeby przed zredagowaniem ostatecznej wersji na czas jakiś zostawić tekst samopas. W gazecie takiego komfortu niestety nie ma, nawet w cyklu miesięcznym, robi się wszystko w ostatniej chwili, co oczywiście kosztuje, w postaci wysypiska błędów, które się wcześniej schowały. Jedyne pocieszenie, że nie jesteśmy w tych doświadczeniach odosobnieni. Ten błędów nie robi, kto nic… Niektórzy mówią, że jesteśmy gazetą opiniotwórczą – i wtedy nieskromnie trzepiemy powiekami, przerażeni jednak, że oczekiwania będą coraz wyższe. – Damy radę – słyszę dobitną deklarację zespołu. Mówią też, że przez wielu nie jesteśmy lubiani, ale czy łatwo polubić kogoś, kto idzie pod prąd czy staje okoniem? Nie lubię rocznic, ale czy mogę nie ulec tej sile, jaką jest zespół „Nowego Czasu”, który wciągnął mnie w wir wspomnień?

Grzegorz Małkiewicz

Czy redaktor naczelny podarował Krystynie Cywińskiej kwiaty, czy w roztargnieniu talerzyk bez tortu?

Rodzina Mickiewiczów w objęciach Andrzeja Krauzego

Najstarsza i najmłodsza felietonistka „Nowego Czasu” (mamy na myśli oczywiście dziennikarski staż)

Przybyliśmy do Londynu lat czterdzieści, dwadzieście, dziesięć, pięć i trzy miesiące temu (Adam Dąbrowski, Andrzej Krauze, Sławek Orwat, Monika S. Jakubowska, Teresa Bazarnik, Bogdan Zdanowicz. Są wśród nas rysownicy, poeci, fotograficy i redaktorzy oraz nieuleczalnie zakochani w muzyce


|5

nowy czas | 02 (200) 2014

czas na wyspie, nowy czas Siłą „Nowego Czasu” jest zespół współpracowników. „Nowy Czas” nie jest tworzony na podstawie informacji agencyjnych i portali internetowych. Jest pismem autorskim. Tworzy go kilka generacji Polaków na Wyspach oraz kilku współpracowników z kraju. Zaczniemy niedemokratycznie i niealfabetycznie: od krysTyNy CywińskieJ, która o sobie mówi tak: – Urodzona w zamierzchłej przeszłości. Nie najlepiej, w porównaniu z dobrze urodzonymi. Niedouczona na prywatnej pensji Haliny Gebner w Warszawie. Niedokształcona uniwersytecko. Pudłujący strzelec w Powstaniu Warszawskim. Niedoszła publicystka polityczna niedojrzała w ciągu żmudnych lat dziennikarka BBC. Wieloletnia, z wolnej stopy, nieskrępowana niczym felietonistka „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, do czasu skrępowania. Po czasie w „Nowym Czasie”, aż do upadłego. Zespół zaśpiewał jej: Krysia, Krysia niech żyje żyje nam. Krysia, Krysia niech żyje żyje nam. Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje żyje nam! Niech żyje nam! I pisze! Najmłodszym wiekiem (nie stażem) naszym współpracownikiem jest adaM dąBrowski, filozof, politolog i kulturoznawca. Pisze do „Nowego Czasu” od maja 2010 roku. Najchętniej o polityce – brytyjskiej i międzynarodowej. Za polską serdecznie dziękuje. Zajmuje się też niesieniem kaganka kultury – redaguje rubrykę „Co się dzieje”. Londyński korespondent Polskiego Radia. Jednym z najdłużej współpracujących autorów jest JaCek ozaisT, absolwent filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Trochę dziennikarz, trochę poeta, trochę bardziej prozaik. Autor między innymi tomiku wierszy Pesymfonia i powieści Podstawiony. Od 2004 mieszka w Londynie. Obecnie przeżywa przygodę gastronomiczną, którą przedstawia w swojej „Wyspie”. sławek orwaT muzyki słuchał wcześniej niż potrafił mówić. W dojrzałość wprowadził go stan wojenny. Był redaktorem muzycznym tygodnika „Wizjer” w Luton, gdzie prowadził także polskie programy w Radio Flash i Diverse FM. Jego kontakty z „Nowym Czasem” sięgają roku 2009. Prowadzi audycję Polish Czart w Radio Verulam w St. Albans. Pytania obieżyświata stawia czytelnikom „Nowego Czasu” włodziMierz FeNryCh – historyk sztuki, tłumacz, eseista, globtroter. Do Londynu przyjechał w 1981 roku. W 1999 roku wydał książkę Czy Jahwe zastępów jest władcą totalnego państwa? Przez wiele lat współpracował z poznańskim „Czasem Kultury”. Do czasu… do „Nowego Czasu”. Było nam bardzo miło, że zdążył dotrzeć do Ogniska na nasz jubileusz

Stoją w pierwszym rzędzie od lewej: Anna Maria Mickiewicz, Adam Dąbrowski, Agnieszka Siedlecka, Joanna Ciechanowska, Teresa Bazarnik, Krystyna Cywińska, Janusz Pierzchała, Julia Hoffmann; w drugim rzędzie od lewej: Tomasz Furmanek, Jacek Ozaist, Bogdan Zdanowicz, Sławek Orwat, Marcin Rogoziński, Andrzej Krauze, Stanisław Mickiewicz, Włodzimierz Fenrych, Irena Falcone; siedzą (od lewej): Monika S. Jakubowska, Grzegorz Małkiewicz, Maria Kaleta; wiszą: Wojciech Sobczyński, Andrzej Lichota, Marcin Kołpanowicz, Wacław Lewandowski, Agnieszka Stando sTaNisław MiCkiewiCz, broker z

londyńskiego City, który – choć wychowany na Wyspach – pięknie mówi i pisze po polsku, a ponadto jest już drugim pokoleniem Mickiewiczów związanych z „Nowym Czasem”. Wcześniej współpracę z nami rozpoczęła jego mama, aNNa Maria MiCkiewiCz, poetka i autorka tekstów nie tylko na temat poezji. Autorka Roku „Miasta Literatów” 2013 od lat mieszka poza granicami kraju, początkowo w Kalifornii, obecnie w Londynie. Publikuje w języku polskim i angielskim. Współzałożycielka pisma „Wywrotowiec”. Redaktor londyńskiego „Pamiętnika Literackiego”. Prowadzi portal „Fale Literackie”. Współorganizatorka Europejskich Dialogów Poetyckich. MoNika s. JakuBowska

dzieciństwo spędziła w łazience, którą ojciec-artysta przy pomocy kuwet z wywoływaczem i utrwalaczem zamieniał w prowizoryczną ciemnię. Na Wyspach od 2006. W „Nowym Czasie” nie zamykamy jej w łazience, bo ma aparat cyfrowy. JuLia hoFFMaNN przyjechała do Londynu dwa i pół roku temu. Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza oraz studium podyplomowe promocji i komunikacji w biznesie na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Pracowała jako nauczycielka, sekretarka, gosposia, urzędniczka, specjalistka public relations oraz copywriter. Prowadziła także agencję reklamową. Obecnie jest przedszkolanką, a w wolnych chwilach – dziennikarką „Nowego Czasu”. Do Londynu niedawno przybył też JaNusz pierzChała. Polonista (Uniwersytet Jagielloński) i filozof (Uniwersytet Paris-Nanterre). W latach studenckich i później związany z organizacjami antykomunistycznymi. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim

Orderu Odrodzenia Polski za działalność niepodległościową. Wielbiciel Paryża i wysokiego francuskiego stylu życia. W „Nowym Czasie” najchętniej oddaje się pasji publicystycznej. JoaNNa CieChaNowska po ASP w Warszawie wyjechała do Londynu, gdzie spotkała Anglika z brodą. No i zaczęła wędrówkę po świecie. W międzyczasie? Machała pędzlem i piórem. Niezłe wystawy i ciekawa praca jako grafik dla Lock Pettersen Ltd. A teraz „Nowy Czas” i Artful Faces, i artykuły o artystach i sztuce (ach, byśmy zapomnieli – jest też dyrektorem Galerii POSK! I też za darmo!) – Jest pan wielki – powiedział do Andrzeja Krauzego jeden z naszych współpracowników. – No… – spojrzał po sobie aNdrzeJ krauze – no jestem dość wysoki, ale żeby od razu wielki?! Niezwykle skromny, znakomity grafik współpracujący z pismami na całym świecie. Świetnie wpisany w kulturę brytyjską, w Polsce kultowy. Andrzeju, jest dobrze? Od lat nie opuszcza nas MarCiN rogoziński, ekolog z wykształcenia. Jako pracownik działu marketingu odszedł z „Nowego Czasu” przyciśniętego kryzysem. Znalazł pracę pełnoetatową, ale do tej pory służy nam nieustającą pomocą w każdej wolnej chwili. ToMasz FurMaNek kocha jazz, na jazzie się zna i o jazzie pisze. Obiecuje też, że na jazzowo kiedyś zaśpiewa. A tymczasem pomaga w kreowaniu programu artystycznego Jazz Cafe POSK. Maria kaLeTa i agNieszka sTadNo, absolwentki Akademii Sztuk Pięknych, trafiły do „Nowego Czasu” przez ARTrię. Agnieszka pisze rzadko, czeka, aż coś ją poruszy. A poruszają ją rzeczy naprawdę ważne. Maria wędruje po Londynie, obserwuje z różnej perspektywy, szkicuje i opisuje. Między

wędrówkami zdobywa nagrody na festiwalach sztuki, wyjeżdża na plenery i zajmuje się uroczym, niepełnoletnim Stasiem. Ponadto zawsze jest gotowa do jakiejkolwiek pomocy, kiedykolwiek. agNieszka siedLeCka, nauczycielka, uwielbia dziecięcą filozofię „tu i teraz”. Jak nie uczy, to pisze. Jak nie pisze, to ogląda jakiś film lub śpiewając pichci. Śpiewać pisząc nie potrafi, gdyż nie ma podzielnej uwagi. Obserwuje i się dziwi, a potem tym, czym się zdziwi, dzieli się z czytelnikami „Nowego Czasu”. BogdaN zdaNowiCz w Londynie przebywa przejazdem, w „Nowym Czasie” przelotem, w Krakowie na stałe. Polonista, poeta i edytor. Wydał kilka swoich tomików i kilka nie swoich. Najmłodszą stażem naszą współpracowniczką jest ireNa FaLCoNe. Do Anglii przyjechała 26 lat temu. Absolwentka Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu i Westminster University. Tłumacz na policji. W 2009 roku założyła polsko-angielski miesięcznik „The Migrant at Home”. Do „Nowego Czasu” przyszła z Panem Zenobiuszem. Nad całością czuwa nasz rednacz, czyli dr grzegorz MałkiewiCz. W Londynie od 1981 roku. Filozof po Uniwersytecie Jagiellońskim. Aktywny działacz Studenckiego Komitetu Solidarności, za co został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta. Doktorat obronił na University of Oxford. Współpracował z Radiem Wolna Europa, z londyńskim „Tygodniem Polskim” oraz „Dziennikiem Polskim i Dziennikiem Żołnierza”, którego przez dwa lata był redaktorem naczelnym. Nie lubi być zwalniany przez prezesów z niejasnych powodów, więc założył własne pismo. Swój „Nowy Czas”.

Jest jeszcze Teresa BazarNik, wydawca, która trzyma wszystko twardą ręką (pod warunkiem, że sobie którejś z nich nie złamie). W Londynie od 1990 roku. Z wykształcenia kulturoznawca, zawód wykonywany: redaktor – z trzyletnią przerwą na posprzątanie kilkudziesięciu londyńskich mieszkań oraz opiekę nad starszymi, dziećmi i niepełnosprawnymi. W Polsce redagowała wydawnictwa w Starym Narodowym Teatrze w Krakowie oraz w Teatrze Cricot 2 Tadeusza Kantora. W Londynie nim weszła w „Nowy Czas” współpracowała z zasłużonym organem polonijnym oraz dużymi wydawnictwami brytyjskimi. Nie było z nami w Ognisku woJCieCha soBCzyńskiego, znakomitego krytyka sztuki i artysty, absolwenta krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i londyńskiej Slade School of Art mieszkającego w Londynie od lat 60. ubiegłego wieku, który akurat wyjechał do Indii. ewy sTepaN, która dołączyła do nas niedawno, również wyjechała, ale wróci. Mirka MaLevskiego, bojownika o perłę w koronie nad Tamizą – Fawley Court. Zabrakło też naszych krajowych współpracowników, stałego felietonisty prof. waCława LewaNdowskiego, historyka literatury z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Artysty-podróżnika i erudyty MarCiNa kołpaNowiCza. Artysty grafika, malarza i felietonisty aNdrzeJa LiChoTy. Nie dojechał z Warszawy BarTosz ruTkowski, który w odróżnieniu od Adama Dąbrowskiego lubi polską politykę. I całe szczęście, bo choć na obcej ziemi, nie żyjemy przecież w oderwaniu od tego co w kraju. Mamy nadzieję, że następną okrągłą rocznicę – 10-lecie „Nowego Czasu” będą mogli świętować razem z nami.


6|

02 (200) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Wielka Brytania pod wodą Zalane domy, odcięte od świata gospodarstwa, pozamykane drogi i mosty – tak wyglądało hrabstwo Surrey po lutowej powodzi. Odwiedził je Adam Dąbrowski.

Tekst i zdjęcia Adam Dąbrowski

Pół roku. Tyle czasu minie, nim Janice będzie mogła wrócić do domu. Zalało ją dwukrotnie. - Dokładnie wtedy, kiedy zaczęliśmy wypompowywać wodę, nadeszła druga fala. O wiele potężniejsza. Na początku ucierpiało tylko parę domów, za drugim razem - już właściwie cała ulica - mówi zamykając za sobą furtkę i wynosząc walizkę z paroma rzeczami, które udało jej się uratować przed żywiołem. Walizka jest nieduża. Niestety. – Woda przyszła zbyt szybko. Między falami wszystkie sprzęty stały w wodzie, więc teraz nic nie nadaje się do użytku opowiada Janice. Ścieżką dźwiękową dla niedzielnego popołudnia w Staines jest jednostajne buczenie pomp. Wyciągają wodę z garaży i piwnic. To wariant optymistyczny. W wersji pesymistycznej - osuszają też salony i sypialnie. Na miejscu jest armia, uwijają się strażacy. Jeden z nich w walce żywiołem stracił tu życie. Na nabrzeżu - zaniepokojeni mieszkańcy obserwujący pędzącą, wezbraną Tamizę. Kalosze? Towar deficytowy. Janice mieszka teraz u przy-

jaciół, w sąsiednim Egham. Dom jest na wzgórzu, więc powinien być bezpieczny. Ale i tam nie jest łatwo się dostać. - Trzeba chyba przelecieć! - rozkłada ręce Carol patrząc na kompletnie zalaną, jedyną drogą ze Staines do Egham. Parę osób próbuje przejść. Po chwili zawraca. - Da się na rowerze! - ogłasza zebranemu tu zaniepokojonemu tłumkowi jeden z okolicznych mieszkańców. Carol mówi, że takiej powodzi jeszcze tu nie było. A pamięta doskonale "powódź stulecia" z zeszłego wieku, tę z 1947 roku. Mieszkałam wtedy tuż przy rzece. Woda sięgała do połowy okien. A w tym roku jest gorzej! Teraz mój dom jest o wiele dalej, a moją sąsiadkę już podtopiło. Coś takiego nigdy się jej dotąd nie zdarzyło, a mieszka tu od 1940 roku! - opowiada.

londyn bezpieczny. na razie Huraganowe wiatry i ulewne deszcze uderzają w Wyspy od grudnia. Początek roku jest najbardziej wilgotny od 250 lat. Jednego dnia nad hrabstwem Surrey spadło tyle deszczu, ile normalnie notuje się w ciągu... dwóch miesięcy. Siódmego lutego nadchodzi kolejne uderzenie. Tym razem władze ostrzegają: „Zaraz wyleje Tamiza”. I wylewa. Połacie Chertsey znikają pod wodą. Nie sposób się dostać do Windsoru. Woda wdziera się do domów. Ewakuacje, zniszczone drogi, zalane silniki samochodów. Wyrwy pod torami, rozstępująca się ziemia.

Wkrótce rząd mobilizuje do pomocy armię. W szczytowym punkcie powodzi najwyższy alarm – wiążący się z bezpośrednim ryzykiem utraty życia – zostaje ogłoszony na 24 obszarach, głównie w hrabstwach Surrey, Gloucestershire Berkshire i Somerset. Są ofiary. Konar zabija kobietę kierującą taksówką w Euston. Osiemdziesięcioletni mężczyzna ginie na morzu podczas rejsu wypoczynkowego. Londyn jest bezpieczny dzięki Thames Barrier – gigantycznej tamie na wschodzie miasta, ukończonej w latach osiemdziesiątych po tragicznych doświadczeniach powodzi z 1953 roku, w której zginęło ponad trzysta osób. Ale eksperci ostrzegają, że globalne ocieplenie sprawia, iż już niedługo tama może się okazać niewystarczająca. W lutym zanotowano rekordową liczbę dni, w której Thames Barrier musiała pozostać zamknięta. Tymczasem im częściej wrota się zamykają, tym większe jest prawdopodobieństwo uszkodzenia mechanizmu. A większość obserwatorów zgadza się, że w najbliższych latach woda będzie napierać na tamę z coraz większą intensywnością.

Jeśli ma nas zalać, stanie się to Jutro Na szczęście jest jeep. Podjeżdża, gdy stoję na poboczu, zastanawiając się, jak do cholery przedostanę się na drugą stronę jeziora, które powstało pod wiaduktem. – Podwieźć cię? – pyta żołnierz i po chwili wspinam się już do kabiny. Jedziemy powoli, by nie ochlapać okolicznych mieszkańców

przeprawiających się łódką. Po drugiej stronie trwają przygotowania. Rosną tamy z worków z piaskiem ("Jeśli ma nas zalać, stanie się to jutro - mówi mi z niepokojem jeden z mieszkańców). Niektórzy decydują się wyjechać. - Mieszkamy w Kornwalii. Tam też są powodzie, ale na szczęście nie tak poważne jak ta. To naprawdę przygnębiający widok: te wszystkie fotele i telewizory pływające w salonach... - opowiada John pomagając studiującemu na Holloway synowi zapakować do samochodu swoje rzeczy. Wyjeżdżają na tydzień aż sytuacja się uspokoi. - Zaczęło się w ostatni wtorek . Od tego dnia z każdym dniem jest coraz gorzej. Wody z każdym dniem przybywa Ogród mam już totalnie zalany. W salonie - woda do kostek. Nie ma sensu tu zostawać. Wszystko, co się dało przeniosłem na górę. Sąsiedzi zostają, więc obiecali, że będą mieli oko na dom – mówi chłopak Premier Cameron zwołuje kilka spotkań sztabu kryzysowego „Cobra”. Spotyka się z przedstawicielami ubezpieczalni. Zapowiada zwolnienia z podatku gminnego. W tle – dyskusja o odpowiedzialności. „Dlaczego w latach dziewięćdziesiątych przestano nagle pogłębiać rzeki? - pyta część mieszkańców dotkniętych żywiołem. Inni mają żal do władz – lokalnych i centralnych. Strażacy i żołnierzy przybywać mają zbyt późno. Podobnie jak politycy wszystkich opcji, których zdjęcia w kaloszach i grubych kurtkach obiegają wszystkie dzienniki. - Czas wreszcie skończyć z bzdurami o tym, że globalne ocieplenie nie istnieje - mówi tymczasem lider koalicyjnych Liberałów, Nick


|7

nowy czas | 02 (200) 2014

czas na wyspie

Clegg, dając przytyczka w nos części prawicowych posłów wyrażających sprzeciw wobec „zielonej polityki” rządu i niedowierzających w globalne ocieplenie. A tymczasem synoptycy ostrzegają, że to nie koniec. Deszcze i wichury mogą szaleć nad Wielką Brytania nawet do maja.

Wszyscy jesteśmy razem Melissę, emigrantkę z Niemiec zastaję w stołówce prowadzonej przez lokalny kościół w Egham.Nie za bardzo miała gdzie pójść gdy pewnej nocy wyjrzała przez okno i doszła do wniosku, że za moment może być za późno. Woda odcięła już sąsiednią ulicę. Już wcześniej miałam przerwy w dostawie prądu i doszłam do wniosku, że wkrótce zostałabym odcięta. Nie miałabym jak dostać się do miasteczka. Gdyby odcięto mnie od prądu nie miałabym też ogrzewania, a przecież noce są teraz bardzo zimne. Poza tym nie miałabym już kontaktu ze światem zewnętrznym . Tam, gdzie mieszkam nie ma zasięgu komórkowego – opowiada Niemka. Melissa czasu na zabranie rzeczy nie miała zbyt wiele. Zostawiła niemal wszystko i w środku nocy zapukała do przyjaciół mieszkających w centrum. Dni spędza teraz w stołówce. Czeka, aż woda opadnie. I nie wie, co zostanie z jej domu, gdy powódź wreszcie się cofnie. – Trzymamy się razem – opowiada wypijając wraz z angielskim przyjacielem kolejny kubek herbaty z mlekiem. Na czas walki z żywiołem parafia zdecydowała się otworzyć stołówkę przez sześć dni w tygodniu (normalnie przyjść tu można tylko przez

trzy dni) – Wszyscy, którzy są tu w stanie dotrzeć mogą liczyć na ciepłe jedzenie, kawę, herbatę. Wszystko za darmo. No i na chwilę rozmowy – opowiada prowadząca lokal Jane. W całej Wielkiej Brytanii takich miejsc jest wiele. Ludzie razem budują tamy, pomagają sobie w ratowaniu sprzętów. Właściciele łódek i pontonów organizują transport i dowóz jedzenia. - Na rząd za bardzo nie mogę liczyć. Tylko na moich sąsiadów, na okolicznych mieszkańców mówi Suher z wyraźnym akcentem, co jakiś czas potykając się na co bardziej skomplikowanych gramatycznych strukturach. A jej sąsiadka, rodowita Angielka kiwa głową patrząc z troską na dom Suher, gdzie leży jej chory na astmę syn. Wspólnymi siły wypompowują wodę ze swoich domów. Thames Water odmówiło przyjazdu, bo za chwilę woda znowu znowu miała się tu zebrać. Ale jak żyć wśród pływających foteli i kredensów? - Utrudnienia są straszne. W sumie do Egham można się dostać tylko jedną drogą.Ale atmosfera jest wspaniała. Wszyscy sobie pomagają. Miejscowa piekarnia daje ludziom bułki i drożdżówki, my zawozimy ludziom gorącą kawę. Egham to małe miasteczko i w takich sytuacjach jesteśmy jedną wielką rodziną - dodaje Izabella, szefowa miejscowej kawiarni. Takich zalanych miasteczek jak Egham czy Staines było na Wyspach wiele. Podobnie jak wzruszających przejawów ducha wspólnoty. Wielu powodzian rozkłada ręce i pyta: „cóż możemy zrobić?” Być może odpowiedź brzmi: „być razem”.


8|

02 (200) 2014 | nowy czas

takie czasy

Rosja bierze się za Ukrainę Przez dwa tygodnie rosyjski prezydent Władimir Putin obchodził się w rękawiczkach ze światem zewnętrznym, pokazywał przyjazne oblicze Rosji. Ale to już koniec, czas na inną Rosję, igrzyska się skończyły. Jeszcze nie wszyscy goście opuścili olimpijski stadion, kiedy Moskwa wezwała na konsultacje swojego ambasadora do kraju. Powód? Nie do zniesienia, jak to określono, sytuacja na Ukrainie. Bartosz Rutkowski

Rosyjska telewizja państwowa też nie czekała z zakończeniem igrzysk, aby przypuścić atak na obalonego prezydenta Wiktora Janukowycza. Prezenter Dmitrij Kisielow określił jego zachowanie jako zdradę i oznajmił, że może to mieć ogromne konsekwencje dla Ukrainy, kraj ten jest o krok od rozpadu, od wojny domowej – ostrzegał. Ta zdrada to nic innego, jak zdaniem Moskwy, patyczkowanie się z opozycją. Putin co prawda nie odezwał się od upadku Janukowycza, ale Kisielow to przyboczny prezydenta Rosji, to on niebawem przyjmie władzę nad państwowymi mediami w kraju, by poprawić wizerunek Rosji. Zachód odczytał te słowa, jako groźbę posłania wojsk rosyjskich na Ukrainę. Na Krymie tamtejsza ludność rosyjska już prosi Kreml o czołgi, bo czuje się zagrożona. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Baracka Obamy Susan Rice, oświadczyła iż Rosja zrobiłaby poważny błąd posyłając je na Ukrainę. Szef brytyjskiej dyplomacji William Hague też ostrzega Rosję przed takim kokiem.

GrOźne Milczenie pUtina Putin wymownie milczy. Ani słowa o dramacie na Ukrainie. Z niepokojem na rozwój wypadków patrzą Mołdawia i Gruzja, kraje, które chcą zbliżenia z Unią Europejską. – Przyjazne twarze Soczi, ciepłe i słoneczne, przełamały lody sceptycyzmu wobec Rosji – mówił po zakończonych igrzyskach wicepremier Dmitrij Kozak, a kilka dni później jego szef, Dmitrij Miedwiediew, określił postawę tych krajów Zachodu, które uznały nowe władze w Kijowie, za aberrację. I ostrzegał przed chaosem, jaki rozleje się teraz w tym kraju, w którym zaczynają rządzić zamaskowani ludzie z karabinami. W poniedziałek 24 lutego Rosja pokazała, jak

należy obchodzić się z protestującymi. Siły specjalne policji OMON wieczorem przy wejściu na Plac Maneżowy w Moskwie, przed murami Kremla, przez trzy godziny zatrzymywały ludzi, których podejrzewały o zamiar wzięcia udziału w manifestacji zwołanej tam przez opozycję. Zatrzymano ponad pół tysiąca osób. Wśród zatrzymanych są liderzy antykremlowskiej opozycji Aleksiej Nawalny, Borys Niemcow, a także wypuszczone w grudniu z kolonii karnej członkinie punkrockowej grupy Pussy Riot – Nadieżda Tołokonnikowa i Maria Alochina. Oddział Berkutu na Majdanie

pUtin pOskraMia OpOzycję Opozycjoniści chcieli zaprotestować przeciwko skazaniu przez Sąd Rejonowy w Moskwie ośmiorga swoich kolegów na kary od 2,5 do 4 lat łagru za udział w masowych rozruchach na moskiewskim Placu Bołotnym w maju 2012 roku, w przededniu inauguracji prezydenta Rosji Władimira Putina. Władze Moskwy już rano rozmieściły w centrum miasta żołnierzy wojsk wewnętrznych. Tylko na Placu Rewolucji, tuż obok Placu Maneżowego, stały 32 ciężarówki wojskowe. W pobliżu zaparkowało kilkanaście autobusów policyjnych. Policja zamknęła wejścia na Plac Czerwony, Maneżowy i do Parku Aleksandrowskiego. Funkcjonariusze co chwilę wyprowadzali kogoś z przejść podziemnych i odprowadzali do policyjnych autobusów. Stronnicy opozycji nie mieli zgody władz na wieczorną akcję. Zwoływali się za pośrednictwem portali społecznościowych. Wcześniej przed Sądem Rejonowym policja zatrzymała 230 osób, które przyszły zamanifestować solidarność ze skazanymi. Podobną akcję opozycyjne formacje zorganizowały również w Sankt Petersburgu, przy Newskim Prospekcie. Zatrzymano 57 osób. W ciągu dnia na rogatkach miasta policja zatrzymywała samochody ciężarowe i dostawcze, sprawdzając, czy nie przewożą opon.

Ukraińskie pOrządki Ukraina wyczuwa te groźne pomruki z Rosji. Stara się jak najszybciej obsadzić urzędy nowymi ludźmi, prawdziwymi patriotami. Jednocześnie trwają poszukiwania obalonego prezydenta Wiktora Janukowycza. Jedne źródła mówią, iż przez port na Krymie przedostał się on już do Rosji, że

Brytyjskie kłopoty z historią Cytaty z dziennika „The Times” (21.02.14): Lviv, a grand former outpost of the AustroHungarian Empire, has declared independence from the central government. Ben Hoyle W tym samym wydaniu… The old Hapsburgian city of Lviv in western Ukraine has declared itself independent. Roger Boyes Podobny skrót zamieszcza „The Sunday Times” – Wschodnia Ukraina częścią Imperium Rosyjskiego, zachodnia należała do Cesarstwa Austro-Węgier. Żadnego odniesienia do tego, że było to polskie miasto, o którym nawet Stalin nie marzył, że zostanie przesunięte na sowiecką stronę Linii Curzona

SEANS UZDRAWIAJĄCY DLA CIEBIE Kolejne, lutowe spotkanie z dr. Kaczorowskim cieszyło się jak zwykle olbrzymią popularnością. Wszyscy z zainteresowaniem słuchali wykładu o sekretach i mocy hipnoterapii. Każdy tez mógł przekonać się na własne oczy podczas pokazu hipnozy estradowej, jak łatwo można pozbyć się obciążających nałogów. Jak łatwo odnaleźć w sobie ukrytą moc, dzięki której możemy osiągnąć sukces w wymiarze osobistym i zawodowym. Tym razem dr. Kaczorowskiemu asystował znany polski bioenergoterapeuta, Zbigniew Jeruzal, który poprowadził, po krótkiej przerwie, zbiorowy seans uzdrawiający. Każdy z uczestników spotkania napisał na kartce swoją dolegliwość a dr Kaczorowski wraz ze Zbyszkiem zajęli się uzdrawianiem. Na czym polega takie uzdrawianie? Na odblokowaniu i uruchomieniu obronnych sił organizmu, na wyzwoleniu w każdym z nas energii, dzięki której pozbywamy się obciążeń i wkraczamy na drogę sukcesu. Podobnie jak robił to kiedyś znany i ceniony uzdrowiciel, Clive Harris. Możemy zrobić z siebie szczęśliwego zwycięzcę albo nieszczęśliwego człowieka. Wysiłek jest ten sam! To od nas tylko zależy czy znajdziemy pracę, która da nam dobre pieniądze i satysfakcję czy nadal będziemy popychani i poniżani za grosze. Wszystko potrzebne do zmiany twojego życia przez moc uzdrawiania i hipnoterapii jest w tobie. Jest w każdym z nas! Przyjdź i przekonaj się sam jak to działa i jak łatwo wyzwolić w sobie ukrytą energię sukcesu i radości życia. Dr Kaczorowski wraz z bioenergoterapeutą pomogą tym wszystkim, którzy chcą zmienić swoje życie w sukces, pozbyć się nałogów, odblokować i wyzwolić w sobie ukrytą moc i energię, dzięki której znajdziesz lepszą pracę i będziesz robił w życiu to co chcesz!

miało mu w tym pomagać 300 rosyjskich komandosów, choć Kreml wyrażał się o nim jak najgorzej, że nie potrafił stłumić buntu. Do Kijowa przyjeżdżają unijni politycy, rozmawiają o planie pomocy dla Ukrainy. Wspomina się o 35 mld dolarów na najbliższe kilka lat, wcześniej jednak Ukraina musiałaby rozpocząć reformy gospodarcze. Krajem nadal jednak rządzą oligarchowie i każde wydane w tej chwili na Ukrainę pieniądze to wyrzucenie ich w błoto. Tymczasem Kijów ma podwójny nóż na gardle, w czerwcu Ukraina musi wykupić obligacje państwowe warte kilka miliardów dolarów, potem kolejna transza do wykupu we wrześniu. A kasa państwa pusta. Rosja wstrzymała pożyczkę i najgorsze, co może zrobić, to podnieść cenę gazu. Ta obniżona obowiązuje tylko przez trzy miesiące. Nowy ukraiński minister spraw wewnętrznych ogłosił na Facebooku list gończy za Janukowyczem. Oskarża się go o masowe zbrodnie. W związku z masakrami na Majdanie poszukuje się pół setki odpowiedzialnych za śmierć cywilów. Łącznie zginęło ponad 80 osób. Rosja też się i tu wtrąca ogłaszając, że przyjmie pod swoje skrzydła funkcjonariuszy Berkutu, a to głównie oni zabijali ludzi na Majdanie.

komentarz > 11

Zapraszamy na niedzielne spotkanie z dr. Kaczorowskim w Londynie 23 marca oraz w Southampton i Portsmouth 30 marca Indywidualne spotkania z dr. Kaczorowskim oraz bioenergoterapeutą Zbigniewem Jeruzalem w Londynie, Southampton i Portsmouth od 22 marca do 4 kwietnia Kurs „DUMA” dr. Kaczorowskiego w sobotę 29 marca w Londynie. Zapisy i szczegółowe informacje: 07914 167 199 Kaczorowski@lukmag.com YouTube: dr Andrzej Kaczorowski


|9

nowy czas | 02 (200) 2014

takie czasy

PIÓREM

PAZUREM ANDRZEJ LICHOTA

Tym razem krótko i oby zwięźle. A najlepiej do rzeczy. O Ukrainie pisał nie będę, bo musiałbym i o Putinie, a nie przepadam za KGB-istami. Zdumiała mnie tylko wiadomość, że ukraiński wasal pana P. zafundował sobie galeon. Może chciał, aby go odwiedzili piraci z Karaibów. A tymczasem odwiedził go lud w walonkach i ze zdumienia wyjść nie może. O Soczi też nie. Znów pan P. i do tego od razu widzę słynne podwójne toalety. Wszyscy się śmiali, a to bardzo praktyczne rozwiązanie. Kto bywał w Rosji ten wie, że cudzoziemiec jest tam szczególnie traktowany. Specjalne ceny – kilka razy wyższe niż dla swoich. Dyskretne towarzystwo. Innostraniec jest w oczywisty sposób specjalnie traktowany, toteż podwójne toalety to taki przejaw „gościnności”. Przy pewnym niedoborze wyobraźni, można by pokusić się o stwierdzenie, że tematy się wyczerpały. O niczym innym nie warto pisać. Może jeszcze poza stopą Kowalczyk, trzema tysięcznymi Bródki i Stochu oraz może o Kassaim. Otóż nie! Podrążymy urzędnika. A w zasadzie to, czy tak być musi, że urzędnik korupcjogenny jest? Wszyscy się oburzamy słysząc, ten wziął tyle, tamten tyle, a tamta… Każdy chce w życiu zrobić jakąś karierę. Zdobyć uznanie innych, trochę lepiej się nosić, jeździć. Wyskoczyć na wakacje, żeby potem pochwalić się focią na fejsie. No, ogólnie wiadomo jak jest. O takie przyziemne sprawy chodzi, jak poczucie, że życie nie leci na marne, a koledzy czy koleżanki nieco pozazdroszczą. Dziennikarz, artysta filmowiec, modelka, aktor to życie mają różnorodne. Bogate we wrażenia. Ciągle coś nowego, więcej możliwości. A jak się jakaś fucha trafi to zaraz wszyscy o tym i jeszcze reklamy się sypią. Eldorados po prostu. I w każdym kolorowym magazynie urzędnik zobaczy, jak to pięknie mają. Jak wyglądają. Takie szablony silikony.

Tymczasem urzędnik siedzi bite osiem godzin przy nudnych papierach w ZUS, US, UM, SM, UW. Itd. itp. Nic w tych papierach zmienić nie może. Niewiele też rozumie, bo wszystko mu układają w Warszawie. Kawa za kawą. Plotki prawie te same. Fusy się plątają między zębami. Ludzie dookoła wciąż niezadowoleni. Szaro. Komputer stary. Pogoda do d… A papieru do d… brak, więc trzeba przynosić swój. Taki osobnik, a bierzemy tu pod lupę tzw. szczebel średni – ani nie beznadziejnie upośledzony umysłowo, ani też nie posługujący się jakimiś szerokimi plecami. Taki osobnik zatem ma dodatkowo świadomość, że podobnych jemu jest ze 400 do 600 tys., w zależności kto liczy. Więc szansa na zmianę, awans marna. Wyskok po barwne życie za jakieś 10 tys. miesięcznie? Po mniej więcej dziesięciu latach spędzonych na pielęgnowaniu nadziei? Już wiadomo, zero szans. I jak taki ktoś ma się zachować, kiedy pojawia się szansa? Na 100 czy 500 tys., za papierek, zgodę? Dwa, trzy zdania i podpisik. Nagle los się uśmiecha! Tony bezużytecznych papierów zamieniają się w jeden papierek wartościowy! I jeszcze ktoś namawia, miły/a jest. Wakacje dorzuca w Egipcie… Obywatelko! Obywatelu! Aby zmniejszyć radykalnie granice korupcji trzeba zmniejszyć radykalnie liczbę urzędników, albo granice państwa. Dajmy tym ludziom szansę na normalną, uczciwą rywalizację. Szansę na ciekawe życie, dobry start, słowem uczciwą harówę po 12-14 godzin dziennie. Bez ciepłej posadki, premii i kawy czy herbatki co dwadzieścia minut. Podzielmy się naszym szczęściem. Ktoś może zapyta: no dobrze, a co z tymi którym się udało? Wbili się w garnitury, fundusze reprezentacyjne? U nich papierki wartościowe chodzą po milion, a nawet pięć. I słusznie zapyta. Ale to już ekstraklasa. Ona rządzi. Mental jednak pozostaje ten sam co w masie.


10|

nowy czas | 02 (200) 2014

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Bez galarety i bigosu na gorąco Krystyna Cywińska

W ubiegły czwartek… Czy dobrze pamiętam? …odbył się w Ognisku Polskim w Londynie jubel. Jubel z okazji dwusetnego… Czy dobrze pamiętam? …wydania naszego „Nowego Czasu”. Pisma niezwykłego. Samoistnego. Dobrowolnego. Darowanego czytelnikom przez jego redakcję i w większości jej darmowych autorów. Szampan się nie lał, choć kapał. Łzy zachwytów i wzruszeń też się nie lały, choć kapały. Ale była na tym jublu atmosfera jubileuszu życzliwej współpracy. Jubileusz wzajemnego szacunku dla różnych odczuć i poglądów.

Jubileusz poczucia bliskości i jej potrzeby. Potrzeby azylu, bez fałszywych duserów. Bez niezdrowej zawiści. Bez klik i klaki na jej użytek. I bez pokoleniowych dziur i barier. Co zaświadczam jako jedyna stara emigracja w tym gronie młodych, stosunkowo, przybyszy z kraju. Zjawisko w polskiej skali społecznej wyjątkowe. Między nami w „Nowym Czasie” dobrze jest! Jak w przystani dobrej woli, gdzie Polak Polakowi ani oka nie wykole, ani żółcią nie strzyknie. Nie do uwierzenia? Uwierzcie mi na słowo. A słowa cenię. I czasem je cedzę i ogołacam z przymiotników. Dziękuję jednak za te przymiotniki, które na mnie padły na tym jubileuszowym jublu. Za kwiaty, oklaski i życzliwe przyjmowanie, tego co napiszę. Nie zamierzam udawać, że niezasłużone. Owszem, bywa że zasłużone. Po co piszę? Bo lubię pisać. I po to, żeby to, co napisałam, dotarło do świadomości czytelnika. Żeby chociaż coś, o czym piszę, stało się częścią jego widzenia rzeczywistości. Najczęściej manipulowanej, naginanej, przekręcanej. Przykrawanej do specyficznych potrzeb i zadań politycznych i społecznych. A czasem nawet towarzyskich. Piszę po to, żeby czasem moje felietony stały się azylem prawdy, jeśli prawda istnieje. I moralnej odwagi. A przemilczanie, blagowanie, kadzenie, dyrdymały i banialuki miały choćby taki skromny odpór. – A nie boi się pani tak pisać? – często mnie pytają. A kogo i czego mam się bać? Towarzyskiej anatemy? Fatwy? Że mnie na salony ambasady nie poproszą? Że mnie na opłatki za dopłatą, jajka święcone w maju nie zaproszę? Na akademiach ku czci takiej lub owakiej nie uwzględnią? Że

się na bufety z zimnymi nóżkami i gorącym bigosem nie załapię? Ludzie kochani! W życiu! Na dzień dzisiejszy i jutrzejsze jutro – jak mawiają w naszym kraju bez opamiętania. Piszę też, z nieuleczalnej miłości do mojego języka. Nieskażonego naleciałościami angielskich makaronizmów. Chłonącego nową mowę i jej skrótową pomysłowość, co przyjmuję bez odrazy. Podaj frazę, choć nie mam wiedzy w tym temacie. Spoko i nara! Nikt z nas nie jest symbolem doskonałości, choć czasem podejrzewam o to samą siebie. A kiedy większość czytelników się ze mną zgadza, podejrzewam, że nie mam racji. Niedoskonałość najłatwiej dostrzec u tych, którzy działają czy piszą. A ci, którzy są krytykowani, powinni to uznać za komplement. Bo dostarczają strawy do przetrawienia. Bo pobudzają do polemik. Polemiki i dyskusje w naszym dawnym emigracyjnym środowisku bywały beznadziejne i jałowe. Tępe i przewidywalne. Przeważnie ktoś wstawał i gadał od rzeczy, najczęściej o sobie. Nie na temat, obok tematu, ale zawsze w patriotycznym porywie. I tu rzęsiste brawa. Dlatego jestem pod wrażeniem dyskusji w Jazz Cafe w londyńskim POSK-u. Dyskursu na temat i obok tematu sztuki Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest. Sztuki brawurowo czytanej przez zespół Sceny Poetyckiej, dozorowanej i reżyserowanej przez Helenę Kaut-Howson. To jej udało się wreszcie wciągnąć, zaangażować i dać forum na wymianę myśli polonijnych generacji. Nikomu przedtem to się nie udało. Bo wzajemne niechęci, bo wzajemne polskie urazy, bo wzajemna zawiść. Bo wza-

jemne lekceważenie. Bo oni są stamtąd, a my stąd. A ci, co stamtąd i ci, co stąd wzajemnie się nie tolerują. I wszyscy wszystko mają w nosie. Nie wszyscy. I nie wszystko. Trzeba było takiej osobowości, o takiej wrażliwości i takiej tolerancji i zaangażowaniu jak niezwykła Pani Helena. Wystawiła na deskach Jazz Cafe POSK sztukę autorki nagradzanej, cenionej i opluwanej. I bała się reakcji publiczności, szczególnie tej starej emigracyjnej, na ostrość i sarkastyczne żądło tej sztuki o polskim piekle i globalnej przerażającej rzeczywistości. Bała się porażających obrazów pokoleniowych. Nic w tej sztuce nowego. Nic, o czym byśmy nie wiedzieli. Nie słyszeli i nie oglądali, ani nawet nie przeżywali. Ale nikt dotąd tego tak wnikliwie, sarkastycznie i bez znieczulenia nie opisał po polsku i pokazała na scenie. Bo my Polacy boimy się własnych trzewi. Nawet w czarnej literackiej czy filmowej twórczości. Bo my Polacy wolimy blaski, brzaski, półcienie, znieczulenie i oklaski. Dyskusję po tym spektaklu zeszła na poboczne tory. Obronne wobec porażającej wizji polskiego specyficznego środowiska. Nędzy i ubóstwa mentalnego. Wobec tego, my wolelibyśmy być Europejczykami. I tu zawrzało. Zaprzaństwem polskości wolelibyśmy być? Odejściem w siną dal europejskości? Czy jesteśmy Europejczykami? No od wieki wieków! Ale kto to taki ten Europejczyk? Czy taki, co w nosie publicznie nie dłubie? Czy taki, co zęby szczotkuje dwa razy dziennie? Co się szoruje w wonnej wannie? Ubiera ze sznytem? Sprawnie operuje nożem i widelcem? Bąków przy stole nie puszcza? Językami wła-

da? No kto taki ten Europejczyk? Może to ten, który jest jak Jan bez Ziemi i wszędzie się czuje u siebie, pod każdym słońcem i księżycem? Wolne żarty. Żaden bodaj naród w Unii Europejskiej nie przeżywa takich rozterek. A w tym kraju, w Wielkiej Brytanii, żyje przekrój niefrasobliwych w tej materii ludzi. Żyją razem, ale osobno. Wykorzenienie narodowości na rzecz fikcyjnej europejskości jest trudne, niepotrzebne i świadczące o kompleksie niższości. Albo podświadomej wyższości wobec rodaków. Scena Poetycka w Londynie nie jest zbiorowiskiem romantycznych dziewczyn ani zawiedzionych życiem pań w nieokreślonym wieku. Ani porzuconych żon, mężów czy kochasiów szukających w poezji pocieszenia. Nie jest też schroniskiem dla niewyżytych uciekinierów od rzeczywistości. Jest, czy powinna być sceną pięknego, twórczego języka. Otwartą dla wszystkich. Zapraszam, by użyć nieznośnej formy kupieckiej. I domagam się Tuwima. Jego natchnionej poezji. Bez rąbanki, bez rapowania, bez wygibasów i młynków rąk i nóg na scenie, czym nas uraczono w grudniu w Ognisku Polskim w Londynie. Był TU-wim bez Tuwima przy uniesieniach paru pań i widzów w liczbie nie przekraczającej dwudziestu. A reportaż w TVP Polonia z tego smutnego spektaklu był swoistą manipulacją. Ale przecież żyjemy w świecie nieustającej manipulacji mediów. Dziękuję raz jeszcze za przywilej korzystania z niemanipulowanych szpalt „Nowego Czasu”. I nie pytajcie mnie o wiek, ani o moją bojową przeszłość. I never speak about the past. I had one but it did not last.

Say it loud, I am Polish and I am proud

eye witness Teresa Bazarnik

– I znów przyjdzie grupka ludzi. Będzie obciach – mówi mój towarzysz podróży na Downing Street. No tak, jest poniedziałek, druga po południu. Na kogo liczyć? Na emerytów i bezrobotnych? A przecież protest ma być przeciwko dyskryminacji tych, którzy pracują i płacą podatki, oczekują więc takiego samego traktowania, jak wszyscy inni mieszkańcy Wysp. David Cameron okazał się lizusem i tchórzem. Imigrantów jest tu cała masa, ale najłatwiej uderzyć w tych, którzy nie zrobią demonstracji maszerującej w towarzystwie tubylczych dobroróbek z Marble Arch na Trafalgar Square zatrzymując cały ruch. Tych, którzy nie wstrząsną organizacjami stojącymi na straży rasowej równości i politycznej poprawności. To Polacy, jest ich bardzo dużo (ostatni spis powszechny wykazał, że polski jest drugim co do liczebności językiem mówionym na Wyspach). Niezorganizowani, niereprezentowani, niewyróżniający się kolorem skóry. A podlizać się trzeba, przecież wybory, słupki popularności spadają, a społeczne niezadowo-

lenie rośnie. Na kogoś trzeba winę zrzucić. Zawsze to jakieś pocieszenie, jak się winowajcę znajdzie. Oto on. W moim lokalnym sklepie Aldi (mój Waitrose w Peckham) młodziutki Anglik obsługujący kasę (niezwykła rzadkość! – robię tam zakupy od piętnastu lat) zwraca się do czarnoskórej klientki pakującej powoli swoje zakupy. W Aldim kasjerzy pracują jak Deutsche machine – zaobserwowała kiedyś celnie moja bystra siostrzenica. Klienci też starają się być szybcy, ale nie wszyscy. Trzeba ich wtedy zabawić rozmową. – Popatrz, ten, ten i tamta – kasjer wskazuje na pozostałe trzy kasy – wszyscy Polacy. A tu o pracę tak ciężko. – Niewinna rozmowa – mówi mój sąsiad, któremu opowiadam, co usłyszałam. Tak, może być niewinna, zależy od okoliczności. Ale na wszelki wypadek, panie Cameron, niech pan ze słowami uważa i nie podlizuje się w tak tandetny sposób. Polscy emigranci, którzy walczyli w II wojnie światowej, również o Wielką Brytanię, pamiętają tabliczki na

pubach: No dogs, no Irish, no Poles. Polska unijna fala emigracyjna nie przypłynęła tu jak tsunami. Poprzednia ekipa rządząca stworzyła do tego odpowiednie warunki: pozwolenie na pracę dla migrantów z włączonej do Unii Polski. Wtedy byli potrzebni. Oglądaliśmy liczne reportaże telewizyjne pokazujące piekarza z miasteczka w Yorkshire, dumnego, że jego piekarnia znów wypieka bułeczki, młode polskie ekspedientki ładne i uprzejme, a piekarze profesjonalni. Właściciela myjni samochodowej, szczęśliwego, że biznes znów się kręci. Rozradowane matki, które nie muszą już dojeżdżać do dentysty 15 mil, bo przyjechał dentysta z Polski i otworzył gabinet od kilku lat zamknięty na cztery spusty. Pół tysiąca Polaków, wszystkich generacji, wszystkich fal emigracyjnych oraz urodzonych tu, na Wyspach, w poniedziałkowe popołudnie 24 lutego skandowało z takim impetem przed Downing Street, że ich głos nie mógł być niesłyszalny. We expect your respect, panie Cameron. Nic więcej…

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 02 (200) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Pub jest integralną częścią kultury angielskiej. Nie powiodły się próby przeniesienia go na inny grunt. Pizzeria w Krakowie ma się dobrze. Pub w Krakowie przypomina polską gospodę. A puby w Anglii przeżywają swój poważny kryzys. Pinta lub dwie w lokalnym pubie to dla wielu Anglików codzienny rytuał. Pub jest (przynajmniej do niedawna był) centrum życia towarzyskiego okolicznych mieszkańców. W społeczeństwie o wyraźnych podziałach klasowych był najbardziej demokratyczną z demokratycznych instytucji. Bywalcy znali się, i w zależności od dzielnicy, lord X pił piwo z majstrem Y. Barman był najczęściej właścicielem lub dzierżawcą i znał wszystkie lokalne plotki. Był też dobrze zorientowany w wydarzeniach politycznych. O polityce dyskutowano, ale bez antagonizmów partyjnych. Każdy miał prawo do swoich wyborów i nikt go za to nie atakował, co najwyżej kpił w złośliwej, ale bezpiecznej konwencji angielskiego humoru. Chociaż od czasów I wojny światowej puby zamykane były o jedenastej wieczorem i na kilka godzin w ciągu dnia, właściciele nie mieli problemu z klientami przedłużającymi sesję. Nikt nikogo nie wyrzucał. Konwencja była jasna: last order please i klalsyczny dzwoneczek zza baru brzmiał jak zaklęcie. A potem można było ten last order w spokoju dopijać w trakcie sprzątania pubu, a jeśli właściciel był zaprzyjaźniony, zdarzało się, że przy zasłoniętych już oknach i zamkniętych drzwiach John podchodził do pompy i rozlewał jeszcze po jednym piwie na swój rachunek. Jeszcze kilka lat temu, z wyjątkiem Australijczyków i Kiwi – czyli obywateli Nowej Zelandii, w pubach nie pracowali cudzoziemcy. W tym przedstawieniu liczył się bowiem język. Nie wystarczała podstawowa znajomość angielskiego, ważne były niuanse i językowe kalambury. Klient przychodził do pubu nie tylko na piwo, szukał w barmanie dowcipnego partnera do rozmowy. Przez lata miałem swoje „lokalne” puby w różnych częściach Londynu z powodu rozrzuconych po mieście znajomych, którzy zwykli zapraszać mnie do swojego ulubionego pubu. Po przedstawieniu mnie i po kilku sesjach, stawałem się bywalcem. Nie musiałem precyzować

swojego zamówienia – barman na mój widok napełniał kufel, informował mnie też dlaczego Joe lub Harry nie siedzi jeszcze na swoim miejscu. Z Joe przerobiliśmy całą historię, filozofię i rozwiązaliśmy wszystkie problemy świata, poza jednym – zagrożeniami dla kultury pubowej. Chociaż Joe coś chyba przeczuwał i konsekwentnie nie poddawał się nowym modom. Bez względu na pogodę nigdy nie zmienił swojego ale na zimny lager i nie wychodził z pubu na zewnątrz, choć „okoliczności przyrody” były piękne, Tamiza skąpana w słońcu. – Nie płacę tylko za piwo, płacę także za prawo do przebywania w pubie – wyjaśnił mi na początku naszej znajomości. Ponieważ przestałem bywać w tamtej części Londynu, straciliśmy na jakiś czas kontakt. Jak się okazało… na zawsze. Kiedy po dłuższej przerwie odwiedziłem nasz pub, zamiast Joe znalazłem tabliczkę przykręconą do lady – Tu siedział Joe – z datą urodzenia i śmierci. Nie znam drugiego takiego miejsca, gdzie w ten sposób honoruje się wiernego klienta. Poczułem smutek i dumę, że należałem do jego wybranego grona dyskutantów. Nie ma już Joe, nie ma mojego drugiego wiernego druha Harry’ego i jego nieodłącznego czteronożnego przyjaciela Balbo. I coraz trudniej znaleźć pub, który by przypominał stare klimaty. Coraz trudniej też prowadzić pubowe gawędy. A za chwilę do pubów będziemy jeździć jak do skansenów – na głęboką angielską wieś. Przy okazji refleksji na temat londyńskich pubów ogarnęła mnie nostalgia za pierwszym numerem „Nowego Czasu”, kiedy z niepokojem czekałem w drukarni aż zejdzie z maszyn, chociaż nowicjuszem w tym fachu nie byłem. I przy dwusetnym wydaniu ten niepokój nadal jest, może w innym stopniu, albo charakterze, ale jest. A jak przestanie dokuczać, będzie to wyraźny sygnał, że nastał czas na zmiany. Póki co, zapewniam naszych wiernych czytelników, takich znaków nie widzę.

kronika absurdu Myli się ten, kto myśli, że 90-letni generał niewiele już może. Sensacją mediów, nie tylko w Polsce (informację podał również brytyjski „Daily Mail”), jest ostatnia odsłona z życia generała Jaruzelskiego, jak się okazuje – życia intymnego. Zdrowie nie pozwala generałowi stawiać się na rozprawach sądowych, ale dopisuje w rubasznych zabawach pod kołdrą z pielęgniarką. Żona zagroziła rozwodem. Próba ocieplenia wizerunku generała? Stary człowiek, a może… Prawdziwy chłop, jaki tam zbrodniarz. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Czego (nie) chce Majdan? Najkrócej trwający pokój w nowoczesnej Europie będzie się zapewne nazywał Pax Sikorski. Polski minister spraw zagranicznych odegrał kluczową rolę w mediacji pomiędzy ukraińską opozycją a prezydentem Janukowyczem. I chwała mu za to – gdyby jego misja się nie powiodła, ofiar śmiertelnych mogłoby być znacznie więcej. Eurodeputowany PO Jacek Protasiewicz zaraz po podpisaniu porozumienia ogłosił, że Sikorski zasługuje na Pokojową Nagrodę Nobla, co bardzo szybko okazało się grubą przesadą, uzasadnioną jedynie interesem partyjnej propagandy. Już kilkanaście minut później było wiadomo, że kijowski Majdan z wielką rezerwą odnosi się do przywódców opozycyjnych partii, nie chce czekać do grudnia na przedterminowe wybory i ustąpienie prezydenta, żąda też osądzenia winnych masakry. Janukowycz szybciej niż unijni mediatorzy i komentatorzy w rodzaju Protasiewicza zrozumiał, że opozycja będzie musiała ulec Majdanowi i nie dotrzyma warunków porozumienia, więc pospiesznie uciekł z Kijowa. Wynegocjowane przez Sikorskiego porozumienie nie przetrwało nawet doby. Powtarzam – było bezcenne, bo powstrzymało rozlew krwi. Nie było jednak trwałym rozwiązaniem politycznego konfliktu, bo zostało przyjęte przez strony, które nie są dziś wyrazicielami ukraińskich dążeń, ani faktycznymi reprezentantami społeczeństwa. Takim reprezentantem jest Majdan i by zrozumieć, co może się stać z Ukrainą w najbliższym czasie, warto zasta-

nowić się nad wolą Majdanu i jego pragnieniami. Thimothy Snyder, amerykański politolog twierdzi, że Majdan jest ukraińską wersją starogreckiej agory, czyli formą realizacji demokracji bezpośredniej. Wydaje mi się, że się myli, lepiej znając tradycję antyczną od ukraińskiej. Majdan, sądzę, jest współczesną wersją kozackiego wiecu, wielogodzinnej, czasem wielodniowej rady, podczas której każdy z „braci-Kozaków” ma równe prawo głosu. To odwołanie do kozackiej tradycji ma tu kapitalne znaczenie – oznacza po prostu to, że Ukraina ma dosyć urzędowego rytuału politycznego, połączonego z bizantyńskim stylem życia i celebracji władzy. Spekulacje, że Majdan zaufa Kliczce, Jacyniukowi, czy uwolnionej z więzienia Julii Tymoszenko są nieporozumieniem. Pomijam, że na Ukrainie pamięta się „zasługi” Tymoszenko w demontażu pomarańczowej rewolucji i niszczeniu prezydenta Juszczenki. Chodzi raczej o to, że Majdan nie chce demokracji przedstawicielskiej , opartej o dotychczasowe reguły i wykorzystującej ludzi obecnych dotychczas na politycznej scenie. Jak wiec kozacki, Majdan chętnie wybrałby swoich przedstawicieli i pełnomocników, zachowując jednak możliwość stałej nad nimi kontroli i rozliczania ich postępków w trybie bardziej częstotliwym niż tryb wyborczy. Mamy do czynienia z pewną utopijną wizją demokracji bezpośredniej i wspólnotowej, wizją, której nie da się pogodzić z

partyjno-koalicyjnymi porozumieniami parlamentarnymi. Prawdę mówiąc, wygląda na to, że ani Rada Najwyższa, ani przywódcy parlamentarnej opozycji, ani Majdan nie będą miały decydującego głosu w sprawie przyszłego rozwoju wypadków. Parlament nie przeciwstawi się Majdanowi, bo jest zbyt słaby, nie będzie też w stanie zaspokoić roszczeń Majdanu. Dawny aparat państwowy Janukowycza rozpada się w ekspresowym tempie – jego funkcjonariusze widzą już, że ten, któremu służyli, nie obroni ich przed gniewem ludu, porzucają więc swoje posterunki, proszą „rewolucjonistów” o wybaczenie, zaś ci, którzy są zbyt skompromitowani, by na wybaczenie liczyć, kryją się, gdzie kto może i marzą o azylu w Moskwie lub w Mińsku. Rada Najwyższa powoła oczywiście wkrótce jakiś rząd tymczasowy, będzie on jednak miał bardzo ograniczone zaufanie Majdanu, który stale będzie rościł sobie pretensje do bezpośredniej kontroli poczynań rządzących. Do tego dochodzi czynnik ekonomiczny – Ukraina bankrutuje i potrzebowałaby programu naprawczego bardziej dotkliwego dla przeciętnego obywatela niż przed laty polski plan Balcerowicza. Słaba władza nie będzie w stanie takiego programu wdrożyć i przeprowadzić. Chaos na Ukrainie pogłębi się. W tej sytuacji, niestety, przyszłość zależeć będzie od Putina i od tego, w jaki sposób Rosja będzie chciała zadbać o swoje interesy w Donbasie i na Krymie, o swoją mniejszość etniczną, wreszcie o flotę czarnomorską.


12 |

02 (200) 2014 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

STARS OF SOLIDARITY Andrzej and Joanna Gwiazda talk at Ognisko Polskie, London t is a cold, snowy Sunday, 30 January 1982 – International Day of Solidarity, London. Waves of Poles – emigres, war veterans, naturalized, politically stranded, or those born here together with British support, are all part of a 20,000 strong protest. Frozen, but seething with heated anger, they march through central London to vent their wrath against Soviet-Polish oppression . It is their first chance, to demonstrate in defiant tangible strength, their solidarity with Solidarity – Solidarność. It is a protest against: Martial Law; illegal internment; brutality by the ZOMO police; the deaths of one hundred protestors; and against Gen. Jaruzelski’s Soviet led repression of Solidarity and the political, economic freedom and rights of Polish citizens. In effect Solidarnosc’s dramatic showdown, with the Soviet Union’s Polish repressive puppet regime is also what millions of displaced Poles around the world had been awaiting for thirty seven years – since the allies’ Yalta sell-out of Poland to Stalin and the Soviet Union in 1945. In London itself excited ‘exiled’ pockets of support for Solidarnosc spring up at various points. At Philbeach Gardens, SW5 under the direction of now one-time Polish Finance Minister, Jacek Rostowski, the ‘Solidarity Trade Union Trade Working Group’, makes it’s voice heard. Not far up the road at Nevern Square, Earls Court, one-time Editor of „Tydzien Polski”, Jan Chodakowski makes his premises available for the production of posters and leaflets. Medical Aid For Poland (still going strong to this day), springs up in Ealing, West London, and elsewhere. Even Polonia’s beloved Fawley Court plays host to Solidarity fund raising events. And so onto 2014. What has changed, what has been achieved, is ‘Soviet’ communism really dead, has it all for Poles’ everywhere been a 30 year long false dawn…?

I

Photo Henryka Woźniczka

Andrzej Gwiazda in discussion with FCOB Chairman, Mirek Malevski

The collapse of Soviet-Stalinist communism? It all started ominously, and courageously in Gdansk, Poland, in 1968. It all supposedly ended happily with the Round Table Talks in Warsaw 1989. In between they were tumultuous, epoch changing days, weeks, months and years. Churchill’s image laden coinage, “The Iron Curtain” describing the dire strait-jacket of Soviet communism, was ripped apart – shredded. Stalin’s dream tyranny – for millions, a forty year nightmare – was driven out, first from Poland, and in a seismic domino effect, the communist clear-out raged through Soviet occupied Eastern Europe, and then the Soviet republics. Out went the Berlin Wall, and even the reprehensible Allies’ post war, 1945 Poland sell-out, the Yalta Agreement was ‘torn up’. At the heart of this revolution, was Gdansk/Sopot port and shipyard, trades union founded Solidarity. In the maelstrom of the revolt was of course Lech Walesa, and ‘staunch’ friend and ally Andrzej Gwiazda – the conscience of Solidarity. But how the years change things. On Sunday, 9 February at Ognisko, we are to hear of a perhaps sad, embittered, very different story. A sobering version of events not so new to Poland, and now less novel to the outside world. The whole Solidarity movement was rigged, a political charade, a pre-rehearsed sweet conspiracy, including inter alia – an army of psychologist puppet masters pulling the strings where else (?), but in the Kremlin of course – or so we are led to believe. Even worse: Walesa was allegedly an informer/collaborator; many of his mates communist cronies; and the Round Table Talks (1989) a sell-

out – some say even more catastrophic than Yalta. Here we have Andrzej and Joanna Gwiazda’s first hand account of those glorious, now it seems in parts inglorious, Solidarity ‘revolutionary’ days. The first talk, Dlaczego robotnicy przegrali (Why the workers lost out), is at POSK, and the second, Geneza obecnej sytuacji Polski, (The origins of current Poland), held at Ognisko, (Sunday, 9 February), is introduced by Elżbieta Listos, who holds aloft a special poster by renowned Polish graphic artist Andrzej Lichota – a nibbled ‘Solidarity fishtail, crying out ‘Help’: SOLIDARNOŚĆ – RATUNKU ! Andrzej Gwiazda, 79, takes the floor. His frame is frailer, smaller, than his photo images suggest. (Many of us in Ognisko’s famous Hemar Salon are seeing Gwiazda for the first time). His fiery intellectual power, and strength of personality is there, identified by that – now greying – famous hedgehog-like sweep of thick set swept back hair, beard and whiskers, plus two arches of bushy eyebrows, out of which peer two kindly blue eyes. Microphone in hand – you can picture him in defiant mood taking to the barricades, and rousing the shipyard workers (stocznia) in 1980s Gdansk. Addressing his Ognisko audience Gwiazda starts a little surprisingly on the 2010 tragic Smolensk air disaster, in which 200 Polish dignitaries and personnel die. The drawn out investigation into the mysterious air crash on Russian territory is a sham he maintains. Many of the Smolensk findings fly in the face of both common sense and science…why one plane..? why were certain politicians not on board..? Murky. The next issue is the Round Table Talks. Gwiazda is adamant that these Round Table Talks, were a sham, letting diluted soviet style communism in through new Poland’s back door. He refers to Prof. W. Cenckiewicz and his Institute of National Remembrance (IPN) findings on Lech Walesa, which allege that the Solidarity hero was a ‘collaborator’ for the communist regime. Bewildering, and sad stuff. Gwiazda goes so far as to even suggest that since the first heady 1968 agitiations in the Sopot/Gdansk/ Gdynia ports, where the strike was a preprogrammed ‘prowokacja’ (provocation), thereafter carefully monitored and controlled to the tune of the oppressive Soviet-Polish regime. Gdansk, differed in that there the “spontaniczny bunt” (spontaneous rebellion), was less controllable, due to the sacking of heroine Anna Walentynowicz. Whilst the protestors had no modern fighting facilities, helicopters, or the like, but printing presses, leafleting, and sheer human will and organization led to a tightly knit nationwide patriotic Polish revolt – at one point Solidarity numbered ten million members ! owever, not all was sweetness itself. Not only with Solidarity’s progress but in the Ognisko hall itself. There is a bitter exchange between a clearly rattled Gwiazda, and a journalist in the front row. The issue is over the role of some third shady parties’ with whom Gwiazda was allegedly in cahoots. Gwiazda then continues; beneath the surface the despised regime kept control of events through a network of subsversive spying and collaboration. Says Gwiazda: “Our biggest fear was not the torture or terror that the oppressors could inflict, but not trusting those in our ranks – who was spy and who not, who was spying on whom.” Lethal. In this context Gwiazda makes his distaste for Lech Walesa quite obvious, accusing him of collaborating, and in essence detrimental to the honest name of Solidarity. In effect the supposed Round Table Talks (Warsaw, 1989) under economist Balcerowicz’s influence was one huge ‘Joke’. Joanna Gwiazda takes over the microphone. Black hair tied back in a bun, glasses, and in black cardigan, and white shirt with ruff, she looks more a kindly Polish Aunt, than a leading revolutionary. She says the Round Table Talks essentially crippled Poland’s econonomy from the outset. Poland’s massive potential utilizing it ‘s massive natural resources was doomed from the word go. She gave a detailed insight into how the shipbuilding industry was wrecked, how workers were literally “working for nothing” to survive, how institutions were plundered, and the profits and riches, ending up in monoplistic ‘Oligarch’ style greedy hands. At this stage there is another interruption, and more commotion from the floor. A highly disgruntled baldheaded Pole, looking like a Japanese Sumo wrestler – as broad as he is tall – attacks the Gwiazda’s. Poland’s catastrophic decline, socially and economically is all their

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

fault he hollers. Poles are exiting Poland abroad, in their millions, in search of work, and a new life, like lemmings in a hopeful freefall jamboree – but with no safety net. Ognisko ‘bouncers’ try to contain ‘Sumo Marian’. Real name, Marian Lukasik , this protestor’s – possibly a planted heckler – gripe is with the GMB (British General Union). His moan is unclear. He is eventually forced out of the hall to a chorus of ‘Cheerio, Cheerio…’. Joanna Gwiazda carries on with her theme: the destruction of Poland’s ship building industry, incompetent business ‘planning’, and the willful, negative rundown of worker incentives and almost non-existent output. She praises the essential high, ingrained intelligence of Poles’, their curiosity, and ability – academic or otherwise – to learn, and garner, absorb knowledge and respond to new ideas. She mentions the ludicrous ‘export’ of Polish built ships at 30% value/‘discount’ to (Soviet) Russia. It is all sadly a Polish tale of woe after woe. What are we to make of it..? t this point news filters into the room about the near critical ill-health of Zbyszek Romaszewski, a leading light in the Solidarity movement. The hall rises to its feet, and as if in a reenactment of a Gdansk shipyard strike vigil, a somber, heartfelt prayer of “ Zdrowas Mario”, (Hail Mary) for Romaszewski is declaimed.

A

Photo Henryka Woźniczka

Joanna Gwiazda signing Andrzej Lichota's 'new' Solidarity poster

H

What indeed, are we to make of it all ? Of Andrzej and Joanna Gwiazda, one thing is certain. They are morally and intellectually courageous. They are morally and intellectually honest. But have they missed the ‘boat’ ? Their friends, Adam Michnik gets rich, and richer, with publishing „Gazeta Wyborcza”. Lech Walesa, and others, gorge themselves on their fame and make money. As for the Gwiazdas? Well it is only apparent after the meeting, that even in their relative financial poverty they think first of others. A whip round/collection in the Ognisko Hemar Salon yields barely £200. The book sales are not that strong. But the first thought of the Gwiazdas is not for themselves, but to donate the takings, (says Elzbieta Listos in private), to either the needy Obywatela Klub Gazety Polskiej, or towards the rent of a hall for Solidarity in Gdansk and Gdynia. Maybe the Solidarity crusade has not gone to idealistic and pragmatic plan, or made riches. But the conscience of Solidarnosc, Andrzej and Joanna Gwiazda, have wealth beyond imagination, a belief in their words, and a sound, peaceful mind. A political faith and integrity unlike many in the Solidarity movement, today they doubtless sleep soundly at night…Ach SOLIDARNOŚĆ ? Whither hast thou gone ..?

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


|13

nowy czas | 02 (200) 2014

drugi brzeg

Zbigniew Romaszewski 1940 – 2014

W wieku 74 lat zmarł Zbigniew Romaszewski, legenda opozycji antykomunistycznej, działacz KOR i Solidarności, wieloletni senator i wicemarszałek Senatu. W 2011 roku został odznaczony Orderem Orła Białego. Zbigniew Romaszewski urodził się w Warszawie 2 lutego 1940 roku. Po Powstaniu Warszawskim został wywieziony wraz z matką do obozu pracy w Gross Rosen. W 1964 roku ukończył studia na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. W paź-

dzierniku 1980 roku obronił doktorat w Instytucie Fizyki Polskiej Akademii Nauk, gdzie pracował od ukończenia studiów do 1983 roku. W latach 70. był aktywnym uczestnikiem opozycji demokratycznej. W 1976 roku po protestach robotniczych w Radomiu i Ursusie organizował pomoc dla represjonowanych robotników. Był aktywnym członkiem Komitetu Obrony Robotników. Wraz z żoną Zofią prowadził Biuro Interwencyjne KOR, które rejestrowało nadużycia władzy i niosło pomoc

Edward Żebrowski 1935 – 2014 W wieku 78 lat, zmarł Edward Żebrowski, wybitny artysta, twórca filmów Ocalenie, Szpital przemienienia, W biały dzień, współautor scenariuszy wielu filmów Krzysztofa Zanussiego. Edward Żebrowski to nie tylko historia polskiego kina, to również historia literatury i przykład komunistycznych represji. Zanim został reżyserem, miał już na swoim koncie debiut literacki. Był autorem bardzo dobrze przyjętych opowiadań. Przyjaźnił się z Markiem Hłasko i z Ireneuszem Iredyńskim. Ich styl życia jsam w sobie był manifestacją polityczną. Z Ireneuszem Iredyńskim trafił do więzienia po sfingowanym procesie o gwałt. Iredyński odsiedział trzy lata, Żebrowski wyszedł na wolność wcześniej. W więzieniu poważnie zachorował, co wpłynęło na charakter jego filmowej twórczości. Przed wyrokiem skończył Szkołę Filmową w Łodzi. Tam zaprzyjaźnił się z Krzysztofem Zanussim. Mieszkali w jednym pokoju – on buntownik, spędzający sporo czasu na biesiadach, Zanussi – typ ascetyczny. Podobno przez dłuższy czas zwracali się do siebie per pan i stołowali się w odzielnych barach mlecznych. Po latach tworzyli razem filmy. Pierwszym filmem Żebrowskiego było Ocalenie (1972) według jego własnego scenariusza, nagrodzone na festiwalu w Valladolid oraz Chicago. Już ten film stanowił zapowiedź powolnego, oszczędnego,

wręcz ascetycznego stylu. W 1978 roku zekranizował Szpital Przemienienia na podstawie powieści Stanisława Lema. Otrzymał za niego nagrodę na festiwalu w Locarno i Warnie oraz Srebrne Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku. Dwa lata później na tymże festiwalu otrzymał ponownie Srebrne Lwy za film W biały dzień (1980) według prozy Władysława Terleckiego. Pierwowzór literacki inspirowany był zmanipulowanym procesem wybitnego krytyka i filozofa Stanisława Brzozowskiego, oskarżonego w 1908 roku o współpracę z tajną policją carską.

prawną i materialną dla poszkodowanych. Na przełomie roku 1979/80 zorganizował Komisję Helsińską, nadzorującą wprowadzanie w życie postanowień Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE). Pod jego redakcją Komisja opublikowała Raport Madrycki omawiający stan przestrzegania praw człowieka w PRL. W latach 1980-1981 kierował Komisją Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”, został wybrany do Prezydium „Solidarności” Zarządu Regionu Mazowsze, a następnie do Komisji Krajowej. W stanie wojennym ukrywał się, był poszukiwany przez SB. W tym czasie zorganizował podziemne Radio „Solidarność”. Pierwszą audycję nadano 12 kwietnia 1982 roku w Warszawie. Aresztowany w sierpniu 1982 roku, był sądzony w dwóch kolejnych procesach: twórców Radia „Solidarność” i Komitetu Samopomocy Społecznej KOR. Został skazany w lutym 1983 roku; wyszedł na wolność na mocy amnestii w sierpniu 1984 roku.; uniewinniono go w 1991 r. Po zwolnieniu z więzienia, centralne władze PAN uniemożliwiły mu podjęcie dalszej pracy w Instytucie Fizyki w Warszawie. Został zatrudniony wówczas jako redaktor „Acta Physica Polonica” w Instytucie Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po uwolnieniu kierował też reaktywowaną w podziemiu Komisją Interwencji i Praworządności NSZZ „S”, która zajmowała się dokumentowaniem przypadków represji i pomocą ofiarom. W 1988 r. Komisja organizowała pomoc dla strajkujących robotników (Stalowa Wola, Nowa Huta, kopalnie Górnego Śląska, Szczecin, Gdańsk). W 1988 r. zorganizował I Międzynarodową Konferencję Praw Człowieka w kościele w Mistrzejowicach w Nowej Hucie pod Krakowem. II Międzynarodowa Konferencja Praw Człowieka odbyła się w 1990 r. w Leningradzie . W 1998 r. Romaszewski założył Fundację Obrony Praw Człowieka.

Od 1989 roku Zbigniew Romaszewski zasiadał w Senacie. W 2007 roku został wicemarszałkiem Senatu. – Zasiadając w Izbie Wyższej nieprzerwanie od I kadencji do roku 2011, współtworzył etos senatora wolnej Polski. Był doktorem fizyki, ale życie poświęcił sprawom ludzkim. Niestrudzenie pokazywał, że solidarność to walka o wolność razem z innymi. Myślą i sercem był zawsze z tymi, którzy walczyli o szacunek, godność i prawa człowieka – podkreślił prezydent RP Bronisław Komorowski. Ten biogram, obfitujący w daty to jednocześnie historia polskiej opozycji demokratycznej. Zbigniew Romaszewski był uczestnikiem najważniejszych wydażeń, które doprowadziły do upadku komunizmu. Do końca pozostawał wierny swojej postawie, która wynikała bardziej z etosu obywatelskiego niż poglądów politycznych. Miał wrażliwość lewicową i prawicowe poglądy. Byłego wicemarszałka Senatu Zbigniewa Romaszewskiego, który mandat senatora sprawował nieprzerwanie przez siedem kadencji, upamiętnił Senat RP – „Żegnamy wielkiego patriotę i dobrego człowieka, który życie poświęcił Polsce i ludziom. Chylimy czoło przed Zbigniewem Romaszewskim za jego odwagę występowania w obronie pokrzywdzonych, za wierność wyznawanym wartościom i rzetelność w życiu publicznym, za czynny udział w walce o wolność, a potem w budowaniu zrębów nowej, demokratycznej Rzeczypospolitej” – głosi uchwała. „Był – chyba mogę użyć tego określenia – współczesnym rycerzem. Rycerzem dobrej sprawy, rycerzem sprawy praw człowieka, sprawy obrony zwykłych ludzi, bo przez cały czas kontynuował wysiłki zmierzające do tego, by tym zwykłym ludziom pomagać” – powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas mszy świętej żałobnej.

Czerwone maki na Monte Cassino własnością niemieckiej klancelarii prawnej Trudno o większą ironię losu, albo chichot historii. Jak się okazuje, prawa autorskie do tego „drugiego polskiego hymnu” posiada niemiecka kancelaria prawna z Monachium, a tantiemy pobiera niemiecki odpowiednik polskiego ZAIKS-u, GEMA. Sprawę ujawnił polski kompozytor Lech Makowiecki, który chciał wykorzystać fragmenty tej patriotycznej pieśni na swojej płycie. W ten sposób dotarł do niemieckiej kancelarii. Chodzi o prawa autorskie do melodii skomponowanej przez Alfreda Schütza. Słowa napisał Feliks Konarski (znany pod pseudonimem Ref-Ren). W przeciwieństwie do losu praw autorskich, historia powstania tej najczęściej śpiewanej pieśni z okresu II wojny światowej jest dobrze znana. Feliks Konarski napisał słowa w trakcie oblężenia klasztoru na Monte Cassino i w nocy poprosił Schütza, znanego przedwojennego kompozytora, o skomponowanie muzyki do gotowego już tekstu. W ciągu następnego dnia, 18 maja 1944 roku żołnierze 2. Korpusu generała Andersa zdobyli klasztor i tego samego dnia dla uczczenia zwycięstwa śpiewali: Czerwone maki na Monte Cassino, Zamiast rosy piły polską krew… Po tych makach szedł żołnierz i ginął, Lecz od śmierci silniejszy był gniew!

Przejdą lata i wieki przeminą, Pozostaną ślady dawnych dni!… I tylko maki na Monte Cassino Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi! Po wojnie Feliks Konarski znalazł się w Londynie, współpracował z Marianem Hemarem, między innymi w Ognisku Polskim. W latach 60. wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł w 1991 roku, w przeddzień planowanego wyjazdu do Polski. Inaczej potoczyły się losy Alfreda Schütza. Po zakończeniu wojny emigrował do Brazylii, gdzie pracował w rewiach São Paulo i Rio de Janeiro. Do Europy wrócił w 1961 roku, zamieszkał w Monachium. Współpracował z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. Zmarł w Monachium w 1999 roku, zapomniany i w biedzie. To właśnie wtedy jego prawa autorskie przejęła kancelaria niemiecka. – Bez jej wiedzy i zgody nie można ani w żaden sposób ingerować w utwór, ani twórczo wykorzystywać jego fragmentów – tłumaczy muzyk Lech Makowiecki, który chciał wykorzystać fragment Czerwonych maków w swojej balladzie Klasztor. Byliśmy w tym czasie zbyt zajęci transformacją ustrojową. Polski MSZ poproszony o komentarz zaznaczył, że sprawa dotyczy prawa handlowego, co nie leży w kompetencji ministerstwa. (gm)


14 |

02 (200) 2014 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

O emigracji zarobkowej i świetności Rzeczpospolitej kiej Brytanii cierpi na swoistą „emigracyjną schizofrenię”. Z jednej strony ciężko pracujemy wszędzie tam, gdzie rdzennym mieszkańcom Albionu, czy emigrantom z innych części świata nie chce się już tak ciężko pracować za liche stawki. Z drugiej strony masowo latamy na polskiego karpia przy wigilijnym stole, kupujemy mieszkania nad Bugiem i Wartą, budujemy domy z nadzieją, że po trudach i znojach emigracji, rozprostujemy w ojczyźnie swoje stare kości. A Londyn i Wyspy Brytyjskie traktujemy jak poczekalnię, stan przejściowy, zawieszenie w nieokreślonej przestrzeni pomiędzy polskością zogniskowaną w kościołach i setkach sklepów z polską żywnością a obcą i często niezrozumiałą brytyjskością.

KU POKRZEPIENIU SERC

Smutna prawda w oczy kole. Czy ktoś chce czy nie, prawda jest taka, że wyjeżdżaliśmy i wyjeżdżamy z kraju przede wszystkim za chlebem. Taka to już historia nasza, biedna i kwaśna, że jak nie emigrowaliśmy za chlebem, to uciekaliśmy z kraju, by nam, powstańcom, głów nie ścięto.

Robert Alexander Gajdziński

Czy zawsze byliśmy zmuszani wyjeżdżać z kraju „za chlebem”, bo w chałupie Chude i Kiepskie a podszyte Gorzkim, jak pisał w Transatlantyku Witold Gombrowicz? Czy zawsze musieliśmy uciekać po krwawych i nieskutecznych powstaniach czy paskudnych rozbiorach? Ileż to ich było? – Od emigracji barskiej (1772), potem trzeciomajowej (1793), emigracji po III rozbiorze (1795), oraz kolejnych falach emigracyjnych po upadających zrywach narodowowyzwoleńczych, takich jak powstanie listopadowe (1831), czy powstanie styczniowe (1863), nie licząc emigracji po 1939 i 1945 roku, i tych najnowszych. Kiedyś, w zamierzchłych czasach świetności Rzeczpospolitej było inaczej. Kiedyś, o naszych poddanych Korony, zabiegano w całej Europie! Tak jak dzisiaj zresztą zabiega się o polskich programistów czy polskich speców od funduszy hedgingowych, chętnie zatrudnianych w londyńskim City. Dzisiejszy jednak stosunek Zachodu do Polski jest diametralnie różny od tego sprzed wieków. Czy to za sprawą sąsiadów, czy może za sprawą emigracji zarobkowej tak się stało? I jakie są właściwie korzenie tej naszej emigracji zarobkowej?

EmIGRaCja ZaROBKOWa Warto zwrócić uwagę na fakt, że trzeci rozbiór Polski (1795) zbiega się czasowo z zatwierdzeniem konstytucji Stanów Zjednoczonych (1798). Większość historyków uważa, że Polska emigracja zarobkowa wywodzi się z czasów ostatniego rozbioru Polski, kiedy to opieszały i powolny rozwój gospodarczy na ziemiach należących zwłaszcza do Prus, zmusił masy ludzi do szukania pracy za granicą. Jednocześnie otwartość granic młodych państw, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, spowodowała, że do samej tylko Ameryki wyemigrowało za pracą około miliona Polaków. Edward Kołodziej w książce pt: Emigracja z ziem polskich i Polonia 1831-1939 szacuje, że tylko w okresie od 1880 do 1914 roku ziemie polskie opuściło na stałe prawie 2,5 mln ludzi, z któ-

rych najwięcej, bo ponad 2 mln przybyło do USA, ponad 100 tys. do Brazylii, 70 tys. do Argentyny oraz 33 tys. do Kanady. Reszta rozproszyła się po całym świecie. Jeśli dodać do emigracji zamorskiej emigrację na Zachód, uzyskamy łączną liczbę około 5 mln Polaków żyjących poza granicami Polski w momencie jej powstawania w listopadzie 1918 roku. Emigracja zarobkowa jest więc nierozłącznie wpisana w historię Polski od końca XVIII wieku i nikogo nie powinno dziwić, że niebawem połowa rodaków może na stałe lub czasowo mieszkać poza granicami kraju. Polityka wobec tak licznej polskiej emigracji była jednym z najważniejszych składników zagranicznej polityki Polski międzywojennej, skutecznie realizowana przez wszystkie rządy II RP. Polska międzywojenna starała się tym, dla których nie było w kraju szans na rozwój, stworzyć te szanse za granicą. Polska nie miała nigdy aspiracji kolonialnych, a zakup tysięcy hektarów ziemi w Brazylii, Argentynie czy Boliwii miał na celu stworzenie zwartych skupisk polskich, zapewnienie godnego życia wychodźstwu oraz umożliwienie emigrantom i potomkom wcześniejszej emigracji jej kontaktów z krajem. W tym celu chciano nawet zainwestować w budowę linii kolejowej w brazylijskiej Paranie w 1935 roku, która miała połączyć polskie osady. Jednak rząd Brazylii przestraszył się utraty kontroli nad tymi terenami. Celem tak rozsądnej polityki emigracyjnej było też rozładowywanie napięć społecznych w kraju, zwłaszcza wśród biedniejszych jej warstw. A jak dzisiaj rządy III RP dbają o prawie dziesięciomilionową emigrację zarobkową, która poprzez przywiązanie do Ojczyzny i kontakt z bliskimi, zostawia w niej corocznie miliardy złotych? Jak się o nas dzisiaj troszczy Rzeczpospolita? Niech każdy sobie sam odpowie. Dzisiejsi emigranci zarobkowi z polskich wsi i miasteczek, to przysłowiowe bociany. Unia Europejska i tanie latanie na śniadanie sprawiły, że większość polskiej emigracji zarobkowej w Wiel-

Zanurzmy się teraz na dłuższa chwilę w zamierzchłej historii Najjaśniejszej i zacznijmy od słowa drukowanego, od książek. Z punktu widzenia czysto bibliograficznego warto przypomnieć, że pierwszą książką drukowaną w układzie współczesnym, to znaczy mającą kartę tytułową z tytułem książki, nazwiskiem autora i oficyną wydawniczą wraz z dokładną datą wydania, jest dzieło Piotra Hiszpana, wydane przez polskiego uczonego Jana z Głogowa w 1500 roku. Szperanie w archiwach British Museum czy Uniwersytetu Jagiellońskiego prowadzi czasem do zaskakujących odkryć i wniosków. W żadnej innej dziedzinie nie widać tak wyraźnie wysiłku Polaków w rozwój cywilizacji europejskiej wschodzącego renesansu, jak w sztuce drukarskiej. Wystarczy poszperać w biografii Stanisława Polaka, by dowiedzieć się, jak swoją oficyną wydawniczą dźwignął zalaną przez najazdy muzułmanów, upadłą kulturę hiszpańską. Druk książek w owych czasach podporządkowany był przede wszystkim religii i władzy świeckiej drukującej prawa i dekrety. Stanisław Polak pierwszy stworzył wydawnictwo, które wydawało przede wszystkim klasyków starożytnych i współczesną beletrystykę hiszpańską, co było w historii słowa drukowanego, rewolucją. Podobnie John Lettou (Lettou w staroangielskim znaczy Litwa) w Anglii, który jako pierwszy Polak, znany we Włoszech jako Jan Adam, stał się pionierem drukarstwa angielskiego w XV wieku i zapoczątkował akademicką oficynę wydawniczą zwaną dzisiaj Oxford University Press. Akademia Krakowska wydała Europie najlepszych drukarzy i wydawców, a do Krakowa zgłaszali się z całej ówczesnej Europy wszyscy, którzy chcieli w swoim kraju ruszyć prężne oficyny wydawnicze. Kto dzisiaj wie, że naszą smołą, na którą przez długie wieki Polska miała monopol, smołowane były wszystkie statki brytyjskiej floty? Dzisiaj, w dobie wszechobecnych produktów ropy naftowej, mało kto z młodszego pokolenia wie, co to jest smoła i jak się ją z węgla pozyskiwało. Polska nie chciała i nie musiała rozglądać się za koloniami na innych kontynentach, bo wszystko, czego nam było trzeba, znajdowaliśmy u siebie, a na Europie Zachodniej nie bardzo nam zależało. Gdy Brytyjczycy i Hiszpanie zakładali kolonie, nasz Samuel Zborowski, nasi Wiśniowieccy czy Zasławscy znajdowali swoje kolonie wewnątrz Polski, na Dzikich Polach, w pustkowiach i moczarach Białorusi czy też na bezludnych stepach Ukrainy. Na Zachód wyjeżdżaliśmy przez długie wieki dla dopełnienia edukacji, na nabożeństwa lub na zabawy, znajdując u siebie w kraju przez wieki, wszystko, czego było nam potrzeba, aby żyć swobodnie i godnie się rozwijać. Nic więc

dziwnego, że Jan Kochanowski w swoich wierszach dziękował Bogu za te hojne dary… za dobrodziejstwa, którym nie masz miary. Trudno sobie na przykład dzisiaj wyobrazić, że kiedyś odpowiedniki dzisiejszych zachodnich dzienników i gazet zapełnione były pozytywnymi wiadomościami z Polski, artykułami i rozprawami o sprawach sarmackich. Pisano z szacunkiem nawet o sprawach błahych, jak chrzciny na zamku w Krakowie czy poświęcenie kościoła w Gdańsku w obecności Króla Jegomościa. Gdy chodziło o sprawy ważne, takie jak choćby klęska cecorska czy zwycięstwa chocimskie, prasa zachodnia przez długie miesiące o niczym innym nie pisała. Zachłystywano się na przykład, nie tylko w ówczesnych odpowiednikach brytyjskich „wydań specjalnych” zamachem Piekarskiego, rozpisując się o jego mękach. W „Gazecie Antwerpskiej” w 1621 roku sprawa Piekarskiego posłużyła do jednej z pierwszych ilustracji, które od tego czasu na stałe zagościły w prasie periodycznej, czyli w odpowiednikach naszych dzisiejszych gazet. Takich polskich perełek, zapomnianych przez nas, jest mnóstwo. Polacy byli podziwiani na Zachodzie nie tylko z powodu swej wspaniałości i szczodrości, pewności siebie i poczucia godności osobistej, ale przede wszystkim podziwiano nas za wszechstronne wykształcenie. Nikt nie władał tyloma językami co panowie polscy i nikt im nie dorównywał ogładą towarzyską. Być może dlatego też nas tak chętnie kiedyś zapraszano i goszczono, że nie zależało nam na Zachodzie, nie byliśmy w najmniejszym stopniu uzależnieni ani politycznie, ani gospodarczo od Zachodu. Nie musieliśmy wyjeżdżać za chlebem. Z końcem XVI wieku Polska była jednym z najpotężniejszych mocarstw Europy i jednym z najważniejszych elementów kultury ówczesnego świata.

KIEdy SPOjRZĄ Na NaS Z SZaCUNKEIm? Być może śmieszne i absurdalne – w dobie tabletów, taniego latania, komórek i przepastnych bibliotek e-booków wielkości główki od szpilki, które każdy może dzisiaj mieć w swoim czytniku – wydaje się wracanie do zamierzchłej historii pełnej dumnych z siebie Polaków. Dzisiaj Polska nadal wydaje swoich Stanisławów Polaków i Janów Adamów w postaci programistów, menedżerów i ekspertów, którzy zajmują wysokie stanowiska nie tylko w Londynie, Paryżu i Brukseli. Wielu Rodaków jednak albo unika rozmów o Polsce albo wstydzi się, nie znajdując powodów do dumy. Gdyby ktoś mocno trzasnął pięścią w stół i stanowczo określił nasze silne polskie stanowisko, to może wreszcie Europa spojrzałaby na nas z szacunkiem i uznaniem i nie winiono by nas za bezrobocie i zabieranie pracy biednym młodym Anglikom, którzy, jak wiadomo, wolą grać w golfa i pobierać zasiłki niż pracować za minimalną stawkę. Zepchnięto nas do roli słabego, uległego i biednego kraju, który nie ma nawet co marzyć o tym, by dorównać Wielkiej Brytanii, Francji czy Hiszpanii. Czy znajdzie się kiedyś w Polsce ktoś, kto stwierdzi, że jesteśmy silni, mamy podstawy do dumy i skutecznie doprowadzi do tego, by szanowano nas nie tylko w Europie Zachodniej? A może ktoś taki, kto chce realizować swoje marzenia o silnej Polsce, pracuje i zbiera w tej chwili doświadczenie w Londynie, Berlinie albo Moskwie? Autor był londyńskim korespondentem tygodnika „Newsweek Polska” w latach 2001-2012.


|15

nowy czas | 02 (200) 2014

ludzie i miejsca

Alicji, lwicy parkietu, trudno było się oprzeć

Wiecznie młoda Pani Irena bawi się jak za dawnych lat. Partnerów do tańca nie brakowało

Prezesa Nicka Kelseya zdążyliśmy zidentyfikować zanim założył maskę

The newly refurbished Ognisko Restaurant, in the beautiful old townhouse that is the home to Ognisko Polskie, is open to the public for lunch and dinner seven days a week.

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

BAL W OGNISKU Członkowie Zarządu Elżbieta Wernik i Andrzej Błoński pewnie z przyjemnością rozluźnili nadwerężone długimi godzinami pracy mięśnie

Miał być bal wenecki, ale choć były maski, można go nazwać Balem Zarzyckim. Bo to właśnie znakomita londyńska projektantka Basia Zarzycka, o silnych polskich korzeniach, o które zadbała jej mama, wykreowała w Ognisku świat magiczny. Do niczego nieporównywalny. Może tylko do niej samej, bo sama przypomina feeryczne dzieło sztuki. Wykreowała go charytatywnie. Dla Ogniska. Bo długo walczyliśmy o to, by to miejsce znów nam służyło. Polsko-brytyjskiej społeczności, tak jak kiedyś, w latach swej świetności. Na bale, koncerty, spotkania, wernisaże, koncerty, chrzciny i wesela. Byśmy mogli z niego korzystać i być dumni, że takie miejsce mamy. Wydawało się niektórym z nas, że bal za drogi, burzyliśmy się nieco, ale kiedy się okazało, że tworzą się tam rajskie klimaty, z oddanymi, mrówczo pracującymi do późnych godzin nocnych członkami pod czujnym okiem Basi Zarzyckiej, wysoka cena jakby się skurczyła. Bal rozpoczął się drinkami, potem wytworna kolacja w specjalnie na tę okazję zaaranżowanej restauracji, też pod okiem naszej Basi kochanej – bo czyż ktokolwiek, kto wie o jej zaangażowaniu może nazwać ją inaczej? Po kolacji tańce w Sali Hemara przy swingujących rytmach. I niezwykle radosna, bezpretensjonalna atmosfera. Miejsce piękne i wytworne, ale bez pompy i sztuczności. Starsi z młodszymi. Tango przeplatane luźnymi pląsami. Na co kto miał ochotę. Jeśli chciał w parze, tańczył w parze, jeśli swobodne pląsy były komuś bardziej do twarzy, pląsał nieskrępowanie. Była też loteria, która wsparła wysuszoną remontami kasę Ogniska. Miejmy nadzieję, że bale staną się znów tradycją tego miejsca, bo taniec rozluźnia nie tylko mięśnie, ale łagodzi obyczaje.

Teresa Bazarnik

Magiczny świat w Sali Hemara

We offer a la carte as well as set lunch and pre theatre menus ( £16.50 for 2 courses). The bar is open from 11am til 11pm serving coffee, tea, light snacks and cakes. In the summer months you can enjoy eating outside on our covered terrace, while there is a events space on the first floor ideal for larger parties, weddings or meetings. Basia Zarzycka tworzy swój magiczny świat

We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant

Ci państwo z pewnością mieliby szansę w konkursie na najbardziej oryginalne maski

55 Exhibition Road London SW7 2PN Ognisko Restaurant 020 7589 55 Exhibition road0101 London SW7 2PN www.ogniskorestaurant.co.uk 020 7589 0101 info@ogniskorestaurant.co.uk

www.ogniskorestaurant.co.uk i


16 |

02 (200) 2014 | nowy czas

kultura

Ciekawość życia DAviDA BAiley „Ciekawość jest wszystkim. Jest siłą, która popycha nas do przodu” – powiedział David Bailey w przewodniku do swojej najnowszej wystawy zatytułowanej Stardust.

Anna Ryland

Ekspozycja w londyńskiej National Portrait Gallery, do której 75letni David Bailey wybrał ponad 250 prac, jest twórczą biografią fotografa-legendy i skandalisty. Jest to nie tylko imponujący przegląd półwiecznego dorobku artysty, ale również spojrzenie na jego barwne życie osobiste, w którym zapisały się nie tylko najbardziej znane osobistości sztuki, filmu czy polityki, ale również najpiękniejsze kobiety jego epoki, włącznie z Catherine Deveuve, jego drugą żoną. Bailey, urodzony w 1938 roku w londyńskim East Endzie, będzie zawsze pamiętany jako dokumentalista popkultury Londynu lat 60., którego ikony uwiecznił dla przyszłych pokoleń. Fotografią pasjonował się od najmłodszych lat, był samoukiem (z dysleksją), który na zawsze zachował pogardliwy stosunek do autorytetów akademickich i elity intelektualnej. Swój pierwszy aparat kupił w 1957 roku, a po odsłużeniu dwóch lat w RAF-ie, zaczął pracować w studio reklamowym, a następnie w pracowni fotograficznej. Wkrótce związał się z magazynem „Vogue”, dla którego przez 15 lat fotografował modę. Współpracował również z takimi pismami jak „Elle” i „Glamour”, ale zasłynął jako fotograf świata artystycznego i międzynarodowych celebrytów. Jego prace mają łatwo rozpoznawalny styl – są to głównie biało-czarne fotografie na białym tle, proste, czasem surowe w swojej wymowie. David Bailey jest przede wszystkim portrecistą. Natura i środowisko grają drugorzędną rolę w jego pracach. Znany jest z łatwości nawiązywania kontaktu ze swoimi modelami, co pozwala mu uchwycić nie tylko najważniejsze cechy portretowanej osoby, ale również nastrój chwili. Jest to szczególnie widoczne w prostych, a tak wyrazistych biało-czarnych portretach artystów – malarzy, reżyserów i fotografów – zawieszonych w głównym holu. Tutaj znany reżyser David Lean rzuca widzowi wyniosłe spojrzenie kamiennego posągu, podczas kiedy fotograf Cecil Beaton przybiera pozę klauna. Niezapomniane wrażenie sprawia również portret Brassaï, zrobiony u schyłku życia węgierskiego fotografa znanego z nocnych pejzaży Paryża, który jak stary gołąb spogląda z balkonu w ciemniejące niebo Nicei. Bailey nie upiększa portretowanych postaci – piękni fizycznie są tylko ci, których natura obdarzyła młodością i urodą. Jednak Bailey odkrywa przed widzem inne cechy swojego modela, zmuszając nas do patrzenia na niego swoimi oczami. Młody Ralph Fiennes z czaszką to sama wrażliwość i egzystencjalny dylemat Hamleta. Mia Farrow, której eteryczna twarz wynurza się z czerni, pojawia się jak kropla rosy na liściu, podczas gdy kolejne wizerunki Jacka Nicholsona – coraz starszego, z szerszym i bardziej szyderczym uśmiechem – to Jack Nicholson-kameleon i prześmiewca którego znamy. Dużą popularnością cieszy się sala z wizerunkami Rolling Stones. Z członkami tej grupy i ich kolejnymi partnerkami David kumplował się od wczesnych lat 60., zanim zostali gwiazdami rocka. Szczególnie z Mickiem Jaggerem łączyła artystę bliska przyjaźń, która zaowocowała wieloma portretami rockowca i jego grupy – na scenie i za kulisami. Wiele z tych portretów znalazło się na okład-

Bailey’s Stardust, National Portrait Gallery, St Martin's Place, WC2H 0HE. Wystawa czynna do 1 czerwca.

kach płyt Rolling Stones. Uwagę przyciąga dobrze znany portret młodego Micka w futrzanym kapturze, którego wyeksponowane mięsiste wargi stały się ulubionym elementem karykatur. Oddzielnym wyjątkiem twórczości Davida Bailey jest fotografia reportażowa, na której artysta utrwalił swoje wrażenia z podróży do Indii, Brazylii, Nowej Gwinei czy Australii. Tam miejscowy koloryt lub obrazy ubóstwa uzyskują status sceny ludzkiego dramatu. W 1984 roku Bailey, popierając wysiłki Boba Geldofa, który przy pomocy Band Aid zbierał fundusze dla ofiar głodu w Etiopii, odwiedził obozy uchodźców na granicy Sudanu i Etiopii. Zdjęcia zrezygnowanych matek przytulających dziecięce szkielety wstrząsają swoją prostotą wyrazu. Bailey za jednego ze swoich idoli uważał Boba Dylana, który nie bał się porażek artystycznych i gotowy był przerobić lub pożyczyć od mistrzów, aby stworzyć swój własny styl. Jako swojego mentora uważał Picassa, który powiedział, że „nie ma niepodważalnych zasad. Koło nie musi być okrągłe”. I właśnie takie otwarte i odważne podejście do tematu, techniki i materiału, wraz z ciągłą gotowością do eksperymentów jest cechą twórczości Davida Bailey. Niezwykłe wrażenie robi część ekspozycji zatytułowana Demokracja. Są to duże portrety ludzi, którzy w latach 2001-2005 zgłosili się na zaproszenie artysty pracującego nad serią aktów. Podejście Davida do tych portretów było demokratycznie ujednolicone. Artysta stawiał modele w odległości dwóch metrów od kamery używając białego tła, takiego samego światła i robił tylko sześć ujęć. Żadna z fotografii nie była retuszowana, więc nie ma tu idealizacji, która często charakteryzuje artystyczne akty. W obiektywie Davida nagość jest brutalna, czasami zdumiewająca, często wręcz brzydka. Ale o to właśnie chodziło artyście, który nie miał w zwyczaju przypochlebiać się publice. Mimo że przed kamerą Davida przesunęło się wiele pięknych kobiet (które nie rzadko zatrzymywały się również w jego sypialni), jedyną, która zostawiła trwały ślad w jego życiu jest jego czwarta żona i matka jego trojga dzieci, Catherine. Fotografie Catherine Dyer, która w 1986 roku została panią Bailey, wypełniają szczelnie ściany poświęconej jej sali. Jest tam wiele artystycznych portretów pięknej Catherine, zawodowej modelki, której uroda bardzo go inspirowała. Fotografując ją w ciąży, w czasie porodu i potem jako matkę artysta ukazuje swoją fascynację żoną i jej rolą w życiu rodziny, a jednocześnie odsłania rąbek swojej prywatności. Na fotografiach Davida Bailey stosunkowo często pojawia się czaszka. Nie tylko jako rekwizyt w rękach aktorów czy żony Catherine, ale również w niezależnych kompozycjach. W nich czaszki, udekorowane kwiatami czy owocami, stają się częścią martwej natury, skomponowanej w stylu prac siedemnastowiecznych holenderskich mistrzów. Bailey tak mówi o nich: „Są to portrety bez skóry i ciała. Podoba mi się idea, że wszyscy staniemy się kiedyś dziełem sztuki. Dla mnie czaszka jest ponadczasową rzeźbą”. Ta fascynacja bez wątpienia miała wpływ na tytuł wystawy. Stardust – pył gwiezdny – to nie tylko obecność Davida Bailey w świecie gwiazd i celebrytów. Pojawiamy się na świecie nagle, jak gwiazdy na horyzoncie, a zostaje po nas tylko pył – wyjaśnia artysta.


|17

nowy czas | 02 (200) 2014

Drinking alone with the Moon

kultura

errand, I found myself in front of substantial set of plate glass windows. Before I have looked at anything else my eyes caught sight of an incredible display of sculptural shapes, densely arranged like a forest of towers seemingly filling the entire showroom. ZHD letters arranged prominently on the outside of the building made me realize that it must be the gallery of Zaha Hadid Design. It was opened last year in May for Clerkenwell Design Week and houses her extraordinary ‘stuff’, the word I use deliberately. Dame Zaha Hadid, an Iraqi- English architect is now a household name in many countries and ranks equal among the greatest practitioners of the art of architecture. Like many of her famous predecessors, Zaha Hadid does not confine herself to buildings alone. Great architects are sculptors and concern themselves with form and material in equal measure. With the onset of digital technology and Computer Aided Design (CAD) a floodgates of possibilities have now opened. Buildings are getting higher and their shapes are changing character from angular blocks restricted by technology of materials to fluid, flowing structures in which Zaha Hadid excels. The gallery in Clerkenwell show an array of concept towers, illustrating their evolution. Small scale models are no longer built by model makers these days. They are printed in three dimensions by special printers translating CAD drawing data into sculptural reality. In a similar way, Hadid invents new shapes. The Gallery is full of beautiful objects. Revolutionary chairs, extraordinary sitting benches, mirrors, lamps and objects of everyday use, transformed into sculptural form. New art and architecture walking hand-in-hand.

Wojciech A. Sobczyński

From a pot of Wine among the flowers I drank alone. There was no one with me – Till, raising my cup, I asked the bright moon To bring me my shadow and make us three. Alas, the moon was unable to drink And my shadow tagged me vacantly; But still for a while I had these friends To cheer me through the end of spring..... I sang. The moon ecouraged me. I danced. My shadow tumbled after. As long as I knew, we were boon companions. And then I was drunk, and we lost one another. .......Shall good will ever be secure? I watch the long road of the River of Stars. Li Bai (701-762, Tang Dynasty) Zaha Hadid Design

A

s though conjured up by magic I am writing these words, looking out through the windows of my studio. In the darkness of the night the silver disk of a full moon is shining like a lantern. The stillness of a moment interrupted only by flickering lights of aeroplanes queuing for landing, on way to Heathrow Airport. A modern fast flowing river of metropolitan skies today. This ancient poem by Li Bai was sent to me a few days ago by a good friend, all the way from Honolulu, where she now lives. Knowing that I like to read a good verse or two, she included it together with a description of commemorative evening in the Honolulu Art Institute. The evening was dedicated to victims of recent Great Japanese Tsunami. I returned to writing my Nowy Czas piece a few hours later. It was a fortuitous interruption as in the meantime I saw a performance in Rosenfeld – Porcini Gallery. An evening of Haiku brought by Controluce Teatro d’Ombre (Controluce Shadow Theatre), who came from Turin together with other collaborators. Japanese pianist Eiko Yamaguchi, who played music by Nicola Campogrande composed specifically for this

occasion. The set combined music, video and light projections, shadow theatre and a hint of mime. All metaphorically underscored by the miniature verses of haiku. Amongst them well known authors ranging from 17th century Matsuo Basho to 20th century’s Kayoshi Takahama, whose haiku closed the program with words: Wind of autumn… To my eyes… Everything is haiku. It was an enjoyable evening made even more memorable by the surrounding artwork. Currently the gallery is holding an exhibition of Spanish artist Enrique Brinkman. This is his second one-man show in this country bringing him to attention of British public, until recently almost entirely unaware of his art. Brinkman’s recent output is mostly abstract. However, his incredible sense of colour and virtuosity of texture makes his pieces ‘speak without words’ in which beauty, rhythms and moods work hand-in-hand with architectural rigour. The exhibition runs until 29th of March. Honolulu and Li Bai, the theatre from Turin and the full moon above my window; are these just coincidences? Sometimes the sequences of events line up one after another, seemingly full of meaning that can neither be ignored nor taken seriously. I look them in the face and swim to the unknown. Walking along Goswell Road in Clerkenwell on a routine

Rosenfeld Porcini Gallery, 36 Newman Street, Fitzrovia, W1T 1PU Zaha Hadid Design Galler y, Gosswell Road, Clerkenwell, EC1V 7EZ

Japońskie haiku powraca na wokandę o tej porze roku. 11 marca zbliża się trzecia rocznica katastrofy trzęsienia ziemi w Japonii w 2011 roku. 7 kwietnia w Ognisku Polskim podczas wieczoru muzycznego z cyklu Music Moments pokazane zostaną obrazy Caroliny Khouri inspirowane haiku. Coroczny pokaz tych obrazów jest aktem solidarności z ofiarami, zarówno z tymi co przeżyli, jak i z tymi co odeszli. Serii obrazów Haiku Prelude – Haiku Kami towarzyszy książka, dochód z której wspiera edukację osieroconych dzieci. Jest to przedsięwzięcie godne poparcia, delikatne w swojej metaforycznej genezie, śmiałe w koncepcji plastycznej i o kolorze zbliżonym do tradycji japońskich. Honolulu i Li Bai, teatr z Turynu i księżyc nad moim oknem, czy to zwykle zbiegi okoliczności? Czasami sekwencje wypadków układają się w łańcuchy brzemienne znaczeniem, których nie można brać poważnie a jednocześnie trudno je ignorować. Wychodząc im naprzeciw poddaję się i płynę w nieznane.

Hammersmith Bridge Londyńskie mosty to osobna i fascynująca historia. Charakterystyczne i istotne dla tego miasta jest to, że jego włodarze już dawno uczynili Tamizę integralną i żywą częścią Londynu, a liczne mosty stanowią cześć tego planu. To niełatwe zadanie ujarzmić szaloną rzekę, z jej kilkumetrowymi przypływami i odpływami, płynącą co parę godzin w przeciwnych kierunkach. A mimo to każdy może jej niemal dotknąć, poczuć i spacerować wzdłuż obu jej brzegów. To dlatego ostatnio wybudowane mosty – Jubilee i Millennium służą wyłącznie pieszym. Jak bardzo jest to odmienny pomysł urbanis tyczny wie każdy, kto odwiedził Warszawę czy Nowy Jork. Tam rzeka jest odcięta od miasta str umieniem pędzących wzdłuż niej samochodów, a dr ugi brzeg jest już innym „miastem”. Każdy londyński most jest świadectwem czasu, w którym pows tawał. Śledząc ich historię budowy można jak w powiększającym szkle zobaczyć ówczesny poziom techniki, ar-

chitektoniczny gust decydentów, wyobraźnię planistów i stan zamożności miejskiej kasy. Jednym z moich ulubionych mos tów Londynu jes t Hammersmith Br idge, dzisiaj zabytek klasy II, ustanowiony przez szacowną English Heritage. Można podziwiać kunszt inżynierski jego projektantów (pier wszy londyński most wiszący); najpier w, w 1824 roku, był to William Tierney Clark, a po przebudowie w 1887 Sir Joseph Bazalgette. Można opowiadać o zabawnej fascynacji jego twórców architekturą włoskiej Toskanii czy o dramatycznych historiach zamachów bombowych IRA albo o nieodłącznym skojarzeniu ze słynnymi wyścigami wioślarskimi studentów uniwersytetów Oxford i Cambridge. Dla mnie ten most ma niezwykle urokliwą atmosferę, a jego kolor yt, wieże, bramy i latarnie przypominają mi stary Kraków – żeby jeszcze tylko jeździły po nim zaczarowane dorożki...

Tekst i rysunek: Maria Kaleta


18 |

02 (200) 2014 | nowy czas

kultura

Scena Poetycka POSK-u już nie boi się Masłowskiej

K

olejnym krokiem na drodze rozwoju niezwykle ambitnej i energicznej Sceny Poetyckiej POSK-u była próba czytana tekstu Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest, 26 stycznia w Jazz Café POSK. Premiera spektaklu cieszyła się tak wielkim powodzeniem, że powtórzono go w niedzielę 23 lutego. Masłowską można lubić lub nie, ale nie można jej ignorować. Biorąc na warsztat tekst Masłowskiej, która operuje mocnym językiem, obfitującym w ostre i często niecenzuralne słowa, reżyserka spektaklu Helena Kaut-Howson ryzykowała krytyczne przyjęcie ze strony wiernej publiczności Sceny, przyzwyczajonej do dotychczasowych propozycji repertuarowych opartych na pięknie brzmiącej polskiej poezji. Formuła spektakli czytanych nie jest nowa. Robi to wiele teatrów w Polsce i na świecie, a sztuka Między nami dobrze jest również prezentowana była w kraju w formie czytanego spektaklu. Oczywiście należy wspomnieć, że pełna wersja sceniczna tej sztuki grana jest już od pięciu lat w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Spektaklem tym Scena Poetycka niejako kontynuuje swoją oryginalną koncepcję, kiedy to dziesięć lat temu zaproponowała publiczności londyńskiej spotkanie z polską poezją w formie czytanych wieczorów poetyckich. Założycielka Sceny, doświadczona reżyserka teatralna Helena Kaut-Howson miała wspaniałą wi-

Od lewej: Teresa Greliak, Magda Włodarczyk, oraz Justyna Wnęk

zję stworzenia platformy prezentacji najlepszych dzieł polskiej poezji nie przypuszczając zapewne, że ta inicjatywa przeobrazi się w pełnospektaklowy teatr, który ewoluował od kameralnych wieczorów poetyckich przy świecach po pełne produkcje na Scenie Teatralnej POSKu. Zespół artystyczny Sceny to zawodowi aktorzy, piosenkarze i muzycy, którzy niestety nie mogą w pełni poświęcić się działalności teatralnej ze względu na uwarunkowania finansowe. Scena Poezji nie może zaoferować ani etatów, ani wynagrodzenia. Nowością ostatniej produkcji była współpraca z Polish Artists in London (PAiL), organizacją zrzeszającą polskich artystów: malarzy, aktorów, pisarzy, fotografów i filmowców z pokolenia, które osiedliło się w Wielkiej Brytanii po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Założycielka tej organizacji Margot Przymierska wcieliła się w jedną z postaci sztuki Masłowskiej, z dystansem znakomicie odtwarzając postać Edyty. Zresztą dobre aktorstwo emanowało cały czas ze sceny Jazz Café. Wydawałoby się, że koncepcja spektaklu czytanego zuboży ekspresję i ruch sceniczny, ale nic bardziej mylącego – aktorzy trzymając tekst w ręku byli pełni wyrazu i prawdziwości. Trudno wyróżnić któregokolwiek z aktorów, gdyż poziom aktorstwa był bardzo wyrównany, należy natomiast powitać nowe twarze w gronie aktorskim Sceny: Justynę

Wnęk, która świetnie wcieliła się w rolę Metalowej Dziewczynki, Tatianę Judycką za jej interpretację postaci pseudo-naiwnej Moniki oraz wspomnianą już Margot Przymierską – jako stylową i elegancką polską „lalkę”. Pozostałe role zostały znakomicie zagrane przez: Renatę Chmielewską, Teresę Greliak, Joannę Kańską, Magdę Włodarczyk, Konrada Łatachę i Wojtka Piekarskiego. Nie mniej ciekawa była druga część spektaklu, w której publiczność miała okazję spotkać się z aktorami i podzielić się swoimi wrażeniami z obejrzanego przedstawienia. Publiczność licznie dopisała na obu przedstawieniach, a na widowni pojawiło się wiele nowych twarzy. Dzięki współpracy z PAiL-em znacznie rozszerzył się krąg widowni, warto więc tę współpracę kontynuować, gdyż korzyści na pewno będą obopólne. Tak jak nie ma takiego samego spektaklu, tak i nie ma tej samej widowni i takiej samej dyskusji pospektaklowej. Tematem wspólnym dla obu dyskusji było prowokacyjne stwierdzenie Metalowej Dziewczynki: „Nie jestem żadną Polką, niby dlaczego? ...Jestem Europejką”. Nawiązując do tego stwierdzenia mówiono krytycznie o nowej tendencji wśród Polaków zamieszkujących na Zachodzie na kreowanie się na Europejczyka, o sztucznym zatracaniu naszych polskich korzeni. Było to zwłaszcza żywo komentowane po drugim spektaklu natomiast po pierwszym przedstawieniu publiczność bardziej koncentrowała się na temacie naszej historycznej przeszłości narodowej. Część widowni nawiązywała do postaci Osowiałej Babci, ciągle żyjącej wspomnieniami z II wojny światowej oraz do satyrycznego stwierdzenia Masłowskiej: „W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem Boskim, wszyscy ludzie byli Polakami”. Zarówno pierwsza jak i druga dyskusja dowiodła, jak żywo i głęboko widownia odebrała sztukę Masłowskiej, a zwłaszcza jej groteskowy obraz części społeczeństwa polskiego na przykładzie dysfunkcyjnej rodziny, żyjącej w biedzie, marzącej o bogactwie i zagranicznych podróżach, przeżywającej zanik więzi rodzinnych. Żarliwe wręcz zaangażowanie publiczności w dyskusję, która przeciągnęła się do późnych godzin wieczornych dowiodła, jak potrzebna jest taka forma rozmowy z widzem. Niewątpliwie Scenie Poetyckiej należą się duże słowa uznania za wprowadzenie tej interakcyjnej formuły do swoich propozycji teatralnych. Warto w przyszłości kontynuować tego typu spotkania z widzami, kiedy to na gorąco będzie można poznać opinię publiczności na temat obejrzanego spektaklu. Scena Poetycka to jedna z nielicznych ambitnych propozycji teatralnych w polskim Londynie, nawiązująca do dawnych tradycji Teatru Nowego lat 80. XX wieku i będąca znakomitym antidotum na zalew płytkich propozycji kulturalnych, jakimi nas częstują w ostatnich latach organizatorzy imprez.

Marek Greliak

KLATA DO DAMASZKU! Narodowy Stary Teatr, kiedyś najlepsza scena w Polsce, pod rządami nowego dyrektora Jana Klaty raz po raz wywołuje skandal. Przedstawienie zostało przerwane. Grupa widzów, pod wodzą znanego krakowskiego fotografika Stanisława Markowskiego, oburzonych symulacją seksu na scenie, powstała z miejsc i głośno dała wyraz swej dezaprobacie: „Hańba!”, „To jest teatr narodowy!”, „Żądamy takiego teatru, jaki robił Jarocki i Swinarski!”. Aktorzy przestali grać, a na scenie pojawił się nowy dyrektor, a zarazem reżyser obscenicznego przedstawienia, Jan Klata, wykrzykując: „Wynocha!” w stronę protestujących. Można przypuszczać, że protest na przedstawieniu Klaty (bo przecież nie Strindberga, tyle w tekście grafomańskich dodatków reżysera) Do Damaszku przysporzył spektaklowi popularności. Wielu widzów zaczęło przychodzić z czystej ciekawości, by zobaczyć na własne oczy kopulację Krzysztofa Globisza ze scenografią (a konkretnie kościotrupem), a tym bardziej Doroty Segdy ze swym scenicznym bratem. Spektakl jest gorszy niż się spodziewałem: nie tylko podczas oprotestowanych scen, ale właściwie przez cały czas jego trwania, a więc bite dwie godziny aktorzy, bez względu na wygłaszane kwestie, zostali zmuszeni przez reżysera do wykonywania ruchów frykcyjnych, przez co wszyscy wyglądają, jakby cierpieli na jakąś chroniczną dolegliwość miednicy. Przytaczane jest czasem zdanie Kazimierza Dejmka: „aktor jest od grania, jak d… od sr…a”. Zdanie, według mnie, głupie, bo odzierające aktorów z ich ludzkiej godności oraz osobistej odpowiedzialności za wymowę spektaklu, w którym biorą udział. Aktorzy z talentem, dorobkiem i warsztatem, fantastyczni artyści

tej miary co Segda czy Globisz, zostali przez Klatę na scenie upokorzeni. Obsadzeni w wulgarnej farsie, zamiast rozwinąć przed widzem wachlarz swego kunsztu, pajacują jak trzeciorzędni kabareciarze (ich produkcje na scenie nasuwały mi skojarzenia z najgorszymi skeczami kabaretów Koń Polski czy Łowcy-B). Aktorki nieustannie „przeginają śmiało ciało” lub konwulsyjnie miotają się po scenie i wyrzucają w górę kończyny, niczym martwa żaba porażona prądem na ćwiczeniach z biologii. Choreografia niebezpiecznie ociera się o taniec na rurze, gdy artystki w pantofelkach na wysokim obcasie wspinają się na druciane rusztowanie i spazmatycznie podrygują, zaś Dorota Segda wspina się na wyżyny swego talentu, gdy stojąc okrakiem nad leżącym Czernikiem, rytmicznie zadziera w górę kieckę. Jeśli pan Klata pozostanie dłużej na stanowisku dyrektora Narodowego Starego Teatru, przewiduję, że w naszej narodowej instytucji kultury, jaką jest Stary Teatr w Krakowie, zostaną zatrudnione na pełny etat striptizerki z klubów go-go. Główny bohater, Strindbergowski Nieznajomy, a Klatowski Idol, to artysta w kryzysie, jakby Mastroianni z Osiem i pół. Tyle że kreacja Marcina Czernika uczyniła z niego zaściankową podróbę Elvisa Presleya czy Michaela Jacksona. Jego głównym środkiem aktorskiego wyrazu jest opisane już wyżej kręcenie miednicą á la Elvis-pelvis i kompulsywne podnoszenie oraz opuszczanie ciemnych okularów. Jak podano w programie, autorem ruchów jest Maćko Prusak. Czy tych ruchów także? Wyrazem kryzysu twórczego są

Symulacja seksu na scenie w wykonaniu Doroty Segdy

wyrzucane z histeryczną zadyszką przemyślenia, godne egzystencjalnych rozterek Michała Wiśniewskiego czy cierpień młodego uczestnika Big Brothera. Nie sposób nie zauważyć silnego nasycenia spektaklu elementami „cywilizacji śmierci”. Nasycenie jest silne, a przy tym prostackie w swej dosłowności – kaplica czaszek (nie są to niestety Herbertowskie „zimne czaszki”), na których wyświetlana jest jeszcze wielka śpiewająca czaszka, kościotrup w szklanej trumnie-ołtarzu, głośno wykrzykiwane bluźnierstwa, heavy-metalowy akompaniament – wszystko to daje poczucie uczestnictwa raczej w jakimś satanistycznym obrzędzie niż przedstawieniu teatralnym. Klata tak nasycił dramat Strindberga elementami pop-kultury,


|19

nowy czas | 02 (200) 2014

CZAS PATRIOTY

C

zegoś takiego na Wyspach jeszcze nie przeżyłem. Rozgorączkowany tłum przed i po seansie przypomniał mi najlepsze czasy, kiedy film oglądany w kinie coś jeszcze znaczył. Setki ludzi mijały się w drzwiach, żywo dyskutując o filmie Jack Strong niczym o wielkim wydarzeniu kulturalnym. Publiczność nie przyszła na „tego sprzedawczyka, co powinien wisieć”, ani na „ostatniego wielkiego polskiego bohatera” (terminy z forów internetowych), tylko na thriller szpiegowski o naszym agencie wszechczasów. Podobno Władysław Pasikowski w ogóle nie myślał o historii Ryszarda Kuklińskiego, dopóki nie przypomniała mu o niej producentka Sylwia Wilkos, prywatnie znajoma Davida Fordena, który z ramienia CIA prowadził pułkownika jako agenta. Zapoznawawszy się z dostarczonymi materiałami Pasikowski miał podjąć decyzję, jak napisać scenariusz i potem zrobić film. Być może, po awanturach z Pokłosiem, reżyser stwierdził, że nie chce więcej brać udziału w nowożytnych waśniach polsko-polskich, być może po prostu przyjął, że Kukliński bohaterem jest i basta, w efekcie powstał film-laurka z bardzo jednowymiarową postacią w roli głównej. Według scenariusza to interwencja w Pradze w 1968 roku (której plany Kukliński współtworzył) oraz wydarzenia na Wybrzeżu w 1970 roku (nie licząc czysto teoretycznych planów inwazji ZSRR na zachód Europy) miały sprawić, że Kukliński wystąpił przeciw Układowi Warszawskiemu i Sowietom. Rykoszetem oberwało się i polskiej armii, ale tym Pasikowski nie zajmuje się prawie wcale, uznając (nie bez racji) władze PRL-u za marionetki Moskwy. Zadanie sfilmowania historii Ryszarda Kuklińskiego w formule thrillera od początku niosło ze sobą ryzyko braku napięcia, bo przecież wszyscy wiedzą, jak ta historia się skończyła. Z grubsza rzecz biorąc, suspens w filmie polega na tym, że bohaterowi coś akurat grozi, a on o tym nie wie. Wie za to widz, ale nic nie może zrobić, dlatego siedzi nerwowo i gryzie paznkcie. Trzeba jednak przyznać, że jest w filmie Jack Strong kilka scen, które naprawdę podnoszą poziom adrenaliny. Przyłapany przez kolegę z kontrwywiadu na robieniu zdjęć zapalniczką Kukliński z kamienną twarzą udaje, że nie może odpalić papierosa. Kiedy wynosi tajne dokumenty, jest tak zestresowany, że uderza głową w kolumnę i upada, rozrzucając papiery po całym korytarzu. Koledzy, niczego nie podejrzewając, przynoszą mu pozbierane dokumenty do ambulatorium. Bardzo mocne emocje budzi scena odprawy u Floriana Siwickiego, gdy wszyscy już wiedzą, że wśród ścisłego grona oficerów jest amerykański szpieg. – To ja – mówi trzęsącym się głosem Kukliński, sądząc, że dłużej tego napięcia nie wytrzyma. Wszyscy przerywają mu wpół słowa, nie dając dokończyć wyznania. Pełne napięcia są sce-

nym obrzędzie niż przedstawieniu teatralnym. Klata tak nasycił dramat Strindberga elementami pop-kultury, że uczynił z niego trywialny przekładaniec rock opery, wodewilu, koncertu metalowego, peep-show i kabaretu; najmniej tutaj prawdziwego teatru. Rozczarowuje tandetność dekoracji – scena jest jakby wnętrzem klatki, wyłożonej setkami plastikowych, nieudolnie wykonanych czaszek, ustawionych jedna na drugiej od podłogi do sufitu. Monotonię dekoracji ożywiają puszczane na scenę animacje i „efekty specjalne” z projektora – rodem z dyskoteki w remizie strażackiej. Kiedy siedziałem na widowni, atakowany inte-

W rolę pułkownika Kuklińskiego wcielił się Marcin Dorociński

ny końcowe – pułkownik nie może połączyć się z Amerykanami, gdy próbuje z całą rodziną uciec w Warszawy i gdy razem przekraczają granicę. Największe wrażenie robi jednak scena końcowa, gdy Kukliński w rocznicę śmierci pierwszego syna czeka na drugiego, który w tym samym czasie w dziwnych okolicznościach ginie na autostradzie. W filmie Pasikowskiego widać, że całe to szpiegowanie Kuklińskiego było z gruntu naiwne. Wiedział, że KGB wrzuciło jego poprzednika Olega Pieńkowskiego żywcem do pieca hutniczego, ale był idealistą do tego stopnia, że na spotkanie z oficerem obcego wywiadu przyszedł w wojskowym mundurze. Sądził, że współpracuje z wywiadem armii amerykańskiej i ratuje Polskę przed potencjalną apokalipsą, a przekazywał dokumenty CIA. Niezależnie od tego, co o nim sądzimy, nigdy nie przestaniemy o nim mówić. Zawsze będzie bohaterem, jeśli nie narodowym, to na pewno tragicznym. Ciekawa rzecz, że to nie Wajda, Kutz, Falk, Majewski, Krauze czy Zaorski – niewielu już zostało reżyserów próbujących zmierzyć się z naszą wielką, ale trudną historią – lecz Władysław Pasikowski wywołuje emocje i prowokuje do dyskusji. Udało mu się to kiedyś przy okazji Psów. Jeszcze świeżo odzyskana wolność nie okrzepła, jeszcze nie rozliczono winnych, a rany wciąż były otwarte, gdy Pasikowski bez pardonu posypał je solą i kazał widzom zmagać się z żywiołem upadłych esbeków. Mało tego, zmuszał, byśmy niektórych, jak Olo czy Franz, wręcz polubili. Niedawno w Pokłosiu odświeżył prowokacyjną formułę do tego stopnia, że doprowadził wielu widzów do paroksyzmu. Teraz opowiedział historię człowieka, którego Zbigniew Brzeziński nazwał „pierwszym polskim oficerem w NATO”. Nie zdziwię się, jeżeli pewnego dnia opowie własnym, niepodrabialnym i bezceremionialnym stylem o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 roku.

kultura

Chopinowi na urodziny Dla nas, Polaków, urodziny Chopina powinny być szczególną okazją, by świętować jego muzykę. I nieważne, czy jest to okrągła rocznica czy jubileusz. – Urodziny ma każdy i raz do roku je obchodzi, tym bardziej urodziny naszego największego kompozytora powinny być wystarczającym powodem byśmy się mogli spotkać i posłuchać jego muzyki. Dlaczego by więc nie obchodzić urodzin Chopina co roku? – pyta Łukasz Filipczak, młody, utalentowany polski pianista mieszkający w Londynie, którego spotykam w Ognisku Polskim przy Exhibition Road, gdzie przygotowuje się do swojego występu. – Z okazji urodzin Chopina zagramy trzy koncerty: 28 lutego, w wigilię urodzin Chopina, w Ognisku Polskim. Drugi koncert odbędzie się 1 marca, w urodziny kompozytora, w najstarszym polskim kościele w Londynie przy Devonia Road, gdzie wspólnie z siostrą [skrzypaczką, Magdaleną Filipczak – red.] zapoczątkowaliśmy prawie pięć lat temu cykl koncertów muzyki kameralnej Devonia Concert Series. Zagramy także koncert bardzo kameralny, 2 marca, w Studio Sienko Gallery w pobliżu Borough Station, gdzie właśnie prezentowana jest wystawa Symbolizm w abstrakcji. Będzie to koncert popołudniowy, połączony z wystawą i degustacją wina. Właścicielami galerii są Olga Sienko, uznana polska malarka, oraz jej mąż, Nowozelandczyk Paul Totton, producent i importer wina. Chopin skomponował tylko dwa koncerty fortepianowe, i obydwa zostaną zaprezentowane w czasie jednego wieczoru, co zdarza się niezwykle rzadko. Pianiści wystąpią z kwartetem smyczkowym. – Jest to substytut orkiestry symfonicznej – wyjaśnia Łukasz – bo wszystkie partie instrumentów dętych wplecione są w aranżację smyczkową. W ten sposób przeniesiemy się do czasów Chopina i tak powszechnych wtedy salonowych koncertów kameralnych. Trzy koncerty z rzędu, ale w różnych miejscach Londynu, ci sami artyści i ten sam program. – Chcemy dać szansę publiczności w różnych miejscach Londynu uczestniczyć w tym wydarzeniu – mówi Łukasz. – Wszystkie te miejsca, gdzie wystąpimy, związane są z promowaniem kultury. Ogniska nie trzeba reklamować, ale to, że jest tu od pewnego czasu fortepian, powinno spowodować, że oprócz bankietów, spotkań i wernisaży będzie tu regularnie rozbrzmiewać muzyka, a tym bardziej Chopin. Kościół na Devonii zajmuje się kulturą w bardzo szerokim zakresie, no i galeria sztuki, która w moim życiu pojawiła się od końca październiku ubiegłego roku. Jestem tam artystą rezydentem, gdzie przygotowuję się do wszystkich moich koncertów, co odczuwam jako wielki przywilej. Ola i Paul są współczesnymi mecenasami. Artyści potrzebują mecenasów. Ich pomoc jest bezcenna. Zapraszamy Czytelników na urodziny Chopina. Teresa Bazarnik

Jacek Ozaist

lektualnym tandeciarstwem, gitarowymi riffami ze wzmacniacza i wideoklipową estetyką miałem wrażenie, że czegoś mi tu brakuje. Teraz już wiem czego: zapachu popcornu! I piwa – koniecznie w plastikowych kubkach!

Marcin Kołpanowicz Piątek, 28 luty, godz. 19.00, OgnisKO POlsKie, 55 exhibition Road, sW7 2Pn

Od redakcji: Z Narodowego Teatru Starego w Krakowie na znak protestu przeciwko artystycznej linii programowej dyrektora Jana Klaty odeszli aktorzy-legendy, którzy tworzyli wielkość tej sceny: Anna Polony i Jerzy Trela.

sobota, 1 marca, 19, 30, POlsKi KOściÓŁ, 2 Devonia Road, n1 8JJ www.devoniaconcertseries.com niedziela, 2 marca, godz. 10.00 sTUDiO sienKO gAlleRY, 57a lant street, se1 1Qn


20 |

02 (200) 2014 | nowy czas

kultura

Zielone Żabki – pogująca lekcja historii Ja będę Twoim sumieniem, Ostrym żądłem wbije się w Twe sny. Na każdym kroku będę przypominał, Że jestem, że żyję, że istnieję... Nie zdążysz wyłączyć mojego mikrofonu, Zanim to słowo zabrzmi w setkach uszu. Całkiem niedawno ten fragment tekstu „Ostatni numer” wykrzyczany przez Smalca i Mistera 25 lat temu w zgorzeleckim MDK-u podczas koncertu Zielonych Żabek zadudnił po raz kolejny bardzo mocno w mojej głowie, rzucając wspomnieniami na prawo i lewo. Zrobił przy okazji miejsce na te całkiem nowe, tworzone na bieżąco myśli krążące po orbitach teraźniejszości. W gąszczu dzisiejszych zakłamań i częstego braku szacunku do historii i jej twórców, wspomnienia są faktami, które, jeśli prawdą są poparte, układają klocki życia w poprawnych rzędach. W ciągu jednej chwili, dzięki wydawnictwu „Pasażer zine and records”, stałem się posiadaczem własnych wspomnień w postaci płyty winylowej Zielonych Żabek z nagranym koncertem z 27 grudnia 1988 roku. Płyta została wydana w trzech różnych kolorach (różowy, czarny i zielony). Jest też wkładka wspomnieniowa Smalca i kilka zdjęć z tamtego okresu. Ja, z oczywistych pobudek, do mojej kolekcji wybrałem płytę koloru zielonego, ponieważ takowa powinna już od 25 lat być u mnie na półce pokryta ewentualnym kurzem. Była w naszych, żabkowych planach okazja (do której nigdy nie doszło) nagrania materiału Zielonych Żabek w wynajętym na tę okoliczność studio w Poznaniu. Wtedy to, pod koniec lat osiemdziesiątych, niezależna francuska wytwórnia wyłożyła kasę na realizację naszej pierwszej płyty w postaci winylu, którego kolor miał być właśnie zielony (co na tamte czasy było rzadkim przypadkiem). Niestety, z powodu – trywialnie ujmując – „szczeniackiej głupoty”, spotkanie czterech kolesi z zespołu w jednym miejscu, jednego dnia, o tej samej godzinie, wtedy, tam w Poznaniu nie nastąpiło, przekreślając niestety możliwość pozostawienia dla potomnych repertuaru, który ogrywaliśmy koncertując i jeżdżąc z miasta do miasta po całej Polsce. Każde inne późniejsze nagrania, moim zdaniem, nie nabrały takiej mocy, jaką mogłaby mieć niedoszła płyta studyjna Anno Domini 1989. Bo jak na przykład brzmiałyby moje bębny albo gitara Mistera, która na koncertach w rożnych miejscach rożnie brzmiała? Studyjna wersja rozwiałaby wątpliwości. Jakość sprzętu oferowanego nam do zagrania koncertu była wtedy w każdym mieście inna, wiec każdy występ miał swoją „oryginalność muzyczną”. Studyjne nagrania pewnie byłyby wypadkową naszych oczekiwań, „wskazówek” lub „dobrych rad” realizatora, dostępności do technicznych nowinek, jak też i na końcu, naszego potu, który zapewne pojawiłby się w trakcie ciężkiej pracy w studio. To już historia, do której powracam tylko i wyłącznie w kontekście sentymentu do minionych czasów. Zresztą bardzo podobnym sentymentem darzę fakt, że nie ma zapisu filmowego naszego koncertu w Jarocinie, na który wtedy nie zgodziliśmy się. Telewizja państwowa, a nie publiczna jak teraz, nie szła wtedy w parze z punk rockiem i pewnie nie idzie także dziś.

126p, teraz jest hybrydowa toyota. Jedyne co się nie zmieniło, to te same od lat riffy, które powtarzane przez kolejne pokolenia, wciąż lubię, bez względu na liczbę odsłon na YouTube. YouTube, MySpace, SoundCloud... wszędzie tam punk rock znalazł dla siebie miejsce i aż trudno sobie wyobrazić, że kiedyś było inaczej. Zachowując szacunek do twórców gatunku, hasło „no future!” dawno już straciło na aktualności. Punk rock może spokojnie iść w jakimkolwiek kierunku bez obawy, czy sobie poradzi. W moim mniemaniu, w momencie pojawienia się „wszech-dobra internetowego” hasło przetransformowało się w „what future?” Dziś wyznacznikiem popularności jest fejsbuk i liczba lajków. Kolczyk w nosie, uchu czy irokez nie są już żadnym szokiem i powodem do „konfliktu pokoleń”. „Kultura” W moim mieście dzieci Na ulicy grają w badmintona, Starsi i młodsi piją wino W bramach albo w swoich domach.

„Konflikt pokoleń” Wczoraj moja matka płakała, A nie umiałem zapytać się dlaczego. Dzisiaj w szkole kazali mi obciąć włosy.

A kultura tu podobno jest. Świadczy o tym nasz wspaniały dom kultury. Nawet z jego okien płynie nieraz jazz. To dlaczego jest, jak jest – nie rozumiem.

To właśnie tak rodzi się konflikt pokoleń, A ja ciągle słyszę, że od konfliktu to już prosto do zabójstwa Ludzie, ja się boję. Może jakiś kompromis? Sam już nie wiem...

Knajpy pełne są młodzieńców, Może twórczych może zdolnych. Ich ambicje giną w kuflach, Bo za dużo tu chwil wolnych.

Może rzadziej zaczniemy spóźniać się na obiad, A wy przestaniecie biegać z grzebieniami. Może potrafimy się zrozumieć.

Od ponad dziesięciu lat nie mieszkam w mieście, w którym to wszystko się zaczęło, gdzie z braku ogólnie pojętego kompromisu na otaczającą rzeczywistość, czterech kolesi pchnęło do życia zespół Zielone Żabki. Wtedy to właśnie w czasach PZPR, a nie internetu, Zielone Żabki z Jawora zaczęły swoją wędrówkę w nieznane. Wędrówkę, która trwa do dziś. Zespół istnieje, koncertuje, przyjmując na swój garb coraz to więcej lat do ewentualnego celebrowania. I to nic, że tylko Smalec jest oryginalnym członkiem składu, który wygrywał Jarocin 88'. To nic, że młodość przejęła pałeczkę w tej sztafecie zawiłego życia. To nic, że każdy stary żabkowiec wybrał w tej wędrówce własną ścieżkę. Życie pisze scenariusze dla nas

Punk rock jako gatunek, styl życia, na przełomie czasu, o którym ja mogę się wypowiadać, zmienił się bardzo. Jakie czasy, taki punk rock, bym rzekł, bez podejmowania tematu: dobrze czy źle się zmienił. Patrzę na „nowe” z perspektywy inżyniera Karwowskiego i powiem, że nieraz trudno jest zrozumieć to i owo w obliczu globalnej cybernetyzacji, bo tym różni się od siebie wiek XX (w którym rodził się punk) i wiek XXI (gdzie już przechodzi mutację). Kiedyś były ziny, teraz są fora internetowe. Kiedyś był fiat

wszystkich „aktorów ról własnych”. Dwadzieścia pięć lat to długi czas. Można już wielu rzeczy nie pamiętać. Inne z tegoż samego powodu mogą zostać poprzekręcane. Pamięć bywa zawodna, niestety. Dziś mamy płytę, która jest zwieńczeniem naszych wspólnych wtedy marzeń. Płytę nie studyjną ale „live”, która brzmi tak jak brzmiało wtedy życie, tego mroźnego grudniowego wieczora. Był wtedy Maken, który powiedział „Zielone Żabki zrobiły na mnie potężne wrażenie już w podbitym przez nich Jarocinie. Ich teksty dokładnie oddawały to, co czułem. Sposób ich podania, połączony z ciekawą muzyczną formą działał na emocje. Było to naprawdę z serca i mega autentyczne. Jawor pulsował wtedy podobną energią jak Zgorzelec.” To dzięki niemu zagraliśmy wtedy na jednej scenie z holenderskim De Kift, zespołem co mocą swą poraził niejednego. Była jakaś zadyma na płaszczyźnie punk – skin, bo to wtedy właśnie rodził się w bólach skinhead'owski ruch terroryzujący nasze koncerty. Było moje uwielbienie do Roberta Smith'a, Joy Division, Bauhaus i Xmal Deutschland. Były kasety BASF w Pewexie po niecałego dolara. Była „Trybuna Ludu”, PKP, PKS i Polo Cockta w sklepach „Społem”. Było wiele rzeczy… Potem było jeszcze więcej. W ciągu tych 25 lat każdy z nas przeszedł inną drogę. Każdy gdzie indziej dotarł w tej wędrówce przez życie. Anglia, Szwajcaria, Polska to trójkąt, w jakim aktualnie „stare żabki” się znalazły, robiąc sobie w ten sposób problem z ewentualnym spotkaniem. Smalca widuję regularnie. Bywamy często w tych samych miejscach związanych ze sceną punk. Trudniej jest w przypadku Mistera i Wicia, z którymi widuję się zdecydowanie za rzadko. Patrzę z dużym zainteresowaniem na to, jak Mirek Smalec „przeistoczył się” z chłopaka w glanach i przykrótkich spodniach, potrafiącego długo rozprawiać o zaletach picia herbaty, w kompletnego artystę, frontmana formacji GaGa Zielone Żabki – zespołu utworzonego ze zwycięzców Jarocina 1988 i 1992. Mogę sobie pozwolić na pisanie o tym, ponieważ niejedną taką herbatę z nim wypiłem w dworcowych barach, czekając na kolejny pociąg dokądś tam, rozpracowując przy okazji, w dyskusjach (co to końca nie miały) światopoglądy wszelakie na cząstki małe. Wiek stosowny również osiągam, co pozwala się mądrzyć z górki i pod górkę. Smalec „udowodnił” ojcu swemu... gdzie ma to wszystko! A po tym, co widzę z perspektywy 25 lat i 1315 km odległości miedzy nami, robi to ciągle, posiadając ten sam talent do przyciągania nowego pokolenia „młodzieży walczącej”.


|21

nowy czas | 02 (200) 2014

kultura

No to Grammy!

Numerek w krzaczkach

Najpierw kilka piw w knajpie pełnej goryczy i dymu wśród spoconych i pijanych twarzy, wśród zgnojonych złudzeń. Potem kupimy wino. Dzisiaj dziesiąty, zaczyna się życie. Pójdziemy do parku, będziemy się kochać. Miłość jak życie, miłość jak picie.

Ze zdobywcą tegorocznej Nagrody Grammy Włodkiem Pawlikiem rozmawia Sławek Orwat

Dwa lata temu zaprosiłem Smalca i młodą ekipę po raz pierwszy do Londynu. Zgrało się to wtedy z wydaniem przez nich nowej płyty „Alternatywne światy”. Płyta z fajnym kopem i ogromnie pozytywnym przekazem zrobiła na mnie duże wrażenie. Lisu, Łosiu i Czarny wnieśli świeżość muzyczną i okołomuzyczną też. Fajny czas z nimi spędzilem, zrozumiawszy jak ta ekipa funkcjonuje. Czuję, słuchając nowych Żabek, jak młoda krew wniosła energię, a teksty Smalca jak były kiedyś, tak i dziś są trafnym odzwierciedleniem tego, co nas otacza. Ciągle pyta, stwierdza, kogoś opieprza, z czymś się nie zgadza albo opowiada historie. Na kilka dni przed koncertem znowu mam pytanie: jak to się stało, że czas tak szybko poleciał do przodu? Pojawienie się płyty z materiałem sprzed 25 lat plus Disorder w tym samym miejscu i czasie na jednej scenie – mam nadzieję – pomogą mi w poszukiwaniu odpowiedzi. Zapraszam w sobotę, 29 marca, do The Grosvenor, 17 Sidney Rd SW9 0TP, Stockwell, gdzie obok GaGa ZZ wystąpi angielska legenda punk Disorder z Bristol, która po tylu latach ma wciąż głośno i dużo do powiedzenia, plus The Cockrockets – mocne uderzenie! Szybkie polubienie ich po dwóch minutach jest wielce prawdopodobne. Trzecia edycja „Old Punk Calling” jest ponownie szansą na „come back” do czasów, kiedy każdy z nas miał ileś tam lat, a świat miał inne kolory dnia powszedniego. Zapraszam po wspomnienia.

Tomek „Galik” Gala

– Dotychczas nazwisko Pawlik było w Polsce powszechnie kojarzone bardziej w świecie filmu. Czy ten ogromny sukces jaki stał się pana udziałem, jest dla pana zaskoczeniem, czy też spodziewał się pan tego od momentu nominacji?

– I tak i nie... Wielkim zaskoczeniem była nominacja albumu „Night in Calisia” do Grammy, o której dowiedziałem się 7-go grudnia w ubiegłym roku. Było więc wystarczająco dużo czasu, aby oswoić się z myślą, że mamy dużą szansę na zdobycie statuetki. W sumie zostało tylko 5 płyt na placu boju, w tym nasza. Jednak im było bliżej daty ceremonii wręczenia nagród, tym większy był mój sceptycyzm, ponieważ zaczęła przeważać świadomość udziału w typowo amerykańskiej kategorii, jaką jest muzyka jazzowa. Oczywiście, wielki wpływ na przyznanie Grammy miał udział w nagraniu słynnego amerykańskiego trębacza Randy'ego Breckera. Niemniej jednak inni muzycy na tej płycie to Polacy. No i ja, kompozytor tej muzyki... z Polski... Stąd eksplozja radości po ogłoszeniu werdyktu członków NARAS. – Skąd pomysł na taki album i dlaczego właśnie orkiestra kaliska?

Punkowy zespół Zielone Żabki powstał w roku 1987 w Jaworze. Rok później grupa nagrała w auli miejscowego LO trzy utwory, które wysłała organizatorom festiwalu Jarocin’88. W zestawie znajdował się między innymi utwór „Kultura”, który okazał się później sztandarowym hitem zespołu i całego festiwalu, a sama grupa sięgnęła po zwycięstwo. Po odebraniu z rąk Romka Rogowieckiego głównej nagrody – „Złotego kameleona”, zespół potłukł porcelanową statuetkę rozrzucając ze sceny drobne kawałki w tłum. Mirosław „Smalec” Malec – autor tekstów i lider krzyknął do festiwalowej widowni: „To dzięki Wam jesteśmy tu i teraz… każdemu należy się więc kawałek nagrody!” Autor powyższego artykułu, to perkusista z ówczesnego składu i jednocześnie znany organizator londyńskich koncertów pod szyldem „Old Punk Calling”.

– Muzyka pod wspólnym tytułem „Night in Calisia” powstała na zamówienie dyrektora Filharmonii Kaliskiej Adama Klocka w związku z obchodami 1850 lecia powstania Kalisza, które miały miejsce w 2010 roku. Po niezwykle udanym koncercie zdecydowaliśmy się nagrać ten materiał w studyjnych warunkach. Nagrań dokonano w 2011 w roku w warszawskich studiach Polskiego Radia. W roku 2012 płyta ukazała się w Polsce, a w ubiegłym roku w USA, wydana przez Summit Rec. – W jakim stopniu udział Randyego Breckera – trębacza, który na swoim koncie ma kolaboracje z takimi gigantami rocka amerykańskiego jak Frank Zappa czy Bruce Springsteen w nagraniu albumu „Night in Calisia”, miał wpływ na sukces tego krążka za oceanem?

– Tak jak już wspomniałem, na pewno znaczący, jednak co ciekawe, jego w 100 procentach autorska płyta „The Brecker Brothers Band Reunion” wydana prawie w tym samym czasie w Stanach co „Night in Calisia” nie otrzymała nominacji. Stąd wniosek, że trudno logicznie wytłumaczyć decyzję członków Akademii i jakie kryteria wzięły górę przy nominacji „Calisii”. – Randy Brecker nie jest jedynym amerykańskim muzykiem, z którym pan współpracował. Wcześniej pojawiali się także saksofonista Richie Cole czy perkusista Billy Hart. Co takiego jest w jazzie amerykańskim, że jest panu tak bliski?

– Rytm, swing, blues, spontaniczność i kreatywność, Frank Sinatra i John Coltrane, Gershwin i Miles Davies... nowa energia, którą jazz wniósł do obiegu kultury muzycznej XX wieku. – Czy konsekwentna popularyzacja amerykańskiego jazzu prowadzona latami przez Mariusza Adamiaka oraz liczne wyróżnienia jakie otrzymywał pan od legendarnego klubu Akwarium były swego rodzaju motywacją i miały wpływ na pana wielki sukces za oceanem?

– Rzeczywiście, w latach 90-tych po moim powrocie do Polski, po długim okresie emigracji związanym ze stanem wojennym, klub Akwarium był dla mnie drugim domem. Grałem tam bardzo często, a Mariusz był patronem wielu moich przedsięwzięć. Myślę tu przede wszystkim o płycie „Włodek Pawlik Trio Standards Live”, którą nagrałem w Akwarium wraz z Czarkiem Konradem i nieżyjącym już, wspaniałym kontrabasistą Zbyszkiem Wegehauptem. Ten 2-płytowy album zaowocował m.in. naszym występem na największym jazzowym festiwalu

w Europie „North Sea” w Hadze w 1998 roku, zresztą z dużym sukcesem. – A propos pana sukcesów. Grand Prix na Konkursie Jazzowym w Dunkierce, nagroda na Międzynarodowym Konkursie Kompozycji Jazzowych w Monaco, Fryderyk 2005 za Misterium Stabat Mater oraz od TVP Kultura 2006 za album „Anhelli” świadczą o tym, że w Polsce i w Europie posiada pan już od dawna ustaloną pozycję w świecie jazzu. Dlaczego więc nie było pana na pierwszych stronach gazet, jak miało to miejsce z wieloma mniej utytułowanymi muzykami jazzowymi naszego kraju? Skromność, czy dystans do mediów?

– Dobre pytanie, ale proszę je raczej skierować do redakcji „Jazz Forum”... – „Nightwatching” Petera Greenewaya, „Rewers” Borysa Lankosza, to filmy z udziałem Agaty Buzek i... pana muzyki, która została zauważona i doceniona. Czy muzyka filmowa to pana największa pasja i czy po Grammy nadejdzie czas na muzycznego Oskara?

– Zachłanność to cecha, która w konsekwencji może okazać się zgubna. Na razie cieszę się z GRAMMY AWARD, a jak mówi mądre polskie przysłowie „Co za dużo, to niezdrowo”. Inna sprawa, że aby otrzymać nominację do Oskara w kategorii „Muzyka Filmowa”, musiałbym otrzymać propozycję z Hollywood i jego okolic. To pierwszy warunek. – Na jakich mistrzach jazzu wyrastała pana wrażliwość muzyczna i który z nich miał największy wpływ na pana jako kompozytora i pianistę?

– Jest ich wielu, jednak wielki wpływ na moją jazzową formację miały nagrania Milesa Daviesa i Johna Coltrane'a – myślę tu o ich dokonaniach z lat 60. ubiegłego wieku. Byłem również pod olbrzymim wpływem muzyki tworzonej przez Wheather Report, czy Brecker Brothers z okresu dominacji jazz-rocka w latach 70. i 80. – Co zmieni się w pana życiu dzięki tej nagrodzie i czy ma pan w związku z nią jakieś szczególne oczekiwania i marzenia?

– Mam świadomość wyjątkowej rangi tej nagrody, szczególnie jej znaczenia w kontekście tak niewielu wyróżnień polskiej muzyki jazzowej za Oceanem. To bardzo mocny impuls do tworzenia muzyki na co najmniej takim samym poziomie jak „Night in Calisia”. Ale nawet najważniejsze nagrody nie zastąpią przypływu twórczej energii i tego sobie życzę, aby mnie ona nie opuściła...


22 |

02 (200) 2014 | nowy czas

kultura

P OL ISH CR IME NIGH T Lulia Hoffmann

D

o księgarni Belgravia Books przy 59 Ebury Street (w pobliżu Victoria Station) przyszło tak wielu miłośników polsko-angielskich kryminałów, że niektórzy goście znaleźli już tylko miejsca stojące, tuż pod regałami. W ten zimny wieczór 30 stycznia wszystkich rozgrzewało wino oraz hasło wygłoszone niedawno przez znanego angielskiego autora powieści kryminalnych, Emlyna Rees: Spoczywaj w pokoju, skandynawski kryminale. Oto nadchodzą Polacy! – Chcemy się dzisiaj zastanowić, co takiego w polskiej kulturze i historii oraz w polskim charakterze narodowym sprzyja powstawaniu niezwykłych, oryginalnych powieści kryminalnych i thrillerów – powiedziała prowadząca spotkanie znana brytyjska dziennikarka Rosie Goldsmith. – Mimo że w Wielkiej Brytanii mieszka już milion Polaków, a polski stał się drugim używanym na Wyspach językiem, większość Brytyjczyków niewiele o Polsce i Polakach wie. Równocześnie jednak rośnie zainteresowanie polską crime fiction, a to dzięki tak uznanym autorom jak Marek Krajewski i Zygmunt Miłoszewski oraz prozaikom reprezentującym nowe, młodsze pokolenie. Mamy też Brytyjczyków piszących kryminały z polskimi bohaterami, żyjącymi w polsko-angielskiej rzeczywistości. A więc rzeczywiście, nadchodzą Polacy i mocno depczą po piętach Skandynawom, dotychczas najbardziej popularnym! – dodała Rosie Goldsmith, która zasiadła do rozmowy z pisarzami w Belgravia Bookshop nieprzypadkowo. Ta znakomita dziennikarka BBC jest zarazem pasjonatką i promotorką literatury obcej, tłumaczeń oraz nauki języków, a także osobą prowadzącą coroczną Noc Literatury Europejskiej w British Library i wiele innych wydarzeń literackich. Autorzy – William Brodrick, Mariusz Czubaj, Anya Lipska i Joanna Jodełka – próbowali wyjaśnić, dlaczego wybrali dla siebie właśnie ten gatunek literacki, zgadzając się co do tego, że współczesna powieść kryminalna to coś znacznie więcej niż tylko poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „kto zabił”. – Zbrodnia, jej czas, miejsce i przyczyny, ogniskują w sobie całą panoramę życia określonej społeczności, toteż współczesny kryminał mówi czytelnikowi więcej niż studium socjologiczne – powiedział Mariusz Czubaj, autor powieści 21.37, za którą otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszej polskiej powieści kryminalnej i sensacyjnej 2008 roku. – A tytuł mojej powieści to godzina śmierci papieża, którą wszyscy w Polsce pamiętają, w dodatku łatwa do przetłumaczenia… – dodał autor. Laureatką tej samej nagrody (2010) jest Joanna Jodełka i jej książka Polichromia. Zbrodnia o wielu barwach, której akcja toczy się w środowisku poznańskich elit i duchowieństwa. – Kiedy kończąc studia z historii sztuki pisałam pracę magisterską na temat polichromii w gnieźnieńskiej katedrze, myślałam, że wolałabym inny, mniej żmudny temat. Ale mój promotor powiedział: Pisz o polichromii, nigdy nie wiadomo, kiedy to ci się w życiu przyda. I rzeczywiście, gdy postanowiłam napisać powieść kryminalną, bo najbardziej lubię kryminały, mogłam opleść intrygę wokół polichromii i jej skomplikowanej symboliki – wyjaśniła Joanna Jodełka. Detektywem jest tutaj sympatyczny poznański policjant, lecz czytelnicy najbardziej zachwycają się barwną postacią… jego matki, energicznej i elokwentnej polonistki. Zarówno 21.37, jak i Polichromia zostały przetłumaczone na język angielski i są do nabycia w brytyjskich księgarniach, podobnie jak powieści Marka Krajewskiego i Zygmunta Miłoszewskiego. – W książce Czubaja i Jodełki w zbrodnie zamieszani są księża. Czy w wielu polskich kryminałach występują duchowni-przestępcy? – zapytała Rosie Goldsmith, budząc wesołość publiczności. – Nie, ale takie tematy będę się pojawiać coraz częściej, gdyż to jest bardzo poważny problem Kościoła katolickiego; ujawnione dotąd skandale seksualne z udziałem księży katolickich to zaledwie wierzchołek góry lodowej – wyjaśnił Mariusz Czubaj. Anya Lipska, producentka filmów dokumentalnych dla brytyjskiej telewizji, wraz z mężem-Polakiem mieszka na londyńskim East Endzie, gdzie także toczy się akcja jej debiutanckiej powieści Where the Devil Can’t Go czyli po prostu „gdzie diabeł nie może…”. Detektywem-amatorem jest pokiereszowany przez życie polski budowlaniec, pan Kiszka, którego lata studenckie

przypadły na czas „Solidarności” i stanu wojennego w Gdańsku, od wielu już lat mieszkający i pracujący w Londynie, zaś „babą” – drobna, bystra i brawurowa policjantka Kershaw. – Do napisania tej książki nie wystarczyły rozmowy z moim mężem – przyznaje się Anya Lipska. – Jako profesjonalna dokumentalistka przeczytałam olbrzymią ilość materiałów na temat Polski komunistycznej i „Solidarności”, między innymi także na temat księdza Jerzego Popiełuszki, będącego pierwowzorem jednej z książkowych postaci. Zdaję sobie sprawę, także jako czytelnik, że realia powieściowe nie mogą być wyssane z palca. Zapytana o swoich ulubionych autorów wymienia trzy nazwiska – Andreas Camielliera, Fred Vargas i Marek Krajewski. – Chociaż myślę, że fantastyczny Eberhard Mock nie mógłby być brytyjskim bohaterem, to zbyt mroczna postać! – dodaje Anya Lipska. Laureatem prestiżowej nagrody Crime Writers’ Association Gold Dagger (za powieść A Whispered Name, 2009) jest z kolei wytrawny brytyjski pisarz William Brodrick, autor Szóstej la-

mentacji, przetłumaczonej m.in. na język polski. Zanim poświęcił się pisarstwu, przeżył kilka lat w zakonie augustianów, pracował też jako prawnik. – Moja matka jest Polką, działała w polskim ruchu oporu, o którym Brytyjczycy nie mają najmniejszego pojęcia, gdy tymczasem wiedzą wszystko o francuskim, a to niesprawiedliwe! – powiedział William Brodrick. – Wplatam w moje powieści wątki polskie z czasów I i II wojny światowej, aby przybliżyć Anglikom polskie dramaty i tragedie. Na przykład przesłuchanie… Po dyskusji, przy lampce wina rozpoczęły się rozmowy w kuluarach i prośby o autografy. Okazało się m.in., że wkrótce ukaże się nowy tom o panu Kiszce i sierżant Kershaw. Sądząc po Where the Devil Can’t Go, może to być kolejna opowieść próbująca pracowicie i solidnie (a niekiedy wręcz dydaktycznie) wyjaśnić brytyjskiemu czytelnikowi egzotyczny polski świat, lecz dla polskiego odbiorcy to przede wszystkim świadectwo jak widzą nas Brytyjczycy i pytanie, czy przekroczenie barier kulturowych jest w ogóle możliwe.

Tęsknota za porządkowaniem Panie profesorze, jest pan antropologiem kultury, a także poczytnym autorem powieści kryminalnych. Czy może pan wyjaśnić, dlaczego ludzie tak chętnie czytają kryminały? Czy tylko dlatego, że mają one początek, rozwinięcie i zakończenie, bez męczących eksperymentów formalnych?

– Och, powodów popularności kryminału jest mnóstwo. Jedni czytają je, bo w ten sposób – sposób bezpieczny, bo fikcyjny – wkraczają w świat emocji i doświadczeń, które w życiu codziennym nie są im (można dodać: na szczęście) dane. Inni zagłębiają się w kryminał, by po raz kolejny spotkać ulubionych bohaterów. Sam tak czynię w przypadku powieści Johna D. Macdonalda albo Lee Childa. Dla innych powieść kryminalna to kopalnia wiedzy o świecie i mnogości kultur, ze zbrodnią w tle. Czym tłumaczyłby pan wielki rozkwit powieści kryminalnej ostatnich lat?

– Współczesny kryminał jest już mniej zagadką, puzzlem, łamigłówką koncentrującą się wokół pytania: „kto zabił”. Ważniejsze jest to, że kryminał stał się panoramą społeczeństwa i może, tym samym, jest najlepszym kontynuatorem klasycznej prozy realistycznej, takim – parafrazując Stendhala – lustrem przechadzającym się po ulicach miast. Mówi się często o odrębnych „szkołach literackich”, m.in. o kryminałach skandynawskich, angielskich czy francuskich, różniących się dość zasadniczo i mających innych czytelników. Jakie jest pańskie zdanie na ten temat?

– Oczywiście, Mankell i Larsson to inny typ opowieści niż np. kryminały coz zy Caroline Graham, a Fred Vargas pisze jeszcze inaczej, ale nie przywiązywałbym szczególnej wagi do zróżnicowań, a raczej podkreślałbym to, co wspólne we współczesnych kryminałach, choćby rzeczoną panoramiczność. Owe podziały istotne są z rynkowego punktu widzenia, gdzie „towar” musi być poklasyfikowany i znajdować się na odpowiednich półkach. Powszechnie uważa się, że ojcami crime fiction są Allan Edgar Poe i Arthur Conan Doyle. Kogo wskazałby

Prof. Mariusz Czabaj pan jako ojca polskiej opowieści z dreszczykiem?

– Zdecydowanie podkreślam zasługi Marka Krajewskiego. To właśnie jego cykl o Breslau był trampoliną dla innych polskich autorów, a i wydawców, którzy dostrzegli, że warto inwestować w polski kryminał. Bez sukcesu Krajewskiego polski boom kryminalny pewnie nastąpiłby później. W najnowszych polskich powieściach kryminalnych pojawiają się coraz częściej przestępcy i zbrodniarze w sutannach. Podczas spotkania w londyńskiej księgarni Belgravia Bookshop powiedział pan, że to, co wiemy o przestępstwach seksualnych polskiego kleru, to zaledwie czubek góry lodowej.

– Pięć-sześć lat temu, gdy pisałem 21:37, naprawdę bardzo mało wiedzieliśmy o tej ciemnej stronie życia Kościoła. Znamiennym faktem jest i to, że dopiero teraz – niewątpliwie pod wpływem papieża Franciszka – polski episkopat postanowił opubliko-wać „białą księgę” dotyczącą pedofilii w Kościele. Polski Kościół, ze względu na swą historyczną rolę, wciąż jest terenem zamkniętym i podlegającym tabu. Zadaniem kryminału jest także mierzenie się z rozmaitymi formami tabuizacji, jak-

kolwiek nie chciałbym uchodzić za autora „thrillerów kościelnych”. W najnowszej mojej powieści – Mar twym po po łu dniu – piszę więc o inaczej pojętej Świętej Trójcy, czyli o styku polityki, biznesu i mediów. Dlaczego naukowcy piszą kryminały?

– Tak zatytułowany wykład, żartobliwy mocno zresztą, wygłosiłem podczas festiwalu kryminalnego w Darłowie. Oczywiście – od tego właśnie zacząłem – nie wiem, dlaczego naukowcy piszą kryminały, wiem natomiast, że bliska jest im tęsknota za porządkowaniem świata. Kryminał, który zmierza od chaosu (zbrodnia jest jego przejawem) do porządku i wprowadzaniem świata w znane koleiny podobne tęsknoty zaspokaja. I niechaj będzie to przy okazji jeszcze jedna odpowiedź na pytanie, dlaczego czyta się krwawą literaturę.

Rozmawiała Julia Hoffmann Mar iusz Czubaj – profesor antropologii kultury, autor powieści kr yminalnych. Razem z Markiem Krajewskim: Aleja samobójców, Róże cmentarne; w cyklu, którego głównym bohaterem jes t profiler Rudolf Heinz : 21:37, Kołysanka dla mordercy, Zanim znowu zabiję. Tłumaczony na język angielski, niemiecki, turecki, ukraiński.


|23

nowy czas | 02 (200) 2014

pytania obieżyświata

Strażnicy pałacu króla Beninu

Co ma kawa z cukrem do handlu żywym towarem? Włodzimierz Fenrych

W

1415 ro ku król Por tu ga lii João I prze pra wił się z wiel ką ar mią przez Cie śni nę Gi bral tar ską i ob legł ma ro kań skie mia sto Ceu ta, bo ga te dzię ki han dlo wi przez Sa ha rę. Bo wiem to z dru giej stro ny Sa ha ry im por to wa no większość uży wa ne go nad Mo rzem Śród ziem nym zło ta oraz czar no skó rych nie wol ni ków. Ceu ta była głów nym port łą czą cym Ma ro ko z mu zuł mań ską czę ścią Hisz pa nii. W tym okre sie ist niał jesz cze w An da lu zji mu zuł mań ski emi rat Gra na dy, Hisz pa nie jesz cze nie my śle li o za mor skich pod bo jach, Por tu gal czy cy na to miast wy gna li już mu zuł ma nów ze swo je go te ry to rium i pla no wa li prze nieść woj nę na te ry to rium wro ga. Ceu ta zo sta ła oto czo na i pa dła po krót kim ob lę że niu. Por tu gal czy cy za ję li mia sto, ale nie wzbo ga ci li się spe cjal nie na han dlu trans sa ha ryj skim, bo ten prze niósł się do in nych por tów.

Jed nym z sy nów kró la João był In fan te En ri que, czy li kró le wicz Hen ryk. Brał on udział w wy pra wie na Ceu tę, zo stał tam pa so wa ny na ry ce rza, a przy oka zji uzy skał też klu czo we in for ma cje na te mat Ma ro ka. I wy cią gnął z tych in for ma cji wnio ski. Na przy kład ta ki – sko ro na po łu dnie od Sa ha ry znaj du je się bo ga ty i lud ny kraj, skąd przy wo zi się zło to i nie wol ni ków, to mo że do te go kra ju moż na do pły nąć mo rzem? Mo że moż na prze jąć trans sa ha ryj ski han del zło tem lub przy naj mniej je go część, wzbo ga ca jąc w ten spo sób wła sny kraj, a zu ba ża jąc Ma ro ko? Osła bio ne w ten spo sób Ma ro ko ła twiej bę dzie pod bić. Kró le wicz Hen ryk miał pro ble my z prze ko na niem że gla rzy do te go przed się wzię cia, bo wśród że gla rzy ist nia ło prze ko na nie, że że glo wać moż na tyl ko do przy ląd ka Bo ja dor, a da lej już się nie da, bo ro bi się za go rą co – podobno da lej na po łu dnie z nie ba le je się czy sty ogień, a wo da w mo rzu się go tu je. Kró le wicz Hen ryk miał jed nak co do te go wąt pli wo ści – prze cież ka ra wa ny ja koś prze cho dzą przez pu sty nię i przy wo żą zło to i nie wol ni ków. Dla cze go nie mo gą te go zro bić że gla rze? W 1433 ro ku kró le wicz Hen ryk wy słał ka pi ta na imie niem Gil Ean nes z kon kret nym za da niem opły nię cia przy ląd ka Bo ja dor i sprawdzenia, co tam jest. Ean nes do pły nął do przy ląd ka, ale zabrakło mu od wa gi i za wró cił, a po dro dze, na Wy spach Kararyjskich, na ła pał tro chę nie wol ni ków, że by kosz ty wy pra wy się zwró ci ły. Kró le wicz Henryk nie był za do wo lo ny, ka zał mu wra cać, wziąć się w garść i

opły nąć przy lą dek. W 1434 ro ku Ean nes rze czy wi ście wziął się w garść, opły nął pe łen nie bez pie czeństw przy lą dek i z pu styn ne go wy brze ża przy wiózł ga łąz kę roz ma ry nu. To by ło prze ła ma nie ba rie r y psy cho lo gicz nej – od te go mo men tu ka pi ta no wie wy sy ła ni przez Hen r y ka po su wa li się stop nio wo co raz da lej na po łu dnie. W 1444 ro ku Di nis Dias do pły nął do Przy ląd ka Zie lo ne go. Tu koń czy ła się pu sty nia, a kraj był gę sto za lud nio ny, ty le że lu dzie mie li czar ną skó rę. Nic tyl ko ich ła pać i po tem sprze da wać. Oka za ło się jed nak, że to wca le nie ta kie pro ste. W 1446 ro ku Nuño Tristão wy brał się znów do Afry ki, by na ła pać Mu rzy nów, ale na po tkał uzbro jo nych po zę by wo jow ni ków, któ rzy ob sy pa li je go od dział desz czem strzał. Tristão i je go to wa rzy sze zrej te ro wa li na sta tek, ale tyl ko im się zda wa ło, że uszli z ży ciem, bo wiem strza ły oka za ły się za tru te i wszy scy nie do szli ła pa cze Mu rzy nów zmar li po kil ku dniach. Oca la ło tyl ko kil ka osób, któ re nie zeszły na ląd i nie by ły dra śnię te strza ła mi. Ci po po wro cie do Por tu ga lii mo gli opo wie dzieć co się sta ło. W tym sa mym cza sie, na wy brze żu w oko li cy dzi siej szej Mau re ta nii przez rok prze by wał João Fer na des z kon kret nym ce lem za po zna nia się z tam tej szym ryn kiem. Do wie dział się mię dzy in ny mi, że na lu dzi w tych oko li cach wca le nie trze ba po lo wać z na ra że niem ży cia, że moż na ich sto sun ko wo ta nio ku pić, już po wią za nych. Po dob no za jed ne go ko nia moż na by ło ku pić tu zin lu dzi. Taki han del kwitł w tych oko li cach od daw na, ty le że do tych czas nie wol ni cy do star cza ni by li wiel błąd ni kom wę dru ją cym przez Sa ha rę. W mo men cie śmier ci kró le wi cza Hen r y ka w 1460 ro ku Por tu gal scy że gla rze zna li wy brze że Afry ki aż po Lwią Gó rę, czy li Sier ra Le one. W la tach 1469-74 do pły nę li aż do Ka me ru nu, a przy oka zji na tra f i li na ży łę zło ta – do słow nie. Oka za ło się, że na wybrzeżu w oko li cy dzi siej szej Gha ny moż na bar dzo ta nio ku pić zło to, naj wy raź niej gdzieś w po bli żu znaj do wa ły się ko pal nie. W do dat ku naj bar dziej po szu ki wa nym w tym re jo nie to wa rem by li czar ni nie wol ni cy. Czy li że moż na z Por tu ga lii za brać ko nia, sprze dać go po dro dze za dwu na stu Mu rzy nów, tych na stęp nie sprze dać in nym Mu rzy nom na Zło tym Wy brze żu za wo rek zło ta. Że gla rze por tu gal scy do tar li też do wiel kie go mia sta Be nin w dzisiejszej Ni ge rii, gdzie zło ta wpraw dzie nie by ło, ale za to nie wol ni ków moż na by ło na być za sztab ki że la za. Zło ty in te res! Te raz Por tu gal scy kup cy je cha li do Afry ki z że li wem, na Wy brze żu Nie wol ni czym wy mie nia li że li wo na lu dzi, a na Zło tym Wy brze żu sprze da wa li lu dzi za zło to. Pierw sza fa za han dlu nie wol ni ka mi na Atlan ty ku to był ka bo taż – ku po wa nie ich w jed nym kra ju afry kań skim i sprze da wa nie z zy skiem w in nym. W śre dnio wiecz nej Eu ro pie nie by ło osob nej kla sy nie wol ni ków, więc po pyt na czar no skó ry to war z Afry ki nie był wiel ki. Sy tu acja się zmie ni ła, kie dy miesz kań cy Eu ro py za sma ko wa li w sło -

dzo nej ka wie, cze ko la dzie, cia stach. Ale naj pierw trze ba by ło od kryć bez lud ne wy spy na Atlan ty ku. Praw do po dob nie w 1414 ro ku od kry to Ma de rę, któ rą kró le wicz Hen ryk po sta no wił przyłączyć do Por tu ga lii. Po cząt ko wo trud no mu by ło zna leźć chęt nych do osie dle nia się tak da le ko, wo bec cze go wy sła no tam tych, któ rych moż na by ło do te go zmu sić, czy li więź niów. Wkrót ce oka za ło się, że cie pły, dżdży sty kli mat Ma de ry zna ko mi cie się na da je do upra wy trzci ny cu kro wej. Do tych czas upra wia no trzci nę cu kro wą w po łu dnio wych Wło szech. W 1451 ro ku we nec cy in we sto rzy za ło ży li plan ta cje na Ma de rze. W ten w sposób zna le zio no za trud nie nie dla ko lej nej gru py lu dzi, któ rych moż na by ło zmu sić do osie dle nia się tam – nie wol ni ków ku po wa nych w Afry ce. Cu kro wy biz nes oka zał się nie mniej po płat ny niż wy pra wy po zło to, wo bec cze go za ło żo no plan ta cje na ko lej nych wy spach od kry wa nych na Atlantyku – Wy spach Zie lo ne go Przy ląd ka oraz po ło żo nych w głę bi Za to ki Gwi nej skiej wy spach Fer nan do Po i São To me. Si ły ro bo czej nie trze ba by ło da le ko szu kać – moż na ją by ło ją na być za że li wo w wiel kim mie ście Be nin. W 1492 ro ku Hisz pa nia za ję ła ostat nie mu zuł mań skie księ stwo na Pół wy spie Ibe ryj skim i za czy na ła się przy mie rzać do prze nie sie nia ak cji na wy brze że Afry ki Pół noc nej. Tym cza sem te goż 1492 ro ku nie ja ki Ko lumb do pły nął do Ame ry ki i przy wiózł stam tąd lu dzi o mie dzia nym od cie niu skó ry. Na gle jed nym po cią gnię ciem ca ła ener gia Hisz pa nów skie ro wa na zo sta ła za oce an. Moż na po wie dzieć, że Ko lumb ura to wał mu zuł mań skie Ma ro ko oraz Al ge rię. Por tu ga lia choć mia ła w rę ku kil ka in nych miast po za Ceu tą, skie ro wa ła swój wzrok gdzie in dziej. Już pod czas swo ich pierw szych po dró ży do In dii Por tu gal czy cy wy pły nę li raz zbyt da le ko na Atlan tyk i przy pad kiem od kry li Bra zy lię. Po cząt ko wo nie przy wią zy wa li wiel kiej wa gi do te go od kry cia, han del z In dia mi był bar dziej do cho do wy. Z cza sem jed nak oka za ło się, że eu ro pej ski ape tyt na cu kier ro śnie. Oka za ło się, że Eu ro pej czy cy za sma ko wa li w sma ko ły kach, w ka wie z cu krem, w cze ko la dzie, kar mel kach i słod kich cia stach. Pro duk cja na ma łych wy sep kach u wy brze ży Afryki nie wy star cza ła i por tu gal scy plan ta to rzy za czę li się prze no sić za oce an. A że kra jow cy o mie dzia nej skó rze mar li ma so wo od cho rób przy wie zio nych zza mo rza – do pra cy na plan ta cjach przy wo żo no na dal si łę ro bo czą z Afry ki. Tak że te raz do Afry ki wie zio no że li wo (lub ko nie), ku po wa ną za to si łę ro bo czą wie zio no do Bra zy lii, a stam tąd przy wo żo no do Eu ro py gło wy cu kru. In ne kra je eu ro pej skie, ta kie jak Ho lan dia, An glia, Fran cja, Da nia, a na wet Kur lan dia (wów czas len no pol skie go kró la) za zdro sne o zy ski z cu kru za ję ły nie któ re wy spy na Mo rzu Ka ra ib skim ce lem za ło że nia tam wła snych plan ta cji trzci ny. Oczy wi ście na han dlu ży wym to wa rem za ra bia ły obie stro ny, nie tyl ko bia li że gla rze. Nikt nie zmu szał kró lów Be ni nu czy Da ho me ju do han dlo wa nia ludź mi, oni na tym najzwyczajniej za ra bia li.


24|

02 (200) 2014 | nowy czas

czas na podróże

Auditorio w Santa Cruz

W poszukiwaniu SŁOŃCA

Ścieżka przez „marsjańskie" pustkowia rozciągające się u podnóża góry El Teide

Plaża w północnej części wyspy, widziana z okolicznych klifów

Końca zimy nie widać. Wciąż zimno i deszczowo. Ach, uciekłoby się choć na chwilę w jakieś ciepłe miejsce. Tylko – dokąd?

Tekst i zdjęcia: Alex Sławiński

nięty jest również transport pomiędzy poszczególnymi wyspami. Więc gdy stwierdzimy, że na jednej z nich obejrzeliśmy już wszystko co nas interesowało, możemy śmignąć promem na kolejną. Przewoźnicy stosują zróżnicowane ceny za podróżowanie: turyści płacą dużo więcej niż osoby mieszkające na wyspach na stałe. Oprócz połączeń promowych, najważniejsze wyspy łączy również lokalna sieć lotnicza.

SAnTA Cruz dE TEnErifE

M

ieszkańcy Wielkiej Brytanii od lat za główny cel wakacyjnych podróży wybierają Hiszpanię. Nic w tym dziwnego: blisko, niedrogo, infrastruktura turystyczna dobrze rozwinięta i tubylcy raczej gościnni. A przede wszystkim – klimat bardzo różniący się od angielskiego. Słoneczny Półwysep Iberyjski do tego stopnia przypadł Brytyjczykom do gustu, że stał się głównym celem ich migracji. Szacuje się, że w Hiszpanii mieszka obecnie na stałe ponad milion Brytyjczyków. Jednak i tam zima potrafi być chłodna, wietrzna i nieprzyjemna. Dlatego postanowiłem poszukiwaczom słońca i ciepła zaproponować miejsce, które wprawdzie administracyjnie należy do Hiszpanii, jednak geograficznie jest już w Afryce. I sezon turystyczny trwa tam praktycznie przez cały rok.

WySPy KAnAryjSKiE Leżą u północno-zachodnich wybrzeży Afryki, na wysokości południowych wybrzeży Maroka. Wraz z kilkoma innymi archipelagami zachodniego Atlantyku są częścią tak zwanej Makaronezji. Tworzą dwie prowincje: Santa Cruz de Tenerife i Las Palmas de Gran Canaria. Miasta, od których prowincje biorą swoje nazwy, są też zarówno stolicami archipelagu, jak i dwóch sąsiadujących ze sobą wysp – Teneryfy i Gran Canarii. Obie wyspy nazywane są „kontynentami w miniaturze”, gdyż mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów posiadają różnorodne strefy klimatyczne i kilka stref krajobrazowych. O Gran Canarii opowiemy już wkrótce. Jednak tym razem wybierzmy się na Teneryfę – najliczniej zamieszkałą hiszpańską wyspę, na której znajduje się najwyższy szczyt górski kraju. Mimo że wyspy leżą na oceanie, spory kawałek od kontynentalnej Europy, dostać się tam nie jest trudno. Jako że miejsce jest bardzo ważnym ośrodkiem turystycznym, przylatują tu samoloty z większości krajów Unii. Zarówno lokalni przewoźnicy, jak i tak zwane tanie linie oferują loty przez cały rok. Dobrze rozwi-

Główną bramą wjazdową na Teneryfę jest Reina Sofia, czyli tak zwane Lotnisko Południowe. Rocznie przewija się przez nie prawie dziewięć milionów pasażerów. Stąd autostradą TF1 dotrzemy zarówno do leżących na południowym wybrzeżu licznych ośrodków hotelowych jak i stolicy wyspy, znajdującej się kilkadziesiąt kilometrów na północ. Drugim lotniskiem jest leżące na kilkanaście kilometrów na zachód od Santa Cruz, wybudowane w 1929 roku Los Rodeos. Od momentu otwarcia lotniska na południu w latach siedemdziesiątych, ruch pasażerski nieco się tu zmniejszył, jednak nadal obsługuje około czterech milionów pasażerów rocznie. Właśnie na tym lotnisku miała miejsce największa katastrofa w dziejach awiacji. W 1977 roku na kołujący w gęstej mgle do startu samolot holenderskich linii lotniczych KLM wpadł podchodzący do lądowania amerykański PAN AM. W wyniku zderzenia dwóch Boeingów 747 śmierć poniosły 583 osoby. Los Rodeos łączy ze stolicą autostrada TF5. Biegnie ona z Santa Cruz do leżącej na zachodnim wybrzeżu miejscowości Puerto de la Cruz. Ogólnie sieć drogowa jest dobrze rozwinięta i są one utrzymane w znakomitym stanie (nawet w górskich rejonach okolic El Teide). Dlatego dysponując samochodem wszędzie bardzo łatwo dotrzemy. Tym bardziej że zarówno na lotniskach, jak i poszczególnych miastach znajdziemy mnóstwo wypożyczalni samochodów i skuterów. A i bez samochodu łatwo się podróżuje po wyspie. Niedrogie, klimatyzowane i komfortowe autobusy docierają do wszystkich najważniejszych miejsc. Zaś kanaryjskie taksówki uchodzą za jedne z najtańszych w Europie. Okolice Santa Cruz obsługuje również kilkunastokilometrowa linia tramwajowa. Zaś w planach jest budowa kolei łączącej północ z południem Teneryfy.

miEjSCA dO WyPOCzynKu Turysta liczący na to, że powylegiwuje się w słońcu na piasku, na poczatku może przeżyć drobne rozczarowanie. Albowiem większość wybrzeża wyspy stanowią klifowe skały. Zaś kilka tamtejszych plaż pokrytych jest czarnym piachem. Jednak wystarczy nieco pomyszkować, by znaleźć miejsca do wypoczynku niczym z turystycznych folderów. Ja piękną plażę z białym piaskiem (prawdopodobnie sztucznie nawiezionym) znalazłem zwiedzając

Loro Parque, pokaz umiejętności delfinów

okolice Santa Cruz. Wystarczyło wyjechać kawałek za miasto główną drogą prowadzącą wzdłuż wybrzeża na północ. Przy plaży jest wielki parking oraz kilka sympatycznych i niedrogich barów, w których ugasimy głód i pragnienie. Zaś całkiem niedaleko – wysoki klif, służący za punkt widokowy. Można z niego obejrzeć większość północnego wybrzeża wyspy. A także rzucić okiem na sąsiednią Gran Canarię. Zasadniczo nie powinniśmy mieć większych kłopotów ze znalezieniem odpowiadającego nam noclegu. Baza hotelowa jest znakomicie rozwinięta. Pensjonaty i apartamenty mają bardzo zróżnicowaną cenę, znajdziemy więc zarówno hotele o najwyższym standardzie, jak i niedrogie pokoje w prywatnych domach. Ja w każdym razie nie miałem z tym większego problemu. Mimo że przyleciałem na wyspę podczas turystycznego najazdu tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Pierwszą noc spędziłem w nienajtańszym (ale za to oferującym znakomite widoki) hotelu w Santa Cruz. Leżał w samym centrum i wieczorne życie miasta toczyło się niemal pod moimi oknami. Z kolei podczas reszty


|25

nowy czas | 02 (200) 2014

czas na podróże mojego pobytu zjeżdżałem na noc do prywatnego pensjonatu w miejscowości Puerto de la Cruz, leżącej na północno-zachodnim wybrzeżu. Chociaż turystyka jest kluczową branżą lokalnej gospodarki (wytwarza ponad 60 proc. tamtejszego PKB) i w większości miejsc bez problemu dogadamy się z mieszkańcami w którymś z głównych języków europejskich, to jednak są miejsca, gdzie będziemy mieli okazję przetestować swój hiszpański. Szczególnie w mniejszych miejscowościach, leżących z dala od kurortów. Ale gdy już mamy załatwiony transport i noclegi, pozostaje nam cieszyć się wakacyjnymi atrakcjami. A jest ich całkiem sporo.

z dala od kurorTów Jedną z atrakcji z daa od kurortów być może będziemy mieli okazję ujrzeć jeszcze przed wylądowaniem na wyspie. Góra Teide jest najwyższym wzniesieniem Hiszpanii, ze szczytem sięgającym 3718 metrów nad poziom morza. Na pewno nie będziemy mieli problemów, by na nią trafić. Jest widoczna z prawie wszystkich miejsc Teneryfy, górując nad pustynnymi równinami zwanymi cañadas, rozciągającymi się na wysokości około 2000 m npm. Poniżej tej wysokości rosną piękne lasy iglaste, w południowo-zachodniej części wyspy mocno zniszczone ogromnym pożarem, który przeszedł tamtędy kilka lat temu. Powyżej zaś są tylko skały, z rzadka porośnięte sucholubnymi krzakami. Teren pokrywa pumeksowy żwir, bardzo przypominający mi kamyki używane przy spieraniu jeansu w fabryce spodni, w której kiedyś pracowałem. Drogi prowadzące do szczytu są dobrze oznakowane, więc nie powinniśmy się zgubić na górskich serpentynach. Co kilka kilometrów stoją tablice informujące na jaką wysokość udało nam się już wspiąć. Pod samym szczytem, na wysokości 2000 mnpm znajduje się duży parking. Tam możemy zostawić samochód i na poziom 3500 metrów śmignąć kolejką linową. Ostatnie dwieście metrów przebyć należy na piechotę. Nie każdy sobie na to pozwala. Albowiem skakanie po górach w zimnym, rozrzedzonym, górskim powietrzu dla nieobytych z wysokością turystów może stanowić pewien problem. Jednak niezależnie od tego, czy wdrapiemy się na samą górę, czy też poprzestaniemy na spacerowaniu ścieżkami w okolicach górnej stacji wyciągu, z pewnością nie będziemy żałować, że się tam dostaliśmy. Gdyż widok jaki się stamtąd rozciąga wart jest pokonanych trudów. U naszych stóp leżeć będzie nie tylko piękna Teneryfa, ale też leżąca na wschodzie Gran Canaria i niedaleka Gomera, La Palma oraz El Hierro, dawniej najdalej wysunięty na zachód skrawek lądu znany Europejczykom. Jak również ciągnący się po horyzont ogrom oceanu. Niezależnie od pory roku, na szczycie Teide jest chłodno i wietrzenie. Łatwo o tym zapomnieć ruszając na podbój góry z położonych na poziomie morza miasteczek, w których nawet zimą temperatura rzadko spada poniżej 20 stopni. Sam miałem okazję oglądać paniusie kicające po skałach w krótkim rękawku i na wysokich obcasach, dlatego pozwalam sobie przypomnieć dzielnym zdobywcom szczytów o należytym odzieniu.

aTrakCkjE wysPy Jednak hordy turystów nie przylatują na Teneryfę jedynie po to, by łazić po górach. Kolejną atrakcją wyspy jest Loro Parque, do którego serdecznie zapraszam wszelkich miłośników zwierzaków. Przede wszystkim – różnego rodzaju papug, od których park wziął swoją nazwę. Gdy tam przybyłem, park obchodził hucznie swoje czterdzieste urodziny. Kiedy otwierał swoje podwoje dla turystów 17 grudnia 1972 roku, miał 13 tysięcy metrów powierzchni i pokazywano w nim głównie papugi. Od tego czasu rozrósł się dziesięciokrotnie, przyjmując w międzyczasie ponad 40 milionów odwiedzających. Przybyło też w nim różnych zwierząt. W 1987 roku otwarto w nim największe w Europie delfinarium. Odbywają się w nim codzienne pokazy umiejętności tych sympatycznych ssaków. Oprócz nich, w różnych częściach parku mają miejsce pokazy orek (lepiej usiąść w górnych rzędach audytorium, jeśli chce się uniknąć ochlapania i przemoczenia sprzętu fotograficznego), fok – których występy szczególnie podobają się dzieciom, a także papug, w niedawno oddanym do użytku budynku. Jest tam również kilkadziesiąt gatunków innych zwierząt, nie licząc samych papug, których są tam ponad 4 tysiące, reprezentując 350 różnych gatunków. Bilety do najtańszych nie należą, ale z pewnością warto zajrzeć do parku... i zostać w nim cały dzień. Gdyż zwiedzanie i uczestnictwo w pokazach zajmuje kilka ładnych godzin. Loro Parque znajduje się na obrzeżach Puerto de la Cruz, prowadzą do niego ogromne tablice i drogowskazy. W Puerto de la Cruz znajduje się też Playa Jardín, jedna z bardziej interesujących plaż na wyspie, pokryta czarnym piaskiem i porośnięta palmami. I ogród botaniczny założony w 1788 roku. Oraz kilka innych atrakcji turystycznych: siedemnastowieczny zamek, XVIII wieczny dom Sitio Litre, czy muzeum archeologiczne. W niedalekim San Andres trafimy z kolei na

Miasteczko Puerto de la Cruz widziane z tarasu parku znajdującego się na okolicznych wzgórzach

Torre de San Andrés – niewielką twierdzę, stanowiącą w przeszłości punkt obrony przed atakami piratów. Liczne pamiątki z bogatej historii wyspy znajdziemy praktycznie w każdym jej zakątku. Zwolennikom poznawania dawnych dziejów z pewnością spodoba się miasteczko La Laguna, leżące niedaleko Santa Cruz i będące dawną stolicą wyspy. Tutaj właśnie znajduje się najstarszy uniwersytet na wyspach. Jak i wiele historycznych budynków, pamiętających czasy największej świetności miasta. Wiele ciekawostek znajdziemy też i w obecnej stolicy. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy gdy wjeżdżamy do miasta jest Auditorio, czyli gmach filharmonii. Położony nad samym brzegiem oceanu, przyciąga wzrok nowoczesną bryłą. Jest widoczny zarówno z autostrady, wpadającej w tym miejscu do centrum miasta, jak i z morza – gmach stoi tuż obok portu promowego. Mimo że ukończony stosunkowo niedawno (w 2003 roku), już stał się najbardziej rozpoznawalnym symbolem miasta. W Santa Cruz znajduje się też najstarszy budynek teatralny na wyspach. Teatro Guimerá otwarto w połowie XIX wieku. Miłośnicy sztuk wszelakich z pewnością nie ominą także Tenerife Espacio de las Artes. Mieści się tam muzeum sztuki nowoczesnej, biblioteka oraz Centrum Fotografii Teneryfy. W różnych punktach miasta rozsiane są też liczne rzeźby autorstwa światowych sław sztuki, takich jak Henry Moore, Andreu Alfaro, Martin Chirino, Joan Miró, Óscar Domínguez, czy Garcia Sanabria. Warto również odwiedzić Muzeum Sztuki, w którym zdeponowano wiele prac z Galerii Prado. Oraz Museo de la Na-

Południowa część Teneryfy z górą El Teide w tle, widziana z samolotu

turaleza y el Hombre, w którym poznamy historię wyspy – zarówno najnowszą, jak i sprzed hiszpańskiego podboju, gdy rządzili tutj Guanczowie, rdzenna ludność Teneryfy. Stolica to także ważny ośrodek administracyjny. A także medialny. To właśnie tutaj swoje siedziby ma większość regionalnych redakcji radiowych, telewizyjnych i prasowych. Nie zabraknie nam też godziwej rozrywki. Znajdują się tu setki barów, klubów i dyskotek. Zaś doroczny karnawał zaliczany jest do jednych z największych na świecie. Południe wyspy bardzo różni się od północy. Mieszka tutaj znacznie mniej lokalnej ludności. Za to znajduje się mnóstwo ośrodków hotelowych i wypoczynkowych, ze słynną Playa de Americas na czele. Właśnie tutaj przyjeżdżają ludzie, szukający ucieczki od „normalnego życia” i zgiełku codzienności. I tu ją znajdują: na sztucznych plażach, w hotelowych restauracjach i basenach. Na południu również powstaje kilka nowych osiedli, na których można kupić dom w całkiem przyzwoitej cenie. Kto wie, czy ich cena nie pójdzie w górę, gdy na wyspie powstanie kolej. Chociaż będzie to zapewne w dość odległej przyszłości, w czasie której wiele może się jeszcze zmienić. Na Teneryfie spędziłem zaledwie tydzień. Jednak był to bardzo aktywnie przeżyty czas. Z żalem opuszczałem „wyspę wiecznej wiosny”, mając świadomość że wielu ciekawych miejsc nie dane mi było jeszcze zobaczyć. Ale to nic. Może jeszcze tam wrócę. A wrażenia, jakie stamtąd przywiozłem, wystarczą na kilka ładnych lat.


26 |

02 (200) 2014 | nowy czas

czytelnia

Ser w walizce Rafał Kapeliński

W

naszej rodzinie nikt nie był szczególnie religijny. Dla taty kościół był tylko cyrkiem, a mama była w partii. Mimo to pewnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, ojciec kazał mi iść do kościoła. Jak tylko przekroczyłem próg naszego skromnego mieszkania, ojciec wręczył mi, z dobrze mi znanym, nieco nieprzytomnym uśmiechem na twarzy małą plastikową torbę. – Ksiądz rozdaje dary od międzynarodowych organizacji charytatywnych – powiedział. – Przed chwilą był tutaj pan Sołtysik… Miał oliwę, szynkę, mięso, cytrusy, a nawet czekoladę. Wszystko dostał od księdza… Biegnij, zobacz, może coś jeszcze dostaniesz… I zaczął się śmiać. – Ale przecież my nawet nie chodzimy do kościoła. Kolędy też nie przyjęliśmy – próbowałem protestować, zmieniając zamoczone buty. – Biedni też nie jesteśmy – próbowałem argumentować. Nie widziałem ojca od trzech dni. Czasami znikał, a potem pojawiał się i w trybie alarmowym próbował nadrabiać braki w moim wychowaniu. – To dla twojego dobra gówniarzu – mówił. Tego dnia mama była w delegacji w Warszawie i miała wrócić późnym wieczorem. Stan wojenny trwał już kilka dobrych miesięcy, a w sklepach nie było nic. Ale ja nie bardzo chciałem iść. Wstydziłem się przed księdzem. Wstydziłem się prosić o dary. – Idź! – krzyknął ojciec. – Pospiesz się, bo nam wszystko wybiorą! – krzyczał złośliwie. Widziałem, że dary go nic nie obchodzą, wiedziałem, że chce mi zrobić na złość. Odwlekając nieuniknione, powoli wiązałem suche buty, a ojciec biegał po kuchni szukając jeszcze większej torby. – Nigdzie nie idę – powiedziałem wreszcie. Tym razem zamiast mnie uderzyć, ojciec złapał mnie brutalnie za kołnierz, zbliżył swoją twarz do mojej twarzy. W jego oczach zobaczyłem dobrze mi znany, dziki błysk. Zacząłem się dusić. Na jego oddechu poczułem swąd alkoholu, nie było sensu się kłócić. – Ty gówniarzu – powiedział przez zaciśnięte zęby. Po chwili zobaczyłem go jak w szale wchodzi na chwiejący się taboret i z szafy ściąga wielką walizkę mojej babci. – Masz…. Nie przynoś pustej... – Ale tato… – A jak coś jej się stanie, to pożałujesz. Wiedziałem, że nie żartował. Walizka była prawie tak duża, jak ja. Miałem w końcu tylko jedenaście lat i w klasie zawsze byłem najniższy. Walizka należała kiedyś do babci, po jej śmierci odziedziczyliśmy ją razem z meblami, których nikt już nie chciał. Meble sprzedaliśmy, gdy ojciec za jazdę po dwóch piwach czasowo stracił prawo jazdy. Pomalowana na szaro-niebiesko i z miedzianymi sprzączkami, była z pewnością najbrzydszą walizką w całej okolicy. Ciągnąłem walizkę po chodniku do samego kościoła, który znajdował się jakieś dwa kilometry od naszego bloku. Był to nowoczesny kościół, samo szkło i beton, z niedokończoną wieżą wystającą z bryły głównego budynku. Wokół kościoła spacerował pucułowaty ksiądz, który zatrzymał się, widząc mnie na ścieżce. Nie wiedziałem co powiedzieć, jak się zachować. Ksiądz obserwował mnie coraz bardziej podejrzliwe, a ja przeklinając ojca, dary, stan wojenny i cały świat, targałem walizkę z jednego końca budynku kościoła na drugi udając turystę. Kilkakrotnie chciałem wracać do domu, ale zabrakło mi odwagi. Trwało to jakieś piętnaście minut, aż wreszcie taszcząc coraz cięższą walizkę, podszedłem do księdza i skłaniając głowę, rzuciłem: – Niech będzie pochwalony. Ksiądz obrzucił mnie pełnym zdziwienia spojrzeniem. – Na wieki wieków, amen – odpowiedział. I to było wszystko. Miałem nadzieję, że ksiądz od razu zrozumie cel mojej wizyty, ale on tylko wpatrywał się to we mnie, to w wielką walizkę i chyba też nie wiedział, co o tym myśleć. Poza tym wszystko sobie zupełnie inaczej wyobrażałem. Spodziewałem się tłumów ludzi z wielkimi torbami pełnymi najbardziej fantastycznych darów, a teraz wokół kościoła, oprócz księdza, nie kręcił się absolutnie nikt.

– Gdzie idziesz z tą walizką, synu? – powiedział wreszcie ksiądz spoglądając ku niebu. – Uciekłeś z domu? – zapytał z troską. A ja tylko wpatrywałem się w niego ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Proszę, wejdź – rzekł wreszcie dobrotliwie. W zakrystii panował perfekcyjny porządek. Rozejrzałem się dyskretnie, nigdzie nie było śladu żadnych darów. Ksiądz poprosił mnie, abym usiadł przy biurku, sam usiadł naprzeciwko mnie. Nad jego głową wisiał ogromny obraz przedstawiający papieża Jana Pawła II. Przez kilka minut ksiądz siedział bez słowa, co chwilę zerkając na moją walizkę. – A więc, powiedz mi, uciekłeś z domu? – zapytał. Spuściłem głowę. – Dzisiaj dużo młodzieży ucieka z domów… Nie chcesz o tym rozmawiać? – zapytał ponownie. Wstrząsnąłem głową i wziąłem głęboki oddech. – Nie, powiedziałem. – A dlaczego nie chcesz? Wstydzisz się? Wstydziłem się. – Niewiele masz w tej walizce – powiedział. – Chcesz mi pokazać? Niechętnie otworzyłem walizkę na biurku księdza. W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi. Do zakrystii weszła bardzo biednie ubrana starsza kobieta, ze śliczną dziewczyną w moim wieku. Kobieta miała na sobie stary, wytarty płaszcz, na nogach znoszone buty. Całą swoją istotą budziła litość i współczucie. Jej wnuczka spoglądała na nią nerwowo, jakby nie wiedziała jak się zachować. – Proszę księdza – powiedziała ze smutkiem kobieta – nie wspomógłby ksiądz nas czymś do zjedzenia?... Zostałam sama z małą... Ksiądz podszedł do ogromnej lodówki w kącie pokoju. – Spóźniła się pani... Nie mam już prawie nic... Tylko trochę sera zostało... Dobry, holenderski. Ksiądz wyciągnął z lodówki spory kawałek żółtego sera. Odkroił z niego większą część, zawinął w szary papier i wręczył kobiecie. Ko-

bieta wyciągnęła spod ramienia małą, plastikową siatkę i z ogromnym pospiechem włożyła do niej zawiniątko. Widząc siatkę kobiety, próbowałem wsunąć moją walizkę nieco głębiej za biurko księdza, ale bałem się w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. – Bóg zapłać – powiedziała kobieta. – A nie ma ksiądz może jeszcze trochę masła? – Masło się skończyło – odpowiedział ksiądz, bezsilnie rozkładając ramiona. W tym momencie drzwi do pokoju uchyliły się trochę szerzej, zdradzając moją obecność. Kobieta przyciągnęła do siebie wnuczkę i odwróciła się, żeby jak najszybciej wyjść. Ale wnuczka uparcie spoglądała w moim kierunku. Widząc otwartą na biurku walizkę, zaczęła się ze mnie śmiać. Ciągnęła nawet rękaw swojej babci, próbując zwrócić na mnie jej uwagę, ale kobieta już zaprowadziła ją na próg zakrystii, chcąc się stamtąd szybko wydostać. – Dziękuję, Bóg zapłać – zdążyła jeszcze powiedzieć kobieta i już ich nie było. – Szczęść Boże – odpowiedział ksiądz. Zamykając wejściowe drzwi, ksiądz odwrócił się i spojrzał na mnie uważnie: trzymając walizkę w dłoni, stałem teraz przed jego biurkiem gotowy do drogi. Na jego twarzy pojawił się grymas zrozumienia. Podszedł do biurka i stojąc nieruchomo przyglądał się mojej walizce. – Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś? – zapytał. Sam tego nie wiedziałem. Ale wiedziałem jedno: że teraz chciałem stąd jak najszybciej uciec. – Kto cię tu przysłał z tą walizką? – Tata. Ksiądz wpatrywał się w mnie ze skrzywioną w grymasie twarzą. – Tata pije? – zapytał. Spuściłem oczy. – A mama? Ksiądz westchnął ciężko, co miało znaczyć, że mama pije więcej niż tata, co nie było prawdą.


|27

nowy czas | 02 (200) 2014

czytelnia – Masz butelkę? Nie, nie miałem. Ksiądz rozłożył bezsilnie ramiona. – Gdybyś miał butelkę, to dałbym ci chociaż oliwy... Trochę jeszcze zostało. Ksiądz otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, gdzie stały sterty wielkich, kartonowych pudeł z obrazkami cytrusów, bananów i innych specjałów, o których opowiadał tata. Wszystkie były puste. – Dary wydajemy tylko rano… I po pół godzinie już ich nie ma… Wpatrując się to we mnie, to w wielką walizkę, ksiądz drapał się po głowie. Podszedł do stojącej w rogu lodówki, otworzył ją i stał tak długo przed otwartymi drzwiami, że zacząłem się o niego niepokoić. Po chwili wyciągnął z niej zawinięty w szary papier wątły kawałek żółtego sera i położył go na dnie walizki. Potem spojrzał na mnie zakłopotany: kawałek sera wyglądał na dnie wielkiego pudła nieco żałośnie. Po namyśle, szybkim krokiem wrócił do lodówki i przyniósł taki sam kawałek sera, który również złożył na dnie walizki. – To wszystko co mogę ci dać – powiedział z żalem. – Bóg zapłać – zdążyłem rzucić, wybiegając z zakrystii. – Szczęść Boże – odpowiedział ze smutkiem ksiądz. I już mnie tam nie było. Najpierw biegłem z walizką jak najszybciej mogłem. Gdy niedokończony kikut wieży zniknął za wielkim bloczyskiem, zwolniłem nieco, ale po chwili ponownie przyśpieszyłem. Ku mojemu zdumieniu byłem szczęśliwy. Czułem się jak prawdziwy mężczyzna, jak ktoś, kto zdobył jedzenie dla swojej rodziny. I nie mogłem doczekać się momentu powrotu do domu. Po kilku minutach coś się jednak zmieniło. Nagle walizka zaczęła mi się wydawać nieco cięższa. Przez moment pomyślałem, że być może ser spuchł, ale szybko udało mi się przegonić tę głupią myśl. Zacząłem się pocić i co chwilę robiłem przerwy, żeby zmienić rękę. Już nie było we mnie radości, walizka znowu wydawała mi się przeraźliwie brzydka. Coraz liczniejsi przechodnie zaczęli mi się przyglądać. Widziałem, że budzę w nich litość. – Gdzie idziesz z ta ciężką walizką, chłopcze? – zapytała mnie znienacka starsza pani. Przyspieszyłem kroku, nie wiedziałem kim ona jest, nie wiedziałem czego ode mnie chce, ale patrząc na nią, podejrzewałem, że gdzieś na szafie może mieć taką samą walizkę jak moja. Dwie dziewczyny w moim wieku zatrzymały się po drugiej stronie ulicy i zaczęły się ze mnie śmiać. Jedna z nich pokazała mi język, a druga zaczęła mnie przedrzeźniać. Dźwignąłem walizkę i poszedłem dalej. Starsza pani z czarną parasolką podeszła do mnie z samego końca ulicy. – Co to za matka pozwala takim małym dzieciom podróżować bez opieki!, zawołała piskliwym głosem. Już chciałem ją też poprosić, żeby zostawiła mnie w spo-

koju, gdy w drzwiach pobliskiego sklepu pojawiła się pani Kaczmarek, nasza długoletnia sąsiadka. Mieszkała naprzeciwko nas pod numerem trzydzieści jeden od kiedy tylko sięgałem pamięcią. W naszej klatce słynęła z tego, że zawsze wtykała nos w nieswoje sprawy, co mnie nie bardzo dziwiło, bo nigdy nie sądziłem, że można mieć tylko swoje sprawy. Przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Pani Kaczmarek złapała starszą panią delikatnie pod ramię i szepnęła jej szybko coś do ucha. – Jego ojciec… alkoholikiem… To było wszystko, co udało mi się usłyszeć. Starsza pani spojrzała na mnie z litością. – Biedny chłopak – powiedziała z rezygnacją. Wyciągnęła w moim kierunku rękę, jak gdyby chciała mnie pogłaskać po głowie, ale nie pozwoliłem jej na to. Podniosłem walizkę i odszedłem od nich szybkim krokiem. Ser obijał się głucho w ogromnym pudle walizki, przypominając mi o tym, że spodziewałem się o wiele więcej. Z każdym krokiem dźwięk sera stawał się coraz bardziej smutny, aż zrobił się nie do zniesienia. Już nie byłem szczęśliwy, już nie chciałem wracać do domu. Do domu został mi jeszcze kilometr. Już widziałem nasz blok, nasze okna, nasz balkon na końcu długiej, betonowej drogi. Z drugiej strony zobaczyłem wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku pobliskiej rzeki. Po chwili wahania podniosłem walizkę i skierowałem się w kierunku rzeki. Kilka minut później wszystkie odgłosy ulicy, śmiejący się ze mnie przechodnie, zwalniające samochody, zostały gdzieś w tyle. Zastąpiła je cisza. Byłem sam. Strasznie bolały mnie ręce. Zaraz po dotarciu do brzegu Wisły splunąłem w nie, ale ból uporczywie drążył mój mózg. Zacząłem je delikatnie pocierać o spodnie, ale ból się tylko wzmógł. Wtedy zanurzyłem je delikatnie w zimnej wodzie, co przyniosło upragnioną ulgę. Jak ja dojdę teraz do domu? – pomyślałem. Usiadłem na walizce nie wiedząc co robić. Nagle poczułem głód. Po chwili namysłu otworzyłem walizkę. Leżące na jej dnie dwa kawałki sera wyglądały niezmiernie żałośnie. Były małe, pokryte grubą warstwą kurzu. Wyglądały tak smutno, że zrobiło mi się ich żal. Jednego z nich dotknąłem małym palcem, żeby choć trochę oczyścić go z kurzu. Pocierałem go delikatnie mając nadzieję, że przywrócę mu blask. Wtedy przypętał się bezpański pies, pospolity burek. Polizał mi rękę, potem policzek. Wyciągnąłem w jego kierunku jeden kawałek sera, ale on tylko powąchał go i szybko odszedł na bezpieczną odległość. Podejrzliwie przyłożyłem ser do nosa i natychmiast moje nozdrza uderzył obezwładniający fetor. Wtedy dopiero dostrzegłem na dnie walizki małe kulki naftaliny. Wybrałem je ostrożnie i wyrzuciłem do rzeki. Upewniwszy się, że żadnej nie ominąłem, włożyłem ser z powrotem do walizki, zatrzasnąłem wieko i starałem się o tym nie myśleć. Ale po chwili zrobiło mi się tak smutno, że zacząłem płakać. Miałem dosyć stanu wojennego, dosyć ojca, dosyć wszystkiego. Pies spoglądał na mnie nieufnie, merdając niespokojnie ogonem.

Kierowany nagłym impulsem, kopnąłem walizkę jak najmocniej mogłem. Natychmiast sprawdziłem, czy moje kopnięcie nie poczyniło żadnej szkody. Ale w miejscu, w które trafił mój but była tylko wąska rysa. Odetchnąłem z ulgą. Po chwili kopnąłem walizkę raz jeszcze... I jeszcze raz... I jeszcze raz... I jeszcze... Potem kopałem ją bez opamiętania. Po kilku minutach podniosłem ją i pomimo głośnych protestów psa, wrzuciłem ją do rzeki. Stojąc na nabrzeżu, patrzyłem jak powoli zanurza się w ciemnozielonej wodzie. Przerażony, chciałem się rzucić w nurt rzeki, próbować ją ratować, ale wszędzie widziałem złowrogie wiry. Walizka przechylała się na boki, najpierw na jedną stronę, potem na drugą. Po chwili już nie było widać sprzączek. Dopiero gdy zniknęła za zakrętem rzeki, w pełni uświadomiłem sobie co się stało. Było ciemno. Czas wracać do domu – pomyślałem. Wolno zacząłem iść w kierunku bloku. Po drodze przyrzekłem sobie, że już nigdy w życiu nie poproszę o ser. RAFAŁ KAPELIŃSKI, autor scenariuszy filmowych, reżyser i dokument alista. Absolwent amerykanis tyki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Tor uniu, Szkoły Mis trzów Andrzeja Wajdy oraz London Film School. W latach 1994-1996 dyrektor biura festiwalu filmowego Cameraimage w Toruniu. Zdobywca wielu nag ród na licznych festiwalach filmowych (m.in. w Cannes i Oberhausen). Wykładowca Central Film School w Londynie, gdzie obecnie mieszka.

Artful Faces

Say Others: Krysia Cywińska, a Grand Dame of Nowy Czas loved by young and old alike. Famous for writing and saying what the hell she wants and when she wants. Very funny, too. Defiant and insubordinate, may she reign forever. Says She: Partly-educated at the private pension of Halina Gebner in Warsaw until needed as a duff shot in Warsaw Uprising. Taken from Poland as a prisoner of war. Through Germany got to London where she lives ever since. A BBC Polish Section journalist not q uite ripened up as a political commentator. Non-constricted journalist of Dziennik Polski and Dziennik Zołnierza until constricted. Now conscripted to Nowy Czas until f lat out. Say I: The youngest older person I have ever met. Phenomenally entertaining and frighteningly shar p. Great to discuss the intricacies of modern architecture with; ‘Brutal, ugly. Men are monsters to design such things’, or the subtle differences between an agnostic and an atheist; ’Faith is a crutch designed to support life’. Defiant and insubordinate, may she reign forever. Bottom line: Don’t come close if you are afraid to hear the truth. But if you are brave, the rewards are immense. Even if you have to shiver on the balcony in a cloud of smoke. Text & graphics by Joanna Ciechanowska


28 |

02 (200) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Jacek Ozaist

WYSPA

T

o prawdziwy szok termiczny, przyjechać z Polski, gdzie było dwadzieścia stopni na minusie do Londynu, w którym słupek rtęci sięga dwudziestki powyżej zera. Biegam w samym podkoszulku. Rozpiera mnie odśrodkowa energia, jakby już nastała wiosna. Wiem, że wszystko się uda i będzie dobrze. Tylko z pracą ciężko. Wymalowałem mieszkanie Manisha, jak swoje. Zajęło mi to ledwie trzy dni. Aneta od razu wróciła do swoich klientów, fetowana, niczym dawno nie widziana córka z zagranicy. Wychodzi na to, że dopóki los się nie

uśmiechnie, będziemy ze szwagrem na jej utrzymaniu. W starym domu u ciecia Bobbiego nadal mieszkają Polacy. Dostaję od nich namiar na bangladeską knajpkę Whitton Tandoori. Niski i grubawy właściciel przygląda się dość nieufnie mnie i mojemu szwagrowi, który do nas niedawno dołączył. – Jesteście silni i młodzi? – A nie widać? – Dam wam coś na próbę. Jeśli się spiszecie, roboty będzie w bród. Polecę was znajomym. Wyjmuje mapę Hounslow i pokazuje nam, które ulice musimy obrzucić ulotkami. Pudła stoją na zapleczu. Dziesiątki, setki pudeł, a w każdym dwa tysiące sztuk. – I pamiętajcie, w kilku domach mieszkają moi znajomi. Zadzwonię i zapytam, czy ulotka do nich dotarła. Ze mną nie ma żartów. 50 funtów za pudło. Raz, dwa, lewa, nie ma was! Na rozgrzewkę bierzemy do plecaków jedno pudło. Sporo tego i swoje waży. Roznoszenie ulotek to zajęcie tak głupie i monotonne, że szkoda nawet garbić plecy, próbując je opisać. Idziesz, idziesz, idziesz… Domy są różne, ogródki, płotki i podjazdy też. Najłatwiej jest, gdy budynki są ciasno do siebie przyklejone i można wrzucać od drzwi do drzwi. Zwątpienie przychodzi, gdy odległość między drzwiami wynosi kilkanaście, kilkadziesiąt metrów albo trzeba wspinać się po

Agmieszka Siedlecka

Uskrzydlanie ślimaka

A

le leje i do tego ten wiatr! – mówi do mnie koleżanka. – No tak, ale wczoraj było słonecznie – odpowiadam. – Zimno, strasznie zimno. Dość mam tej pogody! Do tego krzyż mnie boli. – U fizjoterapeuty w końcu byłaś? – Nie. Ty wiesz ile on bierze za wizytę? – To może do państwowego? – sugeruję. – Coś ty, w NHS na wizytę czeka się minimum sześć miesięcy! Tak źle i tak niedobrze. Co ja robię tu? Co ty tutaj robisz? Piosenka Elektrycznych Gitar włącza mi się nagle w którymś ze zwojów mózgowych. Oczyma wyobraźni próbuję znaleźć regulator głośności i ją ściszyć, by usłyszeć, o jakich nieszczęściach opowiada mi tym razem koleżanka. – W robocie bez zmian, pracuję poniżej swoich kwalifikacji, wypłata nieciekawa, nie ma mowy o odkładaniu. Znów słyszę: Co ja ro bię tu, uuuu. Patrzę na jej wykrzywione w wiecznym grymasie niezadowolenia usta i po prostu się wyłączam. Jakbym na pilocie nacisnęła guzik mu te. Jest tylko wizja, czyli jej twarz, fonię wcięło. Elektryczne Gitary nie dają za wygraną i pytają, po co ja tu przyszłam.

schodach. Nie jest też miło, gdy po drugiej stronie bez ostrzeżenia kłapną szczęki jakiegoś zaślinionego psa. Nie wiesz, czy szczepiony i jakie gówna dziś obwąchiwał podczas spaceru, a narażasz się na niebezpieczeństwo rany szarpanej. Parokrotnie cofam rękę w ostatnim ułamku sekundy, szwagier też czasem odskakuje jak poparzony. Koty są za to bardzo przyjazne. Siedzą na murkach i płotkach, przyglądając nam się z zaciekawieniem. Dadzą się pogłaskać, miaukną ciche pozdrowienie, odprowadzą wzrokiem. – Czemu nie wrzucimy swoich? – słyszę. I nagle niebieskie błyski eksplodują mi pod czaszką. Że też wcześniej na to nie wpadłem! Młody mówi mało, ale jak już powie, to mury potrafią zadrżeć. – Tak! Absolutnie tak! – chwytam go za ramiona i potrząsam radośnie – Ja dzisiaj stawiam! Walczymy z ulotkami do zmroku. Walczylibyśmy dłużej, lecz ludzie chyba nie są zadowoleni, gdy trzaska im się klapami w drzwiach zbyt późno. Po usłyszeniu kilku wyzwisk, odpuszczamy. W ciągu kolejnych dni roznoszenia ulotek wrzucamy już także nasze własne produkty pod tytułem: Polish Family Business. Udajemy wielką, skonsolidowaną rodzinkę fachowców od dekoratorki, ogrodnictwa, stolarki, sprzątania, prasowania, bawienia dzieci... Do Mateusza, którego

Właśnie, dlaczego po raz kolejny umawiam się na kawę z M? Kawę posłodzoną odwiecznym narzekaniem, z domieszką cynizmu i szczyptą sarkazmu. M nie jest bynajmniej pierwszą literą jej imienia, to skrót od malkontentki i to koniecznie pisanej przez duże M. Najchętniej nazwałabym ją Malkontentka Narzekalska lub Maruda Niezadowolewicz. Zamieszkała na ulicy Osowiałej. Albo Beznadzieja, Jęczy, z domu Zrzęda, po mężu Gderalska. Tyle że ona niezamężna. A pewnie, że nie, bo kto by z nią wytrzymał? Pań M jest na świecie wiele. Panów również, tylko oni, rzec by można, biadolą jakoś tak bardziej wewnętrznie. Zwykle są bardziej introwertyczni, werbalizowanie bolączek przychodzi im bowiem trudniej. Latami je w sobie duszą, a potem krótka piłka – zawał, bypassy, wrzody… Smutne to, owszem, ale z drugiej strony, jakie altruistyczne! Poświęcają własne zdrowie, niejednokrotnie życie, lecz oszczędzają bliskich i przyjaciół. Pani M, z którą popijam kawę, zdecydowanie obce jest takie zachowanie. Ją nie obchodzi, jaki wpływ na otoczenie – w tym przypadku na mnie – ma jej narzekanie. Żeby to chociaż pierwszy raz było, każdemu ma się prawo kiedyś przelać przysłowiowy kielich goryczy, a kobieta – jak wiemy – musi się wygadać. Nie, tak jest za każdym razem. Wszystko jest złe, to ją zawsze prześladuje pech, ludzie jej nie rozumieją, nie doceniają, cały świat się na nią uwziął. Przy najmniejszej z mojej strony próbie pokazania pozytywnych aspektów jej sytuacji, broni się rękami i nogami. Jak ślimak chowa się szybciutko do swojej muszelki pesymizmu. Bo tam jest ciepło, komfortowo, znajomo i… o dziwo, bezpiecznie. Śli mak, śli mak wy staw ro gi – myślę. Wystaw i spróbuj coś zmienić, podejmij jakieś kroki! Zapominam, iż ślimakom kończyn brak, kroku więc nie zrobi, pełznie za to pomalutku, zostawiając za sobą kleisty śluz… Ile na litość boską jeszcze kaw razem wypijemy, ile kolejnych lat nasze spotkania będą wyglądały dokładnie tak samo? Ona się skarży, ja słucham, wypowiadam własne zdanie, próbuję zmotywować, przecież prosi mnie o pomoc. Zmień pracę – radzę, zadbaj o zdrowie. Jak grochem o ścianę od dziesięciu lat. Kiedyś było mi

przywieźliśmy z kraju samochodem, dołącza niezapowiedziany kuzyn. Upychamy ich w małym pokoju. Muszą spać razem w jednym łóżku, w dziupli bez stolika ani krzeseł. Trudno. Ja w Norwegii spałem na poduszkach z foteli i nigdy nie przyszło mi do głowy, by marudzić. Obaj są trochę zdegustowani, że nie mam dla nich gotowej roboty, ale przecież tego nigdy nie obiecywałem. Zaproponowałem przyjazd, by – jak ja – wyleczył się z polskich kompleksów i zakosztował życia na Zachodzie. Widzę, że ogarnia go panika, chciałby od razu wrócić do mamy na wieś, zakopać się pod pierzyną i przeczekać złe chwile. Ale ja nie mogę mu w tej chwili pomóc. Cierpliwie tłumaczę, że przyjechało nas tu setki tysięcy i każdy jakoś się odnalazł na obcej ziemi. Oni też dadzą radę. – Jak mogłeś zrobić coś tak głupiego?! – pyta wieczorem Aneta. – Sam nie masz pracy, a ludziom zawracasz głowę. Jesteś stuknięty. Nie mam argumentów, więc nie dyskutuję. Kolejne dni zmieniają się w tygodnie. Wrzucamy ulotki na zmianę. Telefonów jest mało, ale wpada kilka drobnych remontów. Staram się zatrudniać Mateusza, kiedy tylko mogę. Pewnego dnia poznaje miłą dziewczynę, która współpracuje z Anetą przy sprzątaniach. Panna klei się do niego, co jest dla mnie fantastycznym znakiem, że wszystko idzie ku lepsze-

jej żal, potem byłam na nią zła, teraz – muszę przyznać – ogarnia mnie zwątpienie w sens naszej znajomości. Gdyby M podjęła walkę i rzeczywiście zmieniła choć jedną ważną rzecz w swoim życiu, ubyłoby jej przecież jednego powodu do narzekania. Nie daj Boże musiała by się wtedy zacząć uśmiechać? Może w myśl prawa przyciągania wydarzyłyby się wówczas w jej życiu rzeczy pozytywne i inspirujące. Może dodałoby jej to skrzydeł… Jakich skrzydeł?! Ponownie przypominam sobie o ograniczeniach mięczaków – nie są lotne, a ona – jakby na potwierdzenie moich myśli – krytykuje smak kawy, którą pijemy. Jestem poirytowana i zmęczona. Czuję się wręcz jakby ktoś wyssał ze mnie krew.

mu. Niestety, kuzyn Mateusza to osobnik o wysokim wskaźniku pesymizmu. Codziennie marudzi, że to pomyłka i muszą wracać. – Niech sam wraca – mówię Mateuszowi, częstując go Stellą Atrois. – To moja rodzina. – Ok. Zawiozę go na Victorię i wsadzę w autobus. Nic mu się nie stanie. – Sam nie wiem… – odpowiada bez przekonania Mateusz. Znów jest burza w Tatrach Zachodnich, tyle że tym razem pioruny są potężniejsze, a wiara Mateusza niewielka. Czuję, że go tracę, lecz nie umiem nic na to poradzić. Nie chce czekać aż sezon na różne prace rozkręci się na dobre. Wybiera dobrze mu znaną drogę ucieczki. – Wykorzystałeś mnie – mówi do mnie w przeddzień wyjazdu. – Ściągnąłeś mnie tu tylko po to, żebyśmy płacili ci za pokój. – Litości, chłopie. Powieszę ogłoszenie i jutro wynajmę wasz pokój z powrotem! Przyjadą inni i im się uda. Nic podczas dotychczasowego pobytu w Anglii nie sprawiło mi większej przykrości. Stoję w oknie ze łzami bezsilności w oczach i patrzę, jak odchodzą w kierunku stacji metra z plecakami. Mieli w nich pełno puszek z mielonką, teraz niosą powietrze. Aneta ściska mnie za ramię. – Obiecaj, że nigdy więcej tego nie zrobisz – Obiecuję...

Wampiry energetyczne – tak ktoś kiedyś określił tego rodzaju ludzi – mają to do siebie, samo przebywanie w ich towarzystwie jest wyczerpujące. Malują rzeczywistość w czarnych kolorach, gdyż tylko takie do siebie dopuszczają. Niezmordowanie, choć w dużej mierze nieświadomie usiłują wciągnąć optymistów w swoją ciemną, bezdenną otchłań. Jak rokuje przypadek M? Według mnie nie najlepiej i jak się następnym razem spotkamy, najzwyczajniej w świecie jej to powiem. Lubię ją mimo wszystko i uważam, że nigdy nie jest za późno, by coś zmienić na lepsze, a potencjału nie można, ot tak, spisać na straty. W moim świecie ślimaki biegają, fruwają, a niektóre nawet opanowały teleportację!


|29

nowy czas | 02 (200) 2014

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. P i wo z r a n a j a k ś m i e t a n a Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Och, Zenek, chyba Pan Bóg mi cię zesłał – myślę sobie leżąc w nowej wannie, w nowej łazience, wyłożonej zieloną mozaiką. Szklana ściana wygląda bardzo elegancko. W całym domu zamontowane nowe oświetlenie. Ściany równe, nowa gładź, świeżutko pomalowane. Wszystkie usterki naprawione, wszystko działa. Po prostu oaza. Jestem zadowolona: niepijący, porządny, dobry fachowiec. I dom zrobiony na błysk. Kontempluję koniec remontu… Przydałoby się zrobić jakieś przyjęcie. Moi przyjaciele to Anglicy albo Włosi. Czas pokazać im dom po remoncie i przedstawić pana Zenobiusza. I w ten sposób podziękować mu za dobrą robotę. No i pochwalić się tym, co my, Polacy, umiemy. Jestem dumna, że jestem Polką. Już nie pamiętam, kiedy tak się czułam. Przez dwadzieścia lat nie kontaktowałam się z Polakami. Starałam się cały czas wkomponować w tło, zniknąć, upodobnić się, być akceptowana, nie wyróżniać się. Trudno było moim przyjaciołom obcokrajowcom wyjaśnić, opowiedzieć o komunizmie, o szarości, bezsilności i biedzie panującą w moim kraju, kiedy z niego wyjeżdżałam. Po studiach. Nikogo to tutaj nie obchodziło, że jestem po studiach. Kiedyś koleżanka Angielka powiedziała mi: – Słuchaj, z tego co my wiemy na temat studiów w Polsce, to nie ma się czym szczycić. Ludzie w krajach Trzeciego Świata też mają uniwersytety, ale poziom ich wykształcenia jest pewnie taki, jak u nas w szkołach średnich. Pamiętam, jak mnie to wtedy zabolało. Moje dzieci chodzą teraz do szkoły średniej i wiem, jaki jest poziom w państwowych szkołach angielskich. Wiem też, ile przerw na herbatę robił sobie robotnik angielski, którego zatrudniłam do wykonania paru napraw. – Zenek – mówię wieczorem – wylatujesz za tydzień, zrobimy imprezę, poznasz środowisko angielskie. Zaproszę moich przyjaciół. Będzie fajnie, znam kilka osób, które grają na różnych instrumentach muzycznych, więc pobawimy się, popijemy, potańczymy. Co pan na to? – pytam. Zenobiusz jest wniebowzięty. – Super, pani Ireno,

pokażemy Anglikom, jak Polacy się bawią! Malutki alarmowy dzwoneczek dzwoni w mojej głowie: dryń, dryń, dryń… Próbuję przypomnieć sobie, jak to jest, jak Polacy się bawią? Hmmmm, może lepiej nie pamiętać – myślę. Nie ma co się martwić: ja prawie nie piję, Zenobiusz nie pije, będzie fajnie – staram się sama siebie uspokoić. Na drugi dzień zaczynam organizowanie przyjęcia. Robię listę. O, cholera, czterdzieści osób! To jak małe wesele! No, może ktoś nie przyjdzie. Jak zwykle jest to złudna nadzieja, bo od kiedy pamiętam, wszyscy zaproszeni zawsze przychodzili. Anglicy rzadko organizują duże przyjęcia, ale z mojego doświadczenia wiem, że zawsze chętnie w nich uczestniczą, jeśli ktoś coś zorganizuje, coś ugotuje. Nadszedł dzień przyjęcia. Jest sobota, Słońce świeci, dom wysprzątany, kwiaty w wazonie stoją na stole, w kuchni od rana gotowanie idzie całą parą. Zenobiusz pomaga mi z wielkim zaangażowaniem. Przesuwamy meble. Robimy miejsce do tańczenia, miejsce na bufet z jedzeniem i gazebo na tarasie dla muzyków. Pan Zenobiusz mlaska z zadowoleniem. – Pani Ireno, to będzie taka impreza z klasą! Goście zaczynają się schodzić. Zapraszałam na godzinę 18.00. Oczywiście wszyscy zaproszeni przychodzą na czas. Nie po raz pierwszy zastanawiam się, czy oni, kurczę, to znaczy goście wszyscy razem czekają za rogiem? I pukają do drzwi dokładnie o 18.00? Śmieję się pod nosem do siebie, bo to chyba nie jest domysł, to jest pewnie fakt – angielska punktualność jest znana na całym świecie. I pewnie tak to się odbywa: stają za rogiem i sprawdzają zegarki. – Która godzina u ciebie? U mnie za dwie osiemnasta. – No to pukamy do drzwi. Wszyscy przynoszą coś do picia. Zwykle nie muszę kupować dużo alkoholu, moi przyjaciele Włosi wjeżdżają zawsze z kartonami wina, Anglicy dwie, trzy butelki, no i piwo. Otwieram budynek w ogrodzie, by służył jako skład alkoholu. Impreza jest super. Jak zwykle. Dużo jedzenia, jazz… Spoglądam na ogród. Podzielił się jak zawsze na dwie strony? Jedna angielska, druga wioska? Nie, tym razem jest inaczej. Patrzę uważniej i widzę, że na

końcu ogrodu stoi największe krzesło, jakie mam, a na nim pan Zenobiusz. Jak dyrygent obserwuje wszystko z perspektywy, z puszką piwa w ręku. No cóż, myślę sobie, człowiek nie mówi po angielsku ani po włosku, więc bawi się jak może. Po pewnym czasie z zadowoleniem zauważam, że Zenobiusz angażuje się w rozmowy, gestykulując i posługując się łamanym angielskim. Jest dobrze. Wszyscy pytają mnie: – Irena, kto ci robił remont? Czy możesz mi dać numer telefonu do tego budowlańca? Jestem szczęśliwa. Pan Zenobiusz prawdopodobnie złapie następną robotę. Przedstawiam go wszystkim z dumą. Impreza idzie całą parą. Po angielsku dużo gadania. Ochy i achy… Rozmowy na temat karier, dzieci, szkół. Alkohol leje się bardzo powoli, tak jak zwykle. Bawię się dobrze, dopóki mojej uwagi nie zwraca nietypowe podniecenie w ogrodzie. Wychodzę i patrzę z przerażeniem jak pan Zenobiusz obejmuje moją przyjaciółkę Angielkę, wyznając jej miłość, a raczej miłość generalnie i zaczyna krzyczeć na cały ogród: – I LOVE ENGLAND. I LOVE YOU ALL! – ledwo trzymając się na nogach. Po czym pada na trawę i zapada w głęboki sen. Na drugi dzień pan Zenobiusz mówi do mnie: – To była najgorsza impreza, na jakiej byłem. Jestem zdziwiona i pytam: – Dlaczego? – Pani Ireno, co to za impreza, gdzie nikt nie pije?! – Zenek, wszyscy pili. Ty chyba masz na myśli: co to jest impreza, gdzie nikt się nie upił? – No tak – mówi Zenobiusz. – Nikt się nie upił! Co to za impreza? Myślę sobie: no nikt poza tobą, ale nie mówię tego na głos. Nie wytrzymuję jednak i pytam: – Zenek, na początku remontu kupiłam ci karton piwa, 24 puszki. I tego piwa niewiele ubyło. Myślałam, że jesteś niepijący. Pan Zenobiusz, jak zwykle kiedy jest z siebie dumny, podkręca wąs i mówi: – Pani Ireno, nie chciałem pani wykorzystywać, no to codziennie dokupywałem i dokładałem. Po co się pani miała kosztować. A wie pani – dodaje – piwo z rana jak śmietana!

J C E RHA RDT: Mi n d G am es the Nazi occupation where he lived with his family. He writes: It must have been late 1941 or early 1942. Jews were required to wear the Star of David and to obey a 6 p.m. cur few. I had gone to play with a Christian fr iend and had stayed too late. I turned my brown sweater inside out to walk the few blocks home. As I was walking down an empt y street, I saw a German soldier approaching. He was wear ing the black uniform that I had been told to fear more than others – the one worn by specially recr uited SS soldiers. As I came closer to him, tr ying to walk fast, I noticed that he was looking at me intently. Then he beckoned me over, picked me up, and hugged me. I was terr ified that he would notice the star inside my sweater. He was speaking to me with great emotion, in Ger man. When he put me down, he opened his wallet, showed me a picture of a boy, and gave me some money. I went home more certain than ever that my mother was right: people were endlessly complicated and interesting. (D Kahneman, 2003). The human mind does not work like a computer. Its intuition plays a bigger par t in

decision making than logic. And the moment money enters the picture, ever ything changes. Should I sell my nice house in Poland and buy a tiny bedsit in London? Yes, says the rational, logical, deliberate brain. The investment is a clear winner. No, says the intuitive, powerful, automatic, always in gear emotional par t. We might return, look at the sky, the lake, see that deer crossing the clear ing in t he forest? Have you ever seen such colours anywhere else? The trouble is we often use a wrong system to make the decision that matters. We look in the past and let in an illusion of loss. Is t hat why, you might ask, I am sitting on top of a mountain, contemplating the forest, the lake and a f leeting image of a deer, the dark promise of a distant thunder? Consider the situation: the scor pion and the frog are in t he middle of the r iver. The journey is exhausting, t he r iver fast, on top of it, the rain star ted and t hey seem to be staying in one place, not moving for ward. It has taken years. The scor pion feels the str uggle of t he frog, and he doesn’t know what to do to help, since he is in love with the frog. The frog knew about the scorpion’s

Graphics: Joanna Ciecha nowska

A scorpion sits on the bank of a swollen r iver. He sees a frog about to leap in. “Please, help me, take me wit h you, I want to get to t he other side”, asks the scorpion. “You must be joking”, says the frog, “You will sting me”. “I will not, of course I won’t, we would both drown, I can’t swim, you know t hat, don’t you?” pleads t he scor pion. “Ok”, says the frog, “Hop on my back”. They are about half way across when suddenly the scor pion’s tail lifts up and he plunges his sting in the frog’s back. “What have you done!” the frog screams, “We will bot h drown now! Why did you do this, why did you have to sting me?” He replies: “Because I am a scor pion”. I am sitting here, on top of a mountain, all alone and wonder why have I done it to myself all over again. Will I ever change? This t ale about human nature is hundreds years old. A Nobel Prize winner in Economics Daniel Kahneman admits himself that ‘he has never taken a single economics course’. He is, however, the most influential psychologist alive today. His earliest life psychology lesson happened in Paris during

love, that’s why she took him on her back. But now she is str uggling. She knows she can lose him with one, power ful kick. Suddenly the scorpion spots a spr ingbok swimming past, and thinks he can make it wit hout t he frog. A logical or imaginar y leap? He is a scor pion. You decide…


30 |

02 (200) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino Jack Strong

okupację Rzymu i odwagę włoskich partyzantów”, pisze recenzent „Guardiana” i nazywa obraz Rosseliniego „neorealistycznym arcydziełem”. Jak najbardziej słusznie. „Nie ważne ile razy obejrzysz ten film i tak obraz kobiety, która ginie od strzałów w plecy jest poruszający”. Star Trek: Gniew Khana

– O skazaniu na śmierć dowiedziałem się kilka miesięcy już po tym wyroku. W kraju było to okryte tajemnicą, ale w jakiś sposób to do mnie dotarło. Moi amerykańscy przyjaciele też chcieli ten fakt ukryć, ale kiedy się zorientowali, że wyrok ten odczytam jako najwyższą nagrodę za swój czyn, wtedy powiedzieli mi całą prawdę – mówił w wywiadzie z RMF pułkownik Ryszard Kukliński, gdy mógł już bezpiecznie powrócić do kraju. Wysoko postawiony komunistyczny oficer, który po Grudniu’70 i poznaniu planów Układu Warszawskiego zakładających, iż w razie wojny nuklearnej Polska zostanie poświęcona, zmienił strony i – mocno nieporadną angielszczyzną – napisał list do CIA, w którym oferował informacje na temat planów strategicznych Układu Warszawskiego. Z historii Kuklińskiego Pasikowski – znany choćby z Psów, Sary czy Pokłosia uczynił dynamiczny, emocjonujący thriller. Unika raczej długich dyskusji o moralnych dylematach. – Na początku myślałem o nim: nieciekawy gość, no bo po co się pcha do wojska na zawodowego, skoro potem zdradza? Nie mógł od razu wstąpić w szeregi opozycji i na powielaczu ulotki drukować, skoro mu tak komunizm doskwierał? Jednak potem szybko zrozumiałem, czym jest pochopna i bezpodstawna ocena, której tak chętnie i nader często się dopuszczamy: ma drogi zegarek, znaczy łapówkarz; używa słów na k... w prywatnych rozmowach telefonicznych, znaczy złodziej i pijak; ma faceta starszego o trzydzieści lat, znaczy wyrachowana zdzira. A tymczasem warto poznać fakty, a nie opinie, zanim kogoś tak chętnie spalimy na stosie – mówił reżyser w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej. Rome, Open City Jeden z największych filmów wszechczasów i szczytowe – obok takich obrazów jak Złodzieje rowerów osiągnięcie włoskiego neorealizmu – powstałego na powojennych gruzach. To również jeden z pierwszych europejskich filmów powstałych po 1945 roku, który odniósł sukces za oceanem. Odważny politycznie i estetycznie. Scenariusz, napisany we współpracy z Federico Fellinim skupia się na ostatnich dniach Rzymu jako stolicy Włoch Mussoliniego. Ciężka codzienność, niepewność jutra i terror. Bieda, ruiny i panorama ludzkich reakcji na wojenny ucisk. „Być może nie istnieje film, który z większym humanizmem i jasnością ukazuje nazistowską

Przez wielu uważany za najlepszą część sześcioodcinkowej serii kinowej z obsadą oryginalnej Gwiezdnej włóczęgi. Doskonały kontrapunkt dla niezbyt udanego debiutu załogi na wielkim ekranie. Gniew Khana opowiada o spotkaniu załogi Enterprise ze starym wrogiem – przywódcą kosmicznych bandytów, noszącym wieloletni osobisty uraz do kapitana Kirka. „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” – Khan przytacza w pewnym momencie stare klingońskie powiedzenie (podejrzanie podobne do tego ziemskiego, prawda?). I opanuje Relianta – statek Gwiezdnej Floty, by podszywając się pod przyjaciół wyrównać rachunki z Kirkiem. „Scenarzysta Jack B. Sowards pożycza motywy z Króla Leara i Moby Dicka, osiągając budzącą podziw mieszankę patosu, humoru i akcji” – pisał po latach recenzent serwisu internetowego allmovie.com. Mira Hamermesh: Retrospektywa

Współczesny, romantyczny thriller, zainspirowany nowelą Josepha Conrada-Korzeniowskiego The Secret Sharer, którego akcja rozgrywa się podczas pełnej przygód i wyzwań podróży młodego kapitana z Zatoki Tajlandzkiej do Szanghaju. Film pokazuje wewnętrzną przemianę młodego oficera w zderzeniu z trudnymi relacjami międzyludzkimi i piękną uciekinierką. Po projekcji dyskusja z udziałem Piotra Fudakowskiego i prof. Roberta Hampsona, znawcy twórczości Conrada. Niedziela, 9 marca, godz. 17.00 Sala Teatralna POSK 236-242 King Street, W6 0RF

WuJOWiE – ZDRaJCY i OBSZaRNiCY Wujowie reżysera, Jana Ledóchowskiego, dokonali bardzo różnych wyborów. Maciej Morawski walczył z systemem: wyjechał do Paryża i przez wiele lat pracował jako korespondent Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Kazimierz Morawski współpracował z komunistycznymi władzami, zarówno Edwardem Gierkiem, jak i Wojciechem Jaruzelskim. Nawet stan wojenny nie zmienił jego nastawienia. Od 1982 był członkiem Rady Państwa. Dominik Horodyński balansował gdzieś pośrodku: jako redaktor naczelny warszawskiej „Kultury” próbował negocjować z władzą, wyrywając jej skrawek wolności nad Wisłą. Czwartek 13 marca, godz. 19.00 Riverside Studios, Crisp Road, W6 9 RL

muzyka Dzień Kobiet z NOSOWSKĄ, BRODKĄ i PESZEK

BFI pokaże na początku marca dokumenty uznanej polskiej reżyserki pochodzenia żydowskiego Miry Hamermesh, urodzonej w Łodzi w 1923 roku, zmarłej w Londynie dwa lata temu. Pośród nich – obsypany nagrodami Maids and Madams opowiadający o dramacie apartheidu na przykładzie skomplikowanej relacji pomiędzy czarną sprzątaczką a białą właścicielką domu. Hamermesh używa tej historii, by przybliżyć nam losy milionów czarnych mieszkańców poddawanych represjom i pozbawionych praw i swobód. We wtorek, 4 marca, zobaczymy Talking to the Enemy i Loving the Dead. Po czwartkowym pokazie na pytania widzów odpowie Sir Jeremy Isaacs, dyrektor-założyciel Channel 4. Wtorek, 4 marca, godz. 18.10 Czwartek, 6 marca, godz. 18.20 BFi Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Secret Sharer

Trzy śpiewające kobiety na Dzień Kobiet w Londynie. Wyrafinowany pop Brodki, literackie zabawy Marii Peszek i elektroniczne eksperymenty Kasi Nosowskiej. Po raz pierwszy wspólnie na scenie. MaRia PESZEK, urodzona w 1973

stym albumie Moje piosenki oraz – w jeszcze większym stopniu – na wydanym cztery lata temu krążku Granda. KaSia NOSOWSKa, szczecinianka urodzona w 1971 roku – na co dzień wokalistka i autorka tekstów grupy Hey. W swojej karierze solowej zapuszcza się w rejony elektroniczne. Ale wydała też album z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Razem ma na koncie sześć dokonań solowych. Może do tradycyjnego goździka i pończoch warto dziewczynie/żonie/ koleżance/przyjaciółce dodać w tym roku bilet na koncert? 8 marca, godz. 19.00 The Forum 9-17 Highgate Road London NW5 1JY

The Stranglers

Zawieszony pomiędzy łagodnym rockiem, a muzyką celtycką Clannad powstał w roku 1968. Niezwykle popularny w Niemczech, ma też dużą grupę oddanych wielbicieli nad Wisłą. Ezoteryczna, kontemplacyjna, ale nie pozbawiona energii muzyka zabrzmi tu w towarzystwie pochodzącej z Dublina wokalistki Mary Black. Spodziewać się możemy muzyki z najważniejszych albumów: debiutanckiego, Fuaim, Mascala czy Landmarks. A do tego materiał z ostatniej, wydanej w zeszłym roku, płyty Nadur. Sobota, 29 marca, godz. 19.30 O2 Shepherd’s Bush Shepherd’s Bush Green, W12 8TT

John Crawford Quintet Muzyk John Crawford urodził się w Londynie. Jego ojciec – rodowity Anglik – od najmłodszych lat zarażał go bluesem. Drugim źródłem inspiracji była mama, Hiszpanka, która podsunęła mu jazz. W kościele na Trafalgar Square usłyszymy mieszankę tych wpływów. Crawford, który ma na koncie występy między innymi na prestiżowym festiwal jazzowym w Montrealu czy Royal Albert Hall zaprezentuje nam swoją fuzję brzmień scaloną maestrią gy na fortepianie. Środa, 12 marca, godz. 20.00 St Martin’s in-the-Fields Trafalgar Square, WC2N 4JJ

Powstała czterdzieści lat temu w okolicach Guildford grupa The Stranglers nie bała się stylistycznych żonglerek. Panowie zaczynali jako „pubowa wersja Doorsów”, potem, gdy na Wyspach wybuchnął pełen furii punk, popłynęli też i na tej fali. Gdy wkrótce opadła – zwrócili się ku nieco łagodniejszym brzmieniom i zaliczyli nawet wielki przebój Golden Brown. Mimo serii zmian w składzie zespół istnieje do dziś i wybiera się właśnie w trasę świętującą czterdziestolecie jego istnienia. Chłopaki wpadają też do Londynu. Możemy się spodziewać, że zaprezentują przekrój swojej twórczości. Sobota, 8 marca, godz. 19.00 Hammersmith apollo 45 Queen Caroline Street, W6 9QH

Festiwal Haendla

roku, zaczynała jako aktorka. W 2005 roku wydała swoją płytę, opartą na przygotowanym przez siebie performance Miastomania. Od tego czasu wydała już trzy albumy – wszystkie osobiste, pełne skomplikowanych gier słownych i aluzji. MONiKa BRODKa, dwudziestosiedmiolatka z Żywca, jako młodziutka dziewczyna wygrała polsatowski program Idol. Początkowo dała się nieco wcisnąć w szufladę z napisem „grzeczna, popowa dziewczynka”, ale szybko pokazała pazurki, skłaniając się ku ambitniejszej odmianie popu Tak było już na jej drugim, bardziej osobi-

Clannad

Sześć tygodni z muzyką Friedricha Haendla, czyli koncerty, wykłady, ale także spacery londyńskimi śladami słynnego kompozytora. Jednym z głównych miejsc, w których impreza będzie się odbywać, w kościele św. Jerzego, do którego Haendel regularnie uczęszczał w czasach, gdy mieszkał nad Tamizą (St George's Church, Hanover Square, W1S 1FX). Po tym, jak został nadwornym kompozytorem księcia Hanoweru, który wkrótce wstąpił na tron brytyjski jako Jerzy I, Haendel przybył do Londynu, by wystawić swoją operę Rinaldo. Została ona doskonale przyjęta. Na tyle dobrze, by w dwa lata później mistrz zdecydował się na stałe osiedlić na Wyspach. Związał z miastem swoje życie, komponując choćby muzykę towarzyszącą koronacji następcy Jerzego I. Szczegółowy program imprezy znaleźć można na stronie http://www.london-handel-festival.com/

teatry 1984

Klaustrofobiczna opowieść o życiu w świecie, w którym spełnia się utopijne kłamstwo komunistycznego totalitaryzmu. Świecie, w którym państwo kontroluje każdy, najmniejszy ruch członków partii. Gdzie ten, kto rządzi przeszłością, rządzi teraźniejszośćią, a co za tym idzie – przyszłością. Gdzie dwa razy dwa może się równać pięć. Państwo, w którym Winston Smith, towarzysz numer 6079 znajduje sobie narożnik niekontrolowany przez teleekran i zaczyna prowadzić dziennik, wydzierając partii skrawek wolności. Skrawek, którego – jak mu się wydaje – nikt nie jest w stanie mu odebrać. Bo to wolność myślenia. A potem zakochuje się w Julii, mimo że żelazna partyjna dyscyplina zniechęca do jakichkolwiek gorących emocji, których nie da się przekuć w wysiłek państwowy. Wkrótce Winston przekona się, że w Londynie AD 1984 nie ma miejsca ani na wolne myślenie, ani na gorącą miłość... Chyba najsłynniejsza, mrożąca krew w żyłach, antytotalitarna parabola George’a Orwella doczekała się właśnie nowej adapta-


|31

nowy czas | 02 (200) 2014

co się dzieje cji, tym razem w specjalizującym się w zaangażowanych politycznie sztukach Almeida Theatre w Islington. Almeida Theatre Almeida Street, N1 1TA

Oh What a Lovely War!

W swoim czasie ten musical – ironiczny, sarkastyczny, a jednocześnie gorzki i pełen gniewu – wywołał na Wyspach burzę. I w o wiele większym stopniu niż mądre wykłady i książki pozwolił przekonać Brytyjczyków, że I wojna światowa daleka była od chwały i herozimu z propagadnowych, wyidealizowanych broszurek i kronik filmowych. Joan Littlewood stworzyła spektakl pełen kabaretowych występów i woodewilowych popisów, w którym pokazuje nam absurdalność wojny. O ile pierwsza część nowej wersji jest dość bliska oryginałowi, o tyle w drugiej jest więcej swobody. Oglądamy na przykład poruszające zdjęcia z frontu. Bo choć w Polsce trauma II wojny światowej skutecznie przyćmiła doświadczenia konfliktu z lat 1914-1918, to tu, na Wyspach, Wielka Wojna wciąż pozostaje raną w zbiorowej świadomości. Theatre Royal Stratford East Gerry Raffles Square, E15 1BN

ciężko byłoby przetrwać człowiekowi – tłumaczy kurator wystawy Paolo Viscardi. – Będziemy też mogli zaznać odrobiny każdego z ekstremalnych środowisk. Pustynię lodową symbolizować będzie lodowata ściana, do której przyłożymy rekę. Kamera termowizyjna pokaże nam, jak szybko nasze ciało traci ciepło, a tablice wiszące obok pokażą, jak zwierzęta żyjące tu na co dzień zapobiegają tej utracie. Inna maszyna pozwoli nam określić, jak wielki procent naszego ciała to tłuszcz (zapobiegający chłodowi) i porównać się z… foką. W tym konkursie foka niezmiennie wygrywa. Sprawdzimy też, jak żyje się zwierzętom w totalnych ciemnościach – wejdziemy do ciemnego pokoju z zadaniem znalezienia serii przedmiotów w oparciu tylko o dotyk. Wreszcie zbadamy, jaką mamy pojemność płuc Horniman Museum 100 London Rd, SE23 3PQ

nisażu swojej retrospektywy ekscentryczny artysta Martin Creed. Artysta dziwaczny, o dość specyficznym poczuciu humoru. Znak rozpoznawczy? Przypominające nieco prace Tracey Emin neony przekazujące nam różne komunikaty (choćby: „wszystko będzie w porządku”). Potężna ekspozycja w Hayward Gallery wypełniona jest pracami, które wywołają u nas uśmiech. Najlepszym przykładem jest ogromny pokój wypełniony białymi balonami. Jest ich tak dużo, że aż trudno się do niego wcisnąć. Gdy już się do niego dostaniemy, za zadanie mamy dojść do przeciwległej ściany. Jakie to uczucie? – To jakbym znowu była dzieckiem i ktoś wypełnił cały mój pokój balonami. Z drugiej strony czułam się trochę zagubiona pośród całej tej bieli – mówiła jedna ze zwiedzających. Hayward Gallery Southbank Centre, SE1 8XX

Richard Hamilton Martin Creed

– Trochę się obawiam. W szkole powiedziano mi kiedyś, żebym nigdy nie wystawiał wszystkich swoich prac jednocześnie. Jeśli nie zostaną dobrze przyjęte, zawsze możesz pójść do domu i powiedzieć sobie: okay, to im się nie spodobało, ale na szczęście mam w zanadrzu coś innego. Ale ta wystawa pokazuje właściwie wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem – mówił na wer-

Szafa grająca, tanie filmy science-fiction, reklamy, telewizja, sprzęty domowe, takie jak toster czy ekspres do kawy – to wszystko inspirowało Richarda Hamiltona. Człowieka, którego legendarna praca, kolaż zatytułowany Co sprawia, że współczesne domy są tak inne, tak pociągające uważana jest przez wielu za początek pop artu. – Wnętrza zawsze go fascynowały. Zaczyna od ekscytjących, nowych wnętrz designreskich mieszkań z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a potem zwraca się ku bardziej niepokojącym, chłodniejszym, takim jak szpitale czy siedziba Partii Pracy z lat osiemdziesiątych – tłumaczy kurator Mark Godfrey. Na ekspozycji nie mogło też zabraknąć słynnego Swinging London – obrazu namalowanego na podstawie fotografii prasowej przed-

stawiajacej Micka Jaggera zgarniętego właśnie przez policję za zażywanie narkotyków. Tate Modern Bankside, SE1 9TG

When Harmony Went to Hell

będziemy w maju? Czy Wielką Brytanię reprezentować będzie wściekle eurosceptyczna i antyimigrancka Partia Niepodległości? Między innymi nad tymi kwestiami zastanowią się dziennikarz Paola Buenadonna, kandydat na europosła Richard Corbett i profesor europeistyki Simon Hix Środa, 19 marca, godz. 18.30 Old Theatre, Old Building London School of Economics and Political Science Houghton Street, WC2A 2AE

Złote lata holenderskiego malarstwa: Frans Hals

Tego archiwum fotograficznego nie widziano od 110 lat. Na zdjęciach Alice Seeley ożywa Kongo z przełomu XIX i XX wieku. Kongo, w którym kolonizatorzy bezlitośnie wykorzystują miejscową ludzkość. Widzimy świadectwa wyzysku, odczłowieczające rytutały i pełne przemocy urągające ludzkiej godności warunki, w jakich przychodzi żyć niewolnikom za czasów panowania króla Belgii Leopolda II. Rivington Place 1 Rivington Place, EC2A 3BA

wykłady/odczyty Wybory europejskie Wybory europejskie nie cieszą się tradycyjnie wielką popularnością. Frekwencja jest niewysoka na całym Starym Kontynencie. A przecież mimo chłodnego, technokratycznego i nudnawego wizerunku Brukseli, to właśnie tam podejmowane są dziś najważniejsze decyzje dotyczące naszej przyszłości. Jak będzie wyglądał skład przyszłego europarlamentu, który wybierać

Frans Hals, urodzony w Antwerpii około 1580 roku to mistrz portretu, zarówno pojedynczego, jak i zbiorowego. Podobnie jak Rembrandt, poruszał się w skomplikowanym świecie gildii i stowarzyszeń rzemieślniczych, które nierzadko trafiają na jego płótna. Charakterystyczna, swobodna praca pędzla i fenomenalny światłocień sprawiają, że jest jednym z najważniejszych artystów epoki. Przez pół dnia opowiadać będzie o nim Marie Anne Mancio. The University Women's Club Środa, 19 marca, godz. 10.00 2 Audley Square W1K 1DB

Hannah Mroczna baśń o Hannie, która poszukuje swojej ukochanej jaszczurki. Zdesperowana, trochę niczym Faust, nawiązuje kontakt z mrocznymi siłami, które dopomagają jej w odnalezieniu zwierzątka. Ale na tym jej relacja ze Złem się nie kończy, a wkrótce okazuje się, że trzeba będzie zapłacić za nadprzyrodzoną pomoc. Teatr dziecięcy Unicorn, który nie tak dawno wystawiał sztukę poświęconą Holocaustowi, po raz kolejny oferuje najmłodszym niełatwy i wymagający spektakl. Wystawiany będzie do 7 marca. Unicorn Theatre 147 Tooley Street, SE1 2HZ

wystawy Extremes Pustynia bez śladu chmurki na niebie albo lodowata tundra. Na pierwszy rzut oka wymarłe, ale w rzeczywistości pełne życia. Jak zwierzaki i rośliny radzą sobie z życiem w ekstremalnych warunkach: w zimnie, upale, ciemnościach czy niedoborze tlenu? Na to pytanie odpowiada duża, rodzinna i interaktywna wystawa w Horniman Museum w okolicy Forest Hill. – Chodzi nam o to, by pokazać, szczegónie dzieciakom, jak różne organizmy przystosowują się do warunków, w których

ROK ANDRZEjA PANUFNiKA Muzyka Andrzeja Panufnika będzie towarzyszyć Brytyjczykom przez cały rok. W pewnym sensie kompozytor, który przybył na Wyspy w latach 50. XX wieku lepiej jest rozpoznawalny na Wyspach niż w Polsce. – Fakt, że przez tyle lat nad Wisłą panowała cenzura na jego muzykę, zrobił swoje – mówi Ewa BoguszMoore z Instytutu Adama Mickiewicza. – Ale z drugiej strony jego muzyka jest bardzo polska. Nawiązuje bardzo mocno do polskiej tradycji i historii. Obchody stulecia urodzin artysty na Wyspach rozpoczęły się oficjalnie 5 lutego koncertem w Barbican Centre. – Koncert w Barbicanie oczywiście nie zawiódł, szczególnie że utwory mistrza wykonywane były przez znakomitą London Symphony Orchestra. „Utwory Andrzeja Panufnika nie należą do intelektualnej awangardy tamtego okresu, jest to raczej muzyka, którą każdy może zrozumieć oraz każdy może się nią cieszyć” – pisał po koncercie recenzent pisma „Presto”. Usłyszeliśmy Sinfonię Sacra (pod batutą Michaela Francisa) – utwór zainspirowany tysięczną rocznicą Chrztu Polski, a także słynną Kołysankę, jeden ze sztandaro-

wych utworów kompozytora, napisany w dwa lata po II wojnie światowej. – Dla mnie wyjątkowa była zawsze Sinfonia Sacra. Pierwsza połowa utworu składa się z trzech wizji. Najpierw głośna trąbka budząca wszystkich ze snu, potem łagodna, długa modlitwa. W końcu dochodzimy do furii perkusji i szybkiej gry orkiestry. Andrzej zawsze upierał się, że nie pisze dzieł programowych, ale ja zawsze uważałam, że ten utwór to wyraz jego gniewu na to, co komuniści zrobili Polsce.Ta muzyka jest bardzo uduchowiona – mówiła wdowa po kompozytorze, Lady Camilla. I dodawała, że kompozytor przeżywał swoją polskość bardzo głęboko. – Nawet wtedy, gdy pisał utwory bardziej eksperymentalne. To się jakoś przebijało, on nie mógł nic na to poradzić. Napisał przecież utwór poświęcony ofiarom Katynia czy Matce Boskiej z Częstochowy. A Sinfonia Sacra wydaje mi się wiadomością wysłaną do Polaków w ciężkich czasach. Takim sygnałem, że wszystko jeszcze się wyprostuje – przekonywała Lady Camilla, dodając, że ma nadzieję, iż rok kompozytora, który świętowany jest również nad Wisłą, pozwoli mu w

większym stopniu zapisać się w świadomości Polaków. – Jego imię było na cenzurowanym. Przez lata, po jego dramatycznej ucieczce z Polski był „niewidzialnym człowiekiem”. Niektórzy zapomnieli, że jest Polakiem. Dobrze więc, że będziemy mogli usłyszeć jego muzykę, zarówno w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii – dodała wdowa. – Program obchodów na Wyspach jest bogaty – mówi z dumą Ewa Bogusz-Moore. – LSO z dyrygentem Antonio Papano powróci do Panufnika w październiku. W Londynie usłyszymy X Symfonię, zamówioną niegdyś przez Chicago Symphony Orchestra, która zawsze miała z Panufnikiem bardzo dobre relacje. Przyjedzie ona też na Wyspy, by wykonać Koncert na trąbkę – wylicza Ewa Bogusz-Moore. Muzyka Andrzeja Panufnika zawitała też już do filharmonii w Liverpoolu. 27 lutego słuchacze usłyszeli koncert skrzypcowy kompozytora. Wiodąca partia przypadła wybitnemu skrzypkowi Vadimowi Repinowi. 31 marca w Southbank Centre usłyszymy z kolei córkę kompozytora, Roxannę Panufnik, wykonującą Modlitwę. Zwieńczeniem obchodów będzie

listopadowy Panufnik Day w King's Place w Londynie. – Będzie to dzień poświęcony jego twórczości. Konwencja będzie nietradycyjna i nieklasyczna. Na pewno publiczność będzie zaskoczona! – mówi Anna Godlewska, dyrektorka Instytutu Kultury Polskiej. – To będzie rodzinne wydarzenie. Postawimy na jego bardziej popularne dzieła oraz na muzykę filmową – ujawnia z kolei wdowa po kompozytorze.

Adam Dąbrowski Obszerny wywiad z Lady Panufnik ukaże się w następnym wydaniu „Nowego Czasu”.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.