15 minute read

Galicyjski sen o Ameryce – wystawa w Muzeum Etnograficzne w Rzeszowie

Połowa XIX wieku to przełomowy okres w historii naszego kraju. Przyniósł rozwiązanie sprawy chłopskiej, która pociągnęła za sobą wiele zmian społeczno-gospodarczych, ale także wywołał nowe problemy. Uwłaszczeni i wyzwoleni z poddaństwa chłopi zostali dopuszczeni do wolnego obrotu ziemią. Zakazane wcześniej działy rodzinne, wobec dużego przyrostu naturalnego na wsi, powodowały ciągłe dzielenie gospodarstw na mniejsze działki. W wyniku uwłaszczenia, dwór zatrudniający sezonowych robotników zaczął po raz pierwszy kierować się rachunkiem ekonomicznym. Pojawiła się nadwyżka siły roboczej, która przy ogromnym rozdrobnieniu areału i archaicznej, zacofanej gospodarce rolnej oraz braku przemysłu na terenach galicyjskich wywołała ogromną fale nędzy i głodu.

W końcu XIX wieku 75% gospodarstw w Galicji miało powierzchnię poniżej 10 mórg (1 morga – 0,56 ha), co przy ówcześnie panującej niskiej wydajności plonów, nie zapewniało utrzymania rodzinie. Do dziś przednówek galicyjski funkcjonuje w pamięci starszego pokolenia. Maria Łozińska w książce „W ziemiańskim dworze” pisze: Wraz z końcem zimy wyczerpywały się zapasy żywności z poprzednich zbiorów […]. To wtedy jadano lebiodę, czyli komosę białą, z której przyrządzano zupy. Gotowano też liście młodej pokrzywy, ostu, powoju, a nawet rzęsy wodnej. Do wypieku chleba używano mielonych żołędzi, kory brzozowej i obierek po ziemniakach, które zbierano i suszono przez całą zimę, a na przednówku dodawano do zboża. O biedzie galicyjskiej wsi pod koniec XIX i na początku XX wieku pisał Józef Szczupał: Rozalia, siostra mojego dziadka Franciszka chodziła na przednówku do pańskiego dworu, gdzie za darmo dostawała ziemniaczane łupiny. Przynosiła je uszczęśliwiona do chałupy, szła na pole po kilka garści szczawiu, pokrzyw i lebiody. Później gotowała to wszystko w garnku żelaźnioku, a potem sześcioro jej małych dzieci wcinało właśnie takie jedzenie, aż im się uszy trzęsły. Siostra mojego dziadka miała szczęście, za co Bogu gorąco dziękowała, dziedzica obłapiała za nogi. Miała szczęście, bo inni w ogóle nie mieli co do garnka włożyć. Do dworu udawano się także po tak zwane porcje. Był to rodzaj pożyczki – w zamian za porcje żywności niezbędnej do przeżycia, chłop zobowiązywał się do dodatkowej pracy na folwarku podczas lata. Zwyczaj ten funkcjonował również w okresie międzywojennym…

Advertisement

Głód ziemi i wysoki przyrost naturalny na wsi powodował odpływ ludności wiejskiej ze wsi, która szukała pracy oraz lepszego życia. Mieszkańcy wsi coraz częściej wędrowali do miast, a także udawali się na emigrację sezonową (np. do Saksonii, Westfalii, Nadrenii). Równocześnie zaczęła się emigracja na czas dłuższy lub na stałe do Ameryki Północnej i Południowej. Do podjęcia decyzji o wyjeździe przyczyniła się również sytuacja polityczna w kraju. W ten sposób uciekano przed koniecznością odbycia służby w armiach zaborców. Zdarzały się też przypadki, kiedy wyjazd był sposobem na uniknięcie aresztowania.

W drugiej połowie XIX wieku na ziemiach polskich znacznie nasiliło się zjawisko migracji o charakterze zarobkowym. Wielu ludzi podejmowało decyzję o opuszczeniu swojego domu rodzinnego i udawało się w świat w celu

Wystawa Galicyjski sen w Muzeum Etnograficznym w Rzeszowie

poszukiwania kawałka chleba. Masowa emigracja obejmowała przede wszystkim dwie grupy ludności: mieszkańców wsi oraz mieszkańców małych miasteczek, głównie Żydów z Galicji Wschodniej. Ze względu na odległość, trudy podróży przez ocean i koszty z tym związane, osoby udające się na kontynent amerykański wyjeżdżały na kilka lat lub na stałe. Wystawa „Galicyjski sen o Ameryce” przedstawia i przypomina początki zamorskich migracji ludności z terenów dawnej Galicji. Emigracja galicyjskich Żydów, została na wystawie pominięta ze względu na masową skalę zjawiska, i wymaga odrębnego opracowania.

Emigrantem najczęściej był mężczyzna, który wyjeżdżając w poszukiwaniu lepszych warunków do życia zostawiał w kraju żonę i dzieci. Towarzyszyła mu nadzieja, że wkrótce rodzina do niego dołączy. Wyruszał w nieznane, bez znajomości obcego języka, z nadzieją, ale też ze świadomością zmienności losów. Przykładem mogą być słowa Rudolfa Kumyckiego, wyjeżdżającego do Argentyny odnotowane w rodzinnym pamiętniku: Wyjeżdżam, ale czy wrócę to tajemnica Boga. I pamiętaj o wychowaniu naszego najukochańszego syna i wspominaj mu często o ojcu, który tyko dla dobra waszego opuszcza dom rodzinny w ostatniej chwili w smutku. Żegnam może na wieki. Rudek (15.X.1929 r.).

Bardzo często do podjęcia decyzji o wyjeździe do Ameryki przyczyniali się krewni i znajomi, którzy przebywając za granicą, przesyłali pieniądze i korespondencję, w której informowali o szansach zatrudnienia i wielkości zarobków, a także zachęcali do wyjazdu i oferowali swoją pomoc. Również powracający z emigracji przywozili poza dolarami fascynujące opowieści o nieznanym kraju, który dawał nieograniczone możliwości. Nie zawsze sen o lepszym życiu w Ameryce się spełniał, niejednokrotnie był on przyczyną gorzkich rozczarowań. Przykładem na to jest historia emigrantki z okolic Leżajska, która wracając ze Stanów Zjednoczonych statkiem „Batory” wrzuciła do oceanu kapelusz – osobistą pamiątkę z pobytu za „wielką wodą”. Trudności napotkane na obcej ziemi i nostalgia były przyczyną powrotu do rodzinnych stron. Pomimo tragedii, jaką niewątpliwie był wcześniejszy lub nieplanowany powrót do domu, każdy emigrant wracał do poprzedniego życia, bogatszy w nowe doświadczenia. Przeżycia emigrantki z okolic Leżajska były przyczyną rozgoryczenia, a kapelusz symbolizował zawiedzone nadzieje i przypominał osobiste niepowodzenia. A poza tym taki amerykański kapelusz stał się jej już niepotrzebny, bo „kobiety na wsi noszą chustki, a nie kapelusze”.

Przy podjęciu decyzji o wyjeździe ogromne znaczenie miała agitacja prowadzona przez pośredników emigracyjnych. Przedstawiciele kompanii okrętowych, takich jak min.: „Falck&Company (Hamburg), Norddeutscher Lloyd, F. Missler (Brema) zatrudniali na terenie Galicji agentów i naganiaczy, których zadaniem była sprzedaż biletów zwanych „szyfkartami” (niem. „schiffskarte” – karta okrętowa). Nie była to podróż komfortowa, ponieważ emigrantów umieszczano na pokładach statków dostarczających na co dzień do Europy surowce i bawełnę z Ameryki, a jedynie w drodze powrotnej aby uniknąć pustych przebiegów zabierano do Ameryki emigrantów. Klientów dla tych linii oceanicznych, pozyskiwali agenci oraz naganiacze, których werbowano m.in. przez ogłoszenia w gazetach galicyjskich. Byli wśród nich poczmistrze, wójtowie, sekretarze gminni, nauczyciele wiejscy, sklepikarze. Wszyscy z nich, w przeciwieństwie do większości ludności wiejskiej umieli czytać i pisać, co ułatwiało im utrzymywanie kontaktu i rozliczanie ze zleceniodawcą. Dostawali oni zapłatę za każdego zwerbowanego emigranta. Wśród nich można było wyróżnić grupę, która wykorzystując niewiedzę

i naiwność podróżujących znalazła sposób na łatwe wzbogacenie się. Pośrednicy namawiali do opuszczenia rodzinnych stron, pomagali w sprawach związanych z organizacją podróży, roztaczali wizje dobrobytu. Zdezorientowanych ludzi prawie zmuszali do kupna biletów na rejs do Ameryki, żądając zawyżonych sum. Działalność agentów przybierała na sile szczególnie w czasie nieurodzaju lub po wystąpieniu klęsk żywiołowych. Chłopi wtedy chętniej decydowali się na wyjazd. Agenci aby ich nakłonić do kupna biletów stosowali różne środki. Często uciekali się do oszustw. Szczególną pomysłowością wykazywał się jeden z nich, Abraham Landerer z Oświęcimia, który inscenizował rozmowę z „cesarzem Ameryki” używając do tego zwykłego blaszanego budzika jako osobliwego „telegrafu”. Połączenie było nawiązywane natychmiast po wybrzmieniu dzwonka budzika, wówczas agent pytał rozmówcę o wolne miejsce na statku, a także prosił o wyrażenie zgody na przyjęcie nowego poddanego. Oczywiście za każdy telegram pobierał opłatę – około 5 guldenów.

Kiedy emigrantowi udało się wreszcie kupić bilet, musiał jeszcze dotrzeć, najczęściej koleją, do któregoś z portów: Hamburga, Bremy, Antwerpii czy Triestu. Podróż statkiem do portów Ameryki Północnej, najczęściej do Nowego Jorku trwała około 10 dni. Rejs na kontynent Ameryki Południowej do Buenos Aires czy Rio de Janeiro – trwał dłużej, bo około 3 tygodni. Emigranci najczęściej zajmowali III klasę, tzw. międzypokład (steerage, zwischendeck). Na wielu okrętach warunki podróży wyglądały tak, jak w opisie pamiętnika emigranta: W mieście Intwerpii zapakowali nas na okręt pod nazwa Cambroman o jednym kominie (stare pudło) do przewożenia bydła i towarów, a nie ludzi, przerobione na jedna ogólna sale z przegródkami płótnem dla małżeństw, a nie kajuty, 3 klasa zwane... .

Ci emigranci, którzy „szyfkartę” otrzymali od krewnych z Ameryki byli przygotowani na podróż poprzez wskazówki, które w listach również im posyłali: ... teraz kochany szwagrze, wescie sobie ze 2 gesi pieczone, jeżeli macie na drogę, z parę kaczek albo kur pieczonych i ze dwa bochenki razowego chleba, bo na szyfie nie bedziecie mogli jeść to co oni wam dadzą, z 2 długie kiełbasy swojeje roboty dobrze słono, pieprzno i z czosnkiem zrobione i dobrze uwedzone... bo by sie na szyfie popsuły i weście pare twardych syrów, a jak przyjedziecie do Bremen nad może to kupcie sobie ze 2 kwarty wótki to bedzie dla was lekarstwo na szyfie...... musicie zdążyć jak najpredzej na okret czyli szyft żebyście sobie wybrali dobre miejsce jak tylko wejdziecie do okrętu po pierwszych schodach na dół to tam zobaczycie takie police jak kładki na jednej i drógiej stronie to sa luzka, wubierzcie sobie najpierwsze luzko koło schodów po których zesliscie na dół, wescie najniszą przegrode tej kładki bo u gury to wszystek smród sie zatrzymuje...”.

Po dopłynięciu do Stanów Zjednoczonych promy dowoziły pasażerów statków na wyspę Ellis Island, zwaną często Wyspą Nadziei, Wyspą Łez – na której działał ośrodek przyjmujący imigrantów. Zanim pasażer statku opuścił wyspę, musiał przejść przez kontrolę medyczną i prawną. Na ubraniu osoby podejrzanej o chorobę lekarz kredą znaczył symbol inspekcji medycznej i kierował do hospitalizacji. W szczególności badano wzrok w kierunku trachomy (choroba zakaźna, która mogła powodować ślepotę). Wykorzystywano do tego przyrząd do zapinania guzików, tzw. ”buttonhook”, którym wywijano powiekę badanego, aby dostrzec ewentualny stan zapalny spojówek.

Około 2% z wszystkich przybywających na wyspę imigrantów zostało odesłanych do portów wypłynięcia z powodu problemów zdrowotnych. Sukcesywnie wprowadzano nowe kryteria kontroli, ci, którym udało się pozytywnie przejść kontrole udawali się w dalszą podróż. Najczęściej już w kraju kupowali bilet na kolej do Pensylwanii, Chicago lub innego miasta. Wielu zostawało w Nowym Jorku, mieście które do dnia dzisiejszego jest obok Chicago największym skupiskiem Polonii w Ameryce.

Inaczej wyglądała droga do Ameryki Południowej. Jedni trafiali tam przez pomyłkę, drudzy ze świadomością wyboru miejsca, jeszcze inni, jak grupa 14 rodzin ze wschodniej Galicji zostały skierowane tam w wyniku złej woli urzędnika. Gdy podczas kontroli paszportowej w Hamburgu okazało się, że niektórzy z nich są chorzy lub nie posiadają wymaganych dokumentów, urzędnik poradził im by wsiedli na statek udający się do Argentyny. Według jego opisu kraj ten potrzebuje imigrantów, a każda z rodzin otrzymuje na własność działki wielkości od 25 do 100 hektarów, z możliwością korzystnego rozłożenia spłaty należności. Po przybyciu na miejsce przyszłych obywateli Argentyny witał widok czerwonej ziemi, „tierra colorada”, (charakterystycznej dla prowincji Missiones), którą nazwali diabelską. Ci, którzy celowo jechali żeby uprawiać ziemię i zostać, jechali całymi rodzinami. Sprzedawali majątek, ale mimo to koszt podróży często przewyższał wartość posiadanego majątku. Byli tacy, którzy zabierali ze sobą jedynie metryki, trochę pieniędzy. Bogaci oprócz dwóch kuferków z miską, łyżka, siekiera, piłą zabierali również czterokołowy wóz, którego konstrukcja w krajach Ameryki Południowej dotąd nie była znana. Przywieźli go ze sobą pierwsi polscy osadnicy i do tej pory nazywany jest tam „carro polaco”. Początkowo nowo przybyli zajmowali się uprawą bananów, kukurydzy, ryżu, bawełny lub trzciny cukrowej. Niektórzy z czasem na swoich polach zaczęli uprawiać krzew yerba mate, z którego liści przygotowuje się napój bardzo popularny w Argentynie. Jego przygotowanie wymaga stosowania specjalnych naczyń, min. tykwy czy bombilli. Wielu z osadników założyło plantacje „zielonego złota”, jak niekiedy określa sie yerba mate, które stały się podstawą zamożności i bogactwa kolejnych pokoleń emigrantów z Polski. Jan Szychowski, emigrant ze wschodniej Galicji, nie tylko stworzył świetnie prosperujące gospodarstwo, ale również założył przedsiębiorstwo „Amanda”, które do dziś dnia dostarcza yerba mate do wielu miejsc na świecie.

Jednak losy galicyjskich emigrantów nie zawsze układały się pomyślnie. W latach 1894-96 miała miejsce tzw. galicyjska „gorączka brazylijska”. Już w 1876 r. wg. starosty tarnowskiego podekscytowani wyjazdami do Ameryki włościanie sprzedawali swój majątek za bezcen, ulegając powszechnemu przekonaniu, że jadą do kraju mlekiem i miodem płynącego. Ci, którzy zdecydowali się na wyjazd do Brazylii schodzili na ląd ze statku na Wyspie Kwiatów w Rio de Janeiro, gdzie przechodzili kwarantannę. Tam też zaczynała się nowa gehenna, gdyż emigrantów lokowano w barakach rozrzuconych na południu kraju: Kurytybie i okolicach, na wybrzeżu i w Rio Grande do Sul. Przybyszów nie znających języka dopadał tropikalny upał, a dodatkowo musieli oni czekać czasami nawet sześć miesięcy, żyjąc w urągających godności ludzkiej warunkach bez pracy i żadnej opieki. Nie wiedzieli, w jakie rejony się udać. Dla niektórych wskazówką okazywał się odręczny napis na budynku lub płocie „do Parany”. Czekali na ziemię, a dokładnie na dokonanie przez geodetów pomiarów działek o wymiarach 250 m x100 m i ich wytyczenie w puszczy.

Różnie układały się losy galicyjskich emigrantów. Jedni wracali przywożąc ze sobą pieniądze, za które mogli spłacić długi, kupić ziemię czy też wybudować nowy dom, inni jak Marcel Pelc z Felsztyna – fryzjer w Białym Domu w Waszyngtonie, mimo tęsknoty za krajem zostawali na obczyźnie już na zawsze, zakładając tam swoje rodziny. W 1938 r. udało mu się odwiedzić kraj rodzinny, o którym pisał w liście wysłanym z Gdyni: Kochany Bracie i Bratowa. Szczęśliwie dostałem sie do portu dzisiaj przed południem. Powietrze gdyś mnie opuścił było nadzwyczaj dziwne. Koło Rzeszowa wiatr taki dmuchał że mało pociągu nie wywrócił i zrobiło sie bardzo zimno... Pobyt mój z Wami był dla mnie jeden z tych snów, o którem człowiek śni nocami, marzy o czemś czeka, nie może dopiąć, ale ja pragnąłem przed śmiercią widzieć się z Wami i celu mego dopiąłem. Teraz mogę spokojnie umrzeć, bo to com pragnął dokonałem. ...Gdy przyjechałem do Polski miałem łzy radości w oczach, a opuszczając Polskę mam łzy radości i żalu, że muszę opuszczać kraj i ludzi, którzy są dla mnie tak gościnni i przyjemni. Uczucie w Ameryce między moimi znajomemi i w Polsce jest całkiem inne, więcej uczuciowe naturalne a nie podrabiane jak to bywa przeciętnie w Ameryce gdzie tylko patrzy się za zyskiem i zarobkiem...Marcel”.

Większość emigrantów starała się podtrzymywać więzy z krajem. Wspomagali swoje rodziny poprzez przekazy pieniężne oraz wysyłane paczki. W krajach osiedlenia się organizowali na nowo życie społeczne. Po przybyciu najczęściej skupiali się wokół polskiego księdza, budowali kościoły, tworzyli parafie, wokół nich powstawały polskie szkoły i towarzystwa polonijne.

Ciekawa historia związana jest z postacią prof. Stefana Mierzwy z Rakszawy, który w 1906 r. wyemigrował do Ameryki. Jego losy ułożyły się inaczej niż większości polskich emigrantów. W Stanach Zjednoczonych nie tylko pracował, ale również rozpoczął naukę. W 1916 r. ukończył Amherst College, a w 1921 r. został absolwentem Uniwersytetu Harwardzkiego w Cambridge. W tym samym roku rozpoczął również pracę na Uniwersytecie Drake w Des Moines, gdzie z czasem osiągnął tytuł profesorski. Zdobycie wykształcenia kosztowało go wiele trudów i wyrzeczeń. W 1925 r. założył Fundację Kościuszkowską, która do dziś pomaga polskim studentom w Stanach Zjednoczonych.

Przygotowując scenariusz wystawy zamierzałam przedstawić oraz przypomnieć początki zamorskich migracji ludności z terenów dawnej Galicji. Mimo, że temat jest bliski każdemu z nas, z trudem udało się nam pozyskać materiały dostatecznie dokumentujące to zjawisko społeczne. Dokumenty i muzealia znajdujące się w prywatnych zbiorach potomków dawnych emigrantów, przedstawiają dla nich ogromną wartość emocjonalną i sentymentalną.

U większości osób zamiast materialnych świadectw zachowały się tylko wspomnienia, które wciąż żyją w pamięci nowych pokoleń.

Wizualizując temat emigracji do Ameryki Północnej i Południowej postanowiłam przedstawić poszczególne etapy podróży osób podejmujących decyzję o emigracji. Mit Ameryki jako kraju nieograniczonych możliwości działał na wyobraźnię biednej ludności marzącej o dostatnim i spokojnym życiu. Jednak wiele pytań nadal czeka na swoje rozstrzygnięcia. Dlaczego nasi rodacy najczęściej wybierali Amerykę?

Podróż zaczynała się od izby w chacie, skąd emigrant wyruszał pieszo lub wozem w świat. Kolejny etap to ulica miasta, gdzie taki podróżnik stykał się z agentem. Wizyta w biurze pośrednika kompani okrętowej to kolejny etap. Tam emigrant kupował „szyfkartę” i otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi. Tak rozpoczynała się podróż, która była uciążliwa i długa. Najpierw z Rzeszowa, Łańcuta lub innego miasta kierował się do Krakowa, później Oświęcimia lub Mysłowic, a następnie pociągiem do miasta portowego, skąd wypływał statek do Ameryki. W 1903 r. podróż z Krakowa do Nowego Yorku kosztowała około 240 koron. Była to kwota bardzo duża jak na owe czasy, dla porównania – zarobek dzienny w 1906 r. wynosił 1-2 k. W zasobach archiwalnych zachowało się zdjęcie biura kompani okrętowej Norddeutscher Llyod, zajmującej się sprzedażą biletów okrętowych na terenie Galicji. Wbrew pozorom podróż nie była łatwa i tania. Bardzo często były to statki, które przewoziły na pokładzie tysiące emigrantów w tragicznych warunkach. W porcie emigranci czekali na zaokrętowanie do Ameryki, niekiedy nawet około dwóch tygodni. Większość z emigrantów była analfabetami, dlatego w porcie można było zobaczyć ludzi z zatkniętymi w kapeluszach ulotkami Towarzystw Kompani Okrętowych, którzy głośno wykrzykiwali nazwę biura pośrednika. Z tego okresu zachowała korespondencja prowadzona pomiędzy firmą” Falck&Co”, a Janem Wróblem z Lubeni, prezentowana na wystawie, będąca dowodem na występowanie zjawiska pośrednictwa emigracyjnego również w okolicach Rzeszowa. Kolejnym etapem podróży zaprezentowanym na wystawie jest wspomniana wyżej wyspa Ellis Island, gdzie znajdowała się stacja emigracyjna. Tu decydowały się dalsze losy imigrantów. Ci, którzy przeszli rygorystyczne procedury otrzymywali od losu szansę na spełnienie się ich snu o Ameryce. Początkowo tworzyli lokalne społeczności wiejskie, pracując na roli, później przy sprzyjających okolicznościach znajdowali zatrudnienie w ośrodkach przemysłowych, które dawały im lepsze możliwości zarobkowania. Zjawisko to dotyczyło głównie północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, gdzie tworzyły się ośrodki polonijne.

Głównymi krajami emigracji polskiej w Ameryce Południowej były przede wszystkim Brazylia i Argentyna. Były to kraje, które oprócz rąk do pracy na roli potrzebowały specjalistów do budowy infrastruktury technicznej. Polacy znajdowali zatrudnienie przy budowie dróg,

Wystawa Galicyjski sen w Muzeum Etnograficznym w Rzeszowie

mostów i kolei. Na wystawie prezentowane są pamiątki rodzinne Wierzbowskich przywiezione z Brazylii przez dziadka mieszkanki Rzeszowa. W latach 1906-1923 pracował on przy budowie kolei żelaznej w Paranie. Z tego okresu pochodzi prezentowany na wystawie album fotograficzny pt.: „Jak Polak w Brazylii kolej budował…”, zawierający około 100 archiwalnych zdjęć. O randze przedsięwzięcia świadczy osobista wizyta ówczesnego prezydenta Brazylii Afonso Augusto Moreira Pena. W 1923 r. Teofil Wierzbowski wykonał pierwszą oficjalną mapę stanu Parana, za którą otrzymał nagrodę ”Grand Prix” na wystawie z okazji 100-lecia Republiki Brazylii.

W związku z przygotowaniami do wystawy została przeprowadzona kwerenda, w wyniku której udało się zgromadzić dla potrzeb wystawy przedmioty i dokumenty będące pamiątkami emigrantów XIX i XX w. Warto dodać, że nie jest to pierwsza wystawa poświęcona tematyce emigracji do Ameryki. W 1929 r. na Powszechniej Wystawie Krajowej w Poznaniu zorganizowana została wystawa ”Polonia w Argentynie”, do której powstał „Katalog eksponatów polskich kolonij w Argentynie i Chile”. Znalazły się w nim ciekawe artykuły ze wskazówkami dla emigranta, których fragmenty pozwalamy sobie przedrukować dla Państwa w niniejszym komentarzu.

Wybrana bibliografia: M. Łozińska, W ziemiańskim dworze, PWN 2011

M. Pollack, Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji, Wołowiec 2011

M. Szejnert, Wyspa klucz, Kraków 2009

Polonia argentyńska w piśmiennictwie polskim Antologia, red. B. Romanowska-Kindziuk, Buenos Aires-Warszawa 2004

Pamiętniki Emigrantów – Stany Zjednoczone, red. A. Andrzejewski, Warszawa 1977, t. I-II

Opracowała: Elżbieta Dudek-Młynarska fot. Grzegorz Stec

MUZEUM ETNOGRAFICZNE im. F. Kotuli Rzeszów ul. Rynek 6

Czas trwania wystawy: 19. 05. – 30. 09. 2012

This article is from: