Musli Magazine Styczeń 2012

Page 1

1[23]/2012 STYCZEŃ

>>SZÓSTAK >>KUTA >>WROŃSKI


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Hot Magazine!

C

hociaż zima jeszcze do nas nie dotarła (a jest 31.12.2011, godz. 14.07), to jednak ze strachu przed jej nadejściem, zaskoczonymi kierowcami, ulicznymi zaspami i zasmarkanymi nosami postanowiliśmy ogrzać Was nieco. Hot jest okładka (by Sonia Szóstak — zapamiętajcie to nazwisko!), odpowiednią temperaturę mają nasze rozmowy, żarliwe są recenzje, gorący jest piekarnik Marty Magryś, płomienne są relacje z wystawy 622 upadki Bunga i Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Autora, możecie się też przekonać, jak piekielna okazała się pogoń za filmowym diabelskim nasieniem. Nie mogłam sobie wymarzyć bardziej gorących nazwisk młodych twórców. Do naszej galerii w temperaturze i aurze modowej gorączki wszedł Robert Kuta i przepiękna historia Soni Szóstak — Life on Mars? Na karnawałową zakąskę polecam wydarzenia! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>2 >>4

>>spis treści wstępniak. hot magazine! wydarzenia. ANIAL, (SY), HANNA GREWLING, MARTA MAGRYŚ, (AB), (JT), ARKADIUSZ STERN, ARBUZIA, GRZEGORZ WINCENTY-CICHY, MAGDA WICHROWSKA

>>18

relacja. monodramy w walizce lub nieczyste show. 26 Toruńskie Spotkania Teatralne Jednego Aktora. ARKADIUSZ STERN

>>20

relacja. wzloty i upadki. 622 Upadki Bunga. MARTA MAGRYŚ

>>24

na kanapie. poradnia party. MAGDA WICHROWSKA

>>25

gorzkie żale. sposób na kryzys. ANIA ROKITA

>>26

filozofia w doniczce. plaza i inne przywary. IWONA STACHOWSKA

>>27

a muzom. życzenia na koniec świata. MAREK ROZPŁOCH

>>28 >>29 >>30

życie i cała reszta. o (nie)skuteczności myślenia symbolicznego KAROLINA NATALIA BEDNAREK

elementarz emigrantki. t jak tożsamość. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nim... lubelski corps diplomatique Z MARCINEM WROŃSKIM ROZMAWIA KASIA WOŹNIAK

>>40

porozmawiaj z nią... matka teresa od debiutantów Z AGNIESZKĄ GLIŃSKĄ ROZMAWIA KAROLINA NATALIA BEDNAREK

>>42 >>48

zjawisko. piekielnie dobry temat. personifikacje zła na małym i dużym ekranie. MAGDA WICHROWSKA porozmawiaj z nim... cmentarz i cyrk. Z GRZEGORZEM KWIATKOWSKIM (TRUPA TRUPA) ROZMAWIA ALEKSANDRA OLCZAK

>>54

galeria. ROBERT KUTA

>>74

nowości [książka, film, muzyka]. ARBUZIA, (AB), (SY)

>>77

recenzje [film, muzyka, książka, komiks, teatr] MAREK ROZPŁOCH, KAROLINA NATALIA BEDNAREK, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, MARCIN ZALEWSKI, ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI, EWA STANEK, KASIA WOŹNIAK, SZYMON GUMIENIK, ARKADIUSZ STERN

>>84

fotografia. life on mars? SONIA SZÓSTAK

>>98

warsztat qlinarny. szybko i karnawałowo. MARTA MAGRYŚ

>>100

redakcja

>>102

dobre strony. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

>>103

słonik/stopka

OKŁADKA: FOT. SONIA SZÓSTAK

>>3


>>wydarzenia

styczeń

PREMIERA

BAJ POMORSKI

PRZTULAKI / FOT. MAGDALENA KUJAWA

DOMINIKA MIĘKUS / KRÓLEWNA MIGAWKA

BAJ POMORSKI

STYCZEŃ W BAJU Początek roku może okazać się bardzo mroźny, więc jeśli rodzice chcieliby rozgrzać się wraz ze swymi pociechami, to już 4 stycznia zapraszamy na wspólne przytulanie do kawiarni teatru Baj Pomorski. Odbędzie się tam premiera Przytulaków — spektaklu wyreżyserowanego i zagranego przez trójkę aktorów: Martę Parfieniuk-Białowicz, Edytę Soboczyńską oraz Mariusza Wójtowicza. Przedstawienie jest przeznaczone dla dzieci do 4 roku życia i trwa 30 minut. Jednak w tej przytulankowej scenerii, zaprojektowanej specjalnie na tę okazję przez Krzysztofa Białowicza, widzowie będą mogli zabawić chwilę dłużej. Na spektakl zapraszamy także 22 stycznia. W teatrze od wielu lat funkcjonuje również scena dla dorosłych, na której będzie można zobaczyć Makbeta w reżyserii Zbigniewa Lisowskiego — sztuka będzie wystawiana 5 i 7 stycznia. Drugim spektaklem dorosłej sceny będzie Baron Münchhausen. Odsłona druga. Przedstawienie nasycone jest skeczami, muzyką (zarówno tą dawną, jak i bardzo współczesną), barwną scenografią, dużą dozą humoru, a nade wszystko — dla koneserów — intertekstualnością. 8 stycznia zapraszamy z kolei na Czerwonego Kapturka w reżyserii Andrzeja Zaborskiego — jed-

no z najstarszych przedstawień teatru Baj Pomorski. Spektakl pełen jest humoru dla dorosłych i dla dzieci; tytułowa postać „terroryzuje” dwóch aktorów — pana Pysiaka i pana Wójtowicza, którzy próbują opowiedzieć historię znaną wszystkim pokoleniom. 11 i 12 dnia miesiąca najmłodsi widzowie będą mogli oglądać bardzo bajkowego Kopciuszka. To stricte muppetowe przedstawienie wyreżyserował Ireneusz Maciejewski, scenografię wykonał Dariusz Panas, muzykę skomponował Piotr Klimek, zaś teksty piosenek napisał Wojciech Szelachowski. Muzykę do przedstawienia nagrał zespół DOCTOR FISHER ze Szczecina. Między 17 a 20 stycznia teatr zaprasza na Planetę zagubionych baloników ze scenariuszem i w reżyserii Zbigniewa Lisowskiego. To interaktywne przedstawienie powstało w ramach projektu „Dzieci tworzą dzieło sztuki”, realizowanego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. A pod koniec miesiąca (24 stycznia) Calineczka będzie obchodzić swoje osiemnaste urodziny!!! Ceremonia pełnoletności będzie różnić się nieco od tej standardowej. Więcej informacji na stronie www. bajpomorski.art.pl.

>> >>4

HANNA GREWLING

NAJMNIEJSZY BAL ŚWIATA W Baju Pomorskim Paweł Aigner przygotowuje spektakl Najmniejszy Bal Świata autorstwa Maliny Prześlugi — pierwsze przedstawienie multimedialne w teatrze dla dzieci, które łączy sztukę teatru lalkowego z technikami telewizyjnymi i filmowymi w technologii 3D. Na scenie zostanie wybudowane studio telewizyjne z kamerami, stołem do montażu materiałów filmowych, blue boxem i miniaturą studia telewizyjnego. Nowatorstwo spektaklu będzie polegało na łączeniu w wyobraźni widzów dwóch równoległych akcji: odbiorcy będą mogli jednocześnie oglądać rezultaty pracy filmowców na ekranach zawieszonych nad sceną i śledzić akcję na scenie. Twórcy proponują małym widzom baśniową opowieść o odwiecznym konflikcie pokoleń, pierwszym dziecięcym buncie oraz trudnej nauce grzeczności i wrażliwości . Królewna Migawka, mieszkanka Najmniejszego Królestwa Świata, nie chce brać udziału w przygotowaniach do Najmniejszego Balu Świata: rozzłoszczona na swoich rodziców, Królową Malusię i Króla Maciupka, rzuca na nich czar i ci znikają. Dziewczynka dość szybko odczuwa brak rodziców i tęsknotę za nimi, jednak sprowadzenie ich z powrotem do Najmniejszego Królestwa nie jest już proste. Trzeba wyruszyć w niebezpieczną podróż, w trakcie której spotka się wiele niesamowitych postaci…

Malina Prześluga jest absolwentką Kulturoznawstwa UAM i Szkoły Dramatu przy Laboratorium Dramatu w Warszawie, autorką sztuk teatralnych i teksów piosenek. Za sztukę Najmniejszy Bal Świata zdobyła wyróżnienie w XX edycji Konkursu na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży; w jego XVIII edycji została laureatką głównej nagrody za sztukę Jak jest. Wyróżnienie w konkursie Sztuka Monologu za monodram Stephenie Moles dziś rano zabiła swojego męża, a potem odpiłowała mu prawą dłoń zaowocowało realizacją monodramu w Laboratorium Dramatu w 2010 roku. Widzowie Baja Pomorskiego mieli już okazję poznać jej teksty piosenek do spektaklu Dudi bez piórka Roberta Jarosza. Słowem — Baj Pomorski szykuje mix nowoczesności złożony z niebanalnej wrażliwości Prześlugi oraz z wyobraźni Pawła Aignera, który zawsze poważnie traktuje młodego widza. Spektakl dla dzieci od lat 6 jest podzielony na 2 akty z antraktem, podczas którego akcja przeniesie się do holu teatralnego. Na scenie zobaczymy Dominikę Miękus, Andrzeja Korkuza, Grażynę Rutkowską-Kusę, Edytę Łukaszewicz-Lisowską, Krzysztofa Grzędę oraz debiutującego w Baju Pomorskim Krzysztofa Pardę. ARKADIUSZ STERN Najmniejszy Bal Świata / Malina Prześluga reż. Paweł Aigner premiera 28 stycznia 2012 musli magazine


>>wydarzenia

6.01

6.01

ESTRADA

BUNKIER

W STARYM DOBRYM STYLU W pierwszy weekend nowego roku Estrada zaprasza na sprawdzony format, a mianowicie na kolejną imprezę z cyklu Planeta Małp. Stali bywalcy dobrze wiedzą, że na imprezowiczów na pewno czeka dobra zabawa w rytmie jamajskich dźwięków. Nie zabraknie muzycznych smaczków — poczynając od dub, dubwise i roots (o co zadba sprawdzona ekipa Ruff Puff Soundsystem), a kończąc na brzmieniach z rejonów ragga jungle i drum’n’bass. Specjalnym gościem będzie znany z doskonałej selekcji DJ MACK, właściciel sklepu płytowego mash-up.pl oraz dwóch labeli: Moonshine oraz New Moon. Całości dopełnią Piko i Gruesome. Podczas imprezy nie usłyszycie ani jednego dźwięku z wszechobecnych mp3. Wszystkie kawałki grane będą jedynie z vinyli. Gorąco polecamy! (AB) Planeta Małp 6 stycznia, godz. 21.00 Estrada

7.01

PREMIERA

8.01

7.01

KINO CENTRUM

YAKIZA

TEATR HORZYCY

W POGONI ZA GENERAŁEM

BASSOWA UCZTA Każdy, kto chciałby rozpocząć nowy rok od potężnej dawki bassu, powinien odwiedzić w piątek 6 stycznia toruński Klub Muzyczny Bunkier albo dzień później pojawić się w bydgoskiej Yakizie. Track Numba1 i Bad Bwoy Tune, czyli dwa składy z naszego województwa promujące bassowe brzmienia, łączą swoje siły i organizują wspólnie dwie różne imprezy w zaprzyjaźnionych miastach naszego województwa. Elementem wspólnym obu imprez będzie bez wątpienia muzyka. Zarówno w Toruniu, jak i Bydgoszczy publiczność usłyszy takie style, jak: dubstep, ragga jungle, jungle, drum&bass, jump up, breaks. W Toruniu organizatorzy połączą nagłośnienia, ustawią jedną ścianę dźwięku i co 30 minut będą zmieniać selekcję muzyczną podawaną przez innego DJ’a (wymieniać się będą członkowie Track Numba 1 oraz Bad Bwoy Tune), natomiast w Bydgoszczy planują zamontować dwie sceny (1 Stage Track Numba1 oraz 2 Stage Bad Bwoy Tune). Pozostaje więc zaprosić wszystkich na bassową ucztę!

Już 7 stycznia w Kinie Centrum nie lada gratka dla entuzjastów „pereł z lamusa”. Co będziemy odkurzać? Znakomitego Generała w reżyserii Bustera Keatona. Film opowiada historię Johnniego Graya, maszynisty tytułowej lokomotywy Generał. Co stanie się z głównym bohaterem, gdy dywersanci z Północy uprowadzą jego pociąg? Sprawdźcie koniecznie! O muzykę (na żywo!) do filmu zatroszczy się Marcin Pukaluk — muzykolog i performer. Polecam!

DZIEDZICTWO ESTERY Pierwszą premierą Teatru im. W. Horzycy w nowym roku będzie Dziedzictwo Estery — adaptacja książki Sándora Máraiego z 1939 roku, w której bohaterowie, podobnie jak w jego innej słynnej powieści Żar, wracają do przeszłości, by odsłonić stare blizny i wyjaśnić jej tajemnice. Akcja sztuki rozgrywa się w ciągu jednego dnia, podczas którego poznajemy historię życia głównej bohaterki — Estery. W jej domu, po dwudziestu latach nieobecności i milczenia, pojawia się Lajos — fantasta, lekkoduch, oszust i naciągacz, a mimo to jedyna miłość jej życia. Teraz powraca, lecz nikt nie jest pewien, co jest powodem jego przyjazdu. Wydarzenia tego dnia poznamy z punktu widzenia samej Estery, która z ironicznym i nieco gorzkim humorem zastanawia się nad sensem wyborów, jakich dokonała w życiu. Ale może tak naprawdę Estera stanie się ofiarą kolejnej manipulacji Lajosa? A może zakończenie pewnego etapu życia doda jej sił i uporządkuje jej przyszłość? Nowe przedstawienie w Horzycy przygotowała młoda reżyserka Pia Partum — absolwentka Akademii Teatralnej, stypendystka Ministerstwa Kultury i Rządu Francuskiego w Instytucie Studiów Teatralnych IET w Pa-

>>

ANIAL

Track Numba1 i Bad Bwoy Tune 6 stycznia, godz. 21.00 Klub Muzyczny Bunkier / Toruń

7 stycznia, godz. 21.00 Yakiza / Bydgoszcz

ARBUZIA

Generał / reż. Buster Keaton 7 stycznia, godz. 19.00 Kino Centrum

>>5


>>wydarzenia

12.01

9.01

NRD

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

OD NOWA

ryżu oraz stażystka Comédie Française. Partum była asystentką Mariusza Trelińskiego, Jerzego Jarockiego i Andrzeja Seweryna; jej własne realizacje to czytania performatywne: Córka myśliwego Moniki Powalisz w Teatrze Narodowym w Warszawie, Hamlet Maszyna Heinera Müllera (w ramach festiwalu Postdrama project w Warszawie), Miki Mister DJ Mateusza Pakuły na deskach Teatr im. W. Horzycy w Toruniu oraz Hedda Gabler Ibsena (dyplom w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie). W kolejnej pozycji tegorocznego cyklu „Żeńskie—męskie” zobaczymy Marię Kierzkowską, Mirosławę Sobik, Wandę Ślęzak, Jarosława Felczykowskiego, Pawła Kowalskiego, Sławomira Maciejewskiego i Marka Milczarczyka.

O ZWIĄZKACH MIĘDZYLUDZKICH

KOSMOS, NRD I GRANICE WYOBRAŹNI

Teatr Laus Stultitiae, działający przy Studenckim Kole Popularyzacji Myśli Humanistycznej, zaprasza na spektakl teatralny Rozwiązanie w reżyserii Zuzanny Kopidurskiej i Mateusza Łęgowskiego. Scenariusz przedstawienia inspirowany jest dorobkiem socjologicznym. Powstał jako fabularyzowana adaptacja Przemian intymności Anthony’ego Giddensa oraz obszernych fragmentów Razem, osobno Zygmunta Baumana. Rozwiązanie zespołu Teatru Laus Stultitiae to groteskowa sztuka o związkach międzyludzkich, konieczności wyboru i... dietetycznej czekoladzie.

>> ARKADIUSZ STERN

Dziedzictwo Estery / Sándor Márai reż. Pia Partum premiera 8 stycznia 2012 Teatr im. W. Horzycy

>>6

ANIAL

Rozwiązanie / reż. Zuzanna Kopidurska i Mateusz Łęgowski 9 stycznia, godz. 19.00 Od Nowa

W styczniu Toruń stanie się sceną prawdziwego najazdu z kosmosu — 12. dnia miesiąca klub NRD opanują bowiem Księżycowi Chłopcy, znani bardziej we wszechświecie jako 3moonboys. Grupa ta gra już z małymi przerwami od 2004 roku. Po kilku zmianach składu i poszukiwaniu pracy (bo z muzyki raczej wyżyć się nie da) 3moonboys w roku Pańskim 2012 mają już za sobą około setki koncertów (głównie w Polsce i Niemczech), wydane trzy płyty oraz jedną epkę. Mogą pochwalić się również obecnością swojej twórczości w kilku niszowych produkcjach filmowych oraz na wielu muzycznych składankach (m.in. publikacja Off-festivalowa Artura Rojka). Ostatni album zespołu, pod znamiennym tytułem 16, ukazał się ich własnym sumptem, łącząc w sobie trzy zasadnicze formy artystycznego wyrazu: muzykę, obraz i słowo. Koncept całego albumu jest dość nowatorski — jest to wydawnictwo dwupłytowe z jednym krążkiem w środku i linkiem do drugiej części albumu, z którego można pobrać sobie materiał i wypalić na płytę. Zabawa na miarę XXI pirackiego wieku! Ciekawe, co chłopacy wymyślą przy okazji

kolejnego albumu, nad którym właśnie pracują? Może lepiej o tym nie myśleć i zdać się na ich nieograniczoną wyobraźnię. Tymczasem przed nami 3moonboys! Wieczór elektrycznego alternatywnego rocka. 12 stycznia. NRD. Browarna 6. (SY) 3moonboys 12 stycznia, godz. 21.00 NRD

musli magazine


>>wydarzenia

KINO Z WYSP W styczniu Kinoteka zaprasza na spotkania z angielską klasą średnią. Sprawcą całego zamieszania jest nie kto inny jak Mike Leigh. Co zobaczymy? Na pierwszy ogień pójdzie genialny obraz z roku 1990 — Życie jest słodkie. Duża dawka humoru, groteski i ironii, ale też dobrych i oczyszczających emocji zaleje Was po same uszy. Dobrze Wam to zrobi przed kolejnym seansem. Drugi tydzień stycznia upłynie w atmosferze pogmatwanych perypetii Johnny’ego, który w obawie przed zemstą ruszy do Londynu. Co w nim znajdzie? Może siebie? Wybierzcie się koniecznie na Nagich. Trzeci tydzień z Kinoteką to prawdziwa petarda! Współlokatorki to idealne kino dla widza nostalgicznego lub trzydziestolatka coraz chętniej wspominającego nie tak dawno i nie tak bardzo utraconą młodość. Spotkania styczniowe zamknie najnowszy obraz reżysera — Kolejny rok. Nie przegapcie! ARBUZIA Kinoteka każdy piątek miesiąca (z wyjątkiem 6.01 / seans wyjątkowo 5.01) Biblioteka Główna WiMBP / Bydgoszcz

>>

>>7


>>wydarzenia

13.01

13.01

CSW

LIZARD KING

13.01

13.01

DALEKO OD BANAŁU

NAWET KACZKI CZUJĄ FUNKA

NRD

OD NOWA

FOT. JOANNA GWAREK

DO TRZECH RAZY SZTUKA! Wystawy World Press Photo chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Już po raz trzeci zagości w murach toruńskiego CSW. I tym razem zobaczymy najbardziej kontrowersyjne, najciekawsze i najlepsze dzieła fotoreporterskie z całego świata. Wśród laureatów konkursu znalazło się także dwóch Polaków: Tomasz Gudzowaty i Filip Ćwik. Pierwszy z nich otrzymał drugą nagrodę w kategorii Sport za reportaż z rajdów w Meksyku, który przedstawia nieformalną grupę miłośników tuningowanych samochodów i szybkiej jazdy, natomiast drugi został laureatem 3 nagrody za fotoreportaż w kategorii Ludzie i wydarzenia — nagrodzony cykl czarno-białych ekspresyjnych zdjęć przedstawia żałobę narodową w Polsce po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. Choć wystawy World Press Photo są niezwykle trudne, a prezentowane na nich zdjęcia (opowiadające autentyczne historie) wzbudzają często dreszcz emocji, czasem odrazę, a niekiedy żal, to od trzech lat przybywa na nią wielu zwiedzających. World Press Photo to zatem pozycja obowiązkowa. Wystawa potrwa do 5 lutego 2012.

LISTY OD CISZY Powoli staje się już tradycją, że Lizard King serwuje nam nie tylko koncerty znanych i lubianych, ale też świeże kąski — dźwięki, których jeśli jeszcze nawet nie słyszeliśmy, to z pewnością warto poznać. Projekt Letters From Silence istnieje od 2009 roku, a tworzy go dwóch muzyków — Wawrzyniec Dąbrowski i Maciek Bąk. Muzyka, którą duet nam proponuje, to mieszanka amerykańskiego rocka z pewną dozą melancholii, tak charakterystycznej dla większości formacji skandynawskich. Propozycja to naprawdę zacna — panowie prezentowali się już na Open’erze, a według radiowej Trójki są jednym z najbardziej obiecujących zespołów w Polsce. Wstyd nie sprawdzić takiej rekomendacji!

>> MARTA MAGRYŚ

World Press Photo 2011 13 stycznia, godz. 19.00 CSW „Znaki Czasu”

>>8

13 stycznia publiczność zgromadzoną w Od Nowie rozgrzeje do czerwoności grupa Ergo. To idealna propozycja dla zwolenników muzyki, w której wyczuwa się elementy rocka, jazzu i piosenki aktorskiej. Zespół Ergo powstał pod koniec maja 2009 roku. Twórczość formacji można określić jako alternatywny eklektyzm naszpikowany metaforycznymi tekstami. Jak twierdzą fani Ergo, dokonania grupy to różnorodna, oryginalna, a zarazem spójna mieszanka. Koncert w toruńskiej Od Nowie będzie znakomitą okazją do wysłuchania najnowszych propozycji Ergo z płyty Dawka dzienna, której promocja odbyła się 29 listopada 2011 roku. ANIAL

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Letters From Silence 13 stycznia, godz. 20.30 Lizard King

Ergo 13 stycznia, godz. 20.00 Od Nowa (mała scena)

Już 13 stycznia w toruńskim klubie NRD rusza nowy, zupełnie świeży cykl imprez pod nazwą „Funky Duck”. Ten muzyczny projekt — autorstwa Fingera i Freedoma — ma w swoim założeniu „bawić, serwować pyszne dźwięki i promować takie style muzyczne, jak: funk, soul, nu funk, disco, afrobeat, latin, groove”. Ale to nie wszystko! Na każdym spotkaniu organizatorzy gwarantują publiczności zarówno świetnych DJ-ów, muzyków, tancerzy i wokalistów, jak i wiele innych tematycznych niespodzianek (m.in. projekcje filmowe). Ponadto na każdej z imprez będą się pojawiać goście specjalni — podczas pierwszej edycji wystąpi Papa Zura, członek kolektywu Soul Service, który działa na scenie od połowy lat 90. Muzyk ten współpracuje z wytwórnią płytową Funky Mamas And Papas, specjalizującą się w wydawaniu siedmiocalowych singli winylowych, jest jednym z prowadzących audycje radia Roxy, był też twórcą serii płytowej „Polish Funk”. Znany jest ze swoich świetnych setów i występów, które prezentował już w kilkunastu krajach (m.in. w londyńskim klubie Jazz Cafe, podczas Expo w Szanghaju czy na naszym rodzimym festiwalu musli magazine


>>wydarzenia

Heineken Open’er). Od 2009 roku jest kierownikiem muzycznym warszawskiego klubu Huśtawka. Poza Papa Zurą tego wieczoru zagrają jeszcze: organizatorzy Funkowej Kaczki — Finger (Oldschoolers Crew i Funky Duck) oraz Freedom (Funky Duck), młody DJ Furia (Oldschoolers Crew) oraz Mateusz Sobiechowski (Piano). Imprezę podkręcą dodatkowo specjalnie na tę okazję przygotowane wizualizacje i funkowe filmy. Niech funk będzie z Wami! (SY) Funky Duck / vol.1 13 stycznia, godz. 21.00 NRD

KINO POD KOCYKIEM Styczniowy chłodny wieczór to idealna pora, by otulić się kocykiem, szczególnie tym niebieskim. Kino Studenckie Niebieski Kocyk zaprasza wszystkich entuzjastów dobrego kina na pokazy znakomitych filmów. 10 stycznia będzie można zobaczyć Ki — film uważany za najgłośniejszy debiut tegorocznego festiwalu w Gdyni. Szczególną uwagę krytyków zwróciła Roma Gąsiorowska, odtwórczyni tytułowej Ki. Roma wcieliła się w postać współczesnej dziewczyny, barwnej, zachłannej na życie, niepoddającej się ograniczeniom i głośno mówiącej, czego oczekuje od świata. Czy zdoła ją zatrzymać facet z zasadami? Ki to debiut fabularny Leszka Dawida, wielokrotnie nagradzanego dokumentalisty. Kolejny czwartek stycznia to następna okazja do obcowania z X muzą. Tym razem kinomaniacy zobaczą dramat psychologiczny Wymyk Grega Zglińskiego. To historia dwóch braci. Starszy przejmuje po ojcu firmę. Młodszy, który wrócił z USA, zaczyna z nim pracować. Relacje braci dalekie są od ideału. Osią całego dramatu jest tragiczna w skutkach bójka w podmiejskiej kolejce. Bez wątpienia apetyty nawet najbardziej głodnych kultural-

nych doznań widzów zaspokoi propozycja, którą Kino Studenckie Niebieski Kocyk przygotowało na 24 stycznia. Dla raczkujących filmoznawców będzie to okazja do poznania kultowych filmów, natomiast ci wytrawni utrwalą w swojej pamięci obrazy, które dobrze znają. W ramach Przeglądu Filmów Janusza Morgensterna zobaczymy m.in. debiut reżysera z 1960 roku — Do widzenia, do jutra. Tło filmu stanowią autentyczne wątki z życiorysu Zbigniewa Cybulskiego. To prosta, romantyczna historia, w którą wplecione zostały sceny realizowane w gdańskich piwnicach studenckich. W ten sposób utrwalono zjawisko kabaretów funkcjonujących w Polsce w drugiej połowie lat 50., a zarazem oddano nastrój panujący wśród ówczesnej młodej inteligencji. Trzeba zabić tę miłość to kolejny film Morgensterna, który zaprezentowany zostanie w ramach przeglądu. Opowiada on o losach dwojga młodych ludzi, którzy chcieliby rozpocząć wspólne życie, jednak nie dostali się na studia. Spontaniczna miłość dwojga maturzystów narażona jest na ciężkie próby.

>> ANIAL

>>9


>>wydarzenia

KINO NA HORYZO Code Blue / Fot. Nowe Horyzonty

Poza szatanem / Fot. Nowe Horyzonty

>> Koń turyński / Fot. Nowe Horyzonty

Kto nie był we Wrocławiu na minionych Nowych Horyzontach, niech żałuje! Na osłodę Kino Centrum zaprasza w styczniu na Nowe Horyzonty Tournée, w ramach którego zobaczymy osiem obrazów, które zachwyciły, podzieliły i wstrząsnęły publicznością festiwalową. Co wybrał dla nas Roman Gutek? Głośny obraz Urszuli Antoniak Code Blue. Film wywołał ogromną dyskusję nie tylko we Wrocławiu, ale także na tegorocznym festiwalu w Cannes. Antoniak opowiada historię samotnej kobiety, pielęgniarki stykającej się niemal codziennie ze >>10

śmiercią. Żyje w swojej samotni otoczona pustką, jednak któregoś dnia przez przypadek — razem z nieznajomym mężczyzną — jest świadkiem tragicznego wydarzenia. To spotkanie zburzy jej dotychczasowy, pozornie poukładany świat. Nagroda to autobiograficzna historia Pauli Markovitch. Jak mówi reżyserka: „Jej akcja rozgrywa się w miejscach, które pamiętam z dzieciństwa. Powracam do nich w snach. To wrogie czasy”. Film osadzony jest w realiach targanej faszyzmem Argentyny lat 70. minionego wieku. Główna bohaterka filmu, kilkuletnia Ceci, nosi

Pewnego razu w Anatolii / Fot. Nowe H

w sobie ogromną tajemnicę, której odkrycie może sprowadzić nieszczęście na jej bliskich. Film jest udaną próbą pokazania dramatu młodego człowieka i dziecięcego świata w nieprzyjaznych warunkach politycznych. Zdjęcia do filmu zrealizował utalentowany polski operator i dokumentalista Wojciech Staroń. Pewnego razu w Anatolii Nuri Bilge Ceylana nagrodzone Grand Prix na festiwalu w Cannes to kryminalna historia, w której bohaterowie poszukują zwłok zamordowanego mężczyzny. Jego oprawca był tak pijany, że nie jest w sta-

nie przypomnieć sobie miejsca zakopania zwłok. Jednak to tylko przyczynek do opowieści dużo bardziej złożonej. Reżyser znakomicie kreśli obraz tureckiego społeczeństwa, a tym samym w interesujący sposób schodzi z konwencji kryminału na manowce dużo ciekawszego kina społecznego. Kto widział choć jeden obraz Bruno Dumonta, ten z pewnością zechce obejrzeć kolejny — i bez wątpienia nie zawiedzie się. Mistrz niepokoju tym razem swoją historię osadza w okolicach Boulogne-sur-Mer na francuskim wybrzeżu Kanału La Manche. Kim jest tamusli magazine


>>wydarzenia

ONCIE! Nagroda / Fot. Nowe Horyzonty

Horyzonty

jemniczy mężczyzna z szałasu? Sprawdźcie sami! Będziecie też mieli znakomitą okazję, by zobaczyć zwycięzcę nowohoryzontowego konkursu Nowe Filmy Polskie. W tym roku wygrał obraz Z daleka widok jest piękny w reżyserii Anny i Wilhelma Sasnalów. To opowieść snująca się leniwie w ubogiej podkarpackiej wiosce. Film jest gorzką metaforą naszej mentalności i w bezpardonowy sposób rozprawia się z pielęgnowanymi przez nas mitami narodowymi. Kto wytrzymał i zachwycił się Szatańskim tangiem, które trwało niemal 8 godzin, ten powinien wybrać się również

Z daleka widok jest piękny / Fot. Nowe Horyzonty

>>

na Konia turyńskiego (trwa zaledwie 2 godziny z haczykiem!). Na zachętę warto dodać, że film został nagrodzony na ostatnim festiwalu w Berlinie Srebrnym Niedźwiedziem. To mroczna wizja rozpadu świata opowiedziana prostymi środkami filmowymi, które autor stosował już w swoich poprzednich filmach. Punktem wyjścia historii jest anegdota o Fryderyku Nietzschem, który w 1889 roku pochylił się nad losem konia bitego przez chłopa. Jak deklaruje reżyser, to jego ostatni film. Metafizyczne kino spod znaku Kim Ki-Duka? Niekoniecz-

nie. Tym razem reżyser Pustego domu na naszych oczach dokonuje swoistej spowiedzi, sięgając po dokument. Arirang nagrodzony Un Certain Regard Award na tegorocznym festiwalu w Cannes to swego rodzaju terapia filmowa, którą sprawdza na sobie, opowiadając o własnej twórczości, ale też życiu i emocjach. Czy reżyser rozprawi się z demonami przeszłości? Czy terapia zadziała? Jedno jest pewne, warto poznać go nieco bliżej. Mamy okazję! Last but not least… kino eksperymentalne, czyli węgierska adaptacja opowiadania Ra-

inera Marii Rilkego. Film zrealizowany został za pomocą aparatu używanego podczas wyścigów konnych do rejestrowania zawodników przecinających linię mety. Grabarz wart jest obejrzenia choćby z perspektywy niezwykłej poetyki, która przywodzi na myśl prapoczątki kina. W styczniu odkrywamy nowe horyzonty filmowe! MAGDA WICHROWSKA

Nowe Horyzonty Tournée 13–20 stycznia Kino Centrum

>>11


>>wydarzenia

14.01

13.01

OD NOWA

WOZOWNIA

UTE STEIFERT / ROSENBLŃTTER / FOT. NADESŁANE

DANIEL RYCHARSKI / FOT. NADESŁANE

…WHERE WE ARE NOT ...Tam, gdzie nas nie ma to tytuł pierwszej tegorocznej wystawy w Galerii Sztuki Wozownia. Ekspozycja obejmuje prace wykonane przez dwoje niemieckich artystów i pochodzące z kilku ostatnich lat ich pracy twórczej. Ute Seifert i Oliver Voigt realizują wspólne projekty, które łączy sposób artystycznego działania, często oparty na procesie i interakcji. W ich realizacjach uwidacznia się zainteresowanie problematyką związaną z upływem czasu, doświadczeniem podróży i sytuacją przemiany. Ute Seifert na toruńskiej wystawie zaprezentuje prace podejmujące podstawowe kwestie antropologiczne, w szczególności odnoszące się do relacji natury i cywilizacji, czasu liniowego (typowego dla współczesnego myślenia) oraz czasu kolistego (odzwierciedlającego rytm pór roku). Niebagatelne znaczenie posiadają używane przez artystkę materiały, takie jak płatki kwiatów czy woda, a procesy, którym one podlegają, traktuje sama jako pars pro toto przemian zachodzących w makroskali. Większość zastosowanych przez artystkę materiałów cechuje transparentność. Na ich ambiwalentnej naturze, niestabilnej ontologii zasadza się podejmowana przez nią refleksja na temat czasu i procesu.

Oliver Voigt w swoich fotografiach prezentowanych na wystawie koncentruje się z kolei na problematyce związanej z tożsamością i innością. Artysta praktykuje wcielanie się w różne role, dążąc do pokazania dyskomfortu, jaki towarzyszy próbom dostosowania się do nowych okoliczności. W serii fotografii It is not easy to be you (Niełatwo być tobą) artysta fotografuje się jako przedstawiciel różnych zawodów, z kolei we wcześniejszej realizacji It’s not easy to be a tourist (Niełatwo być turystą) wciela się w turystę, kładąc akcent na gorączkowe, ale również bezowocne usiłowanie przystosowania się do sytuacji. W tym samym terminie (od 13 stycznia) w Wozowni będzie można również obejrzeć wystawę Street art na wsi Daniela Rycharskiego, który zaprezentuje swój doktorancki projekt oparty na działaniach artystycznych w przestrzeni wiejskiej. Autor, zainspirowany niezwykłymi opowieściami mieszkańców Kurówka na Mazowszu o tajemniczych zwierzętach, rozpoczął w 2009 roku projekt, który kontynuuje do dziś na krakowskiej ASP w pracowni prof. Zbigniewa Sałaja. Hybrydalne zwierzęta namalowane na domu babci i dziadka artysty spotkały się z zainteresowaniem mieszkańców wsi. Wkrótce powstały kolejne na domu sąsiadów, którzy

>> >>12

zaczęli zapraszać Rycharskiego do kolejnych realizacji, proponując nowe miejsca, w których chętnie widzieliby jego murale. W ten sposób hybrydalne zwierzęta zadomowiły się w całym Kurówku — na przystankach autobusowych, stodołach, szopach i domach. Gdy już większość miejsc w Kurówku została wykorzystana, projekt spontanicznie rozszerzył się na sąsiednie wioski, a nawet z ulicy wkroczył do wnętrz. Ale wiejski street art nie ogranicza się tylko do murali. Powstały już m.in. Galeria-Kapliczka, a także multimedialne Strachy na dziki i ptaki, zrealizowane we współpracy ze streetartową fundacją vlep[v]net. Ponadto w Wozowni do 8 stycznia możemy zobaczyć wspaniały zbiór ekslibrisów w ramach XXIII Międzynarodowego Biennale Ekslibrisu Współczesnego (Malbork 2011) oraz prace Adriany Lisowskiej, Jakuba Pieleszka i Mariana Stępaka. Zmęczonym świątecznie i sylwestrowo gorąco polecamy relaks wśród sztuki współczesnej w Wozowni!

ŚWIADOMOŚĆ PRAGNIEŃ Woman in Mind to tytuł spektaklu Teatru Studentów Filologii Angielskiej The Spinning Globe, który obejrzy publiczność zebrana 14 stycznia w Od Nowie. Woman in Mind Alana Ayckbourne’a, w reżyserii Jarosława Hetmana i Marleny Błażewicz to historia kobiety, która po groteskowym wypadku osiąga świadomość swoich nigdy niewypowiedzianych pragnień, marzeń i aspiracji. Alan Ayckbourne w swym dziele mówi o problemach niezaspokojonych ambicji, samotności i przytłaczającej rzeczywistości w sposób lekki, dowcipny, zarazem nie spłycając złożoności problematyki. Spektakl oczywiście zostanie wystawiony w języku ojczystym Szekspira. ANIAL Woman in Mind / reż. Jarosław Hetman i Marlena Błażewicz 14 stycznia, godz. 19.00 Od Nowa

ARKADIUSZ STERN …Tam, gdzie nas nie ma / …Where we are not Ute Seifert i Oliver Voigt 13 stycznia–5 lutego Street art na wsi Daniel Rycharski 13 stycznia–19 lutego Galeria Sztuki Wozownia musli magazine


>>wydarzenia

16-21

styczeń

MÓZG

MÓZG

FOT. NADESŁANE

KULTURALNIE W MÓZGU Początek roku zapowiada się w bydgoskim Mózgu równie ciekawie, jak cały zeszły rok. Nie zabraknie wystaw, spotkań z filmem, a także koncertów. Już 2 stycznia w klubie zagości wystawa Natalii Maciejewskiej — bydgoszczanki studiującej na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Ekspozycja poświęcona będzie człowiekowi współczesnemu oraz temu, w jaki sposób wyraża on własne uczucia, myśli i pragnienia. Strach, fałsz i obłuda to emocje, które według autorki instalacji towarzyszą ludziom na co dzień. Tytułowa maska to nieprawdziwa kreacja samego siebie, jaką tworzy człowiek współczesny, próbując przypodobać się innym. Wystawa ma na celu wyeksponować to, co każdy — według autorki — tak naprawdę pragnie ukryć. Piątek (13 stycznia) z pewnością nie będzie w Mózgu pechowy. Tego dnia o godzinie 22.00 zagrają razem Skeptical, Lady Katee, Reza, Eclipse oraz Preemo. Skeptical, czyli Ashley Tindall, to DJ i producent z Londynu, który miał przyjemność występować niemal w całej Wielkiej Brytanii. Wy-

daje w najlepszych wytwórniach — zaczynając od Exit Records, poprzez Ingredients, X-tinction Agenda, a na Dispatch Records oraz 31 Records kończąc. Jego styl jest unikatowy i z pewnością warto posłuchać go na żywo. Tym bardziej że będzie mu towarzyszyć Lady Katee, która od ponad 9 lat czynnie udziela się na scenie klubowej w Polsce i za granicą, wspomagając swoim wokalem zarówno imprezy drum’n’bass, break beat, electro, downtempo, jak i indywidualnych producentów. Na stałe rezyduje w klubie Bagdad Cafe w Łodzi, gdzie zorganizowała już niejedną dobrą imprezę. Tydzień później w Mózgu zagości muzyka z pogranicza drone, ambientu i industrialu. Zagra bowiem Drekka — amerykański artysta tworzący brzmienia do nieistniejącego filmu. Jego muzykę można osadzić gdzieś niedaleko twórczości Flying Saucer Attack czy Hafler Trio. Obok niego w Mózgu wystąpi również Canid. 21 stycznia w ramach Sputnika nad Bydgoszczą w Mózgu odbędzie się kontynuacja projektu Ekran w Mroku, podczas

którego Marcin Pukaluk zmierzy się z radzieckim kinem niemym. W zeszłym roku grał muzykę do Metropolis Fritza Langa, tym razem spróbuje zagrać do filmów: Aelita Jakowa Protazanowa, Strajk Siergieja Eisensteina oraz Ziemia Aleksandra Dowżenki. Prezentacja trzech wielkich niemych filmów rosyjskich z oryginalną muzyką na żywo to doskonała okazja do zrozumienia epoki rewolucji w Rosji. Na koniec prawdziwa wisienka na kulturalnym torcie — 27 stycznia w Mózgu wystąpią bowiem Rafał Gorzycki oraz Kamil Pater. Ten pierwszy jest liderem Ecstasy Project i współzałożycielem Sing Sing Penelope oraz Dziki Jazz. Nie bez przesady jest zaliczany do grona czołowych perkusistów i kompozytorów jazzowych w Polsce. Natomiast Kamil Pater to dobrze zapowiadający się gitarzysta Contemporary Noise Sextet oraz założyciel kwartetu Dziki Jazz. Razem stworzyli wyjątkowy projekt, którego warto posłuchać na żywo.

SPUTNIK NAD BYDGOSZCZĄ Rosjanie to nasi bliscy sąsiedzi, jednak ich filmy niezykle rzadko goszczą na ekranach naszych kin. Tymczasem, jak pokazały poprzednie edycje festiwalu Sputnik nad Polską, chętnie oglądamy osiągnięcia rosyjskiej kinematografii. Zainteresowanie widzów poprzednimi edycjami przekroczyło najśmielsze oczekiwania organizatorów. Festiwal okazał się wielkim sukcesem i udowodnił, że kino rosyjskie jest przez Polaków znane i lubiane. Podczas festiwalu pokazywane są zarówno dzieła mistrzów kina rosyjskiego, jak i produkcje młodego pokolenia reżyserów, a także filmy dla dzieci. Sputnik nad Polską to największy festiwal filmów rosyjskich na świecie organizowany poza Rosją, ma on bowiem odsłony aż w 42 polskich miastach. W dniach 16—21 stycznia dotrze także do Bydgoszczy. W tych dniach w Mózgu będzie można zobaczyć filmy rosyjskie w czterech blokach: Konkurs, Kalejdoskop, Moskwo, kocham Cię! oraz Retrospektywa Kalika. Warto samemu się przekonać, czy rosyjskie filmy rzeczywiście nie ustępują zachodnim produkcjom.

>> (AB)

(AB)

Sputnik nad Bydgoszczą 16–21 stycznia Mózg >>13


>>wydarzenia

18.01

20.01

20.01

20.01 ALTRUIST

WOZOWNIA

MŁODA ZDOLNA

REGGAE’OWE URODZINY

KONCERTOWI WETERANI

MUZYKA SERC

To już cztery lata, odkąd reggae powróciło, zdobyło i osiedliło się w toruńskim klubie NRD przy ulicy Browarnej 6. A wszystko zaczęło się w latach 2004—2005, gdy odbywały się tam pierwsze imprezy z udziałem sound systemów, którym przewodzili głównie Tomala (Positive Ferment, Ave Lion, Dubska Wokal Trio) oraz Ras Luta (East West Rockers). 20 stycznia klub NRD zaprasza na urodzinową, jubileuszową imprezę FreedomSound wszystkich tych, którzy lubią bujać się przy gorących klimatach i pulsujących brzmieniach prosto z Jamajki. „Afrykańskie Przedbiegi” w 2012 roku po raz 5. będą organizowane przez Feel Like Jumping Sound System, którzy w piątkowy wieczór rozgrzewać będą publiczność — razem ze swoimi, specjalnie na tę okazję zaproszonymi gośćmi — odpowiednio dobranym zestawem dźwięków reggae. Całość rozpocznie o 19.00 projekcja najnowszego filmu o korzeniach muzyki jamajskiej, jej fenomenie i okolicznościach narodzin — Rocksteady. Korzenie Reggae. „Czym dla muzyki kubańskiej było Buena Vista Social Club, tym dla słonecznych jamajskich rytmów są Korzenie Reggae”. Fanów nie może zabraknąć! (SY)

Zwolennikom elektro rocka nazwa The Cuts z pewnością nie jest obca. Zespół będzie można usłyszeć 20 stycznia w Toruniu. The Cuts powstał w Pile w roku 2006. Współpraca z SP Records zaowocowała wydaniem ich debiutanckiej, polsko-angielskiej płyty Syreny nad miastem. The Cuts to koncertowi weterani, mający za sobą sporo występów, zarówno klubowych, jak i przed wielotysięczną publicznością. 1 października 2010 roku ukazała się druga płyta zespołu zatytułowana Czarny świat. Na styczeń tego roku zaplanowano z kolei premierę nowego krążka, który promuje singiel Ty i ja. Utworów ze świeżego wydawnictwa nie zabraknie z pewnością w Od Nowie.

BROTHERS (SZTUCZNI WALKA STU

OD NOWA

NRD

18 stycznia w Jazz Clubie będzie można usłyszeć niezapomniane światowe standardy jazzowe w wykonaniu Majki Babyszki. Wykonawczyni to jedna z najlepiej zapowiadających się pianistek i wokalistek młodego pokolenia, a należy mieć świadomość, że liczy sobie dopiero 12 wiosen. Majka z wielką pasją gra muzykę klasyczną, a jednocześnie fascynuje się jazzem. Młoda artystka ma na swoim koncie wiele udanych występów podczas różnych konkursów i festiwali, m.in. udział w koncercie Perfectu z Orkiestrą Symfoniczną w Operze Nova w Bydgoszczy, udział w koncertach specjalnych poświęconych pamięci Grzegorza Ciechowskiego w Toruniu w 2008 oraz 2011 roku, koncert na Polish Boogie Festival w 2010 roku oraz występ na Toruń Blues Meeting 2010.

OD NOWA

>> ANIAL

Majka Babyszka 18 stycznia, godz. 20.00 Jazz Club Od Nowa

Afrykańskie Przedbiegi 20 stycznia, godz. 19.00 NRD

>>14

ANIAL The Cuts 20 stycznia, godz. 20.00 Od Nowa (mała scena)

20.01

„Duchowa rewolucja” to nazwa trasy koncertowej wrocławskiego zespołu Bethel, który 20 stycznia zagra w bydgoskim klubie Altruist. Formacja założona w 2006 roku przez Grzegorza Wlaźlaka początkowo nazywała się Sacrum. Przez lata zmieniał się skład zespołu, zmieniła się również i nazwa, jednak grupa cały czas pozostaje wierna muzyce reggae i jej licznym podgatunkom. Na ich debiutanckiej (i jak dotąd jedynej) płycie Muzyka serc możemy usłyszeć zarówno szybkie ska, jak i łagodny roots reggae czy dub. Krążek jest bez wątpienia warty plecenia, jednak zespół najlepiej czuje się podczas energetycznych występów na żywo. Gorąco polecamy. (AB) Bethel 20 stycznia, godz. 19.00 Altruist

20 stycznia ki Wozownia otwarcie wspó plakatów Nik gowskiego i o Pręgowskiego, do cyklu wsp zów prac obu nazwą Brother łożeniem zesp zów jest ekspl suwanie gran uprawianymi p dyscyplinami katu i malars próba konfro rodzajów arty powiedzi o w cystycznym ch Wzajemne przestrzeni, plakatu w obs larskości i malarstwa sta inspiracji dla tod ekspozycji wania nowych dzieł poprzez we zestawieni stawy prezent self-edition do szeroko rozum społecznej. M wodnim wysta będzie temat w kłanie go w r teksty i rejes

musli magazine


22.01

24.01

KLUBOWE DŹWIĘKI

LUDOJAD W TORUNIU!

NRD

LIZARD KING

NIKODEM PRĘGOWSKI / ALA MA MISIA (2009) / FOT. NADESŁANE

Galeria Sztuzaprasza na ólnej wystawy kodema Pręobrazów Filipa , która należy pólnych pokaartystów pod rs in Arts. Zapołowych pokaloracja i przenic pomiędzy przez artystów sztuki — plastwa, a także ontacji dwóch ystycznej wywyraźnie publiharakterze. anektowanie wkraczanie szar tzw. mailustracyjność anowią źródło szukania mei oraz znajdoh kontekstów ich pomysłoie. Część wytująca plakaty otyczyć będzie mianej tematyki Motywem przeawy malarstwa widzenia (uwirozmaite konstry znaczeń).

21.01 ESTRADA

FILIP PRĘGOWSKI / PIES I LATARNIA (2006) / FOT. NADESŁANE

IN ARTS BRACIA): ULECIA

>>wydarzenia

Obrazom towarzyszyć będą prace w technice druku cyfrowego (kolaże autorskich fotografii przetwarzanych komputerowo) oraz pokaz prac wideo (animacja wybranych portretowych motywów z obrazów olejnych). Nikodem Pręgowski zajmuje się projektowaniem plakatów, jest asystentem w Zakładzie Projektowania Graficznego UMK, uczestnikiem kilkudziesięciu wystaw w kraju i za granicą oraz laureatem kilkunastu nagród i wyróżnień z zakresu plakatu. Filip Pręgowski zajmuje się malarstwem i projektowaniem graficznym, pracuje także jako konserwator dzieł sztuki. W 2009 roku obronił pracę doktorską na temat malarstwa Francisa Bacona w Zakładzie Historii Sztuki Nowoczesnej UMK. Jest autorem kilku wystaw indywidualnych, bierze także udział w ogólnopolskich wystawach malarstwa. ARKADIUSZ STERN Brothers in Arts (Sztuczni bracia): Walka stulecia Nikodem Pręgowski i Filip Pręgowski 20 stycznia–19 lutego Galeria Sztuki Wozownia

Miłośników elektronicznych brzmień z pewnością nie zabraknie 21 stycznia w Estradzie. Odbędzie się tam kolejne wydanie imprezy o nazwie Gargameling, która nieustannie trwa w Bydgoszczy od 2004 roku. Tym razem organizatorzy postawili na stricte drum’n’bassowe klimaty. Impreza rozpocznie się od cięższych neurofunkowych rytmów, potem wkroczą atmosferyczne i głębokie brzmienia, by zakończyć i przyprawić całość odrobiną liquidu. Specjalnym gościem będzie dobrze zapowiadający się producent Karol Ziober z Zabrza, znany szerzej jako Mortem. Rozwój jego muzycznych poczynań można było usłyszeć w najważniejszych radiostacjach prezentujących muzykę klubową, m.in. Ministry of Sound, Rinse Fm, BBC Radio 1. Podczas swoich występów sięga po głębokie brzmienia spod znaku drum’n’bass, które przepełnione są niskimi częstotliwościami oraz sporą dawką energii.

Wbrew nazwie Ludojad to bardzo miły i rozrywkowy twór, a w dodatku bardzo zdolny, wygrał bowiem konkurs magazynu „Machina”, który funduje mu nagranie płyty oraz przeznacza 100 tys. zł na jej promocję. Jest też bardzo skromny — jak sam mówi: „Inne zespoły walczące o zwycięstwo w konkursie trochę ułatwiły mi zadanie. Były po prostu wtórne […]. Ja proponuję jakąś nową jakość w polskiej muzyce”. Abyśmy mogli bliżej poznać Ludojada, jego aparycję oraz „składające się na niego członki”, na specjalny polski tour rusza on w dniach 20—26 stycznia. Torunianie będą mieli okazję zaznajomić się z jego działalnością już 22 stycznia. Ludojad narodził się w 2010 roku w Świnoujściu, kreując się ze zlepku dźwięków z pogranicza jazzu, techno i rumuńskiej muzyki ludowej (sic!). Dodatkowo inteligencja, poczucie humoru i szczerość zjednują mu sympatyków i wielu fanów w Polsce. Dołączymy do nich?

WSTAWAJ COVAN! Decapitated. Nazwę tego zespołu wypadałoby znać. Choćby dlatego, że obok Vadera i Behemotha to chyba najbardziej znany polski skład metalowy na świecie. Kto wie, czy nie byliby już na samiuteńkim szczycie, gdyby nie wypadek samochodowy w 2007 roku. Wtedy to nieszczęśliwie zginął perkusista grupy Witold Kiełtyka, a Adrian Covan Kowanek (wokalista) uległ poważnym obrażeniom. Metalowcy wcale nie są bezdusznymi satanistami, dlatego postanowili pomóc sparaliżowanemu Adrianowi, organizując charytatywną trasę koncertową o sugestywnej nazwie „Covan wake the fuck up!”. W trasie uczestniczą 33 zespoły stanowiące czołówkę polskiej sceny rockowo-metalowej. Wszystkich wymienić nie sposób, wystarczy powiedzieć, że w Toruniu zagrają Chainsaw, Virgin Snatch, Thy Disease, Butelka, Calm Hatchery i Ogotay. Nawet bez świadomości, że wszystko idzie na pomoc dla Covana, jest to nie lada gratka!

>> (AB)

(SY)

Ludojad 22 stycznia NRD

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Covan wake the fuck up! 24 stycznia, godz. 17.30 Lizard King

Gargameling 21 stycznia, godz. 21.00 Estrada

>>15


>>wydarzenia GALERIA AUTORSKA

27.01

27-28

styczeń

WYGRANY

MUZYKA W TRZECH KOLORACH

MALARSTWO TERAZ I KIEDYŚ

LIZARD KING

OD NOWA

BWA

ALINA KLUZA-KAJA / TRYPTYK / FOT. NADESŁANE

TRÓJWYMIAROWA ZMYSŁOWOŚĆ DIALOGU I SPOKÓJ MĄDROŚCI W POEZJI Dotyk zastygły w żywicy, słuch przypominający instrument muzyczny, smak z soli, węch z cynamonu, wzrok skomponowany z chłodnego metalu i szkła — to wszystko, a nawet więcej będzie można zobaczyć na wystawie rzeźb i rysunków Aliny Kluzy-Kaja pt. Zmysły i zamysły. Młoda artystka, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, w swoich pracach rzeźbiarskich stara się uchwycić ślady wpływu, jaki mają na siebie Ty i Ja — dwa ciała, dwie dusze — w relacji dialogu opartego na zmysłach. Dopełnieniem rzeźb są rysunki. „Prace rysunkowe stanowią przedłużenie moich przemyśleń dotyczących dialogu. Tworzą cykl trzech prac, z których każda przedstawia kadr ciała ludzkiego, przez który przenikają plamy barwne zamknięte w proste formy geometryczne. Niektóre z tych form przechodzą z jednego rysunku w drugi. Zabieg ten nie tylko ma za zadanie scalać rysunki, ale również obrazować odmienny wpływ tych samych czynników (czyli dialogu z człowiekiem i ze światem) na innych ludzi. Plamy barwne w każdej pracy swoim ciężarem i kształtem stwarzają sytuację, na którą człowiek reaguje. Nasycone

emocjami pozy bohaterów tych prac są właśnie tą reakcją, wynikiem dialogu” — wyjaśnia Alina Kluza-Kaja. Tego samego wieczoru po pełnej emocji i ekspresji wystawie, przyjdzie czas, by się wewnętrznie wyciszyć podczas spotkania poetyckiego z księdzem Janem Sochoniem, który przedstawi między innymi swoje wiersze z najnowszego tomu. „Ksiądz Jan Sochoń, patrząc łagodnie w oczy czytelnikowi, przekonuje go własnym przykładem, że każdy dzień jest godną świadomego przeżycia, zamkniętą całością. Codziennie też warto podejmować to samo trudne zadanie — ćwiczyć się w wewnętrznej wytrwałości w dążeniu do celu” — napisała o poezji księdza Hanna Strychalska.

Do dziś pamiętam zblazowaną minę Agnieszki Chylińskiej, gdy nieogolony i wyglądający na skacowanego Gienek Loska w znanym programie oświadczył, że będzie śpiewał. Pamiętam jej malkontenckie komentarze, gdy zaczął grać na gitarze. Pamiętam też to, jak przestała się odzywać, gdy zaśpiewał. Tego akurat programu muzyk nie wygrał, z przyczyn do końca niewyjaśnionych, lecz już wtedy jego nazwisko zaczęło coś znaczyć. Chwilę potem Gienek swoim niesamowitym bluesowym głosem wygrał inny program, ale w praktyce nie miało to już znaczenia. Gienek Loska Band jest w tej chwili jedną z ciekawszych formacji bluesowych w Polsce. A jego historia od ulicznego grajka do wielkich scen stała się już inspiracją do filmu.

>> >>16

(JT)

Zmysły i zamysły / Alina Kluza-Kaja 26 stycznia, godz. 18.00

Podróż z magami – wiersze świąteczne / ks. Jan Sochoń 26 stycznia, godz. 18.00 Galeria Autorska

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Gienek Loska Band 27 stycznia, godz. 19.00 Lizard King

Afryka to festiwal niezwykły, co więcej — wręcz kultowy. Przed nami już 22. edycja tego wydarzenia! Wyznawcy Jah powinni zarezerwować weekend 27—28 stycznia. Kogo usłyszymy na scenie? Pierwszy dzień festiwalu to występy takich wykonawców, jak: The Balangers, Zebra, Kamil Bednarek, Jafia Namuel, Obidaya i Maleo Reggae Rockers. Z kolei drugiego dnia, w sobotę, usłyszymy: Silesian Sound System, Bakshish, Ras Luta & Riddim Band, Radical Soulamunition, Konopians, a na deser Natural Mystic akustycznie. Dochód z imprezy tradycyjnie zostanie przekazany na szczytny cel, jakiem jest budowa nowych studni w południowym Sudanie, który jest szczególnie narażony na brak wody pitnej. Organizatorami festiwalu są Stowarzyszenie „Toruńska Grupa Inicjatywna — Nowe Społeczeństwo”, Studencki Klub Pracy Twórczej Od Nowa oraz Polska Akcja Humanitarna. Szczegółowe informacje na www. afryka.umk.pl. ANIAL Afryka 2012 27–28 stycznia, godz. 18.00 Od Nowa

Styczeń to d nadrobić kultu ści. Kto w prze bieganinie nie okazji, by pr co we współc — a dokładniej — piszczy, co a ni, a co inspiru wiedzi na te i pytań odnajdz składających edycję wystaw dencje w ma skim”. Jak je ślają organizat artystów — Jan Beaty Białecki Gliszczyńskiego Gilewicza, Pas Konrada Jarod la Kuskowskieg Ledera, Roma Macieja Łubow dy Moskwskiej Otockiego, Ra ga, Juliana oraz grupy The Krasnals — cie jako prze cji polskiego m ono jest odzw tego, jak się m współczesnego Dla wszystkich chcieliby zgłęb będzie się pan

musli magazine


LIZARD KING

związany z prezentowaną w Galerii Miejskiej BWA wystawą. Natomiast w ramach Akademii Sztuki Jerzy Brukwicki zaprezentuje cykl wykładów Sztuka polska po 1945 roku, poprzez które będziemy mogli bliżej przyjrzeć się dziejom i dorobkowi polskiej sztuki ostatnich sześćdziesięciu pięciu lat. W styczniu wykład będzie poświęcony drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku, kiedy to w sprzeciwie do mechanizmu cenzury zaczęła się rodzić krytyka polityczna w środowiskach artystycznych. Wstęp na prelekcję jest bezpłatny. (JT) Nowe tendencje w malarstwie polskim 2 wystawa czynna do 26 lutego Nowe tendencje w malarstwie polskim 2 – panel dyskusyjny 26 stycznia, godz. 18.00 Lata 1968-1980. Druga połowa lat 70. – narodziny krytyki politycznej wykład Jerzego Brukwickiego 25 stycznia, godz. 18.00 Galeria Miejska BWA

FOT. MATERIALY PRASOWE

dobry czas, by uralne zaległoedświątecznej e miał jeszcze rzekonać się, czesnej sztuce j w malarstwie artystów drażuje, ten odpoi wiele innych zie w pracach się na drugą wy „Nowe tenalarstwie polednak podkretorzy: „Prac 14 na Berdyszaka, iej, Krzysztofa o, Wojciecha scale Héliota, dzkiego, Kamigo, Wojciecha ana Lipskiego, wskiego, Magj, Bartłomieja adosława SzlaZiółkowskiego artystycznej — nie traktujeglądu kondymalarstwa, bo wierciedleniem mają wartości o nam świata”. h tych, którzy bić temat, odnel dyskusyjny

29.01

DWÓR ARTUSA

BARTLOMIEJ OTOCKI / FOT. NADESŁANE

O

>>wydarzenia

SPOTKAJMY SIĘ W ARTUSIE! 26 stycznia w ramach cyklu Toruńska Akademia Kultury CK Dwór Artusa zaprasza na spotkanie z ks. Adamem Bonieckim — wieloletnim redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”, autorem wielu książek (m.in. Rozmów niedokończonych, Notesu rzymskiego i Kalendarium życia Karola Wojtyły), autorytetem nie tylko w sprawach wiary, ale także etyki i filozofii. Spotkanie poprowadzi toruńska dziennikarka Magdalena Kujawa.

(WYMAWIA SIĘ „PRESSURE”) Duet Hati to klasa sama w sobie. Tworzy go dwóch Rafałów — Iwański i Kołacki. Setki koncertów, tysiące kilometrów tras (od Europy aż za ocean) oraz nazwiska muzyków, z którymi ci panowie współpracowali (m.in. Z’EV, John Zorn, Robert Curgenven czy Sławomir Ciesielski) to rekomendacja, której nie powstydziłby się żaden muzyk na świecie. Eksperyment dźwiękowy, który Hati nam proponuje, opiera się na brzmieniach akustycznych. Ale to tak, jakby napisać, że Beatlesi grali na gitarach… Chłopaków z Hati w trasie wspiera Peter Votava vel Pure — pochodzący z Austrii i mieszkający na stałe w Berlinie muzyk, prezentujący dźwięki typowo elektroniczne, balansujące na granicy abstrakcji. Swoje dzieła wydawał już w takich labelach, jak: Mego, Staalplaat czy Cronica Electronica. Obie propozycje muzyczne, choć skrajne, są bardzo interesujące, ale połączenie sił tych artystów jest już wydarzeniem, którego nie powinno się przegapić. Hati i Pure występują wspólnie pod szyldem PRSZR i mają już razem na koncie kilka koncertów

w Niemczech oraz na II CoCArt Music Festival. Wspólnie nagrana w 2009 roku płyta ma się ukazać na początku bieżącego roku nakładem wytwórni Hinterzimmer Records. W Toruniu PRSZR zagra 29 stycznia, a już 2 lutego trio wystąpi na Trans Mediale Festival w Berlinie. Jest więc świetna okazja sprawdzić, w jakiej formie jest projekt tuż przed tak prestiżowym wydarzeniem. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Hati & Pure (PRSZR) 29 stycznia, godz. 19.00 Lizard King

>>

Spotkanie z ks. Adamem Bonieckim 26 stycznia, godz. 18.30 Dwór Artusa

>>17


{

Monodramy w walizc

Jolanta Góralczyk „Medea” / fot. P. Hawałej

Anna Skubik „Fedra” / fot. nadesłane

Larysa Kadyrova / fot. nadesłane

Paweł Palcat „Roxxie 2 Hot” / fot. K. Budrewicz

Na czym polega fenomen teatru jednego aktora? Odpowiedzią będą nie tylko aktorski kunszt i scenografia przywieziona w kufrze czy osadzanie spektaklu w ciągle nowej przestrzeni teatralnej, ale przede wszystkim — zacytuję za Bogusławem Kiercem — „moment prawdy, skrystalizowany w jednym, nieuniknionym”. Prawda to emocje, bardzo bliski kontakt aktora z publicznością, którą próbuje odurzyć eliksirem upodobnień do wykreowanej przez siebie postaci, by znalazła w niej życie. To arcytrudne zadanie wymaga też precyzji, gdyż: „Monodram to wyższa matematyka”, jak powiedziała Larysa Kadyrova z Ukrainy, jedna ze zwyciężczyń 26 Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. Podczas trzydniowego Festiwalu w Baju Pomorskim zobaczyliśmy dziesięć monodramów, pokazanych w bardzo różnorodnej estetyce scenicznej, od teatru alternatywnego z avant wodewilem (Krystian Wieczyński i Janusz Stolarski), przez spektakle wykorzystujące lalki i nowoczesną muzykę, po widowiskowe show. Słowem, także to, co charakteryzuje aktualne przemiany w tym gatunku teatralnym. Werdykty Jury Aktorów ZASP i Publiczności pokazały jednak zachowawczość i ścisłe trzymanie się kanonów charakteryzujących teatr jednoosobowy, utrwalonych od wielu lat — na uhonorowanie novum w monodramach było chyba jednak jeszcze za wcześnie. Jury Publiczności nagrodziło dwa spektakle: lalkowy Agaty Kucińskiej Żywoty świętych osiedlowych i antyczną Fedrę Anny Skubik. Monodram Kucińskiej powstał na podstawie cyklu opowiadań Lidii Amejko o mieszkańcach betonowego Osiedla, i tym aktorka wygrała — biorąc na warsztat znakomity tekst o świętych betonowej pustyni: prostytutce Apolonii, staruszku Egonie, molestowanej Angelice czy

onaniście Cyfrojebie. Uniwersalne problemy egzystencjalne: pytanie o sens życia, lęk przed nicością, poczucie pustki i bezcelowego cierpienia — wszystko to dzieje się w wielkich blokowiskach, w których ludzie zwykle mieszkają z konieczności. W monodramie Kucińskiej można było dać się zaczarować zarówno przez jej lalki i ironię, jak i kunsztowne zmienianie głosów. Wszystko to ubrane w maskę rozpaczy i fundamentalnej niezgody na świat — w wieloosobowej Kucińskiej, której multiinstrumentalista Sambor Dudziński nadał muzyczny rytm. Monodram zdobył już wiele nagród, więc nie było wątpliwości co do jego zwycięstwa, nieco inaczej ma się jednak nagrodzenie Fedry Anny Skubik. Na początek nie ulega wątpliwości staranność i wielka konsekwencja w budowaniu roli przez Skubik; jej Fedrę zapamiętam zapewne długo także z racji wstrząsających lalek wplecionych w kostium aktorki, którymi rewelacyjnie operuje, wreszcie z przejmującego wejścia i… zaskakującego zejścia ze sceny. A z samego dramatu? No właśnie — w monodramie wykorzystano Fedrę Racine’a — to w jego tekście kobieta opętana przez nieokiełznaną miłość do pasierba jest na pierwszym planie przed Hipolitem, poznajemy ją już po wypiciu trucizny, gdy czasu nie pozostało wiele. Ale mnie przynajmniej ten czas się bardzo dłużył, porażony początkowo prologiem w nowogreckim stylu z czasem zamiast na grającą z nadekspresją Skubik zerkałem na twarze siedzących w półkolu widzów. Gdzie kontakt z publicznością? Rozumiem — miał być metafizyczny i trafić intymnie (patrz cytat reżysera spektaklu na wstępie), do mnie, niestety, nie dotarł. Mą antyczną fascynacją tegorocznych Spotkań pozostanie nienagrodzona Medea


ce lub nieczyste show

według Eurypidesa Jolanty Góralczyk z Wrocławia: jedna aktorka, sześć postaci, chłód scenografii, światło i metaliczna muzyka Karbido — klasykę w takim zestawieniu powinna oglądać młodzież! Tylko tak podany dramat antyczny do niej dotrze, poruszy, nie tylko przez pierwszą chwilę; przede wszystkim swym rytmem, cudownie kompilującym dialogi aktorki z muzyką i jej melorecytacją dopasowaną z absolutem do archaicznego tekstu. Jolanta Góralczyk z wielką precyzją przeistacza się w kolejne postaci dramatu wraz ze zmianą świateł — jest w niebieskości dumnym Kreonem, w żółci uległą Medeą, kameleonem innych postaw, głosów, gestów, aż trudno uwierzyć, że tuż przed nami stoi cały czas jedna aktorka! Wiem, że monodram nie spodobał się bardziej doświadczonemu pokoleniu teatromanów, mój sąsiad z widowni na każdy głośny dźwięk Karbido mruczał pod nosem: „Idioci, idioci”, i jestem w stanie zgodzić się ze starszą koleżanką, że gra Góralczyk była trochę akademicka (aktorka jest prodziekanem Wydziału Lalkarskiego we Wrocławiu). Cóż, każdy lubi, co innego, a widzowie z co wrażliwszym słuchem — na Boga, siadajcie dalej od głośników! W finale Festiwalu w monodramie Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza wystąpiła Larysa Kadyrova z Ukrainy — laureatka nagrody Aktorów ZASP. Aktorka wzruszająco, pośrodku śmieci i podartych gazet, zaprezentowała spowiedź samotnej kobiety, w aurze duszoszczypatielnej, w nieprawdopodobnym cieple, ale i zarazem siłą — po ukraińsku. Zbolała, nieszanowana przez syna matka odkryła i dosłownie zdjęła przed nami swe wnętrze, klasycznie — w formie tradycyjnego monodramu zza wschodniej granicy. Bardzo dobrego

monodramu — jednak poza silnymi emocjami niezaskakującego nowością formy. Podczas panelu dyskusyjnego krytyk Tomasz Miłkowski zadał pytania: „Czy to normalne, że aktor, który deklaruje swoją niezależność, przyjeżdża na spektakl w otoczeniu obszernej scenografii i sztabu ludzi dookoła? W takim razie, co z czystością teatru i przekonaniem, że jest to teatr z walizki (…)?”. Paweł Palcat scenografię do Roxxy 2 Hot przywiózł z Legnicy dużym busem i pokazał show, jakiego na tym Festiwalu jeszcze nie widziano. Jako gwiazdka porno marząca o sławie tańczył, śpiewał, uwodził publiczność kiczowato i erotycznie, jednak nie przekraczając cienkiej teatralnej linii — co w tego typu tekście było niełatwym zadaniem. Droga do wielkiej kariery Roxxy wiodła bowiem przez łóżka i mniej wygodne miejsca („prawdziwa miłość rodzi się w bólach”), wywołując salwy śmiechu publiczności oraz coraz większe upokorzenie bohaterki. Szaleństwa Roxxy na wysokich obcasach były jednak niczym w porównaniu z finałem, w którym aktor zakończył spowiedź celebrytki już bez peruki, a dyrektor Festiwalu przywołał widzów do porządku, mówiąc „…o posłach Palikota i tym, kto na tej sali jest normalny…”. Cóż, Toruń widać nie był jeszcze gotowy na tak „nieczysty” monodram. Podsumowując i zapominając o tym dziwnym zgrzycie — to był bardzo dobry festiwal, z niedużym budżetem — wszechstronny, ciągle poszukujący, dynamiczny i na szczęście żywy. ARKADIUSZ STERN 26 Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora 18–20 listopada 2011 Teatr Baj Pomorski

>>relacja


{

>>relacja

Barbara Narębska-Dębska / Londyn—Metro (1974, akwatinta) / Fot. dzięki uprzejmości ZPAP

Bogdan Przybyliński / Ziemia IX b (1988, technika mieszana) / Fot. dzięki upr

Wzloty i upad

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o wystawie 622 upadki Bunga, zaczęłam się zastanawiać, czy zapowiadana — z charakteru chyba najbardziej „muzealna” — ekspozycja wpisze się we wnętrze, a przede wszystkim idee toruńskiego CSW, które kształtowały się przez te kilka lat. Występująca pod szyldem „Znaki Czasu” instytucja godnie reprezentująca program Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego od 2006 roku pozostawiała raczej na uboczu sztukę regionu, traktując ją nieco po macoszemu, choć pierwotnie był to jeden z największych i najsensowniejszych celów w tym tak specyficznym małym toruńskim światku. W końcu stało się — 16 grudnia 2011 roku byliśmy świadkami ważnego wydarzenia, które sprawiło, że zimne mury współczesnej galerii sztuki nie dość, że przeobraziły się w przestrzeń przypominającą ściany naprawdę dobrych światowych muzeów, to jeszcze przyjęły na swoje barki obrazy bliskie sercom mieszkańców Torunia. >>20

Tak zaczyna się ta historia — od miejsca i właściwie przez miejsce cała została ukształtowana. Jubileusz stulecia istnienia Związku Polskich Artystów Plastyków w naszym kraju być może był banalnym powodem, by przypomnieć niebanalną historię twórców toruńskiego ZPAP-u oraz kulturalny kształt miasta jeszcze sprzed założenia tejże instytucji. Tajemniczy tytuł w pewien sposób mnie odstraszył, ale tylko do momentu, kiedy nie zagłębiłam się w symbolikę i jego wymowę. 622 upadki Bunga to tytuł jednej z powieści Witkacego, notabene także odwiedzającego niegdyś Toruń, napisanej w latach 1911—1926, a wydanej dopiero w 1972 roku. Ta debiutancka powieść stała się ramą, metaforą, wytrychem i inspiracją dla powstania wystawy. Witkacy bowiem, pisząc o życiu artysty i jego upadkach, daje świadectwo życia tytułowego Bunga, który staje się symbolem twórcy jako takiego, a jego kariera dowodzi, że życie artystyczne przeplatają i wzloty, i upadki. Spóźniona premiera

książki jest równie znamiennym elementem, który współgra i tu, na wystawie. Dzieła powstałe niegdyś przyjmują po tylu latach inną postać, ich — niekoniecznie pierwsza, ale któraś z kolei — premiera pozwala odbiorcy spojrzeć z perspektywy lat na te same obrazy czy grafiki, które nadal są aktualne, a jednocześnie ich egzystencja nabiera nowego, nie mniej trafnego sensu, interpretacje zaś budują się w jeszcze bardziej zawiłe korytarze. Nie można oderwać koncepcji wystawy od Torunia, środowiska naznaczonego wieloma klęskami i w swej historii kulturalnie uciemiężonego, a w końcu przeżywającego swoją rezurekcję w szatach dzieł nie tylko artystów lokalnych, osiadłych tu na stałe, ale także tych, którzy otarli się o gród Kopernika jedynie przez chwilę. Żeby zrozumieć poszczególne części wystawy i wyłuskać wiele ciekawych informacji także o artystach, szczególnej uwadze polecam katalog towarzyszący ekspozycji. Znalazła się musli magazine


>>relacja

rzejmości artysty

}

Bogdan Kraśniewski / Z cyklu Mur (1979, olej na płótnie) / Kolekcja Muzeum Okręgowego w Toruniu / Fot. A. Skowroński

dki w nim część, która w sposób niezwykle skondensowany przypomina historię kultury Torunia, jego dzieje pod kątem tworzących tu artystów. W końcu w części dotyczącej wystawy przeczytamy wiele o koncepcji wystawienniczej każdego z siedmiu jej elementów. 622 Upadki Bunga to ekspozycja naprawdę dobra. Rzetelnie przemyślana i wprowadzająca odbiorcę w świat Torunia artystycznego powoli i w sposób zupełny. W pierwszej części wystawy (noszącej tytuł Panorama miejsc) oprócz dokumentów towarzyszących toruńskiemu życiu artystycznemu zobaczyć można portrety i autoportrety tych, którzy historię kulturalnego Torunia tworzyli. Z drugiej strony natomiast pojawiają się pejzaże, subiektywne spojrzenia pędzla tych widniejących na wspomnianych portretach postaci. To niezwykłe, konceptualne i refleksyjne zestawienie podkreśla indywidualne podejście każdego z twórców, którzy naznaczyli miasto swoim istnieniem. Ta relacja miejsca z ludź-

mi i definiowanie miejsca tkwi nie tylko w dziełach prezentowanych w tej części, ale i na całej wystawie, a nawet w procesie interpretacji poszczególnych obrazów przez odbiorcę. Każda z kolejnych części wystawy została wydzielona od pozostałych tematyką, sposobem definiowania rzeczywistości lub też odmiennym medium. Zobaczymy tu dzieła wyobrażone (część W kręgu wyobraźni), czyli fantastyczne i surrealistyczne obrazy, które pokazują subiektywne spojrzenie twórców posługujących się formami abstrakcyjnymi czy figuratywnymi. Wewnętrzna tożsamość idzie już nieco dalej w stronę komentarza rzeczywistości. Zobaczymy w niej m.in. tematy społecznie wrażliwe: pojawią się obrazy poświęcone sztuce kobiecej czy komentujące rzeczywistość polityczną — co ciekawe, z różnych okresów, które mimo to dziś nabierają szczególnego, nowego znaczenia. Formy pamięci są sztuką straszącą przeciętnego widza, ale tu przy odro-

Ewaryst Zamel / Dziewczyna z psem (2000, olej na płycie) / Fot. dzięki uprzejmości ZPAP

>>21


>>relacja

Mirosław Pawłowski / Kamuflaż I (1982, serigrafia) / Fot. dzięki uprzejmości ZPAP

Mirosław Pawłowski / Kamuflaż. Skan I (2011, druk uv na aluminium) / Fot. dzięki uprzejmości artysty

binie cierpliwości można dopatrzyć się, jak twórcy w swoich dziełach odwołują się do wrażeń niekonkretnych. Estetyka uporządkowanych dzieł staje się niezwykłym doświadczeniem twórczych wizji artystów. Był to dla mnie niezwykle wyciszający moment wystawy, wymagający rzeczywiście skupienia i otwartego umysłu. Kontynuacją staje się kolejna, prezentująca dzieła z nurtu analitycznego, część wystawy pod tytułem Pomiędzy płaszczyzną a przestrzenią. Część Formy odbite staje się szczególnym ukłonem w stronę grafiki toruńskiej, równie ważnej i rozwiniętej dziedziny sztuki, prezentującej ciekawe spojrzenie na to artystyczne medium. Wystawę zamyka Sztuka i życie, która zadaje pytanie o relację sztuki i codzienności, a jedno>>22

cześnie w sposób niezwykle wymowny kończy narrację wystawy opowiadającej o miejscu. Miejscu, które dziś w sposób aktywny, jako przestrzeń publiczna, uczestniczy w działaniach artystycznych i nie pozostaje obojętne wobec sztuki, a sztuka wobec niego. Wernisaż otwierający 622 Upadki Bunga był doskonałym pretekstem do realizacji performance’u Wacława Kuczmy Tomorrow Belongs to Us — niejako ostatniego dzieła części wystawy Sztuki i życie i będącego jednocześnie integralnym elementem Wewnętrznej tożsamości. Niezwykle przejmujące i kontrowersyjne wystąpienie artysty stało się wyjątkowo aktualną próbą definicji ojczyzny. Artysta, posługując się flagą narodową, umył przestrzeń Niecki CSW, ze spokojem wycierając najdrobniejszy pył z podłogi, po musli magazine


} >>relacja

Tymon Niesiołowski / Akt leżący (1957, olej na płótnie) / Kolekcja Muzeum Okręgowego w Toruniu / Fot. A. Skowroński

czym materię wyprasował, umieścił na drzewcu i w rytmie utworu Tomorrow Belongs to Me z musicalu Kabaret z 1972 roku, wykonywanego przez młodzieńca ze swastyką na ramieniu, przebiegł przestrzeń Niecki z flagą dumnie powiewającą na wietrze. 622 Upadki Bunga to wystawa ambitna, ukazująca meandry historii toruńskiego świata kulturalnego i jednocześnie wychodząca do widza, zapraszająca go do siebie, pokazująca ludzkie oblicze, oblicze miejsca tego samego, w którym żyjemy i my, nie tylko artyści. MARTA MAGRYŚ 622 Upadki Bunga wernisaż 16 grudnia 2011 CSW „Znaki Czasu”

>>23


>>na kanapie

Poradnia Party >>

Magda Wichrowska

Kiedy czytacie mój felieton, żyjecie już w apokaliptycznym roku 2012, a wszystkie postanowienia noworoczne prawdopodobnie zalatują już naftaliną. To chyba najkrócej żyjące obietnice, które sobie składamy. Co zrobić, by nie zniknęły w odmętach niepamięci, na siłę wypychane przez stare, dobrze znane, a przez to wygodne i miłe przyzwyczajenia? Nie jestem jeszcze szczęśliwą (ani nieszczęśliwą!) matką, dlatego z rzadka zdarza mi się natrafić na programy o różowiutkich bobaskach i lekko odrośniętych od podłoża Denisach Rozrabiakach, ale jeden z nich mnie zafrapował. Rzecz dotyczyła zjawiska Ospa Party. Niewtajemniczonym wyjaśniam — pomysł jest taki, aby zdrowe dzieci odwiedzały wysypane krostami chorowitki po to, by te jak najszybciej zachorowały i uzyskały odporność. Imprezy te zrobiły już furorę na całym świecie, teraz opanowują Polskę. Idea wydała mi się dziwnie znajoma. Ileż to razy bywałam na imprezach, na których ich gospodarze i goście próbowali mnie zarazić. Bądźcie spokojni, nie ospą, którą przeszłam jako sześciolatka, ale pomysłami na życie. „Zacznij medytować, a twoje życie wróci na właściwe tory” — agitowała znajoma psycholożka. „Zapisz się na zajęcia z właściwej organizacji wolnego czasu” — namawiała prezeska dobrze prosperującej firmy z trójką nadpobudliwych maluchów, sympatycznym mężem i psem rasy jamnik. „To idealny moment na dziecko, później będzie pani miała coraz większy problem z zajściem w ciążę” — oświadczyła ginekolożka. „Zrezygnuj z tramwaju, to dobre dla środowiska i twojej kondycji. Nie ma nic bardziej odprężającego od porannego wysiłku przed ślęczeniem za biurkiem” — obwieściła entuzjastka stylu eko. Na wszystkie pomysły skutecznie udało mi się uodpornić. A jednak, w pierwszej fazie zarażenia wprowadzałam w życie wszelakie innowacje, które równie szybko co zakrapiana impreza lądowały w pozamykanych na klucz szufladkach mózgu z napisem NIEKONIECZNIE lub — co gorsza — NO WAY! Poczytałam o medytacji i stwierdziłam, że nie wytrzymałabym nawet kilku minut w stanie skupienia i wyciszenia, bo za dużo rzeczy mnie absorbuje. Na zajęcia z właściwej organizacji wolnego czasu nie zapisałam się, ale przez tydzień próbowałam wprowadzić w życie rygorystyczny terminarz zaplanowanych działań. W rezultacie okazało się, że spontaniczny pomysł wyjścia na kawę z przyjaciółką

„ >>24

wygrał z wernisażem. Projekt dziecko odrzuciłam, wychodząc z gabinetu i zmieniając lekarza. Na rower wsiadłam, dojechałam do redakcji i odkryłam, że nie ma nic bardziej odprężającego od prysznica, którego nie mogłam wziąć po pedałowaniu. Tę atrakcję zostawiając sobie na wolne popołudnie i nie wpisując do terminarza, bo a nóż widelec spotkam kogoś w tramwaju i wpadniemy na spontanie do kina. Dlaczego — pomimo zarażenia — udało nam się uodpornić na wirus „lepszego życia”? Odpowiedź jest prosta. Do swojego życia próbowaliśmy przeszczepić wzór, który nie bardzo pasuje, a nawet źle leży, jest jak zagubiony element puzzle z innego (nie naszego!) pudełka. Tam, gdzie znajomi kochają porządek, ja uwielbiam mniej lub bardziej artystyczny nieład, w którym cudownie się odnajduję. Zamiast planowanego od miesięcy spotkania wolę obiad z zaskoczenia z dawno niewidzianą koleżanką. Zamiast oglądania z dzieckiem bajek, przeglądam własne archiwa filmowe, żeby znaleźć coś ciekawego na kolejny wykład z moimi studentami. Rezygnuję z potarganych włosów, błota na nogawce i złego w związku z tym samopoczucia w pracy na rzecz poniewierania rowerowego po zmroku, kiedy nikt nie widzi moich rumieńców. Jeśli zamarzą mi się zdrowe wypieki do fikuśnej sukienki, zawsze mogę maznąć się różem. Z pewnością taki układ sił może się kiedyś zmieni, ważne jednak, by dojść do niego w pojedynkę, bez doradców, instynktownie próbując. Za to właśnie kocham kino drogi, w którym bohaterowie dochodzą sami do tego, jaka opcja pasuje im na tym odcinku autostrady zwanej życiem. A nie jest to wcale takie trudne. Podpowiada nam organizm, lektury, po które nawet ku naszemu zdziwieniu z zaciekawieniem coraz częściej sięgamy, chęć bycia razem, niechęć bycia razem... Jak mówiła znajoma psycholożka — wsłuchajmy się w siebie. Ale może niekoniecznie na niewygodnej macie, siedząc po turecku, a w tramwaju, słuchając mało relaksacyjnej muzyki. Tekst ten napisałam trochę ku przestrodze karnawałowych imprez poradnikowych, na których z pewnością usłyszycie czego Wam trzeba, ale też dla zgrywy, bo pewnie nieraz dam się jeszcze komuś namówić na niejedną w moim pojęciu życiową ekstrawagancję. Choć pewne jest, że na kurs lepienia naczyń z gliny nie dam się skusić. Nawet nie próbujcie! musli magazine


Sposób na kryzys >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że mamy kryzys. Są dwa wyjścia. Możemy z cegłą na szyi złożyć swe przepełnione obawami ciało w nurcie Wisły lub nauczyć się żyć w nowych, niesprzyjających (czy aby na pewno?) realiach. O ile potencjalni samobójcy sami wiedzą, jak najskuteczniej ze sobą skończyć, to wszystkim tym, którym zachce się walczyć o przetrwanie, przyda się krótki instruktarz survivalowy. Nie da się ukryć, że utrzymanie mieszkania jest coraz droższe. Podwyżki energii to fakt. Możemy więc albo płacić więcej, albo zacisnąć pasa. Stanowcze „nie” należy powiedzieć golasom, którzy podczas śniegu i mrozu za oknem wachlują się i ocierają pot z czoła, przechadzając się ociężale po swoich M-4. Jest zima i musi być zimno. Zamiast więc rozpieprzać pokrętło kaloryfera do samego końca skali, załóżmy na siebie sweter. Nie sięgajmy do lodówki po kolejne zmrożone piwo — zaparzmy sobie herbatę, może nawet z rozgrzewającym wkładem. Szal, czapka i kurtka równie dobrze nadają się do spania co piżama, a wietrzenie mieszkania to zabobon. Jeśli byłam w stanie przeżyć bodajże trzy zimy w temperaturze 9 stopni Celsjusza w mieszkaniu, to każdy może. Warto oszczędzać także wodę, wszak częste mycie skraca życie — jak nie od dziś wiadomo — a brud przecież odpada sam, gdy przekracza warstwę grubości 3 mm. Myjmy się więc rzadziej lub wcale, przecież z gównem się nie boksujemy, żeby nerwowo szorować się dwa razy dziennie pod prysznicem. Naczynia można czyścić w piasku, a przykładem „twojej starej” prać w rzece — cóż za oszczędność! Zresztą z tym praniem to też jakaś fanaberia — i znów trafiony wydaje się argument z boksowaniem. Drożeje także żywność, może więc łaskawszym okiem przyjrzyjmy się porcjom rosołowym? A jakie kulinarne cuda można wyczarować z ziemniaka! Czy doktor Żywago kaprysił, jadąc na Ural? Czy domagał się schabowych, bombonierek, cappuccino? No właśnie. A to był doktor, nie jakiś nędzny magisterzyna. Nie wydziwiajmy z wychodzeniem do kina, teatru czy galerii. Przecież od tego nie musi zależeć rozwój duchowy. Postawmy na tańsze formy — obserwacja mieszkańców osiedla z okna, medytacja, modlitwa. Spotkania ze znajomymi ograniczmy do

przypadkowych rozmów na ulicy — po jaką cholerę wydawać krocie na gościny czy drinki w knajpie. Jeżeli już musimy przemieszczać się po mieście, albo nawet pomiędzy miastami, nie korzystajmy z taboru komunikacji miejskiej czy samochodu — to wszystko zbytki i wymysł Szatana. Spacerujmy, a jeśli musimy pokonać większą odległość, np. wybieramy się z Torunia w góry, pielgrzymujmy. Możemy nawet wymyślić na tę okoliczność jakąś intencję. W góry oczywiście wybieramy się nie w celach rekreacyjnych, bo na co dzień aż nadto wypoczywamy, tylko np. za chlebem. Nie ukrywajmy — 40 godzin pracy tygodniowo to nieporozumienie. Przecież możemy pracować 100! I tak do osiemdziesiątego roku życia. To bezczelne wyciągać rękę po emeryturę wcześniej. Wszak, jak mówił pewien XX-wieczny filozof: „Praca czyni wolnym”. Pracujmy więc jak najdłużej, a na koniec najlepiej sami wykopmy sobie grób. Na pieniądze od państwa musimy zasłużyć, a leniąc się za biurkiem, nie powinniśmy liczyć na niczyją wdzięczność ani gratyfikację. I powiedzmy to wreszcie — pogłoski o tym, jakoby system emerytalny w Polsce bankrutował, a jedynym rozwiązaniem, jakie znaleźli politycy, było wydłużenie pobierania składek i obniżenie liczby osób pobierających emerytury, to wierutne bzdury — żałosne, niegodne tłumaczenie! Czego jeszcze brakuje nam do pełni szczęścia? Płaćmy podatki, nawet więcej niż trzeba, w trosce o dobro wszystkich Polaków, a zwłaszcza Greków. Od dobrobytu mogłoby tylko poprzewracać nam się w głowach. Nie ryzykujmy! Jak widać, życie w kryzysie może być łatwe i przyjemne. A jak kształtuje charakter, pochwala silne jednostki, produkuje godne podziwu postawy! Pozostaje więc zakrzyknąć: „Panie premierze, damy radę!”.

>>25


>>filozofia w doniczce

Plaza i inne przywary >>

Iwona Stachowska

Ciągle w biegu. Jeszcze na dobre nie minął amok bożonarodzeniowy, a już dopadło nas kolejne, karnawałowe szaleństwo. Ja również ruszyłam w pogoń za przyprószonym brokatem i wystrojonym w cekiny króliczkiem. Upolowałam, złapałam, wymiętosiłam, po chwili pokręciłam nosem z dezaprobatą i koniec końców oddelegowałam do szafy, gdzie zawisł obok zdumiewająco podobnej (bo przecież nie takiej samej!) starszej o rok, małej czarnej koleżanki. Ich podobieństwo wyszło na jaw w trakcie corocznego styczniowego remanentu garderoby. Remanentu, który nieuchronnie przywodzi na myśl dwie kategorie: przydatne i zbyteczne, i prawie zawsze kończy się osobistą naganą oraz konstatacją, że przecież mogłam lepiej, oszczędniej, rozsądniej, z głową po prostu. Ten rodzaj konsumpcyjnych rozterek jeszcze kilka lat temu był zarezerwowany dla dzisiejszych 30-latków oraz ich starszych o kilka lat kolegów i koleżanek. Był rodzajem spadku, pokoleniowego doświadczenia tych, których późne dzieciństwo przypadło na rok ’89. Tych, którzy w przeciwieństwie do swoich rodziców, pochłoniętych sprawdzaniem możliwości oferowanych przez wolny rynek i dorabianiem się, obserwowali tę nową rzeczywistość z młodzieńczej perspektywy. Tych, którzy pamiętają Blake’a Carringtona i powiew zachodniego luksusu, który reprezentowały szarpiące się za kudły, lądujące w basenie, dzielnie walczące o względy (uczuciowe i finansowe) wspomnianego już potentata naftowego z Denver, zliftingowane panie w (bynajmniej nie ekologicznych) futrach. Tych, którzy obudzeni w środku nocy bez trudu potrafiliby wymienić kolejne etapy ewolucji polskiej reklamy telewizyjnej (i to poparte przykładami). Tych, którzy pamiętając (mgliście, ale jednak) Peweksy czy niebotycznie długie kolejki po sprzęt AGD, nagle zostali wciągnięci w koło fortuny o nazwie dobrobyt. Zlokalizowany w mojej szafie nadmiar to niewątpliwie jedna z jego twarzy, ale towarzyszące mi poczucie marnotrawstwa to już spuścizna po poprzedniej epoce; epoce, w której z konieczności należało wykazać się pogardą dla marnotrawstwa, próżniactwa, zbytku, czyli tego, co wkrótce zaczęło być w cenie, co wraz z inwazją dobrobytu zawładnęło wyobraźnią konsumentów. Starsze o dekadę pokolenie dotychczas nie musiało zmagać się z takimi rozterkami. Ścieżka ich doświadczeń była

„ >>26

spójna. Może i hedonistyczna, ale spójna. Dopiero teraz, w dobie kryzysu, pojawiło się na niej pęknięcie, rysa znamionująca powrót do odrzuconego katalogu cnót spod znaku oszczędności, wyrzeczeń, niechęci do zbytku. I tak jak dwie dekady temu niełatwo było odnaleźć się w szaleństwie galopującej konsumpcji, tak teraz, gdy już się ją oswoiło, niełatwo wyhamować własne zachcianki. Nie zamierzam rozdzierać szat nad ubocznymi skutkami dobrobytu czy ubolewać nad rozpasaną konsumpcją, chociaż może powinnam, bo gdy przyglądam się nagraniom z otwarcia toruńskiej Plazy, ogarniają mnie zdumienie na przemian z przerażeniem. Na pierwszy rzut oka widać, że na przekór kryzysowym tendencjom, które przecież powinny postawić nas do pionu i aktywizować do konsekwentnego zaciskania pasa, jednak zostaliśmy zepsuci przez dobrobyt. Ale chomikowanie bubli nie jest tu grzechem najcięższym. Od konsumpcyjnych zachcianek gorszy jest sposób ich zaspokajania: egoistyczny, natarczywy, przepychający się łokciami, podkładający nogę temu, który stoi obok. Nie wiem, czy w tym obrazku więcej naleciałości kapitalistycznych, PRL-owskich czy może po prostu polskiej, nieżyczliwej gęby. Zresztą przykłady nieżyczliwości, cwaniactwa czy lekceważenia można by wymieniać w nieskończoność. Zaledwie kilka dni temu, podczas jednego ze spacerów spotkałam gorliwego obywatela, który konsekwentnie sprawdzał, czy aby na pewno sprzątnę po swoim psie. A że przecież, jak sam stwierdził: „Tak nie wypada damie spacerować z psią kupą” (a śmietnika w zasięgu wzroku brak), więc życzliwie i ochoczo zaproponował, abym uciążliwy nadbagaż porzuciła w ogródku jego sąsiada. Ot, taki drobny, zwyczajny gest pomocy sąsiedzkiej, mający na celu użyźnienie gleby rzecz jasna. W nadziei, że noworoczna aura podyktowanej tradycją życzliwości, serdeczności, towarzyskości oraz gościnności nie wypali się w nas tak szybko jak sylwestrowe fajerwerki, z tym większą niecierpliwością czekam na Sześć cnót mniejszych autorstwa naszego rodzimego, niezrównanego tercetu etycznego — Piotra Domerackiego, Marcina Jaranowskiego i Marcina Zdrenki.

musli magazine


Życzenia na Koniec Świata >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Pod koniec roku Czesława Miłosza przypomniała mi się jego Piosenka o końcu świata. Jakże aktualna, przecież to już niebawem… Czego możemy zatem sobie życzyć na ten ostatni rok naszej planety? Może tego samego, co zawsze, choć w zawężonej nieco perspektywie czasowej. I żeby nie był ten koniec taki straszny, jak na filmach katastroficznych bywa. I żeby nikomu nic złego się nie stało przed tym zniknięciem świata. Właśnie, jeśli już ma się skończyć, to niech po prostu zniknie, bezboleśnie, po cichu, po angielsku. Żadnych wojen, potopów, ataków Marsjan! Ale może — podobnie jak Leszek Miller — uzna świat, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie kończy i się nie skończy. Kto wie, jaki anioł szepce do ucha zdezorientowanego świata… Jednak właśnie pewien świat skończył się dla wielu północnych Koreańczyków — podobnie jak w naszym rejonie kończył się w roku 1953 wraz ze Stalinem. Ale tuż obok mamy tłumy Czechów płaczące po śmierci nie dyktatora, zbrodniarza, a człowieka autentycznie wielkiego, też wyznaczającego swym życiem ramy epoki. Też wraz z jego odejściem jakiś świat się kończy — tak jak u nas sześć lat temu wraz z odejściem Jana Pawła II. Jak to jest, jak to się dzieje, że pojawiają się jednostki, które niejako konstytuują swą obecnością cały współczesny im świat — przynajmniej dla uznających ich wagę ludzi? Czy działa tu tylko instynkt stadny albo też spadek po czasach monarchii, w których lata panowania danego władcy wyznaczały granice epoki (jak ma to miejsce aż do dziś w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów — Japonii)? Czy też przeciwnie — to nowe czasy wraz z mediami elektronicznymi tak bardzo przybliżają pewne znaczące postacie, że stają się nie naszymi panami i władcami, lecz przeciwnie — niemalże członkami rodziny, bliskimi, przyjaciółmi? Przecież odejście bliskiej osoby też jest jakimś końcem świata — nawet większym niż inne możliwe… Ale też z konieczności staje się początkiem nowego, w którym wszystko trzeba od nowa układać, rozumieć, znaleźć właściwy układ odniesienia… Również wśród rzesz zrozpaczonych po śmierci swych wielkich konieczne jest ułożenie wszystkiego od nowa — i może pogodzenie się z tym, że niezwykła jednostka była tak niepo-

wtarzalna, że nie znajdzie się nikogo porównywalnego. Albo przeciwnie, na zasadzie „umarł król — niech żyje król”, szybko trzeba znaleźć następcę, żeby mieć chodzący autorytet, uosobienie najwyższych wartości, kogoś, kto nam mówi, co mamy robić, a od czego trzymać się z daleka. Pytanie jeszcze, czy potrzeba posiadania takiego punktu odniesienia świadczy o słabości charakteru, czy też o mającym taką potrzebę dobrze świadczy? Albo o narodzie, społeczności, społeczeństwie czczącym takie postaci — i nie mam tu na myśli ojców narodu w rodzaju Kimów, Stalinów, ale właśnie chociażby wspomniane dwa pozostałe przykłady… Lecz po co te wszystkie dywagacje, skoro 21 grudnia i tak wszystko pryśnie jak bańka mydlana… No dobrze — pryśnie, ale trzeba będzie na nowo jakoś urządzić się w tym nowym świecie. Bo nie wierzmy von Trierowi, który chce nam wmówić, że żadnego innego świata poza naszym nie ma, a jak wszystko pójdzie z dymem, to już żadnego świata nie będzie. Czego więc można będzie sobie życzyć w nowym świecie? Może czegoś, czego sobie jeszcze nigdy nie życzyliśmy albo wręcz nie życzylibyśmy sobie życzyć… A może tego samego, co zawsze, tyle że w perspektywie czasowej niemal nieograniczonej...

>>27


>>życie i cała reszta

O (nie)skuteczności myślenia symbolicznego >>

Karolina Natalia Bednarek

Nie ma to jak początek... godziny, dnia, roku. Kiedy ktoś nie wie, od czego zacząć, zwykle pada błazeńskie stwierdzenie, wieńczone przymusowym śmiechem: „Najlepiej od początku”. Taką praktykę stosuje się od najdawniejszych czasów — co potwierdzają choćby rozprawy Claude’a Lévi-Straussa czy Mircei Eliadego. Tak świetnie ma się proces homogenizacji kultury. Nieprawdaż? Tak więc, jak Pan Bóg przykazał, zaczynamy od pełnych godzin, od początków tygodnia, od nowego roku. Tak przychodzi mi odchudzanie — wiecznie „od jutra”, „od poniedziałku”, „od nowego miesiąca”. Dawne wierzenia, mistyczny symbolizm przenoszony pyłkami z pokolenia na pokolenia nie dają się strzepnąć z ramienia. Czemu o tym mówię? To proste — Nowy Rok! Korzystając z okazji, życzę wszystkim wszystkiego najlepszego! I wracam do tematu. Każdy kolejny okres rozpoczyna się wierzeniem, że tym razem się uda, tym razem podołam, wytrzymam w postanowieniu. Dotrzymam listy punktów, które skrupulatnie spisuję tuż przed północą 31 grudnia. Ile we mnie wtedy wiary i zapału. W pełni świadoma stawiam cyferki i uzupełniam je celem, stanowiącym deklarację — „Nie będę tego i tamtego!”, „Będę to i tamto!”. I ja naprawdę wierzę, że będę w stanie się zmobilizować. Zapewne nie ja jedna. Wdech i zapał na początek. Napięcie na „Do startu... SRART!” i, i, i... puffffffff — wielkie nic już po tygodniu. No bo zimno, bo dzień krótszy, bo lepiej jednak zacząć, jak będzie cieplej, albo „jeszcze skończę tylko tę tabliczkę czekolady i potem już...”. Dotąd nie udało mi się spełnić całej listy noworocznych postanowień. Brak wytrwałości, czynniki zewnętrzne determinujące postawę odpuszczenia okazują się rokrocznie silniejsze niż pijacki wieczorny zapał. Waga znów i nadal 50—51 kg, liczba zjedzonych w ciągu dnia babeczek kajmakowych: 1—2, stracony na przyjemnościach (nie pracy) weekend — znów i drobne kłamstwo „To było silniejsze”. Skąd w ogóle ten szalony pomysł, by spisywać noworoczne postanowienia? Mit, tradycja i wiara w sacrum. Ta odwieczna chęć, by zmienić coś w sobie, zmienić na lepsze. Ale chęć przychodząca tylko z początkiem, tak by tradycji stało się zadość i by magiczne myślenie nie uległo zachwianiu. Ewentualnie dajemy sobie furtkę na gombrowiczowskie „piętnaście po”. Czy to nie zakrawa już o nerwicę natręctw? Czy takie pisemne

„ >>28

szeregowanie nie pozwala czuć się lepiej? Przecież to, co napisane, ma większą moc. I to prawie tak, jakbyśmy pół sukcesu mieli już za sobą. Nie? Zatem nadszedł czas na kolejną listę noworocznych postanowień. Wyciągam czyściutki kalendarz na 2012 rok. Zwykle na ostatniej stronie pojawiają się te punkty, skrupulatnie enumerowane decyzje i plany — przypomnienia, bym o niczym nie ważyła się zapomnieć. To mit, to hierofania, która osiadła w świadomości. Co następuje: 1. Powrót do diety — na śniadanie musli z jogurtem, potem jakieś owoce, pieczywo i ryby. Precz z czekoladą i chipsami, żadnego McDonalda po weekendowym wypadzie do kina na seans o 22.30. Dużo wody! Tylko naturalne produkty. 2. Powrót do ćwiczeń, czyli wyginania ciała ciąg dalszy. Więcej ruchu, tańce, seks — cokolwiek. Więcej ruchu, powtarzam raz jeszcze. Na pohybel siedzeniu za biurkiem. I szpilki na stopy, dla wyciągnięcia łydki — jak dawniej. 3. Dbanie całościowe — choćby nie wiem co, choćbym nie wiem jak była zmęczona, pomaluję wieczorem paznokcie, a rano ułożę włosy i nałożę pełen makijaż. 4. (I teraz z grubej rury). Powrót na studia — wygrzebanie się spod stosu zgromadzonej literatury przedmiotu. Rozpisanie konspektu pracy, rozpisanie doktoratu. Dla przyjemności, dla mnie samej — nie tylko dla miłego i nalegającego promotora. 5. Co najmniej trzy filmy tygodniowo — do obejrzenia coś z naszego gigantycznego zbioru. 6. Co najmniej jedna książka tygodniowo — do przeczytania z naszego gigantycznego zbioru. 7. Większa wyrozumiałość dla siebie i innych — ważna sprawa z tą wyrozumiałością. Wyzbycie się nerwowości i porzucenie emploi raptuski. 8. Dokładność — wskazana większa w natłoku zajęć przy braku czasu. Tylko tyle przychodzi mi do głowy. Kolejność przypadkowa. Gdyby coś jeszcze wpadło — dopiszę już we własnym kajecie. Czy tym razem się uda? Okaże się przy podsumowaniach za rok. A jak Wam idzie z takimi listami? Mam nadzieję, że lepiej. No, to trzymać kciuki! I Wam również życzę wytrwałości! musli magazine


>>elementarz emigrantki

T jak tożsamość >>

Natalia Olszowa

Jednym z moich noworocznych postanowień było 3xNT, czyli: nie trać czasu, pieniędzy i siebie. Choć po sześciu latach emigracji mam prawo twierdzić, że człowiek, który drastycznie zmienia otoczenie, zawsze zmienia też swoją tożsamość. Często słyszę: „Na studiach »byłam« wzorową studentką”, „W akademiku »robiłyśmy« to i tamto”, „Co roku »miałam« stypendium naukowe, a pracę »napisałam« na 6”. A ja pytam: „I co z tego?”. Może w Polsce jeszcze miałoby to jakiekolwiek znaczenie, ale tu, mieszkając w obcojęzycznym kraju, najpierw naucz się języka, a dopiero potem powiedz mi, kim jesteś. Swoją drogą to zadziwiające, jak wielu ludzi stara się być kimś, kim tak naprawdę nie jest — sama jestem tego przykładem. Wyjechałam z Polski, bo wydawało mi się, że tak ma być, że będę poznawać inne języki i kultury, zdobywać doświadczenie. Tymczasem utknęłam na sześć lat w supermarkecie, tracąc swój czas i nie tylko. Zazwyczaj pracujemy większą część dnia, nie podążając za własnym potencjałem, wierzymy w fałszywe ideały, wspinamy się po stopniach kariery, by... albo upaść, albo wciąż wspinać się wyżej i wyżej — do momentu, kiedy refleksja uderzy nam do głowy z pytaniem: „Po co to wszystko?”. Staramy się, poświęcamy, ciężko pracujemy, w imię czego? Zmieniają nam się priorytety i znów zaczynamy gonitwę. Tylko czy to, czego tak bardzo chcemy, naprawdę da nam szczęście? Wielu z nas wybiera tę drogę, często walcząc też o racje, które nie są tak naprawdę nasze. Dlaczego tak mocno walczymy, by nie być sobą? To, kim jesteśmy, zależy od naszych genów, otoczenia i edukacji — to cechy, z którymi się urodziliśmy i które nabyliśmy, to również nasza postawa, podejście do życia i wyznawane wartości, które — w odróżnieniu od dwóch pierwszych — są najprostszym i najszybszym czynnikiem zmiany. A skąd niby pewność, że to, co chcemy zmienić, naprawdę przyniesie nam satysfakcję? Chcemy np. lepszej pracy, a jak już ją zdobędziemy, okazuje się, że jesteśmy zbyt mocno obciążeni obowiązkami i odpowiedzialnością. Chcemy poważnego związku, a kiedy go tworzymy, gdzieś w tyle głowy tęsknimy za wolnością. Chcemy mieć więcej czasu, a kiedy go mamy, nie wiemy, co z nim zrobić. Czy nie jest aby ludzką naturą to, że „trawa jest

zawsze bardziej zielona w ogrodzie sąsiada”? Uważaj, czego sobie życzysz — mawiali mędrcy — bo życie prędzej czy później cię tym obdarzy. Dlaczego tak bardzo chcemy wszystko kontrolować, dlaczego nie możemy zaufać swojemu przeznaczeniu i dać się ponieść życiu? Czasem mam wrażenie, że zanosi nas ono dalej, niż sięga ludzka wyobraźnia. Co prawda, ważne jest to, kim byliśmy w przeszłości, kim byli nasi nauczyciele, przyjaciele, rodzice czy współpracownicy, jednak „tu i teraz” to zupełnie inna bajka — i to od niej zależy jutro. Przyjeżdżasz i... twoja przeszłość nie ma znaczenia, twoja przyszłość zawiesza się w próżni, stajesz się człowiekiem „poszukującym” samego siebie — „Kim jestem?” — pytasz. I zaraz — „Co ja tu robię? Mieszkam gdzieś. I co z tego? Pochodzę skądś. I co z tego? Kim jestem, z czego będę żył, gdzie i za co? Przecież nie mogę spędzić reszty życia w sklepie spożywczym. Co będę robić w życiu i na czym upłyną mi cenne jego godziny?”. Na owo „tu i teraz” zapracowałam sobie wcześniej. Pytanie pozostaje: „Co dalej?”. Miał być wyjazd i praca, a po latach nie mogę na siebie patrzeć i wybaczyć sobie tego, że tyle czasu w niej spędziłam. Kolega powiedział kiedyś, że nie przyjechałam tu dla pieniędzy, tylko żeby dojrzeć… I miał rację. Dojrzałam na emigracji egzystencjalnej — jak to ktoś niedawno ujął — nie politycznej czy ekonomicznej, ale egzystencjalnej właśnie. Zmiana kraju i środowiska sprawia, że czujemy się kimś innym. Zostawiamy za sobą nie tylko rodzinę i przyjaciół, ale całe otoczenie (z sąsiadkami włącznie). Oddalamy się od własnej kultury i jednocześnie nie dość dobrze zbliżamy do drugiej. Emigrant to człowiek stojący na granicy pomiędzy tym, kim kiedyś był a tym, kim nie jest i nigdy nie będzie. W Irlandii prowadzę nieustanny dialog między sobą i otoczeniem, którego myślą przewodnią są pytania: Kim jestem? Polką czy Europejką (no bo przecież nie Irlandką)? Czy rzeczywiście jestem „tu” szczęśliwa? Czy szczęście zależy od miejsca?… I dalej nie mogę sobie na nie odpowiedzieć.

>>29


Lubelski corps

Krajewski za odsunięty i n Maciejewskim kolejnych czę i dojrzewaniu Marcin Wroń zdjęcia: Filip


s diplomatique

apoczątkował modę na kryminały retro, ale to Marcin Wroński sprawił, że niedoceniany Lublin zaczął tętnić życiem. Kryminały o komisarzu Zydze m sprzedają się coraz lepiej, czytelnicy oczekują z niecierpliwością ęści. O pracy nad warsztatem, awangardowych początkach u do roli literata opowiada skromny ambasador Lubelszczyzny – ński. Nienaganną etykietę obserwuje Kasia Woźniak. Modrzejewski


>>porozmawiaj z nim...

>>Spotykamy się w Warszawie. Dom Spotkań z Historią na

Karowej całkiem zgrabnie udaje przestrzeń dawnego miasta, chociaż Warszawa to nie to samo, co Lublin... Zastanawiam się jeszcze, jakie kryminały mogłyby powstać o pięknym Toruniu! Mam słabość do Wschodu, do kultury rosyjskiej i do Polaków na Wschodzie — z powodu genów i zainteresowań historycznych. Lublin to miasto niejako centralne, środek międzywojennej Polski — był bramą ze Wschodu na Zachód, także po 1989 roku. Warto przypomnieć o tym polskim czytelnikom. I nie tylko polskim.

>>Geografia literacka okolic Lublina jest szalenie ciekawa:

Eda Ostrowska, Bohdan Zadura, próby Oszajcy i Niewiadomskiego w „Akcencie”, studia Stachury na KUL-u... Prawdziwa kuźnia talentów. Wiele ich jeszcze można odkryć... Taki Leśmian chociażby — urodził się w Kijowie, w Hrubieszowie musiał żyć z pracy urzędniczej, a do Lublina jeździł w interesach... Leśmian był współwłaścicielem kancelarii notarialnej w Zamościu — to przecież niedaleko Lublina. Został oszukany przez wspólnika, a zatem w życiu Lesmiana było trochę kryminału. Mój bohater, komisarz Zyga Maciejewski, również zaczynał służbę w Zamościu.

>>Myślał Pan o tym, żeby Leśmiana uwikłać w jakiś wątek

kryminalny i żeby fizycznie pojawił się w Pana powieści? Co prawda to dosyć późno... W latach trzydziestych Leśmian był już starszym panem, chociaż ciągle wyjątkowo czułym na kobiece wdzięki — do końca mu to nie przeszło. Już to mogłoby być sympatycznym elementem jakiejś kryminalnej historii. Jednakże Pani tak na mnie patrzy, jakby wiedziała, że myślę o czymś więcej, prawda? Rzeczywiście, jednym z moich pomysłów na kolejne powieści jest kryminał osadzony w Zamościu. Lata dwudzieste, aspirant Maciejewski dopiero uczy się pracy śledczej, aż tu nagle rejent Leśmian przynosi na komisariat zakrwawioną damską rękawiczkę… Co Pani o tym myśli?

>>Że mógłby Pan opowiedzieć jeszcze trochę?

Niestety… Za to mogę opowiedzieć, jaki pomysł na kryminał miał sam Leśmian. >>32

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

>>Nie przeżyję tego, ale nie przypominam sobie, żeby miał

taki... Brzechwa opowiadał o tym. Pan i lokaj. Pan podczas polowania ma wypadek. Śrut urywa mu kawałek wargi. Wierny lokaj oferuje na przeszczep skórę z własnego pośladka. Pan ma zrekonstruowaną wargę, a potem traf zdarza, że obaj uderzają do tej samej panny. Oczywiście pan jest lepszą partią, chce się żenić, ale lokaj zaczyna go szantażować — że powie jaśnie pani, że „całuje ją pan moją dupą”.

>>Cały Bolek. Szkoda, że jednak tego kryminału nie napisał.

Ale to dobrze, bo w takim razie wszystko przed Panem. Ale na potrzeby takiej intrygi warto chyba byłoby pokusić się o jakiś nowy gatunek, jakiś eksperyment... Kapitalną ksiażkę o Leśmianie napisał mój krajan Adam Wiesław Kulik. To był taki lubelski James Joyce, który w latach siedemdziesiątych stworzył dwie powieści eksperymentalne. Na początku studiów byłem wielkim awangardzistą — tylko to, co dziwne, miało prawo mi się podobać. Gdzieżbym ja wówczas myślał o pisaniu kryminałów? To byłoby poniżej mojej godności (śmiech). Czytałem książki Wiesława Kulika i na jakimś spotkaniu autorskim miałem do niego pretensje, że już nic podobnego nie tworzy. Wtedy na mnie spojrzał i powiedział: „Pan pewnie też coś pisze. Zobaczymy za kilka lat, czy nie zacznie pan bardziej cenić poczciwej tradycji”. Miał rację, zacząłem. Przestałem udawać artystę, zostałem pisarzem.

>>Po czym w takim razie poznaje się pisarza? To też mnie zastanawia. Sam nie mam takiej umiejętności, ale ludzie czasem poznają. Któregoś dnia wsiadłem do jednego z ostatnich autobusów. Wsiadł ze mną jakiś pan, podstarzały hippis o przerażonym spojrzeniu. Wyraźnie się zgubił. Podszedł do mnie i powiedział: „Pan chyba jest literatem”. Chciał zapytać o drogę. >>To symptomatyczne, że powiedział „literatem”.

Cała intryga polega na tym, że szukał naszej doskonałej poetki, Edy Ostrowskiej. I skoro jestem literatem, to może wiem, gdzie mieszka poetka. Nie wiedziałem dokładnie, ale wytłumaczyłem mu, która to ulica. Ale to ładnie z jego strony, że powiedział „literatem”. To brzmi bardziej serio niż „pisarzem”. >>33


>>porozmawiaj z nim...

>>Pana droga twórcza jest wyjątkowo ciekawa. Szczególnie

zainteresowanie powieścią eksperymentalną, skeczem, a przecież pracuje Pan w materii poważnej, bo historycznej. Z kolei ironiczny humor nadaje tej materii niebywałej lekkości. A przy tym wszystkim warsztat szwajcarskiego zegarmistrza. Jak wyglądała Pana droga twórcza? U malarzy wyróżnia się okres błękitny, okres fiołkowy i tym podobne, u mnie też, chociaż uprawiam tylko malarstwo pokojowe, a i to nie za często. Mikropowieść Obsesyjny motyw babiego lata to był okres wybitnie awangardowy. Fascynowało mnie wszystko, co afabularne — im bardziej niezrozumiałe, tym lepsze i tak dalej. Literaturę pojmowałem nie jako rozrywkę, ale jako pewien styl życia, narzędzie do mniej strukturalnego wykładania filozofii. Potem nastało moje poważne rozczarowanie taką drogą. Przez wiele lat nic nie robiłem, tylko pytałem siebie: kim chcesz być, jak dorośniesz? Artystą czy pisarzem? Bo to nie jest to samo.

>>A jak Pan definiuje pisarza? Pisarz to ktoś, kto zarabia na pisaniu, kto żyje z pisania. To jest usługodawca. Dostarczam książki czytelnikom, a nie — i tu zaczynałby się artysta — zmuszam czytelników do czytania tego, co ja chcę. Zawieram w ten sposób jakiś nieformalny pakt z czytelnikiem. Kiedy na przykład czytelnik jest spragniony ciekawych fabuł kryminalnych, a ja z kolei chcę opowiedzieć o przedwojennym Lublinie, na drodze nieformalnego paktu >>34

daję czytelnikowi fabułę kryminalną w interesującym mnie obszarze historii. I już.

>>Czy w związku z tym pisarz pełni jeszcze jakąś dodatko-

wą funkcję? Obawiam się, że niestety albo stety tak. To nie jest tak, że pisarz pełni funkcję społeczną z założenia, czasami jest w nią wmanipulowany. Na własną prośbę lub siłą rzeczy. Ja na przykład — w bycie pisarzem z Lublina. Jak tylko mogę, tak promuję moje miasto, bo jest tego warte i wierzę w jego potencjał. A to, że jestem w tej chwili jedynym pisarzem, który uczynił z tego wyrazisty temat, to również zobowiązanie. Myślę, że tu, w Warszawie, moja funkcja społeczna nie jest aż tak wyraźna, ale na pewno takową pełnię u siebie. Tam niejako czuję się w obowiązku od czasu do czasu zabrać głos, coś pochwalić czy powiedzieć, że coś mi się nie podoba. Nie dlatego, że wierzę w moją nieograniczoną moc sprawczą, ale dlatego, że czytelnicy tego ode mnie oczekują. A zatem oprócz tego, że jestem pisarzem, bywam też... może nie głosem sumienia, ale — powiedzmy — adwokatem duszy lubelskiej.

>>Pan jest również redaktorem. Byłem. To znaczy teoretycznie jestem nadal, bo nigdy nie ogłosiłem, że rzucam robotę. Jednak w praktyce od dwóch lat nie zredagowałem żadnej książki, oprócz pracy mojego znajomego, Mateusza Rodaka. Jako jeden z niewielu historyków musli magazine


” >>porozmawiaj z nim...

torem, trzeba być niekoniecznie od razu sprawnym pisarzem, ale na pewno wrażliwym na różne style. Kimś, kto nie tylko poprawia błędy, ale umie grać stylami, naśladować czyjś język. Właściwie ja od początku miałem małpią czy też taką papuzią zdolność. Zanim w ogóle nauczyłem się myśleć o fabułach, umiałem nieźle podrabiać cudze style. Pani odwołuje się do mojego wczesnego etapu, czyli Obsesyjnego motywu babiego lata — to przecież tak naprawdę nic innego, jak pisanie książki cudzymi stylami.

>>Dla mnie to bardziej technika kolażu niż naśladownictwa. Więcej w tym jednak kreacji niż papugowania. Kreacja tak, ale na zasadzie gry literackiej: czytelniku, zgadnij, czy ja jestem teraz Majakowski, czy Gombrowicz.

>>Jest wąska granica między zabawą konwencją a stworze-

zajmuje się on historią przestępczości nie od strony policyjnej, ale od strony samych przestępców. Zrobiłem to con amore i z wdzięczności, bo to z jego tekstów dowiedziałem się na przykład wielu rzeczy o prostytutkach w przedwojennym Lublinie, co wykorzystałem w Kinie Venus.

>>Ale był taki czas, że był Pan i pisarzem, i redaktorem.

Byłem i — pomijając to, że każda z tych prac kradła czas drugiej — to był całkiem interesujący okres.

>>Stephen King powiedział, że pisanie to rzecz ludzka,

a redagowanie boska. Czy te dwie materie wchodzą sobie w drogę? Nie, wręcz przeciwnie. Stephen King to komplemenciarz, ale niestety przeważa opinia, że redaktor to jest pisarz, któremu się nie udało.

>>To opinie osób, które nie mają bladego pojęcia o tym,

jaka to ważna i ciężka praca. Owszem. Ale nie przeszkadza im to twierdzić, że redaktor jest po to, żeby znęcać się nad książkami innych. Kiedy zastanawiałem się nad tym, kim chcę być: artystą czy pisarzem, nie mając przy tym wątpliwości, że chcę pracować przy szeroko rozumianej książce, zostałem właśnie redaktorem. Przyznam, że ta praca bardzo mi się podobała, bo to trochę tak, jak rozwiązywanie literackich krzyżówek. Żeby być dobrym redak-

niem czegoś własnego. W duchu teorii Blooma zapytam Pana, czy kiedykolwiek bał się Pan, że — abstrahując od gier literackich — będzie Pan naśladował kogoś? Powielał? Raczej nie, nigdy nie miałem takich obaw, bo jeśli chodzi o moje literackie przekonania religijne — jestem niepraktykującym, ale wciąż wierzącym postmodernistą. Wierzę w to, że posługujemy się kalkami i tylko kalkami, w związku z tym czego mam się bać? Tylko tego, że nikt mnie nie będzie chciał czytać, kupować moich ksiażek, nikt nie będzie mnie rozumiał — wtedy to będzie moja wina i wtedy mam obowiązek się reformować. Mam to już za sobą — na tym polegały moje przejścia od awangardy do okresu namysłu, zastanawiania się, ćwiczenia warsztatu, milczenia pisarskiego, wreszcie przez fantastykę ku okresowi lubelskiemu — można tak go określić.

>>Kiedy się pojawił pomysł czy zamysł stworzenia krymina-

łu? To pod wpływem chwili, lektury? Pod wpływem studiów, chyba w 1995 roku. Ojcem, a właściwie matką pomysłu była moja koleżanka z roku. Brałem udział w proseminarium teatrologicznym. Profesor zlecił nam kwerendę dotyczącą danego sezonu teatralnego w Lublinie. Ja miałem zająć się rokiem 1930. Siedzieliśmy w bibliotece i przeglądaliśmy gazety w poszukiwaniu recenzji teatralnych. Recenzje w ogóle mnie nie interesowały, ale wciągnęła mnie na amen kronika kryminalna. W pewnym momencie koleżanka trąca mnie w bok i pokazuje artykuł pt. Pan Teofil dostał w profil. W tym momencie pomyślałem: „Ach, gdyby ktoś napisał kryminał dzie>>35


>>porozmawiaj z nim...

jący się w Lublinie w latach trzydziestych z panem Teofilem, który dostał po twarzy... Taki oparty na wycinkach z gazet”. Pomyślałem, po czym o tym zapomniałem. Przypomniałem sobie o tym pomyśle wiele lat później, gdy już nie byłem pierwszy. Trochę się tym gryzłem, przecież takiego poczucia, że wpadło się na genialny pomysł, a ktoś nas wyprzedził, doświadczył każdy z nas. To może być przyczyną kompleksu „drugiego miejsca”. Moja papuzia zdolność okazała się wówczas większa niż moja odwaga. Być może wynika to z tego, że zaklął mnie postmodernizm, który podejrzliwie patrzy na wszelką oryginalność. Przez to wolę doskonalić gatunek, dokładać swoje cegiełki do czegoś już istniejącego, niż przecierać szlaki? A może to po prostu tak miało być? Szczerze mówiąc, dopiero teraz zaczynam się nad tym zastanawiać. Jeśli kompleks, to tylko w tym sensie, że miło byłoby być kimś, o kim krytycy powiedzieliby: „Nikt przed Wrońskim tego nie zrobił”. Ale z drugiej strony: czy trzeba koniecznie? Równie miło jest słyszeć od krytyków zdania typu: „Lublin ożywa na kartach Wrońskiego”.

>>I rzeczywiście tak jest. Ale dlaczego kryminały retro? Czy

tamte czasy były lepsze? Niektórzy krytycy powodzenia literatury retro poszukują w literaturze małych ojczyzn. Pan spogląda retro na Lublin i na Lublin retro. Ależ oczywiście, że kryminał retro to krewniak literatury małych ojczyzn! Krewniak młodszy, rynkowy i bardziej zaradny, ale z tym samym genem regionalności. Tylko przynajmniej dla mnie to nie jest żadna ucieczka od złej współczesności w piękne lata międzywojnia. Przeciwnie, pokazuję je właśnie bardzo historycznie: że tak niewiele się zmieniło oprócz dekoracji, aż moje fabuły pobrzmiewają publicystyką. To jest takie świeże nie dlatego, że ja jestem taki mądry, tylko dlatego, że nikt tak wcześniej o moim mieście nie pisał. A to są dwie różne sprawy.

>>Maestria konstrukcji i szwajcarska precyzja to też zasłu-

ga dobrych muz? Wolę myśleć, że jednak zasługa dziesięcioleci pracy nad sobą. Rok 1998 to symboliczna data — żegnam się z okresem artystycznym, zaczynam milczenie, ale w antologii w Siedlcach ukazują się teksty, które jeszcze w tym czasie napisałem. Właśnie na premierze tej książki odbyłem dłuższą rozmowę z Jankiem Sobczakiem, pisarzem młodszego pokolenia z kręgu „Lampy”. Jednym z pytań, które sobie wówczas zadaliśmy, było: dlaczego właściwie >>36

musli magazine


” >>porozmawiaj z nim...

zostaliśmy awangardzistami? Odpowiedź z obu stron padła taka sama: zdawaliśmy sobie sprawę, że nie potrafimy pisać prawdziwych książek, tworzyć prawdziwych fabuł. Więc piszemy coś, co umiemy. Tak jak dziecko, które nie umie narysować krajobrazu — rysuje uśmiechnięte słoneczko, mamusię, misia, pieska i drzewko. I my byliśmy takimi dziećmi, które rysują tak, jak umieją. Tworzą pewną kreację, coś umownego, czasem lepszą, czasem gorszą, ale z tą świadomością, że to nie jest prawdziwa książka. Że my nie po to tak piszemy, bo chcemy, żeby literatura tak wyglądała, tylko nie umiemy lepiej. Chyba coś w tym było. I im dłużej uczę się pisać, tym mniej ufam awangardzistom, zwłaszcza tym dzisiejszym. Kiedy czasem rozmawiam z młodymi poetami, to powtarzam jak mantrę: „Nawet jeżeli do niczego to się wam nie przyda, powinniście umieć napisać sonet albo zwrotkę trzynastozgłoskowcem. Inaczej nie macie prawa mówić o sobie »poeta«! Oczywiście potem możecie pisać dowolne dziwolągi, ale ze świadomością warsztatu”.

>>Czy takie fizyczne starcia z językiem dają poczucie tego,

z jaką materią ma się do czynienia? Tak. Nawet niewykwalifikowany robotnik, który kopie rów, musi opanować technikę pracy łopatą, żeby nie dostać pęcherzy. Tak samo poeci muszą pracować językiem i z językiem. Jeżeli tego nie umieją, nie są poetami. Ja tak samo podchodzę do prozy: mój warsztat to moja łopata, którą muszę umieć się posługiwać na różne sposoby.

>>To ciężka praca?

Myślę, że jak dla kogo. Jeżeli ktoś to lubi, może nawet nie spać, tylko pracować.

>>Podobno spędzał Pan nawet dwanaście godzin nad tek-

stem dziennie. Tak bywało, teraz już tak nie pracuję, nie jestem w stanie, ale to dlatego, że od dziesięciu lat zajmuję się wyłącznie pracą. Nie urlopuję, więc ta niespożyta energia chyba częściowo wyparowała i muszę zadbać o swoje BHP. Teraz jestem w stanie pracować tylko osiem godzin. Ale rozumiem, że nie chodzi tylko o spowiadanie się z tego, ile pracowałem w poniedziałek, a ile we wtorek, ale o podejście do pracy i styl życia. Pisanie jest pracą, a nie poszukiwaniem natchnienia. Mówią to zarówno reżyserzy, jak i pisarze, muzyczy często też. Właściwie nie ma wypowiedzi poważnego twórcy, w której nie padłoby coś w rodzaju stwierdzenia, że talent to pięć, dziesięć, w porywach do piętnastu procent, a cała reszta to praca.

>>Wyróżnia się mainstream i nurt offowy literatury. Do

którego nurtu by się Pan zaliczył? Skoro już się przyznałem, że jestem pisarzem, a nie artystą, no to nie mam wyjścia — muszę być mainstreamowy. W założeniu mam pisać dla szerokiego kręgu odbiorców. Druga sprawa, że kryminał — gatunek, który teraz uprawiam — jest hołubiony i doceniany nawet w kręgach uniwersyteckich, niektórzy piszą rozprawy habilitacyjne, jak Mariusz Czubaj Etnologa w mieście grzechu. A więc zajmuję się bardzo poważnym kawałkiem mainstreamu.

>>Wyobrażam sobie, że Pan długo przygotowuje się do napisania powieści. Raczej procentują moje wcześniejsze zainteresoweania.

>>Ma Pan jakieś marzenia genologiczne? Czy to ma związek z literaturą retro? Officium secretum — to na przykład thriller i opowiada o współczesnych czasach. Dalej oczywiście będę zajmował się losami komisarza Maciejewskiego, ale jest coś, czego bardzo mi brakuje. To literatura publicystyczna, komentująca rzeczywistość w pozytywistycznym sensie tego słowa. Pisarz współczesny piszący i komentujący rzeczywistość.

>>Czyli do Prusa niedaleko. Właśnie w sensie Prusowskim. Nie na przykład w sensie przedstawiciela grupy hipsterów, który pisze o właściwościach i życiu swojej grupy, ale tak, jak robił to Prus, przekrajając społeczeństwo i przyglądając się, co ono wyprawia. >>Czuje się Pan ambasadorem Lubelszczyzny?

Nie mam wyjścia. Chociaż nie jestem lublinianinem z dziada pradziada, a tylko człowiekiem urodzonym i ukształtowanym przez to miasto, moi czytelnicy utożsamiają mnie z Lublinem. Muszę zatem temu sprostać. Piszę też o czasach, o których szczególnie mi nie opowiadano, nie dowiadywałem się wiele z opowieści rodzinnych, piszę o obcych mi środowiskach, w końcu nie miałem w rodzinie policjanta. By nie były to wyłącznie wytwory mojej wyobraźni, musiałem wszystko poprzeć solidnym przygotowaniem historycznym, trochę jakbym tworzył sobie korzenie. Ale to dobrze, bo dzięki temu jestem otwarty, plastyczny i wszystkiego ciekawy. Gdybym miał zasiedziałych mieszczańskich albo arystokratycznych przodków, może wszyst>>37


>>zjawisko

ko byłoby dla mnie z góry oczywiste, na przykład z założenia nie lubiłbym Sowietów, bo zabili mojego dziadka.

>>Może właśnie taka perspektywa blokowałaby Pana twór-

czo. Zastanawiam się nad tym. Może tak, może nie, bo korzenie korzeniami, ale weźmy taki przykład: arystokratka, prawdziwa, pełną gębą, tytularna właścicielka jednego z polskich zamków, Maja Lidia Kossakowska — co pisze? (Maja Lidia Kossakowska — pisarka fantasy, prywatnie żona Jarosława Grzędowicza — przyp. K.W.).

>>Na pewno prowadzi Pan bogatą korespondencję. Które

opinie obiorców ceni Pan najbardziej, które Pana najbardziej cieszą, a na których Panu najbardziej zależy? Lubię słyszeć głosy niebanalne — i te paradoksalnie częściej słyszę od czytelników niż od krytyków, ale jedne i drugie cieszą mnie jednakowo. I mam, niestety, spaczenie redaktorskie. Wsłuchuję się w każdy głos pochlebny i krytyczny, a pojmuję to biznesowo jako informację zwrotną o produkcie. Łatwiej mi powiedzieć, czego nie lubię i nie cenię. Jestem bardzo mało odporny na głupotę. Nie lubię być ani głupio krytykowany, ani głupio chwalony. Nie lubię krytyki w rodzaju: „To jest bardzo zła książka, bo typ pistoletu, który Pan tam umieścił, jest niewłaściwy”. Ale na przykład bardzo się ucieszyłem, kiedy przeczytałem o sobie, że jestem Żydem, bo napisałem książkę antykościelną. Wtedy poczułem, że należę do jakiegoś lepszego towarzystwa, bo jestem w takim razie z tej samej żydowskiej gliny, z jakiej był według tej grupy arcybiskup Józef Życiński albo Czesław Miłosz. Ogromnie mnie cieszy, kiedy mogę umieścić jakiś nowy głos na swojej stronie internetowej, nawet jeśli wygląda to na próżność.

>>Chyba takie nastały czasy, że pisarz, oprócz tworzenia

i badania potrzeb rynku czytelniczego, musi sie zajmować również marketingiem, pijarem i monitorowaniem swojego wizerunku. Faktycznie, coś w tym jest. Ale założę się, że mało który pisarz przyzna się do tego, że raz na jakiś czas wpisuje swoje nazwisko w Google’u i sprawdza publikacje o sobie samym. Chociaż jestem przekonany, że robi tak każdy. To jest naturalne — kierują nami tylko różne pobudki. A ja, cóż, ja mam mało tajemnic.

>>Już w lutym Pana nowa powieść z komisarzem Maciejew-

skim. Wielu czytelników nie może doczekać się kolejnych intryg kryminalnych, ironicznego humoru i niepowtarzal-

>>38

musli magazine


>>porozmawiaj z nim...

nej atmosfery retro Lublina. Zdradzi Pan, jakie niespodzianki kryje Skrzydlata trumna? Będzie intryga osnuta wokół mrocznych zdarzeń z Lubelskiej Fabryki Samolotów, samobójstwo z powodu nieodwzajemnionej miłości do kobiety, warkoczyk Hanki Ordonówny i atmosfera więziennych zwierzeń.

>>I to wszystko na podstawie notatek prasowych? Nadal

utrzymuje Pan, że mało ma Pan tajemnic? To brzmi przekornie... Ależ skąd! I wcale nie powiedziałem, że te wszystkie historie wydobyłem z pożółkłych gazet. To prawda, często do nich sięgam, uwielbiam styl przedwojennych sensacyjek, ale przecież moje fabuły to w dziewięćdziesięciu procentach fikcja. Zgoda, fikcja całkiem solidnie umocowana w historii, ale szczerze bym odradzał powoływanie się na mnie w przypisach. Lubelska Fabryka Samolotów zainteresowała mnie głównie z powodu machinacji wojskowych, którzy zrobili wiele, by doprowadzić firmę do upadku, a potem upaństwowić ją za psie pieniądze. Wątek więzienny… No cóż, zapach cel lubelskiego Zamku pojawił się już w moim pierwszym kryminale i wciąż wraca. A z Hanką Ordonówną wiąże się przeurocza miejska legenda, jak sądzę, wymyślona przez Józefa Łobodowskiego, którą jakoby znał jako dziewczynkę, niepozorną Marysię Pietruszyńską. Faktycznie, miała epizod w lubelskim teatrze, jednak tylko epizod, no i nie była już taka mała… Niemniej lubię takie legendy, ostatecznie Mikołaj Kopernik wpadł na pomysł napisania O obrotach sfer niebieskich po wesołej zabawie z miłymi niewiastami na lubelskim Czwartku. Jako prawie torunianka musiała Pani o tym słyszeć…

>>„Prawie” robi w tym wypadku szczególną różnicę i jako

polonistka bez bicia przyznaję się, że o tym nie wiedziałam. Na swoje usprawiedliwienie przywołam słowa Basi Stępniak-Wilk, utalentowanej lublinianki: „Kołami pociągów poruszam globem, więc jednak się kręci...” Basia Stępniak śpiewała też dawno temu o bobasku, dla którego „mama, tata — to jest cała ontologia, gdyby wiedział, jak wygląda, toby nie wyglądał”. Chyba zostałem pisarzem między innymi po to, żeby mieć trochę czasu na myślenie o tym, jak wyglądam. I żeby mieć na to jakiś wpływ. Tego sobie życzymy na koniec?

>>Na koniec życzmy sobie tego, żeby ziemia kręciła się

dopóty, dopóki w tramwajach, pociągach i autobusach ludzie będą czytać, a nawet rozpoznawać literata... >>39


MATKA TERES

z Agnieszką Glińską, montażystką takich filmów, jak: „Wszystko, co kocham”, „Matka Teresa od kotów” i „Kret”, o pomyłkach, pierwszych montażach i metodach perswazji rozmawia Karolina Natalia Bednarek

>>Kiedy się do Ciebie odezwałam z propozycją wywiadu,

byłaś zdziwiona, że chcę rozmawiać z Tobą, a nie „drugą” Agnieszką Glińską — reżyserką. Zastanawiam się, jak to jest, że filmy zawsze sygnowane są nazwiskiem reżysera, nikt nie wspomina o operatorach czy montażystach, a przecież film to dzieło wspólnej pracy wielu osób. Ci, którzy orientują się w tej dziedzinie, wiedzą, że zdjęcia i montaż to najważniejsze składowe filmu… Co Ty o tym sądzisz? Pytałam o „drugą” Agnieszkę, gdyż często padam ofiarą pomyłek. Dostaję listy z prośbą o asystenturę w teatrze czy też gratulacje z okazji świetnego spektaklu. Stąd pytanie, czy aby chodziło o mnie… Z takiej pomyłki wynikła na przykład współpraca przy Krecie. Jego producent Marcin Wierzchosławski spytał, kiedy ruszam z filmem. Gdy mu wyjaśniłam, że zajmuję się montażem, a nie reżyserią, odpowiedział, że może to nie przypadek, że właśnie do mnie się odezwał i że będziemy kiedyś współpracować. To nastąpiło kilka miesięcy później.

>>A jak z tym montażem?

Co do montażu i jego roli w filmie... Truizmem jest stwierdzenie, że montaż może pomóc bądź też zaszkodzić obrazowi. Mało kto jednak wie, że często film powstaje właśnie na montażu. Wystarczy porównać pierwszą wersję montażową, która postępuje według scenariusza, z ostateczną, w której zostały wprowadzone skróty i zmiany dramaturgiczne. Ze zwykłego przestawienia czy też wyrzucenia scen >>40

mogą wyniknąć nowe, zaskakujące znaczenia. Montaż niekiedy też pomaga aktorom. Temperuje ich przesadę, podbija mocne strony, stwarza emocje... To ostatnie jest możliwe, jeśli ma się do dyspozycji świetną muzykę, jak to było np. w przypadku filmu Wszystko, co kocham.

>>Jak zrodził się pomysł, by zajmować się montażem?

Byłam na czwartym roku filmoznawstwa, kiedy dowiedziałam się, że po dziesięciu latach przerwy zostanie otwarty w PWSFTviT kierunek: multimedia i montaż. Ponieważ wcześniej towarzyszyłam bratu przy montażu, i bardzo mi się to podobało, stwierdziłam, że jest to dobry pomysł, by zająć się czymś praktycznym. Na początku nie było to łatwe, gdyż większość studentów nowo otwartego kierunku zajmowała się montażem od lat i pracowała m.in. dla telewizji. Ja nie wiedziałam właściwie nic. Zanim przystąpiłam do pierwszej pracy jako asystent przy fabule polsko-amerykańskiej, miałam niecałe dwa tygodnie na opanowanie Avida, wszystkich kabli, przejściówek, formatów, nośników… Koszmar! A jednak podjęcie tego ryzyka i rzucenie się na głęboką wodę, mimo że często nie rozumiałam, co się do mnie mówi, a udawałam, że jest inaczej, było najlepszym sposobem na wejście do zawodu.

>>Jakimi cechami winien odznaczać się dobry montażysta?

Wydaje mi się, że przede wszystkim cierpliwością, spostrzegawczością, wyczuciem rytmu oraz dobrą intuicją. Ale nie jestem w tej kwestii autorytetem… Należy spytać dobrego montażystę… Ja się ciągle uczę.

musli magazine


Ó SA OD DEBIUTANT W

FOT. NADESŁANE

>>Agnieszko, właśnie pytam dobrego montażystę! Montowałaś kluczowe filmy ostatnich lat… Wszystko, co kocham; Matkę Teresę od kotów; Kreta, który z tych filmów sprawił Ci najwięcej kłopotów i dlaczego? Z tych trzech wymienionych to Wszystko, co kocham. On najwięcej wymagał zmian w dramaturgii.

>>Jak współpracujesz z reżyserami podczas montażu? Jak

perswadujesz im pewne rzeczy? Reżyser przychodzi do montażowni obciążony wspomnieniami ze zdjęć, a jeśli one były wyjątkowo trudne, to nie jest mu łatwo pozbyć się niechęci do nich… Jako że montażysta jest pierwszym widzem, często reżyser polega na jego reakcji i opinii. O ile oczywiście mu ufa… Współpraca polega na rozmowie. Jak perswaduję? Przeważnie na spokojnie. Jeśli wiem, że temat jest trudny, a reżyser jest do czegoś bardzo przywiązany, staram się delikatnie podejść do sprawy. Rzucam sugestię, a jeśli zostaje ona odrzucona, wycofuję się z niej, żeby po jakimś czasie do niej wrócić. I ją ewentualnie wprowadzić. Należę do osób, które bardzo emocjonalnie podchodzą do swojej pracy.

>>To dużo daje, prawda?

Przeżywam z bohaterami, z reżyserem, poświęcam całą swoją uwagę i czas. Jak już zaczynam przesadzać, przypominam sobie słowa Christophera Doyle’a, który ze stoickim spokojem powiedział kiedyś do mnie: „Come on, it’s only a movie”, i się uspokajam... Wychodzę z założenia, że film jest dziełem reżysera, a ja mam mu jedynie

pomóc. Stawianie za wszelką cenę na swoim, tylko dlatego że ja tak uważam, jest bezsensowne. Miałam to szczęście, że przeważnie trafiałam na świadomych twórców, którzy doskonale wiedzieli, co chcą powiedzieć, więc nie było problemu ze współpracą. Bardzo rzadko miałam ochotę kogoś udusić (śmiech). Mam na swoim koncie dziesięć filmów fabularnych. W większości debiutanckich. Dlatego przylgnęła do mnie ksywa Matka Teresa od debiutantów. Oby więcej takich debiutantów, jak: Paweł Sala, Rafael Lewandowski czy Ana Brzezińska [autorka dokumentu I Want No Reality — przyp. K.N.B.].

>>Lubisz mastershoot? Jak najmniej cięć?

Zależy od ich inscenizacji… Teoretycznie jest to wygodna sprawa, bo jest mniej materiałów, ale czasem jest problem z rytmem, więc i tak trzeba w nie ingerować... Ale nie mam specjalnego stosunku emocjonalnego do mastershotów. Lubię, gdy są dobre, a to raczej rzadkość.

>>Czy każdy montaż to rzeczywiście kłamstwo, jak mówił Godard? To zależy od stopnia ingerencji w materiały i rzeczywistość.

>>Prawda. Czy jest „szkoła montażu”, której jesteś wierna? Nie. Montaż ma służyć filmowi. Jeśli historia jest klasyczna i prosta, nie widzę powodu, by ingerować w nią za bardzo montażem. Natomiast niektóre filmy tego wymagają. Tak było np. z Matką Teresą od kotów. Stosowane zabiegi montażowe miały w konkretny sposób oddziaływać na widza. Nie pozwolić, by za dobrze się poczuł…

>>41



Piekielnie dobry temat Personifikacje zła na małym i dużym ekranie

Tekst: Magda Wichrowska Ilustracja: Gosia Herba

>


> S

ymbol zła, jakim jest niewątpliwie szatan, towarzyszy sztuce od dawna. Przedstawiany był już w najróżniejszych formach i kształtach. Obok szatana w czystej postaci należy wymienić tutaj także wszelkiego rodzaju demony oraz postacie demoniczne. Częstym tematem podejmowanym przez artystów na przestrzeni wieków było także kuszenie, czyli pole diabelskiej aktywności, inaczej czarowanie, fascynacja, próba olśnienia, które ukazuje zło jako wartość pozytywną, coś godnego posiadania i pożądania. W Biblii po raz pierwszy spotykamy szatana w Księdze Rodzaju jako węża. Znanym motywem w sztuce stała się również historia kuszenia świętego Antoniego. Absorbowała ona między innymi myśli i zapędy twórcze Hieronima Boscha, Albrechta Dürera, Łukasza z Lejdy, Davida Teniersa, Felicjana Ropsa oraz Salvadora Dalego. Ten ostatni namalował postać skulonego w rogu obrazu św. Antoniego odpędzającego od siebie krzyżem potwory, mary o postaci konia i słoni na długich nogach. Demony te (upostaciowione zło) są z całą pewnością obrazem piękna. Jest to piękno przesady, nadmiaru i ogromu, pod którego ciężarem słania się kuszony z krzyżem. A jak z urokiem ciemnych mocy radzi sobie (lub nie) X muza? >>44

>>zjawisko

Pasja, czyli wąż vs. kobieta w habicie W sztuce filmowej i w literaturze postacie demoniczne często pojawiają się pod postacią kobiety. Stanisław Ignacy Witkiewicz w książce 622 upadki Bunga, czyli demoniczna kobieta w roli kusiciela obsadził piękną młodą aktorkę. Szatan w Pasji Mela Gibsona również objawia się, co prawda w mniej kuszącej, ale jednak kobiecej fizjonomii. Spotykamy go już w pierwszej scenie, kiedy w ogrodzie próbuje nawiązać dialog z modlącym się Chrystusem. Szatan Gibsona ubrany jest w czarne szaty z kapturem, przypomina bardziej mnicha, aniżeli złowrogiego króla ciemności, ma bladą twarz i przenikliwy wzrok, pozbawiony jest swoich atrybutów — ogona i rogów (być może skrzętnie ukrytych pod odzieniem), przez co sprawia wrażenie postaci bardziej ludzkiej. Spod jego szaty wypełza wąż. Symbolika starotestamentowa łączy się tutaj z wątkami z Nowego Testamentu. Chrystus nie podejmuje dialogu z szatanem, wąż zostaje zdeptany dosłownie i w przenośni, nie ma porozumienia pomiędzy Jezusem a kusicielem. Podczas sceny biczowania pojawia się on z karłem musli magazine


>>zjawisko

na rękach, który w obrazie pełni z kolei funkcję prześmiewcy. Jest to nader częsta tendencja łączenia w filmie okrucieństwa z komizmem i błazenadą. Ostatni raz szatan pojawia się w scenie ukrzyżowania i śmierci Chrystusa. Jezus nie poddaje się, co jest równoznaczne z porażką kusiciela. Jego klęska ma w sobie jednak coś ludzkiego. Postać upodlona złości się i krzyczy z rozpaczy. Szatan Gibsona (z wyjątkiem pierwszej sceny) odrzuca symbolikę, stając się milczącym narratorem, stróżem wydarzeń, którego w pewnym sensie akceptujemy.

Diabeł w wielkim mieście Szatan biblijny pod postacią węża, włochaty diabeł z rogami i ogonem, książę ciemności czy upadły anioł — to chwyty często wykorzystywane w literaturze, sztukach plastycznych i kinematografii. Skojarzenia i reakcje widowni na tak prezentowaną postać często wywołują znudzenie zużytym już środkiem, nierzadko prowadzą też do śmiechu. Nikogo nie przestraszy już widok

złowrogiego czarta. Za dużo kosmitów, potworów, przerośniętych gadów i innych straszydeł podała nam już w rogu (nomen omen!) popkultura. Nadmiar przemocy na ekranie znieczula i zobojętnia widza, tak samo jak parada wymyślnych i odrealnionych, nierzadko groteskowych postaci zobojętnia na nowinki technologiczne. Klasyczny diabeł spadł z piedestału i zwyczajnie znudził się widzom. Przestraszyć, a nawet zatrwożyć, może nas już tylko drugi człowiek… albo my sami. Taylor Hackford znalazł sposób na taki stan rzeczy. Jego szatan jest uczłowieczony, a co ważniejsze — unowocześniony. Adwokat diabła to historia młodego i diabelnie ambitnego prawnika Kevina Lomaxa. Wygrywa on wszystkie — nawet te najtrudniejsze — sprawy. Jedną z nich jest obrona winnego nauczyciela, który molestował swoją uczennicę. Lomax waha się, ale w rezultacie wychodzi na salę i wygrywa. Wygrywa nie tylko sprawę, ale i nowe życie. Zatrudnia go potężna kancelaria prawnicza z Nowego Jorku. Wówczas poznaje jej właściciela — Johna Miltona (trudno nie mieć jednoznacznych skojarzeń z autorem Raju utraconego). Jaki jest szatan Hackforda? To dobrze ubrany, inteligentny i uwodzicielski humanista o twarzy Ala Pacino. Milton to człowiek >>45


>>zjawisko

(szatan?) obdarzony pełnią władzy, postać niebywale fascynująca i ciekawa. Ma niski, zachrypnięty głos, przenikliwe spojrzenie i nienaturalną, niebezpieczną wręcz, serdeczność wypisaną na twarzy. Milton na dachu swego drapacza chmur często przygląda się swojemu „królestwu” (ziemskiemu piekłu?). Patrząc na panoramę Nowego Jorku, ma u stóp cały świat. Świat go słucha — bądź co bądź wymierza „sprawiedliwość”. Wpływy Miltona są niemal nieograniczone, twardą ręką rządzi swoimi poddanymi grzesznikami — klientami i pracownikami. Milton to metafora władzy, która idzie w parze z bezwzględnością i brakiem zasad. Szatan mieszający w kotle z grzesznikami nie robi już na nas wrażenia. Każdy z widzów ma jednak swojego szatana, ma go i Kevin Lomax. Pytanie, które stawiają twórcy filmu, brzmi: „Gdzie kryje się współczesny diabeł?”. Jak się zdaje — w wyborze. Okazuje się, że gabinet Miltona to zaledwie przedsionek piekła. Bądź co bądź i ku pokrzepieniu serc mamy jeszcze wolną wolę!

Braciszek między dobrem a złem Lars von Trier, by pokazać symboliczną walkę dobra ze złem, w swoim Królestwie wykorzystał patent na demonicznych bohaterów, a akcję filmu umiejscowił w Państwowym Szpitalu w Kopenhadze. Serial jest połączeniem opery mydlanej z horrorem, łączy też żart z refleksją oraz czerpie z estetyki filmów klasy B i poetyki serialu. Rzeczywistość szpitalna miesza się tu ze światem duchowym. Pokazuje konflikt nauki ze sferą ducha. Zło w Królestwie pokazane jest na kilku poziomach. Mamy postać Stiga G. Helmera — szwedzkiego neurochirurga, który przeprowadził operację na mózgu małej Mony i robi wszystko, by podejrzenie komplikacji nie padło na niego. W strachu przed konsekwencjami i w akcie nienawiści zamienia swego kolegę po fachu w… zombie. Jest też i pani Drusse — hipochondryczka i spirytystka, która trafia w szpitalu na ślad ducha małej dziewczynki Mary, zmarłej w 1919 roku, a będącej ofiarą okrutnych eksperymentów medycznych demonicznego lekarza Aage Krügera (również jej ojca). Wątek ten splata się z postacią lekarki Judith Petersen, która rodzi dziecko-monstrum łudząco podobne do ojca Mary. Zło przenika ewidentnie cały szpital, pękają ściany, które symbolizują rozłam porządku dwóch światów. Królestwo-szpital, potęga medyczna nie liczy się ze sferą sacrum, nie liczy się i z duchami, które domagają się sprawiedliwości. Jedna z pielęgniarek wraz z resztą wyznawców w podziemiach szpitala czci szatana i organizuje czarne msze. Najatrakcyjniejsze jednak, jak się wydaje, jest operowanie przez Triera symboliką. Do tego zabiegu powołuje postać Braciszka, który jest pomostem między dobrem i złem. Zrodzony z demonicznego ojca i sympatycznej matki (symbolika u Triera w tym wypadku widoczna jest nawet w doborze kolorów — Judith jako postać niewinna i czysta nosi biały lekarski fartuch, natomiast Aage Krüger czarny płaszcz i kapelusz, pod którym ukrywa rogi) stoi przed >>46

musli magazine


>>zjawisko

wyborem, po której stronie ma się opowiedzieć. Serial rzecz jasna trudno traktować poważnie, jest jednak rodzajem ciekawej satyry społecznej. Pokazuje i stosunek środowiska lekarskiego do człowieka, który jest po prostu kolejnym medycznym przypadkiem, i wyśmiewa lożę lekarską — nieźle poczynającą sobie w podziemiach i praktykującą rytuały masońskie.

< Diabelski miszmasz

Zło pod postacią demonicznego/szatańskiego bohatera niejedno ma imię. Zarysowałam zaledwie trzy jego odsłony, ale w mojej ocenie niezwykle ciekawe. Nie sposób jednak nie wspomnieć o kilku innych perspektywach. W filmie Alana Parkera Harry Angel szatan ukrywa się pod postacią okrutnego komornika i jednocześnie wyrafinowanego arystokraty Louisa Cyphre’a (aby poznać jego prawdziwą tożsamość, należy połączyć imię i nazwisko w jedno słowo, ha!). Jeszcze innego szatana, chciałoby się rzec „klasycznego”, prezentuje w swoim filmie Ostatnie kuszenie Chrystusa Martin Scorsese. Z jednej strony książę ciemności objawia nam się jako wąż, kusząc Jezusa na pustyni, z drugiej zaś reżyser wprowadza pewne novum — do konającego na krzyżu Chrystusa przychodzi bowiem szatan pod postacią dziecka, które kusi go wizją wspólnego życia z ukochaną kobietą. Roman Polański w filmie Dziewiąte wrota w roli szatana obsadził z kolei kobietę. Już w Dziecku Rosemary główną bohaterką filmu była przedstawicielka płci pięknej — matka diabła, jednak szatan Polańskiego jako taki w pełnej krasie objawił się dopiero w latach dziewięćdziesiątych — właśnie w obrazie Dziewiąte wrota. Ciekawym zjawiskiem wśród amerykańskich superprodukcji jest też film Hellboy w reżyserii Guillermo del Toro, na podstawie komiksu Mike’a Mignoli. Demon przywołany przez nazistów jako koło ratunkowe na trwałe zapisał się już na kartach paranormalnych zjawisk popkultury, zasilając szeregi złych nasion (podobnie jak Braciszek von Triera) stających po stronie dobra. Diabeł zupełnie nieoczekiwanie pojawił się też w tytule filmu Davida Frankela. Miranda, tytułowa bohaterka obrazu Diabeł ubiera się u Prady, to naczelna modowego magazynu, budząca jednoczenie podziw i strach. Modowy światek diablicy kusi (a jakże!) tym razem obietnicą pięknego życia w blasku fleszy, skrojonego w dodatku przez najlepszych krawców. Nie obywa się też bez ofiar szatańskiego konceptu dyktatury metek.

S

zatan, demon, kusiciel, lucyfer, książę ciemności… Diabeł ma wiele imion, ma też wiele twarzy. Niezmiennie jednak inspiruje i pobudza do tworzenia. W kinematografii też znalazł swoje miejsce. I chociaż niezbyt dobry to czas na straszenie rogatą bestią, bo świadkami prawdziwych koszmarów jesteśmy codziennie, oglądając kolejne serwisy informacyjne, to uroku i czaru nie sposób mu odmówić, zwłaszcza gdy filuternie puszcza do nas oko.

>>47


>>porozmawiaj z nim...

Cment i cyrk z Grzegorzem Kwiatkowskim, poetą i muzykiem zespołu Trupa Trupa, rozmawia Aleksandra Olczak


>>porozmawiaj z nim...

tarz >>Zacznijmy od spraw najświeższych. Jak przyjmowane

jest Twoje najnowsze wydawnictwo? Mam na myśli polsko-angielskie Powinni się nie urodzić — Should not have been born. Chyba dobrze. Pojawiają się nowe opinie, recenzje. Coś się pozytywnego wokół tego dzieje. Dla mnie to wyjątkowa sprawa, ponieważ w tej chwili temu pisaniu jest najbliżej do prozy. To znaczy zawsze było, ale w tej chwili to najlepiej widać. Jeśli ktoś przeczyta te tomy chronologicznie, od pierwszego do ostatniego, a temu sprzyja nowe wydawnictwo, no to wtedy powinien sobie taki poetycko-prozatorski obraz zbudować.

>>Skąd pomysł na połączenie poezji z prozą?

Duże natężenie prozy w poezji to, rzecz jasna, nie mój wymysł. To nic nowego. Robił tak na przykład Edgar Lee Masters w Umarłych ze Spoon River. Ładną kontynuacją tej tradycji są Kroniki miasteczka Pornic Czesława Miłosza. Myślę też, że w prozie jest więcej mowy potocznej, w poezji często jednak stykamy się ze sztucznym wysokim tonem, z mową zbyt udekorowaną i przez to niewiarygodną. Przynajmniej dla mnie. Myślę, że to połączenie poezji z prozą zwiększa wiarygodność tekstu, poprawia jego fakturę.

FOT. MICHAŁ SZLAGA


>>porozmawiaj z nim...

>>Zajrzyjmy do Twoich tomików. À propos potoczności,

uwiarygodnienia przez prozę — widziałeś kiedyś dziewczynę, która nosi kolczyki w kształcie jamników? Nie widziałem, ale to pewnie moje przeoczenie. Pewnie takie kolczyki gdzieś są, a jeśli ich nie ma, to powinno się takie kolczyki jak najszybciej zaprojektować! Zresztą teraz sobie pomyślałem: czemu psy nie noszą kolczyków? To znaczy czemu psom nie zakłada się kolczyków? Jamnik, który nosi kolczyki w kształcie jamnika i na przykład nosi obuwie w kształcie sarnich kopytek. Zmierzam do tego, że poza uwiarygodnianiem, w którym pomocna jest proza, ważną kwestią pozostaje podrysowywanie rzeczywistości. Nie tylko mimetyzm i realizm, ale również sztuka podrysowywania, przerysowania.


>>porozmawiaj z nim...

FOT. MARCIN KALIŃSKI

>>Kim są twoi bohaterowie? Kim są Jaś Szumilas, Paul Dahl-

ke i Maria Dahlke, Uve, Diter Litwann czy sprzątaczka Bertche? Gdzie widziałeś ich prototypy? Skąd się wzięli? Rzeczywiście większość z nich istniała naprawdę, tylko że ja te osoby wykrzywiłem i zrobiłem z nich kogoś nowego, kogoś, kim na pewno nie byli albo prawie na pewno nie byli. Na przykład Jaś Szumilas naprawdę spoczywa na gdańskim cmentarzu Srebrzysko, a Paul Dahlke i Maria Dahlke naprawdę mieszkali kiedyś w Ostródzie, w czasach, gdy była jeszcze niemiecka. Sprzątaczka Bertche to również mieszkanka niemieckiej Ostródy.

>>Czy sądzisz, że to uczciwe, etyczne, aby posługiwać się

innymi do swoich własnych artystycznych celów? Odpowiem na przykładzie wiersza Na wzgórzu z debiutanckiej Przeprawy. Pierwotnie nosił on inny tytuł — było to imię i nazwisko osoby pochowanej na cmentarzu Srebrzysko. Pewnie mocno przypadkowo rodzina zmarłej trafiła na ten wiersz i poprosiła, a wręcz zażądała zmiany tytułu. Oczywiście przychyliłem się do tego. Chociaż ucierpiał na tym sam wiersz. Imię i nazwisko tej zmarłej osoby miało samo w sobie duże walory artystyczne. Trochę jak Jaś Szumilas. Szkoda.

>>51


>>porozmawiaj z nim...

>>Raczej nie dziwi taka reakcja rodziny, która czyta o za-

truciu gazem swojej krewnej... To są wszyscy umarli. Czy prócz Benedykta XVI znajdujesz miejsce dla żywych? Pamiętajmy, że Benedykt XVI ma już swoje lata (śmiech). Nie wiadomo, czy żyje morderca klauna Pepe, bo jego personalia są nadal nieznane. Swoją drogą morderstwa klaunów w Kukucie w Kolumbii to również nie jest mój pomysł, tylko fakt.

>>Jeszcze zanim przejdziemy do zespołu Trupa Trupa,

opowiedz proszę o Duetach Nieistniejących Teatru Dada von Bzdülöw. Leszek Bzdyl z Teatru Dada poprosił mnie o dialogi, monologi, fragmenty wierszy, o pewien wyciąg na pewien zadany przez niego temat. Wyszła z tego bardzo gorzka, ale również i przewrotna sprawa.

>>Przenieśmy się na scenę muzyczną. Trupa Trupa. No proFOT. MARCIN KALIŃSKI

szę, i znowu temat cmentarny. Ale może wasza muzyka nie jest aż taka grobowa? Jest przecież parę utworów, które mają charakter groteskowy. Oczywiście, że tak. Jest patos, ale jest również ironia. Jest cmentarz, ale jest również cyrk. A najlepiej jest moim zdaniem wtedy, kiedy ironia miesza się z powagą i mamy cyrk na terenie cmentarza.

>>Czy to prawda, że wolisz grać z zespołem na próbach,

niż dawać koncerty. Dlaczego? Czy to nie artystyczna kokieteria? To nie artystyczna kokieteria. To prawda. Wolę kameralną przyjacielską atmosferę tworzenia niż rockowo-festynowy show. Na szczęście na koncertach często towarzyszą nam wizualizacje Kasi Łygońskiej i wtedy wydaje mi się, że właśnie za ich pomocą udaje się nam zbudować pewną dramaturgię, pewną opowieść, pewien ciekawy kameralny klimat.

>>Nie mogę jednak nie spytać, jak wrażenie z listopado-

wego koncertu w toruńskiej Od Nowie? To była pierwsza nieco dłuższa trasa koncertowa: Warszawa–Toruń–Gdynia. W Od Nowie grało się bardzo miło, ale zdecydowanie za krótko. No i mieliśmy też problem techniczny. Nie udało się odpalić wizualizacji. Duża szkoda dla koncertu.

>>Opowiedz o swoich najbliższych planach muzycznych

i literackich. Najpewniej jeszcze w tym roku ukaże się druga płyta długogrająca Trupa Trupa i czwarty tom. Ale to nic pewnego. Nic na siłę. Obydwie kwestie są jeszcze w stadium produkcji. >>52

musli magazine


� >>porozmawiaj z nim...

>>53


T R E B

O R

A T U

K

Kuta budzi nieufność, wrogość, awersję swoim strojem i zachowaniem. Chodzi zawsze szybko, lekko zgarbiony, w dziwacznych ciuchach, zachowuje się jak gwiazda z pierwszych stron gazet, gardzi wszystkim i wszystkimi. Ma wszystko gdzieś. Ludzie w ogóle go nie interesują. Ciągle prowokuje. Twarz ma bardzo szczupłą, wręcz wychudzoną. Jest postacią, która wyzwala bardzo skrajne emocje. Manipuluje ludźmi. Codziennie wznieca wokół siebie indywidualne i spontaniczne rewolucje, będące „emanacją jego wewnętrznych i całkowicie naturalnych impulsów”. Wywołuje pytanie o granice między prowokacją, demistyfikacją obłudy i umowności norm a szaleństwem. Choć jego działania


:

sprawiają wrażenie chaotycznych, mają przemyślany i poważny cel. Kuta nie chowa się za statusem artysty, często traktuje go z ironią, nie wpisuje się w bezpieczne programy artystyczne, bierze pełną odpowiedzialność. Wszystko idzie zgodnie z planem. U Kuty zawsze chodzi o strategię. On się nie poddaje, on się wymyśla. Nie urodził się taki. Stworzył się. Robert Kuta nie jest prawdziwym człowiekiem. Jest od A do Z wykreowany. Jest kim chce. To że ludzie nie mogą dostrzec niczego pod jego wizerunkiem, nie jest żadnym zaskoczeniem. Nie ma sensu zaglądać pod powierzchnię. Wszystko dzieje się na naszych oczach. Robert Kuta nie jest niewolnikiem swojego pochodzenia, wychowania, nawet płci. Może być kim chce. Taka wolność oznacza spełnienie. Kuta jest społecznie chory. Bardzo zgrabnie siebie wystylizował. Jest świadomy własnej klasy. Wszyscy próbują go kopiować, ale nie mogą osiągnąć tego samego smaku. Na polskie gusta jego uroda jest zbyt wyzywająca. Jest zanurzony w nowojorskiej modzie i przenosi to do malarstwa. Kuta nie może sobie narzucić granicy, bo może robić wszystko. Nie znosi stagnacji. Często prowokuje, by coś się działo. Podąża za intuicją. Zawsze się spieszy. Okulary przeciwsłoneczne są jego makijażem. Nawet w nocy. Pół jego twarzy to okulary. Robert Kuta lubi być w centrum zainteresowania. Ma okropny temperament. Jednak w dużej mierze wszystko, co robi, to raczej niefrasobliwa autopromocja na najwyższym poziomie — jednak.



:


Robert Kuta dla Gosi Baczynskiej (Gosia Baczynska, Assi Kostra)





ROBERT KUTA to najwyższy stosunek do otaczającej medialnej rzeczywistości

Z ROBERTEM KUTĄ dochodzi do głosu nowa, prawdziwa rzeczywistość

ROBERT KUTA wyraźnie oddziela się od pozostałych artystycznych ruchów i w ogóle od kogokolwiek, kto coś tworzy

ROBERT KUTA jest świadomy swojej wartości i słuszności sztuki, jaką uprawia


: ROBERT KUTA to stan umysłu

ROBERT KUTA to najwyższa FORMA w sztuce, jaka kiedykolwiek w historii istniała






:





Robert Kuta - rocznik ‘88. Urodzony w Tarnowie. Absolwent Liceum Plastycznego w Tarnowie, student krakowskiej i poznańskiej ASP na Wydziale Malarstwa oraz Ecole Estienne w Paryżu. Stypendysta TVP konkursu „Dolina kreatywna - czyli czego szuka młoda sztuka” (2008). Autor komunikacji wizualnej dla Art and Fashion Festival IV w Starym Browarze. Twórca printu dla ZUO CORP., Gosi Baczyńskiej, Myslovitz. Współpracuje z magazynem „Exklusiv”, „Viva!Moda”. Prowadzi bloga www.robertkuta.blogspot.com



>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

Dziennik 1970-1979 (tom 2) Sławomir Mrożek Wydawnictwo Literackie 25 stycznia 2012 69,90 zł

Szóste, najmłodsze i inne opowiadania Józef Hen Wydawnictwo W.A.B. 25 stycznia 2012 49,90 zł

Przed nami kolejny tom myśli i słów Sławomira Mrożka, a zarazem kolejna szansa na fascynującą przygodę intelektualno-językową. Pod koniec stycznia w księgarniach pojawi się bowiem drugi tom zapisków autora Tanga, tym razem obejmujący lata 1970—1979. Jest to czas, w którym pisarz przebywa na emigracji, pisząc o podróżach, spotkaniach z innymi, świecie na zewnątrz i genezie swoich dzieł. A każdy z tych tematów jest przyczynkiem do opowieści o sobie, ale i swoistej autoanalizy. Głębokiej, ekshibicjonistycznej, szczerej do bólu. Pierwszy tom Dzienników Mrożka zdobył już nagrodę czytelników Nike 2011. Czy podobnie będzie i tym razem? Jedno jest pewne — teraz na słowo „dzienniki” nie pomyślimy już tylko o Gombrowiczu.

Józef Hen w krótkiej formie opowiadań czuje się znakomicie, dlatego też jego kolejna książka powinna trafić w ręce nie tylko wiernego grona entuzjastów jego twórczości, ale też początkujących koneserów talentu autora. Wcześniejsze opowiadania Hena przetłumaczono na wiele języków. W światowych antologiach jego teksty sąsiadowały z utworami takich pisarzy, jak: Babel, Singer, Márquez czy Cortázar. Najnowsza książka Hena powstawała przez pół wieku. Otwierają ją głośne opowiadania Krzyż walecznych, Bokser i śmierć oraz Kłopot z psem. Autor wraca między innymi do czasów wojny, ale przede wszystkim (co unikatowe!) idealnie oddaje temperaturę oraz nastrój każdej epoki, z którą mierzy się piórem.

(SY)

Muzeum ciszy Yoko Ogawa Wydawnictwo W.A.B. 18 stycznia 2012 34,90 zł

>> Muzeum nie pierwszy już raz w literaturze pełni rolę niemego bohatera przedstawianej historii. W najnowszej książce Yoko Ogawy staje się ono miejscem swoistego memento mori. Muzeum ciszy opowiada historię młodego muzealnika, który przyjeżdża do prowincjonalnego miasteczka, by na zlecenie pewnej starszej pani skatalogować oraz opisać jej pamiątki, a tym samym utworzyć muzeum. Choć jest to zbiór niewiele wartych przedmiotów, to ich proweniencja jest szczególna — wszystkie zostały ukradzione właścicielom tuż po ich śmierci, nie zawsze naturalnej. Do zadań muzealnika należy również poszukiwanie kolejnych eksponatów. Praca ta staje się z czasem dla mężczyzny niebezpiecznym fetyszem. Pozycja dla fanów mrocznych namiętności. (SY)

>>74

ARBUZIA

Mam to za sobą i inne wyznania Shirley MacLaine Axis Mundi 26 stycznia 2012 29,90 zł

Shirley MacLaine wydała książkę. Czy pełną czułych słówek? Z pewnością nie jest czułostkowa, chociaż jej autorka wiele razy ogląda się za siebie. Co ma za sobą? Między innymi płomienne romanse, o których chętnie pisze i które chętnie wspomina. Ze swadą opowiada o dawnym Hollywood i zastanawia się, czy coś jeszcze z niego dzisiaj pozostało. Bohaterami jej wspomnień są między innymi: Elizabeth Taylor, Frank Sinatra, Jack Lemmon i Jack Nicholson. MacLaine dzieli się też z czytelnikami swoją filozofią życiową, czym chyba niewiele różni się od innych gwiazd dużego ekranu, chętnie zbaczających na manowce poradnictwa. Nie brak jej jednak krytycznego spojrzenia i — co chyba najcenniejsze — kapitalnego poczucia humoru. ARBUZIA musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Moja łódź podwodna reż. Richard Ayoade obsada: Noah Taylor, Sally Hawkins, Paddy Considine, Craig Roberts 27 stycznia 2012 97 min

Musimy porozmawiać o Kevinie reż. Lynne Ramsay obsada: Tilda Swinton, Ezra Miller, John C. Reilly 13 stycznia 2012 110 min

O czym myślą piętnastoletni chłopcy? Bez dwóch zdań o piętnastoletnich dziewczynach. To jednak nie jedyny problem Oliviera Tate’a, głównego bohatera Mojej łodzi podwodnej. Przed urodzinami chce zrealizować swój plan: przestać być prawiczkiem i ocalić małżeństwo rodziców. Scenariusz filmu oparty jest na powieści Joe Dunthorne’a, za którą autor otrzymał nagrodę im. Curtisa Browne’a. Moja łódź podwodna to również debiut reżyserski Richarda Ayoade’a, który do tej pory znany był przede wszystkim jako scenarzysta i autor videoclipów, między innymi dla zespołu Arctic Monkeys. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że film będzie mocnym akcentem w kinowym repertuarze początku 2012 roku.

Musimy porozmawiać o Kevinie — to zbyt mało powiedziane, jak na ten rodzaj zachowania. Tytułowy Kevin (Ezra Miller) nie jest bowiem zwykłym niegrzecznym dzieckiem — to zło wcielone, wyrachowany i demoniczny nastolatek, który od chwili narodzin zmienia konsekwentnie życie swojej matki w piekło i manipuluje wszystkimi wokół. W końcu popełnia zbrodnię. Choć Evie (Tilda Swinton) nie jest łatwo, potrafi w tym wszystkim zachować siłę i spokój. Obraz Ramsay to z jednej strony dramat mówiący o bezwarunkowej matczynej miłości i sile determinacji, z drugiej zaś thriller obnażający najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. To też niesamowity aktorski duet. Do obejrzenia i myślenia.

ARBUZIA

W ciemności reż. Agnieszka Holland obsada: Robert Więckiewicz, Maria Schrader, Kinga Preis, Agnieszka Grochowska 5 stycznia 2012 145 min

>> Bez wątpienia jest w nas cały czas rysa niedawnej historii i potrzeba rozliczenia z minionym. Tym razem Agnieszka Holland w swoim najnowszym filmie W ciemności postanowiła pokazać losy ukrywających się podczas II wojny światowej lwowskich Żydów. To historia Leopolda Sochy, lwowskiego złodziejaszka i kanalarza, który podczas wojny przez kilkanaście miesięcy ukrywał w kanałach uciekinierów z getta. Interes Sochy bardzo szybko przestał być jedynie procederem zarobkowym. W rolę lwowskiego kanalarza brawurowo wcielił się Robert Więckiewicz, który przez prasę amerykańską już został okrzyknięty aktorskim odkryciem. Czy przełoży się to na szczęśliwe dla nas rozdanie oscarowe? To okaże się już niebawem. ARBUZIA

(SY)

Rzeź reż. Roman Polański obsada: John C. Reilly, Christopher Waltz, Jodie Foster, Kate Winslet 20 stycznia 2012 79 min

Rzeź to ekranizacja głośnej sztuki Yasminy Rezy wystawianej w Polsce jako Bóg mordu. To też mistrzowskie połączenie dramatu i komedii w stylu Romana Polańskiego, który swoje słynne poczucie humoru jak dotąd przedstawił widzom jedynie w Nieustraszonych pogromcach wampirów. Tym razem otrzymujemy bardzo wnikliwy obraz amerykańskiej socjety. Punkt wyjściowy filmu jest bardzo prosty, ale okazuje się, że i bardzo nośny — dwie nowojorskie pary spotykają się, aby wyjaśnić bójkę swoich pociech. Nienaganne maniery szybko ustępują miejsca lawinie wzajemnych oskarżeń i złośliwości. Wszystkie chwyty są tu dozwolone, bo stawką jest dobre imię każdego z bohaterów. Maski zostają zatem zdjęte, a brudy wyciągnięte. Jesteście gotowi? (SY) >>75


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

Born To Die Lana Del Rey Universal Music Polska 27 stycznia 2012 54,99 zł

Made in Germany 1995-2011 Rammstein Universal Music Polska 9 stycznia 2012 42,99 zł

Lana Del Rey to absolutna rekordzistka ostatnich miesięcy. To właśnie o niej najczęściej pisały muzyczne portale, a jej ostatni singiel miał ponad 10 milionów odsłon na YouTube podczas zaledwie kilku dni. A wszystko za sprawą piosenki Video Games, która była numerem jeden na listach przebojów Wielkiej Brytanii, Australii, Holandii, Francji i Niemiec. Piosenkarka jest już porównywana do Adele — łączy je interesująca barwa oraz świeże i oryginalne brzmienie. Mimo iż bliżej jej do Sade niż do Britney Spears jest na najlepszej drodze do komercyjnego sukcesu. Takiego popu z pewnością warto posłuchać. Nowy album amerykańskiej wokalistki zatytułowany Born To Die do kupienia już 27 stycznia.

Większość z nas doskonale pamięta takie piosenki, jak: Du Hast, Du Riechst So Gut, Sonne czy Amerika. Niektóre z nich, nagrane kilkanaście lat temu, leżą zakurzone gdzieś na półce. Warto jednak wrócić do tej starej, ale dobrej muzyki, tym bardziej że Rammstein przygotował dla nas specjalną kompilację Made in Germany 1995—2011. To pierwsze takie podsumowanie kariery zespołu — do tej pory ukazały się tylko płyty live i kompilacje teledysków. Wersja deluxe albumu oprócz 16 utworów zawiera dodatkowy krążek z remiksami autorstwa słoweńskiego Laibacha, weteranów techno — Scootera i Westbam, rockowych klasyków spod szyldu Faith No More i Clawfinger, po duety Pet Shop Boys i Hurts.

(AB)

Making Mirrors Gotye Universal Music Polska 13 stycznia 2012 54,99 zł

>> Gotye przykładem Lany Del Rey zrobił spory użetek z YouTube’a — utworem Somebody That I Used To Know, który promuje jego najnowsze wydawnictwo Making Mirrors, wdarł się szturmem w serca słuchaczy. Co prawda australijski muzyk był już wcześniej dobrze znany na scenie niezależnej, jednak dzięki serwisowi wywołał globalną lawinę zachwytów. A te są niebezpodstawne, gdyż muzyka Gotye przywołuje najlepsze dokonania Genesis, Stinga czy The Police. Dodając do tego niezwykłą kameralność brzmienia, idealne wyważenie emocji i wszechstronność muzyczną (na płycie można usłyszeć m.in. pop, art-rock, dub, soul i folk), dostajemy krążek dla szczególnych wrażliwców, którzy lubią wsłuchiwać się uważnie w dźwięki i na dłużej zawieszać uszy. (SY)

>>76

(AB)

Ternion We Have Band Jawi 27 stycznia 2012 62,99 zł

Na koniec miesiąca także bardziej taneczna propozycja — brytyjskie trio We Have Band wydaje właśnie swoją drugą płytę Ternion. Od czasu debiutu w 2010 roku minęło już trochę czasu — muzycy zagrali około 130 koncertów, nabrali doświadczenia, zmienili nieco nastawienie do swojej muzyki i przygotowali dla nas bardziej dojrzały materiał. Jak mówi wokalista zespołu: „Podczas nagrywania pierwszego albumu dopiero się poznawaliśmy i dobrze się bawiliśmy. Nie spodziewaliśmy się, że ktokolwiek będzie tego słuchał. Teraz, podczas nagrywania drugiej płyty, myśleliśmy już o naszych słuchaczach. Mieliśmy zupełnie inne nastawienie”. Przygotujcie się zatem na mocne, lekko rockowe uderzenie disco electro z trzema niepowtarzalnymi wokalami. (SY) musli magazine


>> film

RECENZJA

Młody bóg szuka Boga

Nie tego się spodziewałem. Miała być głębia, transcendencja, krytyka powierzchowności i pustki życia w zamożnym kraju zachodnim, a zobaczyłem pokaz ego tytułowego pana Gunnara. Ego plus kryzys wieku średniego — tak, wiem, że i mnie dotknie, ale mam nadzieję, że inaczej będę sobie z nim radził niż ów szukający Boga Norweg. Powybrzydzałem, powybrzydzałem, może kogoś już zdążyłem zniechęcić, a teraz chciałbym zostać adwokatem diabła. Otóż cała głupota prezentowana na ekranie jest bardzo uczciwa. Gunnar nie stara się być w filmie kimś innym, niż jest na co dzień. Wszystkie przypadłości, o których wspomniałem, pokazuje bez skrępowania, choć obawiam się, że nie w pełni świadomie… Ciekawym zabiegiem jest zestawienie osobistych wypowiedzi do kamery czworga uczestników wyprawy do koptyjskiego klasztoru. Każdy w warunkach odosobnienia w celi klasztornej, sam na sam z kamerą opowiada, co mu w duszy gra. Niestety, całość materiału źle świadczy o mojej płci. Autentyczną głębię, jakąś — niedającą się ani zdefiniować, ani też ukryć — życiową mądrość można dostrzec tylko w wypowiedziach Elin, jedynej uczestniczki wyprawy. Wszyscy panowie okazują się bardzo przywiązani do spraw doczesnych i dość dalecy od

>>recenzje

duchowości. Na pewno należy docenić, że wycieczka choć do Egiptu, to nie do luksusowego hotelu w Szarm el-Szejk, że poszukiwanie duchowości trochę nietypowe, bo próbujące odnaleźć sens u źródeł tradycji chrześcijańskiej. Choć wszystko to trochę przez przypadek — do wizyty w klasztorze koptyjskim zachęca Gunnara wyraz twarzy mnicha na zdjęciu przesłanym przez znajomego. Poszukiwanie Boga przypomina raczej egzotyczną wycieczkę, a sposób filmowania — między innymi czarno-białe obrazy — klasztoru i zakonników sprawia, że ten odległy świat pozostaje tak samo odległy jak dotychczas. Jedyne, co w nim realne, to ekipa filmująca czująca się tam dość obco — mimo wcześniejszych zapewnień, że w ciągu tygodnia nastąpi cudowne nawrócenie. Film można by potraktować jako hołd oddany prastarej tradycji koptyjskiego chrześcijaństwa — szczególnie ważny w dobie konfliktu muzułmańsko-chrześcijańskiego w Egipcie. Można by, ale przecież nie o to chodzi twórcy… Jedynym punktem odniesienia jest dlań życie tu i teraz, w Norwegii, w ramach wszelkich konwencji panujących w klasie średniej tego kraju. Klasztor to tylko symboliczne miejsce rewizji bezmyślnego trybu życia na rzecz mądrzejszego nieco i bardziej świadomego. Czy to wystarczy? Może i tak, jeśli wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności powstania filmu i widoczne w nim dążenie do autentyzmu, prawdy — mimo wszelkich słabych punktów, na które już zdążyłem wylać wiadro pomyj. Ukazany jest przede wszystkim głód, pragnienie czegoś utraconego, zatraconego. Film ma też wartość jako portret współczesnych żyjących w zamożniejszej części świata. Skupia się wprawdzie na jednym z nich, ale ukazując jego bliskie otoczenie, wszelkie bolączki i przyzwyczajenia — również artystyczne. Sama konstrukcja filmu dużo mówi o jego autorze i współautorach — zawiera w sobie przekonującą wizję, w której pewnie mogliby się odnaleźć żyjący w podobny sposób Amerykanie, Niemcy, a może i Polacy… Jest to jednak wizja bardziej smutna niż krzepiąca. MAREK ROZPŁOCH Gunnar szuka Boga reż. Gunnar Hall Jensen Against Gravity 2010

Jest Smarzowski, jest nadzieja!

Pamiętam, jak jeszcze na studiach, na zajęciach z krytyki filmowej dyskutowaliśmy o kondycji polskiego kina. Wprawdzie nadzieja umiera ostatnia, ale w tym przypadku zdania nie były podzielone. Wszyscy jednogłośnie opowiadali się za schyłkiem rodzimej kinematografii. I pewnie nadal można by pogrążać się w żalu, gdyby nie pewien skromny twórca z Korczyna. W 2004 roku Wojciech Smarzowski nakręcił Wesele. Była to pierwsza od lat produkcja, która pozwoliła nie tracić ufności w polskie kino. Produkcja zarazem oczywista i metaforyczna, ilustrująca nasze społeczeństwo na wzór dramatu Wyspiańskiego. Ukazująca wszelkie przywary i brzydotę nas samych, wypływające z weselnego bigosu. To była pigułka gorzka do przełknięcia. Pięć lat później w kinach pojawił się Dom zły — jeszcze mocniejszy, jeszcze mroczniejszy. Smarzowski szedł za ciosem. Nie „zepsuł się”, kształtował swój niepowtarzalny styl... I w końcu długo wyczekiwana Róża... Co tu dużo mówić — najnowsza produkcja Wojciecha Smarzowskiego to prawdziwe dzieło! Już pierwsze pełne metraże tego twórcy pokazały, że jest to postać wyjątkowa, której przekaz jest niezwykle silny. Kolejny obraz potwierdza tę tezę i przywraca nadzieję w polskie kino. Różę — film, który rozprawia się z białą plamą polskiej historii — uznano za prawdziwe odkrycie podczas gdyńskiego festiwalu. Po pokazie prasowym zapadła cisza, którą szybko jednak zastąpiły gromkie brawa. >>77


>> W kuluarach ze wszystkich stron można było usłyszeć słowa zachwytu. Akcja Róży rozgrywa się w latach 1945— —1946 na Mazurach, na terenie starego pogranicza polsko-pruskiego. Tadeusz (Marcin Dorociński), były żołnierz AK, któremu wojna odebrała wszystko co najcenniejsze, przybywa do domu żony przyjaciela — Róży (Agata Kulesza). Mężczyzna stopniowo poznaje dramatyczną historię wdowy. Między dwojgiem powoli rozwija się subtelna więź, która mimo swej delikatności daje obojgu siłę i chęć, by żyć. Filmowa wizja repolonizacji ziem w niczym nie przypomina komediowych obrazów „ziem odzyskanych” z trylogii Sylwestra Chęcińskiego. Jest to raczej eksplozja przemocy, eskalacja barbarzyńskich napaści Polaków i Sowietów. Wprawia w osłupienie, już nie wzrusza, a paraliżuje. Na konferencji prasowej Smarzowski wyznał, że zamierzał zrobić film o miłości. Czy mu się udało? Róża nie jest klasycznym melodramatem, a raczej opowieścią o przetrwaniu i miłości w ziemskim piekle. To obraz drastyczny, mocny, brutalny, ale — zdaje się — takim być musi. Film rozpoczyna scena gwałtu. Takie obrazy powtarzają się jeszcze kilkakrotnie. Nie jest to jednak „smaczek” czy „wabik” na widza żądnego sensacji. Ktoś z zebranych na konferencji zarzucił reżyserowi, że specjalnie epatuje przemocą. Każdy, kto zna historię, wie, że to, co zekranizowane w Róży, jest tylko namiastką ówczesnego okrucieństwa, namiastką prawdy. Filmy Smarzowskiego do łatwych nie należą. Reżyser nie pozostawia w iluzji, nie łudzi, nie daje nadziei i poczucia bezpieczeństwa, dotyka naskórka rzeczywistości. W jego filmowym świecie nie czujemy się komfortowo — poczucie zagrożenia i dyskomfortu wzmaga naturalizm i prawdziwość opowiadanej historii. Jest w jego obrazach coś przerażającego. Zdaje się, że można obejrzeć każdy z filmów tylko raz. „Oglądanie Smarzowskiego” to wnikanie w świat prawdziwszy od prawdy, brzydszy od brzydoty, czarniejszy od najczarniejszego koszmaru. Dlatego tak dobrze osadza się w pamięci! Dotyka, dopieka do żywego i sprawia, że zaczynamy lubić sadomasochizm. Smarzowski jest nadzieją narodu! Zatem... do kin! KAROLINA NATALIA BEDNAREK Róża reż. Wojciech Smarzowski Monolith Films 2011 >>78

muzyka RECENZJA

Moda na vintage

Alicję Janosz znam od czasu, gdy wygrała pierwszą edycję programu Idol. Na bieżąco śledzę jej poczynania, więc doskonale zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przeszła, by znaleźć się w tym miejscu, w którym jest obecnie. Zmiany, jakie nastąpiły w jej życiu zawodowym i prywatnym, różnica między „wykonami” sprzed prawie dziesięciu lat a muzyką, którą teraz sama współtworzy, są niewyobrażalne. Kolejnym krokiem naprzód jest płyta Vintage, która na początku grudnia znalazła się na sklepowych półkach. Ala udowadnia, że potrafi śpiewać o czymś więcej poza zbudzeniem się i jajecznicą. Zaczęło się z impetem — Alicja Janosz jako szesnastolatka wystąpiła w pierwszej edycji popularnego show. Błyskawiczna kariera, gotowy pomysł na image, niewymagający repertuar, szybki sukces i jeszcze szybsze załamanie kariery. Alicja była pierwszym polskim „produktem” idol show i wydaje mi się, że nie za bardzo było wiadomo, co włodarze z wytwórni chcą dalej zrobić, jak ogromną, telewizyjną popularność wykorzystać. Na kolanie powstała więc płyta Ala Janosz, która sprzedała się dobrze, ale nie pozwoliła wykorzystać drzemiących w wokalistce pomysłów, możliwości jej głosu i ogromnego talentu, który niewątpliwie ma. Zmiana wizerunku na bardziej rockowy również okazała się co najmniej nietrafiona. Poza tym Alicję obowiązywała wiążąca ręce umowa z wytwórnią Sony BMG Poland, którą podpisała po wygraniu Idola. Wszystko to na kilka lat podcięło jej skrzydła i sprawiło, że w tzw. mię-

>>recenzje dzyczasie Ala skupiła się na nauce oraz życiu prywatnym, odnotowując na tych polach sukcesy. Vintage to bluesowo-soulowo-jazzowa wycieczka po nieznanych dla większości Polaków meandrach muzyki. To jedenaście autorskich kompozycji Alicji, będących wynikiem kilkuletniej współpracy z HooDoo Band, gdzie z powodzeniem udzielała się wokalnie. To także efekt dojrzewania do muzycznych eksploracji nowych brzmień, do stworzenia czegoś, co może nie przyniesie popularności, nie zapewni Alicji splendoru i sławy, jednak pozwoli żyć w zgodzie z sobą. Doceniam prawdę, szczęście i radość, które emanują z większości utworów. Jelaous Girl jest mistrzowską kompozycją, zdecydowanie najlepszym kawałkiem na całej płycie. Gdyby podobnie brzmiały pozostałe piosenki, krążek zmieniłby moje życie. Tymczasem jest przyjemnym, ponadpółgodzinnym zestawem melodii, dźwięków i słów, przy którym można nastrojowo spędzić wieczór, ale też wybrać się w długą podróż. Idealna, gdy brakuje energii, gdy życie nie szczędzi nam przykrych sytuacji. Samo wydawnictwo zawiera także DVD prezentujące kulisy nagrywania płyty, nowe fotografie Alicji oraz teledysk do utworu Jest jak jest. Płytę oceniam na mocne 4+. Niby wszystko jest na miejscu, cała płyta ładna, składna i przyjemna w odbiorze, a jednak nie powala na kolana. Trudno określić słowami, czego spodziewałem się po nowym krążku Alicji Janosz, która ma naprawdę silny, charakterystyczny głos, niespożytą energię i dużo siły ukrytej w niewielkim ciele. Pewnie chodzi o to, że zdaję sobie sprawię, iż może być jeszcze lepiej, że to nie jest szczyt możliwości Alicji. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać na następną płytę kolejną dekadę. Vintage polecam, ale niezaspokojony recenzencki niedosyt pozostaje. Mam nadzieję, że wokalistka coś z tym zrobi i regularnie będzie raczyła nas nowymi, coraz lepszymi utworami. Czekam z niecierpliwością. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI Vintage Alicja Janosz Fonografika 2011

musli magazine


>>recenzje

11-001

Brak kompleksowy

Brąswałd leży w sercu Warmii — krainy wzgórz, po których krążą nostalgiczni Niemcy w poszukiwaniu utraconego heimatu. Zagubiony pomiędzy resztkami PGR-ów relikt dawnej epoki pełnej ludowych gadek i jeziornych diabłów. Doświadczony traumą powojennych migracji przepełnionych tragicznymi historiami rodzinnymi. To jeden z obrazów, które przynosi najnowsza płyta polskiego kolektywu kIRk. Trio na gramofon, komputer i trąbkę już okładką przenosi słuchacza w rejony nie do końca radosne, nieco wręcz nawiedzone, ale i bezwzględnie frapujące. Już na wcześniejszych nagraniach płocczanie kierowali się w stronę rytmicznej elektroniki, zagmatwanej bujną menażerią filmowych sampli, stuków i jęków. Jednak na Mszy świętej w Brąswałdzie widać znaczący postęp i wymknięcie się z ograniczającej etykiety illbientu w stronę improwizacji (organiczna trąbka!). W tym miejscu warto zwrócić uwagę na kolejny powód, dlaczego padło na Brąswałd. Kod pocztowy tego miejsca to 11-001 — mokry sen każdego fana tranzystorów i tworzenia muzyki w MS DOS. Dlatego też surowy szkielet utworów — czasem bliski techno, czasem hip-hopowi — jest na tyle wciągający, że wypełnienie go improwizowaną sampeliadą daje wrażenie zamkniętej całości. Z jednej strony można by porównać najnowszą produkcję kIRk z nu jazzem, nagrywanym podczas nocy polarnej w Skandynawii, z drugiej czuć tu postindustrialną melancholię Coil. Jeśli ktoś jest fanem obskurnych sal kinowych i etnografii białych plam na mapie, ten album jest dla niego.

Pisanie o tej płycie zdawało się zbliżać mnie do jakkolwiek pojętej implozji ducha. Znaczna część psyche gwałtownie protestowała przeciw pisaniu czegokolwiek na temat pana McCombsa, w szczególności jego ostatniego, wydanego za wielkim morzem ósmego listopada, albumu Humor Risk — drugiego w minionym roku, po szeroko oklaskiwanym Wit’s End. Szczerze mówiąc, protestowała też w ogólności, przeciw próbie muzykopisania i zabaw z bronią, uznając wyższość, choćby najbardziej pensjonarskiego, wzruszenia nad jego opisem czy próbą kategoryzacji. Koniec końców, bardziej wstydem powodowany, perswadując sobie, że skoro Cass tak od niechcenia, to i ja o nim mogę, wynurzyłem zakurzoną klawiaturę i smutny, że aż grzech, wróciłem do przemyślnego słuchania. Nowy album nie przerzuca nigdzie mostów, zdaje się właśnie obciążony kompleksowym brakiem, niedosięgiem zasadniczym. Nie żeby pośpiech — szósty już album, kolejna dekada, licząc wprawki przeddebiutowe, właściwie rozpoczęta, i muzyk z niego dość tęgi, by kompozycji nie zawalać, choć namiętność do prostych melodii — przechodzących z hamakowego nucenia w ogrodowe wesele — niemniejsza. On raczej pozwolił sobie na akt nadprodukcji — kilka historii o pięknie pozbawionym istoty (Meet Me at the Mannequin Gallery), przyjaźni bez wytrwałości (Mystery Mail), mądrości na ganku schodów i jajkach polnych ptaszków (cała reszta). Właśnie brak mnie wiercił, dawał za dużo miejsca pustemu zasłuchaniu, poszukiwaniu lśniącej muszli w tej przyjemnej płytkiej wodzie rozluźnionego lo-fi-mana. Weźmy Robin’s Egg Blue, którego rytm i następujące po sobie wersy odsyłają mnie poza wszelką refleksją

MARCIN ZALEWSKI Msza Święta w Brąswałdzie kIRk Wydawnictwo InnerGun 2011

do World of Things to Touch Tarwatera, dołączając najlepsze życzenia w postaci rozśpiewanych momentów budzenia rudzika do życia. Również pierwszy na płycie Love Thine Enemy — z wielu sposobów wyrażenia prostej myśli Cass wybrał najprostszy, włączając go w dobrze ciągnący suw gitarowy, który spauzował płytę i kazał przypomnieć sobie wpierw przygody Black Rebel Motorcycle Club, gdzie przynajmniej wątpliwości do ewentualnej infamii brak. Podobnymi truizmami wybrukowane jest The Same Thing, skądinąd nakręcające najmocniej — rozharmonizowana sekwencja akordów łączy się ze świetną pętlą automatu, a migoczące zachodem słońce ze wzruszeniem odkrywa po raz pierwszy „główny nurt poezji, który przenika wszystko” (J.D. Salinger). Warto wspomnieć o The Living Word, słodkiej marmoladzie do smarowania cienko kanapy dla gości, nucenia do ucha jakiejś małej komunistce lub przynajmniej machania stopą pod sufitem. Muzycznie tak to się odbywa: ciekawe aranżacje wyraźnie prostych melodii, brzęczące struny jedna po drugiej, trochę zagubione w brzmieniu, scalane gdzie trzeba dobrą rytmiką. Całość kończy się leciwie — jazdą na karuzeli nieczynnego wesołego miasteczka o poranku w towarzystwie gasnącej towarzyszki, aż po osunięcie się na puszkę ostatniego piwa. Cóż rzec, szalenie lubię Cassa, kilka razy okręcił mnie wokół własnej osi, tym razem jednak gdzieś w drodze mnie zawieruszył, pękła deska niedokończonej przeprawy i poleciałem w dół, w kierunku swojej pensjonarskiej wrażliwości.

>> ANDRZEJ MIKOŁAJEWSKI

Humor Risk Cass McCombs Domino 2011

>>79


>> książka RECENZJA

„Niewypowiadalne” znów zostało opisane

Niewiele jest książek, które po przeczytaniu ma się ochotę jednocześnie zniszczyć i bez ustanku do nich wracać. Huśtawka oddechu jako bodziec do tego rodzaju posunięć zajmuje na mojej osobistej liście niezwykle silną pozycję. Po części jest to zasługa samego tematu, którym jest deportacja w 1945 roku kilkudziesięciu rumuńskich Niemców do sowieckich kopalń i kołchozów rozlokowanych na terenie Ukrainy; wśród więźniów znaleźli się matka pisarki oraz Oskar Pastior. Wstrząsające wspomnienia tych dwojga, jak i wiele relacji innych osób traktujących o pięciu latach zesłania stały się podstawą tej powieści. W pierwotnym zamyśle miała być ona wspólną pracą Noblistki i Pastiora, ale nagła śmierć poety zniweczyła ten plan. Ostatecznie Müller napisała ją samodzielnie. Książka składa się z szeregu scen, epizodów po raz kolejny wyczerpująco, a przy tym poetycko rozegranych przez autorkę na papierze przy użyciu jak największej szczegółowości. Autorka jest w tej materii zdecydowaną mistrzynią. Jeśli mowa o chronicznym głodzie, to w stopniu najwyższym, wszechobecnym, >>80

>>recenzje

zasadzającym się na każdym detalu odczuwania go i postrzegania przez jego pryzmat, zarówno jednostkowych działań, jak i reszty znanego głównemu bohaterowi, Leopoldowi Aubergowi, świata. Podlega mu absolutnie wszystko. Nawet rytm wykonywanej pracy fizycznej rozpisany jest czasowo w głowie 17-latka tylko po to, by prowadzić do finalnej „nagrody”: 1 ruch łopatą = 1 gram chleba. W obliczu przejrzystości głodu, jego całkowitej amoralności, również tzw. sąd chlebowy przebiega szybko, sprawnie i rzeczowo, gdyż okoliczności nie mają znaczenia, istotna jest jedynie kara. Dokładność, wreszcie sugestywność opisów nieludzkich warunków pracy i życia w obozie są bardzo często tak wielkie, że słowa służące ewentualnemu komentarzowi sprawiają wrażenie wręcz banalnych. Dłoń sama podnosi się ku głowie, gdy czytamy fragmenty odnoszące się do plagi wszechobecnych wszy i pluskiew. Pamięć, uruchamiana tylko czasami, gubi się zazwyczaj w obozowej codzienności, dla której tylko to, co teraźniejsze, najbardziej dotykalne, wreszcie — użyteczne — ma znaczenie. Odrębność skurczona do minimum, nieodparta świadomość, że w takich warunkach ludzie stają się inni, niż są w istocie, sprawiają, że znaczącej dezaktualizacji ulegają poczucie wstydu i strachu. W zaskakującej sprzeczności z realiami, w których własna cielesność bohaterów ograniczona zostaje do skrajnie odczuwanego dyskomfortu, czy wręcz cierpienia, wywołanego głodem, zimnem, chorobami, stoi świat wyobrażeń i wrażliwości młodego Lea. Językowa precyzja jego opisów nosi znamiona wielkości zarówno Müller, jak i Pastiora. Ogarnia mnie smutek, gdy myślę, że zapewne nigdy nie poznamy pełnej treści rozmów, w oparciu o które powstała ta książka. Może nawet nie mam prawa, by jako zwykły czytelnik chcieć akurat tego. Pozostaje mi zatem wracać jeszcze wielokrotnie do tej niełatwej, a nade wszystko wyjątkowej książki, i za każdym razem liczyć, że jej treść będzie mnie bolała równie mocno. EWA STANEK Huśtawka oddechu Herta Müller Wydawnictwo Czarne 2010

Mądremu biada

Jak to jest, że na dźwięk słowa „katolicki” dostajemy wysypki? Odwracamy się plecami i uciekamy gdzie pieprz rośnie? My, młodzi, którym nieobce są zagadnienia alterglobalizmu, wypowiadamy się z perspektywy znawców o przyczynach kryzysu gospodarczego albo oceniamy amerykańskie działania w Afganistanie? A Kościół, katolicyzm i wiarę traktujemy jak obciach, bo zawiewają konserwą i sucharem? Na jakiej podstawie ma nas oceniać w konfesjonale grzesznik taki sam jak my? I niby dlaczego w tym piśmie pojawia się recenzja takiej książki?! Przypuszczam, że (w związku z powyższym) recenzję oprócz Redaktorów Naczelnych przeczytają jedynie Korektorzy, za których pracę i pomoc dziękuję. Postanawiam jednak popłynąć pod prąd i zaznaczyć, że — moim zdaniem — na rynku wydawniczym znalazła się pozycja, której przeciętny wykształciuch omijać nie powinien. Książka księdza Adama Bonieckiego, wydana przez krakowski Znak w trakcie obowiązującego autora milczenia, otwiera w Polsce dyskusję na temat granic wolności słowa nie tylko w Kościele. Lepiej palić fajkę niż czarownice zbiera najciekawsze (jak dotąd) wypowiedzi Bonieckiego publikowane w „Tygodniku Powszechnym”, a komentujące najważniejsze w Polsce i Europie wydarzenia historyczne, społeczne i kościelne. Będą to więc i zagadnienia obchodów rocznicy katastrofy smoleńskiej, beatyfikacja Jana Pawła II, obecność w telewizji publicznej Adama „Nergala” Darskiego, poziom wypowiedzi „mediów” podległych musli magazine


>> o. Tadeuszowi Rydzykowi i fenomen księdza Natanka. Nie zabraknie tu również ciepłych i mądrych wypowiedzi, jak tej o krakowskiej galerii handlowej, o przekazaniu redakcji „Tygodnika” Piotrowi Mucharskiemu, garści refleksji o współczesnym pojmowaniu radości i definiowaniu obciachu. Kilka tygodni temu środowiska inteligenckie wzburzyła wiadomość o zakazie publicznego wypowiadania się poza „Tygodnikiem Powszechnym” marianina księdza Adama Bonieckiego. Dlatego ta książka to takie wydarzenie. Przysłowiową ostatnią kroplą było głośno wyrażone przekonanie księdza, że w „Nergalu” tyle samo satanizmu, ile trucizny w zapałce. Ksiądz Boniecki dlatego jest dla Kościoła niewygodny, że otwiera przestrzeń dialogu, a co za tym idzie — wolnego myślenia. Boniecki jako redaktor-senior nie boi się Kościoła krytykować — co warto podkreślić, zanim do lektury przystąpimy (niektórych być może właśnie to zachęci). Uważam, że niepozorna, acz pięknie wydana książka z wypowiedziami księdza Bonieckiego powinna być biblią współczesnego dziennikarza. Bez względu na przynależność do redakcji, przekonania religijne, polityczne, światopoglądowe i ideowe właśnie od takich ludzi jak Boniecki należałoby się uczyć warsztatu, wielkiej kultury wypowiedzi, dialogu i niedoścignionej klasy intelektu. Ale nie tylko. Nigdy nie jest za późno, żeby przypomnieć sobie, jakie są cele poszczególnych gatunków dziennikarskich, z czym w ogóle wiąże się rola mediów (ich rolą jest łączyć, pokazywać szerokie spektrum, a nie dzielić), czy wreszcie — jak powinna wyglądać dyskusja z Innym. Zebrane teksty księdza Bonieckiego ukazują nie tylko redaktora o imponującej wiedzy i rzetelnego dziennikarza, który zanim coś opublikuje, dwieście razy sprawdzi źródło, ale przede wszystkim nowoczesnego i świadomego duchownego, który nie grzmi z ambony, strasząc wiecznym piekłem, ale słucha i współ-czuje. To przecież też człowiek! Podczas lektury nasunął mi się wniosek jak na heretyczkę przystało: naszym problemem nie jest skłonność do grzechu. Dużo większym nieszczęściem jest to, że dotąd nie wpadliśmy na to, jak w pełni stać się człowiekiem. KASIA WOŹNIAK Lepiej palić fajkę niż czarownice Ks. Adam Boniecki Znak 2011

Bluźniący światłu

Jakże łatwo nam, urodzonym w wolnej Polsce, pomstować na grzechy poprzedniego systemu. Jedną kreską oddzielać wolność od zniewolenia i strącać z piedestału dawnych bardów. Dlatego tak ważne jest spojrzenie na twórcę jak na człowieka i odczytanie jego dzieła w kontekście życia i historii. A biografów mamy w Polsce zacnych. Grzechem byłoby nie skorzystać. Broniewskiego żywot można ująć krótko: „Radykalizował w poezji, konserwował się w wódce”. Tak o jednym z najważniejszych poetów polskiego socjalizmu pisał zgryźliwie Wiktor Weintraub. Bardzo się nie lubili. Któż z nas nie zna pełnych ognia wierszy rewolucyjnych, którymi częstowali nas w szkołach podstawowych? Wydźwięku Broniewskiego można szczerze nie znosić, nie zgadzać się z jego peanami na cześć Stalina, ale wielkim jest ten, kto będzie potrafił przyznać, że pod względem warsztatu dorównywał największym. Nigdy nie wiedział, czy bliżej mu do Skamandra, czy też do futurystów. Od pierwszych odstawał przekonaniami, od drugich — talentem. Tysiące robotników na głos recytowało jego wiersze, umieszczano je na sztandarach. Paradoksalnie był jednym z najbardziej wykpionych i oszukanych przez system. Kiedy zaczął być dla władzy niewygodny, zamknęli go w szpitalu dla psychicznie chorych. Był więziony, przesłuchiwany, swoimi wierszami przekonywał Polaków do nowej Polski, do której sam nie miał przekonania. Ten sam wielki talent był źródłem zarówno wielkości, jak i małości. Mickiewicz napisał Dziady, ale

>>recenzje miał też romans z towianizmem. Wielkim poetom trudno uporządkować intelektualne systemy. Mało kto wie, że i wiersze Broniewskiego były cenzurowane: pisał o Katyniu i narodowej zdradzie. Poczucie oszukania i wykorzystania topił w morzu wódki, która była jego jedyną prawdziwą kochanką i przekleństwem. Na siłę próbowali z niego zrobić polskiego Majakowskiego, chociaż bliżej mu było do Jesienina. Niezmiernie ważny był dla niego honor twórcy. Hołubiony przez komunizm, nie zgodził się na napisanie nowego hymnu Polski. Mógł przystać na orła bez korony, ale orłu głowy nie odrąbał. Na jednym ze zjazdów partii w Moskwie swoje przemówienie przerwał i krzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Pean na cześć Stalina napisał w alkoholowym ciągu — do dziś na jego sylwetce widnieje przez to czerwona plama. Mało jest jednak znany z wierszy najbardziej wartościowych, przejmujących i lirycznych. A liryzm to było to, za co najbardziej ceniony był na emigracji. Muńka Staszczyka zafascynowała z kolei karabinowa strofa, Pidżama Porno i Pustki wykorzystywały z powodzeniem jego teksty w swoich kompozycjach. Warsztatu odmówić mu nie wolno. To pierwsza na polskim rynku tak rzetelna biografia poety. Ukazuje sylwetkę Broniewskiego od wczesnej młodości w Płocku, przez żołnierską dolę, lwowskie sukcesy literackie, aż po wielki polityczny boom i spektakularny upadek. Atutem monografii jest to, że zachowuje ciąg chronologiczny, ale najważniejszym osobom i zagadnieniom poświęca oddzielne rozdziały. Poruszający jest Córka-bzdurka, który opowiada enigmatyczną historię śmierci Joanny Broniewskiej, zwanej Anką, doskonale zapowiadającej się reżyserki i scenarzystki. W życiu Broniewskiego kobiet nie brakowało, ale akurat Anka była najważniejszą kobietą jego życia. To jej poświęcił najbardziej przejmujący w polskiej literaturze współczesnej cykl trenów. Urbanek dotarł również do drugiej córki poety, zebrał wiele ciekawych, zabawnych, a czasem przerażających anegdot o życiu i twórczości Broniewskiego. To książka ważna i wartościowa, lektura niezbędna dla tych, którzy są gotowi spojrzeć ponad czapką zaplutego karła reakcji. KASIA WOŹNIAK Broniewski. Miłość, wódka, polityka Mariusz Urbanek Iskry 2011 >>81


Celne strzały

To już constans tego świata, że poszukiwanie innych osób, rzeczy czy nawet uniwersalnych odpowiedzi jest w gruncie rzeczy poszukiwaniem samego siebie, a poznawanie innych i innego w wymiarze ogólnym prowadzi z kolei do poznania indywidualnego, wsobnego. W końcu co człowiek — to inny świat… W taką poznawczą i wsobną podróż zabiera nas Rutu Modan w Ranach wylotowych. I choć w pierwszym wymiarze może zdawać się ona podróżą po Izrealu, jego tożsamości i współczesnych problemach, to tak naprawdę wnika głębiej, w tę zazwyczaj zakrytą przed innymi warstwę ludzkiej natury, emocji i uczuć, które czasami naturalnie i z pewną ulgą odkrywamy przed bliskimi. Główny bohater komiksu Kobi Franco jest zamkniętym w sobie chłopakiem, skłóconym nie tylko ze swoim ojcem, ale i z całym światem, wliczając w to samego siebie. Czym jednak byłaby dla nas jego historia, gdyby nie przedstawiła nam żadnych zmian, innych dróg, wewnętrznych walk czy wreszcie „metamorfozowego” katharsis. Rozpoczyna je wiadomość o rzekomej śmierci w zamachu bombowym dawno niewidzianego ojca bohatera. Posłańcem złej nowiny jest Numi — młoda żołnierka, dziewczyna pochodząca z dość bogatego domu, która niezbyt dobrze czuje się w swoim otoczeniu i ze swoim pochodzeniem. Okazuje się także kochanką ojca Kobiego, a na potwierdzenie tezy o jego śmierci ma jedynie jego szalik, który widziała w telewizji na miejscu >>82

>> zdarzenia. Ofiara pozostaje niezidentyfikowana. Kobi daje się namówić dziewczynie na swoistą odyseję w poszukiwaniu prawdy o ojcu i jego śmierci. Od tej chwili chłopak niechętnie, acz konsekwentnie, odkrywać będzie przed sobą, Numi oraz czytelnikami swoje skrzętnie skrywane uczucia i wydawałoby się dawno zabliźnione rany. Ale nie tylko on dąży tutaj do oczyszczenia. W tym śledczym duecie każdy ma swoje sprawy do załatwienia — Kobi próbuje pozbyć się uczucia żalu i gniewu do ojca, o którym tak naprawdę niewiele wie, Numi z kolei chce wierzyć, że istnieje tak proste i (paradoksalnie) mniej bolesne dla niej wytłumaczenie milczenia jej kochanka. Nie zdradzę tu chyba wiele, pisząc, że wspólna podróż zagubionych bohaterów zbliży ich znacznie do siebie, zabliźniając w konsekwencji co nieco. Tak bogatą fabułę Rutu Modan prowadzi oszczędnie, bez moralizatorstwa i z odpowiednim dystansem, co daje nam bardzo jasny i przejrzysty obraz przedstawionej historii. Cechę tę wzmacnia zastosowana technika graficzna, odwołująca się i do współczesnych trendów graficznych, i do klasycznej linge claire, w której świetnie celował Hergé. Czystą i prostą kreskę Modan wypełnia stonowanymi barwami, które poprzez swoją ubogą paletę są — paradoksalnie — bardzo wyraziste i oddają wielość szczegółów. Można to również z powodzeniem odnieść do całej historii, która rozgrywa się bardzo powoli, kładąc nacisk głównie na nastrój, rozmowę, ale i momenty ciszy, które równie dobrze oddają chwilę, co słowa wypowiedziane zarówno w odpowiednim czasie, jak i nie w porę. Staranne kadry są z kolei jak szybkie i celne strzały, które — zgodnie z tytułem — zostawiają w ciele człowieka wylotowe rany, podobnie jak zawiedzione uczucia i stracone nadzieje zostają na zawsze w jego duszy. Reasumując, komiks Rutu Modan jest bardzo zgrabną i szczerą opowieścią o ludziach i ich dość złożonych relacjach, zwieńczoną bardzo prostą i jednocześnie trafną, wręcz wzorcową puentą. Warto ją poznać. SZYMON GUMIENIK Rany wylotowe Rutu Modan Kultura Gniewu 2010

>>recenzje

teatr

RECENZJA

Baje i najnaje

Okruszek, maluszek, bobas poznaje świat — chłonie obrazy, dźwięki, zapachy; ponoć pierwsze trzy lata życia człowieka mają być decydujące dla jego przyszłości, czy tak jest naprawdę — nie wiadomo. Pedagodzy twierdzą jednak, że w ciągu pierwszych trzech lat maluchy najintensywniej chłoną świat, a potem ten odbiór sukcesywnie słabnie. Czy jednak już roczny bobas jest w stanie obejrzeć półgodzinny spektakl w teatrze? Okazuje się, że tak — to „oglądanie” trzeba mu jednak odpowiednio zaczarować. Jeszcze do niedawna najmłodszymi widzami teatrów lalek były trzylatki — wydawałoby się już najmniejsze szkraby, którym można pokazać przedstawienie w planie lalkowym czy aktorskim. Nie zapomnę pierwszego spektaklu dla dzieci, który recenzowałem — Dudi bez piórka Roberta Jarosza w Baju Pomorskim. Przemiłej opowieści o małych zwierzątkach i sile ich przyjaźni. Reakcje maluchów, obserwujących zmagania Króliczka ze złym Lisem, były przeróżne: od głośnych komentarzy, płaczu, wdrapywania się na scenę, na kolana mamy i pod fotel taty. Widocznie dzieciaki nie czuły się w teatrze bezpiecznie, widać pierwsze zetknięcie z bajką na żywo wywoływało u nich niepokój. Co zrobić, by tak się nie działo? Podnieść dolną granicę wieku dla małych widzów, czy wręcz odwrotnie — zaprosić jeszcze młodszych, ale stworzyć im nowy teatr? Idąc tym tropem, nie tak dawno wymyślono twór zwany teatrem inicjacyjnym. Zapoczątkowany w Europie Zachodniej, promowany w Polsce kolejnymi projektami przez poznańskie Centrum Sztuki Dziecka i teatrolog Alicję Rubczak, w tym sezonie dotarł również do Torunia. O co chodzi w teatrze inicjacyjnym? Przede wszystkim o pierwszy kontakt (nawet już rocznego widza) ze światem zmysłów, wrażeń, z otoczeniem bezpiecznym, w półmroku, z delikatną muzyką, bez podziału na scenę i widownię, w którym dziecko poznaje świat teatru oraz zabawę z aktorami. Na bazie tej wydawałoby się prostej definicji Teatr Baj Pomorski zrealizował spektakl pt. musli magazine


>> >>recenzje

Przytulaki, na który zaprasza najnajów (jak uroczo nazwała ten nurt Alicja Rubczak) — czyli dzieci w wieku od roku do 4 lat. Maluchy w skarpetkach wkraczają do bajecznie kolorowego pokoju zabaw, wyłożonego miękkimi kocami, którymi obito podłogę i ściany (scenografia Krzysztofa Białowicza). Siadają z rodzicami na kolorowych poduszkach i wałkach, przed sobą widzą dwie ustawione pod kątem ściany z drzwiami i oknem, nad głową słoneczko i zaczynają zabawę, zanim jeszcze pojawiają się aktorzy. Troszkę onieśmielone, ale spokojne, bo jakże to w tak przytulnym wnętrzu od razu nie poczuć się bezpiecznie? Ola (Marta Parfieniuk-Białowicz), Ala (Edyta Soboczyńska) i Jaś (Mariusz Wójtowicz), uśmiechnięci, wielobarwni, przywitają dzieci i rozpoczną prostą opowieść o kolorach, kształtach, zwierzątkach i wzajemnej sympatii. W barwnej formie wśród przestrzeni gry bez podziału na scenę i widownię mają za zadanie skupienie uwagi najnajów oraz pobudzenie ich ciekawości — i to się im udało wspaniale! Aktorzy zaprezentowali nie tylko teksty stworzone przez siebie, ale przez pokazywanie maluchom elementów scenografii stali się także pedagogami, zwracającymi uwagę na siłę słów „dziękuję, przepraszam”, na odgłosy zwierząt i różnice w barwach oraz kształtach. Bardzo ważnym elementem przedstawienia Przytulaki była również jego trzecia część (po zapoznaniu z nowym otoczeniem i właściwym spektaklem) — czyli zabawa. Mali widzowie muszą przecież odreagować emocje powstałe w trakcie oglądania: przez pół godziny były uczone, iż nie wszędzie można wejść, wszystkiego dotknąć, że spektakl należy oglądać ze swej poduszeczki, z objęć rodziców, nie ingerując w grę aktorów. W finale szkrabom wolno już było wkroczyć w przestrzeń sceniczną i bawić się do woli elementami scenografii — słowem, z odbiorcy stać się twórcą. Obserwowałem skupienie na twarzach dzieciaków podczas spektaklu, potem ich radość z zabawy, wreszcie zadowolenie i zaskoczenie rodziców, że aktorom na tak długi czas udało się skupić uwagę ich dzieci. Warto zabrać swoje Maleństwo do Baja i cieszyć się tym, jak niesamowicie potrafi chłonąć teatr! ARKADIUSZ STERN Przytulaki M. Parfieniuk-Białowicz / E. Soboczyńska / M. Wójtowicz premiera 3 grudnia 2011 Teatr Baj Pomorski

Ofelie w zielonym sosie

Szlag na miejscu mógłby trafić uznanego poetę (ale los sprawił, iż umiera na raka), gdyż niewielu pamięta jego nazwisko — wie za to dobrze, czyim był mężem. Ted Hughes ponad trzy dekady temu został wdowcem po Sylwii Plath, dziś odchodzi zjadany nie tylko przez złośliwe komórki, ale i przez owianą tajemnicą samobójczą śmierć żony. I nie on jest głównym bohaterem tego dramatu, to o niej — o Sylwii — przypominają stojący w rogu piekarnik, jej wiersze rosnące w donicach i wreszcie duch poetki. Jednak nie tylko — parze poetów na scenie towarzyszą „Kobieta-geniusz!” swej epoki Camille Claudel wraz z rzeźbiarzem impresji Augustem Rodin oraz pisarze Zelda i Francis Scott Fitzgeraldowie. Taki mix silnych osobowości i talentów z różnych epok, podlewany chorobami psychicznymi kobiet, wymagać musi od widza sporej wiedzy na temat jego bohaterów oraz niezłego samozaparcia. Dramat Jolanty Janiczak Ofelie na scenie Teatru Horzycy wyreżyserował Wiktor Rubin — specjalista od malowania projektów grubym pędzlem formy, którą od początku widać na pierwszy rzut oka. Zanim postaci dramatu pojawią się na scenie, zobaczymy dość tajemniczą sylwetkę Człowieka z Lasu (Łukasz Ignasiński) rąbiącego drewno — może symbol macho albo tego, który był zdolny pokonać w sobie destruktywnego diabła, może jednak tylko dekoratywu z siekierą, nie wiadomo… Tak samo, jak domyślać się można wielu niejasnych przesłań w głównych postaciach, ot choćby w Sylwii Plath (Daniel Chryc), zjawiającej się jak duch w białym malarskim stroju za plecami widowni, by zanim wejdzie w sylwetkę poetki, najpierw stanąć nago na scenie. Rola

napisana przez Janiczak specjalnie dla aktora wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego wyraźnie wybija się in plus (przede wszystkim emocjonalnie) na plan pierwszy przedstawienia: Plath jest ironicznie zdesperowana do odebrania sobie życia, tylko dzięki temu pozostanie młoda w pamięci czytelników — a przy tym kuriozalnie silna i wewnętrznie ustabilizowana. W zawiłych, przeintelektualizowanych monologach, przeplatanych formalnymi akcentami, Plath i pozostałe kobiety starają się udowodnić, jak destruktywne było życie u boku (według nich mniej zdolnych) za to bardzo sławnych mężczyzn — w spektaklu jednak nijakich i papierowych. Fitzgerald (Tomasz Mycan), wiecznie pijany, stara się zarobić na zachcianki Zeldy (Jolanta Teska), August Rodin (Grzegorz Wiśniewski) nieustannie dowodzi swej rzeźbiarskiej wyższości nad Claudel, a Teda Hughesa (Matylda Podfilipska) gryzą wyrzuty sumienia za ten piekarnik Sylwii. Sekstet artystów monologuje, nakłada na siebie, nużą, dłużą, nie zrywają masek — taki brak emocjonalnej saturacji zmęczyć może niejednego widza. Wina pewnie tkwi w samym tekście Janiczak, ale i sama koncepcja reżysera, w której forma mocno przerasta ideę (z założenia feministycznego apelu), również nie mogła spektaklowi pomóc. Deficytu zwrotów akcji, monotonnego tempa spektaklu nie ożywia także niewiele wnosząca postać Arielii (granej przez Annę Romanowicz-Kozanecką), kapłanki łączącej wszystkich w swoistym procesie zbierającym ich tu i teraz. Ciekawie (poza Danielem Chrycem) zaistniała na scenie Agnieszka Wawrzkiewicz jako Assia (w rzeczywistości rywalka Plath) — a w dramacie kobieta pirania, wysysająca w zidiociałym stylu twórczość ze zdolnych autorek. W przedstawieniu brakuje muzyki: godna zapamiętania pozostanie tylko piosenka śpiewana przez Camille Claudel (Aleksandra Bednarz) do mokrego mikrofonu; wizualnie zaś garnitur Fitzgeralda i… powtarzalne zielone wzorki w elementach scenografii z placu budowy autorstwa Mirka Kaczmarka. Oraz kilka lepszych scen: choćby ta, gdy zamknięta od lat w szpitalu psychiatrycznym Claudel woła o ratunek spod czarnej folii, jak z podziemi. W kolejnej (finałowej) scenie aktorzy z tej folii stworzą grób Assii. „Umieranie jest sztuką, jak wszystko, robię to doskonale” — taki napis widzimy na rozstawionych przez Człowieka z Lasu kawałkach drewna. Wiktor Rubin wystawił sztukę z ciekawymi pomysłami tylko dla oka — jako teatr z przesłaniem okazała się jednak daleka od doskonałości. ARKADIUSZ STERN Ofelie / Jolanta Janiczak reż. Wiktor Rubin premiera 13 listopada 2011 Teatr im. W. Horzycy

>>83



SONIA SZÓSTAK

LIFE ON MARS? jest studentką Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej. Od ponad roku współpracuje z magazynem „K MAG”, którego okładka ze zdjęciem jej autorstwa została zaliczona przez prestiżowy Le Book do „Best of magazine covers by Le Book 2010”. Na koncie ma już m.in. prezentację swoich prac na Poland Fashion Week 2010 na wystawie Young Fashion Photographers Now. W 2011 roku została nominowana przez magazyn „FASHION” w kategorii Najlepszy debiutujący fotograf. Często współpracuje z muzykami, ostatnio zajęła się również filmem. Jej prace można zobaczyć na www.soniaszostak.com






:






:




>>warsztat qlinarny

Szybko i karnawałowo

>> >>98

Kolejny rok minął niesłychanie szybko. Czy Wy też macie wrażenie, że z czasem lata biegną o wiele, wiele prędzej? Kiedyś można było zrobić w ciągu dnia tyyyyyle, a dziś? Nie lubię pędzącego świata. Dlatego w kuchni jestem zwolenniczką slow foodu, który szczególnie kultywuję w weekendy. To wcale nie znaczy, że w środku tygodnia jadam mrożonki z mikrofali. Nawet nie mam mikrofalówki! Wolę raczej kuchnię włoską albo mało wymagające szybkie dania rodzimej kuchni polskiej. No tak, ale co zrobić, żeby w trakcie karnawału, kiedy urządzamy zabawy, oprócz długiego stania w kuchni znaleźć czas i siłę, by poskakać na parkiecie? Mam i ja swoją receptę. Przede wszystkim trzeba menu na spokojnie przemyśleć. Przyda się kilka zakąsek i przekąsek na zimno. Trochę tłuszczyku, ale nie za dużo, żeby alkohol wchłaniał się stopniowo. Trochę owoców, żeby cukry proste ułatwiły metabolizm alkoholu, a do tego trochę kwasu z cytrusów — też dla alkoholowego metabolizmu. Do alkoholu nie zachęcam, nie odradzam: jak jest — to dobrze, jak go nie ma — też dobrze! Myślę, że warto podać choćby jedną ciepłą przekąskę, danie, które przygotujemy wcześniej tego samego dnia, a na chwilę przed podaniem odgrzejemy. Może to być zupa, zapiekanka czy danie mięsne, jak np. Strogonow. Przyda się i deser w formie lodów albo ciasta. Choć ja za chipsami nie przepadam, to na imprezie na pewno znajdą się ich zwolennicy. Ale tego typu gotowce wymagają przecież jedynie kilku sekund: na otwarcie opakowania, znalezienie naczynia i wsypania do niego zawartości. Rozplanujmy wszystko spokojnie i powoli, najlepiej na dzień przed. Przemyślmy zakupy i w dniu zabawy nie zapomnijmy o nastawieniu budzika! Zróbmy listę — co trzeba wyciągnąć z zamrażarki, w jakiej kolejności robić koreczki, sałatki, tak by wszystko było jak najświeższe. Zobaczmy, co mamy w słoikach z przetworami — na pewno sprawdzą się grzyby czy śliwki marynowane. Mimo zaplanowania, rozplanowania i zrobienia długiej listy będzie się liczyło to, żeby małym kosztem zrobić coś szybkiego, pysznego i efektownego. Dlatego ja proponuję dzisiaj bardzo proste i ciekawe pomysły na karnawałowe przyjęcie. Nie możemy też zapomnieć o własnej kreacji, dobraniu muzyki stosownej do rodzaju imprezy, jaką szykujemy, oraz nakryciu stołu — najlepiej w stylu szwedzkim. Goście i tak w końcu znajdą sobie miejsce, by gdzieś zasiąść. Nie zapomnijmy o dobrym nastroju i apetycie nie tylko na te jadalne pyszności, ale i na zabawę do białego rana. Z doświadczenia wiem, że rozplanowane zaplecze kuchenne daje miłą i spontaniczną atmosferę wśród gości. W końcu i my możemy bezkarnie posiedzieć! Muszę przyznać, że wszystkie zdjęcia w aktualnym Warsztacie zostały wykonane właśnie na imprezie, więc jeśli gdzieś wkradła się w obiektyw nieostrość to… dobrze! Życzę Wam pysznych i nieostrych wspomnień z tegorocznego karnawału! MARTA MAGRYŚ Kulturoznawczyni, zabytkoznawca i muzealnik. Z zamiłowania kucharka i amatorka kuchni fusion. musli magazine


>>warsztat qlinarny

SZASZŁYKI HAWAJSKIE 2 pojedyncze filety z piersi kurczaka ananas (świeży lub w puszce) sól pieprz tymianek patyczki do szaszłyków

WINOGRONA I MANDARYNKI W CZEKOLADZIE Kiść winogron Kilka mandarynek Tabliczka gorzkiej czekolady Tabliczka białej czekolady

Kurczaka kroimy w długie paski. Nabijamy na patyczki kawałek paska i przekładamy kawałkami ananasa — tak by stworzyć wijące się mięso kurczaka z góry na dół pomiędzy ananasem. Przyprawiamy wszystko solą, pieprzem i tymiankiem i grillujemy na patelni. Dobre na ciepło i zimno.

Winogrona myjemy, a mandarynki obieramy i dzielimy na cząstki. Czekolady rozpuszczamy w kąpieli wodnej (w oddzielnych naczyniach). Winogrona maczamy w białej czekoladzie, a mandarynki w ciemnej — tak by zanurzona była jedynie połowa owocu. Następnie odkładamy do zastygnięcia i podajemy.

ŚLIWKI W BEKONIE 10 plastrów cienkiego boczku 20 śliwek suszonych (najlepiej kalifornijskich) pieprz cayenne wykałaczki

TARTA ZE SZPARAGAMI Plastry boczku rozkładamy na desce, każdy przekrajamy wzdłuż na pół. Posypujemy pieprzem, kładziemy śliwkę i zawijamy. Przekłuwamy całość wykałaczką. Śliwki wrzucamy na patelnię (najlepiej grillową, choć może być też zwykła) i smażymy. Można podawać na ciepło, ale równie dobrze smakuje na zimno.

Na tartę: 200 g mąki 100 g masła 1 jajko 2-3 łyżki zimnej wody sól do smaku

>> Na farsz: ugotowane białe szparagi (świeże lub ze słoika) 250 g sera ricotta 2 łyżeczki musztardy Dijon 60 g startego parmezanu szklanka kwaśnej śmietany 3 jajka 1 mała cebula sól pieprz cayenne

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180°C. Mąkę przesiewamy, wysypujemy na blat. Dodajemy masło i całość kroimy nożem — jak każde ciasto kruche. Po uzyskaniu konsystencji przypominającej piasek dodajemy jajko, sól, wodę i szybko zagniatamy, żeby się zbyt mocno nie ogrzało od temperatury rąk. Ciasto wałkujemy i wykładamy nim formę na tartę o średnicy 25 cm. Wstawiamy ciasto

na 10 minut do piekarnika, by się trochę podpiekło. Następnie robimy farsz. Najpierw kroimy drobno cebulę. Do miski wrzucamy ricottę, połowę parmezanu, jajka, śmietanę, musztardę i posiekaną cebulę. Całość przyprawiamy i miksujemy blenderem na gładką masę. Wyciągamy formę z ciastem z piekarnika. Układamy na cieście szparagi

(niezbyt ciasno — mogą być ułożone promieniście, w paski albo kratkę), a następnie wylewamy na tartę przygotowany farsz. Wkładamy całość do piekarnika i pieczemy aż się zetnie. Na koniec pieczenia posypujemy tartę parmezanem i jeszcze chwilę zapiekamy do zrumienienia. Podajemy na ciepło lub po wystudzeniu. >>99


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

MACIEK TACHER

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

EWA STANEK

pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.

>>100

IWONA STACHOWSKA

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

AGNIESZKA BIELIŃSKA

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

MARCIN ZALEWSKI

rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.

NATALIA OLSZOWA

jest „free spirytem”, który w intencji poprawy waru swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 20 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych mar i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszł i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, moż ści, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niew Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawe rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem właśnie rozgrywa partię szachów z królową.

musli magazine


unków 004 rzeń łości żliwowiary. et dwóch mi

} >>redakcja

JUSTYNA TOTA

GOSIA HERBA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

ARKADIUSZ STERN

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

EWA SOBCZAK

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

KASIA WOŹNIAK

wychowana na Bałutach, sercem torunianka. Polonistka, zakochana w życiu bez wzajemności, przez przypadek PR-owiec. W godzinach urzędowych redaktor, po godzinach — tropicielka absurdów i miłośniczka lat 20. Dźwiękoczuła i światłolubna, kompulsywna czytelniczka. Ze względów humanitarnych już nie śpiewa. Od dwóch lat w Warszawie jej życie bezlitośnie reżyseruje Gombrowicz i na Szaniawskiego się nie zanosi.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

KRZYSZTOF KOCZOROWSKI

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

>>101


http://

>>dobre strony

>>www.vatican.va Wirtualna rzeczywistość

Specjalnie dla naszych drogich Czytelników odbyłem daleką podróż na południe. Wybrałem się do Watykanu, by tam — w bardzo przyjaznej temperaturze i atmosferze — zwiedzić perły architektury sakralnej. Nigdy nie byłem w Watykanie, ba! nigdy nie byłem nawet we Włoszech, a tu taka okazja. Darmowy wstęp do najciekawszych zabytków Stolicy Apostolskiej. Wstukujemy www.vatican.va, wybieramy język, który nam najbardziej odpowiada (niestety będzie musiał to być język obcy), a następnie w lewym dolnym (hmm) rogu klikamy w link, który przynajmniej po angielski głosi „BASILICAS AND PAPAL CHAPELS”. Czeka tam na nas osiem miejsc, które można wirtualnie zwiedzić. Panoramiczne zdjęcia w bardzo wysokiej rozdzielczości dają nam pełną swobodę ruchu, można przybliżać i oddalać obraz, obracać się na wszelkie strony, a do tego wciąż nam towarzyszą chorały gregoriańskie. Polecam Santa Maria Maggiore, piękne wnętrza, średniowieczne freski... A jeśli już o freskach mowa, nie sposób nie odwiedzić tych najsłynniejszych chyba, które wyszły spod ręki geniusza Michała Anioła. Jak można nie zajrzeć do kaplicy Sykstyńskiej? Naprawdę niesamowita sprawa, tylko zarezerwujcie sobie trochę wolnego czasu — niby jesteśmy w domu, ale zwiedzanie wciąga!

>>zagubionyslownik.com Odnaleźć Zagubiony Słownik W dzisiejszych czasach znaleźć w internecie coś, co byłoby w jakikolwiek sposób nowe czy świeże graniczy z cudem. Zagubiony Słownik nie jest czymś takim... ale jest mu do tego naprawdę blisko. Pomysł na tę stronę istniał na długo przed jej założeniem, tyle że w Turcji. W kraju Hagia Sofii i kręcącego się kebapa taka strona istnieje od lat paru — pisano już o niej prace naukowe oraz wielokrotnie w pracach naukowych ją cytowano. Idea polskiej wersji serwisu zakiełkowała w głowie pewnego zakochanego w Polkach i pierogach Turka. Było to ponad rok temu i fruuu... tak powstał zagubionyslownik.com! Czym on jest? „Zbiorem niekoniecznie adekwatnych opisów do niespecjalnie niezbędnych pojęć”, cytując sam słownik. W praktyce jest to zbiór sentencji na dany temat, bardziej lub mniej poetyckich czy filozoficznych, lecz zawsze pokazujących drugie, trzecie (i tak dalej) dno codziennych spraw. Zagubiony jest w całości redagowany przez użytkowników, i tu ciekawostka — w tej chwili związanych głównie z Toruniem. Haseł nie ma jeszcze tylu co Wikipedia, ale też zagubiony Wikipedią nie jest, o czym sam na stronie głównej nas informuje. Zresztą największej internetowej encyklopedii od razu też nie zbudowano. Moim zdaniem idea jest bardzo ciekawa, zachęcam do jej współtworzenia, myślę, że warto ją wypromować, zwłaszcza że hasło „Musli Magazine” już tam istnieje.... GRZEGORZ WINCENTY-CICHY >>102

musli magazine


WSKI SIAKO EJ LE NDRZ RYS. A

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota, Grzegorz Wincenty-Cichy, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski współpracownicy: Hanka Grewling, Alicja Kloska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota, Emilia Załeńska korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>103



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.