Musli Magazine Listopad 2011

Page 1

11[21]/2011 LISTOPAD


{ } słowo wstępne

>>wstępniak

Festiwale, festiwale

L D J

istopad w BiT City upłynie pod znakiem festiwali! Jesienną serię rozpoczniemy w Toruniu 3. edycją Festiwalu Filmowego PRZEJRZEĆ. Tym razem hasłem przewodnim będzie: Moda i Film, które od ponad stu lat w naturalny sposób przenikają się i nawzajem inspirują. Co ciekawe, impreza jest platformą, która prowadzi do spotkania i dialogu ludzi sztuki, kultury i nauki. zień po emocjach modowo-filmowych w podobnej interdyscyplinarnej aurze artystycznego dialogu wystartuje w Bydgoszczy 7th Mózg Festival. Impreza w twórczy sposób prezentuje odkrycia muzyki współczesnej oraz sztuk wizualnych. Co niezwykle cenne, organizatorzy od wielu lat pokazują, jak ważny i inspirujący jest mariaż sztuk. esienne emocje festiwalowe zamknie 19. edycja Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Plus Camerimage, której artystyczne menu przyprawia o wilczy apetyt. Nie wiem jak Wam, ale mi już ślinka cieknie na wyborne kino serwowane przez Hala Hartleya! Ach, festiwale! MAGDA WICHROWSKA

>>2

musli magazine


[:]

>>spis treści

>>2

wstępniak. festiwale, festiwale

>>3

spis treści

>>4 >>22 >>24

wydarzenia. (JT), ANIAL, ARBUZIA, (AB), ARKADIUSZ STERN, AGNIESZKA BIELIŃSKA, (SY), GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

relacja. starzy gniewni [Thymos. Sztuka gniewu 1900—2011] MARTA MAGRYŚ

relacja. problem z Polską [Festiwal Prapremier] ARKADIUSZ STERN, PAWEŁ SCHREIBER

>>26

na kanapie. god bless crisis. MAGDA WICHROWSKA

>>27

gorzkie żale. wszystko na sprzedaż. ANIA ROKITA

>>28

filozofia w doniczce. o czym się nie mówi. IWONA STACHOWSKA

>>29

a muzom. spółka zoo. MAREK ROZPŁOCH

>>30

życie i cała reszta. wóz strażacki na pożar sukni ślubnej KAROLINA NATALIA BEDNAREK

>>31 >>32

elementarz emigrantki. r jak religie. NATALIA OLSZOWA porozmawiaj z nią... moja dusza jest stara bardzo Z ROMĄ GĄSIOROWSKĄ ROZMAWIA MAGDA WICHROWSKA

>>38 >>44

zjawisko. na początku była chuć. KASIA WOŹNIAK porozmawiaj z nią... lubię wyzwania Z MONIKĄ BORZYM ROZMAWIA EWA SCHREIBER

>>50

porozmawiaj z nimi... liczy się muzyka Z HALF LIGHT ROZMAWIA WIECZORKOCHA

>>54

portret. Wim Mertens. to, co widzisz, jest tym, co słyszysz ŁUKASZ WUDARSKI

>>58

porozmawiaj z nimi... wszyscy jesteśmy pokoleniem facebooka Z COOL KIDS OF DEATH ROZMAWIA MAGDA TUTKA

>>66

galeria. ALEKSANDRA WITKOWSKA

>>84

nowości [książka, film, muzyka]. (SY), (ES), ARBUZIA, (AB)

>>87

recenzje [film, muzyka, książka, gra] KASIA WOŹNIAK, MAREK ROZPŁOCH, KAROLINA NATALIA BEDNAREK, KRZYSZTOF KOCZOROWSKI, MAGDA TUTKA, SZYMON GUMIENIK, EWA SCHREIBER, PAWEŁ SCHREIBER, ALICJA KLOSKA

>>96

OKŁADKA: ROMA GĄSIOROWSKA / FOT. AGATA JAGNIĄTKOWSKA / MAKE UP: KASIA WILK

fotografia. monsters are beautiful. PAULINA DUSZCZYK

>>118

warsztat qlinarny. ostatnie chwile ze słońcem. MARTA MAGRYŚ

>>120

redakcja

>>122

dobre strony. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI

>>123

słonik/stopka >>3


>>wydarzenia

listopad

3.11

GALERIA AUTORSKA ALEKSANDER WIDYŃSKI / BEZ TYTULU / SERIA SERIGRAFII

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

OD NOWA

WSPOMNIENIE, PRZESTRZEŃ, A W NIEJ SŁOWO POETY Listopad to nie tylko miesiąc zadumy, ale też i pamięci. Wspomnieniem właśnie tych, którzy odeszli, a jednocześnie poprzez swoją twórczą spuściznę pozostali wśród nas żywi, rozpoczyna się miesiąc w Galerii Autorskiej. Jak podkreślają jej założyciele — Jan Kaja i Jacek Soliński — galeria to nie tylko miejsce spotkań ze sztuką, ale też z przyjaciółmi, o których się nie zapomina. Dlatego też spotkanie poetyckie i jednocześnie wystawa pt. „By nie zapomnieć”, to nie tylko wspomnienie twórczości nieobecnych. „Wciąż uczymy się od innych, zaciągając wobec nich dług wdzięczności. Szczególnego znaczenia nabiera pamięć o nieżyjących twórcach związanych z Galerią Autorską. Każdy z nich pozostawił trwały ślad w naszej świadomości. Ekspozycja i spotkanie poświęcone tym postaciom to znak naszej pamięci” — podkreśla Jacek Soliński. Oddajmy zatem hołd pamięci: ks. prałata Romualda Biniaka, Andrzeja Budziaka, Leopolda Buczkowskiego, Waldemara Byrgera, Kazimierza Hoffmana, Kazimierza Jułgi, Wiktora Kaczmarkiewicza, Zbigniewa Kluszczyńskiego, Hieronima Konieczki, Sławomira Kuczkowskiego, Ireny Kużdowicz, Zbigniewa Lubaczewskie-

go, Ryszarda Milczewskiego-Bruno, Bronisława Zygfryda Nowickiego, Krzysztofa Nowickiego, Zdzisława Polsakiewicza, Andrzeja Przybielskiego, Leona Romanowa, Zofii Rybiańskiej, Lecha Skarżyńskiego, Henryka Słysza, Krzysztofa Solińskiego, Joanny Witt-Jonscher i Edwarda Woyniłłowicza. Gdy w połowie listopada za oknem będzie już zupełnie smutno i szaro, w Galerii Autorskiej na pojęcie szarości właśnie będziemy mogli spojrzeć zupełnie inaczej, a wszystko za sprawą wystawy prac Aleksandra Widyńskiego pt. „Przestrzeń szarości”. Jak wyjaśnia sam artysta: „Umowna przestrzeń szarości to wszystko, co mnie otacza, to życie pędzące w zawrotnym tempie, które staram się mimo wszystko »wyciszyć«, a następnie przetworzone zamknąć we własną indywidualną estetykę. W druku cenię prostotę, środkiem do uzyskania tego stanu jest matryca, która przy swoich ograniczeniach formalnych mimo wszystko daje możliwość porządkowania, estetyzacji płaszczyzny. To propozycja wycieczki w czasie, w obszar niewirtualny, gdzie pion i poziom, rytmicznie powtarzane jako proste znaki graficzne, systematyzują przestrzeń, a przez to przekaz staje się uproszczony i klarowny”. Tego samego wieczoru (17 listopada) w Galerii Autorskiej od-

>> >>4

będzie się spotkanie poetyckie z Jarosławem Jakubowskim — poetą, prozaikiem, dziennikarzem, krytykiem literackim oraz dramaturgiem, którego tekst (o roboczym tytule Pielgrzymi 2012) będzie wystawiony na deskach Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Jarosław, wyprzedzając tych, którzy chcieliby go zapytać o to, dlaczego pisze, ujmując sprawę najprościej, odpowiada: „piszę dlatego, żeby pisać coraz lepiej. DOBRY TEKST zaś nie jest tylko kategorią estetyczną, ale przede wszystkim etyczną. Pisząc, chcę doskonalić swój warsztat, ale też dokonywać rozprawy z sobą samym, jak trafnie wyraził to w jednym z wywiadów prasowych Tymoteusz Karpowicz. Uprawianie literatury po to, by stawać się lepszym albo chociażby mniej złym człowiekiem. Przyznam, że to fascynujący postulat”. (JT) By nie zapomnieć / spotkanie poetyckie i wystawa 3 listopada, godz. 18.00 Przestrzeń szarości / otwarcie wystawy prac Aleksandra Widyńskiego Góra św. Jana / spotkanie poetyckie z Jarosławem Jakubowskim 17 listopada, godz. 18.00 Galeria Autorska

NA O.S.T.R.-O Jeżeli komuś wydaje się, że rap to pozbawione sensu pokrzykiwanie, niemające zbyt wiele wspólnego z muzyką, powinien bliżej przyjrzeć się biografii Adama Ostrowskiego. Artysta znany szerszej publiczności jako O.S.T.R. jest absolwentem Akademii Muzycznej w Łodzi, a także laureatem kilku renomowanych konkursów skrzypcowych. Ostrowski to jednak przede wszystkim raper i producent. Jego przygoda z hip-hopem rozpoczęła się, kiedy miał 12 lat — w tym czasie za cały sprzęt wystarczał mu radiomagnetofon „Kasprzak”. Koncerty tego wykonawcy nie przechodzą bez echa — O.S.T.R. wypełnia kluby po brzegi. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że jest niezwykle spontaniczny podczas występów na żywo i nie ogranicza się do sztywnego repertuaru. 22 lutego 2011 roku nakładem wytwórni muzycznej Asfalt Records ukazał się najnowszy, już jedenasty, studyjny album wykonawcy. Płyta jest alternatywą wobec współcześnie panujących trendów, za sprawą których hip-hop stał się częścią muzyki rozrywkowej. W warstwie muzycznej O.S.T.R. połączył jazzowo-funkowe sample z mocnym brzmieniem bębnów oraz analogowym brzmieniem klawiszy i skrzypiec. ANIAL O.S.T.R. 3 listopada 2011, godz. 20.00 Od Nowa musli magazine


>>wydarzenia

listopad

4.11

DWÓR ARTUSA

24.11 ESTRADA

FOT. MATERIAŁY PRASOWE / DWÓR ARTUSA

OD NOWA

CZERWIEŃ COMY

APETYT ROŚNIE W MIARĘ JEDZENIA! Za nami już półmetek Festiwalu FORTEpiano. Październik w Dworze Artusa zaostrzył nam apetyt na kulturalne wydarzenia i wszystko wskazuje na to, że listopad będzie nie mniej wyśmienity. Zacznie się mocnym akcentem, bo już 4 listopada organizatorzy zaserwują nam koncert Marcina Wyrostka. Wirtuoza akordeonu wesprze formacja Coloriage, a usłyszymy smakowity mix muzyki klasycznej i jazzowych standardów ze szczyptą folku. Dwa dni później do Sali Wielkiej Dworu Artusa zawitają Janina Ochojska i siostra Małgorzata Chmielewska, bowiem FORTEpiano to także znakomita platforma do spotkań i rozmów mieszkańców Torunia z niezwykłymi osobowościami. 11 listopada temperaturę podniesie koncert Carrantuohill & Reelandia. Przedstawienie Touch of Ireland to bez wątpienia unikatowe wydarzenie artystyczne, w niezwykły sposób łączące bogatą muzyczną tradycję Celtów z widowiskowym tańcem irlandzkim. Temperatura nie opadnie, bowiem dwa dni później oliwy do ognia doleje spotkanie z diabelnie inteligentną pisarką i założycielką Partii Kobiet

— Manuelą Gretkowską, z którą rozmawiać będzie Karina Obara. W którą stronę pobiegnie rozmowa? Warto sprawdzić! 18 listopada w kabaretowo-muzyczny nastrój wprowadzi nas aktor Andrzej Grabowski. Dwa dni później Dwór Artusa gościć będzie dziennikarza i publicystę Grzegorza Miecugowa. Spotkanie poprowadzi Tomasz Pasiut. 25 listopada toruński festiwal zakończy niezwykły koncert trzech toruńskich muszkieterów sceny: Mariusza Lubomskiego, Bogdana Hołowni i Adama Nowaka. Będziecie? Chyba nie macie wyjścia, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia!

W piątkowy wieczór 4 listopada w toruńskiej Od Nowie oraz w czwartek 24 dnia miesiąca w bydgoskiej Estradzie z pewnością będzie można zaszaleć. Na scenach klubów pojawi się bowiem łódzka Coma, która właśnie rusza w trasę promującą ich najnowsze wydawnictwo. Piąty, niezatytułowany krążek grupy nazywany jest czerwonym albumem (w nawiązaniu do koloru okładki). Płyta ukazała się 17 października nakładem wytwórni muzycznej Mystic Production. Pierwszy singiel Na pół dostał bardzo dobre recenzje, warto więc przyjść na któryś z koncertów grupy, aby na żywo posłuchać, czy inne piosenki są na podobnym, równie wysokim poziomie. Oczywiście muzycy zagrają również starsze i dobrze znane fanom kawałki. Jednak na koncertach warto pojawić się nie tylko ze względu na dobrą muzykę. Tradycyjnie występy na żywo zespołu podkreślać będzie oprawa wizualna, która w przypadku Comy zawsze stoi na najwyższym poziomie. Specjalne oświetlenie doda mocy jednemu z najbardziej energetycznych bandów na polskiej scenie.

Czy czerwony kolor to początek rewolucji, czy dobrze znana i tradycyjna Coma? Przekonajcie się sami. (AB) Coma 4 listopada, godz. 19.00 Od Nowa 24 listopada, godz. 20.00 Estrada

>>

ARBUZIA

Festiwal FORTEpiano / listopad 2011 Centrum Kultury Dwór Artusa

>>5


>>wydarzenia

4.11

4-27.11

MÓZG

5.11 NRD

W NOWOJORSKIM STYLU

GDZIEKOLWIEK JESTEŚ Już na początku listopada Galeria Wozownia zaprasza na otwarcie dwóch nowych wystaw. Pierwszą z nich jest projekt artystyczny „Gdziekolwiek jesteś” z udziałem trzech autorów wywodzących się z różnych środowisk twórczych i akademickich: Tomasza Matusewicza z Poznania, Krzysztofa Mazura z Torunia i Bogdana Wajberga z Łodzi. Projekt artystów został przygotowany w oparciu o bazę organizacyjno-techniczną położoną na terenie gospodarstwa we wsi Biskupice niedaleko Torunia, a jego podstawowym celem jest przygoda artystyczna w odpowiednio dobranym towarzystwie, gdzie dobór jest podstawowym kryterium określającym charakter projektu. Niedokończona fraza „Gdziekolwiek jesteś” nie jest pytaniem ani stwierdzeniem, jak tłumaczy Krzysztof Mazur. Otwiera raczej przestrzeń, w której można próbować określać miejsca w relacjach przestrzennych bądź geograficznie znaczyć położenia. Kolejną wystawą pokazywaną w cyklu DEBIUTY — prezentującym i promującym młodych twórców, wkraczających dopiero na rynek sztuki — jest „From F. Stories” Moniki Mausolf. To cykl niezwykłych ry-

sunków, które przedstawiają pozornie odrębne historie. Jednak układają się one w całość — opowieść niepokojącą i zaskakującą, w której głównym wątkiem staje się kobieta, szamanka, mistyczka, histeryczka, wariatka. Tytuł tego cyklu nawiązuje do życia dwóch szczególnych kobiet: Barbary Urselin — mitycznej kreatury z głową lwa, oraz błogosławionej Katarzyny Tekakwitha — Irokezki z wojowniczego plemienia Mokhawków, Indianki o twarzy pełnej głębokich blizn. Monika Mausolf jest absolwentką Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, uprawia malarstwo, rysunek oraz tworzy obiekty. W swojej twórczości skupia się przede wszystkim na strukturze i materii; interesuje ją człowiek, uprzedmiotowienie ciała w kulturze oraz szeroko pojęta sztuka feministyczna.

>> >>6

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

MAUSOLF / UPSOWIENIE / 2011 / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

WOZOWNIA

ARKADIUSZ STERN

Gdziekolwiek jesteś / Tomasz Matusewicz / Krzysztof Mazur / Bogdan Wajberg DEBIUTY. From F. Stories / Monika Mausolf 4–27 listopada, Galeria Wozownia

4 i 5 listopada w bydgoskim Mózgu i toruńskim NRD mile widziane będą osoby ceniące niekonwencjonalne podejście do hip-hopu. W ramach promocji swojej nowej płyty Cztery i pół w klubach wystąpią Łona — jeden z najbardziej oryginalnych wykonawców na rodzimej scenie, oraz Webber — producent i znany z niesztampowych podkładów DJ. Obaj pochodzą ze Szczecina, a na muzycznej scenie działają już przeszło dekadę. Początkowo znani byli przede wszystkim jako członkowie legendarnej pomorskiej formacji Wiele CT, z którą w 1999 roku nagrali krążek pt. Owoce Miasta. Już wówczas uwagę słuchaczy zwracał oryginalny styl rapowania i poczucie humoru Łony oraz nawiązujące do nowojorskiej tradycji podkłady muzyczne Webbera. Gdy więc wspólnie przygotowali w 2001 roku krążek Koniec żartów, stało się jasne, że to dopiero początek ich drogi muzycznej. W ich utworach wszystko jest na swoim miejscu — inteligentne teksty, ironia podana z wyczuciem i dystansem oraz żywe, pulsujące beaty. W ciągu kolejnych lat panowie nagrali jeszcze dwa albumy długogrające — Nic Dziwnego z 2004 oraz Absurd

i nonsens z 2007 roku. Mają też na koncie jeden minialbum wydany w roku 2008 — Insert EP. Czy krążek Cztery i pół również będzie tak dobry, czy może jeszcze lepszy? Przekonajcie się sami! AGNIESZKA BIELIŃSKA Łona & Webber 4 listopada Mózg 5 listopada, godz. 20.30 NRD

musli magazine


>>wydarzenia

listopad w mózgu MÓZG

5.11 MINOO

MÓZG

MÓZG

MÓZG

ANIA LIPIEC

DAGADANA

9.11

30.11 THE BIG NOISE ATTACK

SEARCHING FOR CALM

3.11

24.11 MÓZG

SPORA DAWKA ALTERNATYWY — MÓZG W LISTOPADZIE Mózg to bydgoska mekka niezależnych artystów i publiczności, która ceni niebanalną muzykę. Jednak listopad w klubie upłynie nie tylko pod znakiem dobrych koncertów (choć i tych nie zabraknie), ale również teatru, fotografii oraz filmu. W tym miesiącu jako pierwsi zagrają Searching For Calm. Ich muzyczne zainteresowania są niezwykle szerokie, tak więc na ich występie nie powinno zabraknąć celującej w eklektyzm publiczności. W swojej twórczości łączą post rock, jazz, post hardcore, math rock, a niekiedy i noise. Porównywani są do Fugazi, At The Drive In czy The Mars Volta. Ich druga płyta Celestial Greetings, nagrana przy współudziale Pedro Ferreira — człowieka związanego m.in. z Therapy i The Darkness, zebrała fenomenalne recenzje. Formacja grała na Off Festivalu i Nowych Horyzontach, a 3 listopada zawita do Bydgoszczy. Dzień później w Mózgu zagrają Łona i Webber, promując swoją nową płytę Cztery i pół. Warto zajrzeć tam również 5 listopada, ponieważ o godz. 18.00 zaprezentuje się Teatr Krzyk. Artyści przedstawią spektakl Eksploracja, który jest szkicem na temat wyborów, przed który-

mi stajemy, albo iluzji — że takowych dokonujemy. Inspiracją były wydarzenia z historii Polski przed rokiem 1989. Teatr Krzyk chce się dzielić swoją refleksją, pokazując rzeczywistość przez pryzmat pokolenia naszych rodziców. 5 listopada eksperymentalne bity podane na żywo zaserwują DJ Soulitary, Rywacki i Minoo. Czego możemy się spodziewać? Z pewnością energetycznych i elektronicznych dźwięków, przeplatanych hiphopowym groovem. 9 listopada coś dla miłośników folkowych brzmień — w Mózgu wystąpi polsko-ukraiński zespół Dagadana. W tym miesiącu w klubie pojawi się też zespół Low-Cut. Chociaż to zupełnie nowa nazwa na polskiej scenie alternatywnej, grupa nie jest tworzona przez nowicjuszy! Większość składu Low-Cut ma za sobą dziesiątki koncertów w kraju i za granicą. Grupa powstała bowiem na gruzach ostrzeszowskiej kapeli Let The Boy Decide, która zdążyła wydać dwa albumy. Muzycy wracają z nowym wokalistą, nowym materiałem i nową nazwą. W październiku do sklepów trafił ich album LTBD, z którego kawałki usłyszymy na koncercie 10 listopada.

11 listopada będziemy obchodzić Święto Niepodległości. Ten wolny od pracy i nauki dzień możemy zakończyć w Mózgu, gdzie zagra grupa z... Berlina. LAN to elektroniczny pop-rockowy zespół, którego członkowie poruszają się pomiędzy muzyką popularną a eksperymentalnymi rozwiązaniami elektronicznymi. The Duluoz Legend to współczesne nagrania duetu Tomasz Pawlicki i Artur Maćkowiak, które inspirowane są dokonaniami Beat Generation z lat 50. XX wieku, a w szczególności twórczością Jacka Kerouaca. Będzie ich można posłuchać 12 listopada. Dzień później zagra Et Tumason — islandzki artysta, który bardzo lubi koncertować w naszym kraju. Gra najdzikszego delta-bluesa, jakiego tylko można zagrać na akustycznej gitarze. Z zimnej Islandii przeniesiemy się na Białoruś — 22 listopada w Mózgu zagra Gurzuf. Tworzą go Egor Zabelov i Artem Zalesskiy. Pierwszy z nich jest prawdziwym wirtuozem akordeonu guzikowego, drugi natomiast znakomitym perkusistą, dbającym o rytm oraz puls zespołu. Twórczość grupy to niezwykle oryginalna i wybuchowa mieszanka muzyki klasycznej, jazzu, wschodniego folku, a nawet punk rocka i hip hopu.

24 listopada w Mózgu zrobi się filmowo — w ramach KINA TRZECIE OKO „Nowe oblicza polskiej animacji” będziemy mogli zobaczyć filmy, które powstały w ostatnich latach w legendarnym łódzkim Semaforze. Po projekcji do swojego intymnego świata zaprosi nas poznańska artystka Anita Lipiec. Fotografka zaprezentuje własną wizję rodziny wolną od wykluczenia. A wszystko to w kameralnym otoczeniu czarnej sali klubu, gdzie każdy z nas przymierzy swoją postać do osobiście wybranej rodziny, a może nawet stanie się jej członkiem. 25 listopada zagra rockowo-folkowa wizytówka Śląska, czyli zespół Koniec Świata. Zaś 27 listopada coś dla miłośników jazzu — najgorętsza i najbardziej nieprzewidywalna „marka” na krajowym improwizatorskim podwórku, czyli warszawski zespół Levity. 30 listopada na „koncercie powiedzmy andrzejkowym” zagra grecka formacja The Big Nose Attack. Ich twórczość można umieścić gdzieś pomiędzy dokonaniami Black Keys a The White Stripes. Umiejętnie łączą klasykę gatunku z własnymi muzycznymi poszukiwaniami. Brzmi ciekawie, a więc do zobaczenia w Mózgu!

>> AGNIESZKA BIELIŃSKA

>>7


>>wydarzenia

5.11

5.11

ESTRADA

„POLSKIE MIĘSO”, CZYLI 100 PROCENT MUZYKI

METAL Z TRADYCJAMI

KSIĄŻNICA

FOT. MATERIAŁY PROMOCYJNE

OD NOWA

Zespołu T.Love nikomu przedstawiać nie trzeba. Muniek Staszczyk z kolegami zawita do Torunia w ramach trasy „Polskie Mięso 2011”, która obejmuje kilkanaście innych polskich miast, a także Londyn, Hagę, Vianden i Luksemburg. Dzisiaj T.Love to symbol, wręcz legenda polskiego rocka. Od 1982 roku grupa cieszy się niesłabnącą popularnością, a ich muzyka zachwyca coraz młodszych fanów. We wrześniu tego roku do rozgłośni radiowych trafiła piosenka Polskie mięso promująca box T.Lovestory. Zawiera on kompletną dyskografię zespołu z katalogu Emi Music Poland. W ręce fanów trafia więc 14 monograficznych płyt oraz dwa krążki bonusowe, w tym Polskie mięso — premierowe CD zawierające 13 niepublikowanych nagrań z lat 1999—2009 oraz trzy nowe piosenki nagrane przez grupę w różnych studiach wiosną bieżącego roku. Nie lada gratką będzie także drugi bonusowy krążek, a konkretnie DVD zawierające wszystkie klipy T.Love z lat 1989—2011. Gościem specjalnym trasy jest Robert Brylewski (Kryzys, Brygada Kryzys, Armia). Jako support zagra punkowa legenda z Częstochowy — zespół Shamboo.

Już na początku listopada w ramach trasy PozerKill 4ever Tour w Estradzie wystąpią: amerykański zespół Hirax, który powraca po genialnym występie na Silesian Massacre Festival vol. 2 w Katowicach, oraz niemiecki Assassin, który wydał właśnie nowy, czwarty album studyjny Breaking The Silence. Hirax to amerykański thrash metalowy zespół, doskonale znany miłośnikom ostrego grania. Historia grupy rozpoczęła się w 1984 roku pod wodzą wokalisty Katona W. De Pena, który grywał w Phantasm, L.A Kaos oraz House of Suffering. Zespół koncertował z takimi formacjami jak Slayer, Metallica czy Exodus. Grająca thrash metal grupa Assassin, podobnie jak Hirax, jest obecna na scenie już od ponad 25 lat. Formacja powstała w 1983 roku w Düsseldorfie, jednak jej historia nie była usłana różami. Artyści rozstali się w 1989 roku — po kradzieży, w wyniku której stracili cały swój sprzęt. Wznowili działalność w 2002 roku i od tego czasu dość sporo koncertują. Będzie to ich pierwsza wizyta w Polsce od 2006 roku, kiedy to spotkali się z bardzo ciepłym przyjęciem. Tego wieczoru zagrają także: rybnicki zespół The Crossroads, który

>> ANIAL

T.Love 5 listopada 2011, godz. 19.00 Od Nowa

>>8

WSPOMNIEŃ CZAR przygotowuje się do wydania debiutanckiego albumu, bydgoska grupa Deathinition oraz warszawska Rusted Brain. Tego wieczoru w Estradzie z pewnością nie zabraknie fanów dobrego metalowego brzmienia. (AB) PozerKill 4ever Tour 5 listopada, godz. 18.00 Estrada

Co prawda Pora Feminizmu i Pora Prozy tegorocznego Festiwalu 4 Pory Książki za nami, jednak przygody z literaturą i żywym słowem Książnica Kopernikańska nie zamierza kończyć — przed nami dwa bardzo ciekawe spotkania listopadowej Pory Wspomnień. Już 7 listopada Toruń odwiedzi Beata Tadla, dziennikarka TVN24 oraz autorka zbioru wywiadów Pokolenie ’89, czyli dzieci PRL-u w wolnej Polsce. Jest to zestaw kilkudziesięciu rozmów z polskimi aktorami, muzykami, artystami, politykami i dziennikarzami, którzy w dorosłość wchodzili właśnie po 1989 roku, a wśród nich m.in. Piotr Adamczyk, Kayah czy Magda Mołek. Festiwal zamknie Dariusz Michalski, który 8 listopada będzie promował swoją najnowszą książkę o Kalinie Jędrusik. Autor sięgnął do rozmów z najbliższymi przyjaciółmi i rodziną aktorki, do recenzji prasowych, wywiadów, niepublikowanych faktów oraz własnych notatek sporządzonych podczas spotkań z artystką. Zapowiada się ciekawy wieczór, tym bardziej że Dariusz Michalski portretował już takie nazwiska jak: John Lennon, Czesław Niemen czy Alina Janowska. (SY) Beata Tadla / 7 listopada, godz. 18.00 Wyższa Szkoła Bankowa Dariusz Michalski / 8 listopada, godz. 18.00 Książnica Kopernikańska

musli magazine


>>wydarzenia

8.11

9.11 MÓZG

BAS DLA WTAJEMNICZONYCH

MŁODZI, ZDOLNI, Z PRZYSZŁOŚCIĄ Tak jak w większości zup bazą jest bulion, tak w Dagadanie bazą muzyczną jest jazz — to pewne. Ale znowu, podobnie jak z bulionem, możemy zrobić wszystko — od sosu, przez kotleta, aż po ogórkową — tak to trio z jazzem robi, co chce. Dokłada elektroniki, śpiewa folkowo, przyprawia hip- hopem... Baza jest w jej przypadku sama w sobie na tyle smaczna, że wszelkie późniejsze zabiegi nie są w stanie zepsuć tej muzyki. Płyty Dagadany są tworami niezwykłymi, godnymi polecenia każdemu. Grupa grająca swoje utwory na żywo to wydarzenie, na którym powinna być sprawdzana lista obecności, powinno się ono znaleźć w kanonie tych eventów, bez udziału w których nikt nie będzie mógł powiedzieć o sobie, że lubi muzykę. Zespół tworzą dwie niezwykle sympatyczne dziewczyny — Daga Gregorowicz, odpowiedzialna za elektronikę, i Dana Vynnytska, grająca na klawiszach. Obie również raczą słuchaczy swoimi pięknymi głosami. Składu dopełnia strasznie przystojny Miko Pospieszalski („z tych Pospieszalskich”), który odpowiada za bas i jego tłustość. Podczas koncertów grupa korzysta

FOT. DARIUSZ KALBARCZYK

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

LIZARD KING

z wielu instrumentów, których wcześniej nikt by nie podejrzewał o to, że można z nich wydobyć dźwięk. Zabawki dla niemowląt, narzędzia kuchenne, jakieś rury... Formacja odniosła już tyle sukcesów poza granicami Polski, że fakt, iż u nas wciąż nie jest jeszcze tak popularna, jak na to zasługuje, powinien być powodem do wstydu i ogłoszenia żałoby narodowej. Mam nadzieję, że zmieni się to już niedługo, Dagadana bowiem otrzymała Fryderyka 2011 za najlepszy album folk/muzyka świata.

Być jak Krzysztof Ścierański — to marzenie każdego adepta gitary basowej. Rzeczywistość niesie jednak rozczarowanie, bowiem trudno jest osiągnąć poziom reprezentowany przez tego wirtuoza. Ścierański udowadnia, że gitara basowa to nie tylko cztery lub pięć strun, z których wystarczy wykrzesać trzy dźwięki, by spocząć na laurach. Artysta zadebiutował na profesjonalnej scenie w 1976 roku w grupie Laboratorium. Współpracował z najwybitniejszymi polskimi jazzmanami (m.in.: ze Zbigniewem Namysłowskim, z Ewą Bem, Tomaszem Stańko, grupą String Connection), a także muzykami rockowymi (Johnem Porterem, Republiką, Wilkami), co świadczy o jego nieprzeciętnych umiejętnościach. Brał udział w nagraniu kilkudziesięciu płyt. Prawie nieprzerwanie od 1982 roku uznawany jest przez czytelników magazynu „Jazz Forum” za najlepszego gitarzystę basowego w kraju. Jego gra charakteryzuje się nieprawdopodobnym bogactwem brzmień, dynamiką i wirtuozerią. Okazja, by podziwiać go na żywo, nadarzy się już niebawem, 9 listopada, w Od Nowie. Ten koncert dla wszystkich prak-

tykujących basistów może być czymś na kształt filmu instruktażowego pod tytułem „Jak grać”. ANIAL Krzysztof Ścierański 9 listopada 2011, godz. 20.00 Od Nowa

>>

GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Dagadana 8 listopada, godz. 20.00 Lizard King 9 listopada, godz. 21.00 Mózg

>>9


>>wydarzenia

13.11

11.11

10.11

MÓZG

OD NOWA

NAJWIĘKSZA MNIEJSZOŚĆ Ech, Islandia. Wyspa, której na wielu mapach świata przez długi czas nie było. Kraj, którego populacja jest tylko o jedną trzecią większa niż liczba ludności Torunia. Przez pół roku jest tam ciemno, żeby potem, przez następne pół, było szaro. Islandia. Björk, Mum, Sigur Rós, wymieniać dalej? Tam jest tylu genialnych muzyków, że idąc do klubu w Reykjaviku w piątek, z pewnością trafię na dobrą muzykę. Największą mniejszością narodową na Islandii są Polacy, a najpopularniejszym słodyczem jest Prince Polo. Może dlatego ET Tumason tak sobie nasz kraj upodobał. Obecna trasa koncertowa jest już jego szóstą w Polsce! Jego występy są najniezwyklejszą ucztą bluesową, jaką tylko sobie można wyobrazić. Sam jeden ze swoją gitarą, na której gra ponoć od piątego roku życia, hipnotyzuje publikę, popijając piwem każdą piosenkę. Jak to się dzieje, że Islandczyk pije jak Polak, nikt nie wie. W Toruniu przed ET zagra warszawska Neurasja, której płyta studyjna będzie miała premierę dzień wcześniej. Choć trasa promująca ten album ma wystartować później, to toruński koncert z pewnością będzie ważny jako rozrusznik. Uczta muzyczna w stylu kuchni fusion.

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

ORYGINALNY MELANŻ W czwartkowy listopadowy wieczór, poprzedzający jakże wyczekiwany długi weekend, w NRD zagra Woody Alien. Ten poznański duet znany jest nie tylko z ciekawej, nawiązującej do znanego reżysera nazwy, ale również z nietuzinkowego podejścia do muzyki. Z całą pewnością nie można im bowiem odmówić oryginalności. Ich muzyczny melanż (od jazz-core, przez noise, aż po punk) zyskał niemałą rzeszę entuzjastów. Zespół bardzo dużo koncertuje w Polsce, Czechach i Niemczech. Ostatnio zagrał na prestiżowym festiwalu w Barcelonie „Primavera Sound”. Ten band ma naprawdę spore doświadczenie — założony przez Marcina Piekoszewskiego (który gra równolegle w Plum i Houdini) i Daniela Szweda (udzielającego się również w formacji Mothra) gra razem już od 20 lat. Woody Alien dość długo pracował nad własnym, charakterystycznym brzmieniem, a owoce wieloletniej współpracy Marcina i Daniela będziemy mogli usłyszeć już 10 listopada.

>> GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

ET Tumason 9 listopada, godz. 20.00 / Lizard King 13 listopada, godz. 21.00 / Mózg

>>10

AGNIESZKA BIELIŃSKA

Woody Alien 10 listopada, godz. 21.00 NRD

FOT. SŁAWOMIR NAKONECZNY

9.11

LIZARD KING

POSTRASZĄ W TORUNIU Kiedy Grabaż i Kozak w roku 2002 powoływali do życia formację Strachy Na Lachy, zapewne nie przypuszczali, że projekt ten aż tak przypadnie do gustu słuchaczom. Jednak stało się. Obecnie Strachy Na Lachy to jeden z najpopularniejszych zespołów grających muzykę w założeniu zarówno do zabawy, jak i pod zadumę — przeze mnie zwaną po prostu studencką. Strachy Na Lachy to idealny zespół na imprezę w klubie studenckim, na koncert w ramach juwenaliów czy do posłuchania z dziewczyną na kanapie. Na pierwszej płycie Strachów, obok piosenek autorstwa Grabaża, znalazły się kultowe szlagiery z minionych epok: piosenka z filmu Stawiam na Tolka Banana oraz kompozycja Krzysztofa Komedy do słów Agnieszki Osieckiej Nim wstanie dzień z pierwszego polskiego westernu Prawo i pięść. Kolejne płyty zespołu — Piła Tango, Autor (z piosenkami Jacka Kaczmarskiego) oraz Zakazane piosenki — umocniły pozycję grupy na krajowym rynku muzycznym. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Grabaż jest laureatem Paszportu przyznawanego przez tygodnik „Polityka”.

Najnowsza płyta Strachów, zatytułowana Dodekafonia, miała premierę w lutym 2010 roku. Co takiego porywa tłumy i przesądza o wyjątkowości twórczości Grabaża i spółki? Należałoby zacząć od skojarzenia z Pidżamą Porno, ponieważ założyciele Strachów to zarazem twórcy Pidżamy. Analizując twórczość obu tych zespołów, można natknąć się na wiele analogii, które dodatkowo podsyca charakterystyczny głos Grabaża. Można więc powiedzieć, że Strachy Na Lachy to wersja light Pidżamy Porno. Nie ulega wątpliwości, że koncert w Toruniu podsyci apetyty wielu melomanów. To bardzo miły akcent i ciekawa propozycja na spędzenie zimnego, listopadowego wieczoru. ANIAL Strachy Na Lachy 11 listopada 2011, godz. 19.00 Od Nowa

musli magazine


>>wydarzenia PREMIERA

12.11

13.11 TEATR HORZYCY

999 / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

OD NOWA

OFELIE

PUNKOWA LEGENDA Punk’s not dead! — chciałoby się zakrzyknąć w obliczu takiego koncertu. 12 listopada w Od Nowie nie powinno zabraknąć entuzjastów starego, dobrego punk rocka. Tego typu imprezy łączą pokolenia, należy więc spodziewać się udziału dzieci, rodziców i dziadków — słowem, całych rodzin. A wszystko za sprawą wizyty w Toruniu legendy punk rocka z Wielkiej Brytanii, która wystąpi w ramach HRPP Festival. Zespół 999, bo o nim mowa, utworzyli w 1976 roku Nick Cash i Guy Days. Wkrótce dołączyli do nich Jon Watson grający na basie i perkusista Pablo LaBritain, który wcześniej grał na perkusji w The Clash. Grupa pierwotnie znana była jako The Dials, potem jako The Fanatics i 48 Hours. Kiedy The Clash nagrali utwór 48 Hours, Nick i spółka zdecydowali się zmienić nazwę na 999. Od 1991 roku stałym basistą w 999 jest Arthuro Bassick z The Lurkers. W 1978 roku ukazał się debiutancki album grupy 999, który bezsprzecznie zaliczany jest już obecnie do klasyki punk rocka. Pozostałe wydawnictwa ugruntowały pozycję zespołu. 999 wielokrotnie występowali w USA i Europie, w tym dwukrotnie w Polsce. Podczas toruńskiego koncertu na perkusji

zagra były perkusista The Clash — Pablo LaBritain. Oprócz 999 na scenie klubu Od Nowa zaprezentują się The Lurkers, DDT, Moskwa, Rejestracja oraz Aberdeen. W trakcie trwania koncertu będzie czynna wystawa fotografii Anny Wojciulewicz, która od lat dokumentuje życie artystyczne Torunia. Szczególne miejsce w jej dorobku zajmuje fotografia koncertowa. Wystawa „Toruńska Scena Muzyczna” jest okazją do poznania części zbiorów autorki.

Pierwszą z dwóch listopadowych premier w Teatrze im. W. Horzycy z cyklu „Żeńskie— —męskie” będą Ofelie Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina. Duet autorka—reżyser przywoła w spektaklu świat, który nie lubił kobiet. Pokaże losy partnerek stojących na uboczu swych słynnych mężczyzn, dla których jednak nie stały się inspiracją. Sylvia Plath i Ted Hughes, Camille Claudel i August Rodin, Zelda i Scott Fitzgeraldowie; poetka, rzeźbiarka i pisarka — Ofelie. Utalentowane, odważne i samodzielne. Czy właśnie dlatego spotkał je los Ofelii, czy może związki z mężczyznami, uprawiającymi pokrewne profesje artystyczne, wpłynęły na ich tragiczne finały? Jak sceniczna adaptacja (wydaje się dość ciężkiego) dramatu Janiczak zostanie przyjęta przez widzów w Toruniu — zobaczymy już 13 listopada. Kto kilka lat temu widział choćby Tramwaj zwany pożądaniem czy Drugie zabicie psa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy w reżyserii Wiktora Rubina, kto zobaczył jego Lilię Wenedę czy niedawno głośne Orgie w Teatrze Wybrzeże — ten wie, jakiej stylistyki scenicznej może się po reżyserze spodziewać. Formalne ekspe-

rymenty Rubina (byłego asystenta Krystiana Lupy) w scenografii Mirka Kaczmarka — jednego z najbardziej wziętych obecnie scenografów teatralnych — mogą tych, którzy nie poznali dotąd przedstawień tego duetu, nieco zaskoczyć. W spektaklu zobaczymy: Aleksandrę Bednarz, Matyldę Podfilipską, Annę Romanowicz-Kozanecką, Jolantę Teskę, Agnieszkę Wawrzkiewicz, Daniela Chryca (gościnnie), Łukasza Ignasińskiego, Tomasza Mycana i Grzegorza Wiśniewskiego.

>>

ANIAL

HRPP Festival 12 listopada 2011, godz. 18.00 Od Nowa

ARKADIUSZ STERN

Ofelie / Jolanta Janiczak reż. Wiktor Rubin premiera 13 listopada Teatr im. W. Horzycy

>>11


>>wydarzenia

13.11

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

LIZARD KING

KRYSZTAŁOWA TACA I WINA KIELICH Wstyd się przyznać, ale kiedy Anja Orthodox zaczynała śpiewać swoje mroczne teksty do gitarowych riffów i kiedy zawiązywała się w Warszawie formacja Closterkeller, ja na chleb mówiłem „byp”, a na muchy „tapty”. W roku 1988 nikt jeszcze nie grał w Polsce rocka w taki sposób. Tak jak na wyspach brytyjskich kierunek ten wyznaczyło Sisters Of Mercy, tak u nas to właśnie Closterkeller było ojcem chrzestnym polskiego gotyku. Od płyty Purple z 1990 roku zespół inspiruje kolejne pokolenia. Do tego, że warszawski kwintet miał wpływ na ich muzykę przyznawali się m.in. Moonlight, Delight, Artrosis, Cemetery Of Scream... Na koncertach zespołu pojawiają się zarówno małżeństwa w średnim wieku, jak i dziewczyny w wieku gimnazjalnym w czarnych sukniach i rękawiczkach za łokcie. Gotyk w Polsce nadal żyje — choć zepchnięty na dalszy plan falą emo, to jednak wciąż działa, a wraz z nim do przodu wciąż prze Closterkeller. Obecna trasa koncertowa jest tą promującą dziewiątą już studyjną płytę zespołu — Bordeaux. Anja — jak widać — nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić z mrocznego tronu i udać się na gotycką emeryturę.

>> GRZEGORZ WINCENTY-CICHY

Closterkeller 13 listopada, godz. 20.00 Lizard King

>>12

Z WYBIEGÓW NA EKRANY

Listopad to miesiąc obfitujący w wydarzenia kulturalne w Toruniu. Liczba koncertów, wystaw, eventów i pokazów może przyprawiać o zawrót głowy. Spośród wszystkich imprez tej jesieni jedna zasługuje na szczególną uwagę. Zapraszamy na 3. Festiwal Filmowy „PRZEJRZEĆ: Moda i Film”! Jak przyznają organizatorzy, festiwal w swoim założeniu jest platformą, która prowadzi do spotkania i dialogu ludzi sztuki, kultury i nauki. Do Torunia przyjadą znamienici goście. Honorowymi uczestnikami festiwalu będą: Roma Gąsiorowska — aktorka młodego pokolenia, laureatka Złotych Lwów, a od niedawna także projektantka mody, oraz prof. Marek Hendrykowski

— założyciel poznańskiego filmoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, autor książki Film i moda. 3. Festiwal Filmowy „PRZEJRZEĆ: Moda i Film” ma być pretekstem do przyjrzenia się z bliska spotkaniom mody i filmu, do których dochodzi od ponad stu lat. Nie zabraknie rozmów na temat przenikania się i wzajemnych inspiracji tytułowych dwóch dziedzin sztuki. To jedno z niewielu tak odważnych i otwartych na dialog sztuk wydarzeń w naszym regionie. Na zachętę zamieszczamy szczegółowy program festiwalu. 3. Festiwal Filmowy „PRZEJRZEĆ: Moda i Film” 14–16 listopada, godz. 16.30 i 19.00 Od Nowa musli magazine


14 LISTOPADA (PONIEDZIAŁEK)

15 LISTOPADA (WTOREK)

16 LISTOPADA (ŚRODA)

16.30

19.00

19.00

gość specjalny — prof. Marek Hendrykowski

17.00

19.30

projekcja filmu Annie Hall (reż. Woody Allen)

18.30 wykład „Never ending Sex and the City” — mgr Karolina Bednarek

21.15

„Moda, film i cała reszta” — debata, w której wypowiedzą się: Roma Gąsiorowska (aktorka młodego pokolenia i projektantka), Anna Deperas-Lipińska (osobista stylistka), Katarzyna Pawłowska (blogerka modowa) i Sonia Mielnikiewicz (fotografka)

20:00 Jazz Club — „Moda i jazz”: Ecstasy Project Rafała Gorzyckiego — koncert jazzowy połączony z pokazem mody z kolekcji Romy Gąsiorowskiej

>>

Galeria 011 — otwarcie wystawy „Fashion Up” (fotografie Jacka Narkieluna, Sonii Mielnikiewicz, Marty Dudź oraz instalacja Romy Gąsiorowskiej: „Stara Bardzo: Fashion is Natinaf”)

wykład „Filmowe wizerunki projektantów mody” — mgr Radosław Osiński

20.30

projekcja filmu Szalona miłość — Yves Saint Laurent (reż. Pierre Thoretton)

wykład „Yves Saint Laurent w świecie piękna” — dr Magdalena Wichrowska

19.00

20.00

wykład „Magia mody. O filmowym drobiazgu Kennetha Angera” — dr hab. Dariusz Brzostek

21.45

wykład „Filmowy Jean Paul Gaultier” — mgr Marlena Błażewicz

ROMA GĄSIOROWSKA / FOT. AGATA JAGNIĄTKOWSKA / MAKE UP: KAISA WILK

TOM FORD / FOT. GUTEK FILM

Z KOLEKCJI ROMY GASIOROWSKIEJ / FOT. BARTEK BUŚKO / MAKE UP: MAGDA POKLĘKOWSKA

>>wydarzenia

21:30

Bold and Beautifull — tryptyk filmowy Romy Gąsiorowskiej i spotkanie z aktorką po projekcji

22.00

projekcja filmu Wszystko na sprzedaż (reż. Andrzej Wajda)

projekcja filmu Samotny mężczyzna (reż. Tom Ford)

>>13


>>wydarzenia

Kino pod kocykiem

17.11

LIZARD KING

Kino studenckie Niebieski Kocyk zaprasza na bliskie spotkania z X muzą. Listopadowe wtorki nie muszą być zimne, ponure i nudne, pod warunkiem że spędzi się je w kinowym fotelu. 8 listopada, na dobry początek, kinomaniacy będą mieli okazję zobaczyć film Woody’ego Allena O północy w Paryżu. Obraz ten przyciągnął przed ekrany prawdziwe tłumy, więc jeśli ktoś jeszcze filmu nie widział, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. Świeżo zaręczeni Inez i Gil przybywają do Paryża, by zaplanować ślub. Jednak ich związek zostaje wystawiony na próbę, gdy spotykają czarującego znawcę sztuki Paula oraz eteryczną Adrianę. Żeby było jeszcze ciekawiej, po urzekających zakątkach Paryża zacznie ich oprowadzać sama Carla Bruni. O Północy w Paryżu to pełna wdzięku i humoru paryska fantazja miłosna. Na szczególną uwagę zasługują kreacje Owena Wilsona oraz Marion Cotillard. Film jest nie tylko najbardziej chwalonym dziełem Allena, ale także jedynym z faworytów przyszłorocznych Oscarów. 22 listopada obejrzymy film Moskitiera. To historia zamożnej, miejskiej rodziny, uwięzionej we własnym świecie. Każdego z domowników dręczy

poczucie winy. Małżeństwo nie potrafi zająć się synem, który w poczuciu odpowiedzialności za każde żywe stworzenie, znosi do domu bezpańskie zwierzęta. Życie rodziny obserwuje niema, autystyczna kobieta, której życie ogranicza się do czysto biologicznych potrzeb. Moskitiera to solidna, dobrze opowiedziana historia. Inteligentne i dowcipne dialogi przeplatają się z absurdalnymi zdarzeniami. Godna uwagi jest fantastyczna rola Geraldine Chaplin. Obraz miał premierę podczas 45. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach, gdzie otrzymał główną nagrodę. Pokaz filmu Kret będzie ostatnim w tym miesiącu. 29 listopada otrzymamy szansę bliższego przyjrzenia się szczęśliwemu życiu Pawła, które nagle i niespodziewanie zostaje zniszczone przez artykuł szkalujący jego ojca i wspólnika. Sfrustrowany mężczyzna chce odkryć prawdę i oczyścić ojca z zarzutów. Prywatne śledztwo doprowadza Pawła do tajemniczego człowieka, który od dawna zdaje się kierować losami jego rodziny. Paweł za wszelką cenę pragnie ochronić swoich bliskich. Trzymający w nieustannym napięciu Kret to fabularny debiut dokumentalisty Rafaela

>> >>14

Lewandowskiego i operatora Piotra Rosołowskiego. Thriller w atrakcyjny sposób opowiada o ludziach zmagających się z mrocznymi tajemnicami najbliższych. Borys Szyc za rolę Piotra otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a wspaniała kreacja aktorska Mariana Dziędziela została nagrodzona na 36. Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni w kategorii Najlepsza Drugoplanowa Rola Męska. ANIAL

AUTYSTYCZNI Pamiętam, jak się wygłupiłem, gdy po raz pierwszy usłyszałem piosenkę Autystyczny w radiowej Trójce. Byłem pewien, że to Tomek Budzyński się drze. Moja pomyłka z formacją Armia nie jest jednak aż tak wielkim faux pas. Praktycznie wszyscy członkowie Luxtorpedy przez Armię się przewinęli. A głos, który pomyliłem z Budzym, należał do Roberta Friedricha — szerzej znanego jako Litza. Drężmak na gitarze, Kmieta na basie, a Krzyżyk na perkusji — to wszystko pseudonimy znane już polskiej muzyce i polskim słuchaczom. Rodzynkiem w zespole jest postać rapera Hansa, rozpoznawalnego z przeboju To my Polacy formacji Pięć Dwa Dębiec. Luxtorpeda jest czymś w rodzaju poznańskiego dream team, klubem najlepszych w swoim fachu muzyków związanych z Poznaniem. Cały twór jest niezwykle ciekawy i — mimo tego, że właściwie ciężko powiedzieć o nim jako o zespole rozpoczynającym karierę — świeży, a ich energia robi spore wrażenie. Luxtorpedę trzeba poznać, tym bardziej że będzie ku temu świetna okazja. Recz jasna w Lizardzie. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Luxtorpeda 17 listopada, godz. 19.00 Lizard King musli magazine


>>wydarzenia

17-19.11

17.11

MÓZG FESTIVAL

ECSTASY PROJECT

FOT. MATEUSZ MATE.O OTRĘBA

FOT. INFAMIS

NRD

FESTIWALOWO W MÓZGU

(SY) Hati 17 listopada, NRD

Już po raz siódmy w Bydgoszczy odbędzie się Mózg Festival. Czy siódemka okaże się szczęśliwa dla organizatorów? Wszystko wskazuje na to, że jak najbardziej. Zaproszono wielu znakomitych artystów, zarówno tych bardziej znanych, jak i tych dopiero zyskujących uznanie. Ich wspólny mianownik to kreatywność, nietuzinkowość i oryginalność. Trzonem festiwalu były i są koncerty (dawniej impreza nosiła nazwę Muzyka z Mózgu), jednak na tym nie koniec. Obejrzymy również performance, instalacje wizualne i audiowizualne, pojawi się film, malarstwo i fotografia. Sztuki wizualne prezentowane będą w Mózgu, przestrzeniach na zewnątrz budynków, a także w galerii Drukarnia. Główne

ADAM WITKOWSKI

THE AMES ROOM

ED WOOD STEVEN BERNSTEIN SEX MOB

IGOR BOXX

Ostatni występ Hati w Toruniu z 8 maja tego roku przeszedł już do historii. Wówczas grupa zagrała w Lizard King wspólny koncert z osobliwym muzycznym performerem z Los Angeles — Stefanem Joelem Weisserem, znanym bardziej pod pseudonimem Z’ev. Tym razem współorganizatorzy CoCArt Music Festival zagrają w NRD w składzie: Rafał Iwański, Rafał Kołacki i Robert Darowski. Hati swoje brzmienie opiera zarówno na instrumentach akustycznych, etnicznych, jak i wszelkich obiektach recyklingu. Wydawnictwa i koncerty grupy już od dość dawna są dobrze przyjmowane przez krytyków i publiczność, i to nie tylko w Polsce. Potwierdzają to liczne festiwale, na których Hati dotychczas gościło: Equinox Festival w Londynie, Laut und Luise Festiwal w Getyndze, Bleisound Festiwal w Monachium, Wrocław Industrial Festival, Audio Art Festival w Krakowie, Open’er Festival czy właśnie toruński CoCArt Music Festival. Jeżeli chcielibyście przed koncertem sprawdzić predyspozycje artystów, zapraszam na strony: www.myspace.com/hatitah oraz www.hati.serpent.pl.

ALEXANDRA ZIERLE / PAUL CARTER

MUZYCZNY EKSPERYMENT

działania muzyczne odbędą się na scenie Teatru Polskiego. Tym razem wśród gwiazd usłyszymy Stevena Bernsteina i jego Sex Mob oraz jazzowy duet Trevor Watts i Veryan Weston. Zaprezentują się także m.in. Ecstasy Project — bydgoski zespół od początku związany z Mózgiem, czy Igor Boxx — współtwórca legendarnego wrocławskiego duetu Skalpel. Nie wypada też przegapić występu Bydgoskiej Orkiestry Muzyki Współczesnej czy Helmuta Nadolskiego — pochodzącego z Gdyni kompozytora, instrumentalisty, aktora i performera. Miłośnicy performance z pewnością zjawią się na czwartkowych pokazach Essi Kausalaine czy Adama Witkowskiego. W sobotę warto wytrwać do sa-

mego końca, bowiem o północy w Mózgu rozpocznie się projekcja Nawer vs Temporary Space Design. Stanowi on interakcję między dźwiękiem, płaską grafiką malowaną na ścianie oraz wizualizacją — mappingiem 3D. W ciągu ostatnich dwóch lat projekt był realizowany w rozmaitych częściach Europy — w tym w Warszawie, Glasgow, Paryżu, Berlinie i Lyonie. Trwający od 17 do 19 listopada festiwal z pewnością będzie świętem artystów i miłośników sztuki niezależnej nie tylko z Bydgoszczy.

>> (AB)

Mózg Festival 17–19 listopada 2011 Bydgoszcz

>>15


>>wydarzenia

od 18.11

18.11

WOZOWNIA

IZABELLA RETKOWSKA / FOT. MATERIAŁY PRASOWE

NRD

Z OJCZYZNY BOBA MARLEYA

OPERACJE BOOLEANOWSKIE Druga listopadowa wystawa w Wozowni w ramach projektu DEBIUTY zaprezentuje twórczość Magdy Węgrzyn — absolwentki Zakładu Malarstwa (specjalność witraż) Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Młoda artystka specjalizuje się w malarstwie, rysunku i witrażu, realizuje instalacje (także w przestrzeni otwartej). Autorkę fascynuje temat powstania wszechświata, a także pochodzenia życia na Ziemi. W Wozowni, w ramach wystawy „Operacje Booleanowskie”, Magda Węgrzyn pokaże prace, w których postara się podzielić z widzem swym zafascynowaniem i entuzjazmem dotyczącym rozległego tematu, jakim jest istnienie — ujętym w ramy plastycznego języka wypowiedzi. Niesamowite prace Magdy Węgrzyn prezentowaliśmy w październikowej galerii „Musli Magazine”, teraz warto zobaczyć również jej nowy cykl artystyczny w Wozowni! W tym samym terminie obejrzymy również grafikę multimedialną. Projekt „Immersje” Izabelli Retkowskiej jest wynikiem fascynacji technologią, która umożliwia użytkownikowi interakcję ze środowiskiem symulowanym komputerowo. Nazwa projektu bezpośrednio

odwołuje się do idei immersji, zjawiska charakterystycznego dla wirtualnej rzeczywistości (jest iluzją zmysłowego zanurzenia się w wirtualnym środowisku). Artystka podejmuje w tym projekcie próbę zobrazowania i udokumentowania przestrzennych efektów wizualnych — „obrazoświatów” powstałych w środowisku generowanym komputerowo. Obok czterech nowych wystaw w Galerii Wozownia do 13 listopada możemy obejrzeć również malarstwo Sophii Pompery i Dominiki Krechowicz oraz instalację Cezarego Klimaszewskiego.

>> >>16

ARKADIUSZ STERN

Operacje Booleanowskie / Magda Węgrzyn Immersje / Izabella Retkowska 18 listopada–11 grudnia / Galeria Wozownia

W piątek 18 listopada w NRD odbędzie się kolejna impreza przy gorących klimatach z Jamajki. Tego wieczoru do tańca zagrzewać będą Feel Like Jumping Sound System z Torunia, SieBujajTu Sound System z Brodnicy i Nowego Miasta Lubawskiego oraz gość specjalny King Lover — znakomity MC i wokalista pochodzący z kolebki reggae oraz ojczyzny Boba Marleya. King Lover jest nie tylko doskonałym MC, ale i performerem oraz wokalistą. Jego wizytówką jest połączenie melodyjnego głosu oraz szybkiej i ostrej nawijki raggamuffin. Przez długi czas mieszkał w Holandii. Tam też odnosił pierwsze sukcesy, między innymi współpracując z T-Spoon. King Lover dość wcześnie zainteresował się muzyką, bo już w wieku 12 lat zaliczył pierwsze koncerty. Cztery lata później zaczął grać muzykę reggae — i tak już mu zostało. Polskiej publiczności znany jest z licznych występów z Maleo Reggae Rockers czy Sidney’em Polakiem. Od kilku lat ściśle współpracuje z częstochowskim zespołem Habakuk. Efektem współpracy są wspólne nagrania studyjne oraz dziesiątki koncertów. W 2010

roku przebywał też w Chinach, gdzie zagrał ponad 100 koncertów. W swoich występach łączy autorski materiał z dokonaniami takich klasyków, jak: Bob Marley, Barington Levy czy Tony Rebel. Jego energetyczna muzyka z pewnością doda nam energii na smętne, jesienne tygodnie. (AB) Feel Like in Jamaica with King Lover 18 listopada, godz. 20.00 NRD

musli magazine


>>wydarzenia

18-19.11

18-20.11 BAJ POMORSKI

OD NOWA

MONO(PORNO)DRAMY W BAJU

MUZYCZNA STRAWA DLA DUSZY 18—19 listopada 2011 — w tych dniach Toruń stanie się mekką wyznawców bluesa. To już XXII edycja jednej z najstarszych imprez tego typu w kraju. Pierwszy Toruń Blues Meeting odbył się w 1990 roku. Wystąpiła na nim cała czołówka krajowego bluesa. Tego jednak organizatorom było mało. Od wielu lat festiwal ma już w pełni międzynarodowy charakter. Obok amerykańskich mistrzów bluesa na scenie Od Nowy występują znakomici bluesmani z Europy, a nawet z dalekiej Australii czy Brazylii. Toruń Blues Meeting jest obecnie jednym z najważniejszych festiwali bluesowych w Polsce, który ściąga do grodu Kopernika miłośników tego gatunku z całego kraju. Jakie atrakcje czekają ich w tym roku? Pierwszego dnia gwiazdą będzie Mud Morganfield

Trzeci weekend listopada miłośnikom Melpomeny upłynie pod znakiem trudnej sztuki monodramów. Podczas 26. Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora zaprezentowanych zostanie 10 spektakli w wykonaniu aktorów z Białorusi, Ukrainy i Polski. Pierwszego dnia zobaczymy dwa avant wodewile: aktora Teatru Wiczy Krystiana Wieczyńskiego pt. One Night Contract i Zemstę czerwonych bucików wybitnego aktora Janusza Stolarskiego. W sobotę, po sesji panelowej „W poszukiwaniu definicji teatru jednego aktora”, odegrane zostaną aż cztery monodramy. Na szczególną uwagę zasługują Żywoty świętych osiedlowych Agaty Kucińskiej z muzyką Sambora Dudzińskiego oraz Oczami mojej żony według Bohumila Hrabala Katarzyny Flader. Również kolejne aktorskie monologi zapowiadają się ciekawie: Oleg Czeczenov z Białorusi zaprezentuje Niebieski samochód, a znana z wysokiego kunsztu aktorskiego Jolanta Góralczyk Medeę według Eurypidesa — swoistą elektro operę na jedną postać. Ostatni dzień Spotkań należeć będzie do kobiet. Otworzy go Jagoda Rall, laureatka te-

gorocznego Turnieju Teatrów Jednego Aktora Sam na scenie w Słupsku, w monodramie według piosenek Przybory. Następnie zobaczymy Annę Skubik w Ardef według Fedry Racine’a oraz Larysę Kadyrovą z Ukrainy w monodramie Stara kobieta wysiaduje. Zaś jedyny mężczyzna na scenie tego dnia zaprezentuje się w transwcieleniu: Paweł Palcat, aktor Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy, pokaże Roxxy 2 Hot, opowieść o gwiazdeczce porno marzącej o światowej karierze. Miłośnicy wspaniałego aktorstwa w niełatwej sztuce monodramu na pewno nie mogą przegapić tegorocznej edycji Spotkań!

>>

— Muddy Waters jr. Wystąpią także Bill Neal & Jarek Śmietana Band, Kasa Chorych, Mr. Blues, Nadmiar. Dla tych, którym mało będzie wrażeń, jam session. Drugi dzień festiwalu to występy takich wykonawców, jak: Dżem, L.R. Phoenix & Co., The Road Band, Flesh Creep i Tortilla. Całość zwieńczy jam session. Toruń Blues Meeting to idealna propozycja zarówno dla starych wyjadaczy, jak i młodych miłośników tego gatunku muzyki. Także ci nieprzekonani powinni zajrzeć w tych dniach do Od Nowy. Być może blues odmieni ich sposób postrzegania muzyki lub nawet całe życie. ANIAL

Toruń Blues Meeting 2011 18–19 listopada 2011, godz. 19.00 Od Nowa

ARKADIUSZ STERN

26. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora 18–20 listopada Teatr Baj Pomorski

>>17


>>wydarzenia PREMIERA

19.11

19.11

UWAGA! MIŁOŚĆ TO GRA!

PRZEBIERANKI DLA IDEI

20.11

20.11

NRD

NRD

LIZARD KING

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

TEATR HORZYCY

W niecały tydzień po premierze Ofelii Wiktora Rubina Teatr im. W. Horzycy zaprasza na kolejny nowy spektakl. Mroczna gra albo historie dla chłopców Carlosa Murillo to bardzo aktualna teatralna odpowiedź na filmową Salę Samobójców. W Internecie wędkę zarzuca (udając sympatyczną nastolatkę) Nick — złapie się na nią Adam, marzący o prawdziwej miłości. Potem wystarczy podtrzymać nieco wirtualną więź i doprowadzić do spotkania w realu… Mocny, brutalny tekst Murillo miał swoją polską prapremierę w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze w reżyserii Karoliny Maciejaszek. Toruńscy widzowie mogli się z nim zapoznać przed dwoma laty w ramach cyklu Dramat XXI wieku — Nowy Wspaniały Świat? Wówczas rolę Nicka przejmująco przedstawił Łukasz Ignasiński. Tym razem jednak na Scenie na Zapleczu nie zobaczymy horzycowych aktorów. Reżyserka przedstawienia Iwona Kempa do pracy zaprosiła bowiem studentów IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie, którzy zaprezentują ten tekst w ramach swojego spektaklu dyplomowego. W sztuce debiutują: Anna Kaszuba, Maja Łukowska, Izabela Warykiewicz, Antoni Paradowski, Maurycy Popiel, Maciej Raniszewski, Ryszard Starosta, Arkadiusz Walesiak i Łukasz Wójcik. Szykuje się groźny wirtualnie i świeży aktorsko spektakl.

Pierwsza odsłona Skins Party odbyła się w Poznaniu i przerosła wszelkie oczekiwania jej organizatorów. Po kolejnych edycjach zdecydowano się poszerzyć nieco terytorium i rozpowszechnić ideę Skins Party w całej Polsce. Organizatorzy zdecydowali się na TOUR w 16 miastach Polski — począwszy od Olsztyna, a na Katowicach kończąc. Wśród przystanków imprezy znalazł się również Toruń, a konkretnie klub NRD, do którego Skins Party zawita 19 listopada. W czym jednak rzecz? Skins to najbardziej kontrowersyjny i wzbudzający wiele emocji serial brytyjski opowiadający o życiu grupy nastolatków z Bristolu. Właśnie dzięki niemu narodziła się impreza Skins Party, na której można pobawić się w przebraniu w rytmie serialowej muzyki, łączącej ostry rock z soczystymi dźwiękami drum’n’bass. Uwaga! Skins Party na swoje imprezy zabiera kamerę z zamiarem stworzenia ogólnopolskiej prezentacji największego cyklu na świecie! Konkurencję mamy dużą, zatem musimy się postarać. Projekt ten przyciągnął już w Belgii około półtora tysiąca osób, we Włoszech ponad dwa, a w Paryżu jeszcze więcej… Podejmiemy wyzwanie? Osoby w pełnych przebraniach Batmana, Klauna, Misia itp. wchodzą na całą noc za jedyne 5 zł.

>> ARKADIUSZ STERN Mroczna gra albo historie dla chłopców Carlos Murillo / reż. Iwona Kempa premiera 19 listopada Teatr im. W. Horzycy

>>18

(SY)

Skins Party Poland Tour 19 listopada, godz. 21.00–5.00 NRD

REGGAE TOWN Jak powszechnie wiadomo, Warszawa to reggae town. Chłopaki z Vavamuffin znowu wsiedli do swojego ogórka i ruszyli w trasę pod tytułem Mo’ Better Tour 2011. Tej formacji nie trzeba nikomu przedstawiać — twórcy gatunku ragga w Polsce są niezwykle popularni. Tego, ile koncertów już zagrali, nie sposób zliczyć. Na toruńskich scenach pojawiali się jednak zazwyczaj przy okazji Festiwalu Afryka, tym razem zawitają do Lizard King, by tam — w bardziej intymnej atmosferze — spotkać się ze swoimi wiernymi fanami. A tych panowie z Warszawy mają sporo w mieście Kopernika. Serdecznie zapraszamy! GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Vavamuffin 20 listopada, godz. 20.00 Lizard King

DZIEŃ GNIEWU W NRD Trzecia niedziela listopada w klubie NRD zapowiada się ostra i wybuchowa. Tuż po sobotniej szalonej i przebieranej imprezie Skins Party w gościnnych progach klubu wystąpi legenda polskiej sceny niezależnej — Włochaty. Zespół pochodzi ze Szczecina i na scenie jest już od ponad 23 lat. W 1987 roku Włochaty zagrał swój pierwszy koncert, a w sześć lat później zaliczył występ w Jarocinie (po kilku nieudanych próbach zainteresowania organizatorów swoją muzyką). W 2003 roku grupa wystąpiła także dwukrotnie u boku Conflictu — brytyjskiej formacji, do której szczecinianie często byli porównywani. Większości zainteresowanym składu nie trzeba przedstawiać. Niewątpliwie wielu ze sceny anarchopunkowej wychowało się na ich utworach, a ich albumy, takie jak: Włochaty, Wojna przeciwko Ziemi, Droga oporu czy Dzień gniewu, na pewno przejdą do historii podziemnej sceny muzycznej. Na koncercie zespół oprócz swoich sztandarowych kawałków zagra także materiał z najnowszej płyty Wbrew wszystkiemu. Kto był rok temu na koncercie grupy, na pewno nie odpuści łatwo tego wydarzenia. Tym, którzy jeszcze nie słuchali Włochatego na żywo, mogę jedynie powiedzieć: „Szykujcie się na ostrą jazdę”. (SY) Włochaty 20 listopada NRD musli magazine


>>wydarzenia

24.11

24.11

25.11

REGGAE Z POLSKI

PSYCHODELIA W TANTRZE

ORYGINALNE POŁĄCZENIE

OD NOWA

NRD

FOT. MATERIAŁY PRASOWE

TANTRA

Wypowiadając się na temat rodzimej sceny reggae, nie sposób nie wspomnieć o zespole Indios Bravos. Grupa została powołana do istnienia w 1996 roku, jednak pierwsza, półoficjalna płyta ukazała się 3 lata później. I tu ciekawostka — by krążek Part One mógł być wydany, Kuba Wojewódzki założył firmę wydawniczą Pałac Kultury. Nakład płyty oczywiście szybko się wyczerpał. W 2004 roku ukazała się pierwsza w pełni oficjalna płyta zespołu — Mental Revolution. Znalazły się na niej takie przeboje jak Pom POM, Tak to tak czy Sign. Płyta ta, podobnie jak wydana w 2006 reedycja Mental Revolution, ugruntowała pozycję Indios Bravos na polskiej scenie reggae. W 2006 roku zespół wystąpił na Przystanku Woodstock w Kostrzynie nad Odrą, rok później grupa otrzymała tam „Złotego bączka” 2007. W tym samym roku ukazała się też płyta Peace! 2009 rok był szczególnie owocny dla zespołu, światło dzienne ujrzały bowiem dwa wydawnictwa — płyta zatytułowana Indios Bravos oraz On Stage, czyli przekrój twórczości zespołu w wykonaniach koncertowych. Najlepszym sposobem do przetestowania zespołu na żywo jest jednak nie wydawnictwo koncertowe, lecz kontakt twarzą w twarz. Okazja ku temu nadarzy się już w tym miesiącu. ANIAL Indios Bravos 24 listopada, godz. 19.00 Od Nowa

Wszystkich, którzy lubią eksplorować obszary muzyczne spod znaku lo-fi, ambientu czy szeroko pojętej psychodeli, toruński klub Tantra zaprasza w swoje progi 24 listopada. Tego dnia bar, stoły, krzesła, ściany i tantryczny sufit opanuje Mirt, czyli pochodzący z Warszawy wszechstronny muzyk, grafik, malarz i dziennikarz (redaktor naczelny „M|I” — miesięcznika poświęconego muzyce niezależnej). Poza działalnością solową Mirt udziela się również w zespole Brasil and the Gallow Brothers Band — wcześniej One Inch of Shadow. Prowadzi także wytwórnię cat|sun, a wraz z Jakubem Mikołajczykiem MonotypeRec. Swoją muzykę tworzy zazwyczaj przy wykorzystaniu analogowych syntetyzatorów, gitar, trąbek i całego arsenału instrumentów akustycznych, które wcześniej w odpowiedni sposób przetwarza. Oprócz muzyki Mirt żywo interesuje się grafiką — jest autorem wszystkich okładek i ilustracji wewnątrz swoich albumów. Albumy te zaś (wydawane w ściśle limitowanych nakładach) zawsze wyróżniają się czymś oryginalnym — dodatkowym pudełkiem, fotografiami czy innymi gadżetami. Jak dotąd na rynku pojawiły się cztery solowe albumy Mirta i jeden w kooperacji z Tomkiem

Gadomskim. Przed koncertem warto odwiedzić dwa adresy, pod którymi bliżej będzie można poznać działalność artysty: http://www.catsun.monotyperecords.com/ oraz http:// www.mirt.brasilandthegallowbrothersband.org/ Do usłyszenia i zobaczenia. (SY) Mirt 24 listopada Tantra

Pod koniec listopada w NRD będzie można posłuchać projektu o nazwie Rebeka. Jest to wspólne dzieło charyzmatycznej wokalistki Iwony Skwarek oraz pomysłowego producenta Bartosza Szczęsnego. Rebeka początkowo istniała jako solowy projekt Iwony. W 2008 roku jej założenia były proste: tworzenie elektronicznych, minimalistycznych i brudnych, lecz bardzo emocjonalnych utworów. W 2010 roku artystka postanowiła zaproponować współpracę Bartoszowi Szczęsnemu, który miał spełniać funkcję producenta, osoby katalizującej pomysły, ale także kompana na scenie. Od tego momentu projekt Rebeka staje się duetem. Ich muzykę można określić jako eksperymentalny pop. Artyści starają się połączyć brzmienia zabawkowego klawisza Casio z poważnymi syntezatorami, a czasem i z gitarami. Do tej pory zdołali zaskarbić sobie zainteresowanie publiczności, nie mając nawet wydanego singla, a to wszystko za sprawą legendarnych demówek Rebeki, koncertowej ekspresji oraz wyjątkowego głosu. Czy zasłużenie? Dowiemy się już wkrótce.

>> (AB)

Rebeka 25 listopada, godz. 21.00 NRD

>>19


>>wydarzenia

listopad M. LUBOWSKI / PRESJA

BWA

GWIAZDY NA BYDGOSKIM HORYZONCIE 26 listopada w Bydgoszczy rusza święto kina! 19. edycja Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Plus Camerimage to kapitalna okazja do obejrzenia nowych obrazów uznanych twórców, a także do odkryć i spotkań z autorami. Onieśmiela i jednocześnie zachęca długa lista festiwalowych znakomitości. Nagrodę za Całokształt Twórczości otrzyma w tym roku John Seale, australijski operator, laureat Oscara, autor fantastycznych zdjęć do Angielskiego pacjenta Anthony’ego Minghelli. Za wybitne osiągnięcia w filmie dokumentalnym w tym roku nagrodzony zostanie wybitny dokumentalista amerykański, legenda direct cinema Albert Maysles. Mamy też fantastyczną wiadomość dla entuzjastów kina Andrzeja Wajdy. Reżyser zostanie wyróżniony Nagrodą za Całokształt Twórczości ze Szczególną Wrażliwością Wizualną. Autorzy między innymi znakomitego obrazu Daleko od okna, czyli Todd Haynes oraz Edward Lachman, w tym roku zdobyli Nagrodę dla Duetu Reżyser—Autor Zdjęć. Jacka Fiska, scenografa i wieloletniego współpracownik Terrence’a Malicka i Davida Lyncha, nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Był między innymi autorem scenografii do obrazów: Drzewo życia, Mulholland Drive i Cienkiej czerwonej linii. W tym roku na

NOWE TENDENCJE I KRESKA WAJDY

bydgoskim Festiwalu otrzyma Nagrodę dla Scenografa ze Szczególną Wrażliwością Wizualną. Pamiętacie klip do piosenki Wake Me Up Before You Go-Go zespołu Wham? Jego autorem był Andy Morahan, który w tym roku z Festiwalu wyjedzie z Nagrodą za Niezwykłe Osiągnięcia w Dziedzinie Wideoklipów. Jednym z ważniejszych wydarzeń tegorocznej imprezy będzie retrospektywa filmów wirtuoza nastroju amerykańskiego kina niezależnego Hala Hartleya. Poetykę jego niezwykłych obrazów poznała już publiczność nowohoryzontowa, teraz przyszedł czas na festiwalowiczów camerimage’owych. Ciekawie zapowiada się również przegląd nowego kina niemieckiego, filmów litewskiego mistrza Šarūnasa Bartasa, ale nade wszystko możliwość uczestnictwa w warsztatach i seminariach festiwalowych. W trakcie imprezy odbędą się również Forum Prawnicze o Prawach Autorskich, a także wykłady legendarnych twórców wideoklipów. Obradom jury tegorocznych sekcji konkursowych szefować będą między innymi: Joel Schumacher, Haskell Wexler i Jay Rosenblatt. Kumkanie toruńskiej żaby w mieście nad Brdą oznacza zbliżające się wielkimi krokami święto kina, świętujmy więc! Warto!

>> >>20

ARBUZIA 19. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Plus Camerimage 26 listopada–3 grudnia

Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi. Pytanie tylko, jak bardzo przemiany zachodzące w sferze społeczno-kulturowej wypływają na sposób myślenia artystów, a szczególnie malarzy pochodzących z różnych części kraju? Co dziś dla artystów jest wartością (nową wartością), która zyskuje swój wyraz w malarstwie? Szukania odpowiedzi na te i wiele innych pytań prowokowała pięć lat temu wystawa „Nowe tendencje w malarstwie polskim”. Teraz czas na drugą jej edycję, w ramach której swe prace zaprezentuje 14 — wybranych przez kapitułę — twórców: Jan Berdyszak, Beata Białecka, Krzysztof Gliszczyński, Wojciech Gilewicz, Pascale Héliot, Konrad Jarodzki, Kamil Kuskowski, Wojciech Leder, Roman Lipski, Maciej Łubowski, Magda Moskwa, Bartłomiej Otocki, Radosław Szlaga, Julian Ziółkowski oraz jedna grupa artystyczna — The Krasnals. Jak podkreślają członkowie kapituły, „Nowe tendencje” nie są przeglądem współczesnych postaw artystycznych, ale służą ukazaniu nowych zjawisk w polskim malarstwie, stąd spodziewajcie się prac charakterystycznych i buntowniczych w swym wyrazie. Malarstwo od zawsze fascynowało także jednego z najbardziej znanych polskich reżyserów — Andrzeja Wajdę, który swego czasu był studentem ASP w Krakowie. Co

prawda krakowską akademię ostatecznie porzucił na rzecz Szkoły Filmowej w Łodzi, jednak miłość do sztuk plastycznych pozostała, czego dowodem są nie tylko poetyckie — z mnóstwem malowniczych kadrów — filmy, ale także rysunki. Tak, tak — Andrzej Wajda szkicuje, i to od lat młodzieńczych. Z czasem te rysunki stały się czymś w rodzaju zapisków z pamiętnika, bo reżyser za pomocą kreski uwiecznia to, gdzie był, co zobaczył i czego doświadczył. I choć mistrz przez dłuższy czas swoją twórczość plastyczną traktował jako efekt „uboczny” podróżowania po świecie, to jednak wieloletniemu przyjacielowi reżysera — Antoniemu Rodowiczowi — udało się namówić go na zaprezentowanie prac na wystawach w kraju oraz w książkach mu poświęconych. Jak jednak twierdzi Antoni Rodowicz, wszystko to nie oddawało w pełni wyjątkowości rysunków. I tak przyjaciel mistrza wpadł na pomysł, by ponad 300 prac — podzielonych tematycznie przez samego ich autora — zebrać w jedno i wydać w postaci specjalnego albumu pt. Rysunki z całego życia. Co więcej, Antoni Rodowicz jest nie tylko pomysłodawcą tegoż albumu, ale także bydgoskiej wystawy, na której dzięki uprzejmości Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha” w Krakowie zobaczymy 55 z 300 prac Andrzeja Wajdy. Znajdą się wśród nich szkimusli magazine

ce m reżys filmo rysun sunkó łem s festiw goszc wać Szkoł Andr uda stwe


>>wydarzenia

27.11

27.11 OD NOWA

B.OTOCKI / BEZ TYTUŁU

FOT. RADEK POLAK / EMI

LIZARD KING

JESIENNA ŁĄKA

miejsc i ludzi spotykanych przez sera podczas podróży, projekty owe i teatralne, ale i skończone nki oraz akwarele. Wernisaż ryów Wajdy odbędzie się z udziasamego reżysera drugiego dnia walu Plus Camerimage w Bydczy, podczas którego świętobędzie także swoje 10-lecie ła Wajdy. W grodzie nad Brdą rzejowi Wajdzie znów zatem się połączyć X Muzę z malarem. (JT) Nowe tendencje w malarstwie polskim 2 19 listopada 2011–26 lutego 2012 Andrzej Wajda – Rysunki 27 listopada, godz. 18.00 (wystawa czynna do 31 grudnia) Galeria BWA

To informacja bardzo pozytywna. 27 listopada w Lizard King zagrają czołowi przedstawiciele polskiego łąki funku! Sześciu totalnych wariatów reprezentujących Łąki Łan jako motyle, zające, konie polne... Już sama wizualna część ich występów jest na tyle niezwykła, że powinna stanowić o decyzji szybkiego pojawienia się na ich koncercie. Muzycznie Łąki Łan to mieszanka punku z funkiem oraz z ogromną dawką dobrego humoru i dystansu do siebie. Zespół został doceniony na wielu rodzimych festiwalach muzycznych — zarówno tych wielkich, takich jak Woodstock czy Open’er, jak i tych mniejszych oraz bardziej niezależnych (np. Slot Art w Lubiążu). Jednym z najważniejszych dotychczasowych sukcesów formacji była nominacja do Fryderyka w 2010 roku w kategorii Album Roku/ Muzyka Alternatywna. GRZEGORZ WINCENTY-CICHY Łąki Łan 27 listopada, godz. 20.00 Lizard King

LEGENDA GRA „LEGENDĘ” Mówiąc o zespole Armia, myślę o swojej minionej, zbyt krótkiej młodości, kiedy pod drzwiami pokoju brata przysłuchiwałam się utworom Tomasza Budzyńskiego i spółki. Kiedy moja upierdliwość przekonała go do tego, by wpuścić mnie do środka, oglądałam zafascynowana winylowe płyty, między innymi tę z twarzą Indianina na okładce. Budzyński był też pierwszym człowiekiem, z którym przeprowadziłam wywiad — rozmowa ta nosiła wszelkie znamiona totalnej porażki i określić ją dziś mogę jednym słowem — żałość. Jaka jest dzisiejsza Armia? Nie wiem. Ostatnim moim zakupem z dyskografii była Droga, tuż po premierze, więc w 1999 roku. Kiedy uświadamiam sobie, że było to 12 lat temu zaczynam rozumieć, że niebawem przyjdzie czas, by złożyć swe ciało w grobie. Wcześniej jednak warto wybrać się na koncert do Od Nowy, bo może się okazać, że czas nie oszczędził również członków grupy Armia. Tegoroczna trasa koncertowa zatytułowana jest „Armia gra Legendę”. Trasa związana jest z 20-leciem wydania albumu Legenda. Armia powstała w 1984 roku i nigdy nie przestawała zaskakiwać słuchaczy. Był punk, był i hard core, a pó-

źniej metal. Tym, co spajało dźwięki powstałe z flirtu z różnymi muzycznymi gatunkami, było brzmienie waltorni oraz niezwykłe, momentami bajkowe teksty Tomasza Budzyńskiego. Koncert Armii będzie doskonałą okazją dla nieco starszych słuchaczy, by przenieść się do krainy swej niepokornej młodości, natomiast dla tych młodszych zetknięciem się z czymś wyjątkowym i doświadczeniem, o co w tej muzyce kiedyś chodziło.

<< ANIAL

Armia 27 listopada, godz. 19.00 Od Nowa

>>21


>>relacja

Jerzy Kosałka / Polska żółć / dzięki uprzejmości artysty

Starzy gn Thymos. Sztuka gniewu 1900—2011 pretendowała do miana wystawy kontrowersyjnej od momentu, kiedy pojawiły się o niej pierwsze informacje. Miesiąc temu w ramach zapowiedzi pisaliśmy, że będzie to wielka wystawa, nie tylko ze względu na swoje gabaryty, ważkie nazwiska, które w jej ramach się pojawiły, ale także tematykę, którą miał poruszyć kurator Kazimierz Piotrowski. Ten znany historyk, krytyk i filozof sztuki nieraz był już projektantem przestrzeni wystawienniczych pełnych rozmachu i kontrowersji. Ryzykował nawet swoją karierę przy projekcie Irreligia, w związku z którym został zmuszony do opuszczenia stanowiska kuratora Muzeum Rzeźby im. X. Dunikowskiego Muzeum Narodowego w Warszawie. Można się więc domyślać wymowy, kontekstu i rozmachu, który naszym oczom za drzwiami wystawy chce pokazać Piotrowski. Inną sprawą jest już to, co zobaczymy sami i co chcielibyśmy zobaczyć. Sto dwadzieścia dzieł z okresu ponad stu lat to kropla w oceanie tego, co w sztuce powiedziano w ogóle, a w morzu — co wzbudziło artystyczny gniew. Sztuka jako świadek dziejów została poddana legitymizacji, dzięki której w sposób szczególny wyrażała nastroje kulturalne społeczeństw. Thymos… to nie tylko głębokie przemyślenia, czy demistyfikacja emocji mocno zakorzenionych w przełomowych wydarzeniach, które odbijały się wielokrotnym i szerokim echem pędzla czy dłuta. Przede wszystkim jest to pewien rodzaj usprawiedliwienia gniewu — gniewu, który miał być odzewem i słuszną racją publiczności areny dziejów. Kurator w opisie ekspozycji tłumaczy szeroki kontekst — w pierwszej kolejności filozoficzny — bazujący na przełomowej koncepcji Petera Stordejlika, który gniew mianował pierwszym słowem Europy. Z drugiej strony zwraca uwagę na sam charakterystyczny termin thymos, wywodzący się z języka greckiego. Bowiem w Helladzie rozgraniczono menis, czyli gniew nieracjonalny, którego główną przesłanką były emocje, oraz thymos, jako gniew zasadny i uprawomocniony, przybierający kształt cnoty. To na jego mocy możliwy był podbój krajów i budowanie państwowości. W kulturze Europy zrodzonej pod górami Akropolu, Kapitolu i Golgoty potrzebna była filozofia, która usprawiedliwi działania naznaczone gniewem. Gniewny jest chrześcijański Bóg, który w słusznej sprawie wygnał Adama i Ewę z raju, gniewny jest Chrystus, który niszczy stragany kupców przed świątyniami, gniewna jest cała Apokalipsa. Ale czy nam, ludziom, wolno być gniewnymi? I tu pojawia się thymos jako jeden z pierwiastków, budulec naszej kultury. Tutaj pojawia się Thymos… jako kuratorska koncepcja. Choć wernisaże są zwykle momentami, w których nie ogarniamy całości idei wystawy, w tym przypadku otwarcie stało się niejako kolejną składową szczegółowo przemyślanej ekspozycji. Z jednej strony jesteśmy świadkami projektu stającego się

{ © Behemoth

na naszych oczach. Sce buduje się z każdym krokie jąc silne emocje. Pomocny na pewno będzie druk wodnik ogólnodostępny w CSW, choć większość d jaskrawe punkty zaznaczone na mapie Polski i ka darzeń 1900—2011. W książeczce odnajdziemy ko teksty niemal każdego z dzieł sztuki. Wydaje się można tu zabłądzić. Już sama aranżacja jest jedn wych elementów do odbioru wystawy. Koncepcja cza to swego rodzaju labirynt. Dzieła umykają prze wydają się wisieć za wysoko albo za nisko, w miej dostępnych, wywierając wrażenie, że jesteśmy n twórcami ogólnego obrazu zaistniałej tu rzeczywi Polak, obywatel i towarzysz zostają tu rzuceni na g kluczą między ciemnymi ścianami wijącymi się wo traktu, między przecinającym trasę drutem kolcz w ślepych uliczkach. Tę wystawę odbiera się w sp dualny i silnie emocjonalny. Kiedy myślisz, że god między pracą czy zajęciami a obiadem jest tą właś zobaczyć gniewną koncepcję Piotrowskiego, nie id wybierzesz już ten właściwy moment i uzbroisz spokoju, spodziewaj się, że po wszystkim będziesz jeszcze bardziej. Tu nie znajdziesz pokrzepienia. Tu przedziwne katharsis, które wyzwoli twój gniew. zachęcić tych, którzy na Thymosie... jeszcze nie b Piotrowski stawia wobec nas wiele pytań, nie ty naszym oczom obrazy, rzeźby czy zapisy sztuki p nej, ale także oprowadzając nas po wystawie za p minanego już wcześniej przewodnika. To koment do dziejów sztuki — klasycznej (Dunikowski, Op czy Robakowski), krytycznej (Klaman, Nieznalska czy młodego pokolenia (Radziszewski, Ska, The K także komentarz do historii, jaka towarzyszyła ty Kurator operuje wielością znaczeniową gniewu. K z dzieł jest osobnym wyrazem emocjonalnym gn innych odczuć. Wrzucenie ich do jednego worka, niekąd przez swoje dywagacje na tle historycznym nie musi być zabiegiem słusznym, a na pewno jes z możliwości i propozycji wykorzystania powyższy trowski stawia przed nami zadanie, pytając o pra i poniekąd dyktując nam własne stanowisko. Sta nym tego słowa znaczeniu manipulatorem. Nie je jedynie Piotrowskiego jako osobistości wybitnej i której kwintesencję odnajdziemy w Thymosie..., wystawy jako takiego. Wreszcie należałoby przybić do brzegu, jakim b I tu także objawiły się charakter i funkcja, jaką w


>>relacja

niewni

enerii, która em, wzbudzakowany przedzieł stanowią alendarzu wyonkretne konę bowiem, że nym z kluczowystawiennied wzrokiem, jscach trudno niczym współistości. Widz, głęboką wodę, okół głównego zastym błądzą posób indywidzina przerwy ściwą porą, by dź tam. Kiedy się w tarczę z nienawidzić Tu odnajdziesz . To tak, aby byli. ylko ukazując performatywpomocą wspotarz nie tylko pałka, Libera a, Żebrowska) Krasnals), ale ym artystom. Każde bowiem niewu i wielu , co czyni pom, niekonieczst tylko jedną ych dzieł. Pioawdę, o rację aje się w pełest to domena i kreatywnej, ale kuratora

był wernisaż. w dzisiejszym

wystawiennictwie pełni kurator. Publiczność nie została przywitana słowami wydumanymi, Piotrowski nie przeciągał swojej wypowiedzi ani nie dywagował nad kontekstem wystawy. Zapewne świadomy był, iż ci, których wystawa zainteresuje, dotrą do jego wskazówek w przewodniku, a ci, którzy przyszli na szampana, w pierwszej kolejności wychylą kieliszek i może nie obojętnie, bo myślę, że w taki sposób się nie da, ale z pewną ignorancją potraktują ekspozycję. Kiedy obchodziłam już po raz któryś wystawę, doszłam do wniosku, że niewiele się pomyliłam. Tłumy Polaków — po przejściu labiryntu naznaczonego wydarzeniami wojny, socjalizmem i współczesną historią odrodzonego kapitalizmu — zatrzymywały się na dłużej przy grupie rzeźb — miniatur ludzi oddanych w bardzo realistyczny sposób, obrzucających się w swym gniewie różnymi przedmiotami. Każdy z tych zwiedzających turystów pstrykał zdjęcie sztuce, która upodobniła się tu w tak dobitny sposób do „sztuki” pogardzanych gabinetów figur woskowych rodem z Ortegi y Gasseta. Ale dobrze, nie wszyscy się znają, jednak wszyscy czują, i tę wystawę na pewno można czuć. Piotrowski nie bez powodu cedził słowa, które uznał za stosowne i najbardziej adekwatne dla otwarcia wystawy przed ludźmi często zupełnie przypadkowymi. Ale jak daleko tak naprawdę posunął się w swej manipulacji? Jednoznacznej odpowiedzi nie odnajdziemy w pracach, choć myślę, iż każdy zdaje sobie sprawę, że dobór dzieł jest podyktowany pewnymi przesłankami indywidualnymi i pewną interpretacją kuratora — dlatego pełnej odpowiedzi należało szukać w trakcie panelu dyskusyjnego, który odbył się po wernisażu. Jeśli ktoś z was się tam znalazł, jestem przekonana, że targały nim na pewno zupełnie skrajne odczucia. Piotrowski bowiem w dosyć sugestywny sposób wyraził tu swoje poglądy polityczne, pogardził odmiennymi, prezentowanymi choćby przez artystów, którzy udostępnili jego koncepcji swoje dzieła, a także wszczął dyskusję nie tyle około problemów dotyczących wystawy czy tematyki gniewu, ale otwarcie polityki. Zaznaczał przy tym jednak, iż on od polityki trzyma się z daleka i w żaden sposób nie uczestniczy w tego typu działaniach. I wszystko wydawałoby się normalne, nawet wobec niedawno zakończonych wyborów parlamentarnych, tyle tylko, że sala wystawowa stała się trybuną, a drukowany przewodnik nagle kampanijną ulotką, której ostatnie słowa brzmią: „Pomóżmy dziełu budowy potężnej Polski!”. Zdania padające z ust kuratora wydawały się wzbudzać szok nie tylko wśród licznej publiczności, która na nazwisko premiera Tuska tłumnie zaczęła salę opuszczać, ale także wśród zaproszonych artystów. Polityka — temat do cna znienawidzony przez chyba już obojętne społeczeństwo, oczywiście pojawia się w sztuce, ba! nawet w dziełach eksponowanych przez Piotrowskiego, ale wyrażanie radykalnych poglądów z niemal bez-

The Krasnals / Whielki Krasnal Jews! / dzięki uprzejmości artystów

czelną krytyką poglądów przeciwnych wydał się za pewne nie tylko mnie gestem ryzykownym. A skoro ryzykownym, i to w tak nachalny sposób, to także teatralnym. Ten swoisty performance, jaki wydarzył się w Pokoju z kuchnią, który zapewne miał pretendować do miana arcygniewnego happeningu z udziałem publiczności, a przynajmniej namacalnego, gniewu nie wywołał. Myślę, że było to raczej obrzydzenie. Piotrowski stworzył dobrą wystawę, która nie tylko wpływa na emocje widza, skłania do przemyślenia nad kondycją naszego państwa dławionego przez ustroje na przestrzeni wieków, ale to także pytanie o granice sztuki kuratorskiej, o pewną słuszność decyzji i zasadność wybranych dzieł. Na pewno kurator jako kreator wystawy i jej projektant jest tu osobą niezastąpioną, której nie można ostatecznie zdetronizować, bowiem jego stanowisko legitymizuje funkcję boga własnego świata ekspozycji. Na pewno też impuls w postaci tragedii z 10 kwietnia 2010 roku był momentem szokującym każdego Polaków, nie tylko Piotrowskiego, a lawina następstw spod skrzydeł Tupolewa była horrendalnych rozmiarów, nie można uznać jej za punkt odniesienia i początek kalendarza nowej ery. Każde z dzieł, nawet z początku XX wieku, wplecione w ten konkretny kontekst ulega pewnej degradacji pod względem warstw patyny, jaka narosła w procesie starzenia się dzieła, ale i jego historycznego odniesienia. Jeżeli mielibyśmy szukać tu wspólnego pierwiastka dla wszystkich dzieł i wszystkich uczestniczących w wystawie artystów, to mam wrażenie, że w pierwszej kolejności nie należy wymienić tutaj gniewu, choć wyraz pejoratywny jest tu niezaprzeczalny. Kardynalną natomiast i zupełnie priorytetową przesłanką, a jednocześnie interpretacją staje się hasło wolności. Wydaje się to nie tyle lepszą interpretacją, co „poważniejszą”, szczególnie w obliczu gniewu wyrażanego dziś w popkulturze, jako niezaprzeczalny element kiczu. Przede wszystkim zwycięstwem ekspozycji Piotrowskiego jest fakt, że mimo wszystko na wystawie nie istnieje front, tu swój wyraz ma idea bycia wolnym. Choć skłonna byłam się rozgniewać, zarówno pod wpływem rzeźb, obrazów, wideo i dźwięków, których dostarczał zespół hałasujący pomiędzy meandrami traktów wystawy, czy nawet gadaniny Piotrowskiego lub pod wpływem porzuconej przy szatni gazety z nagłówkiem „Nie pomijaj polityki”, to kolejny raz pozostałam wierna własnej intuicji i interpretacji interpretacji interpretacji. Thymos… kontrowersyjnie polecam. MARTA MAGRYŚ Thymos. Sztuka gniewu 1900–2011 otwarcie wystawy: 28 października CSW „Znaki Czasu”


{{

>>relacja

Prapremiery

III Furie / fot. materiały organizatora

Tegoroczny Festiwal Prapremier w Teatrze Polskim w Bydgoszczy koncentrował się na spektaklach mówiących o Polsce — od wojennej przeszłości po Euro 2012. Wnioski są niestety przykre — żyjemy w kraju, który wciąż szuka swojej drogi i od lat próbuje sobie radzić z tymi samymi problemami. To źle dla kraju, ale na szczęście często całkiem dobrze dla teatru, który z coraz większym powodzeniem o nim opowiada. Festiwal otworzyła Nasza klasa Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Ondreja Spišáka. Oparta na mordzie w Jedwabnem fabuła jest pełna uproszczeń i stereotypów, często rażących — niemal wszyscy Polacy są tu fanatycznymi nacjonalistami i alkoholikami, Żydówka odczuwa rozkosz w czasie gwałtu zbiorowego, stary rabin doradza, jak najlepiej zarobić na występowaniu w telewizji z opowieściami o zamordowanych przyjaciołach. Samo przedstawienie, poza kilkoma silnymi punktami (świetna scena uczty weselnej, na którą przychodzą umarli!), jest kiepsko zagrane i nijako pomyślane. Próbuje nawiązywać do Umarłej klasy Kantora, ale robi to bardzo powierzchownie. Zdarzają się niezręczności tak widoczne, że publiczność chichocze tam, gdzie twórcy chcieli ją przerazić. Nasza klasa to rzecz nieudana — to można wybaczyć. Dużo trudniej wybaczyć fakt, że jej twórcy wykorzystują autentyczne nazwiska pomordowanych, podstawiając pod nie groteskowe, pokraczne postaci. Ludzie spaleni w jedwabieńskiej

>>24

Nasza klasa / fot. materiały organizatora

stodole nie mają nawet grobu. Zapamiętane przez innych nazwisko to wszystko, co im pozostało. Nie wolno się nim bawić, nawet po to, żeby dostać Nike i wystąpić na kilku festiwalach teatralnych. Nasza klasa otrzymała nagrodę akredytowanych przy Festiwalu Prapremier dziennikarzy. Grażyna Kania pracuje głównie na scenach niemieckich i precyzję twórczą naszych sąsiadów doskonale przenosi na polski grunt. Z warszawskim Teatrem Powszechnym przywiozła na Festiwal spektakl kameralny (tylko troje aktorów), jednak wstrząsający widzem do głębi zarówno słowem, jak i demonicznym porządkiem. W dramacie Dennisa Kelly’ego Sieroty mieliśmy do czynienia z przejmująco zagranym tekstem, wywołującym skrajne reakcje widzów, którzy być może zadawali sobie pytanie: czy warto było przyjść do teatru, by oglądać aż tak realistyczny urban thriller? Zdecydowanie tak, ale jednokrotnie, bo zbyt mocno bolał! Od pierwszej sekundy historii Liama (Piotr Ligienza), wkraczającego w zakrwawionej koszuli do cichego mieszkania swej siostry (Anna Moskal) i jej męża (Grzegorz Falkowski), Grażyna Kania trzymała widza w niepokoju, jak przez mikroskop pokazując zwyczajnych ludzi, którzy mierzą się ze sobą i z koszmarem wielkiego miasta. W eskalacji zła: egoizm i rasistowskie podteksty w głowach (pod płaszczykiem politycznej poprawności) oraz ślepa miłość siostry do brata, który z każdym kolejnym aktem okazywał się potworem. Jego zająknięcia, skowyty, repety — to aktorski majstersztyk Ligienzy, któremu Jury Młodych przyznało główną nagrodę aktorską. W finale widzowie zobaczyli spektakl III Furie Teatru im. H. Modrzejewskiej z Legnicy. Jego reżyser Marcin Liber stworzył przedstawienie wyśmienite — perfekcyjną punkową operę z rewelacyjnym aktorstwem. Rzadko dwie godziny w teatrze mijają tak błyskawicznie, rzadko płacz i śmiech tak się przeplatają w kolejnych scenach, rzadko wreszcie muzyka na żywo (niesamowita Moja Adrenalina) nadaje spektaklom klimat jak z kina Davida Lyncha. Historie dwóch matek: surrealistycznej Danuty Mutter (Joanna Gonschorek) i bardzo prawdziwej profesorowej Markiewicz (Ewa Galusińska) spleciono w jedno wielkie oskarżenie. Komu się tu nie dostaje? I żołnierzom AK, wśród których znaleźli się bezwzględni oprawcy, i Kościołowi, opiece społecznej, homofobom, Żydom, gejom, matkom Polkom… A Furie? Jak antyczne mścicielki przelanej krwi i zbrodni popełnionych przez bliskich — nie znajdą nigdy spokoju. Mutter za swą babkę chłopkę, co wydała SS Markiewiczową, wychowuje teraz chorą na musli magazine


>>relacja

y. Problem z Polską

} Sieroty / fot. materiały organizatora

Nasza klasa / fot. Krzysztof Bieliński

wszystko Dzidzię, a profesorowa w czyśćcu cierpi za zbrodnie syna. Wstrząs dla widza — nic, tylko wyjść i wołać o Polskę normalną! Jury też tego chciało, przyznając spektaklowi drugą nagrodę. Grand Prix tegorocznych Prapremier przypadło Tęczowej trybunie 2012 Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki. Ten duet autorsko-reżyserski już od jakiegoś czasu zdobywa szturmem polski teatr spektaklami, które złośliwie, ale błyskotliwie komentują bieżące wydarzenia polityczne i społeczne. Tym razem inspiracją była inicjatywa grupy domagającej się oddzielnej trybuny dla homoseksualnych kibiców na mistrzostwach Euro 2012. Tęczowa trybuna nie jest jednak tylko opowieścią o walce o prawa gejów — pokazuje drogę przez mękę, na jaką skazane są w Polsce wszystkie inicjatywy obywatelskie. Bohaterowie Strzępki i Demirskiego odbijają się od doskonale twardego muru administracji państwowej. Zadowoleni z siebie urzędnicy na czele z występującą w sukni à la Maria Antonina panią Hanią, dziwnie przypominającą prezydent Warszawy, stawiają dzielny opór jakimkolwiek próbom zmian na lepsze, gorsze i takie samo. Jak zwykle u Strzępki i Demirskiego, mnóstwo tu okazji do chichotu, a dostaje się wszystkim po trochu — śmieszni bywają i walczący o oddzielną trybunę geje, i bezduszni urzędnicy. Tyle że ci pierwsi chcą jeszcze działać. Ci drudzy chcą już tylko świętego spokoju i nie cofną się przed niczym, żeby go sobie zapewnić. Trudno, mówią Strzępka i Demirski, żyć w tak rządzonym kraju. Pewnie ich przedstawienia bywają przeszarżowane, niewyważone, za długie. Krytykują, nie proponując nic w zamian. Ale potrafią też uderzyć właśnie tam, gdzie boli. Grand Prix, może trochę kontrowersyjne, właśnie za to. ARKADIUSZ STERN, PAWEŁ SCHREIBER Festiwal Prapremier 1–9 października Teatr Polski w Bydgoszczy

Tęczowa trybuna 2012 / fot. materiały organizatora

>>25


>>na kanapie

God bless crisis >>

Magda Wichrowska

W ferworze przygotowań festiwalowych od kilku dobrych tygodni chodzą mi po głowie modowo-budżetowe tematy. Oba złączone klamrą wyświechtanego słowa hołubionego przez pracodawców, ekonomistów i polityków. Ale od początku. Królowa puściła pawia, widząc toczący się głównymi ulicami miasta orszak równo ubranych dam. I padło hasło: kryzys. Straszą nas nim gazety, „motywują” szefowie, nakręcają znajomi maratończycy, obciążeni kredytem mieszkaniowym z metą na emeryturze. Jednak znienawidzone przez wszystkich słowo wytrych na problem z wypłacalnością, paradoksalnie, stało się światełkiem w tunelu dla rozleniwionych nosicieli sieciowych bubli. Kryzys to idealna pora dla kombinatora. Biznesmeni głowią się nad planami awaryjnymi, porzucają rutynę i wchodzą na drogę kreacji, a nawet wariacji. A w ślad za facetami w czerni poszły damy. Bez odrębności nie ma nas, zamieniamy się w równo umundurowaną masę. A w pułapkę kalki wcale nie tak trudno wpaść, gdy sklepy kuszą szajsem za wcale niemałe grosze, który kolekcjonujemy bez opamiętania. Skazane na to, co nam dają, zaśmiecamy ulice. Mnożenie bytów ponad potrzebę stało się w pewnym momencie sposobem na życie i szczęście. Zamiast zdrowego seksu z równie zdrowym partnerem dodajemy sobie endorfiny przy kasie sklepowej. Na ile? Na chwilę. Prywatny kryzys na koncie najpierw wywołuje zimne poty, a po chwili, paradoksalnie, daje poczucie wolności. Kobiety ruszają na wojnę. Scarlett O’Hara owinęła się zasłoną. Współczesne fashion victims gryzą pazury, a co odważniejsze wchodzą na barykady. Te waleczne odkrywają prawdę starą jak świat, że nie ilość, a jakość i nie Bóg Kreator w jednej osobie, a Boginie Kreatorki w liczbie mnogiej rządzą tym bajzlem. Bo moda to burdel, garnek multikulturowego bigosu, wzlotów i upadków, potknięć i wyniesień na ołtarze. Dzięki kryzysowi ulice są coraz mniej jednoznaczne, niedomknięte metką i niedopowiedziane kolekcją z sieciówki. Mając ograniczone konta, bardziej kombinujemy, szukamy, szperamy, tworzymy... To daje nam oczyszczenie i odświeżenie nie tylko garderoby, ale tworzy też nowy porządek i pozwala na przewartościowanie tego i owego. Po pierwsze, mamy objawienie w postaci „slow wear”, które zdecydowanie łatwiej jest mi przełknąć niż „slow food”,

„ >>26

na które zwykłam nie mieć czasu przez pięć dni w tygodniu. Rewolucja konsumpcyjna to nie wymysł ostatnich lat recesji, ale teraz jest idealny moment, by prawda objawiona trafiła pod strzechy. Homogenizacja smaku w sensie modowym jest równie nie na miejscu jak opychanie się fast-trociną w miejscu publicznym. Po drugie, bycie poprawnym politycznie obywatelem obliguje nas do pewnych postaw garderobianych. W dobie pustego portfela łatwiej będzie nam je łyknąć. Powrót do korzeni, postawa pro-eko, stawianie na jakość i pochodzenie produktu to ratunek dla bezmyślności i sztampy, ale nie tylko. Jesteśmy tym, co nosimy, w centrum uwagi jest więc to, w jaki sposób to, co nosimy, zostało wyprodukowane, czy opiera się na zasadach fair trade. Serwujemy sobie równie modny, co ważny aspekt etyczny. Moja Babcia, z zawodu krawcowa, kiedy byłam śmigającym w górę podlotkiem do znudzenia przerabiała mi ubrania, mówiąc: „Złap, zobacz, jaki to dobry materiał”. Wtedy marzyłam o kolejnej koszulce z Myszką Mickey „made in China”, której ogon sprał się po pierwszym razie, teraz obmacuję wieszaki jak ona dwie dekady temu. Kupuję mniej, ale lepiej, czy może bardziej świadomie. Niech więc God bless crisis, jeśli tylko nasza ulica stanie się bardziej różnorodna i niejednoznaczna, gdy do głosu dojdą ponadczasowe kaszmiry i jedwabie, a ofiary wystawowej jednorazówki zaczną myśleć, złapią nożyczki w dłoń i wreszcie przemówią. Jeśli jednak nie wiecie w co ręce zanurzyć i jak obsłużyć krawieckie nożyczki, poszukajcie inspiracji na 3. Festiwalu Filmowym PRZEJRZEĆ: Moda i Film, który już 14 listopada startuje w Od Nowie.

musli magazine


Wszystko na sprzedaż >>

>>gorzkie żale

Ania Rokita

Jak bardzo honorowi byśmy nie byli, jak prawymi zasadami w swoim życiu byśmy się nie kierowali, to od czasu do czasu zdarzy nam się zeszmacić. Całe szczęście, że nie tylko nam — zwykłym zjadaczom czerstwego chleba z margaryną i pasztetem. Bo i wielcy tego świata, ludzie z pierwszych stron gazet oraz autorytety schodzą niekiedy na ścieżkę chałtury, ideowej prostytucji czy wygibasów w programach dla tych, co to na bakier są z rozumem. Od jakiegoś czasu ulubieńcem mediów jest Nergal, który zdetronizował wcześniejszych pieszczoszków brukowców — Krzysztofa Ibisza, Kingę Rusin i Annę Muchę. Do świadomości gospodyń domowych nie miałby zapewne szans przedrzeć się za pośrednictwem swojej twórczości, dlatego też postanowił nawiązać flirt, rozpocząć romans, ba! uskutecznić grupową kopulację z mainstreamem. Pomijając kwestie, ile Szatana jest w Szatanie i czy w przestrzeni publicznej jest miejsce na takie czy inne poglądy, należałoby się zastanowić, co na temat biesiad w publicznej telewizji, tarzania się w cekinach i sprawnego poruszania się w świecie poklepywania się po plecach sądzą dawni koledzy Adama „Holocausto”. Czy z politowaniem zerkają z mrocznego podziemia? Czy krzyczą „Zdrada!”? A może Nergal pociągnie ich za sobą? Czy istnieje szansa na to, że Rob Darken odwiesi miecz na kołek i zatańczy w kolejnej edycji „Tańca z gwiazdami”? Dwa lata temu bardziej spodziewałabym się, że to ja dołączę do grona celebrytów (choć bardziej prawdopodobne byłoby to, że pożrę własną głowę), ale żeby Nergal? Nie od dziś wiadomo, że pieniądze nie śmierdzą, nawet jeśli z okładki brukowca trzeba szczerze uśmiechnąć się do pań domu. Zapytajcie babcię, czy ściągnęła już Decade Of Therion na komórkę. Nie jestem predestynowana do tego, by potępiać pana Darskiego za jego życiowe wybory, ale przez lata zdołał wypracować sobie pewną markę. Natomiast dziś dla wielu bycie fanem Behemotha to obciach, choć — jak wiedzą niektórzy — Nergal zniechęcił do siebie część środowiska już wcześniej, długo przed tym, zanim zaczął pojawiać się na salonach. Czy tak to sobie zaplanował, kiedy jeszcze bywał w lesie? A może ludzie, którzy mają do niego pretensje o zdradę ideałów podziemia, najzwyczajniej mu zazdroszczą, bo kiedy on

z powodzeniem sprzedaje płyty, oni na rozstrojonych gitarach nagrywają w piwnicy demówki, których nigdy nikt nie wyda. O telewizyjną prostytucję posądza się ostatnio także Karolinę Korwin-Piotrowską. Jak jedną nogą odzianą w trampek pewnie trwać w programie, w którym z założenia krytykuje się wszelkie przejawy głupoty, a drugą, na obcasie, zajmować poletko w fabryce twarzy tęskniących za rozumem? Niemożliwe? A jednak! Ta sztuka udała się właśnie pani Korwin-Piotrowskiej, której grożący palec zapewne śni się po nocach niejednemu celebrycie. Lekceważący stosunek do lansujących się w tabloidach i programach rozrywkowych nie przeszkodził dziennikarce pójść ich śladem. Być może Korwin-Piotrowska chciała ponieść kaganek oświaty w intelektualne czeluści świata modelingu, a może występować z pozycji jedynej myślącej pośród głupoty zarazy. Gorzej, jeśli zerwała się z łańcucha przyzwoitości, ponieważ poczuła miętę do rozmów o niczym oraz uśmiechów maskujących niewiedzę i brak poglądów. Albo taki Rubik, człowiek z muzycznym wykształceniem komponujący piosenki i do tańca, i do różańca, słowem do dupy. Nie ma się czemu dziwić — jeśli chce się zarobić, trzeba się sprzedać. Wie o tym każdy, kto co dzień chodzi do pracy, której nie lubi, wykonuje idiotyczne polecenia przełożonych, którzy nie mają pojęcia o obowiązkach swoich podwładnych, a wszystko po to, by... godnie żyć. Szmacimy się każdego dnia, może nie w blasku fleszy, na szklanym ekranie czy łamach brukowców, ale zawsze. Postępujemy poniżej naszej godności, błagając o uwagę babsko siedzące za karę za urzędowym biurkiem. Dajemy dupy za talara, spędzając pełen udręki czas z ludźmi, którym nie mamy odwagi powiedzieć: „Mam cię gdzieś”, a którzy myślą o nas dokładnie to samo, co my o nich. Czy resztki godności jesteśmy w stanie zachować tylko w sytuacji, kiedy sami sobą gardzimy? A może każdego dnia, wychodząc z domu, zakładamy maskę, wystawiamy się na razy, wyłączamy myślenie, oddajemy się tym, którzy mają ochotę z nami spółkować na gruncie służbowym czy prywatnym, bo wiemy, że tak po prostu trzeba. Nie jest jednak z nami najgorzej, lub — jak powiedział Wołodyjowski — „Nic to, Baśka...”, jeśli po godzinach wazelinę odstawiamy na półkę.

>>27


>>filozofia w doniczce

O czym się nie mówi >>

Iwona Stachowska

Od pewnego czasu nurtuje mnie pytanie, czy w naszej kulturze jest jeszcze miejsce na tabu. Wydaje się, że ostatnimi czasy rozluźniliśmy ramy zakazów kulturowych do granic możliwości. Odczarowaliśmy już seksualność po sześćdziesiątce i wiemy (przynajmniej teoretycznie), jak mieć udane życie erotyczne na emeryturze. Właściwie w tematach pościelowych niewiele jest nas w stanie zdziwić. Ale lektura prasy codziennej utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak są kwestie, o których wolimy nie mówić głośno (poza dyskursem publicystyczno-naukowym rzecz jasna), coś, do czego trudno się przyznać, coś, co nadal rodzi społeczny ostracyzm. Jak się okazuje, jednym z tabu pozostaje kobieca zdrada. Dziwnym trafem w ciągu kilku miesięcy uzbierała się na moim biurku dość spora liczba artykułów poświęconych niewierności w żeńskim wydaniu. Jak mniemam, ta tematyczna intensywność to nie wynik mody na przyprawianie rogów, lecz raczej pokłosie wakacyjnych flirtów, próba rozliczenia się z urlopowymi grzeszkami. I cóż można przeczytać na ten temat? Między innymi to, iż ciągle jesteśmy więźniami stereotypu, że „mężczyźnie wolno więcej, że ma pełne prawo do zaspokajania swoich potrzeb seksualnych, a liczba partnerek jest miarą jego męskości”. Innymi słowy, że domeną płci męskiej jest zdradzać, a żeńskiej być zdradzaną, a każde odstępstwo od normy grozi przyklejeniem etykiety „Pani lekko prowadzącej się”. Może i mamy parytety, ale tylko wyborcze, w zakresie grzeszenia niewiernością równouprawnienie nie obowiązuje. W tej materii kobiety nie mają co liczyć na rozgrzeszenie czy zrozumienie, ani ze strony mężczyzn, ani ze strony kobiet. Siostrzeństwo jest tutaj wykluczone. Bo w końcu kto jak nie zdradzona kobieta będzie pałać niechęcią do swojej rywalki. Doświadczenie uczy, że prędzej usprawiedliwi swojego partnera i zrzuci całą winę na „tą drugą”, niż spojrzy na nią przychylnym okiem, a jego wyrzuci za drzwi. Czy ktoś pamięta Anaïs Nin? Francuską pisarkę i publicystkę, obyczajową prowokatorkę okrzykniętą Henrym Millerem w spódnicy, kobietę zdradzającą mężczyzn z upodobaniem. „Seksualność jest największym doświadczeniem człowieczej żywotności. Nie mam tabu i daję tym dowód niezależności upra-

„ >>28

gnionej lub istniejącej naprawdę” — pisała w swoich Dziennikach. I rzeczywiście żadne tabu dla niej nie istniało. Romansowała z mężczyznami i z kobietami (w tym z Henrym Millerem i jego efemeryczną partnerką June), pozostawała w kazirodczym związku z ojcem, dopuściła się bigamii. Sporo tego jak na jedną osobę. A jakby tego było mało, wszystkie swoje doznania, przemyślenia i romanse skrupulatnie odnotowywała w intymnym dzienniku. Zmysłowe kolekcjonerstwo, któremu się tak ochoczo oddawała, miało w sobie coś z projektu badawczego, intelektualnego wyzwania. Po lekturze Dzienników trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Nin traktowała własne ciało jak narzędzie (sprawne, wyczulone na bodźce, zawsze gotowe do eksperymentów), a pożądanie jak napęd twórczy. Niejeden policzek może spąsowieć od lektury notatek tej mistrzyni pikanterii, niejedna osoba może poczuć się zgorszona bądź zaintrygowana jej wyznaniami, w niejednym mogą obudzić się skrywane żądze. Różnie można odnosić się do twórczości Nin, ale jednego nie można jej odmówić — odwagi. Może i gorszyła, lecz bez wątpienia miała śmiałość robić oraz mówić to, o czym jej wyemancypowane rówieśniczki (na przykład Simone de Beauvoire, pozostającą pod przemożnym wpływem Jeana-Paula Sartre’a) mogły jedynie fantazjować lub co najwyżej teoretyzować. Dopuściła do głosu kobiecą seksualność, dała się jej wykrzyczeć i ubrała ją w słowa, które stanowiły przeciwwagę dla soczystego męskiego dyskursu. Wystarczy porównać jej zapiski czy erotyczne opowiadania, zebrane w tomach Delta Wenus i Małe ptaszki, z dosłownymi, wręcz klinicznymi opisami serwowanymi przez Millera czy Bukowskiego. Zdradzać czy nie zdradzać? Dla Anaïs Nin nie był to wybór między przyzwoitością a niemoralnością, lecz między byciem niezależną a byciem poprawną, między szczęściem osobistym a beznamiętnym wpisaniem się w społeczne oczekiwania. „Miłość do jednego tylko mężczyzny czy jednej tylko kobiety jest wyrzeczeniem. Żyć w pełni, znaczy żyć nieświadomie i instynktownie. Idealizm jest śmiercią ciała i wyobraźni” — pisała. Gdyby św. Augustyn z Hippony przewidział, że jego maksyma „Kochaj i rób, co chcesz” może przybrać takie oblicze, zapewne ugryzłby się w język. musli magazine


Spółka zoo >>

>>a muzom

Marek Rozpłoch

Też jesteśmy zwierzętami. Nieraz w wyniku niewiadomego pochodzenia zezwierzęcenia, najczęściej jednak — a właściwie to codziennie — za sprawą biologii czy wręcz ontologii. Dlaczego więc, mając nieustannie do czynienia ze zwierzęciem tym tu oto i zwierzętami dokoła, tak wielu z nas pragnie jeszcze podporządkować sobie zwierzę dodatkowe? Czy jest to tylko kaprys albo zwyczaj uświęcony wielowiekową tradycją udomowiania pewnych gatunków? A może to potrzeba serca — że bez zwierzęcia jestem upośledzony emocjonalnie; bez troski o nie, bez subtelnej relacji, która łączy mnie z nim? W moim przypadku na pierwszym miejscu były: kaprys i ciekawość. Ciekawość życia zwierzęcia i ciekawość siebie w obliczu obecności ssaka innego gatunku w mym rewirze. Uciekam od idei udomowienia, również od głębszej potrzeby emocjonalnej. Gryzonie pewnego osobliwego gatunku wydały mi się zwierzętami na tyle niepodatnymi na wszelkie udomowienie, a zarazem na tyle mało uciążliwymi sublokatorami, że postanowiłem im wydzielić podrewir. Poza jakimś uczuciem przywiązania pojawia się rodzaj współczucia: chcąc ich bliskości, muszę posłużyć się prętami klatki — wygodnej wprawdzie (kto chce spróbować, zapraszam!), lecz jednak klatki... Nieobce jest mi też uczucie do innego — wcześniej obecnego w mym życiu — zwierzęcia, ale nie o mej historii chciałbym pisać, lecz o samym fenomenie uczucia do zwierzęcia. Poraziła mnie niedawno wiadomość o Szwajcarze, który związał się do tego stopnia z psem, że ich relacja musiała otrzeć się o salę sądową. Opisy pożycia były groteskowe — lecz trudno nie dostrzec w tym jakiejś skrajnej postaci tego, co się najczęściej wyprawia z udomowionymi. Gdzie więc jest zgrzyt, pęknięcie, niestosowność? Może jej nie ma, a po prostu mieszczańskie nasze wyobraźnie nie są w stanie tego zaakceptować? Albo jest, ale właśnie zaczyna się tam, gdzie się kończy umiar? Albo też zaczyna się już na poziomie pozornie zwykłej, choć nie wyczuwającej może niestosowności, relacji właściciel—zwierzę… A jednak, mimo wszelkich uwag, bardziej — i to w sposób niepodlegający apelacji — niepokojące wydają mi się przypadki bezdusznego traktowania zwierząt i ludzi do zwierzęcych podopiecznych przywiązanych. Najlżejszym przykładem niech

będzie zakaz wyprowadzania psów obowiązujący na obszarze mego osiedla, który bywa przez nadgorliwców w sposób siermiężny egzekwowany. Cięższe przykłady łatwo znaleźć w częstych i łatwo dostępnych Czytelnikowi ogłoszeniach prasowych. Czuję wówczas, że w sposób jawny zostało naruszone coś stanowiącego fundament głębszego odczuwania moralności. A mówiąc jeszcze prościej — im cięższy przykład, tym bardziej bym się bał człowieka za nim stojącego, będąc głęboko przekonanym o przekładaniu się tego rodzaju bezduszności na bezduszność we wszelkich innych sytuacjach — ściśle już międzyludzkich. W przypadku osób przesadzających z głębią relacji ze zwierzęciem też bałbym się… O nie… Przecież trudno o prawdziwy dialog, o pełną wzajemność realacji — choć wiem dobrze, że zwierzę potrafi zaskakiwać i można nie bez powodu domniemywać, że to, co czuje, jest bardzo pokrewne wyższym uczuciom ludzkim. Ale jedynie pokrewne. Wyższych uczuć ludzkich trzeba szukać wśród ludzi. Też zwierząt przecież. Trudno jednak nie odczuwać szczególnej bliskości, gdy widzi się u zwierzęcia podobne dążenia czy zachowania, za którymi zapewne też kryją się myśli i uczucia — ograniczone wszelkimi wspólnymi organizmom uwarunkowaniami naturalnymi, zawieszone w czasie między początkiem życia a jego końcem.

>>29


>>życie i cała reszta

Wóz strażacki na pożar sukni ślubnej >>

Karolina Natalia Bednarek

Moja daleka znajoma zaznaczyła na Facebooku opcję „Jest w związku”. Niewiele myśląc, kliknęłam ikonkę: „Lubię to!”. Zaraz potem uświadomiłam sobie, że zawsze niemalże odruchowo komentuję na portalu tego typu zmiany... wszelkie „wszczęte” związki, śluby, narodziny dzieci etc. etc. — tak... jakbym solidarnie mówiła wszystkim kobietom: „MOJE DROGIE, UDAŁO SIĘ! BRAWO! TRAFIONY — ZATOPIONY. TO JEST MOŻLIWE”. Tylko po co? Oczywiście chcę tym wyrazić swoje zadowolenie z czyjegoś szczęścia, a także życzenia wszelkiej pomyślności — tak w elektronicznym skrócie. Ale jak to się odnosi do mnie samej? Już od najmłodszych lat dziewczynki są przygotowane do roli żony i matki. Czy to możliwe, że to powołanie aż tak mocno zakorzenia się w psychice? Dzieci w przedszkolu mają swoje „przydziały” na zabawki. Małym kobietkom trafiają się lalki bobasy, kuchnie i zmiotki, chłopcom — wozy strażackie, samochody wyścigówki oraz klocki lego. Myślę, że taki podział jest dość krzywdzący, a niewinne zabawy pokutują w przyszłości spaczeniem. Ja sama byłam wychowywana w poczuciu, że wyjście za mąż to największe szczęście od Boga. Pogląd numer dwa brzmiał: „byleby nie bił i nie pił”. Nic innego nie było istotne. Może dlatego obrałam sobie inny wzór związku — tzw. partnerski. Wydawało mi się, że równe traktowanie i przyjacielskie podejście do partnera zaowocuje idealnym związkiem — o ile coś takiego w ogóle istnieje. Kiedy w przedszkolu wybijała godzina zabawy, wystrzeliwałam jak z procy do półki z zabawkami po... wóz strażacki. Czasami udawało mi się go zdobyć, ale „minisamce” krążący wokół mnie niczym sępy nie pozwalali mi zbyt długo cieszyć się samochodem z sikawką. Jestem z pokolenia Seksu w wielkim mieście. Większość z nas marzy, żeby znaleźć sobie fajnego faceta. Znam bardzo samodzielne kobiety, których wcale byście o to nie podejrzewali — a jednak. Dla większości z nas założenie rodziny jest powinnością i oczywistością. Jednak cały czas zastanawiam się, czy prawdziwą potrzebą... Kiedy jednej się udaje zostać żoną, uznamy ją za szczęściarę czy niewolnicę obowiązków? Ostatnio

„ >>30

pisałam już o „samonarzuceniu” zakresu domowych powinności. Gdzie wtedy chowa się to wymarzone partnerstwo? Czy to tylko dumnie brzmiąca nazwa? Czy ta, której się udało, tak naprawdę nie ma przechlapane? I w końcu — jak długo chcemy/możemy cieszyć się wolnością? Przecież w końcu dopadają nas stereotypy i konwenanse. W pewnym momencie nachodzi nas ochota na bycie prawowitą panią jego serca. Mimo szeregu niewygód tak się utarło, to zostało zakodowane i w większości nas prędzej czy później to się odzywa. Kiedy przechodzę ulicą Szewską, gdzie znajduje się kilka salonów sukien ślubnych, łapię się na tym, że za każdym razem, jak dziewczynka w sklepie z zabawkami, czynię w głowie zamówienie: „O, ta moja! Zamawiam!”. A przecież na horyzoncie potencjalnego męża brak — więc po co? Wczoraj moja babcia obchodziła imieniny. Dzwonię więc z życzeniami, a ta na pytanie o stan zdrowia odpowiada: „Ja to bym chciała na twoim ślubie zatańczyć. No i czas na dzieci. Nie masz dziecko w życiu szczęścia, nie masz...” I jak tu dyskutować z babinką? Jak wiemy, świat obfituje w kobiety — na jednego mężczyznę przypadają ich co najmniej trzy. Stąd te zaciekłe boje. Czy jeśli uda się na jednego trafić, powinnyśmy godzić się na wszystko? Trwanie w konkubinacie, gotowanie, prace syzyfowe ze ścierką? Według mojej babci — tak. W końcu sąsiadka ma męża. Ja — tylko przyjaciół, dyplom, dobrą pracę i hobby. Im dłużej o tym myślę, tym większa żałość mnie ogarnia. Przychodzi mi do głowy taki żarcik — nic dziwnego, że popyt na męża przerasta podaż, skoro kobiety w Nepalu mają ich aż trzech. Ślą przekaz Polkom, że to naprawdę świetne rozwiązanie. Do kogo ta mowa? Cóż, pozostaje więc przeprowadzka...

musli magazine


>>elementarz emigrantki

R jak religie >>

Natalia Olszowa

Życie za granicą to nie tylko życie pomiędzy różnymi kulturami, to także życie między innymi religiami. Wiadomo, że ludzie łączą się zazwyczaj w pary, mniej natomiast oczywiste (choć dość przewidywalne) jest to, że jeśli matka i ojciec są jednego wyznania, to i dziecko będzie wychowywane w ich wierze. Ale co w przypadku, jeśli zwiążą się ze sobą osoby innego wyznania? Zadaję to pytanie, ponieważ obecnie jestem w podobnej sytuacji. Ostatnio zaczęłam nawet prowadzić wywiad środowiskowy i dowiedziałam się, że jeżeli muslim, to dziecko przejmuje religię po tatusiu, a jeżeli judaizm — to po mamusi. Ale jak będzie ze mną? Początkowo myślałam typowo katolickim światopoglądem, że ochrzczę swoje dzieci od razu, jak tylko tatuś wyjdzie do pracy. Jednak z czasem zauważyłam i zrozumiałam, że w miejscu, które jest mieszanką różnorodnych kultur, mieszanie się religii to zjawisko całkiem powszechne i zupełnie naturalne. Jedna z moich koleżanek zgodziła się jakiś czas temu wyjść za mąż za muzułmanina. Czy jest szczęśliwa? Oczywiście, że tak. Mają dwójkę dzieci, dom z ogrodem i warzą inaczej pachnące potrawy w kuchni. A dzieci? Są wychowywane bez religii, co daje im niesamowitą samoświadomość i wolność wyboru, poza tym poszerza horyzonty myślowe i otwartość na inne wyznania. Podczas jednego z moich kulinarnych poszukiwań wybrałam się z boyfriendem do marokańskiej restauracji, gdzie obsługiwał nas algiersko-portugalski kelner. Od początku traktowałam go z dystansem i jako typowego muzułmanina, bowiem jego historia jednego ojca, dwóch matek i sposób bycia tak mi podpowiadały… I błąd. „Nie jestem muzułmaninem” — powiedział. „A jakiego jesteś wyznania?” — zapytałam. „Nie wierzę w żadną z tych bajek, jestem wolny od tego” — odpowiedział z uśmiechem na twarzy. To dało mi do myślenia. Mimo że pochodzę z kraju, w którym nie da się żyć bez przyjęcia trzech sakramentów, posiadam w sobie tę samą wolność, co ów kelner, którą z drugiej strony można by nazwać piętnem niezakorzenienia się w żadnej z religii. Moja mama pochodzi z domu metodystów, ojciec był ministrantem w Kościele katolickim — oczywiście do czasu, kiedy poznał „najpiękniejszą” kobietę.

Z tego związku zrodziłam się ja — urodzona w religii katolickiej, ale zupełnie się z nią nieutożsamiająca. Podobnie było z moim boyfriendem. Kiedy go poznałam, zapytałam skąd jest. Odpowiedział mi wtedy, że z Izraela. „Aaaa, czyli jesteś Żydem?!” — zaszufladkowałam go z miejsca. „Urodziłem się w tej religii” — brzmiała jego odpowiedź. Po niedługim czasie dowiedziałam się, że jego mama może i jest Żydówką, ale zupełnie inną niż ojciec, a oboje dali synowi wolność wyboru religii, tak jak i moi mnie. Wracając do algiersko-portugalskiego kelnera i marokańskiej restauracji, to podsumował on nasz związek jako „coś”. „Izraelita z Polką” — pomyślał pewnie sobie. Ale właśnie w tym sęk, że ani ze mnie taka Polka, ani z Niego Żyd. Tymczasem przede mną daleka droga i szok kulturowy, pyszny humus i falafe oraz kilka wyznań w jednym miejscu (Jerozolima), bowiem czas wolny od pracy w miesiącu, w którym studenci wracają do aul, spędzać będę w Izraelu. Z jednej strony tęskni mi się za polską złotą jesienią, wrzosami, kolorowymi liśćmi, grzybobraniem i ekipą Musli, a z drugiej czeka mnie ciepłe lato tej jesieni oraz inny wymiar czasowy, bowiem według żydowskiego kalendarza nowy rok zaczyna się z końcem września. Może i ja zacznę coś nowego w październiku starego polskiego roku 2011?

>>31


” FOT. AGATA JAGNIĄTKOWSKA / CHARAKTERYZACJA: KASIA WILK


moja

dusza jest

stara bardzo z Romą Gąsiorowską o szyciu na kolanie, 7 grzechach i pędzącej kreatywnej lokomotywie rozmawia Magda Wichrowska


>>porozmawiaj z nią...

” >>Wszyscy znamy Cię jako utalentowaną aktorkę młodego

pokolenia, kiedy narodziła się projektantka? Tego samego dnia co aktorka, 18 listopada 1981 roku (śmiech). Już w liceum czułam nieodpartą potrzebę wyrażania osobowości poprzez swój ubiór. Szyłam, malowałam, przerabiałam, ozdabiałam wszystko to, co miałam założyć. Lubiłam prowokować swoim stylem, wyróżniać się z tłumu. Strasznie żałowałam, że nie poszłam do liceum plastycznego, zaważyły na tym względy materialne. Ulokowałam wówczas swoją pasję w teatrze plastycznym, gdzie sami tworzyliśmy scenografie i kostiumy, byliśmy częścią dzieła sztuki. Tam czułam się najlepiej. Kiedy przyszedł czas wyboru studiów, pomyślałam, że muszę iść na studia aktorskie, skoro najlepiej czuję się w teatrze. Jednak kiedy się już na nie dostałam, okazało się, że niewiele mają wspólnego z moim ukochanym teatrem plastycznym, chociaż są równie pasjonujące. Co prawda poświęciłam się wówczas temu bez reszty, jednak ciągle brakowało mi cząstki mnie, którą już znałam. Pięć lat temu stworzyłam więc ze znajomymi artystami Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich, gdzie realizowaliśmy nasze twórcze fantazje, uciekając od otaczającego nas z każdej strony świata komercji. Tam zaczęłam stylizować sesje foto, najpierw na potrzeby własne, potem do magazynów: „Machina”, „Press”, a nawet do jednego numeru niemieckiego „Vanity Fair”. Stylizowałam zespoły 3 boys move i Coma. Poczułam wiatr w żaglach, zaczęłam robić kostiumy do spektakli offowych — zrobiłam do czterech. >>34

>>A gdzie projektantka?

Potem zawiesiliśmy działalność stowarzyszenia, a ja poczułam się na tyle silna, że postanowiłam poważnie pomyśleć o projektowaniu. Najpierw myślałam o jakiejś szkole, ale przy rozwijającej się karierze w moim wyuczonym zawodzie nie miałabym tyle czasu, żeby rozpocząć kolejne studia, a ponieważ głowa wciąż kipiała mi od pomysłów, przelałam je na papier, a następnie poszłam za głosem intuicji. Tak powstała moja pierwsza kolekcja „7 grzechów”. Stworzyłam modową markę Stara Bardzo i sklep internetowy www.natinaf.com, gdzie można kupić kolekcje moje i mnóstwo innych rzeczy. Otwarcie nastąpiło 10 czerwca tego roku. Powstał video art i performance, bo moda to tylko pretekst do tego, żeby rozwijać się dalej jako artystka.

>>Pochodzisz z Bydgoszczy. Jak pamiętasz bydgoską ulicę

z perspektywy kilkunastu lat, kiedy sama byłaś nastolatką. Była modna? Bardzo szara. Zawsze wytykali mnie palcami, byłam outsiderem, nigdy nie utożsamiałam się z Bydgoszczą.

>>To gdzie robiłaś zakupy?

Najlepiej się czułam w starych ciuchach z młodzieńczych lat mojej mamy i cioci, a czasem nawet i babci, do tego były jeszcze paczki z Niemiec. Wtedy nie było łatwo. Nie miałam pieniędzy, bo przecież nie zarabiałam, a w domu się nie przelewało. To budziło moją kreatywność. Kupowałam materiały musli magazine


FOT. AGATA JAGNIĄTKOWSKA / MAKE UP: DOMINIKA DYLEWSKA

>>porozmawiaj z nią...

i szyłam — jak moja mama mówiła — „na kolanie”, niedokładnie, byle się trzymało. Szybko chciałam mieć efekt. Potrafiłam w ciągu dwudziestu minut przed wyjściem uszyć sukienkę, wychodziłam i już na klatce mi się pruła, a moja siostra mówiła: „Ja z nią nie wyjdę”. A ja szłam dumna i czułam się sobą.

>>Niedawno do kin wszedł obraz Ki Leszka Dawida. Obok

znakomitej kreacji aktorskiej w filmie pojawiły się też kapitalne kreacje, w których wystąpiłaś. Wiem, że za kostium odpowiadała fantastyczna kostiumolożka Dorota Roqueplo. Jak Wam się pracowało? Miałaś jakieś sugestie? Naturalnie. Niektórzy się śmieją, że wyjęłam ciuchy z szafy. Dorota dużo wzięła ze mnie i bardzo słuchała moich sugestii.

>>A kostium pomaga Ci wejść w rolę? Kostium jest bardzo ważny dla aktora, jest narzędziem, pomaga przeistoczyć się w kogoś innego. Nie potrafię stworzyć postaci w swoich prywatnych ciuchach. I zawsze wiem, jak daną postać sobie wyobrażam. Kostiumolodzy bardzo dużo czerpią z tego do wizerunku postaci. Poza tym gwiazdy kina zawsze były trendsetterkami. >>To prawda. Niedawno rozmawiałam z piosenkarką Marysią Sadowską o jej kolekcji etno-bluz. Mówiła, że pomysł na nie przyśnił jej się. Powiedz, jak narodził się w Twojej głowie pomysł na markę Stara Bardzo?

Ja jestem bardzo kreatywną osobą, a moje życie to nieustanne tworzenie. Wsłuchuję się w swoją duszę i przelewam ją na sztukę w różnych formach. Staram się nie ograniczać i wszystkie, nawet najgłupsze swoje pomysły traktuję bardzo serio. Poczułam, że moja dusza jest stara bardzo i nie ma się czego bać, że tyle już przeszłam, tyle wiem i tyle czuję, że muszę eksplodować twórczo. I to był mój lont, który odpaliłam w celu zdetonowania dynamitu Natinaf.

>>A co Cię inspiruje w modowych poszukiwaniach? Kolekcje projektantów? Moda uliczna? A może kino? Inspiruje mnie wszystko, co widzę, co słyszę i co czuję. Znajduję tylko odpowiedni tor i uruchamiam lokomotywę tematu, a kolejne wagoniki pojawiają się niepostrzeżenie w zawrotnym tempie.

>>Co było siłą napędowo-twórczą przy tworzeniu kolekcji

„7 grzechów”? Obie są rozliczeniem z symbolami religijnymi, etycznymi, komercyjnymi, popowymi, korporacyjnymi, modowymi, estetycznymi, które są nam narzucane i które — chcąc nie chcąc — nas kształtują. Film, który powstał przy kolekcji „7 grzechów” — Bold & Beautifull, a którego byłam autorką jako scenarzystka, reżyserka i odtwórczyni dwóch ról, to wręcz dokument o bolesnej rzeczywistości, w której żyjemy czasem nieświadomi tego, co i w jaki sposób na nas działa. Można by go nazwać >>35


>>porozmawiaj z nią...

anty-promocyjnym. Działa głęboko na podświadomość widza, zostawiając modę na ostatnim miejscu. Chodzi o idee. Marzę, żeby ludzie noszący ciuchy Stara Bardzo ubrani byli w manifesty i mieli ich świadomość. To jakby nosić na sobie część dzieła sztuki, a jednocześnie podkreślać swoją osobowość, nie będąc fashion victim. To również hasło widniejące na jednej z moich koczulek: „I am not a fashion victim it’s natinaf”. „7 grzechów” było wglądem w siebie, Sally Spectra była moim alter ego. Dużo z siebie oddałam i przefiltrowałam w tej kolekcji, w filmie i w performansie. Mnóstwo profesjonalnych artystów, którzy mi pomogli stworzyć to dzieło, schowało się za postaciami lub maskami.

>>A jak było w przypadku kolekcji „Stygmaty”?

Chciałam odcisnąć piętno na ludziach, angażując ich do twórczej pracy, inspirując i popychając do działania już bez maski. „Stygmaty” — ponieważ prowokuję do mistycznych przeżyć, a ślad ich na trwałe zostaje. Tomasz Cymerman napisał autorski tekst specjalnie dla mnie i tej kolekcji. W KontenerART w Poznaniu na oczach widzów fryzjer Marek Kacaliński przygotował swoją kolekcję fryzur studentów poznańskiej ASP, traktując ich jako żywy materiał. Następnie ubrani w kolekcję „Stygmaty” przepuszczali przez siebie tekst, co jest materiałem wyjściowym do video artu. Stworzyłam też kolekcję „Amor Amor Amor”. To propozycja bardziej ekskluzywna, wieczorowa, aksamitna, zmysłowa i szyta na miarę.

>>Twoim pokazom kolekcji towarzyszą także filmy, insta-

lacje, performance... Sądzisz, że ten właściwy — bez wątpienia — kierunek przedstawiania prac projektantów jako integralnej części sztuki szeroko pojętej zagościł już w świadomości Polaków? Nie sądzę, żeby zagościł w świadomości. Myślę, że ledwo migoce, bo niewielu jest projektantów, którzy uciekają się do tej metody, a na pewno nie w takim pojęciu, które mnie interesuje. Myślę o interdyscyplinarnym łączeniu dziedzin sztuki.

>>A jak oceniasz polską ulicę?

W większych miastach jest coraz odważniej, coraz ciekawiej. Ludzie mają większą świadomość siebie, mody i coraz więcej pieniędzy mogą na to przeznaczyć.

>>Powiedz, do kogo adresujesz swoje kolekcje? Czy w ogóle myślisz o adresacie, tworząc je?

>>36

FOT. AGATA JAGNIĄTKOWSKA / MAKE UP: DOMINIKA DYLEWSKA

Myślę o odbiorcy, ale nie zamykam się. W kolekcjach staram się zawrzeć rzeczy w pewnym sensie spójne, jednak bardzo różne. I udaje mi się to. Każdej kobiecie, która przegląda moje propozycje, podoba się inny zestaw.

>>Chodźmy w takim razie na zakupy. Co znajdziemy w skle-

pie Natinaf, którego jesteś współtwórczynią? Wszystkie kolekcje Stara Bardzo; natinaf products, czyli koszulki, czapki przeze mnie zaprojektowane, buty, bluzy, akcesoria; musli magazine


>>porozmawiaj z nią...

vintage shop oraz natinaf friends, czyli inne marki naszym zdaniem ciekawe.

>>Masz już w głowie pomysł na kolejną kolekcję? Suknie wieczorowe dla kobiet w ciąży. Tego jeszcze nie ma. Jestem też w trakcie tworzenia kolekcji na wiosnę/lato dla kobiet i dla mężczyzn, pracuję nad działem dla dzieci. Na razie nie będzie tego dużo, ale stopniowo chcę rozbudowywać markę, żeby każdy znalazł coś dla siebie.

Zaczynam też współpracę z zespołem Me Myself and I. W styczniu wydają nową płytę, z nowym wizerunkiem od Stara Bardzo.

Szczegóły na stronach: www.natinaf.com www.starabardzo.com >>37


*


Na początku

chuć

była

Tekst: Kasia Woźniak

Wizerunki seksualności pojawiły się wraz z narodzinami kultury. Ich reprezentacje odgrywały ważną rolę w kulturze, a oglądać je mogły dzieci na równi z dorosłymi. Brakowało im tego, co dziś nierozerwalnie związane jest z pojęciem pornografii – zakazu publicznej prezentacji. Ojcowie Kościoła byli zarazem twórcami pornografii, bo jako pierwsi wprowadzili surowe obostrzenia. „Pleni się jednak ta swawola jak wiatropylny chwast”. I oto na rynek wydawniczy zawitała „Seria Zmysłowa”, która zarówno skupia odważne literackie dokonania klasyków światowej literatury, jak i prezentuje współczesne zmagania z obostrzeniami języka.


* T

o oczywiste, że żyjemy w czasach masowego łamania konwenasów i przekraczania granic. Najczęściej wpisywanym w wyszukiwarkach na świecie jest słowo „seks”, a ze względu na to, że podteksty co najmniej pikantne zdominowały obecnie większość przestrzeni werbalnej i reklamowej, granice określeń „pornografii” okazują się ruchome. Walczy się z nią jak z wiatrakami: polski kodeks karny nie zawiera jej jednoznacznej definicji, a sprawę pozostawia do oceny sędziego. Internet otworzył wszystkie granice, w związku z czym do treści zakazanych może mieć dostęp każdy. „Erotyka i seksualność to zjawiska społeczno-kulturowe, choć silnie powiązane z residuami seksu (jako naturalnego popędu) i ciała, to zarazem autonomiczne i zwrotnie wpływające na zmianę (...) natury ludzkiej. Narodziny i celebracja erotyki nie oznaczają wynalezienia pornografii”. To cytat z książki Lecha M. Nijakowskiego Pornografia. Historia. Znaczenie. Gatunki — jedynej rzetelnej monografii socjologa o genezie i rozwoju zjawiska pornografii. Jeżeli na literaturę erotyczną spojrzymy przez pryzmat przemian społeczno-obyczajowych i jednocześnie jako na potencjometr humanistyczny, powieści Bukowskiego, Witkacego czy Aretina urastają do rangi dokumentów epoki, a z tymi każdy europejski wykształciuch winien się przecież zapoznać.

Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie Humanistyka podchodzi do pornografii jako do sposobu problematyzowania świata, a literatura jest przecież wyznacznikiem obyczajowych przemian. Markiza de Sade nie traktuje się dzisiaj jako francuskiego rozpustnika — jego bezpruderyjne dziełka postrzega się jako libertyńskie traktaty filozoficzne, których znaczenia nikt nie odważy się kwestionować. Każdego nowatora w tej dziedzinie, mimo oficjalnych zakazów, traktuje się dziś często z ambiwalencją godną wiktoriańskiej dwulicowości: oficjal>>40

>>zjawisko

nie się go potępia, jednak przy świetle latarki z zapartym tchem śledzi się jego ideologiczne i językowe zmagania z najbardziej problematyczną materią intymnych stosunków między ludźmi. Wydawnictwo W.A.B. wielokrotnie już zaskakiwało nowatorskim podejściem do literatury. Jako pierwsze na przykład poważnie potraktowało debiuty i otoczyło je szczególną redaktorską troską. Dzięki temu na rynku pojawiły się takie nazwiska jak Kuczok, Dehnel czy Miłoszewski. Jako jedno z pierwszych zainwestowało także w E-booki, książki audio i trailery książkowe. I tym razem wydawnictwu nie zabrakło odwagi we wprowadzeniu na rynek unikalnej serii poświęconej pikantnej literaturze erotycznej. Już „Seria z miotłą”, prezentująca najciekawsze pozycje literatury pisanej przez kobiety (ale nie tylko dla kobiet), zrobiła sporo zamieszania: feministki ruszyły z protestami przeciwko sygnowaniu serii atrybutem kury domowej, do której stereotypowo pasują jedynie harlequiny. Mało kto zauważył jednak, że miotła postawiona jest na sztorc, a o interpretacji tego obrazu można powiedzieć znowu wiele, pod warunkiem rzetelnego antropologicznego przygotowania. Dziewczyny z Portofino Grażyny Plebanek, Cukiereczki chińskiej skandalistki Mian Mian i szokująco dobre Zaplecze młodziutkiej Syrwid zawdzięczamy właśnie tej serii. Wyjątkowo mocne wejście z tytułem Jedenaście tysięcy pałek, czyli miłostki pewnego hospodara autorstwa Apollinaire’a to nie tylko początek nowej „Serii Zmysłowej”, ale także, miejmy nadzieję, ciekawego zjawiska antropologicznego związanego z łamaniem tabu.

Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu Od wieków nie brakuje literatury, która bynajmniej nie jest przeznaczona dla ułożonych pensjonarek, ale dotychczas na rynku żadne wydawnictwo nie poświęciło jej całej serii. Dziemusli magazine


>>zjawisko

sięć tysiecy uciech cesarza Fréchesa, Smak miodu S. al-Nu’ajmi i Nielegalne związki Plebanek to rozproszone powieści z silnym akcentem erotycznym w tle czy wręcz z główną osią osnutą wokół zmysłów i cielesnego tabu. Dobrze sprzedaje się również seria o Klaudynie autorstwa Colette (francuskiej skandalistki), uderza ona jednak subtelnością narracji i cenioną dzisiaj w wielu kręgach woalką nęcącej tajemnicy odkrywania najskrytszych potrzeb. Skąd decyzja o skategoryzowaniu takiej literatury? „Zależało nam na tym, żeby ta seria łączyła dwie rzeczy: erotykę, zmysłowość, ale też żeby to była dobra literatura: z dbałością o język, z uniknięciem lingwistycznych oczywistości i jednocześnie wulgarności” — mówi dyrektor Działu Promocji Wydawnictwa W.A.B., Edyta Woźnica. Po drugie: serii pośwęconej literaturze erotycznej na rynku jako takiej jeszcze nie było. Owszem, W.A.B. wydało wcześniej kilka tytułów związanych z tematyką cielesną, jak choćby głośne Monologi waginy, jednak były to tylko jednostkowe przypadki, które jedynie sygnalizowały tę problematykę. Warto tutaj również wspomnieć o Terapii narodu za pomocą seksu grupowego, której wydanie przejęła Czarna Owca, gdyż dla redaktorów W.A.B. była ona „zbyt pornograficzna”. O ile bowiem Monologi dotykają tematów skrzywdzonej lub zduszonej kobiecości, albo odkrywania własnej cielesności, o tyle Terapia, prezentująca miłosne podboje i doświadczenia Arundati (miała prawie 200 partnerów seksualnych), jest nieco zbyt dosłownym potwierdzeniem tezy Wilhelma Reicha, ucznia Freuda i ojca rewolucji seksualnej, że dopiero bujne życie erotyczne

i bogate doświadczenia w tej dziedzinie są w stanie uzdrowić nie tylko zbolałe jednostkowe dusze, ale i całe narodowe historie. W.A.B. postawiło na monitorowanie rynku humanistyki i przybliżenie kanonu, przy jednoczesnej dbałości o sferę merytoryczną i graficzną. W ten sposób czytelnik — zamiast taniej literatury czytanej jedną ręką — dostaje literaturę wielkiego kalibru.

Wyuzdana prostota „Time out” skwitował publikację dziełka Apollinaire’a tylko jednym słowem: „Chryste!”. Książki „Serii Zmysłowej” wydane są wyjątkowo starannie, ale i dyskretnie: obwolutę można zdjąć i zaintrygować towarzyszy podróży tylko nasyconą czerwienią okładki i ascetycznym logo serii. Lektura jest intymnym przeżyciem i świetnym polem do obserwacji socjologicznych. Obserwacji dosłownie, bo przecież u podstaw literatury erotycznej, ale i szeroko pleniącej się pornografii, legł voyeuryzm. Wydawnictwo poszło na początku tropem uznanych twórców, którzy tworzą kanon literatury. I tak, jeśli ktoś nie zna historii groteski, lepiej, żeby do rąk nie brał Jedenastu tysięcy pałek. Bez znajomości specyfiki literatury epoki, ale i sylwetki twórczej Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego (tak, tak, Polak potrafi!), powieść można uznać za wulgarny pornos. Tymczasem jest to francuski kanon i doskonały przykład literatury cyganerii Montparnasse’u, która w celach zarobkowych uciekała się do środków wszelakich, żeby utrzymać się w przesyconym absyntem, ale brzemiennym inspiracjami, towarzystwie paryskich artystów. Jedenaście tysięcy pałek to tak naprawdę >>41


*

pastisz literatury erotycznej, która królowała w tamtym czasie głównie na salonach. Gargantuiczna, zbójecka książeczka, pełna charakterystycznej dla konwencji groteski przesady, została objęta na wiele lat obyczajową anatemą, była kolportowana potajemnie, ale cieszyła się niesłabnącym zainteresowaniem. Bo łatwiej powiedzieć, czego tu nie ma: przygody księcia Valcutascu i wicekonsula Wzwodana Dupcicza to szalony przegląd wszystkich możliwych perwersji — od sadomasochizmu, poprzez nekrofilię, gwałty na noworodkach, aż po wszelkie konfiguracje towarzyskie, przy których czworokąty to mało skomplikowane figury. (Nie sposób przy okazji nie zauważyć rewelacyjnego tłumaczenia Marka Puszczewicza, bez którego warsztatu pierwsza książka nie nadałaby serii zasłużonego prestiżu). Prosta narracja, oparta na koncepcie podróży po największych stolicach, jest tylko pretekstem do ukazania szokujących praktyk seksualnych hospodara. Przez wiele lat kwestionowano autorstwo tej książki (Apollinaire jest przecież twórcą pojęcia surrealizmu i metody skojarzeniowej w poezji), ale dzisiaj co bardziej światli czytelnicy nie cenzurują już biografii Guillame’a.

Tarło poglądów Perła — druga książka wydana w serii — to z kolei światło rzucone na wiktoriańską dwulicową obyczajowość, która pod płaszczykiem salonowego savoir vivre’u skrywa wszeteczne syntezy angielskiej alkowy. Fingowane pamiętniki, formuła tak popularna w tamtych czasach, nadająca pannom rumieńców i dodająca panom śmiałości, doskonale sprawdza się również dzisiaj ze względu na wrażenie autentyczności i relacji „naocznego świadka”. To nie tylko angielska Kamasutra z 1897 roku (określenie M. Małkowskiej z „Rzeczpospolitej”), ale przede wszystkim dowód udanych zmagań z językiem, który na potrzeby kontro>>42

>>zjawisko

wersyjnych opowieści dla arystokracji tworzył słowne łamańce, przy których „napaść na tronie miłości”, czyli gwałt, jest tylko skompresowaną wersją salonowego flirtu. (S)eksperymenty młodziutkiej nimfomanki doprowadzają do jej wczesnego owdowienia, ostatecznie sama bohaterka umiera również z wyczerpania fizycznego i psychicznego, choć zabija ją mało pobudzająca wyobraźnię mykobakteria. Tego typu literaturę szczególnie aktywnie czytała arystokracja: była wyróżnikiem prestiżu, bo skierowana do umysłów oczytanych i nastawionych na wyrafinowaną, choć pełną dystansu rozrywkę. Dotychczasowe publikacje serii zdają się brać pod uwagę właśnie takiego czytelnika. Anatomia. Monotonia — trzecia powieść serii — jest już zapowiedzią wyrazistej linii tematycznej cyklu wydawniczego. Norweska dziennikarka Ranghild Moe otrzymała za nią prestiżową Nagrodę im. Sørena Gyldendala za najlepszą powieść miłosną. O ile w poprzednich publikacjach faktycznie pierwsze skrzypce grają miłosne uciechy i skomplikowane pozycje, których nie zna nawet Kamasutra, o tyle w powieści Anatomia dominuje sfera najgłębiej skrywanych, bolesnych emocji, które Nikolaj Frobenius w przedmowie określił jako „darcie klawiatury pazurami”. Dedykacja na początku powieści: „Dla mojego męża, który dał mi wszystko, nawet to, czego nie chciałam” nie jest tylko zaczepną aluzją do nieudanego związku, ale przede wszystkim wskazaniem na sferę skrzywdzonej kobiecości — co w kontekście całej powieści można odczytać jako odważne przyznanie się do porażki, którą bohaterka mimo wszystko za wszelką cenę chce przekuć w zwycięstwo podświadomości. Postać Vår wywołuje skojarzenia z bohaterką Ostatniego tanga w Paryżu, ale Anatomia jest również dokumentem kulturalnym epoki, przefiltrowanym przez gęste sito wizualnych i literackich dokonań współczesności. W powieści kryje się więc wartościowy ładunek emocjonalny, którego właściwe odczytanie jest możliwe tylko w przypadku nastawienia na humanistyczny odbiór powieści. musli magazine


>>zjawisko

Zapładnianie umysłu „Zmysłowa Seria” jest powrotem do źródeł kultury, ale jednocześnie zapowiedzią dalszych zmian, i to nie tylko w myśleniu i obyczajowości czytelnika: „Wydawnictwo ma w planach wydawanie literatury współczesnej również polskich autorów. Jesteśmy ciekawi, czy będą chcieli wydawać pod swoimi nazwiskami, czy posłużą się pseudonimem. Zmieniają się poglądy na literaturę i obyczaje, chcemy pokazać autorom, że nasza seria to nie jest tania pornografia. Literatura dotyka przecież każdej dziedziny życia, wybieramy nazwiska uznane wśród czytelników. Będziemy ich do publikacji namawiać” — mówi Edyta Woźnica. Dotychczasowe wydania cieszą się rosnącym zainteresowaniem szczególnie ze strony pań, choć w końcu to literatura do czytania również we dwoje. Zmagania (z) językiem urastają do rangi niebywale wymagającej intelektualnie zabawy, co niejednokrotnie w opiniach seksuologów ćwiczy również wyobraźnię w cieniu alkowy. Nic, tylko zacierać ręce, który z polskich śmiałków odważy się jako pierwszy na miłosne tango z językiem. Przy okazji smutno się robi, kiedy pomyślimy, jak wiele traci „statystyczny Polak”, który nie ma pojęcia o tym, że literatura bywa nieraz więcej niż odmianą niepowtarzalnej, choć nieoczywistej przyjemności. >>43


Lubi wyz >>porozmawiaj z nią...

z Moniką Borzym o debiuta i muzycznych inspiracjach r zdjęcia: Marek Pietroń

>>Czym się kierowałaś przy wyborze repertuaru do Girl Talk? To był wielomiesięczny proces. Pierwszym przełomem było odejście od koncepcji śpiewania standardów jazzowych na rzecz współczesnych utworów i potraktowania ich w podobny sposób. Później kierowaliśmy się z Mattem (Matt Pierson, producent Girl Talk — przyp. red.) już głównie samymi utworami, rozpatrując je pod kątem swobody, którą mogłyby nam dać przy transformacji w coś naszego. Do tego jeszcze dochodzi aspekt mojej z nimi identyfikacji, a na końcu z samymi artystkami, który chcielibyśmy w tej kompilacji zawrzeć.

>>44

musli magazine


ię zwania… >>porozmawiaj z nią...

anckiej płycie, dobrym składzie rozmawia Ewa Schreiber

>>Z wyjątkiem piosenki Abbey Lincoln na albumie znala-

zły się kompozycje młodszych wokalistek — urodzonych w latach 60. czy 70. Czy jest jakiś powód, dla którego wybrałaś Down Here Below? Ten utwór to jedyna propozycja Gila (Gil Goldstein, jeden z aranżerów płyty — przyp. red.). Stwierdziliśmy, że jest to utwór tak piękny, że szkoda byłoby go nie nagrać tylko ze względu na to, że nie wpisuje się w narzuconą przez nas samych koncepcję. Poza tym mieliśmy już w naszym zestawie Joni Mitchell, więc Down Here Below wydawało nam

się świetnym dopełnieniem określonej sfery brzmieniowej albumu.

>>Śpiewasz Abololo Marisy Monte, a w American Boy im-

prowizujesz przez krótką chwilę po polsku. Czy język utworu jest dla Ciebie ważny? Czy są jakieś inne języki, w których chciałabyś śpiewać w przyszłości? Każdy język ma swoją melodykę — portugalski zawsze bardzo mnie fascynował i wydawał mi się nieco podobny w brzmieniu do polskiego. Matt zaproponował nowy Abololo, a ja chyba mia-

>>45



łam ogromną ochotę na to wyzwanie, bo ogólnie bardzo lubię wyzwania. Póki co, chciałabym nagrać płytę po polsku, ale cały czas jestem otwarta na wszystko, co może mnie spotkać.

>>Na Twoim nagraniu jest wiele nostalgii, ale

zdarzają się też utwory żywe i beztroskie. Czy jest jakiś typ ekspresji, w którym najlepiej się odnajdujesz? Kocham śpiewać ballady i nostalgiczne leniwce, ale uwielbiam też swing, szybkie tempa — sama mówię bardzo szybko, więc zawsze naturalnie się w nich czuję.

>>Spędziłaś wiele czasu w Stanach Zjednoczo-

nych, miałaś tam do czynienia z trochę inną kulturą. Czy po swoich doświadczeniach w tym kręgu chciałabyś coś przenieść na polski grunt? Zdecydowanie tak. Odrobinę dystansu do świata i samej siebie, optymistyczne nastawienie oraz więcej wiary w swoje możliwości.

>>Kogo uważasz za swojego mistrza w dziedzinie jazzu? Oj, bardzo ciężko skupić się na jednym nazwisku, dlatego postaram się od tego wymigać (śmiech). Moją pierwszą największą mistrzynią była Ella Fitzgerald, ale bardzo wiele nauczyłam się też słuchając Carmen McRae i Anity O’Day — to taka moja wokalna trójca. Słucham jednak także dużo muzyki instrumentalnej i w tej dziedzinie to byliby chyba Miles Davis, Chat Baker i Bill Evans.


>>porozmawiaj z nią...

>>Na płycie towarzyszą Ci świetni instrumentaliści. Jakie

znaczenie ma dla Ciebie muzykowanie w zespole? Czy myślałaś o stworzeniu stałej grupy, która będzie Ci towarzyszyła podczas występów? Jazz opiera się na graniu w zespole i inspirowaniu sobą nawzajem. Bez odpowiedniego akompaniamentu żadna solówka nie zabrzmi tak, jak zabrzmieć powinna. Dlatego oczywiście zawsze zależy mi na tym, żeby skompletować dobry skład. Bardzo cenię sobie możliwość współpracy z różnymi muzykami. Nie chciałabym się przywiązywać do jednego stałego zespołu, ale w przypadku jakieś trasy koncertowej takie rozwiązanie byłoby jak najbardziej wskazane.

>>W Twoim śpiewie słychać dużą muzykalność, ale też dba-

łość o szczegóły. Czy dużo ćwiczysz na co dzień? Jestem perfekcjonistką, to na pewno. Ale to nie znaczy, że jestem jakimś tytanem pracy. Chociaż nie… To zależy, co dla

>>48

kogo oznacza dużo. Staram się śpiewać minimum trzy godziny dziennie. Szczególnie teraz jest to dla mnie ważne. Dopiero co skończyłam szkołę i nikt już nie wymaga niczego ode mnie od poniedziałku do piątku. Tylko że same ćwiczenia to nie wszystko. Poświęciłam dla nich większą część mojego życia, i owszem, są ważne, ale teraz najważniejsze jest dla mnie komponowanie, pisanie tekstów i uważne słuchanie muzyki. Szukam swojego wewnętrznego głosu, formy muzycznej wypowiedzi, w której czułabym się najbardziej naturalnie. To bardzo wciągający proces.

>>Niedawno wystąpiłaś na koncercie w Warszawie. Jak oceniasz te dwa doświadczenia — koncertowania i nagrywanie płyty? Czy któreś z nich jest Ci bliższe? Jazz jest taką muzyką, która powstaje „na miejscu”. Tak było też i w przypadku płyty Girl Talk, sesja trwała cztery dni. Każdy utwór obgadywaliśmy, graliśmy dwa czy trzy razy, i tyle.

musli magazine


” >>porozmawiaj z nią...

Następny, proszę! Ja po prostu kocham śpiewać. Wszystko jedno gdzie, jeśli tylko z dobrymi muzykami.

>>Co chciałabyś dać publiczności swoim śpiewem?

Każdy odbiera muzykę inaczej, czasem jest to rzecz niesłychanie emocjonalna i personalna, czasami ludzie słuchają muzyki dla przyjemności pobujania się, zagłuszenia ciszy. Myślę, że chciałabym dać możliwość zatopienia się w dźwiękach — jak już tak metaforyzujemy (śmiech). Chciałabym się podzielić tym, czego i ja miałabym ochotę posłuchać.

>>A co jest w nim najważniejsze dla Ciebie?

Moja własna przyjemność ze śpiewania, miłość do muzyki i emocje, bez których niczego nie dałoby się wyrazić prawdziwie.

>>Jakie są Twoje najbliższe plany?

Dziewczyńskie gadanie

>>Girl Talk to pierwsza płyta Moniki Borzym, młodziutkiej

wokalistki, która dzieli swój czas między Polskę i Stany Zjednoczone. Jej kontakt z muzyką zaczął się od gry na fortepianie w warszawskiej szkole muzycznej. Potem, pod wpływem pobytu w Stanach, Monika zajęła się śpiewem. Od tej pory kształci głos w Warszawie i Miami, nawiązuje kontakty ze znanymi muzykami i coraz częściej występuje na festiwalach jazzowych. Inspirują ją także inne gatunki muzyczne, takie jak soul, reggae czy rock. Na debiutanckiej płycie Moniki znalazło się 12 piosenek, m.in. z repertuaru Björk, Amy Winehouse, Eryki Badu. Akompaniują jej doświadczeni instrumentaliści amerykańscy. Nad produkcją nagrania czuwał Matt Pierson, całość zaaranżowali Gil Goldstein oraz Aaron Parks.

Muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka...

>>49


Liczy się mu


uzyka

>>porozmawiaj z nimi...

>>Nowe Orientacje to płyta republikańska. Teksty Grzego-

z Krzysztofem Janiszewskim, Piotrem Skrzypczykiem i Krzyśkiem Marciniakiem z zespołu Half Light o muzycznych inspiracjach, szufladkowaniu i interpretacjach utworów Grzegorza Ciechowskiego rozmawia wieczorkocha zdjęcia: Jarek Pawlicki

rza Ciechowskiego, kawałki dobrze znane — ale w Waszym wykonaniu muzyka jest zupełnie inna. Jak podeszliście do tej płyty? Nabożnie czy profanacyjnie? KJ: Nowe Orientacje to płyta wyjątkowa, oparta od A do Z na materiale Republiki z płyty Nowe sytuacje. Postanowiliśmy w ten sposób zrealizować swoje marzenie i nagrać utwory republikańskie w swój elektroniczny sposób. To, że gramy w takim składzie, iż instrumenty klawiszowe odgrywają kluczową rolę, pozwoliło nam podejść do tego materiału inaczej, przestrzenniej, mniej surowo. Kompozycje zawarte w Nowych sytuacjach są doskonałym materiałem interpretacyjnym, dającym duże poczucie wolności w jego przekształcaniu i kreowaniu na nowo. Do płyty podeszliśmy przede wszystkim halflightowo, tzn. wykorzystaliśmy to, co nas charakteryzuje i kształtuje jako zespół. Jeśli chodzi o emocje, to na pewno bliżsi jesteśmy podejściu nabożnemu, ponieważ każdy z nas szanuje, a wręcz uwielbia Republikę i twórczość Grzegorza Ciechowskiego. Traktowanie profanacyjne brzmi bardzo pejoratywnie i jest nam zdecydowanie odległe, chyba że rozumiesz je jako Pro Fana Cyjne w sensie takim, że jesteśmy Fanami i idziemy ZA zespołem przez nas uwielbianym. (śmiech)

>>Mówiąc „profanacyjnie”, miałam na myśli artystyczną

prowokację. Na dorocznych koncertach pamięci Grzegorza Ciechowskiego w toruńskiej Od Nowie widać, że fani Obywatela w większości chcą zachowania i pielęgnowania jego twórczości. Lepiej przyjmują coverowanie jeden do jednego niż awangardowe reinterpretacje. Jak oni i pozostali członkowie zespołu przyjęli tę płytę? KJ: Nasze wersje utworów nie są aż tak awangardowe, zachowana jest struktura utworów, często ich tempo oraz linia melodyczna. Fakt, że niektórzy mogą być zaskoczeni brzmieniem oraz instrumentami perkusyjnymi, które zmieniają diametralnie obraz kompozycji, ale nie było naszym celem nagrywanie płyty jeden do jednego, to byłoby nieciekawe i nic niewnoszące. Z informacji, jakie posiadamy od osób, które zakupiły krążek i są fanami Republiki, wiemy, że nasza wersja bardzo przypadła im do gustu. Jestem członkiem grupy Republikanie na Facebooku i otrzymałem wiele ciepłych słów od współgrupowiczów. Recenzje prasowe i radiowe również są bardzo miłe; mogę więc stwierdzić, że przyjęcie płyty jest pozytywne. Trudno powiedzieć, co myślą członkowie Republiki o naszych wersjach ich utworów, trzeba by zapytać Panów. Rozmawiałem za to z Jerzym Tolakiem, który przyznał, że płyta jest dość trudna! Pięknego maila napisał do nas Paweł Kuczyński, któremu nasze wersje bardzo przypadły do gustu. >>51


>>porozmawiaj z nimi... >>A pomysł na Nowe Orientacje...

KJ: ...tkwił w nas od dawna, jednak na jego realizację nie pozwalały okoliczności. Po ukończeniu nagrywania i promowania debiutanckiej płyty Night in the Mirror znalazła się doskonała okazja na nagranie Nowych Orientacji. Nie chcieliśmy wydawać drugiej autorskiej płyty Half Light, byliśmy zmęczeni pracą nad debiutem, ale by nie być twórczo biernymi, postanowiliśmy reinterpretować Nowe sytuacje. Wybór TEJ właśnie płyty był oczywisty i nie podlegał dyskusji.

>> Trudno go było zrealizować?

KJ: Wszystkie regulacje prawne poczynił nasz wydawca MJM Music Pl, rozmawiałem również ze Zbyszkiem Krzywańskim na ten temat i nie widział przeszkód, byśmy tego nie robili. Podczas rozmowy telefonicznej wręcz zachęcił nas do pracy.

>>Republika jest w tej chwili jednym z najsolidniejszych

filarów kanonu polskiej muzyki. Nie znam chyba artysty, który by był tak hermetyczny, że nigdy się z nią nie zetknął. Czy jakieś utwory Grzegorza Ciechowskiego traktujecie bardziej osobiście? A może są takie, które stanowią dla Was wyzwanie? PS: Obcy Astronom, Sexy Doll w wersji rozpoczynającej się od gitary akustycznej — to ulubione, ale nie mogę właściwie odrzucać innych utworów, których słuchanie daje mi bardzo podobną i ogromną przyjemność. Wyzwaniem było dla mnie — w wieku nastoletnim, w początkach mojego obcowania z twórczością Republiki — wysłuchanie do końca utworu Prąd (śmiech). KJ: To bardzo trudne pytanie, ponieważ muzyka Republiki od dzieciństwa gościła w moim domu. Przede wszystkim dwie pierwsze płyty są genialne i one moim zdaniem wytyczyły dalszy kierunek rozwoju muzyki rockowej w Polsce. To ikony, kanony, kamienie milowe muzyki nowofalowej. Po rozpadzie w 1986 roku muzyka Grzegorza Ciechowskiego ewoluowała, zataczała inne przestrzenie muzycz-

ne, ale wciąż była to wspaniała i niepowtarzalna twórczość. Jeśli miałbym wymienić kilka utworów, które zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, to są to na pewno: Prąd, Nowe sytuacje, My lunatycy, Wielki hipnotyzer, Odmiana przez osoby…, trudno wymieniać dalej, bo każdy utwór jest wspaniały! Wyzwanie? Przy nagrywaniu płyty był nim Prąd, utwór zbliżony do konwencji King Crimson! KM: Pomimo że moim ulubionym okresem zespołu jest czas debiutu, to jednym z moich ulubionych numerów w ogóle jest kompozycja Odchodząc, która mnie poraża. Co do wyzwania, to na pewno było nim zmierzenie się z nagraniem Nowych Orientacji.

>>Zdradzicie mi, skąd się wzięła nazwa Waszego zespołu?

KJ: Mieliśmy z nią poważny problem. Wszystko, co wymyślaliśmy, nie pasowało do muzycznej i tekstowej konwencji grupy. Było banalne lub nieadekwatne do tego, co chcieliśmy grać. Po czterech miesiącach wpadła nam niespodziewanie nazwa Half Light, która doskonale komponowała się ze stylistyką. Piotrek Piter Skrzypczyk od razu zaakceptował nazwę grupy, a Krzysiek Marciniak przyjął ją z zadowoleniem.

>>Co was kształtowało, by w końcu skierować na tę właśnie

muzyczną drogę? PS: Inspiracje pochodzą z niemal każdego rodzaju muzyki. Dla mnie osobiście były nimi największe postaci muzyki elektronicznej: Tangerine Dream, Jean Michel Jarre, ale i zupełnie inne rockowe rejony, na przykład Voo Voo Wojciecha Waglewskiego i w dużej mierze też solowe dokonania Mateusza Pospieszalskiego. Nie stronię również od muzyki transowej, takiej jak Thrillseekers czy nawet odrobiny techno, lecz z drugiej strony uwielbiam Tomasza Stańko — szczególnie za muzykę filmową. Nie da się jednoznacznie określić inspiracji. Po tych wielu latach słuchania naprawdę różnej muzyki po prostu tak w duszy gra i tak przekładamy to na dźwięki. KJ: Jest kilku wykonawców, którzy determinują mój gust muzyczny i pośrednio wpływają na naszą twórczość, są nimi na pewno: Depe-


>>porozmawiaj z nimi... che Mode, King Crimson, Steven Wilson, Republika, ale koledzy mają swoich inspiratorów… KM: Dla mnie największą inspiracją oraz kuźnią pomysłów jest m.in. całokształt twórczości Roberta Frippa, czy to z King Crimson, czy z uczniami, czy też solowo w postaci soundscapes, oraz Davida Gilmoura wraz z Pink Floyd czy solowo. Ale poza tym mam mnóstwo mniejszych inspiracji, między innymi takich jak: Porcupine Tree, U.K., Marillion, AIR, Mogwai, soundtrack z filmu Amelia czy z The Million Dollar Hotel itp.

>>Podział na gatunki czy szuflady ułatwia wydawcom two-

rzenie katalogów, a sprzedawcom ustawienie płyty na półce. Wy mi się wymykacie, trudno mi określić jednoznacznie Waszą muzykę. Ukuliście na nią własny termin? Jak ją określacie? PS: Był taki moment, że nawet próbowaliśmy coś wymyślić ale — przynajmniej dla mnie — nie ma to większego znaczenia. Liczy się muzyka, a nie jej określenia. Wychodzę z założenia, że eklektyzm jest tym, co w naszych czasach daje możliwości przecierania nowych ścieżek. Czy nam się to udaje — to już oceni historia. (śmiech) KJ: Nam też trudno jednoznacznie określić naszą twórczość, gramy już dwa i pół roku i mamy trudności z identyfikacją stylu, aktualnie jestem najbliższy stwierdzeniu — electroprog. KM: Muzyka, jaką gramy, jest na pewno kompilacją naszych osobistych inspiracji. Ponieważ czerpiemy ją z wielu różnych źródeł, nam też sprawia trudność jednoznaczne określenie, co tak naprawdę gramy. Myślę, że najlepszą odpowiedzią na to pytanie będzie to, że gramy Half Light (śmiech).

rozwijałby się równorzędnie z innymi gatunkami polskiej muzyki: big-beatu, rocka, punka. Czujecie się jak pionierzy przecierający szlaki? Dużo pracy przed Wami? Jest publika tego typu muzyki? PS: Mimo wszystko jednak wydaje mi się, że rynek muzyki elektronicznej w Polsce jest dość spory. Obraca się on nie wokół popularnych jej odmian, jak przywołany Kapitan Nemo, a raczej wokół klasyki tej muzyki. Jest bardzo wielu muzyków wychowanych na szkole berlińskiej, ale oczywiście nie tylko. Jest to muzyka bardzo ciekawa, jednak słabo dostrzegana przez media. A powstają już cykliczne festiwale, jak na przykład ten nad Jeziorem Cekcyńskim. Pracy przed nami bardzo dużo — trzeba się rozwijać bez względu na to, do jakiego miejsca się już dotarło. Publiczność dla tej muzyki jest — i z tego, co widzimy, to jest jej coraz więcej, co daje nam masę energii do dalszych działań.

>>Zapowiadacie swoją obecność na krążku To też Ciechow-

ski. Wasze utwory z Nowych Orientacji pojawią się tam obok wykonań i interpretacji między innymi Roberta Gawlińskiego, Kasi Kowalskiej, Katarzyny Groniec, Fiolki, Atrakcyjnego Kazimierza czy Mafii. KJ: Rok 2011 to z pewnością rok Republiki. W tym czasie ukazuje się wiele wydawnictw płytowych, odbywają się koncerty poświęcone Republice i Grzegorzowi Ciechowskiemu. Płyta To też Ciechowski jest bardzo interesującą propozycją dla sympatyków twórczości Obywatela G.C. Na płycie znajdują się utwory, w których swój głęboki ślad zostawił Grzegorz jako kompozytor, autor tekstów czy producent. Na krążku tym Half Light pojawi się dwa razy — z własnymi wersjami Halucynacji i utworem Śmierć w bikini.

>>Muzyka elektroniczna nie ma w Polsce bogatej i dłu-

giej tradycji. Są co prawda ścieżki wydeptywane prze Kapitana Nemo, są elementy awangardy zimnofalowej, są eksperymenty wplatane do muzyki rockowej, ale brakuje silnego odgałęzienia tego gatunku muzycznego, który

KJ – Krzysiek Janiszewski / wokalista zespołu, autor tekstów i współautor muzyki PS – Piotr Skrzypczyk / klawiszowiec, aranżer, producent, współautor muzyki KM – Krzysiek Marciniak / gitarzysta, współautor muzyki


* >>46

>>portret

Wim M To, co widzisz, je

musli magazine


>>portret

Mertens est tym, co słyszysz Tekst: Łukasz Wudarski

M

inimalizm to chyba jedno z najważniejszych pojęć we współczesnej sztuce. W muzyce zyskał on specyficzną jakość, stając się nie tylko nowym stylem, ale i fundamentem, z którego wyrosło wiele różnorodnych gatunków muzycznych (ambient). W muzyce, podobnie jak i w sztukach plastycznych, minimalizm stanowił swoisty bunt przeciwko skomplikowanej i niezrozumiałej muzyce współczesnej, bazującej głównie na serializmie. Bunt ten zakłada również odrzucenie powrotu do neoklasycznych i prymitywistycznych korzeni. W zamian otrzymujemy muzykę oczyszczoną z jakichkolwiek niepotrzebnych struktur opartą na prostocie materiału melodycznego, silnie eksponującą struktury rytmiczne. Jeśli dodatkowo dołączymy do tego powtarzalność (repetytywność) i czerpanie z muzyki kultur pozaeuropejskich (głównie azjatyckich), będziemy mieć bardzo ogólny zarys tego, czym jest minimalizm. Ten metodologiczny wstęp był niezbędny, abyśmy mogli w dalszej części przedstawić naszego bohatera. Gdy myślimy o minimalizmie, przed naszymi oczyma stają trzy jego filary: Mychael Nyman, Philip Glass i właśnie Wim Mertens.

A

rtysta urodził się w 1953 roku w belgijskim Neerpelt. Studiował socjologię oraz nauki polityczne na uniwersytecie w Leuven, a następnie muzykologię i teorię muzyki na Uniwersytecie w Gandawie. Jako kompozytora świat poznał Mertensa w roku 1980, kiedy to stworzył elektroniczne utwory zebrane na płycie For amusement only, które zostały wykorzystane jako podkład dźwiękowy dla automatów do pinballa. Jego kariera nabrała tempa w 1982 roku, gdy wydał płytę Vergessen, na której znalazły się takie utwory jak Struggle for pleasure i Close cover, dziś będące już klasycznymi pozycjami muzyki minimalistycznej. Od roku 1985 w twórczości Wima Mertensa zaczął pojawiać się element wokalny. Artysta do minimalistycznej muzyki dorzucił swój charakterystyczny wysoki głos. Śpiewa nim w wymyślonym języku, traktując wokal jako instrument, a nie środek przekazywania treści. Jest to bez wątpienia jeden z wyróżników, który sprawia, że nie sposób pomylić Mertensa ani z Nymanem, ani tym bardziej z Philippem Glassem. Mertens do dziś nagrał ponad 50 albumów, pośród których znaleźć można tak klasyczne już pozycje jak A man of no fortune, and with a name to come (1986), After virtue (1988) czy Stratégie de la rupture (1991). Muzycznie Mertens udziela się na wielu polach, jednak jednym z najciekawszych aspektów jego artystycznej działalności jest

muzyka filmowa. To właśnie film stanowi bowiem miejsce, gdzie minimalizm sprawdza się wyjątkowo dobrze. Jeśli weźmiemy takie ścieżki dźwiękowe jak chociażby Fortepian Mychaela Nymana, Kundun Philipa Glassa czy czerpiące z minimalizmu kompozycje Zygmunta Koniecznego i Zbigniewa Preisnera, zrozumiemy, że styl ten może być alternatywą dla archaicznego, neoromantycznego sposobu ilustrowania obrazu. W minimalizmie bowiem wagnerowska teoria lejtmotywów zastąpiona została ową powtarzalnością (repetywnością), która z powodzeniem sprawdza się w obrazie. Potrafi nie tylko pełnić funkcję mnemotyczne, ale kreuje też klimat.

G

dy Wim Mertens rozpoczynał swoją przygodę z muzyką filmową, dla minimalistów była ona jeszcze terra incognita. Zapewne ten aspekt eksperymentatorstwa sprawił, że kompozytor zdecydował się najpierw napisać muzykę do dokumentalnego serialu Arsenal Atlas, a następnie stworzył kompozycję, która przyniosła mu prawdziwy sukces. Mowa o muzyce do filmu Petera Greenawaya Brzuch architekta. Mertens napisał wprawdzie na potrzeby tej produkcji jedynie jeden temat (pozostałe utwory zostały zapożyczone z jego wcześniejszych dokonań), jednak dopasowanie i nietypowość muzyki zwróciła na kompozytora uwagę krytyków i publiczności. >>55


*

>>portret

W filmach Petera Greenawaya poza genialnymi zdjęciami Sacha Vierny’ego (które kreują malarskie kadry) ogromną rolę odgrywa muzyka, która bardzo często pełni znacznie większą rolę niźli jedynie tło i rytmizacja akcji, sama staje się symbolem, a często wręcz kluczem do zrozumienia całości filmu. Można chyba powiedzieć, że to właśnie filmy Greenawaya ujawniły pełne możliwości, jakie stwarza muzyka minimalistyczna.

J

ednym z nielicznych wyjątków, kiedy to Greenaway zrezygnował z usług swojego etatowego kompozytora Mychaela Nymana, jest właśnie Brzuch architekta, specyficzna wariacja na temat idealnej architektury skontrastowana z cielesnym banałem — bólem brzucha. Muzycznie świat wykreowany przez Mertensa jest pełnym dziwaczności odbiciem świata Greenawaya. Film dostarcza jeszcze kilka motywów, w których reżyser skorzystał z usług zdobywającego uznanie Belga. Wydaje się, że można wysnuć czytelną paralelę pomiędzy unoszącym się nad całym obrazem duchem wielkiego architekta Etienne’a Louisa Boulle’a a minimalistycznymi kompozycjami. Muzyka Mertensa, tak jak utopijna sztuka wielkiego francuskiego wizjonera, dąży do maksymalnej prostoty, zrywając z wzorcami minionych epok. Jest ona, podobnie jak nigdy niezrealizowane projekty Boulle’a, modelem wszechświata, przeżyciem na wskroś magicznym. Dodatkowo można zauważyć jak minimalistyczna technika powtarzalności motywów staje się odbiciem obsesji głównego bohatera Stourleya Karcklite’a, który porażony bólem brzucha wpada w szał multiplikowania obrazów brzuchów. Kracklite tworzy symulakra organów, Mertens tworzy symulakra motywów, tym samym zadając pytanie o istotę kopii. Pytanie jak najbardziej retoryczne, zarówno w obrazie, jak i w muzyce. Drugim ważnym elementem słyszalnym w muzyce, a mającym znaczenie dla obrazu, jest sztuczność. Choć partyturę wykonują żywe instrumenty, to jednak słuchający ma wrażenie ich sztuczności, specyficznej teatralizacji dźwięku. Tak jakby oto owe pojedyncze motywiki były sznurkami, które ciągną kończyny lalek, jakimi są płascy bohaterowie filmu. Uważny widz dostrzeże, iż to nie przypadek, że film jest właśnie taki, pełen specyficznego antynaturalistycznego wysmakowania, które burzy banalna cielesność. Zupełnie inny charakter ma z kolei muzyka do filmu Marion Hänsel Między złem a głębokim błękitnym oceanem. Tu na pierwszy plan wysuwa się element wokalny narzucony na nostalgiczny fortepian. Kontratenorowy głos Mertensa brzmi jak

>>56

skowyt samotności, idealnie oddający stan ducha zrezygnowanego marynarza obsługującego radio statku stojącego na redzie w Hong Kongu. Kompozycja przez swoje głęboko ukryte inspiracje muzyką azjatycką (chińską) staje się też odbiciem opowiadanej przez Hänsel historii.

M

ertens na potrzeby filmu stworzył jedynie kilka partytur. Nie oznacza to jednak, że jako twórca filmowy ma małe znaczenie. Jego kompozycje mają bardzo charakterystyczny styl, który obrazowi niejako z definicji dodaje specyficznej magii, pomieszanej z nostalgiczną tęsknotą. Poza musli magazine


>>portret

WSZYSTKIE FOTOGRAFIE POCHODZĄ Z ARCHIWUM KOMPOZYTORA

komponowaniem do produkcji fabularnych Wim Mertens ma na swoim koncie kilka partytur do niemych filmów, które — jak sam przyznaje w wywiadach — od zawsze go fascynowały. Styl muzyczny Wima Mertensa zmieniał się przez lata jego kariery. Od elektronicznych, awangardowych eksperymentów z dźwiękiem, po poszukiwania w zakresie łączenia fortepianu z muzyką wokalną, a skończywszy na eksplorowaniu orkiestrowego brzmienia. Krytycy muzykę kompozytora porównują do minimalistycznych dokonań Philippa Glassa i Mychaela Nymana, jednak bliższe poznanie jego twórczości pozwala stwierdzić, że mimo podobieństw dzieła Mertensa nie dają się łatwo zaszufladkować, wy-

mykając się jednoznacznej kategoryzacji. Jak nikomu innemu, udaje mu się mieszać specyficzną oniryczność z nostalgią i wręcz medytacyjną zadumą, będącą efektem opierania utworu na zapętlającej się frazie. Wim Mertens poza działalnością muzyczną zajmuje się również teorią muzyki (jest autorem książki o amerykańskiej muzyce repetytywnej), a także szerokim promowaniem kultury Flandrii (od 1999 jest jej kulturalnym ambasadorem). Wim Mertens często koncertuje. W Polsce mieliśmy okazję gościć go już trzy razy. Ostatni raz 23 października 2011 w toruńskim Dworze Artusa. >>57



Wszyscy >>porozmawiaj z nimi...

jesteśmy pokoleniem Facebooka

Postrzegany jako pokoleniowy zespół Cool Kids of Death wydał najprawdopodobniej ostatnią płytę. Kuba Wandachowicz i Marcin Kowalski oceniają dotychczasowe dokonania, mówią o szansach polskiego rynku muzycznego i o pokoleniu bez nazwy, porządkowanym przez facebookowe aplikacje. W wywiadzie dla „Musli Magazine” CKOD rozprawia się z mitami przeszłości. Rozmowie przysłuchuje się Magda Tutka Zdjęcia: Karol Grygoruk


>>porozmawiaj z nimi...

>>Czy czujecie się już zmęczeni robieniem muzyki? Marcin Kowalski: Absolutnie nie. Kuba Wandachowicz: Nie. MK: Nie wyobrażam sobie tego. Mogę być zmęczony na przykład długą podróżą, ale robieniem muzyki? Nie ma szans.

>>A tworzeniem muzyki z CKOD? Chodzą słuchy, że ma to

być Wasza ostatnia płyta. KW: Ogólnie robienie muzyki jest zawsze robieniem muzyki. Zespół to grupa ludzi, która ma wspólny cel i która dąży do tego samego. Dobrze, jeżeli się dogaduje i wszyscy mają ochotę w tym uczestniczyć i efektywnie uczestniczą. A jeżeli nie ma żadnego spoiwa między tymi ludźmi, żadnego wspólnego celu, to bez sensu jest granie pod takim szyldem. Możemy dalej razem robić płyty Cool Kids of Death, tylko po co używać tej nazwy, skoro nie wszystkie osoby mają na tyle dużą determinację, żeby aktywnie uczestniczyć w pracach zespołu. W związku z tym to nie ma sensu. Możemy robić muzykę pod innym szyldem...

>>Stylistycznie całkiem różną? KW: Niekoniecznie. Może być podobna. Czy będziemy ją robić wspólnie z Marcinem, czy ja będę robił sam, czy Marcin będzie robił sam, zawsze będzie to w jakimś sensie podobne. Po prostu nie widzę potrzeby, żeby jeszcze tworzyć coś pod tym jednym szyldem. Zespół w tej formule powiedział wszystko to, co miał do powiedzenia. Oczywiście, wliczając w to Plan Ewakuacji, bo jest to bardzo ważna, o ile nie najważniejsza dla historii tego zespołu płyta.

>>Nazwalibyście ją płytą podsumowującą, rozliczającą? KW: Trochę może tak. MK: Nie do końca. W zamierzeniu nie miała niczego podsumowywać. Muzyka na tej płycie jakby naturalnie wynika z procesu zmiany naszych inspiracji: słuchamy innej muzyki, współpracujemy z innymi artystami... KW: Po prostu doszły nowe doświadczenia życiowe, trochę zmienił się nam gust. MK: Założenie, żeby coś zamknąć, podsumować, nie stało u podstaw. Po prostu taką płytę zrobiliśmy. KW: No, ale siłą rzeczy... We wcześniejszych wywiadach pojawiały się głosy, że tekst Wiemy wszystko jest tekstem retrospek>>60

tywnym. Nie ja go napisałem, więc nie mogę się na ten temat wypowiadać, ale to, o czym mówiłem, tzn. brak sensu istnienia zespołu, nie wynika z tego, że takie było założenie płyty, ale że taka naszła mnie refleksja na temat tego, jak oceniam szanse na dalsze istnienie CKOD po pracach nad nią. Praca nad płytą daje mi pewną podstawę do przypuszczeń, że być może jest to ostatnia płyta, ale takich założeń na początku nie było... MK: Ani nie rozwiązujemy zespołu. KW: ...ani nie rozwiązujemy zespołu. Także fakt, że płyta jest taka trochę retrospektywna, może wynikać po prostu z tego, że jesteśmy trochę starsi i mamy jakiś bagaż doświadczeń, do którego się odwołujemy. Robiąc płytę w wieku 20 lat, naszym jedynym ważnym doświadczeniem życiowym było to, co się z nami działo aktualnie. Trudno byłoby wtedy zrobić retrospektywę. I opisywać co? MK: Poza tym takie wrażenie może powstać, bo minęło tych 10 lat od wydania naszej pierwszej płyty. Jest to taka okrągła rocznica, która bardzo ładnie pasuje do terminów „rozliczenie”, „podsumowanie”, tym bardziej że wydajemy też reedycję pierwszej płyty. To wszystko może się układać w spójną całość, ale jednak nie jest żadnym rozliczeniem się z przeszłością.

>>Dojrzeliście, nabraliście doświadczenia. A co z Waszymi

słuchaczami? Czy czujecie, że w jakiś sposób przeprowadziliście ich przez te same etapy dorastania, że nadal ich prowadzicie? musli magazine


>>porozmawiaj z nimi...

KW: Nie. Czuję się skrępowany, kiedy ktoś wspomina o tym, jak wielki wpływ miało na jego życie CKOD. No bo teksty zespołu, a przynajmniej moje teksty, były zawsze wyrazem jakichś moich traumatycznych przeżyć i nie ukazywały rozwiązania czy recepty. Były bardziej pytające i otwierające problem niż zamykające i o charakterze dydaktycznym. Właściwie były antydydaktyczne. MK: No, to też jakaś dydaktyka jest... KW: Ja rozumiem, że ktoś jest zżyty z tymi piosenkami... MK: Ludzie tak funkcjonują, że próbują znaleźć w tym wszystkim jakiś system, rozumiesz? Żeby to przyswoić. Nie możesz się dziwić, że w taki sposób odbierają te teksty. KW: Właśnie do tego zmierzam. Cała nasza twórczość artystyczna nie wynikała z chęci przewodniczenia jakiejś grupie ludzi, nie pełniła funkcji terapii grupowej czy pokoleniowej. Była bardziej wyrazem pewnych frustracji, problemów, lęków czy różnych przemyśleń, wyrazem pewnego zagubienia. My nie stawiamy się w pozycji osób, które mają kogoś pouczyć czy komuś przewodzić. MK: Kiedy zakładaliśmy zespół, nie mieliśmy żadnej misji do spełnienia. Po prostu lubiliśmy grać na różnych instrumentach i robić piosenki. Chcieliśmy założyć własny zespół. Stwierdziliśmy, że wiemy, jak zrobić to na swój sposób, i to było wszystko.

>>To znaczy, że przy pracy nad płytą nie walczyliście z pokusą moralizowania?

KW: Absolutnie nie, nigdy. Nie walczyliśmy z pokusą, bo jej nigdy nie mieliśmy. Cały czas stoimy na pozycji osób, które czują, że z wiekiem rozumieją coraz mniej i mają mniejsze prawo do pouczania kogokolwiek niż wcześniej. Doświadczenia życiowe utwierdzają w przekonaniu, że nie ma żadnych złotych, uniwersalnych rad, jak żyć. MK: No właśnie. Te teksty pokazują, zaznaczają jakieś problemy, a nie pokazują, jak je rozwiązać. KW: Pokusa może by się pojawiła, gdybyśmy wiedzieli, co ludziom podsunąć, a my nie wiemy... MK: Jak będziemy wiedzieć, to damy znać. KW: Naszła mnie taka refleksja po rozmowie z Przemkiem Guldą, dziennikarzem, który towarzyszy nam i nas wspiera od początku istnienia zespołu. Powiedział, co uderzyło go najbardziej w tekście Dalej pójdę sam. Że zwykle zespoły w tekstach zaznaczają, opisują jakieś przeżycia grupowe: „pójdziemy razem”, „jesteśmy razem”... MK: ...miłość, przyjaciele... KW: Niekoniecznie „miłość, przyjaciele”. Może być zjednoczenie na przykład w walce. W każdym razie starają się oni ludzi zjednoczyć, i wtedy można wysnuć z ich postawy, że starają się być jakimiś przewodnikami. Natomiast tekst Dalej pójdę sam opisuje sytuację uniwersalnej samotności, takiej, której nie da się przezwyciężyć. Właściwie każdy jest odpowiedzialny za siebie i skazany na tę samotność. W dodatku ten tekst jest tak naprawdę pozbawiony refrenu, każdy wers kończy się słowami >>61


>>porozmawiaj z nimi...

>>46

musli magazine


” >>porozmawiaj z nimi...

„Dalej pójdę sam”. A że refren z definicji jest częścią piosenki, którą śpiewa się chóralnie, i wtedy czujemy, że jesteśmy razem i wszystko jest OK, to odwrócenie tego porządku jest jakby dowodem na to, że my nie śpiewamy o rzeczach, które mają jednoczyć, a wręcz odwrotnie.

>>Na początku kariery bardzo surowo wypowiadaliście się

o polskim rynku muzycznym. Co zmieniło się w ciągu tych dziesięciu lat? KW: Powiem ci, że kiedy z dziesięć lat temu byliśmy w wytwórni Sony, to na ścianie wisiał dokładnie ten sam plakat Smolika. Nie przybyło żadnych nowych plakatów, które by świadczyły o tym, że przez 10 lat powstało coś nowego. Widać to, kiedy się przejdzie tutaj korytarzami. Są płyty Piaska, są jakieś zagraniczne zespoły, jednak zawsze z tamtego okresu, i jest to dowód na to, że nie powstało nic ciekawego.

>>Mówicie o dużych wytwórniach... MK: Wiesz co, sytuacja się trochę zmieniła. Zmieniła się w ten sposób, że jest trochę więcej zespołów. KW: Nie, trzeba rozgraniczyć rynek muzyczny i twórców. MK: Chciałbym tylko powiedzieć, że z jednej strony jest tak, że mamy więcej twórców. Ludzie mają teraz możliwość wyjazdu za granicę, na festiwale muzyczne. Mają teraz na szybko, na świeżo muzykę z Internetu. Kiedyś tego nie było. A z drugiej strony rynek się troszkę jakby zmniejszył. Rynek wytwórni. Muzyka jest w Internecie. W ogóle w Polsce jest tak, że młodym zespołom jest się coraz trudniej przebić promocyjnie, bo zmniejszyła się liczba dostępnych mediów. Pamiętam, że przy naszej pierwszej płycie było ich zdecydowanie więcej. KW: Ale jest za to jedno wielkie medium — Internet. Tam każdy może publikować. MK: Tak, dlatego przyszłość, jak wszyscy, widzimy raczej w Internecie. KW: A jeśli chodzi o rynek muzyczny, to jeżeli rozgraniczymy rynek muzyczny i twórców... Czy mamy jakichś artystów w Polsce? Mamy ich dużo i ja jestem fanem Rebeki, wokalistki z Poznania (Iwona Skwarek, jednocześnie wokalistka Hellow Dog — przyp. red.). MK: Jestem fanem Öszibarack z Wrocławia. KW: Jest na przykład fajny zespół z Łodzi, Kamp!, albo L.Stadt, ale jest jeszcze mnóstwo innych twórców, którzy ciągle nie wydali płyty albo wydają ją własnym sumptem. Nie jest to bardzo skomplikowane czy kosztowne, można pieniądze na płytę

wyłożyć samemu, tylko że potem nie ma jej gdzie wstawić. EMPiK jest właściwie monopolistą na rynku sprzedaży, więc jeżeli jesteś niezależnym producentem czy wydawcą takich płyt, to nie masz szans na to, żeby EMPiK umieścił cię w jakimś widocznym miejscu albo żeby w ogóle przyjął twoje wydawnictwo. Ciągle wszystko jest w kleszczach właśnie EMPiKu i dużych wytwórni, które mają z nim układy.

>>Jakieś refleksje na temat Waszego pokolenia, pokolenia

trzydziestolatków? KW: Nie, nie mamy refleksji na temat pokolenia, bo już się tak nie spotykamy z rówieśnikami jak kiedyś... MK: Jeśli chodzi o ogólny obraz naszej generacji, to dalej nie ma jakiejś spójności pokoleniowej. KW: ...na Facebooku się widujemy często... pokolenie Facebooka. O! Wszyscy są pokoleniem Facebooka, oprócz tych, którzy nie umieją obsługiwać komputera. MK: Po prostu nie ma teraz innego pokolenia tak naprawdę.

>>Jeżeli chodzi o piosenki z nowej płyty, to jak będzie na

koncertach, czy raczej: jak jest na koncertach? Macie przygotowane nowe aranżacje czy polegacie na samplerach? KW: Na razie potrafimy zagrać pięć czy sześć utworów. MK: Pięć. Mało graliśmy do tej pory. Piosenki są zrobione tak, że czasami brakuje na przykład gitary basowej. Jest zastąpiona jakimś innym dźwiękiem. Wtedy Kuba gra na żywo na padzie. Na płycie pojawia się też dźwięk cytry, z którą miałem taki problem, że nie mogłem jej w ogóle nastroić. Po prostu na scenie potrzebowalibyśmy olbrzymiej ekipy ludzi, która by to wszystko obsługiwała. Więc mamy teraz trzy nowe samplery na scenie, no i po prostu musimy to grać troszkę inaczej.

>>A jak wychodzi do tej pory?

MK: Ciekawi mnie to, że ludzie mówią, że na koncertach te numery są trochę bardziej energetyczne... KW: Tak jest zawsze na koncercie. MK: ...tak. I głosy są takie, że nie ma dużej rozbieżności pomiędzy starym materiałem a nowym, że jest to spójne. A jednak dzisiaj w radiu jakaś słuchaczka wypowiadała się po koncercie, że nowe kawałki trochę odstawały od starszych. KW: Ale one w ogóle do tej pory trochę odstawały, bo graliśmy je dopiero na paru koncertach i ci wszyscy ludzie... MK: ...i ludzie ich nie znali, przynajmniej większość... >>63


>>porozmawiaj z nimi...

KW: ...ale myśmy je kiepsko grali... MK: ...raz, że kiepsko graliśmy te numery, a dwa, że jak się ludzie osłuchają z nimi, to im się wszystko ładnie poskleja w głowie.

>>Lubicie współpracować z młodymi zespołami? Jest na-

dzieja dla polskiej sceny muzycznej? MK: Wiesz co, jeśli mamy możliwość pomóc zespołowi, który uważa, że jesteśmy w stanie mu pomóc, to z chęcią to robimy. Dla nas nie jest to jakieś wielkie halo. KW: Nie chodzi tylko o naszą pomoc, bo kiedy robiliśmy ten kawałek z Hellow Dog czy kiedy Kamp! robił nam remiks, to nie było tylko tak, że my im pomagaliśmy, ale oni nam też pomagali. Taka współpraca jest bardzo inspirująca, bo niektórzy mogą mieć nowe spojrzenie na nasz utwór. Na przykład teraz Plan Ewakuacji został zremiksowany przez Drivealone i niektórzy uważają, że jego wersja jest lepsza od naszej oryginalnej. Mnie się ona też zajebiście podoba. I właśnie to jest fajne, że można się tak wymieniać. I w jednej piosence można odnaleźć różne harmonie, inaczej ją zrealizować.

>>Czy jest jakieś miasto, w którym czujecie się absolutnie

świetnie, do którego zawsze chętnie wracacie, które wywiera na Was największy wpływ i najbardziej Was inspiruje? KW: No to na pewno rodzinne miasto — Łódź. MK: Ja mam dwa takie miasta: Łódź i Wrocław, skąd pochodzi moja dziewczyna. Dzięki niej poznałem tam mnóstwo ludzi i bardzo lubię to miejsce. Działa na mnie właśnie inspirująco.

>>Jaka jest specyfika Łodzi, która przekłada się na Wasze

teksty, kreowane obrazy? KW: Łódź jest bardzo przygnębiającym miejscem. Miejmy nadzieję, że to się zmieni. Jeżeli chodzi o takie życie klubowe, to jest bardzo słabo. Podobnie jest z całym życiem kulturalnym. >>64

Właściwie wszystkie większe miasta mają jakiś festiwal, którym mogą się pochwalić na świecie...

>>Łódź ma Fashion Week. KW: No tak, jeżeli chodzi o modę, to rzeczywiście dwa razy w roku na tydzień przyjeżdżają ludzie z całej Polski i wydaje im się, że w tej Łodzi to jest zawsze tak fajnie. Ale nie jest. Jeżeli chodzi o muzykę, to w Katowicach jest OFF, Tauron, w Warszawie też zawsze się coś dzieje... MK: W Trójmieście są festiwale. KW: ...a myśmy mieli ostatnio jakiś tam jarmark wojewódzki, gdzie występował Artful Dodger, gdzieś tam rozpoznawalna, ale już zapomniana zagraniczna gwiazda, a z polskich grała Coma. Także Łódź jest strasznie słaba, jeżeli chodzi o muzyczne inspiracje, ale jakoś na nas jednak wpływa fakt, że mieszkamy w depresyjnym miejscu. Łódź zawsze była depresyjna, a my się dobrze czujemy w depresyjnych klimatach. Chyba. MK: Miasto jest jeszcze w tym sensie inspirujące, że jeśli w nim dorastasz, to poznajesz tych a nie innych ludzi, obramusli magazine


” >>porozmawiaj z nimi...

casz się w takiej a nie innej kulturze. W taki sposób miasto nas oczywiście ukształtowało.

>>A tak zupełnie odrywając się od tego, że musicie do-

brze mówić o swojej płycie, czy jesteście zadowoleni z efektu? MK: Tak. KW: Ale nie dlatego, że musimy być. Mówię z zewnątrz, bo tylko oceniam pracę Marcina, który najwięcej do tej płyty wniósł, bo to on ją produkował. W tym przypadku naprawdę ekstremalnie mnie zaskoczył. On zawsze lubił mówić dużo dobrego o swoich umiejętnościach, do dzisiaj mu to zostało... MK: Jestem raczej skromnym typem! KW: Generalnie jesteś typem skromnym, ale między nami zawsze wiesz lepiej i bronisz swojego zdania, co czasami, według mnie, nie było poparte do końca znajomością tematu. Natomiast na tej płycie Marcin dorósł do swojego mniemania o sobie, a nawet je przewyższył. MK: Dziękuję.

MK: Dzwonił dzisiaj do nas, strasznie podjarany, nasz pierwszy wydawca Paweł Jóźwicki. KW: Jest to pierwsza płyta, przy której zadzwonił i powiedział, że gdyby to była nasza druga płyta, to bylibyśmy dzisiaj... MK: ...bogami... KW: ...i drugim Myslovitz. MK: A jest to człowiek, który ma czuja do muzyki, o czym świadczą zespoły, które wybierał, czyli na przykład... KW: Na przykład my. (śmiech) MK: My, czy Lenny Valentino, czy Myslovitz — zespoły, które jednak coś znaczą. KW: Jego opinia jest dla nas megaważna, bo ta postać jest ważna dla historii zespołu. Dzięki niemu CKOD istnieje w świadomości ludzi, bo... MK: ...to on przyjechał do nas z kontraktem po tym, jak dostał nasze demo. Był bardzo fajnym wydawcą. KW: Jest człowiekiem, który słuchał w życiu bardzo dużo fajnej muzyki i mimo że nas nie ukierunkowywał, i tak słuchaliśmy jego rad. MK: W dodatku jako człowiek doświadczony w branży muzycznej ma dosyć zdrowe podejście do tego. Nie jest, że się tak wyrażę, piździelcem... Nauczył nas zdrowego podejścia do branży i dystansu do tego całego wariactwa. Liczymy się z jego zdaniem.

>>Kiedy zaczynacie koncerty i promocję nowej płyty? KW: W listopadzie. Dokładnie jeszcze nie wiemy. MK: Ale musimy wspomnieć o tym, że pod koniec miesiąca wydajemy reedycję pierwszej płyty. Będzie to dwupłytowy album, który będzie zawierał zarejestrowany dwa lata temu na OFF-ie koncert, podczas którego zagraliśmy właśnie całą debiutancką płytę. I w związku z tym na pewno wyruszymy w minitrasę promującą reedycję. Dziesięć koncertów, podczas których będziemy grać praktycznie tylko pierwszy albumy, od dechy do dechy. >>Zaprosicie jakiś młody zespół, żeby Was supportował? KW: Niewykluczone. >>65


:

Aleksandra

Witkowska

Jest studentką Polsko-Japońskiej Wyższej Szkoły Technik Komputerowych w Warszawie na Wydziale Sztuki Nowych Mediów. Zanim zaczęła studia, skończyła wizaż w Studio Sztuki w Warszawie. Dotychczasowe doświadczenie zawodowe zdobywała jak na razie tylko w działach obsługi klientów różnych korporacji. Ilustracją zajęła się stosunkowo niedawno. I choć to jej pasja od zawsze, przez bardzo długi czas nie wiedziała, co z nią zrobić. Dopiero niedawno postanowiła spróbować swoich sił w tej dziedzinie – cały czas, doskonaląc swój warsztat poprzez próby z kolorami, kreską, kompozycją, bada to, co interesuje odbiorcę. Każdą ilustrację zaczyna od szkicu ołówkiem, następnie wprowadza tusz, a kolor i linię uzupełnia w programach graficznych Adobe – najpierw w Illustratorze, a następnie Photoshopie cs5. Urodziła się i mieszka w Warszawie. Tu się uczyła, tu studiuje i tu założyła rodzinę.


















:

Prace Aleksandry Witkowskiej można znaleźć na portalach:

be.net/alexinarts alexinarts.blogspot.com www.behance.net/alexinarts alexinarts.digart.pl/ tumblr.com/xlt4l9kr7g

oraz fanpage’u: http://www.facebook.com/pages/Aleksandra-Witkowska-Illustratorwwwalexinartsblogspotcom/220841651284550

:

e-mail: alexinarts@gmail.com


>>nowości książkowe

książka NOWOŚCI

1Q84 (tom 3) Haruki Murakami MUZA S.A. 2 listopada 2011 44,99 zł

Drwal Michał Witkowski Świat Książki 9 listopada 2011 39,90 zł

I w końcu doczekaliśmy się zakończenia fantastycznej trylogii Murakamiego, który wciągnął nas ostatnio do alternatywnego świata roku 1Q84. Kto ma już za sobą pierwsze dwa tomy, zapewne bardzo szybko będzie chciał odkryć wszystkie tajemnice i rozwiązać niedokończone wątki. Ten, kto jeszcze jej nie zaczął, ma teraz niepowtarzalną okazję poznać ją za jednym zamachem. Do dwóch głównych wątków, prowadzonych poprzednio przez autora z nerwem, ale i z poetycką fantazyjnością, w ostatnim tomie dołącza kolejny — tylko po to, by wyjaśnić wszystkie postawione wcześniej pytania, zagadki i tajemnice alternatywnego świata. Dowiemy się też najważniejszego — czy Tengo i Aomame w końcu się spotkają i jakie będą tego konsekwencje. Grzech nie sprawdzić.

Michał Witkowski powraca! Jakie środowisko tym razem weźmie na tapetę jeden z najgłośniejszych polskich pisarzy? Po zlustrowaniu tirowców, gejów, dziwek, celebrytów, małomiasteczkowych biznesmenów i mafiosów przyszedł czas na bardzo literacki zawód — pisarzy! Bohaterem Drwala jest Michał, literat, który wybiera się na trochę niekonwencjonalne wakacje. Tuż przed zimą udaje się nad polskie morze, by zamieszkać w odludnej leśniczówce, do której zaprosił go nieznajomy. Co może wyniknąć z takiej decyzji? Na pewno dobry materiał na książkę — zetkniemy się z tajemnicą, amatorskim śledztwem, lokalną pięknością, niezdrową namiętnością, regionalną historią oraz — rzecz jasna — literaturą. Trudno będzie odmówić takim argumentom.

(SY)

Cmentarz w Pradze Umberto Eco Noir sur Blanc 2 listopada 2011 39,00 zł

>> Wszystko wskazuje na to, że przy kolejnej książce Umberto Eco przyjdzie nam się bawić naprawdę przednio. Utrzymana w konwencji kryminału szpiegowskiego, rozgrywającego się w XIX-wiecznej Europie, jest próbą prześledzenia (przez tego niedoścignionego badacza i erudytę) genezy słynnych Protokołów Mędrców Syjonu. Nie dziwi zatem, że głównym bohaterem powieści uczynił Eco fałszerza dokumentów i nieprzejednanego antysemitę — kapitana Simoniniego, z wyjątkową zajadłością głoszącego swoje niebywałe paranoiczne teorie spiskowe. Te ostatnie mają się w naszym kraju niestety wciąż wyjątkowo dobrze, można się więc chyba spodziewać, że najnowsza powieść Eco, podobnie jak we Włoszech, stanie się u nas bestsellerem. (ES)

>>84

(SY)

Farby wodne Lidia Ostałowska Wydawnictwo Czarne 14 listopada 2011 38,00 zł

Wydawnictwo Czarne przygotowało dla nas kolejny reportażowy tom — tym razem poświęcony Romom i ich Zagładzie w obozie KL Auschwitz-Birkenau. Książka przywołuje historię utalentowanej Żydówki z Brna, Diny Gottliebovej, która od 1943 roku wykonywała na polecenie lekarza SS dr. Josefa Mengele akwarelowe portrety badanych przez niego Cyganów. Głównym tematem książki jest głośna sprawa pomiędzy malarką a Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, która dotyczyła praw do powstałych w obozie i ocalałych po wojnie prac artystki. Autorka unaocznia nam, że spraw tej miary nie sposób jednoznacznie rozwikłać, a granice pomiędzy dokumentem, pamięcią i tożsamością wciąż bywają dla nas niejasne. (ES) musli magazine


>>nowości filmowe

film książka NOWOŚCI

Chłopiec z rowerem reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne obsada: Cécile De France, Thomas Doret, Jérémie Renier, Olivier Gourmet 11 listopada 2011 87 min

Niebezpieczna metoda reż. David Cronenberg obsada: Michael Fassbender, Viggo Mortensen, Keira Knightley, Vincent Cassel 4 listopada 2011 99 min

Entuzjaści twórczości braci Dardenne powinni być zadowoleni. Kino autorskie w ich wykonaniu to klasyczne produkcje, wypełnione emocjami i zgrabnie umykające wszelkim efekciarskim pokusom. Niektórych ta pokorność i pochylenie się nad rzeczywistością ludzką nuży, inni odnajdują w filmach braci Dardenne ukojenie. Tym razem to historia jedenastoletniego chłopca, którego życiem rządzi plan odnalezienia ojca. Ojca, który porzucił go i nie zabiega o spotkanie. Chłopiec mieszka w domu dziecka. Kiedy po raz kolejny decyduje się na ucieczkę, na jego drodze staje Samanta. To spotkanie okaże się zapowiedzią ogromnych zmian w życiu nastolatka. Czy delikatnie rodzące się między nimi uczucie i wzajemna potrzeba bliskości wyrwą chłopca z młodzieńczego buntu? Sprawdźcie sami.

Romans z psychoanalizą w tle? Czemu nie, zwłaszcza że w doborowym towarzystwie. Film wyreżyserował David Cronenberg, a w głównych rolach zagrali aktorzy z najwyższej filmowej półki: Michael Fassbender, Viggo Mortensen, Keira Knightley i Vincent Cassel. Karol Jung, pod okiem swojego mistrza Zygmunta Freuda, pracuje nad techniką wnikania w głąb ludzkiego umysłu. Skupienie poważnych naukowców burzy (cóż — banał) piękna kobieta. Sabina trafia do szpitala psychiatrycznego, w którym pracuje Jung. Zostaje jego pacjentką, ale też kimś więcej. Relacja mistrz—uczeń sypie się w drobny mak, ale dzięki kochance naukowiec staje przed wielkim odkryciem, jakim jest kontrowersyjna metoda leczenia…

ARBUZIA

Nieobecny reż. Marco Berger obsada: Carlos Echevarría, Javier De Pietro, Antonella Costa, Alejandro Barbero 4 listopada 2011 87 min

>> Nieobecny Marco Bergera opowiada o intensywnej relacji, która połączyła szesnastoletniego chłopca (Javier de Pietro) i jego nauczyciela pływania (Carlos Echevarria). Martin pożąda młodego instruktora, a splot kilku wydarzeń doprowadza do ich bliższego poznania. Gdy podczas zajęć chłopak skarży się na ból oka, nauczyciel zawozi go do szpitala. Okazuje się jednak, że sprawa nie jest poważna i Martin może wrócić do domu. Drzwi zastają zamknięte, więc Sebastian proponuje chłopcu, by zatrzymał się u niego. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że nie było to najlepsze rozwiązanie. Kiedy nastolatek zaczyna prowokować swojego nauczyciela, ten zaczyna myśleć o konsekwencjach swojej decyzji. Co wydarzy się tej nocy? Odpowiedź w kinie! ARBUZIA

ARBUZIA

Wymyk reż. Greg Zgliński obsada: Robert Więckiewicz, Gabriela Muskała, Łukasz Simlat, Marian Dziędziel 18 listopada 2011 85 min

Sezon jesienno-zimowy w tym roku bez wątpienia należy do Roberta Więckiewicza. Za nami Baby są jakieś inne Marka Koterskiego, a przed nami W ciemności Agnieszki Holland. W tym miesiącu zaś do kin trafia Wymyk, za który Robert Więckiewicz otrzymał Specjalną Nagrodę Jury dla Najlepszego Aktora na 27. Warszawskim Festiwalu Filmowym. Wszystko wskazuje na to, że film nieźle namiesza w jesiennym repertuarze kin. Po nostalgicznym i pełnym symboliki melodramacie Cała zima bez ognia Zgliński sięga ponownie po dramat rodzinny, ale tym razem to kino operujące zdecydowanie ostrzejszą poetyką i nastrojem. Konflikt braci staje się przyczynkiem do rodzinnej tragedii. ARBUZIA >>85


>>nowości płytowe

muzyka NOWOŚCI

Ceremonials Florence and the Machine Universal Music Polska 28 października 2011 54,99 zł

State of Mind Zion Train Universal EGG 3 listopada 2011 59,99 zł

Florence and the Machine wielkim objawieniem jest. Przyzna to chyba każdy, kto słyszał ich debiutancki album Lungs, który rozszedł się na świecie w platynowych nakładach. Temu brytyjskiemu projektowi przewodzi Florence Welch, która swoim epickim głosem, łączącym najlepsze cechy wokali Kate Bush i Tori Amos, już w chwili debiutu przekonała do siebie nie tylko krytyków, ale i całą rzeszę słuchaczy. Płytą Ceremonials artystka postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Nikt chyba jednak nie miał wątpliwości, że Florence bardzo dobrze wywiąże się ze swoich powinności. Nowy materiał jest na pewno ambitniejszy i dojrzalszy, a jak mówi sama Florence: „Ceremonials ma potężne, a jednocześnie nieco przerażające brzmienie. Chciałam, żeby efekt był powalający”.

Zion Train już od ponad 20 lat rządzi na scenie dub i reggae, dorabiając się tak prestiżowej nagrody, jaką jest statuetka Grammy. Już na przełomie października i listopada doczekamy się (choć z miesięcznym poślizgiem) ich długo zapowiadanej płyty State of Mind. Apetyty fanów są wyostrzone nie tylko z powodu długiego oczekiwania — krążek ten będzie bowiem pierwszym autorskim albumem grupy po spektakularnym sukcesie Live As One. Czy płyta jest tak dobra jak poprzedniczka, będzie można się przekonać nie tylko słuchając jej w domowym zaciszu, ale również na koncertach. W listopadzie dubowcy z Wielkiej Brytanii odwiedzą m.in. Warszawę, Poznań i Gdynię.

(SY)

Audio, Video, Disco Justice Warner Music Poland 31 października 2011 52,99 zł

>> Justice powraca w dobrym stylu. Gaspard Augé i Xavier de Rosnay po ponad czterech latach od debiutu prezentują swój nowy materiał — Audio, Video, Disco. Fani na pewno będą zadowoleni — na krążku znajdzie się bowiem miejsce zarówno dla typowego klubowego i electrohouse’owego brzmienia duetu, jak i kilku nowych elementów czy odważnych eksperymentów, z których chłopcy są również znani. Co nowego zatem usłyszymy? Justice tym razem sięga głębiej w tradycje rocka i popu lat 70., korzysta z możliwości hard rocka, a przede wszystkim daje swojej muzyce więcej radości, zadziorności i energii. Płytę zapowiada utwór Civilization, do którego klip wyreżyserował Romain Gavras, a który towarzyszy także nowej kampanii Adidasa. (SY)

>>86

(AB)

Sekrety życia według Leonarda Cohena Lora Szafran Sony Music Entertainment 7 listopada 2011 36,99 zł

Lora Szafran to jeden z ciekawszych głosów polskiej sceny jazzowej, a zarazem niespokojny duch, który lubi podejmować nowe muzyczne wyzwania. Tym razem wokalistka postanowiła zmierzyć się z klasycznymi hymnami śpiewającego poety zza oceanu — Leonarda Cohena. Nie jest to jednak wierna kopia, artystka zrobiła to bowiem na swój własny, charakterystyczny sposób. Aranżacjami zajął się Miłosz Wośko — pianista, aranżer, kompozytor i producent. To on sprowadził do studia wielu znakomitych muzyków, w tym orkiestrę Sinfonia Viva, gitarzystę Michała Szturomskiego, perkusistę Sebastiana Frankiewicza i basistę Macieja Szczycińskiego. Efekt? Posłuchajcie sami. (AB) musli magazine


>> film

RECENZJA

Papież, czyli człowiek

Odważny i przewrotny film Morettiego łamie konwenanse, kpi z osiągnięć psychoanalizy i nie boi się bez ceregieli wejść z kamerą do watykańskiej sali, w której trwa obwarowane tajemnicą konklawe. Habemus Papam — mamy papieża to obraz mocny, ale jednocześnie nieprawdopodobnie subtelny i inteligentny. To pierwsze w historii kina spojrzenie na urząd papieża nie z uniżonej perspektywy pokornego syna Kościoła, ale przenikliwego humanisty, który uświadamia sobie i nam, że na stolicy Piotrowej zasiada po prostu człowiek. Wielu po beatyfikacji Jana Pawła obawiało się, czy Habemus Papam nie będzie kolejną, pełną oczywistości produkcją o fenomenie polskiego Pielgrzyma. Całe szczęście Moretti nie tylko tworzy historię fikcyjną i oszczędza nam oczywistości, ale proponuje oryginalny obraz z zupełnie innej niż dotychczas perspektywy, z dużą dozą ciepła, ironii i zbawiennego dystansu, choć nie brakuje tu również momentów cierpkich. Po śmierci poprzedniego papieża zgodnie z tradycją zbiera się konklawe. Nowy namiestnik Kościoła (Michele Piccoli) po zaskakującym wyniku głosowania ma powitać wiernych, którzy czuwają przed papieską siedzibą od wielu dni. Niespodziewanie w pełnym pokory słudze

Bożym budzi się zwątpienie: nie jest w stanie pobłogosławić wiernych. Kardynałowie modlą się za niego, papież prosi o czas na przemyślenia, a wierni wciąż czekają. Rzecznik stolicy apostolskiej (ciekawa rola Jerzego Stuhra) odchodzi od zmysłów, żeby tylko sztucznie wydłużyć czas sediswakancji i wreszcie namówić jego świętobliwość do posłuszeństwa wobec Boga i Kościoła. W tym celu sprowadza nawet do Watykanu psychoanalityka ateistę. Nowo wybrany papież nadal uważa się za tak niegodnego wykonywania funkcji, że zwyczajnie ucieka z Watykanu. Poszukuje spokoju i szarego, nudnego życia — z dala od dożywotnich obowiązków i odpowiedzialności za Boży lud. Fakt ucieczki utrzymywany jest w tajemnicy, co uruchamia całą teatralną machinę kościelnej pogoni za realizacją wielowiekowej tradycji. Złamanie obowiązujących zasad grozi bowiem międzynarodowym skandalem. Wbrew pozorom celem Morettiego wcale nie było stworzenie obrazoburczego filmu na miarę postmodernistycznych czasów. Daleki jest również od palącej krytyki kościelnych procedur, niemniej wytyka je dosyć dosadnie, choć elegancko i słusznie. Oswaja klaustrofobiczną i pełną wystudiowanej teatralności atmosferę zgromadzenia, nie szczędząc jednak poszczególnym bohaterom ciepłego uśmiechu pobłażliwości. Habemus Papam nie jest filmem o papieżu. Jest filmem o człowieku, na którego nałożono zbyt ciężkie brzemię i który w najbardziej ludzki z możliwych sposobów próbuje się uchylić od konsekwencji sprawowania dożywotnio tak ważnej funkcji. Nagle uświadamia sobie, że zdecydowanie za mało jeszcze przeżył i (paradoksalnie) zbyt wiele ma do stracenia, zyskując miano Ojca Świętego, a tracąc prawo do zwyczajnej ludzkiej wolności i słabości. Spacer po Rzymie wśród muzykujących młodych ludzi, podróż autobusem — to wszystko odkrywa niedoszły papież, podczas gdy stolica apostolska drży od modłów w posadach. Morettiemu można zarzucić zbytnią infantylizację obrazu Kościoła, wielość uproszczeń i cukrowanie instytucji. Jego celem było jednak skupienie się na postaci papieża-człowieka: targanego wątpliwościami i sprzecznościami, z syndromem zdiagnozowanego niedoboru opieki rodzicielskiej (sic!) i głową pełną marzeń o choć jednym występie na deskach teatru. Włosi, prawdopodobnie pod wpływem słońca, zachowują zdrowy dystans

>>recenzje wobec sacrum, ale — nawet w obliczu nieobliczalnego Berlusconiego — potrafią nie popaść w skrajności. Habemus Papam to wzruszający obraz o papieżu, który odważył się pozostać człowiekiem. KASIA WOŹNIAK Habemus Papam – mamy papieża reż. Nanni Moretti Gutek Film 2011

Der, die, daas

Ladies first. Zacznę od zachwytu — nad jednorazowym pojawieniem się w filmie Danuty Stenki w roli wyjątkowo nieprzyjemnej (polskiej niestety) księżnej. Za sprawą Stenki epizodyczna rola stała się jednym z najlepiej zapamiętanych przeze mnie fragmentów filmu. Podziwiam też główne role męskie: nikt nie grał poniżej oczekiwanego przeze mnie dość wysokiego poziomu, a Olgierd Łukaszewicz w roli Jakuba Franka i Andrzej Chyra w roli Jakuba Golińskiego sprawili, że napięcie, jakie między postaciami trwało i narastało aż do punktu kulminacyjnego, stawało się czymś głęboko przeze mnie doświadczanym i przeżytym. Czego brakowało mi w tym filmie? Mniejszej ruchliwości kamery, bogatszej kolorystyki. Tego wszystkiego, co pozwalałoby na moment choćby zapomnieć, że mamy do czynienia z niezależną polską produkcją, a pozwolić w pełni zaistnieć na ekranie odtworzonej osiemnastowieczności. Może się czepiam… Wszak osiemnastowieczność i tak odczułem, a subtel>>87


>> ne poczucie humoru, przenikające Daas, usprawiedliwia i wręcz uprawomocnia taką a nie inną technikę filmowania. Nie chodzi bowiem o zgłębienie tajników mistyki, ani o odsłonięcie spiskowego charakteru ludzkich dziejów, lecz o ciekawe opowiedzenie niejednoznacznej w swym przesłaniu historii paru osób, których losy wzajemnie splotły się w tym samym czasie, w tej samej części Europy i wokół tych samych intryg. Wydaje się, że wszystkie osobiste dramaty, które zarysowują się w filmie, nie są jakimiś buldożerami, nawałnicami rozsadzającymi bohaterów od wewnątrz, nie stanowią też rodzaju błędnego koła, drogi bez wyjścia z zastanej złej sytuacji. Wyjście jest zawsze, nawet wtedy, gdy wydaje się, że znalazło się w sidłach potęg o nieograniczonej mocy. I o tym próbuje nam powiedzieć reżyser filmu — Adrian Panek, że każda moc jest ograniczona. Pragnienia zmiany świata — czy najbliższej otaczającej okolicy — na lepsze, na przykład przez ułatwiający życie wynalazek albo przez przemożną chęć zdemaskowania spisku niebezpiecznego oszusta, potykają się na każdym kroku o nieprzychylną tym dążeniom szarą rzeczywistość. Władza, moc są też ograniczone w innym przypadku. Choćby obdarzony paranormalnymi właściwościami albo samą tylko charyzmą człowiek z całego serca chciał rządu dusz, to prędzej czy później okaże się, że zarówno próba pełnego podporzadkowania sobie konkretnego człowieka, jak i rozszerzanie strefy wpływów na rzesze skończy się fiaskiem lub zrodzi potrzebę pospolitej zbrodni. Prorok okazuje się wówczas zakłamanym małym człowiekiem. Pojawia się pytanie: kim naprawdę był Jakub Frank i na czym naprawdę mu zależało? Co było pierwotne — czy perwersyjna chęć podporządkowania sobie ludzi, czy autentyczne doświadczenie mistyczne? Można zastanowić się też, jak to wygląda w podobnych przypadkach — guru, twórców sekt; w czym tkwi sekret ich misji życiowej? Inne pytanie: skąd w człowieku tak bardzo łaknącym wolności i niezależności zrodziła się chęć oddania wszystkiego, czym tylko dysponował, przywódcy religijnemu pragnącemu władać bez skrępowania wolą swych poddanych? Oba wspomniane sekrety w filmie ukazane zostają w pełni, w przejmujący sposób zobrazowane, we wspomnianej wcześniej scenie kulminacyjnej, która ma coś z biblijnych walk — Jakuba z aniołem i Da>>88

>>recenzje

wida z Goliatem. Obrazuje ta scena jednak znacznie więcej niż tylko charakter relacji bohaterów Daas — dotyka ważnych pytań o istotę relacji człowieka z drugim człowiekiem i człowieka z transcendencją. Do zadania sobie podobnych pytań, do próby odpowiedzenia na nie i do próby obejrzenia Daas — zachęcam. MAREK ROZPŁOCH Daas reż. Adrian Panek Best Film 2011

Jak się ustawić, Ki?

Ostatnio do kin wszedł nowy film Leszka Dawida, twórcy nominowanego do nagrody w Konkursie Polskich Filmów Krótkometrażowych. Ki z Romą Gąsiorowską w roli głównej to opowieść o młodej kobiecie, matce, która nie do końca potrafi poradzić sobie w życiu. Albo?! Odwrotnie, radzi sobie całkiem nieźle. Ki jest prawdziwym pasożytem. Czerpie z życia, ile tylko może, żerując na małej asertywności innych. I zdaje się to robić zupełnie nieświadomie — po prostu wydaje innym polecania, jakby ich wykonanie miało być czymś naturalnym. Zamiarem reżysera nie było tworzenie nowego typu bohaterki kobiecej; chciał po prostu pokazać kogoś, kogo z pewnością nie polubimy — w myśl zasady, że nie każdy bohater jest pozytywny. Tak też się dzieje. Ki ma grupkę przyjaciółek, z którymi ostro imprezuje, akceptujących jej dziwactwa, ale jak się

okaże... do czasu. Różnica pomiędzy nimi a Ki jest taka, że każda z nich jest ustabilizowana zawodowo. Ki pracuje dorywczo — jako modelka w akademii sztuk pięknych, próbuje sił też jako tancerka w nocnym klubie, pobiera zasiłek. Ki popada w coraz większe tarapaty. Nawet nie myśli o podjęciu normalnej pracy. Jej „urywkowe”, nieustabilizowane życie doskonale obrazuje epizodyczność obrazów. W pewnym momencie zaczyna tworzyć nawet artystyczny manifest feministyczny, a jej codzienności towarzyszy pożyczona od kolegi kamera. Wszystkiemu przygląda się Miko (Adam Woronowicz), człowiek z zasadami, całkowite przeciwieństwo Ki. Także i on, mimo oporów, daje się wykorzystać. Przyzwyczajeni do fabularnej konwencji wierzymy, że pod wpływem przyjaźni, może uczucia, Ki się zmieni. Tak się jednak nie dzieje. Miko znika z jej życia. Tej dziewczyny naprawdę nie udaje się polubić. Drażnią jej bezpretensjonalny ton, postawa roszczeniowa, luzackie podejście do życia i sposób, w jaki odnosi się do innych. Właściwie nie wiadomo, dlaczego taka jest. Sprawia wrażenie przekonanej o swojej bezwzględnej wyjątkowości. Ki nie liczy się z innymi. To typowa egoistka. Nie wpisuje się w ramy matki Polki, nie chce rezygnować z siebie i swojego panieńskiego życia. Góruje nad mężczyznami. Zdaje się nie opierać na żadnych wartościach. Pomyśleć można, że bohaterka jest szyta na miarę naszych czasów. Powinna więc wygrywać. Ale zwycięzcą okazuje się przewrotny los. Doskonałym pomysłem reżysera jest otwarta kompozycja filmu i to, że fabuła nie jest przewidywalna. Bohaterka nie ulega ekspiacji. Nie ma love story ani happy endu. Ostatnia scena, kiedy Ki siedzi na podłodze — po raz pierwszy w skupieniu i zadumie — nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o to, jak dalej potoczą się jej losy. To bardzo dobrze, że nie staje się nagle ideałem matki i kobiety, dzięki temu jest bliższa nam samym. Warto obejrzeć. KAROLINA NATALIA BEDNAREK Ki reż. Leszek Dawid Best Film 2011

musli magazine


>>recenzje

O skutkach ubocznych emancypacji

Marek Koterski w nowej kameralnej odsłonie. Określenia „kultowy” ponoć nie wypada, nie należy, a nawet nie godzi się w pewnych momentach używać — szczególnie w stosunku do dzieł żyjących twórców. Pozostanę zatem przy stwierdzeniu, że Koterski stworzył film, który wyznacza istotną granicę nie tylko w jego twórczości, ale również w historii myśli i technologii polskiego kina. Jest pochmurna noc. Dwaj mężczyźni jadą samochodem. I tu niespodzianka: tak jak kobiety nieustannie rozmawiają o facetach, tak i faceci przez całą noc potrafią gadać o babach. Że jak baba miga w prawo, to skręca w lewo; że trzy lata swojego życia traci w łazience, a cztery miesiące na znalezienie kluczyków w torebce; że narzeka na chrapanie i pykanie, a chrapie i pyka sama; że mnoży człony nazwisk nie wiadomo po co; że w domu wytrzymać nie można, bo jej zdanie tylko się liczy; że władzy nad dzieckiem za żadne skarby nie odda; że portki na wieki wieków przywdziała i zdjąć już nie ma zamiaru. Baby pokonały facetów. Tyle że Thelma i Louise miały możliwość dokonania świadomego wyboru. Pierwszy i Drugi z filmu Koterskiego — już nie. Scenariusz Adama Miauczyńskiego to majstersztyk. Taka formuła dialogów i takie ukonstytuowanie języka, żeby odbiorcy nie znużyć, nie znudzić, nie zniesmaczyć, a po drodze rozbawić i skłonić do mądrej, choć bolesnej refleksji, to już wyższa szkoła jazdy. Kod, którym posługują się wykształciuchy Koterskiego, to konglome-

rat wściekłości inteligenta, oburzenia humanisty i bezsilności artystycznej duszy, skąpany w gombrowiczowskiej wannie strumienia świadomości, niepozbawiony jednak wewnętrznej logiki i rytmu, których nie powstydziłby się sam Mickiewicz na stepach. Tego języka nie da się podrobić, a do odtworzenia ról niezbędni byli fenomenalni aktorzy. Woronowicz podkreślił, że role były dla niego i Więckiewicza wielką lekcją pokory. Baby są jakieś inne to rzadki popis aktorski niekwestionowanego kunsztu Roberta (a myślałam już, że rola w Różyczce była oscarowa) i Adama, który ze swoją aparycją przypomina jednego z lekarzy z Leśnej Góry, ale umiejętnością wejścia w rolę dorównuje już czołówce hollywoodzkich gwiazd. Nowy film Koterskiego to w zasadzie rewolucja technologiczna. Na pierwszy rzut oka zupełnie niewidoczna. Samochodowe dialogi zostały nagrane na ruchomej platformie w hali zdjęciowej — aktorzy byli fotografowani kamerą 35 mm jeszcze przed nagraniem tła w plenerze (gra świateł, deszcz), a następnie dwa obrazy były na siebie nakładane przy wykorzystaniu nowoczesnej technologii montażu, żeby zminimalizować wrażenie sztuczności. Postprodukcja we współpracy z „The Chimney Pot” to precedens w polskiej kinematografii. Film Koterskiego przede wszystkim zaskakuje tym, jaki ładunek emocjonalny i antropologiczny umieszcza w ciasnej przestrzeni sunącego nocą forda. To nie jest kolejna nocna rodaków rozmowa o niczym. To męska skarga na wykorzenienie, strącenie z piedestału patriarchatu, raptowne odsunięcie od władzy i społeczną kastrację spod znaku Agnieszki Graff. Mężczyźni na ekranie (z wielkim bólem, bo kto lubi przyznawać się do porażki), stwierdzają: „tak, baby nas pokonały. Jesteśmy słabsi od nich”. Zauważmy, drogie panie, że nie wszyscy panowie to nieoheblowane deski. Nieustannie podnosimy im poprzeczkę, zaskakujemy naszą zaradnością, mnożymy wymagania, zmieniamy przepis na puszysty biszkopt, aż ciasto w formie przestaje się już dopasowywać do naszych oczekiwań i wychodzi zakalec. Same nie możemy się zdecydować, czy pragniemy małżeństwa, które widuje się tylko na lotniskach, czy zacisza domowego ogniska z czeladką rumianych dzieci. Skoro więc panowie nie wiedzą, jakimi mężczyznami się stać, pozostają chłopcami. A to tylko woda na młyn babskiego gadania — i koło się zamyka. Jednocześnie Koterskiego nie sposób oskarżyć o seksizm: panowie mówią

o tęsknocie za zwiewną bluzką, kobiecą figurą, czasem eterycznych westchnień, których naprawdę im brakuje. Koterski nie stroni od określeń dosadnych, czasem wulgarnych, ale i zaskakującego szacunku dla płci. Mamy to, czego chciałyśmy. Panowie przyznali na głos, że „trudno bez baby żyć”. Teraz czas pomyśleć o tym, co dalej, skoro panów odsądziłyśmy już od czci i wiary. Bo co z tego, że oskarżyłyśmy testosteron?

>>

KASIA WOŹNIAK Baby są jakieś inne reż. Marek Koterski Kino Świat 2011

muzyka RECENZJA

Dream Team

Kolektyw SuperHeavy powstał na początku 2011 roku. Zebrane w jednym studiu legendy rocka i gwiazdy muzyki rozrywkowej musiały nagrać dobrą, przebojową płytę. Wystarczy spojrzeć na nazwiska: Mick Jagger — frontman zespołu Rolling Stones, Joss Stone — angielska soulowa wokalistka, David Stewart — założyciel grupy Eurythmics, Allah Rahman — twórca muzyki do kilkudziesięciu hinduskich filmów, oraz Damian Marley — syn Boba Marleya, wykonujący, podobnie jak ojciec, muzykę reggae. Po przesłuchaniu płyty mogę stwierdzić, że mamy do czynienia z naprawdę dobrą robotą. Krążek zapewne nie zapisze się w historii muzyki pod hasłem „arcydzieło”, ale w zalewie tandety, plastiku, różu >>89


>> i marketingowego bełkotu zdecydowanie wyróżnia się in plus. Każdy z artystów zdaje się zabierać nas w rejony muzyki, które zna najlepiej, dzięki czemu playlista nie jest nudna, a niezwykle świeża i zaskakująca. Każdy utwór opowiada inną, równie ciekawą historię. Pierwsze skrzypce gra jednak zawsze bezbłędna Joss Stone, i chwała jej za to. Dawno nie była w tak wyśmienitej formie wokalnej. Skutecznie przekazuje pozytywną energię, ale i pozwala odpłynąć. Rzadki, acz wyjątkowy to dar. Premiera płyty odbyła się 19 września bieżącego roku, więc mamy do czynienia z tzw. świeżynką. W Polsce, jak na razie, nie została przyjęta entuzjastycznie, nie wdarła się przebojem, a szkoda, bo gust muzyczny naszych krajan ewoluuje w dobrym kierunku, o czym świadczy świetna sprzedaż 8 Kasi Nosowskiej. Na krążku SuperHeavy znajdziemy kilka utworów w stylu reagge, kilka, które określiłbym mianem lekkiego rocka. Wszystko skompilowane w taki sposób, że materiału słucha się z przyjemnością. Zdecydowanie najbardziej energetyzującym utworem na płycie jest — jak sama nazwa wskazuje — Energy. Jagger, Stone oraz Marley śpiewający razem — lepszego tercetu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Polecam także Waszej uwadze utwór Miracle Worker, do którego powstał wideoklip — tutaj pomocny będzie YouTube albo zagraniczne kanały telewizyjne. Singla zespołu SuperHeavy jeszcze nie możemy usłyszeć w polskich rozgłośniach radiowych, teledysku w rodzimych stacjach muzycznych też nie uraczymy. Za to w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii formacja radzi sobie doskonale, zajmując czołowe miejsca na listach przebojów. W przypadku tak silnej grupy nie mogło być inaczej! Mamy do czynienia z muzyką, która broni się sama — bez pokazywania gołej dupy, bez skandali, bez rozgłosu spowodowanego niecnymi uczynkami. Przesłuchując płytę, mój umysł nie zapuszczał się dalej, niż powinien, a to bardzo fajne uczucie, gdy chodzi o dźwięki, a nie wszystko poza nimi. SuperHeavy polecam tym, którzy szukają muzyki lekkiej, przyjemnej, ale nie miałkiej i osłuchanej. Jest to oryginalne brzmienie artystów, którzy podjęli współpracę w słusznej sprawie — stworzenia dobrej, wyjątkowej płyty. Doświadczenie każdego z nich zebrane razem pozwoliło na wyczarowanie niezwykłego świata. Propozycja w sam raz na długie zimowe wieczory i krótkie mroźne poranki >>90

>>recenzje

— duża dawka energii, nastrojowo, ale na pewno nie nudno czy przewidywalnie. Zestaw piosenek sprawdzony został także w czasie podróży — idealnie nadaje się do samochodu. W szkolnej skali ocen przyznaję mocne 4+. KRZYSZTOF KOCZOROWSKI SuperHeavy SuperHeavy Universal Music Polska 2011

No i znowu się zbuntowali...

Człowiek żyje obecnie w tak bardzo zblazowanej rzeczywistości, że jego przekonanie o tym, iż nic już nie będzie w stanie go zaskoczyć, jest w zasadzie bezgraniczne. Sięga więc taki człowiek po rzeczy (z pozoru) doskonale sobie znane. Z różnych powodów sięga. Głównie po to, żeby je, z czystej potrzeby krytykowania, zjechać. Za brak elementu zaskoczenia właśnie. Z tak szatańskim zamysłem odpala więc, dajmy na to, taki Plan Ewakuacji... I wtedy cała ta misterna koncepcja dania ujścia egzystencjalnej, ze znudzenia wynikającej frustracji zmienia się, za przeproszeniem, w żałosną kupę gruzu. Łodzianie od dziesięciu lat wytrwale walczą z doczepioną im przez media metką „głosu straconego pokolenia”, czyli słynnej Generacji NIC, i z traktowaniem ich jako swoistych przewodników-pasterzy młodych gniewnych. Tym razem zaprotestowali zdecydowanie bardziej stanowczo niż przy poprzednich wydawnictwach. Odcinają się od punkowej, „niemalże trashowo-metalowej” (jak określił koncertową rzeczywistość CKOD Marcin Cinass Kowalski)

przeszłości w sposób brawurowy. Bo nagle odkrywamy u nich obecność melodii, dźwięki instrumentów, o jakie byśmy ich nie podejrzewali i, co więcej, przekonujemy się, że Ostrowski NAPRAWDĘ potrafi śpiewać. Ilość zapętleń sekwencji i motywów nagromadzonych na krążku przyprawi audiofila o dreszcze autentycznej rozkoszy, a pozbawienia niektórych utworów dźwięku gitary basowej Wandachowicza do końca nie dostrzeżemy, bo rekompensuje je melodyjne, ale nie za bardzo drażniące swoją gładkością, electro. I chociaż początkowo, gdy w mediach pojawiło się porównanie Planu Ewakuacji do dokonań chociażby Yeasayer, uśmiałam się niezmiernie, tak po setnym przesłuchaniu płyty, dokopaniu się do najgłębszych warstw dźwiękowych i wytropieniu wszelkich niuansów dotyczących zatopienia głosu wokalisty w otaczające go dźwięki, jestem skłonna przyznać, że rzeczywiście dokonało się dzieło, które ma więcej wspólnego z psychodeliczną stroną Brooklynu niż z szarą rzeczywistością Łodzi. Chociaż jeżeli chodzi o warstwę tekstową, wpływy polskiego miasta nadal pozostają dosyć czytelne, jednak nabrały charakteru bardziej uniwersalnego, dążąc w stronę złożonej i dojrzałej wizji rzeczywistości. Znaczący wydaje się fakt, że z każdego niemal tekstu eskapizm wylewa się w ilościach co najmniej obfitych. Ucieka się tutaj od trudnej rzeczywistości, od narzuconej maski, konsumpcjonizmu czy wreszcie — innych ludzi. Kulkidsi mówią, że nie pouczają nikogo, ale czy uświadomienie problemu nie jest punktem wyjścia każdego procesu dydaktycznego? „Nagraliśmy naszą najbardziej przebojową płytę, która sprawi, że będziemy mieli mnóstwo fanów i będziemy bardzo bogaci. Bogatsi niż Krzysztof Krawczyk” — stwierdzili Kulkidsi po zakończeniu prac nad krążkiem. Coś w tym jest. Rzeczywiście, Plan Ewakuacji działa trochę jak opium, im dłużej się go słucha, tym ciężej jest przestać. Nie mam nic... do dodania. Mocne punkty: Karaibski, Mama noc, Plan Ewakuacji, Pas, Nie mam nic. MAGDA TUTKA Plan Ewakuacji Cool Kids of Death Sony Music Poland 2011

musli magazine


Godne uwagi

Chciałoby się powiedzieć, że muzycy Boris dobrze wiedzą, do czego służy muzyka i jak się ją powinno odbierać — w samotności, w skupieniu i — paradoksalnie — w pełnym wyciszeniu. I rzeczywiście tak jest — spróbujcie tylko we wspomnianych wyżej warunkach wysłuchać najnowszego wydawnictwa tokijskiego tria, a będziecie wiedzieć, o co chodzi. Boris, choć niezbyt znany szerszemu odbiorcy, jest zespołem dość płodnym i bardzo twórczym. Dotychczas wydał już 17 płyt długogrających i niezliczoną liczbę singli. W Polsce mieliśmy okazję posłuchać ich na tegorocznej edycji Nowych Horyzontów oraz wcześniej na ścieżce dźwiękowej The Limits of Control — ostatniego filmu Jima Jarmuscha. Attention Please to już trzeci w tym roku (po New Album i Heavy Rocks) krążek grupy. Muzyka na płycie jest tak samo niejednorodna, jak tylko potrafi być sam Boris, który za każdym razem ubiera się w inne dźwięki i muzyczne estetyki — w zależności od nastroju i stopnia znudzenia dotychczasowym brzmieniem. Trio zaliczyło już postnoise’owy chaos, odbiło się metalicznym echem od stoner i sludge metalu, zmierzyło z neopunkową drapieżnością, zbadało wszelkie poziomy psychodelicznego rocka, a także romansowało z drone doom, ambientem i tradycyjnym rockiem. Jest tego jednak dużo więcej, bo w złożoności swoich dźwięków Boris cały czas korzysta z własnego muzycznego doświadczenia, miksując go we wszystkich dostępnych konfiguracjach. Technikę tę czuć także na Attention Please, choć tu artyści trochę wyhamowali, łagodząc znacznie klimat i stawiając bardziej na przyswajalność dźwięku. Płytę tę łyka się więc bardzo gładko, i to pomimo ciężkich ścian gitar, chłodnych automatów perkusyjnych oraz industrialnych motywów, których muzycy tak po prostu

>> darować sobie nie mogli. Struktura albumu jest dość poszarpana i nierówna, jednak w najlepszym znaczeniu tego słowa. Muzycy z pełną świadomością i inteligencją żonglują tu poetykami i stylistykami, dając nam nienormowany czas w sklepie z zabawkami czy — jak kto woli — ze słodyczami. A wierzcie mi, wybór jest taki, że szybko Wam się nie znudzi. W świat Attention Please wchodzimy jak w zaczarowaną krainę, przy wtórze elektroniki oraz kojącego, wyciszonego i delikatnego głosu Waty (gitarzystki zespołu, która wyjątkowo wystąpiła tutaj w roli wokalistki — jej shoegaze’owe partie wokalne w większości utworów ustawiają praktycznie całą płytę). W kolejnych Hope, który stał się oficjalnym singlem albumu, Party Boy czy Les Paul Custom ’86 jest już znacznie szybciej, przebojowo i gitarowo, z lekko garażowym i niezależnym graniem w stylu Sonic Youth. I choć są to przerobione utwory z wcześniejszego New Album, które trochę odstają klimatem od całości, to brzmią tutaj właśnie świeżo i bardziej na miejscu. See You Next Week zmienia całkowicie kaliber — to industrialna pustka w stylu The XX, w której jednak niepokojący warkot maszyn przegrywa na całej linii produkcyjnej ze smutnym, acz melodyjnym głosem dziewczyny. W genialnym utworze Tokyo Wonder Land na haju biegniemy w dal z rytmicznie pracującą noise’ową gitarą i automatem perkusyjnym. Odpoczywamy zaś przy You i instrumentalnym Aileron, które wyciszają, dając słuchaczowi oddech i większą dźwiękową przestrzeń. Podobnie jak to robi kończący płytę Hand in Hand, bardzo powolny, ambientowy, drone’owy i w pewnym sensie etniczny motyw, który pozostawia słuchacza w nagłym odrętwieniu, niepokoju i niezaspokojeniu. A szczególnie recenzenta, który uświadamia sobie, że nie ma wyboru — że jednak napisze o tej płycie i po raz kolejny będzie musiał zmierzyć się z niemożnością przerobienia na słowa tego, co wychodzi z głośników. Boris zasługuje zatem na uwagę w pełni, a dokładając do tego fakt, że całość zaśpiewana jest w ojczystym języku zespołu, dostajemy produkt, obok którego bardzo trudno przejść obojętnie. SZYMON GUMIENIK Attention Please Boris Rockers Publishing 2011

>>recenzje

książka RECENZJA

Słuchając XX wieku

„Reszta jest hałasem to nie tylko opowieść o artystach, ale także o politykach, dyktatorach, milionerach (…) o pisarzach, malarzach, tancerzach i filmowcach (…); o publiczności, która na zmianę podziwiała, odrzucała bądź ignorowała to, co czynili kompozytorzy; o technologiach, które zmieniły sposób tworzenia i słuchania muzyki” — pisze Alex Ross w przedmowie do swej książki. I rzeczywiście, czytelnik będzie musiał się wielokrotnie zastanawiać, czy ma przed sobą historię muzyki XX wieku, czy może powieść z wartką akcją, w której wszystkie wątki do złudzenia przypominają fakty. Ross jest doświadczonym krytykiem muzycznym, a jego książkę zakwalifikowano do finału nagrody Pulitzera. To intrygujące, że autor proponuje, by ująć historię XX wieku właśnie przez pryzmat muzyki. Wbrew przekonaniom o tym, że muzyka jest sztuką abstrakcyjną, potrafi ukazać jej związki z historią i polityką, z przemianami społecznymi, losami i wyborami poszczególnych osób. Książka opisuje cały wiek XX — bogatą i bardzo zróżnicowaną epokę. Ross dzieli ją według klucza wydarzeń politycznych. Część pierwsza obejmuje lata 1900—1933, część druga rozpoczyna się w momencie, kiedy Hitler przejmuje władzę w Niem>>91


>> czech, część trzecia zaś opisuje lata po II wojnie światowej i kończy się na roku 2000. Skupiając się na ważnych wątkach muzyki XX wieku, autor próbuje przedstawić najbardziej palące problemy stulecia — zmianę statusu społecznego kompozytorów, polityczne uwikłanie muzyki czy narastające znaczenie muzyki popularnej. W spisie treści natrafiamy na „chwytliwe” hasła, takie jak: Fuga śmierci. Muzyka w hitlerowskich Niemczech, Nowy wspaniały świat. Zimna wojna i awangarda lat pięćdziesiątych czy wreszcie Beethoven się mylił. Bop, rock i minimalizm. Mimo tych plakatowych tytułów Ross niczego nie upraszcza i nie uogólnia. Wręcz przeciwnie, wykazuje imponującą zdolność do podkreślania szczegółów. Opisuje konkretne wydarzenia i miejsca, przytacza cytaty z relacji prasowych i prywatnej korespondencji artystów, przywołuje fragmenty utworów muzycznych. Wszystko to jest świadectwem ogromnej wiedzy autora, który czasem wręcz przytłacza czytelnika nadmiarem anegdot. Lektura książki pochłania bez reszty, bo akcja toczy się tu w zawrotnym tempie. Poznajemy bohaterów w osobistych sytuacjach, rozumiemy ich reakcje emocjonalne, odczuwamy atmosferę, w której żyli. Obok tych wielkich zbliżeń Ross proponuje jednak coś więcej — spostrzeżenia, wnioski i syntezy, które ujawniają jego historyczny dystans. Reszta jest hałasem to nie tylko przewodnik po muzyce XX wieku, ale także świetna szansa na jej poznanie. Na stronie internetowej http://www.therestisnoise. com/audio/ można znaleźć fragmenty nagrań, przykłady nutowe, a nawet plakaty z koncertów. Na obwarowanym prawami autorskimi rynku muzycznym jest to oferta nie do przecenienia, zwłaszcza dla polskich odbiorców. Reszta jest hałasem reprezentuje taki typ pisarstwa, którego w Polsce prawie w ogóle nie spotkamy. Dziennikarski temperament Rossa łączy się ze zmysłem historyka i analityczną wiedzą o konkretnych utworach. Może właśnie ta lektura będzie dla wielu osób niepowtarzalną szansą na spotkanie z muzyką współczesną. A dla sceptyków dowodem, że muzyka XX wieku to najlepszy materiał na powieść o naszych czasach… EWA SCHREIBER Reszta jest hałasem. Słuchając XX wieku Alex Ross Państwowy Instytut Wydawniczy 2011 >>92

Balzac uspokojony

Nareszcie jest. Jeszcze lepszy niż dotychczas. Skandalicznie celny i konkretny. Niedościgniony diagnosta cywilizacyjnych porażek. Tak, to on. Balzac XXI wieku. Na tę powieść czekaliśmy w Polsce długo. Głównym bohaterem jest Jed Martin, fotograf i malarz, który zdobywa sławę dzięki fotografowaniu map Michelina. Dotychczasowe źródło zarobkowania, czyli kadrowanie martwej natury, nie daje mu satysfakcji i knebluje w nim artystę. Szum medialny, jaki powstaje wokół jego wystawy, pozwala mu wrócić do malarstwa. Specjaliści od kreacji proponują, żeby komentarz do katalogu wystawy napisał znany i ekscentryczny pisarz Houellebecq. Relacja z neurotycznym dziwakiem, który zaszywa się w swojej samotni, żeby w spokoju pochłaniać plastry pasztetu i okruchy powracającej depresji, jest pretekstem do stworzenia pola dyskursu o sztuce i wpadkach cywilizacji. Dyskursu bardziej ściszonego niż dotychczas, bo pozbawionego palącej goryczy rezygnacji. Houellebecq szuka remedium na upadek jako stan naturalny współczesnego człowieka, ale dokonuje też specyficznego rozrachunku z samym sobą: enfant maudit francuskiej kultury. To proza, w której zakochali się nie tylko przedstawiciele europejskiego „seksualnego proletariatu”: gorzka i obnażająca wszystkie naukowo uładzone kłamstewka. O ile jednak Michel w Poszerzeniu pola walki tnie od pierwszej

>>recenzje krzyżowej po sadło współczesnego konsumpcjonizmu, o tyle nowa powieść jest nieco ściszona, cieplejsza. Ironią jest tu podszyte wszystko: od snobistycznej kolacji, przez korporacyjne zabiegi wsparcia sprzedaży, aż po rytualne morderstwo samego Houellebecqa (zabieg skądinąd genialny). Autor snuje doskonale rzewne i ironiczne passusy naukowe, komentarze do ludzkości, których źródłem niejednokrotnie jest Wikipedia (!). Wyznaje, że człowiek przegrał w starciu z nowoczesnością, ale nie odmawia mu prawa do szukania pomocy i ukojenia w przyjemności. Stąd wielka nobilitacja codziennych przedmiotów, uwznioślenie konsumpcyjnych rozkoszy. Wino to już nie carrefourowski samogon, ale meursault albo pouilly-fuisse, choć nie brakuje tu mortadeli i zwietrzałych herbatników. Może i miłość istnieje gdzieś na wyspie pośrodku czasu, ale jeśli nie jest dane nam jej doświadczyć, ukojenie można znaleźć w pracy. Szczególnie tej, która wiąże się z pracą naszych rąk. Houellebecq przygląda sie współczesnemu rynkowi sztuki i biznesu od strony międzyludzkich relacji, zaproponowanych tym razem z ciepłem i humorystycznym dystansem. Postaci są wyraziste i oddane płynną kreską art nouveau. W topografii Mapy i terytorium ważne miejsce zajmują przedmioty, jak zepsuty kaloryfer, któremu zdarza się „rozmawiać” z Jedem, ale i patetyczne laleczki Playmobil jako plastikowa metafora gąszczu ery produkcyjnej. A to pod skrzydłami „dawnych mistrzów”: prerafaelitów, Turnera i Fra Angelica. Wkrótce wszystko pokryje ciężka kurtyna secesyjnej roślinności, przygniecie szklane domy biznesu i zimny absurd chłodnych galerii. Houellebecq jest znany ze swoich wizyjnych zakończeń, ale Mapa i terytorium poraża spokojem i zgodą realizmu. Wielbiciele ciętej riposty i ironicznych komentarzy Michela językowo będą wniebowzięci (dostajemy do rąk doskonałe tłumaczenie Beaty Geppert). Autor kreśli szczegółową mapę pisarza, próbując określić swoje współrzędne na terenie popkultury, z rozbrajającą szczerością pisze o swoich niedociągnięciach komunikacyjnych i lekceważeniu mediów, które niejednego promotora jego książek doprowadziły już na skraj rozpaczy. Kwintesencją autoironii jest chociażby fragment: „Na serwerze me.com Houellebecq dysponował pamięcią o objętości 40 giga; biorąc pod uwagę intensywnosć jego korespondencji, zamusli magazine


>> pełnienie jej zajęłoby mu siedem tysięcy lat”. Swoją drogą wieść gminna niesie, że autor Cząstek elementarnych zawita w naszych skromnych progach w Krakowie na Festiwalu Conrada, żeby odebrać zasłużoną Nagrodę Gouncourtów. Konia z rzędem temu, kto przewidzi wypadki listopadowe. Jedno jest pewne: zignorować nową powieść jest grzechem ciężkim współczesnego podróżnika. KASIA WOŹNIAK

Mapa i terytorium Michel Houellebecq W.A.B. 2011

Powrót do przeszłości

Któż z nas nie mityzował choć raz w życiu czasów już zaprzeszłych i nie wspominał z rozrzewnieniem lat już przeżytych — szczególnie tych nam najbliższych, które zawsze, niemal w każdym przypadku, ogniskują się mniej więcej w czasach licealnych, czasach naszego dorastania i zdobywania wszelkich niepożądanych doświadczeń. Myślę, że nie ma takiej osoby, która nie chciałaby wraz z całym bagażem nabytej życiowej wiedzy wrócić choć na chwilę do starej szkoły i spojrzeć z dystansem na swoich dawnych znajomych i samego siebie. O potędze tych pragnień świadczy wiele książek i filmów, które od jakiegoś czasu zalewają nasz rynek, a z których należałoby wymienić przede wszystkim Peggy Sue wyszła za mąż Coppoli, kultową już trylogię Zemeckisa Powrót do przyszłości, Odległą dzielnicę autorstwa Jiro Taniguchi

czy ostatnią komedyjkę Steersa 17 Again. Na podobny pomysł wpadł i Alex Robinson, jeden z ciekawszych amerykańskich twórców komiksowych średniego pokolenia, którego polski czytelnik miał okazję poznać z jak najlepszej strony dzięki wydanemu przez Wydawnictwo Timof albumowi Wykiwani (recenzja w pierwszym numerze „Musli Magazine” z marca 2010 roku). O ile w poprzedniej historii Robinson mnożył wątki, postaci i wspólne ich zależności, o tyle w Zbyt cool, by dało się zapomnieć skupia się na jednym bohaterze i jego jedynym problemie — nałogu nikotynowym. Jednak robi to tak, że nie sposób odejść na chwilę na bok, zostawić w połowie drogi bohatera i odłożyć wspólną przygodę na trochę później. Robinson wsysa nas bardzo skutecznie w swoją opowieść, tworząc przy tym jej ramy bardzo przewrotnie i z pełną twórczą premedytacją — komiks otwiera sceną hipnozy, i tak nas zostawia na kolejnych stronach, by na końcu wraz z bohaterem obudzić wszystkich i przywrócić każdego jego własnej rzeczywistości. Ale wróćmy do przeszłości. Bohaterem tej krótkiej opowieści jest Andy Wicks (nie będziemy tu dywagować, na ile alter ego autora), który ma poważny problem z paleniem. Próbował już rzucić, i to na wszystkie znane mu sposoby, ale ta przemożna chęć zaciągania się ciągle jest silniejsza od niego. Pozostała mu jedynie hipnoza, do której podchodzi bardzo sceptycznie, a na którą się decyduje dla dobra rodziny. I tu zaczyna się dość ostra jazda w przeszłość — niestety, nie podrasowanym DeLoreanem z Powrotu do przyszłości, ale zwykłym myślowym przeskokiem czasoprzestrzennym (notabene bardzo sprawnie przez autora przedstawionym graficznie). W ogóle rozwiązania formalne — zarówno te w warstwie fabularnej, jak i ikonicznej — są główną zaletą komiksu. Robinson pokazuje nam, że po Wykiwanych do perfekcji już opanował wszelkie wybiegi, rozbiegi i (nie)konwencje sztuki komiksowej, które na niektórych stronach są tak rozpasane, że dosłownie wychodzą z ram i zachwycają swoim kontekstem oraz umiejscowieniem. A widać, że czerpie od najlepszych — niektóre kadry wyraźnie nawiązują np. do wcześniejszych, odkrywczych wówczas technik Willa Eisnera. Również wykorzystane przez autora tricki i na nowo wywołane klisze popkulturowej klasyki podróży w czasie w Zbyt cool zyskują zupełnie inny wymiar, nie wpadając przy tym w pułapkę nieścisłości i paradoksów nagięcia linii czaso-

>>recenzje przestrzennej. Temat jest więc bardzo pojemny i korci mnie, żeby powiedzieć kilka słów o tym, jak będzie wyglądać ta podróż w oczach naszych i Andy’ego, jednak pozwólcie, że tego nie zdradzę, zostawiając potencjalnym czytelnikom przyjemność z odczytywania tej całej gamy emocji i tropów naszej kulturowej i czysto subiektywnej przeszłości (ulubionych filmów, kapel, plakatów na ścianach i chowanych pod łóżko „Playboyów”). Powiem jedynie, że Alex Robinson chętnie nam pokaże, jakie bywają konsekwencje podobnej sytuacji i bardzo jasno da do zrozumienia, że zazwyczaj to, co na pierwszy rzut oka wydaje się przyczyną i celem naszego życia, lubi bardzo szybko tracić na znaczeniu. I tak jak każdy wchodzi do ciemnej piwnicy na własną odpowiedzialność, tak i do własnych wspomnień czy pragnień powinien iść z pełną świadomością tego, co tam znajdzie. Tak właśnie jest też z tym komiksem. Czas tutaj to tylko sztafaż, środek i motyw, który odsłania to, co najważniejsze — zapomniane, wyparte i wrzucone gdzieś na samo dno wspomnienia Andy’ego. Robinson o ważnych rzeczach mówi w bardzo przystępny sposób, zwykłym językiem opowiada nie o fantastycznej przygodzie, ale o codzienności właśnie — o ludziach, którzy czasami tylko przechodzą obok nas, czasami zatrzymują się na dłużej, a czasami po prostu zbyt szybko odchodzą. Sugestywnie i trafnie przekazuje nam kilka słów o dojrzewaniu, podejmowaniu kluczowych decyzji i rozprawianiu się z własnymi demonami. Lekką na pozór opowieścią stwarza ponadczasowy i ponadkulturowy obraz nas samych — bo niezależnie od tła społecznego czy technologicznego (dopóki nie staniemy się maszynami) zawsze cechować nas będą te same problemy i wątpliwości. I choćby właśnie dlatego warto przeczytać ten komiks. I może jeszcze po to, by przewartościować tę całą ideę powrotu do przeszłości. Bo w sumie — jakby się każdy z nas czuł i co by zrobił, rozmawiając z kumplem, o którym wiedziałby, że za rok będzie już po tej drugiej stronie. SZYMON GUMIENIK Zbyt cool, by dało się zapomnieć rys. i scen. Alex Robinson Timof i cisi wspólnicy 2010

>>93


>> Pamięć Syberii

Wędrując po Syberii, trzeba uważnie stawiać kroki. Nigdy nie wiadomo, co może się znaleźć pod stopami — puszka po coca-coli, resztki rozpadających się baraków porzuconego gułagu, wystające spod lodu futro mamuta. W Po Syberii, najnowszej książce z serii „Orient Express” wydawnictwa Czarne, jeden z najlepszych brytyjskich pisarzy książek podróżniczych Colin Thubron przemierza szlak od Jekaterynburga aż do Magadanu, szukając istoty Syberii, nie tej, którą znamy z historii opowiadanych przez carskich i stalinowskich zesłańców, ale tej, która musi sobie dzisiaj radzić ze zmianami, jakie przechodzi współczesny świat. Syberia opisywana przez Thubrona to ziemia osierocona i zapomniana. Cała Rosja jest w pewnym sensie sierotą po ZSRR — dawną świetność (albo przynajmniej jej poczucie) zastąpiły porzucone pomniki i rozpadające się blokowiska. Syberia jest jednak przypadkiem szczególnym — tu rozpad imperium pozostawił jeszcze większą pustkę. Moskwa zapomniała o tych, którzy mieszkają tysiące kilometrów od stolicy, a oni muszą sobie radzić wśród okrutnej przyrody i pozostałości po najstraszniejszych przejawach komunizmu. Czego tu nie ma! Podróż zaczyna się od miejsca wymordowania rodziny carskiej w Jekaterynburgu. Potem prowadzi przez ruiny gułagów, na których prowadzone przez prawosławnego księdza starsze kobiety płaczą nad pochowanymi w bezimiennych mogiłach. Do Akademgorodku pod Nowosybirskiem, niegdyś enklawy najlepiej >>94

>>recenzje

dotowanych radzieckich badaczy, a dziś zespołu pustoszejących budynków, w których pozostawieni przez państwo samym sobie uczeni tworzą coraz bardziej zwariowane i mistyczne teorie. Do muzeum, gdzie spokojnie leżą zmumifikowane zwłoki starożytnej księżniczki, niezwracającej uwagi na to, że kłóci się o nią kilka narodów i kilka ośrodków badawczych. Do klasztoru buddyjskiego, który próbuje zagospodarować ruiny po państwie, w którym religią narodową był ateizm. Wszystko to wyrasta na niezwykłą mieszankę — obrazy biedy i wykluczenia mieszają się ze śladami wielkiej (albo nadętej) przeszłości i czystą wariacką fantasmagorią. Syberia, choć przyduszona przez realny socjalizm, nie wyzbyła się swojej niezwykłej natury — pozostaje krainą tajemnic, wszechwiedzących szamanów i zamarzniętych pod ziemią zwierząt z epoki lodowcowej. Pod świetnym piórem Thubrona Syberia staje się czymś jeszcze — świetnym obrazem całej Rosji. Chociaż wydaje się, że to terytorium pozostające na uboczu, nienadążające za zmianami w rosyjskim społeczeństwie, to właśnie tam najlepiej widać wszystko, co się wydarzyło od upadku Związku Radzieckiego. Syberia płacze nad dawną świetnością i próbuje znaleźć jej odpowiedniki; wie, jak bardzo straciła na znaczeniu, ale jest też przekonana, że prawdziwa duchowa odnowa świata przyjdzie właśnie z niej. W przekonaniu o swojej mistycznej wyższości nad resztą świata pozostaje między wielkością a śmiesznością, wahając się to w jedną, to w drugą stronę. Syberia ma też długą pamięć. W finałowej scenie Thubron stoi na szczątkach gułagu w okolicach Magadanu, mówiąc sobie, jak pewnie każdy Europejczyk, „nigdy więcej”. Jego przyjaciel, Rosjanin, poprawia go: Wam się wydaje, że idziecie naprzód. A u nas wszystko powraca. To też jeszcze wróci. Może to właśnie najciekawsza cecha Thubronowskiej Syberii — Moskwa to Rosja, która o swojej przeszłości selektywnie zapomina. Syberia to miejsce, które o wszystkim pamięta i miejsce, gdzie wszystko powraca. Na wiosnę spod roztopionego śniegu wychodzą buty porzucone przez ostatnich strażników gułagów, a z lodu wyłaniają się kępki futra mamuta. PAWEŁ SCHREIBER Po Syberii Colin Thubron Wydawnictwo Czarne 2011

O, Polsko! O, Polacy!

Właśnie ukazał się długo oczekiwany kryminał z prokuratorem Szackim. Jeszcze lepszy niż bestsellerowe Uwikłanie. Jeszcze bardziej przenikliwy i odważny. Promocja natomiast odbywa się w jeszcze gęstszej atmosferze niż Uwikłanie. Na głowę pisarza sypią się gromy prosto z Sandomierza. Życiowo poturbowany białogłowy Teodor Szacki przenosi się z Warszawy do Sandomierza, gdzie w cieniu nieudanych niedziel, w zatęchłej atmosferze małego, choć urokliwego miasteczka pracuje na mniejszych obrotach niż w Warszawie. Początkowo obawia się, że jego życie będzie kręciło się wokół niespiesznych spacerów po urokliwym rynku, między jedną a drugą kawą posypaną cukrem pudrem i łamaniem serc miejscowych „gorących partii”, bo jakież to ambitne wyzwania mogą czekać stołecznego prokuratora w małej mieścinie? Tak myśli do czasu, kiedy zostaje brutalnie zamordowana jedna z miejscowych społecznych działaczek: przy pomocy rytualnego narzędzia do uboju zwierząt. Śledztwo, dzięki życzliwej „pomocy” mediów, prowadzi w kierunku legendy o krwi, według której Żydzi porywali i mordowali chrześcijan po to, by utoczoną z nich krew przerobić na macę. Prokuratorowi przyjdzie zmierzyć się z potwornościami polskiej ciasnoty myślenia, mroczną legendą przeszłości i antysemicką czarną kartą w naszej historii, a to wszystko w otoczeniu jednego z najpiękniejszych miast w Polsce. Ziarno prawdy jest doskonałym kryminałem, z wyraziście zarysowanymi postamusli magazine


>> ciami, rwącą akcją i charakterystycznym, społecznie wściekłym nerwem publicystycznym Miłoszewskiego. Jeżeli ktoś czuł niedosyt z powodu mało drastycznych scen w poprzedniej powieści, ilość krwi w Ziarnie prawdy usatysfakcjonuje samego hrabiego Orloka. Plus soczysty, ironiczny styl, ekscytująco trafna krytyka mechanizmu funkcjonowania polskich mediów i kpina z naszych narodowych zmór. Z kolei synteza charakterystycznej dla polskich małych społeczności Hassliebe to potwierdzenie warsztatu Miłoszewskiego. Szacki jest miastem oczarowany, a jednocześnie nienawidzi jego ciasnoty, miejscowej zmowy milczenia i dusznego wegetowania w atmosferze szklanej pogody popołudniowych tasiemców. Niniejszy tekst ukazuje się już w momencie, kiedy książka pnie się w górę na listach polskich bestsellerów, wytwórnie filmowe biją się o prawa do ekranizacji (Panie, chroń nas od PISF-u), ale w Sandomierzu Zygmunt został okrzyknięty persona non grata. Przynajmniej w niektórych kręgach. Sandomierz niespodziewanie wycofał się z promocji powieści, chociaż przed premierą władze zapoznały się z jej treścią. W każdym egzemplarzu jest już zakładka promująca miasto. Przewidywano również wydanie limitowanej kolekcji dostępnej tylko w Sandomierzu. Miasto tymczasem staje okoniem. Argument? Miłoszewski w jednej ze scen przywołał wydarzenia z planu Ojca Mateusza: odtwórca roli duchow(n)ej ostoi wychyla kilka zdrowych kielonków. Oficjalnie nie chodzi o jedno z malowideł w bazylice katedralnej Karola de Prevot, na którym przedstawiono rzekomy mord rytualny dokonywany na chrześcijanach. Oficjalnie. Sandomierz jest podzielony: Miłoszewski ma tutaj swoich gorących zwolenników, ale i zaciekłych wrogów. Powieść, dzięki wyrazistemu rysowi publicystycznemu, jest opowieścią o funkcjonowaniu stereotypu. Jak się okazuje, ciągle żywego. Tradycyjnie podziałem Polska stoi, a reakcja miasta jest, chcąc nie chcąc, dowodem na to, że Miłoszewski na polski odcisk nadepnął boleśnie i zejść z niego nie chce. Niestety, taka reakcja martwi i boli, bo najwyraźniej bliżej nam do króla Ćwieczka niż do szklanych domów. I znowu monopol na promocję ma Warszawa. Czy podział na Polskę A i B jest ciągle aktualny? Nowej powieści Zygmunta przegapić nie można. KASIA WOŹNIAK Ziarno prawdy Zygmunt Miłoszewski W.A.B. 2011

gra

RECENZJA

Nim nastanie świt...

Jest rok 1898. Minęło osiem lat, odkąd Dracula został pokonany — ale nie zginął. Teraz powrócił, by dokonać zemsty... Jest ostrożniejszy, przebieglejszy, bardziej zdeterminowany. Europa pogrąża się w mroku... Nie wszystko jednak stracone — śladami Draculi uparcie podążają łowcy znani z powieści Stokera: Van Helsing, dr Seward, Arthur Godalming i Mina Harker. Zadaniem łowców jest odkrycie miejsca pobytu hrabiego i pokonanie wampira. Nie jest to jednak takie łatwe: Dracula podróżuje po całej Europie, nie wiadomo, skąd wyruszył, a szlak jego wędrówki pozostaje nieznany. Tworzy go ciąg zakrytych kart z nazwami miejscowości — odkrywa się je, gdy łowca przybędzie do danego miasta. Prowadząc poszukiwania, łowcy mogą zdobywać nowe przedmioty przydatne w walce i zastawiać pułapki na przebiegłego wampira. Tylko od samych graczy zależy, czy będą ze sobą współpracować, ale zwycięstwo lub porażka są wspólne. Muszą być czujni, gdyż i Dracula nie jest bezbronny: również może zastawiać pułapki, tworzyć nowe wampiry, korzystać z pomocy wiernych sług lub ze swych niezwykłych mocy. A w każdym mieście, które odwiedzi, będzie czekać na łowców niemiła niespodzianka... Czas rozgrywki podzielony został na doby, a każda składa się z sześciu etapów — wszyscy gracze muszą zwracać baczną uwagę na to, o jakiej porze dnia lub nocy wypada dany ruch. W nocy Dracula jest dużo silniejszy, potrafi również zmieniać swoją postać, by móc łatwiej pokonać lub zwieść przeciwników. Jeszcze jedno — nawet jeśli hrabiemu nie uda się zdobyć żadnych dodatkowych punktów, o ile nie

>>recenzje zostanie pokonany przed upływem sześciu dób — wygrywa. Wszystkim graczom oprócz umiejętności dedukcji i dobrej pamięci przyda się także nieco szczęścia — próbując odnaleźć Draculę, przynajmniej na początku gry poruszają się na oślep. Poza tym wykonaniu ruchu każdej z postaci towarzyszy również losowanie karty wydarzeń. Do chwili wyciągnięcia karty nie ma pewności, czy będzie korzystna dla Draculi, czy dla łowców; bywa, że dane wydarzenie może zupełnie pokrzyżować szyki graczom i sprawić, że konieczna będzie zmiana obranej taktyki. Szczęście przyda się także w trakcie walki — wynik starcia uzależniony jest w dużej mierze od rzutu kostką. Nie trzeba znać historii z udziałem bohaterów gry (czy jest ktoś, kto jej w ogóle nie zna?), by móc wczuć się w atmosferę Draculi, nie jest to również pozycja, do której na siłę przyłatano słynne postaci. Oczywiście można jeszcze dodatkowo podkręcić mroczny nastrój — z uwagi na dużą liczbę małych elementów nie radzę jednak zbyt przyciemniać światła. Na samą rozgrywkę warto zarezerwować sobie nieco więcej czasu — dwie godziny przynajmniej — zwłaszcza gdy gracze są początkujący; być może też zapragniecie zagrać jeszcze raz w innych rolach. Ich rozkład przedstawia się całkiem ciekawie: Dracula jest oczywiście jeden, ale w przypadku łowców dozwolona liczba graczy to od jednego do czterech — im więcej, tym ciekawiej, ale i gra w dwie osoby może być emocjonująca. Poszczególne elementy są dobrze wykonane — na uwagę zasługują zwłaszcza plansza i karty miejsc. Instrukcja jest w miarę jasna i zawiera także propozycje modyfikacji zasad oraz przykłady problemowych sytuacji wraz z rozwiązaniami. Mimo tego, że gra może być chwilami mało dynamiczna (często sięga się do instrukcji po opis niektórych elementów, bywa też, że gracze potrzebują chwili na przemyślenie kolejnego ruchu), jest zdecydowanie godna polecenia — trzyma w napięciu i potrafi też nieźle zaskoczyć: zwłaszcza w momencie, gdy tak niewiele brakuje, by Dracula został odnaleziony — a on znów się wymyka! Niezależnie zatem od tego, po której staniesz stronie, czy chcesz chronić świat, czy pragniesz wiecznego mroku — czy zdążysz, nim nadejdzie świt? ALICJA KLOSKA Dracula Stephen Hand, Kevin Wilson Galakta 2010 >>95


:


MONSTERS are beautiful Paulina Duszczyk


W fotografii kieruję się fragmentem z wiersza Grochowiaka: Wolę brzydotę, Jest bliżej krwiobiegu


:


:



:


Ludzie wolą dostrzegać rzeczy piękne. Boją się konfrontacji z rzeczami złymi i brzydkimi, które podświadomie dostrzegają w sobie samych. Większość na co dzień zakłada szczelną powłokę — zarówno psychiczną, jak i fizyczną, żeby móc bez obaw spojrzeć w lustro i przetrwać każdy kolejny dzień


:


Doświadczenia są dla mnie bardzo ważne. Te negatywne wnoszą jednak więcej do mojego życia. Ból jest prawie że namacalny, zaś szczęście i piękno są zbyt banalne i wprowadzają w zbytnią euforię. To kompletne pójście na łatwiznę


: Pomimo 20 lat wciąż nie dorosłam, ale do tego nie dążę. Gubię się, dociekam, obserwuję. Świat mógłby być o połowę mniejszy, żeby łatwiej mi było go ogarnąć



:


Pracuję już tylko na analogach. Podstawą jest nadal namacalność — na kliszy coś się zatrzymało z pomocą światła. Nie jest to obraz przetworzony przez elektronikę i zapisany w postaci cyfr


:




:


:


Fascynują mnie różne zachowania ludzi w codziennych sytuacjach (np. mimika przy czytaniu książki w autobusie, wpadnięcie w kałużę czy wejście do tramwaju w ostatniej chwili)


:

Powoli składam kilka projektów zaczętych przed kilk are beautiful. Bieżące prace można podglądać na

w


koma miesiÄ…cami. NajwaĹźniejszym jest Monsters

www.treeshugger.blogspot.com


>>warsztat qlinarny

Ostatnie chwile ze słońcem Jesień była dla nas — jak do tej pory — cierpliwa. Ci, którzy nie zapomnieli, że można ją wykorzystać na własnym stole, na pewno znaleźli czas na wędrówki po lesie w poszukiwaniu grzybów. Później nawlekali je na nitki jak korale i suszyli. Zrywali ostatnie śliwki i smażyli powidła. Zbierali gruszki, piekli z nimi słodkie tarty albo faszerowali je serami. I byłaby to uczta arcyjesienna i pełna w swojej formie, gdyby na stoły, ciężkie od węgierkowych powideł i maślaków duszonych w śmietanie, nie wtoczyła się dynia. Niegdyś tajemnicza, okrągła jak listopadowy księżyc w pełni, od jakiegoś czasu zaczęła kojarzyć się z zadamawiającym się u nas zachodnim świętem — Halloween. Lubię patrzeć na migające lampiony, płomyki świecące przez trójkątne oczy i zębiasty dyniowy uśmiech… Ale kiedy pukają do moich drzwi dzieci, pytając: „Cukierek albo psikus?”, wolę grzecznie podziękować, niż wyrażać swoją dezaprobatę wobec absolutnie nierodzimego święta. Wolałabym się kiedyś natknąć na stare słowiańskie Dziady niż amerykańskie święto strachów. W tym roku tradycyjnie zapalę świeczkę na grobach bliskich i wspomnę tych, których już tu nie ma… Halloween mówię stanowcze „nie”, a dyni w całej jej okazałości — tak! Kiedy niebawem spadnie na nas szara, gnijąca plucha, ja odnajdę swoje pomarańczowe słońce nie tylko w zagranicznych cytrusach, ale i rodzimej dyni. Odkryłam ją na nowo rok temu. Zawsze wydawała mi się mało wyrazistym warzywem, które nic nie wnosiło do mojej kuchni. Dzisiaj kocham ją za soczysty kolor (źródło beta-karotenu), wszechstronność (bo można z niej zrobić niemal wszystko), niezliczoną liczbę gatunków, specyficzny smak i lekkostrawność. Moja ulubiona to odmiana hokkaido, która ma dużo miąższu o dosyć orzechowym smaku — i tę najbardziej polecam. Z dyni trzeba najpierw wydobyć słodycz, ja zwykle trochę ponad kwadrans piekę ją w piekarniku. Jeśli tego nie zrobicie, będzie niczym więcej jak dziwacznym pomarańczowym ziemniakiem. Jesienne inspiracje i ostatnie promienie słońca odnajdziecie w rozgrzewającym kremie z pieczonej dyni. Na drugie danie proponuję tagiatelle z przepysznym kremowym sosem dyniowym, a na deser — orzeźwiający mus, gdzie obok dyni przyświeci też pomarańcza. Wieczorem do książki albo przed telewizorem (oczywiście z dobrym kinem) pochrupcie dyniowe chipsy z dipem serowym. Pamiętajcie, by dynię dozować z pewnym umiarem i delektować się nią przez kilka dni po trochu, bo choć to niezwykle przyjemne dla naszych podniebień warzywo, to dla początkujących (jak ze słońcem) — co za dużo, to nie zdrowo. Smacznego dyniowego tygodnia!

>> >>118

musli magazine


>>warsztat qlinarny TAGIATELLE Z KREMOWYM SOSEM DYNIOWYM

ROZGRZEWAJĄCA ZUPA Z PIECZONEJ DYNI 700 g obranej i pozbawionej pestek dyni 1–1,5 l bulionu warzywnego lub drobiowego kumin (kmin rzymski) ząbek czosnku sól kilka łyżek oliwy z oliwek prażone pestki dyni śmietana

upieczeniu miksujemy całość blenderem, dodając stopniowo bulionu, tak aby otrzymać pożądaną gęstość. Ja wolę troszkę rzadszy krem. Podajemy z kleksem śmietany, posypaną uprażonymi pestkami dyni.

(2 porcje) 200 g makaronu tagiatelle 200 g dyni hokkaido 3 ząbki czosnku 150 ml bulionu drobiowego lub warzywnego 150 ml śmietany 30% kilka gałązek świeżego tymianku oliwa z oliwek

Nastawiamy piekarnik na 170°C. Dynię kroimy w grube (ok. 2 cm) plastry i wykładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. W moździerzu ucieramy ząbek czosnku, sól do smaku i kumin. Dolewamy oliwy z oliwek i tak uzyskanym sosem smarujemy plastry dyni. Możecie też użyć innych przypraw, które lubicie. Kumin nadaje charakterystycznego „indyjskiego” i rozgrzewającego smaku. Blachę z dynią wstawiamy do piekarnika i pieczemy ok. 20 minut (widelec powinien w nią wchodzić bez oporu — jak w ugotowanego ziemniaka). Po

>> ORZEŹWIAJĄCY MUS POMARAŃCZOWO-DYNIOWY

(4 małe porcje)

200 g dyni starta skórka z pomarańczy 2 łyżki miodu 2 łyżki soku pomarańczowego (można zastąpić rumem) pół łyżeczki cynamonu 100 ml śmietany 30% lub 36% łyżka mascarpone wiórki czekolady lub sos czekoladowy

Obraną dynię pieczemy w piekarniku nagrzanym do 170°C, a następnie miksujemy na puree blenderem. Przecieramy przez sito, aby miała jednolitą konsystencję. Dodajemy miód, sok,

cynamon i skórkę pomarańczową, a następnie wstawiamy do lodówki. Schłodzoną śmietankę ubijamy z łyżką mascarpone. Mieszamy z puree dyniowym. Przekładamy do szklaneczek lub kokilek, dekorujemy czekoladą lub sosem czekoladowym.

CHIPSY DYNIOWE Z DIPEM SEROWYM Chipsy: dynia sól

Dip: 80 g sera żółtego (dowolnego ulubionego) 20 g sera koziego (najlepiej twardego) 20 ml wina białego (od wytrawnego do półsłodkiego - w zależności od upodobań) 100 ml śmietany 30% 2 szalotki lub jedna mała cebula 50 ml bulionu drobiowego lub warzywnego 1 mała papryczka chili lub jalapeno ząbek czosnku sól, pieprz do smaku łyżka masła do smażenia

sól pieprz ser do posypania (ja podaję z twardym kozim serem, ale może być parmezan)

Piekarnik nastawiamy na 170°C. Obraną dynię bez pestek kroimy w grube plastry, smarujemy oliwą z oliwek, kładziemy na blachę do pieczenia pokrytą papierem. Solimy. Na blachę dajemy także nieobrane ząbki czosnku. Pieczemy całość ok. 25 minut. Następnie dynie i obrane upieczone ząbki czosnku miksujemy blenderem. Stopniowo dodajemy bulionu, następnie śmietanę i posiekany tymianek. Kiedy wszystko będzie miało gładką konsystencję, doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Sos podgrzewamy na małym ogniu. Makaron gotujemy al dente — zgodnie z opisem na opakowaniu, odcedzamy i mieszamy z gorącym sosem. Posypujemy serem.

Dynię na chipsy obieramy, odpestkowujemy, miąższ kroimy na drobne plasterki. Polecam zrobić to obieraczką do warzyw. Ile? To zależy od upodobań. Pamiętajcie, że plasterek bardzo się skurczy, więc lepiej nastawić od razu dwie blachy. Tak powstałe chipsy układamy na blasze pokrytej papierem do pieczenia, solimy i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 160°C. Pieczemy ok. 20 minut, sprawdzając bacznie, czy się nie przypalają — każdy piekarnik jest inny! Przygotowujemy dip. Masło roztapiamy na patelni na małym ogniu. Wrzucamy posiekane szalotki (lub cebulę) i posiekany czosnek. Smażymy do zeszklenia, dodajemy paprykę oraz wino. Redukujemy i dodajemy śmietanę. Następnie wrzucamy ser — pokrojony na kawałki lub w plastrach. Gdy zacznie się topić, stopniowo dolewamy bulionu, energicznie mieszając. Chwilę studzimy, miksujemy blenderem na gładki, gęsty sos. Chipsy maczamy w dipie i relaksujemy się nad kieliszkiem tego samego białego wina… >>119


{

>>redakcja MAGDA WICHROWSKA

SZYMON GUMIENIK

filozofka na emeryturze, kinofilka w nieustannym rozkwicie, felietonistka, komentatorka rzeczywistości kulturalnej i niekulturalnej. Kocha psy, a nawet ludzi.

zaczął być w roku osiemdziesiątym. Zaliczył już studia filologii polskiej, pracę w szkole i bibliotece. Lubi swoje zainteresowania i obecną pracę. Chciałby chodzić z głową w chmurach, ale permanentnie nie pozwala mu na to jego wzrost, a czasami także bezchmurny nastrój...

WIECZORKOCHA

-grafia. Inspiracja. Inkwizycja. Pigmalionizm przewlekły. Freudyzm dodatni. Gotowanie, zmywanie, myślenie: Import-Export. Prowadzi bezboleśnie przez życie bez retuszu. Lubi sushi, nieogarnięte koty i proces pleśnienia serów.

ANIA ROKITA

archeolog z wykształcenia, dziennikarz z przypadku, penera z wyboru. Zamierza wygrać w totka i żyć z procentów. Póki co, niczym ten Syzyf, toczy swój kamień. Jako przykładna domatorka stara się nie opuszczać granic powiatu, czasem jednak mknie pociągiem wprost w paszczę bestii. Uwielbia popłakiwać, przygrywając sobie na gitarze, oraz zgłębiać intensywny smak czarnego Specjala.

MACIEK TACHER

rocznik 1979, kiedyś skończył filozofię a teraz śpiewa. Żyje z dnia na dzień, nie zapamiętując.

EWA STANEK

pomiędzy jednym nieprzytomnym zaczytaniem a kolejnym przygląda się ludziom i światu z głodną uwagą. Pomiędzy jednym uważnym zmarszczeniem czoła a kolejnym zaśmiewa się do i z niego, a jeszcze bardziej z siebie samej. Czasem myśli, że nie jest nikim więcej i nikim mniej.

>>120

IWONA STACHOWSKA

z wykształcenia filozof, z zawodu nauczyciel od zadań specjalnych. Na co dzień wierna towarzyszka psa znanego ze skocznego podejścia do przestrzeni otwartych i zamkniętych. Wielbicielka dżdżystej aury, gorzkiej czekolady i kawy po turecku. Nade wszystko fanka Dextera.

AGNIESZKA BIELIŃSKA

dziennikarka z wyboru, socjolożka i anglistka z wykształcenia. Niepoprawna optymistka, wierna fanka Almodóvara i eklerków.

MARCIN ZALEWSKI

rocznik 1989. Nowomieszczanin z pochodzenia, student dziennikarstwa, lubi kulturę i naturę.

NATALIA OLSZOWA

jest „free spirytem”, który w intencji poprawy waru swej egzystencji wyjechał z falą emigracji w roku 20 i... utknął pomiędzy wymiarami: młodzieńczych mar i realiów, niedojrzałości i dojrzałości, sobą z przeszł i sobą „tu i teraz”, kultur i ich różnic, języków, moż ści, horyzontów, a czasem i beznadziei, wiary i niew Kim jest? Kimś, kto nie potrafi jeszcze latać, a nawe rozprostować skrzydeł. Kimś z pogranicza, Alicją po stronach lustra, która pobiegła za białym króliczkiem właśnie rozgrywa partię szachów z królową.

musli magazine


unków 004 rzeń łości żliwowiary. et dwóch mi

} >>redakcja

JUSTYNA TOTA

GOSIA HERBA

na świat zachciało się jej przyjść nieco przed wyznaczonym terminem, co położnik miał skwitować stwierdzeniem: „Taka ciekawa może być tylko baba!”. I to pewnie z tej ciekawości postanowiła, że dziennikarstwo będzie jej życiowym hobby (trudno z tego wyżyć, ale daje tyyyleeee satysfakcji). Za młodu miała krótki romans z nauczycielstwem, wcielając się w panią od polskiego podczas praktyk studenckich. A w życiu bardzo osobistym — niespełniona poetka, artystka ze sceny teatru spalonego.

MAREK ROZPŁOCH

rocznik 1980, filozof i ktoś lub coś w rodzaju dziennikarza. Mieszka w Toruniu.

ARKADIUSZ STERN

germanista i hedonista. Ma cień, więc jeszcze jest. Wielbiciel ciepłych klimatów, słoni i piwa z dymkiem. U przyjaciół ceni otwarty barek. Skrywa się często pod skrzydłami Talii i Melpomeny, nie bryluje na salonach, lecz w galeriach (sztucznych), kinem delektuje się samotnie. W pracy zajmuje się wbijaniem do głów chętnych i niechętnych mowy Dietera Bohlena. Poza pracą zajmuje się głównie tym samym. W przerwach w pracy zajmuje się czymś innym.

EWA SOBCZAK

rocznik 1985

podgląda, podsłuchuje, rysuje www.gosiaherba.pl

www.gosiaherba.blogspot.com

KASIA WOŹNIAK

wychowana na Bałutach, sercem torunianka. Polonistka, zakochana w życiu bez wzajemności, przez przypadek PR-owiec. W godzinach urzędowych redaktor, po godzinach — tropicielka absurdów i miłośniczka lat 20. Dźwiękoczuła i światłolubna, kompulsywna czytelniczka. Ze względów humanitarnych już nie śpiewa. Od dwóch lat w Warszawie jej życie bezlitośnie reżyseruje Gombrowicz i na Szaniawskiego się nie zanosi.

ALEKSANDRA KARDELA

absolwentka gdańskiej filologii klasycznej. Miłuje łacinę, zabytki w stanie destrukcji, przenośny domek na plecach, klezmerski hałas i górską ciszę.

KRZYSZTOF KOCZOROWSKI

z zawodu edukatorka, z wykształcenia kulturoznawca (UAM) i germanistka (NKJO w Toruniu), z pasji poszukiwaczka nowych horyzontów. Zdeklarowana ateistka, przekonana, że kino bywa świątynią, a film miewa moc oświecenia. Wolności poszukuje rowerem, jazzem pogłębia nieświadomość. Za najlepsze miejsce na eksperymenty (preferuje zbiorowe) uważa kuchnię. Lubi popatrzeć na świat okiem subiektywnego obiektywu. Gdy chce odpocząć, zamyka oczy i daje się poprowadzić w tango.

ANDRZEJ LESIAKOWSKI

ładowanie opisu, ...pisu, ...su.

urodzony w 1988 roku, mocno zaangażowany w życie. Przez ostatnich sześć lat intensywnie wojował słowem i pomysłem, pracując jako copywriter i specjalista ds. PR. Od 2010 roku z powodzeniem prowadzi własne studio brandingowe. W celu lepszego poznania swojego największego obiektu zainteresowań — człowieka, ukończył socjologię. Humanistyczne zacięcie rozwija na studiach kulturoznawczych.

JUSTYNA BRYLEWSKA

rocznik 1980. Jej życiowym hasłem miało być: „Grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty!” (Natknęła się na nie w jednej z książek Zbigniewa Nienackiego, w których zaczytywała się w dzieciństwie), tyle tylko, że za skarby świata nie potrafi go wcielić w czyn. Mimo pęcherzy na nogach pociesza się myślą, że jeszcze potrafi się z siebie śmiać (choć innym z nią pewnie często nie do śmiechu). Nie cierpi bałaganu (nie mylić z „artystycznym nieładem!”) i czeka na chwilę spokoju...

>>121


http://

>>dobre strony

>>www.ted.com Nauka, która nie poszła w las

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czym jest szczęście? Szukaliście odpowiedzi na pytania związane z wyznawaną wiarą, postępowaniem ludzi? Chcieliście poszerzyć swoją wiedzę, ale nie za bardzo wiedzieliście, jak to zrobić? Ted.com to wyjątkowa strona internetowa, na której znaleźć można najbardziej inspirujące, kreatywne, nierzadko odjechane prelekcje prawdziwych specjalistów z różnych dziedzin życia. Przekrój jest ogromny — wykładowcy akademiccy, blogerzy, przywódcy duchowi, specjaliści od finansów, urody, a nawet tancerze. Wszystko to w jednym miejscu. Więc jeżeli znudzi się nam słuchanie informacji o nowych sposobach leczenia zaćmy, możemy zgłębić tajniki orientalnej religii, a nawet posłuchać wykładu na temat ogrodnictwa. Posegregowanie według zakresu tematycznego, ocen użytkowników oraz popularności pozwala szybko i sprawnie znaleźć to, czego szukamy. Portal Ted.com polecam wszystkim tym, którzy oczekują od życia czegoś więcej, chcąc zdobyć rzetelną, pięknie podaną wiedzę bez nadmiernego wysiłku i przebijania się przez skomplikowane wydawnictwa tematyczne.

>>puszka.pl Na pewno nie dzieło Pandory Jeszcze nie zerwałem z mięsem, jednak coraz bardziej przekonuję się do potraw wegetariańskich i wegańskich. Na co dzień sporo czasu spędzam w kuchni — gotując dla siebie, rodziny i przyjaciół. Do niedawna myślałem, że nic ciekawego nie da się wyczarować z warzyw, kaszy czy innych darów natury, jeżeli nie dorzucimy do tego wszystkiego kawałka świni czy kurczaka. Tymczasem portal Puszka.pl zaskakuje tysiącami przepisów na bardziej lub mniej skomplikowane dania z użyciem zdrowych, w pełni naturalnych produktów. Wszyscy, którzy mają dosyć schabowego, karkówki, kotletów mielonych, niech czym prędzej zajrzą i rozgrzewają gary. Jeżeli szukasz dobrych i sprawdzonych przepisów na dania bezmięsne — pozycja obowiązkowa. Strona nie tylko dla entuzjastów dobrego jedzenia, do których osobiście się zaliczam. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie — są potrawy skomplikowane, wymagające czasu i maksymalnej atencji, są też takie, które przygotujemy w kilka—kilkanaście minut. Nie ma nic piękniejszego od wspólnego eksplorowania smaków i aromatów w gronie najbliższych nam osób. Pozostaje życzyć powodzenia. Noże w dłoń i do dzieła! KRZYSZTOF KOCZOROWSKI

>>122

musli magazine


IAKOWSKI RYS. ANDRZEJ LES

{

>>słonik/stopka

}

MUSLI MAGAZINE redaktor naczelna: Magda Wichrowska zastępca redaktora naczelnego: Szymon Gumienik art director: wieczorkocha redakcja: Karolina Natalia Bednarek, Agnieszka Bielińska, Gosia Herba, Aleksandra Kardela, Krzysztof Koczorowski, Marta Magryś, Natalia Olszowa, Ania Rokita, Marek Rozpłoch, Ewa Sobczak, Iwona Stachowska, Ewa Stanek, Arkadiusz Stern, Maciek Tacher, Justyna Tota, Grzegorz Wincenty-Cichy, Kasia Woźniak, Marcin Zalewski współpracownicy: Hanka Grewling, Alicja Kloska, Andrzej Mikołajewski, Ewa Schreiber, Paweł Schreiber, Jakub Tota, Emilia Załeńska korekta: Justyna Brylewska, Szymon Gumienik, Andrzej Lesiakowski

>>123



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.