Numer 206 UW (styczeń-luty 2023)

Page 1

Kobieta, egzotyczna odmiana człowieka

Adrocentryzm w nauce
s.7/ Temat numeru

odpisuj na pytania o

a Uczelnia

06 Nowa przestrzeń dla studentów UW

8 Temat Numeru

07 Kobieta – egzotyczna odmiana człowieka

5 Polityka i Gospodarka

12 Licencja na tweetowanie

14 Korupcja w Parlamencie Europejskim

15 Praca migrantów w świecie arabskim

f Książka

18 Kim byłby nadczłowiek ze Zbrodni i Kary

19 Czy literatura może wyrządzić krzywdę?

e Film

22 Rewolwerowcy, kłamstwa i kasety wideo

23 Zjedz mi płuco

24 Mgła nad Busan

25 Pycha kroczy przed upadkiem

26 Relacje

d Muzyka

27 Youtube’owy underground

28 Blask kryształowej kuli

29 Najwolniej

30 Humans Are Such Easy Prey

g Sztuka

31 Nie oceniaj książki po okładce

32 Niby kompozycja, a jednak harmider, czyli o skradzionym Kandinskym

33 Nara dla patriarchatu

Redaktor Prowadzący: Julia Jurkowska, Michał

Wrzosek, Jacek Wnorowski, Kacper Rzeńca

Uczelnia: Anna Raczyk

Polityka Gospodarka: Michał Orzołek

Człowiek z Pasją: Alicja Utrata

Felieton: Szymon Podemski

Wydawca: Stowarzyszenie Akademickie

Magpress

Prezes Zarządu: Maciej Bystroń-Kwiatkowski maciej.bystron-kwiatkowski@magiel.waw.pl

Redaktor Naczelny: Mateusz Kozdrak

Zastępcy Redaktora Naczelnego: Alicja Utrata, Igor Osiński

Adres Redakcji i Wydawcy: al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com

Film: Rafał Michalski

Muzyka: Kacper Rzeńca

Książka: Julia Jurkowska

Sztuka: Katarzyna Gawryluk-Zawadzka

Warszawa: Mateusz Tobiasz Wolny

Sport: Mateusz Kozdrak

Technologia i Społeczeństwo: Piotr Szumski

Czarno na Białym: Jakub Boryk

Reportaż: Julia Zapiórkowska

Gry: Michał Goszczyński

Kto Jest Kim: Grzegorz Nastula

3po3: Michał Wrzosek

Dział Foto: Nicola Kulesza

Dział Grafika: Anna Balcerak

Dyrektor Artystyczny: Kamil Węgliński

Wiceprezes ds. Finansów: Maciej Cierniak

Wiceprezes ds. Projektów: Teresa Franc

Pełnomocnik ds. Partnerów: Jan Ilnicki

Pełnomocnik ds. UW: Ignacy Michalak

Dział IT: Paweł Pawłucki

q Felieton

34 Kultura cringe'u

o Sport

36 Żegnaj mundialu, witaj mundialu

37 Piłkarski poker w XXI wieku

38 Niezwykła historia niezwykłego mistrza

41 Formuła 1 – pożegnania i powroty

t Człowiek z Pasją

42 Wirtuozi magii i batuty

44 W objęciach melancholii

t Technologia i Społeczeństwo

46 The Line. Rewolucja współczesnej cywilizacji?

48 Podwójna natura władzy. Między świeckością a sakralnością

q Reportaż

50 Kierunek Włochy: Wenecja

j Warszawa

52 Zielona wioska w centrum Warszawy

54 Korona Warszawy. Cześć III

55 Inne korony Warszawy

p Czarno na Białym

56 10 foto spotów

h 3po3

59 O kosmicznym slumsie

k Gry

60 Recenzje

q Felieton

62 Mandarynki, mróz i mądrość

c Kto jest kim?

63 Mikołaj Drobek / Szymon Chlebowicz

Dział PR: Julia Mosińska

Korekta: Piotr Holeniewski oraz Kacper Rzeńca, Piotr Szumski, Julia Jurkowska, Anna Sośnicka, Jan Kroszka, Martyna Borodziuk, Natalia Sawala

Współpraca: Adam Pantak, Adrian Knysak, Adrianna Smudzińska, Agata Ciara, Agata Szum, Agata Zapora, Agata Nowakowska, Agnieszka Chilimoniuk, Agnieszka Traczyk, Aleksander Jura, Aleksandra Józwik, Aleksandra Sojka, Aleksandra Sowa, Aleksandra Kalicińska, Aleksandra Kos, Aleksandra Mira Golecka, Alicja Paszkiewicz, Alicja Utrata, Andrzej Wyszomirski, Aneta Sawicka, Angelika Kuch, Anna Balcerak, Anna Halewska, Anna Raczyk, Anna Chojnacka,Antoni Czołgowski, Arkadiusz Bujak, Artur Veryho, Barbara Iwanicka, Barbara Przychodzeń, Bartosz Proszek, David Bednarczyk, Diana Mościcka, Dominika Wójcik, Dorian Dymek, Emilia Denis, Emilia Kubicz, Emilia Matrejek, Ewa Jędrszczyk, Ewa Juszczyńska, Filip Przybylski, Filip Wieczorek, Franciszek Wieczorek, Franciszek Pokora, Gabriela Fernandez, Gabriela Milczarek, Grzegorz Nastula, Hai Anh Liniewicz, Hanna Sokolska, Hubert Cezary Wysocki, Iga Kowalska, Ignacy Michalak, Igor Demianiuk, Igor Osiński, Iwona Oskiera, Izabela Jura, Jacek Wnorowski, Jakub Białas, Jakub Boryk, Jakub Kaleta, Jakub Kobosko, Jakub Kołodziej, Jakub Kozikowski, Jakub Stachera, Jakub Kulak, Jan Ilnicki, Jan Kroszka, Jan Ogonowski, Jan Stusio, Janina Stefaniak, Joanna Góraj, Joanna Kaniewska, Joanna Sowa, Julia Białowąs, Julia Dębowska, Julia Jurkowska, Julia Kieczka, Julia Kowalczuk, Julia Krasuska, Julia Montoya, Julia Mosińska,

Julia Zapiórkowska, Julianna Sęk, Julianna Gigol, Justyna Kozłowska, Kacper Rzeńca, Kacper Maria Jakubiec, Kajetan Korszeń, Kamil Węgliński, Kamil Krzysztof Florczyński, Karina Drobek, Karol Jurasz, Karol Truś, Karolina Chalczyńska, Karolina Chojnacka, Karolina Fryska, Karolina Gos, Karolina Owczarek, Katarzyna Gawryluk-Zawadzka, Katarzyna

Jaśkiewicz, Katarzyna Lesiak, Katarzyna Pawłowska, Kinga Boćkowska, Kinga Figarska, Kinga Nitka, Kinga Nowak, Kinga Włodarczyk, Klaudia Łęczycka, Klaudia Smętek, Klaudia Urzędowska, Klaudia Waruszewska, Konrad Czapski, Krystyna Citak, Krzysztof Król, Laura Królewska, Laura

Michałowska, Laura Starzomska, Laura Urraca-Makuch, Maciej Bystroń-Kwiatkowski, Maciej Cierniak, Magdalena

Paduch, Magdalena Oskiera, Maja Kamińska, Maja Oleksy, Małgorzata Bocian, Marcin Gzylewski, Marcin Kłos, Marcin

Kruk, Marek Kawka, Maria Boguta, Maria Jaworska, Maria

Król, Maria Opiłowska, Maria Sobczyk, Maria Trojszczak, Marianna Krzepkowska, Mariusz Celmer, Marta Kołodziejczyk, Marta Smejda, Marta Sobiechowska, Martyna Borodziuk, Martyna Sontowska, Martyna Wisińska, Martyna

Krzysztoń, Mateusz Klipo, Mateusz Kozdrak, Mateusz

Pastor, Mateusz Skóra, Mateusz Wichowski, Mateusz Filip Marciniewicz, Mateusz Tobiasz Wolny, Maximilian Seifert, Michał Goszczyński, Michał Jóźwiak, Michał Murawski, Michał Orzołek, Michał Słoniewski, Michał Stybowski, Michał

Wrzosek, Michał Tyrka, Michał Hryciuk, Mikołaj Dziok, Mikołaj

Łebkowski, Mikołaj Chmielewski, Miłosz Borkowski, Monika Pasicka, Natalia Literacka, Natalia Młodzianowska, Natalia Nadolna, Natalia Olchowska, Natalia Zalewska, Natalia Sańko, Nicola Kulesza, Olga Duchniewska, Oliwia Wiktoria

Witkowska, Patrycja Świętonowska, Patryk Czerski, Paulina Wojtal, Paweł Pawłucki, Paweł Pinkosz, Paweł Mironiak, Piotr Grodzki, Piotr Holeniewski, Piotr Niewiadomski, Piotr Prusik, Piotr Szumski, Przemysław Sasin, Radosław Mazur, Rafał Wyszyński, Remigiusz Skierski, Róża Francheteau, Sabina Doroszczyk, Stanisław Piórkowski, Szymon Podemski, Teresa Franc, Tomasz Dwojak, Tymoteusz Nowak, Tytus Dunin, Urszula Grabarska, Weronika Balcer, Weronika Kamieńska, Weronika Rzońca, Weronika Zys, Wiktor Mielniczuk, Wiktoria Domańska, Wiktoria Jakubowska, Wiktoria Konarska, Wiktoria Latarska, Wiktoria Nastałek, Wiktoria Pietruszyńska, Wojciech Augustyniak, Wojciech Boryk, Zofia Matczuk, Zofia Wójcicka, Zofia Zygier, Zuzanna Bąk, Zuzanna Dwojak, Zuzanna Łubińska, Zuzanna Pyskaty, Zuzanna Szczepańska, Zuzanna Witczak, Zuzanna Jędrzejowska Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i skracania niezamówionych tekstów. Tekst niezamówiony może nie zostać opublikowany na łamach NMS Magiel. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych.

Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania marcowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 6 marca.

Okładka: Przemysław Sasin Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka

Praca migrantów w świecie arabskim Kim byłby nadczłowiek ze ZbrodniiKary Niezwykła historia niezwykłego mistrza Zielona wioska w centrum Warszawy
18 52 38 15
styczeń–luty 2023 spis treści / Piotrek,
to też twój Magiel
belkę,

Spojrzeć prosto w Słońce

Chciałem zabłysnąć i powiedzieć Wam, że liczba 2023 jest liczbą pierwszą, ale niestety okazało się, że tak nie jest. Miałem tym podkreślić, jak bardzo nieznaczące jest to, że mamy nowy rok, tak samo jak to, czy ów rok jest liczbą pierwszą. Oczywiście, jak co roku, dla wielu osób 1 stycznia ma być jakimś punktem zwrotnym w ich życiu i „nowym początkiem”. Nigdy tego nie rozumiałem. W czym gorszy jest od tego 17 kwietnia, 8 sierpnia, czy 24 listopada? Niemniej nie chce się w tym wstępniaku skupiać na tematyce postanowień noworocznych, podobno jest to stały motyw wśród pierwszych felietonów na-

MATEUSZ KOZDRAK REDAKTOR NACZELNY

czelnych, a ja przecież nie mogę być „taka jak wszystkie”. Skwituje to tylko przykładem mojego serdecznego kolegi Kacpra, który kilkanaście tygodni temu uznał, że czas zacząć regularnie chodzić na siłownie i tak też zrobił. Bądźcie jak Kacper, podejmujcie decyzje o zmianach w dowolnym momencie, a nie okupujcie siłowni tylko przez pierwszy miesiąc w roku.

Jeżeli nowy rok jest teoretycznie dobrą okazją do zmiany jednostki, należy zadać pytanie, kiedy jest dobry czas na zmianę całego społeczeństwa – ba, może nawet całego gatunku? Naturalnie przychodzi nam jako pierwsza do głowy odpowiedź, że „jak najszybciej”. Ale tuż za tą nią wędruje kolejne pytanie – „jak to zrobić”. Na pewno początkowo trzeba zauważyć ów problem. To bezsprzecznie wymagany krok, którego nie widzę opcji, aby zastąpić czym innym. Potem jednak nadchodzi trudniejsza część, czyli jak rozwiązać tą kwestię. Czy liczyć na efekt domina, zmienić jedną osobę licząc, że pójdzie ona dalej i zmieni kolejną osobę, która pójdzie do kolejnej i tak dalej, i tak dalej? Czy może nagłośnić sprawę w przestrzeni publicznej, licząc na masową zmianę perspektywy postrzegania danego zagadnienia? Na tę drugą opcję zdecydowała się autorka artykułu okładkowego bieżącego numeru Kobieta – egzotyczna odmiana człowieka, s. 7. Poruszony został tam problem dostrzeżenia roli kobiet w świecie nauki, który jest przykładem tylko jednej spośród dziedzin życia, w której to mężczyźni dominują nad płcią przeciwną, marginalizując jej rolę. Dla mnie ważne jest jednak podkreślenie, że konstrukt społeczny taki jest, bo w dużej mierze tak został przez lata zbudowany, co nie oznacza, że współczesnym mężczyznom on odpowiada, gdyż dla nich wiążą się z tym również poważne konsekwencje…

Ilekroć wyjeżdżam gdzieś ze znajomymi, to zawsze podczas wyjazdu wpada mi w ucho jakaś polska piosenka sprzed kilkunastu lat, której po

powrocie z jakiegoś powodu namiętnie słucham. Mój ostatni sylwestrowy wyjazd w góry utożsamiać będę z utworem grupy Varius Manx Pocałuj noc. A jak to się łączy z dotychczasową fabułą tego artykułu? Otóż w moim przekonaniu jest to utwór o zerwaniu z nadmierną oschłością i zdystansowaniem emocjonalnym. Niewątpliwie częściej towarzyszy ono mężczyznom, jako że jest to na nich poniekąd społecznie wymuszone i wynika z tego, jak sobie jako gatunek homo sapiens stworzyliśmy świat i normy, w których funkcjonujemy. Z jakiegoś powodu okazanie emocji drugiej osobie (a w szczególności innemu mężczyźnie) utożsamiane jest ze słabością. Zjawisko to działa w obie strony, przykładowo ciężko jest powiedzieć komuś komplement, ale i ciężko jest go przyjąć. Nawet zwykłe spojrzenie w oczy stanowi często problem, spowodowany brakiem pewności siebie. Należy zadać sobie pytanie, czy dalej powinniśmy jako społeczeństwo kreować obraz mężczyzny co „z wierzchu ma być skałą”, a równocześnie będącego „tajemniczym jak księżyc”. Czy nie prościej byłoby zamiast tego „odsłonić twarz”, „zachwycić się po prostu tak i wzruszyć jak najmocniej”? Okazywanie emocji to nie pokaz słabości, a odwagi. Nie można działać jak pokraczny model logitowy, który zawsze przyjmuje zero jako wartość. Oczywiście dzięki temu nigdy nie spotka nas krzywda z drugiej strony, jednak nie zaznamy też niczego przyjemnego, bo wszystko zostanie odrzucone. Pytanie, czy nie oznacza to, że krzywdzimy w takim wypadku samych siebie… Na tym zakończę swój wywód, gdyż z pewnych źródeł wiem, że artykuł okładkowy w kolejnym numerze będzie poświęcony zbliżonej tematyce, także nie będę zabierać tematu jego autorowi. A gdyby kogoś ciekawiło kiedy będzie najbliższy rok, który będzie liczbą pierwszą, to cytując znaną przyśpiewkę kibicowską – już za cztery lata, już za cztery lata… 0

/ wstępniak
https://wallpapercave.com/w/wp3071045 04– 05
Grafika:
SŁOWO OD NACZELNEGO
Miałem napisać, że ,mnie babcia nie pyta, czy mi za to płacą, ale jednak przedwczoraj zapytałą. Dzięki babciu za zepsucie inside joke

Polecamy:

6 UCZELNIA Nowa przestrzeń dla studentów UW

Nowy klub studenta

7 TEMAT NUMERU Kobieta – egzotyczna odmiana człowieka

Adrocentryzm w nauce

12 PIG Licencja na tweetowanie

Twitter a polityka

styczeń-luty 2023
fot. Nicola Kulesza

Nowa przestrzeń dla studentów UW

Wiadomym jest, że studiowanie pochłania bardzo dużo czasu. Studenci zazwyczaj spędzają większość dnia na uczelni, dlatego każdemu z nich przydałaby się przestrzeń do spędzania przerw między zajęciami. Z inicjatywą stworzenia takiego miejsca wyszedł samorząd oraz pracownicy administracyjni Wydziału Nauk Politycznych i Studiów

Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, którzy zdecydowali się otworzyć klub studenta WNPiSM.

TEKST: KAROLINA CHALCZYŃSKA GRAFIKA: UNIWERSYTET WARSZAWSKI

Klub studenta mieści się w budynku dydaktycznym przy ulicy Nowy Świat 67, na poziomie -1. Lokalizacja jest idealna, ponieważ sąsiaduje ze stacją metra Nowy Świat- Uniwersytet. To miejsce, gdzie studenci wydziału nauk politycznych mogą nie tylko odpocząć na wygodnych kanapach, lecz także odgrzać sobie jedzenie. W pomieszczeniu znajduje się aneks kuchenny, w którym do dyspozycji studentów udostępniono czajniki oraz mikrofalówki. Tym sposobem wychodzą im na przeciw, ponieważ często nie mają wystarczającej ilości czasu lub pieniędzy, żeby zjeść obiad w restauracji. Są tam także stoły przeznaczone do pracy grupowej oraz stanowiska do pracy samodzielnej. Klub studenta zaopatrzono też w cztery kanapy sporych rozmiarów. Każda z nich jest delikatnie zasłonięta, aby zapewnić prywatność osobom, które spędzają na nich czas. Wewnątrz każdej wnęki znajdują się lampki, które można zaświecić, w zależności od potrzeb. W klubie studenta umieszczono bardzo dużą liczbę kontaktów, umożliwiających ładowanie swoich sprzętów oraz pomoce naukowe. Największą atrakcją tego miejsca jest zdecydowanie stół do piłkarzyków, który był źródłem wielu emocji i przedniej zabawy dla studentów. Na jednej ze ścian zawieszono świecący w nie-

bieskim kolorze neon przedstawiający logo wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych. W niektórych miejscach powieszone są również flagi z symbolem Uniwersytetu oraz flagi LGBTQ+. Mimo, że przestrzeń powstała z inicjatywy władz tego konkretnego wydziału, miejsce to jest dostępne i otwarte dla każdego studenta uczącego się na Uniwersytecie Warszawskim. Działa od godziny 8.00 do 19.00.

Klub studenta bardzo przypadł do gustu uczniom wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych. Młodzież spędza tam dużo czasu nawet po zakończeniu zajęć. Zdarza się, że robi się tam tłoczno i trzeba chwilę poczekać na wolne miejsce.

Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minusy, nawet takie miejsce jak klub studenta. Na pewno jednym ze słabszych punktów jest małe zagospodarowanie kuchni. Może z cza-

W niektórych miejscach powieszone

są również flagi z symbolem

UniwersytetuorazflagiLGBTQ+.

sem zostanie ono zaopatrzone w naczynia, herbaty czy kawy, ale póki co to właśnie tego tam brakuje. Kolejnym negatywem jest to, że przestrzeń jest stosunkowo niewielka. W momentach największego zainteresowania studentów niestety nie każdy może znaleźć miejsce do siedzenia, a tym bardziej do położenia się na kanapach, które są najbardziej oblegane.

Uniwersytet Warszawski, jako jedna z największych uczelni w Polsce, posiada wiele budynków rozmieszczonych na terenie całej Warszawy. Jedną z ważniejszych części UW jest Biblioteka Uniwersytecka, która podobnie jak klub studenta WNPiSM dysponuje przestrzenią do nauki. Niestety w BUW-ie nie ma możliwości podgrzania lub przygotowania sobie posiłku. Mało jest także miejsca, gdzie studenci mogliby odpocząć podczas okienka między zajęciami. Jest to powód, dla którego projekty takie jak klub studenta powinny być bardziej powszechne na uniwersytetach.

Mimo, że klub studenta nie jest miejscem idealnym, jest to przestrzeń, której zdecydowanie brakowało na wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych. Studenci WNPiSM bardzo doceniają tę inicjatywę i wielu z nich chętnie spędza tam swój wolny czas. 0

06–07 belka kartofelka / nowy klub studenta UCZELNIA

Kobieta, egzotyczna odmiana człowieka

Naukowcy, którzy chcieli zrozumieć ludzkie ciało i jego relacje ze środowiskiem, odkrywali wspaniałe rzeczy na przestrzeni dziejów. Niestety, jedno znaczące zaniedbanie podczas wieków badań naukowych i metodologii doprowadziło do niezliczonych obrażeń, nieciągłości, a nawet zgonów.

GRAFIKI: PRZEMYSŁAW SASIN

Żyjemy w świecie zaprojektowanym dawno temu przez mężczyzn dla mężczyzn. Świadomość historycznej roli, którą odegrał patriarchat w tworzeniu większości struktur społecznych, staje się coraz bardziej powszechna we współczesnym społeczeństwie. Jednak ponieważ rośnie liczba kobiet wybieranych na stanowiska władzy i można obserwować większą różnorodność, wkrada się błędne przekonanie, że równouprawnienie płci, przynajmniej w krajach rozwiniętych, zostało już osiągnięte. Jednak historia nie zapomina, a konsekwencje jednostronnego wykluczenia w świecie nauki odczuwać będziemy jeszcze długo.

Opisująświatzeswegopunktuwidzenia,nieodróżniającgoodprawdyabsolutnej

Wykluczenie kobiet z badań naukowych, zarówno jako naukowców, jak i przedmiotów, jest zjawiskiem wciąż (wprawdzie na mniejszą niż kiedyś skalę) obecnym, jednak ważna jest jego historia. Większość twórców współczesnych teorii stanowią mężczyźni. Kobiety były wykluczane ze środowisk naukowych, a kiedy już je do nich dopuszczano, ich praca była często lekceważona. Są tego spore implikacje, ponieważ – zwłaszcza w naukach społecznych – teoriom zarzuca się (często słusznie), że odzwierciedlają męskie zainteresowania i obawy. Charlotte Perkins Gilman w swojej książce Our Androcentric Culture or the Man Made World z 1911 r. nazwała takie zjawisko androcentrycznym uprzedzeniem

Jeśli badana grupa jest niedostatecznie reprezentowana, osoby, które ją badają, mogą opierać się na własnych założeniach kulturowych lub społecznych. A jeśli mamy dziedzinę, w której dominują mężczyźni, co przez większość histo- rii miało miejsce w niemal każdej z nich, to oczywiście ich założenia na temat kobiet będą wpływały na rodzaj badań, które pro -

wadzą, i kreowane teorie. I tak właśnie się dzieje. Niektórych może to zaskakiwać, ponieważ istnieje przekonanie, że nauka jest całkowicie obiektywna – naukowcy są uczeni, aby strzec się swoich uprzedzeń. W tym kontekście łatwo założyć, że w tym świecie, w którym pogoń za wiedzą powinna dominować nad wszystkim innym, opresyjne konstrukty społeczne i uprzedzenia, które utrudniają niemal zdecydowaną większość pozostałych aspektów naszego życia, nie mają już tak dużego wpływu. Czyż nie byłoby pięknie ustalić, że naukowcy mogą zjednoczyć się na wspólnym gruncie, gdy zgłębiają kwestie egzystencjalne? Smutną rzeczywistością jest jednak to, że naukowczynie od samego początku były zmuszane do walki najpierw o przysłowiowe miejsce przy stole, a potem o uznanie.

Taki mylny pogląd na temat braku stronniczości nauki wywodzi się z tego, że filozofia nauki tradycyjnie pozostawała pod wpływem pozytywizmu logicznego (oparcia całej wiedzy na danych empirycznych), więc koncentrowała się głównie na uzasadnianiu właściwej metody naukowej. W późnych latach 60. XX w. zaproponowano jednak ideę, zgodnie z którą naukowcy trzymają się wielu swoich najbardziej fundamentalnych założeń, ponieważ wywodzą się z określonego środowiska akademickiego i pracowali w określonej społeczności, w której założenia te są uważane za prawdziwe. Ta szkoła (sociology of scientific knowledge) utrzymuje, że wiedza jest określana na podstawie tego, jakie teorie i koncepcje są ustanawiane i akceptowane zgodnie ze społecznymi, politycznymi i zawodowymi interesami naukowców. Innymi słowy, to właśnie te interesy – a nie zestaw abstrakcyjnych standardów tego, co należy uważać za prawdę – określają, co zaczynają oni uważać za wiedzę. Takie społeczne uwarunkowania pozwalały przez wiele lat na odłożenie spraw kobiet na bok.

Niktnierodzisiękobietą,leczsięniąstaje

Brak ich reprezentacji w środowisku naukowym doprowadził część z nich do podjęcia radykalnych kroków, aby móc rozwijać swoje zainteresowania. Świetnym przykładem jest James Barry, a właściwie Margaret Ann Bulky, która zapisała się w historii jako pierwsza kobieta, która została lekarzem, pionier reformy i higieny szpitali oraz pierwsza kobieta, która awansowała do stopnia generała w armii brytyjskiej. Wszystko dzięki temu, że przez większość swojego życia udawała mężczyznę, przejmując nazwisko swojego wujka. To pozwoliło jej dostać się na studia medyczne i rozwijać swoją karierę. Jej faktyczna płeć biologiczna została odkryta i wyjawiona dopiero po śmierci. Kobiety, nawet po otrzymaniu pozwolenia na studiowanie i zgłębianie wiedzy, rzadko kiedy były zauważane przez świat nauki. W 1993 r. Margaret Rossiter ukuła termin „efekt Matyldy”, aby opisać systematyczne uprzedzenia, przez które praca kobiety jest ignorowana, nie cieszy się uznaniem lub jest zapomniana na rzecz mężczyzny, któremu przypisana ostatecznie zostaje cała zasługa za przełomowe odkrycie z dziedziny nauki. Efekt Matyldy został tak nazwany na cześć sufrażystki Matyldy Joslyn Gage. Była ona obrończynią praw kobiet, która pomagała prowadzić i nagłaśniać ruch na rzecz ich praw wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Dotknął on wiele kobiet, które pomogły w opracowaniu przedmiotów, używanych na co dzień. Ciekawym przykładem jest fizyczka eksperymentalna Chien-Shiung Wu, ciesząca się takim samym szacunkiem jak Maria Skłodowska-Curie. Pracowała ona m.in. nad Projektem Manhattan, dokonała również w 1956 r. przełomowego odkrycia – używając radioaktywnego kobaltu, przeprowadziła serię eksperymentów, które obaliły prawo parzystości. Dwaj inni badacze, Tsung-Dao Lee i Chen-Ning Yang, wysunęli wcześniej teorię o jego nieprawdzi-

1 styczeń–luty 2023 I’m szybciej tym lepiej. And I’m Ola. TEMAT NUMERU adrocentryzm w nauce /
TEKST: ALEKSANDRA SOJKA

wości, ale potrzebowali dowodów, które zdobyła właśnie Wu. Lee i Yang otrzymali Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki w 1954 r., zaś Wu została pominięta. Najgłośniejszym przykładem jest natomiast Rosalind Franklin, która podczas badań w King’s College w 1951 r. zaczęła robić zdjęcia rentgenowskie struktury DNA. Przedstawiła swoje odkrycia – w tym ujęcie podwójnej helisy – na wykładzie, na którym obecny był James Watson. Pomysł „podwójnej helisy” Watsona i Cricka był wówczas tylko teorią. Mężczyźni opublikowali swoje badanie wraz z obrazem odkrytym przez Franklin w 1953 r., otrzymując Nagrodę Nobla w 1962 r. Podczas drugiej wojny światowej Hedy Lamarr, hollywoodzka aktorka, opracowała pomysł „przeskakiwania częstotliwości”, który miał zapobiegać podsłuchiwaniu wojskowych radiotelefonów. Niestety marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych zignorowała jej patent –a później wykorzystała jej odkrycia do opracowania nowych technologii, na podstawie których działa komunikacja bezprzewodowa. Wiele lat później jej patent został ponownie odkryty, co doprowadziło do otrzymania przez Lamarr nagrody Electronic Frontier Foundation, ale dopiero na krótko przed jej śmiercią w 2000 r. Z kolei Jocelyn Bell Burnell pracując w Cambridge, odkryła nieregularne impulsy radiowe. Po pokazaniu odkrycia swojemu doradcy, zespół pracował razem, aby dowiedzieć się, czym one naprawdę są (pulsarami). Burnell nie otrzymała żadnego uznania za swoje dokonanie – zamiast tego jej doradcy, Antony Hewish i Martin Ryle, otrzymali Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki w 1974 r. Nazwisko Katherine Johnson zaczęło rozbrzmiewać w dialogu społecznym w zasadzie dopiero po powstaniu filmu Ukryte postacie w 2017 r. Johnson była nazywana „komputerem” ze względu na swoją inteligencję. To ona zaproponowała dokładną trajektorię, po której statek kosmiczny Freedom 7 po raz pierwszy z powodzeniem wszedł w kosmos w 1961 r., a później dokonał tego Apollo 11. Często pozostawała niedoceniona przez swoich kolegów płci męskiej i spotykała się z dyskryminacją rasową. Jak powiedziała Virginia Woolf: zaryzykowałabym przypuszczenie, że Anon, który napisał tak wiele wierszy bez ich podpisywania, często był kobietą.

Podcinająjejskrzydła–iubolewają,żenieumielatać

Do dziś istnieje dobrze udokumentowana luka między zaobserwowaną liczbą prac tworzonych przez kobiety i mężczyzn w nauce. Według badania przeprowadzonego w 2021 r., przynajmniej część tej luki jest wynikiem tego, że kobietom w zespołach badawczych znacznie rzadziej przypisuje się ich autorstwo. Badanie bazowało na trzech różnych źródłach danych. Z jednej strony dane administracyjne pokazały, że

nazwiska kobiet znacznie rzadziej wymieniane są w ramach prac zespołów badaczy. Ankieta autorów i badanie jakościowe również potwierdziły, że praca kobiet dużo częściej jest po prostu ignorowana. W związku z tym, przynajmniej część zaobserwowanych nierówności między płciami w dorobku badawczym może wynikać nie z różnic we wkładzie naukowym, ale raczej w atrybucji. W innym opracowaniu Yale z 2012 r. (Corinne A. Moss-Racusin) naukowcom przedstawiono materiały aplikacyjne studenta ubiegającego się o stanowisko kierownika laboratorium, który zamierzał kontynuować studia podyplomowe. Połowa próby otrzymała aplikację z dołączonym imieniem męskim, a druga połowa otrzymała dokładnie tę samą aplika-

cję, ale z dołączonym imieniem żeńskim. Wyniki pokazały, że aplikujące „kobiety” zostały ocenione znacznie niżej niż „mężczyźni” pod względem kompetencji, możliwości zatrudnienia i tego, czy naukowiec byłby skłonny być mentorem studenta. Badani zaoferowali również niższe pensje początkowe kandydatkom: 26 507,94 USD w porównaniu do 30 238,10 USD. Jako inny przykład, Knobloch-Westerwick i in. (2013) odkryli, że absolwenci oceniają abstrakty konferencyjne związane z naukami ścisłymi bardziej pozytywnie, gdy są przypisywane mężczyźnie w porównaniu z tymi, których autorką jest kobieta. Te uprzedzenia są często niezamierzone, przejawiane nawet przez osoby, które bardzo cenią uczciwość i uważają się za obiektywne. Rzeczywiście, dys-

08–09 / adrocentryzm w nauce TEMAT NUMERU

kryminacja płciowa często wynika z nieświadomych procesów lub manifestuje się tak subtelnie, że umyka uwadze. Niezależnie jak bardzo niezamierzone, systematyczne uprzedzenia ze względu na płeć faworyzujące mężczyzn-naukowców i ich pracę mogą znacznie utrudnić postęp naukowy i komunikację. Liczne badania sugerują, że społeczność naukowa (szczególnie w naukach ścisłych, takich jak technologia, inżynieria i matematyka) nie wykorzystuje swojego potencjału, ponieważ jednorodna siła robocza osłabia kreatywność i satysfakcję pracowników, wykładowców i studentów. Wykluczenie kobiet z przestrzeni naukowej doprowadziło je do wybierania dziedzin opierających się na badaniach terenowych. Stało się tak dlatego, że naukowczynie chciały się czuć bardziej zaangażowane w prace naukowe. W rezultacie doprowadziło to do podziału nauki na hierarchię obszarów zdominowanych przez mężczyzn, takich jak fizyka oraz bardziej „kobiecych”, takich jak biologia i botanika. W zakresie niektórych dziedzin wprowadzone zostały powoli systemy i szkoły, mające przeciwdziałać takiemu zjawisku. W ekonomii jest to na przykład feministyczna ekonomia polityczna. Ta szkoła przeprowadziła między innymi badania nad feminizacją ubóstwa, zwłaszcza w krajach rozwijających się. Wiele opracowań tradycyjnej ekonomii rozwoju kładło nacisk na takie kwestie, jak wzrost dochodu per capita, pożądane inwestycje oraz międzynarodowa konkurencyjność państw. Postęp w osiąganiu każdego z tych celów można osiągnąć bez zwracania uwagi na kwestie dotyczące wewnętrznej redystrybucji dobrostanu między jednostkami i grupami. Jeśli jednak dobro kobiet, rodzin i społeczności zostanie potraktowane jako punkt wyjścia do badań empirycznych, okazuje się, że wzrost ogólnych wskaźników często działa na ich niekorzyść. Jednym z najbardziej znaczących wkładów wniesionych przez feministyczną ekonomię polityczną jest szczegółowe badanie ekonomii gospodarstwa domowego. Większość jej wczesnych modeli ignoruje płciowy charakter relacji władzy w gospodarstwach domowych, nie traktuje podziału pracy w kategoriach płciowych i wyjaśnia zachowania ekonomiczne jako zbiór racjonalnych odpowiedzi na różnice w zależnościach członków rodziny. Jednak rodzinne podziały obowiązków powodują, że kobiety w większym stopniu wykonują nierynkową pracę domową. Aby to uwzględnić, jedną ze strategii jest wyjście od płciowego charakteru relacji władzy w gospodarstwie domowym, a następnie wyjaśnienie zarówno tego, jakie zachowanie to generuje, jak i wynikającej z tego dystrybucji zasobów.

Łatwiej poddać się ślepo niewoli, niż pracować nadwyzwoleniem:umarlitakżesąlepiejprzystosowanidozieminiżżywi W związku z niedostateczną reprezentacją kobiet w nauce, można znaleźć wiele przykładów tego, jak były ignorowane w kontekście podmiotowym. Tradycyjnie badania laboratoryjne przeprowadzane były tylko na samcach szczurów laboratoryjnych. Miało to dać bardziej wystandaryzowane wyniki, bez konieczności uwzględniania przez naukowców hormonalnych cykli życiowych samic. Ułatwiło to zapewne cały proces, co musiało spodobać się w środowisku naukowym, ale udawanie, że daje to miarodajne wyniki dla całej populacji to poważny błąd metodologiczny.

Gdy do nauki dopuszczone zostały w większym stopniu kobiety, na jaw raz po raz zaczęły wychodzić pewne uproszczenia i niedociągnięcia. W swojej książce Inferior: How Science

Got Women Wrong and the New Research that’s Rewriting the Story Angela Saini opisuje kobietę, Helen Hamilton Gardner. Zajmowała się ona badaniem mózgów. Wówczas zakładano, że kobiety są mniej inteligentne od mężczyzn, ponieważ organy te są u nich mniejsze. Gardner zauważyła (słusznie), że jeśli rozmiar mózgu jest wyznacznikiem inteligencji, to człowiek nie jest najinteligentniejszym stworzeniem. Dodała, że jego wielkość może zależeć od wielkości ciała, w związku z czym statystycznie mniejsze kobiety mogą mieć również mniejszy mózg. Jej teorie były z początku raczej krytykowane, ponieważ bardzo starano się znaleźć jakąś przyczynę podrzędności kobiet, ale ostatecznie jej spostrzeżenia dały podstawy do wielu dalszych badań. Saini zauważa, że historycznie środowisku naukowemu dość łatwo przychodziło dochodzenie do tego typu wniosków biologicznych, ale świadczyło to głównie o jego lenistwie.

W 2019 r. brytyjska autorka Caroline Criado-Perez napisała książkę Invisible Women: Exposing Data Bias in a World Designed for Men, w której opowiada o tym, dlaczego jej zdaniem świat został zaprojektowany głównie dla mężczyzn i jakie są tego skutki dla kobiet, rozpoczynając od mniejszej wygody, a na śmierci kończąc. Obecnie powszechnie uznaje się, że niezliczone pacjentki z chorobami serca zostały błędnie zdiagnozowane na izbie przyjęć i wysłane do domu, gdzie pozbawione profesjonalnej opieki umierały, prawdopodobnie z powodu zawału, ponieważ przez dziesięciolecia nie było wiadomo, że mogą wykazywać one inne objawy niż mężczyźni w przypadku chorób sercowo-naczyniowych. Inny medyczny przykład to manekiny do resuscytacji. W 2017 r. badanie przeprowadzone przez University of Pennsylvania School of Medicine wykazało, że szanse przeżycia mężczyzn były o 23 proc. wyższe niż kobiet,

jeśli chodzi o resuscytację w miejscach publicznych. Manekiny przez dziesięciolecia były oparte na przeciętnym męskim ciele, czyli pozbawionym biustu. Dane wskazują, że ludzie przez to czują się mniej komfortowo podczas wykonywania resuscytacji krążeniowo-oddechowej kobiety, której nie znają, ponieważ wymaga to dotykania klatki piersiowej. Innym przykładem jest to, że grupa inżynierów, w której przeważali mężczyźni, dostosowała pierwszą generację samochodowych poduszek powietrznych do ciał dorosłych mężczyzn, co skutkowało możliwymi do uniknięcia zgonami kobiet i dzieci. Według badania przeprowadzonego w 2011 r. przez University of Virginia Center for Applied Biomechanics, oznaczało to, że kobiety uczestniczące w wypadkach miały o 47 proc. większe ryzyko odniesienia poważnych obrażeń niż mężczyźni, a także o 71 proc. większe prawdopodobieństwo odniesienia umiarkowanych ran.

Mężczyzna jest definiowany jako istota ludzka, a kobieta jako istota kobieca – kiedykolwiek zaczyna zachowywać się jak człowiek mówi się o niej,żeimitujemężczyznę

W miejscach pracy różnice biologiczne również są ignorowane. Przeciętny pracownik biurowy, pod którego projektowano przestrzenie biznesowe, miał prawdopodobnie około 40 lat, ważył 70 kg, był biały i ubrany w garnitur. I to przez niego kobiety trzęsą się przy biurkach w klimatyzowanych budynkach. Formuła na określenie standardowej temperatury w biurze została opracowana w latach 60. XX w. na podstawie tempa spoczynku metabolicznego przeciętnego mężczyzny. Jednak wielkość ta u młodych dorosłych kobiet wykonujących lekką pracę biurową jest znacznie niższa niż standardowe wartości dla mężczyzn wykonujących tę samą aktywność. W rzeczywistości formuła może przeszacować tempo metabolizmu kobiet nawet o 35 proc., co oznacza, że w obecnych biurach jest dla nich średnio o pięć stopni Celsjusza za zimno. Dzieje się tak, ponieważ komórki tłuszczowe wytwarzają mniej ciepła niż komórki mięśniowe, dlatego wyższy stosunek tych pierwszych do drugich u kobiet może mieć znaczenie. Poza tym są one zwykle mniejsze niż mężczyźni, więc mają niższą spoczynkową przemianę materii. Zmarznięte kobiety siedzą w biurze od 9.00 do 17.00, wbrew swojemu cyklowi biologicznemu. To mężczyźni mają 24-godzinny cykl hormonalny, a kobiety 28-dniowy. Połowa populacji dostosowała się do harmonogramu działającego przeciwko nim. W końcu kobiety były wykluczane z pracy w korporacji aż do lat 60. XX w. To prawda, że wszystkie płcie mają dobowy rytm biologiczny, który przebiega w cyklu 24-godzinnym. Jednak w przypadku mężczyzn ten rytm biologiczny ma naj-1

styczeń–luty 2023 TEMAT NUMERU adrocentryzm w nauce /

wyższy poziom testosteronu i kortyzolu rano, dlatego często wstają oni wcześnie, wykonują duże treningi i od razu biorą się do pracy. Kobiety w wieku rozrodczym z kolei mają drugi rytm biologiczny oprócz ich rytmu dobowego, czyli ten miesięczny. Wpływa on na sześć kluczowych układów ciała, z których dwa – mózg i system reakcji na stres – silnie oddziałują na pracę. Gdy zaczyna się okres, poziomy estrogenu i progesteronu są najniższe. Wiadomo, że powoduje to spadek energii. Wraz ze wzrostem poziomu estrogenu w fazie folikularnej cyklu kobiety zazwyczaj czują się szczęśliwsze i mogą mieć więcej chęci do działania. Kiedy zbliżają się one do owulacji, poziom estrogenu jest najwyższy. Po owulacji, w fazie lutealnej, poziom estrogenu spada wraz ze wzro-

stem progesteronu. Dla większości kobiet jest to najbardziej problematyczna część cyklu. Dzieje się tak dlatego, że progesteron ma działanie „depresyjne” w porównaniu z estrogenem i może prowadzić do niskiego poziomu energii i obniżonego nastroju. Napięcie przedmiesiączkowe, zmienne nastroje, skurcze, bóle głowy, tkliwość piersi odczuwa ponad połowa populacji, a mimo to nadal próbujemy prosperować w systemie pracy, który nie ma nawet polityki dotyczącej zdrowia menstruacyjnego.

Inne przykłady, może mniej dotkliwych, ale jednak nadal niewygodnych kwestii, są chociażby w branży smartfonów. Niektóre wczesne systemy rozpoznawania głosu zostały skalibrowane do typowych męskich tonacji. W rezultacie głosy kobiet były dosłownie niesłyszalne. Dodatko-

wo, dopiero w 2016 r. Apple naprawił usterkę, która powodowała, że Siri wysyłała osoby szukające klinik aborcyjnych w USA do ośrodków adopcyjnych – pięć lat po powstaniu problemu. Kompleksowa aplikacja zdrowotna na iPhone’a, która nie miała modułu do śledzenia okresu; sposób, w jaki Siri mogła znaleźć dostawcę Viagry, ale nie dostawcę aborcji – tak się dzieje, gdy nie uwzględnia się kobiet w procesie podejmowania decyzji – mówi Criado-Perez, po czym dodaje: to nie spisek. Ani przez chwilę nie sądzę, aby projektanci Apple chcieli skrzywdzić kobiety – myślę, że po prostu nie wiedzieli.

Oprócz opisanych wcześniej problemów z diagnozą medyczną wynikających z samej metody badawczej, niektóre z przyczyn dyskryminacji płciowej przy wizytach lekarskich mają swoje źródło bardziej w przyzwyczajeniach medyków. Badania pokazują, że w przypadku odczuwania chronicznego bólu, więcej kobiet dostaje diagnozę na tle psychologicznym. U mężczyzn częściej jest to tło fizyczne. Jednocześnie kobietom w przypadku zgłoszenia takich właśnie problemów przepisywane jest mniej leków przeciwbólowych, a więcej antydepresantów. Kobiety częściej opisuje się jako zbyt wrażliwe, a więc rzadziej wierzy się w ich ból. Warto w tym miejscu wspomnieć również o drugiej stronie medalu: mężczyźni z problemami psychicznymi spowodowanymi właśnie chronicznym bólem z mniejszym prawdopodobieństwem otrzymają pomoc psychologiczną, ponieważ lekarze mają skłonność do opisywania ich jako silnych i zrównoważonych.

Również w przypadku zaburzeń takich jak autyzm czy ADHD istnieją pewne bariery w diagnozie kobiet, które prowadzą do dużo późniejszego stwierdzenia choroby niż ma to miejsce w przypadku mężczyzn. W 2022 r. opublikowano badanie, według którego prawie 80 proc. kobiet z autyzmem jest błędnie diagnozowanych – często myli się go z zaburzeniami takimi jak zaburzenie osobowości typu borderline, zaburzenia odżywiania, choroba afektywna dwubiegunowa i stany lękowe. Dzieje się tak dlatego, że dziewczęta z autyzmem mogą mieć mniej dostrzegalne trudności społeczne i często mają lepszą komunikację werbalną niż chłopcy z tą przypadłością. Z kolei dziewczyny z ADHD często nie są tak silnie nadpobudliwe. Oznacza to, że te i podobne zaburzenia w ich przypadku mogą zostać przeoczone przez rodziców, nauczycieli, a nawet medyków, ponieważ kryteria diagnostyczne nie odpowiadają bezpośrednio ich objawom. Takie dziewczęta przez brak leczenia mogą mierzyć się ze słabymi wynikami w nauce, problemami behawioralnymi czy społecznymi.

Prawdopodobnie większość z wymienionych zaniedbań nie jest celowa. Być może kiedyś wynikała ona z bardzo widocznej różnicy w traktowaniu kobiet i mężczyzn, współcześnie jednak duża

10–11 / adrocentryzm w nauce TEMAT NUMERU

część nierówności płciowych w krajach rozwiniętych wywodzi się zapewne bardziej z przyzwyczajenia i kulturowych schematów lub po prostu niedopatrzeń. W przypadku lekarzy niewielu z nich uważa, że w grę wchodzi celowa dyskryminacja. Jest to raczej wynikiem funkcjonujących niekiedy do dzisiaj przestarzałych konwencji i przekonań. Początki tej sytuacji sięgają wielu lat wstecz –wyjaśnia lek. med. Janine Clayton, dyrektor Biura

Badań nad Zdrowiem Kobiet w amerykańskim National Institutes of Health. Wiele nauk medycznych opiera się na przekonaniu, że fizjologia mężczyzn i kobiet różni się tylko pod względem płci i narządów rozrodczych. Z tego powodu większość badań przeprowadzono na zwierzętach płcimęskieji komórkachmęskich. Na stronie Biura (orwh.od.nih.gov/) można zapoznać się z informacjami o tym, jak płeć, zarówno w rozumieniu biologicznym, jak i społecznym, wpływa na zdrowie i poszczególne choroby.

Dziękimitomnakazzbiorowości,kolektywnyimperatyw,wciskasięwkażdąświadomość

Cieszy to, że w dialogu społecznym prowadzonym przez międzynarodowe organizacje, takie jak chociażby Unię Europejską czy ONZ, powszechna stała się walka o to, by przedstawiciele wszystkich płci byli traktowani równo. Nadal jednak warto mówić głośno o tym, co wymaga reformy. Często, szczególnie online, dzisiejszy feminizm jest krytykowany i dyskutuje się, czy jest potrzebny, zwłaszcza w rozwiniętym świecie. W końcu wiele kobiet zajmuje dobre stanowiska, a i prawnie zapewniona jest pełna równość. Mówi się, że istnieje wiele problemów związanych z równouprawnieniem i prawami kobiet w innych regionach świata. Rzeczywiście, to na tych problemach powinno się przede wszystkim skupiać swoją uwagę walcząc o równouprawnienie. Jednak stwierdzenie, że w krajach zachodu osiągnięto równość płci jest dalekie od prawdy. Dzisiejszy problem polega na tym, że mamy do czynienia ze „złudzeniem równości płci”, zwłaszcza wśród młodych ludzi z klasy średniej. Rewolucja feministyczna była „niedokończoną rewolucją” i chociaż wiele już osiągnięto, wiele pozostaje jeszcze do zrobienia. Cała dyskusja odbywa się dlatego, że nierówności pozostają ukryte bardzo głęboko w strukturze naszego społeczeństwa. Wiele opresji, których kobiety doświadczają na co dzień, jest usystematyzowanych i zinstytucjonalizowanych. Postawy i normy patriarchalne są tak głęboko zakorzenione w funkcjonowaniu społeczeństwa i relacjach władzy, że nie są widoczne. Nie wszyscy od razu, bez zgłębienia tematu mogą się zgodzić z tym, że nadal żyjemy w świecie zdominowanym przez mężczyzn ze względu na to, że nie są to namacalne czy oczy-

wiste ograniczenia, takie jak brak prawa do głosu czy nierówność płacowa. To sprawia, że obecny ucisk kobiet w naszym społeczeństwie łatwo przeoczyć i jest on często ignorowany nawet przez niektóre z nich, które ze względu na swoją pozycję społeczno-ekonomiczną lub inne uwarunkowania nie muszą mierzyć się z jego konsekwencjami. Artykuł opisał pominięcie kobiet w świecie nauki i technologii, ale jest to jedynie wierzchołek góry lodowej. Jeśli natomiast uważasz, że to nie jest duży problem, pozostaje się cieszyć. Uprzywilejowanie (w jakimś wymiarze) ma to do siebie, że jest w zasadzie mało widoczne dla tych, którzy je posiadają. I nie ma wstydu w przyznaniu się do bycia w uprzywilejowanej pozycji zarówno płciowej, jak i chociażby klasowej –pozostaje jedynie wykorzystać ją jak najlepiej.

*śródtytuły zaczerpnięte zostały z książki Druga płeć (fr. Le deuxième sexe) napisanej przez Simone de Beauvoir w 1949 r.

**autorka tekstu zdaje sobie sprawę, że mężczyźni również borykają się z niedogodnościami z powodu systemu patriarchalnego i podziału ról w społeczeństwie. Jednak tekst został napisany w duchu tego, że nasze społeczeństwo jest zbudowane w sposób faworyzujący męskość w stosunku do kobiecości, co stawia wszystkich kojarzonych z kobiecością w niekorzystnej sytuacji, szczególnie w podejmowanym temacie –czyli w świecie nauki. Tekst ma charakter informacyjny i nie wyczerpuje tematu płciowości. Autorka ma nadzieję, że w maglu pojawiać się będą również teksty podejmujące temat problemów systemowych dotyczących mężczyzn. 0

styczeń–luty 2023 TEMAT NUMERU adrocentryzm w nauce /

Licencja na tweetowanie

Gdy w 2006 r. pojawił się Twitter, w świecie polityki był on traktowany raczej mało poważnie. Jeśli ktoś spodziewał się, że po kilku latach tweety najważniejszych światowych przywódców będą cytowane przez stacje telewizyjne, był albo szaleńcem, albo wizjonerem. Z każdym kolejnym rokiem uczymy się doceniać wpływ, jaki wywierają media społecznościowe na politykę. Ale czy wpis na Twitterze może być groźniejszy niż karabin?

TEKST: KAMIL GRELAK GRAFIKA: ANNA BALCERAK

Na wejście na polityczne salony portal czekał niecałe dwa lata. W tym czasie zdobył uznanie w pewnych kręgach, ale nie wszyscy widzieli w nim nowe narzędzie pracy polityka. Pierwsza kampania Baracka Obamy była przełomowa nie tylko ze względu na to, kto wprowadził się do Białego Domu. Kluczowe było to, jak rozmawiał ze swoim elektoratem. Tym razem o wyniku wyborów prezydenckich rozstrzygnęła obecność kandydatów w internecie. Facebook, Myspace i Twitter stały się nowymi kanałami angażowania społeczności skupionych wokół Obamy i jego rywala z partii republikańskiej – Johna McCaina. Sztab pierwszego z nich potraktował to zadanie wyjątkowo poważnie. Gdy Twitter stworzył podstronę poświęconą wyborom prezydenckim, sztab demokratów opublikował na niej 261 wpisów. Znacznie mniej aktywni republikanie tweetowali zaledwie 26 razy. Czy to właśnie niebieski ptak poniósł Obamę ku zwycięstwu? Choć są badacze, którzy skłaniają się ku tak jednoznacznemu rozstrzygnięciu, nie poznamy alternatywnej wersji historii. Jednak największe znaczenie ma to, co wydarzyło się później.

Allofthishappenedbecauseofyou.Thanks*

Po objęciu urzędu otoczenie Baracka Obamy kontynuowało przyjętą strategię. Konto prezydenta USA stało się najchętniej obserwowanym na świecie. Nie brakowało tam żartobliwych, budzących sympatię treści. W jednym z porannych wpisów Obama wspomniał, że zaczął dzień z utworem Lonely boy zespołu The Black Keys. Muzycy odpowiedzieli pytaniem: Możemy użyć Air Force One podczas naszej kolejnej trasy?. Prezydent odparł, że maszyna niestety nie jest jego, ale chętnie zaprosi ich na koncert do Białego Domu. Rola Obamy nie ograniczała się jednak do kształtowania gustów muzycznych. Podczas jego prezydentury na zawsze zmienił się sposób, w jaki Stany rozmawiają ze światem. Program 21st Century Statecraft wytyczał nowe kierunki w amerykańskiej polityce zagranicznej. Coraz więcej dyplomatów

zaczęło tworzyć konta na Twitterze. Rozwijały się rządowe strony internetowe poświęcone sprawom wewnętrznym i międzynarodowym. Już w 2012 r. Stany Zjednoczone były uważane za lidera rodzącej się e-dyplomacji. Departament Stanu zatrudniał wtedy 150 pracowników realizujących innowacyjny projekt. Jak na ironię, stojąca na jego czele Hillary Clinton przez długi czas opierała się urokowi Twittera i nie miała tam własnego konta. Amerykanie wyznaczyli nowe standardy i cały świat do dziś próbuje dotrzymać im kroku.

Słowa mogą kosztować

Peter Apps, komentator Agencji Reutera, pisze, że łatwiej uzyskać zgodę na zabicie człowieka w strefie wojny niż autoryzację wpisu opublikowanego na oficjalnym profilu Departamentu Stanu. Amerykańska administracja zdaje się więc dostrzegać ciążącą na niej odpowiedzialność. Problem pojawił się, kiedy autorem niefortunnych wpisów stał się sam prezydent. Gdyby Donald Trump był Polakiem, można by powiedzieć, że pisał z ułańską fantazją. Choć polski genealog-amator odtworzył dzieje jego rodu aż do jednej z żon Kazimierza Wielkiego, nie jest to zbyt fortunne określenie. Oddaje jednak znany wszystkim styl by-

(...) trudno nie zadać sobie pytania, jak daleko idące mogą być konsekwencje nierozważnego korzystaniaztejplatformy.

łego prezydenta USA. Donald Trump zaskakiwał nawet członków własnej administracji. W jednej z serii tweetów oskarżył Katar o finansowanie terroryzmu. Sęk w tym, że dzień wcześniej przedstawiciele Pentagonu wypowiadali się w tonie sugerującym zażegnanie sporu z tym krajem. Zapytany o zmianę stanowiska rzecznik departamentu obrony nie potrafił wyjaśnić słów prezydenta. Do histo -

rii przejdą jednak, przede wszystkim, retoryczne i rzeczywiste wojny handlowe z Chinami. Po wpisie, w którym prezydent zagroził podwyższeniem ceł, indeksy giełdowe na Wall Street zaczęły gwałtowanie tracić na wartości. Niepewność inwestorów spowodowana przez dwa powiązane tweety, kosztowała globalne rynki równowartość rocznego PKB Australii. W przeliczeniu każde słowo Donalda Trumpa spowodowało 13 mld dolarów strat.

Puszka Pandory

Analizując skutki tych wydarzeń, trudno nie zadać sobie pytania, jak daleko idące mogą być konsekwencje nierozważnego korzystania z tej platformy? Podczas szturmu na Kapitol uświadomiliśmy sobie, że media społecznościowe mają swój udział również w niezbyt pokojowych przedsięwzięciach. Czy na Twitterze można wywołać – tym razem nie retoryczną – wojnę? I czy przez nierozważne wpisy można stracić coś więcej niż pozytywny wizerunek? By odpowiedzieć na to pytanie, warto cofnąć się do 1919 r. Norweski minister spraw zagranicznych oświadczył wtedy przed ambasadorem Danii, że reprezentowany przez niego kraj nie będzie zgłaszał roszczeń do obszaru Grenlandii. Gdy plany uległy zmianie, powstał spór, który znalazł swój finał przed Stałym Trybunałem Sprawiedliwości Międzynarodowej. Wyrok był korzystny dla Danii. Panujący zwyczaj międzynarodowy mówił bowiem, że szefowie państw, rządów i ministrowie spraw zagranicznych mogą wyrażać wolę państwa bez żadnych dodatkowych pełnomocnictw. Czy gdyby Nils Ihlen żył w XXI w. i przedstawił tę samą deklarację w tweecie, a nie w rozmowie z duńskim ambasadorem, historia potoczyłaby się tak samo?

Kryzysy i rozwiązania Poza możliwością włączania się do dyskusji i komentowania wypowiedzi polityków Twitter dał naszym społeczeństwom coś jeszcze. Stał się jedną z platform, które pozwalają na skuteczne przekazywanie informacji w kryzysowych sytuacjach. Przekonaliśmy się o tym podczas

12–13 masz 50 zł na urządzenie kanciapy: syf na biurku - 1 zł, butelki po piwie - 2 zł, śmietnik - 51 zł / Twitter a polityka POLITYKA I GOSPODARKA

POLITYKA I

pandemii, gdy właśnie tam pojawiały się oficjalne dane o liczbie zakażeń czy najnowsze zalecenia. Zdarza się jednak, że to ministrowie znajdują na platformie potrzebne informacje. Indyjski resort spraw zagranicznych używa Twittera do odpowiadania na prośby o pomoc przesyłane przez obywateli. Reaguje w ten sposób na katastrofy lub klęski żywiołowe, w których ucierpieli Hindusi. Pionierką genialnego w swej prostocie rozwiązania była ministra Sushma Swaraj. Po rozbiciu się Boeinga 737 z obywatelami Indii na pokładzie w Etiopii, do rodziny jednej z ofiar próbowała dotrzeć za pośrednictwem Twittera. Swaraj była aktywną użytkowniczką i wielokrotnie odpowiadała na wpisy osób, które nie wiedziały, do kogo zwrócić się ze swoim problemem. Podczas ataku terrorystycznego w jemeńskim Aden błyskawicznie zorganizowała ewakuację indyjskiej pielęgniarki i jej dziecka. Gdy indyjska turystka zgubiła paszport podczas wycieczki do Berlina, szybko otrzymała odpowiedź ze wskazówkami Swaraj. Choć ostatni z problemów wydaje się błahy, nabiera on większego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że strona internetowa tamtejszego ministerstwa nie działała wtedy wzorowo. Twitter doskonale wypełnił tę lukę. Ministra Sushma Swaraj zmarła w 2019 r. W uznaniu jej zasług została pośmiertnie odznaczona orderem Padma Vibhushan. To jedno z największych cywilnych wyróżnień w Indiach.

Trolle idą na wojnę

Podobnie jak inne platformy społecznościowe, Twitter może służyć budowaniu wizerunku i forsowaniu własnej narracji. Takie zabiegi można nazwać, używając jednego słowa – propaganda. Często ulegamy złudzeniu, że umiera ona wraz z totalitarnymi reżimami. W rzeczywistości wcale tak nie jest. Każdemu współczesnemu konfliktowi towarzyszą przynajmniej dwie konkurencyjne wobec siebie opowieści. Rywalizacja takich narracji jest dziś oczywistym elementem toczącej się woj-

ny w Ukrainie. Niektórzy analitycy mówią wręcz o wojnie informacyjnej. Rosja od początku nazywała inwazję „operacją specjalną”, której celem miała być rzekoma denazyfikacja kraju. Gdy na polskich granicach ustawiały się kolejki ukraińskich uchodźców, na Twitterze pojawiły się wpisy mające zwrócić Polaków przeciwko nim. Rozprzestrzeniane pogłoski dotyczyły aktów przemocy, których mieli dopuszczać się przybysze. Na ulicach Przemyśla pojawiły się bojówki złożone ze środowisk powiązanych z kibicami. Miały „chronić” mieszkańców przed domniemanym zagrożeniem. Policja dementowała doniesienia w serii tweetów i wysłała na miejsce więcej patroli. 2 marca Instytut Badań Internetu i Mediów Społecznościowych zanotował ponad 120 tys. prób dezinformacji wymierzonych w Polaków. Do jednej czwartej z nich doszło na Twitterze. Niedługo później na portalu zaczęła się rewolucja, która z założenia ma ukrócić praktyki związane z kierowanymi odgórnie atakami. Byłby to koniec farm trolli, czyli zorganizowanych jednostek siejących dezinformację na czyjeś zlecenie.

The bird is freed

Te cztery słowa zapostowane przez Elona Muska wywołały lawinę pytań dotyczących przyszłości Twittera. Miliarder kupił platformę w październiku minionego roku. Pierwsze kroki

na drodze do tego celu stawiał jednak już w marcu. Krótko po dyskretnym zakupie dużej części udziałów zapytał użytkowników, czy uważają, że Twitter rygorystycznie przestrzega zasady wolności słowa. 70 proc. głosujących odpowiedziała, że nie. W kolejnych miesiącach Musk budował narrację opartą na postulacie walki ze spamującymi botami. Porównał portal do miejskiego rynku, gdzie debatuje się nad sprawami kluczowymi dla przyszłości ludzkości. Zapowiedział też, że algorytmy Twittera staną się publicznie dostępne, co zwiększy wiarygodność platformy. To ważny postulat. Wszystko, co widzimy podczas scrollowania, buduje nasz obraz rzeczywistości. Dotyczy to również –a może przede wszystkim –kształtowania naszych politycznych opinii. Nie wiadomo jednak, czy tak pojmowana transparentność cokolwiek zmieni. Nowy zarząd Twittera dysponuje władzą nie mniejszą niż przywódca światowego mocarstwa. To on będzie określał, co mieści się w granicach wolności słowa. Czy konto Donalda Trumpa zostałoby zawieszone, gdyby Musk kupił portal dwa lata wcześniej? Czy wpisy, które mogły stać się zapalnikiem prowadzącym do szturmu na Kapitol, zostałyby sklasyfikowane jako nawołujące do przemocy? Miliarder nie wypowiedział się na ten temat. Postanowił jednak wysłuchać głosów użytkowników. W listopadzie zamieścił na swoim profilu ankietę, w której pytał, czy konto byłego prezydenta powinno zostać przywrócone. Dzień później Trump odzyskał dostęp do platformy. W najbliższych miesiącach będziemy obserwować stopniową ewolucję Twittera. Zamieszanie związane z weryfikacją kont było pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Straciliśmy wtedy narzędzie, które ograniczało możliwość podszywania się pod wpływowe osoby i rozprzestrzeniania dezinformacji. Dla polityków oraz dyplomatów, którzy wybrali platformę jako efektywną metodę komunikacji, oznacza to poważne zagrożenie. Czy na Twitterze zabraknie ich głosu? Były prezydent USA pozostaje wierny portalowi Truth, na który przeniósł się z powodu blokady. Na razie nie korzysta z odwieszonego konta. Czy inni pójdą w jego ślady? Na ten moment trudno to sobie wyobrazić. 0

styczeń–luty 2023
Twitter a polityka /
GOSPODARKA

POLITYKA I GOSPODARKA

Korupcja w Parlamencie Europejskim

Europejskademokracjajestpodatakiem! – mówiła zezłoszczona przewodnicząca Roberta Metsola w czasie swojego przemówienia inaugurującego debatę w sprawie Qatargate. Podobne głosy słychać było z niemalże wszystkich stron europejskiej sceny politycznej. Pojawia się jednak pytanie, czy ten atak rzeczywiście ma miejsce, a jeśli tak to czy nie

jest sprowokowany przez samych członków Parlamentu Europejskiego?

TEKST: REMIGIUSZ SKIERSKI

Pierwsze dni po aresztowaniu upłynęły pod znakiem konsternacji –wszyscy zastanawiali się, ile jeszcze osób pobierało korzyści majątkowe ze strony Katarczyków. Dziewiątego grudnia belgijskie służby wkroczyły do biur europosłów, ich domów oraz do samego Parlamentu Europejskiego, gdzie szukali dowodów potwierdzających zarzuty korupcji, jakie postawili jednej z czternastu wiceprzewodniczących – Greczynce Evie Kaili, jej partnerowi i jednocześnie byłemu europosłowi z Włoch oraz kilku innym ich współpracownikom. Dodatkowo zatrzymano jej ojca, co urokliwe, w czasie gdy uciekał z walizką pełną banknotów. Po tych wydarzeniach pojawił się jedynie lakoniczny komunikat belgijskiej policji, w którym poinformowano, że sprawa dotyczy korupcji jednego z państw Zatoki Perskiej. Wszystkie oczy zwróciły się ku Katarowi – państwu, które w tym momencie gościło również najlepszych piłkarzy na mundialu. Imprezie, którą dostali właśnie dzięki milionowym łapówkom (kto oglądał dokument Netfliksa o tej sprawie, ten dobrze wie, o czym mowa). Od razu w sieci zaczęły krążyć fragmenty przemówień aresztowanych, w których argumentowali, że Katar ciągle się zmienia na lepsze i jest wzorem dla państw regionu. Pojawił się zaledwie jeden wpis negujący nielegalne wpływanie tego państwa na Parlament, był on oficjalnym stanowiskiem katarskiej delegacji przy Unii Europejskiej, jednak nie przekonało to nikogo.

Szybkie działania

Unijni decydenci od razu zaczęli działać, zawieszono prace parlamentarnej grupy przyjaźni z Katarem, udostępniono wszystkie niezbędne dokumenty organom ścigania, aresztowana Greczynka została pozbawiona swoich funkcji, a wielu polityków podało się do dymisji. Roberta Metsola natomiast ogłosiła nową legislację zaostrzającą zasady kontaktu z lobbystami i otrzymywania od nich prezentów. Warto zaznaczyć, że już wcześniej w Unii Europejskiej oraz jej instytucjach (szczególnie Parlamencie Europejskim) obowiązywały bardzo surowe reguły. Europosłowie nie mogą przyjmować podarunków w wartości ponad 150 euro, do budynków mogą wchodzić jedynie akredytowani przedstawiciele organizacji lobbujących interesy innych państw lub firm, a upominki otrzymywane w czasie oficjalnych wizyt muszą być rejestrowane. Jednakże to nie wystarczyło, żeby powstrzymać osoby u sterów tych instytucji przed pobieraniem korzyści majątkowych. Nowy pomysł Roberty Metsoli zakłada pozbawianie wolnego wstępu do budynków Parlamentu Europejskiego wszystkich byłych posłów (obecnie mają dostęp niemalże na równi do obecnie urzędujących), zniesienie wszelkich grup przyjaźni (jak na przykład tej z Katarem), zwiększenie ochrony sygnalistów oraz wprowadzenie obligatoryjnego rejestru wszystkich przyjmowanych podarków. Propozycje te spotkały się z szerokim poparciem na forum parlamentu wśród wszystkich głównych grup. Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy nawet najostrzejsze przepisy są w stanie ograniczyć chciwość.

Wiadome niewiadome

Mimo kolejnych aresztowań i ujawniania nowych szczegółów, znaków zapytania wokół obecnego skandalu korupcyjnego jest wciąż dużo, najwięcej dotyczących skali zjawiska. Z jednej strony partner zatrzymanej wiceprzewodniczącej miał przyznać, że działo się to za jej plecami i wszystko co złe należy przypisać jemu. Z drugiej natomiast pojawia się coraz więcej informacji o potencjalnym zaangażowaniu w skandal kolejnych europosłów, już nie tylko z grupy Socjalistów i Demokratów. Co ciekawe, przewodnicząca tych pierwszych, Iratxe Garcia, podkreśla, że jej partia nie ma nic wspólnego ze skandalem i apeluje o nieużywanie go do celów politycznych. W dodatku oznajmiła, że jej frakcja planuje dołączyć się do pozwu i walczyć o swoje dobre imię przed sądem. Jednakże na rozwój tej sprawy trzeba poczekać.

Wydaje się, że jedynym pewnym punktem jest sama przewodnicząca Parlamentu Europejskiego. Pochodząca z Malty polityczka, jak sama przyznała, od kilkunastu tygodni współpracowała ze służbami przy sprawie. Następnie, gdy dochodzenie stało się już publiczne, od samego początku mówiła twarde „nie” takim zachowaniom. Dobrze to było widać we wspomnianym na początku wystąpieniu, w czasie którego pełna gniewu i złości na członków i członkinie Parlamentu apelowała o jak najpoważniejsze kroki w kierunku walki z korupcją w polityce europejskiej. Na ten moment trudno ocenić, jak powszechny jest ten proceder, jednak tak długo jak nowe wątki będą odkrywane w ramach śledztwa, zaufanie do Parlamentu Europejskiego pozostaje co najmniej nadszarpnięte. 0

14–15 / wpływy Kataru w UE
fot. Parlament Europejski

Praca migrantów w świecie arabskim

Zatoka Perska to kraina ropą i gazem płynąca. Gospodarki tego regionu są nieporównywalnie bardziej rozwinięte niż w krajach Azji Południowej i Wschodniej, co od dekad przyciąga stamtąd rzesze migrantów ekonomicznych. Bardzo często spotyka ich jednak nie tak łaskawy los, jak mogliby oczekiwać.

TEKST: PIOTR SZUMSKI

Kafala. Słowo to, odmieniane ostatnimi laty przez wszystkie przypadki w kontekście mundialu w Katarze, kryje za sobą bardzo złożone, niejednorodne i trudne do zdefiniowania zjawisko. Jest to określenie modelu pracy migrantów panującego współcześnie w państwach Zatoki Perskiej, takich jak Arabia Saudyjska, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn czy Kuwejt. Polega on – w największym uogólnieniu – na układzie, w którym lokalny pracodawca finansuje znaczną część wydatków migrantów związanych z pobytem w obcym kraju (bilety lotnicze, zakwaterowanie itp.), ale w zamian przejmuje kontrolę nad wyjątkowo dużym obszarem życia pracownika, włącznie z ograniczeniem swobody podjęcia decyzji o wycofaniu się z kontraktu. Tego typu stosunki pracy są krótkoterminowo opłacalne dla pracodawców, którzy dzięki temu mogą łatwiej planować przedsięwzięcia, co jest istotne m.in. w dynamicznie rozwijającym się w Zatoce Perskiej sektorze budownictwa. Przede wszystkim pozwala to radykalnie ograniczyć koszty związane z kontrolą rotacji pracowników i egzekwowaniem praw pracowniczych do odpoczynku i zwolnień lekarskich. Co przyczyniło się do rozwinięcia takiego systemu i co sprawia, że mimo jego funkcjonowania do pracy w regionie wciąż zgłaszają się tłumy migrantów?

Imperialne początki

Zjawisko kafala jest często utożsamiane z wielowiekową kulturą państw arabskich i przypisywane jest choćby beduińskim tradycjom związanym z gościnnością. Choć wpływ czynników kulturowych jest niezaprzeczalny, prawda o początkach tego systemu jest zasadniczo inna. Jego fundamenty zostały położone przez imperium brytyjskie w XX w. Zdaniem takich autorów jak Alex Boodrookas z Uniwersytetu Brandeisa, pierwsze ślady quasi-sponsorskiego działania względem pracowników można odnaleźć w Bahrajnie w latach 20. zeszłego stulecia. Kolonijne władze brytyjskie ustanowiły wówczas nietypowy model zatrudnienia dla poławiaczy pereł. Aktywność ta była motorem gospodarek Zatoki Perskiej przed odkryciem tamtejszych złóż surowców energetycznych, ale w latach 20. zapanował kryzys. Kapitanowie statków udzielali pożyczek rodzinom nurków na czas ich nieobecności, ale wskutek gorszej koniunktury nie były one w sta-

GRAFIKA: MAŁGORZATA BOCIAN

nie spłacać swoich zobowiązań. Władze zezwoliły więc na prawne uzależnienie poławiaczy od kapitanów – ci pierwsi pozostawali na łasce tych drugich, pracując często jako żeglarze, w zamian za możliwość podjęcia kolejnej próby w następnym sezonie.

Rozkwit systemu

Rozwój sponsorskiego modelu zatrudnienia przyspieszył w latach 40. i 50., kiedy w regionie rozpoczęto masowe wydobycie ropy naftowej. Implementacja regulacji przekazujących kontrolę nad pracownikiem w ręce pracodawcy była opłacalna dla firm zajmujących się eksploatacją surowca i atrakcyjna dla rządów, które liczyły na szybki zwrot w postaci wzrostu gospodarczego. Prawa takie przyjęły niebawem nie tylko regiony pod brytyjskim protektoratem (Bahrajn, Katar i Kuwejt), lecz także niepodległa Arabia Saudyjska. Jednym z kamieni milowych dla osadzenia tego systemu w rzeczywistości prawnej było wprowadzenie w latach 50. instytucji znanej jako No Objection Certificate (NOC), a zatem wymogu uzyskania zgody obecnego pracodawcy na zmianę miejsca zatrudnienia – notabene system ten wycofano w Katarze dopiero w 2020 r., a wielu pracodawców wciąż nie respektuje nowych jurysdykcji. Gdy państwa Zatoki Perskiej uzyskały niepodległość na początku lat 70., podwaliny systemu kafala były już położone.

Obecne realia

Model ten do dzisiaj funkcjonuje w omawianym regionie w bardzo szerokim zakresie. Niestety stanowi on łatwą formę eksploatacji migrujących pracowników. Wobec faktu, że w takich państwach jak Katar, Kuwejt i Zjednoczone Emiraty Arabskie migranci stanowią zdecydowaną większość populacji, skala nadużyć jest ogromna. Na porządku dziennym jest odbieranie pracownikom prawa do odpoczynku w dni wolne, pracodawcy nie przywiązują zbyt dużej wagi do warunków pracy (na omawianych szerokościach geograficznych największy problem stanowią w tym kontekście upały), a kroki podejmowane w celu zmiany miejsca zatrudnienia często grożą oskarżeniami o ucieczkę, które mogą wiązać się z poważnymi konsekwencjami prawnymi, a nawet przymusową deportacją. Grupą szczególnie podatną na ostatnie z nadużyć są pracownice

domowe, które pozostają zdane na łaskę i niełaskę zatrudniających je gospodarzy i często zostają ofiarami przemocy, m.in. na tle seksualnym. Na szeroką skalę występuje również niewypłacanie pensji podwładnym. To właśnie zarobki są kluczowym elementem przyciągającym ludność migracyjną z biedniejszych państw, a mechanizmy związane z transferami pieniężnymi stanowią kolejny problem istniejący w omawianym systemie.

Jak znaleźć pracę w Katarze?

By wyjechać do pracy w Zatoce Perskiej, należy przejść przez rozbudowany proces rekrutacji. Podobnie jak w przypadku samego kontraktu, jego kształt nie przypomina jednak procedur znanych z krajów wysoko rozwiniętych. W teorii system kafala wymaga, by sponsor opłacał pełen koszt procesu rekrutacyjnego pracownika. W rzeczywistości pracodawcy posługują się często działającymi dla zysku agencjami, które minimalizują koszty zatrudnienia poprzez pobieranie opłat rekrutacyjnych, tak więc de facto koszty naboru są przeniesione na pracowników. Ci zaś, najczęściej słabo uposażeni w rodzimych krajach, zmuszeni są zaciągnąć dług, w dodatku wysoko oprocentowany. Przykładowo, wg Amnesty International niektórzy Nepalczycy, którzy przybyli do Kataru w 2013 r. musieli przepracować w tym państwie dwa lata, by pokryć zaledwie koszty wstępnego zadłużenia. Co więcej, opłaty rekrutacyjne są zwykle znacznie wyższe w przypadku pracowników nisko wykwalifikowanych, a więc posiadających zwykle niższe oszczędności. Badacze tacy jak Rooja Bajracharya z Centre for the Study of Labour and Mobility w Katmandu wskazują, że rekrutujący się nie posiadają pełnej świadomości na temat funkcjonowania tego systemu ani wiedzy o prawie pracy w państwie, do którego emigrują. Proces rekrutacji stanowi zatem kolejne pole nadużyć wobec siły roboczej – m.in. poprzez wykorzystanie asymetrii informacyjnej i finansową kapitalizację na nadwyżkowej podaży pracy.

Mimo wszystko przyjeżdżają

Na stanowiska w krajach Zatoki Perskiej nadal zgłaszają się jednak niezliczone rzesze pracowników z biednych regionów. Przyczyna tego zjawiska jest prosta, a dane makroekonomiczne nie-

1 styczeń–luty 2023
migracja zarobkowa w krajach arabskich /
POLITYKA I GOSPODARKA

POLITYKA I GOSPODARKA

nizacji zajmujących się ochroną praw człowieka, których apele zyskały rozgłos dzięki popularności samej imprezy. Sytuacja monitorowana m.in. w raportach publikowanych regularnie przez Amnesty International uległa polepszeniu, rzeczywiste zmiany nie dorównują jednak tempem przekształcaniu stanu prawnego. Mimo zniesienia obowiązku posiadania dokumentu NOC celem zmiany miejsca pracy, jest on nadal często wymagany przez pracodawców. Pracownicom domowym, choć ich zawód został uznany przez prawo pracy, wciąż często odmawia się możliwości załatwiania spraw pod pretekstem podejrzenia ucieczki. Domaganie się przez pracowników legalnie zapewnionych dni wolnych od pracy nadal stanowi zaś sposobność do szantażu groźbą zwolnienia. Zmiany prawne oddziałują jednak często po upływie określonego czasu i można oczekiwać, że jeśli monitorowany przez społeczność międzynarodową rząd katarski będzie chciał ocieplić swój wizerunek, to podejmie określone kroki na rzecz pełnej realizacji rozpoczętych działań. Być może w ślad za Katarem pójdą inne państwa Zatoki Perskiej, którym w podobnym stopniu zależy na budowaniu pozytywnego obrazu na Zachodzie.

Co przyniesie przyszłość?

ubłagane – przeciętni Katarczyk czy Emiratczyk (choć trudno o takich mówić w obliczu panujących w tych krajach nierówności) zarabiają kilkunastokrotnie więcej niż uśredniony obywatel Bangladeszu czy Nepalu. Emigrująca z ubogich i licznych demograficznie państw Azji ludność to w większości mężczyźni w sile wieku, którzy, wysyłając do ojczyzny choćby ułamek – niskiej w skali krajów Zatoki Perskiej – pensji, są w stanie wyżywić wieloosobową rodzinę. Z podobnym zamysłem wyjeżdżają coraz częściej młode kobiety, zatrudniane najczęściej do pracy w domach. Należy mieć świadomość, że mimo wszystko warunki pracy bywają dla nich bardziej znośne na emigracji. Zbyt często jednak scenariusz poprawy losu okazuje się iluzoryczny – wielu migrantów, z początku niczego nieświadomych, pada ofiarą niesprawiedliwego systemu, opartego na wykorzystaniu niewiedzy najsłabszych.

Zachód otwiera oczy

Wszystkie powyższe zjawiska, pomijane zazwyczaj w debacie publicznej świata zachodniego, ujrzały światło dzienne w kontekście organizacji mistrzostw świata w piłce nożnej w Katarze w 2022 r. Oprócz różnie udokumentowanych wątków korupcyjnych na linii Katar–FIFA, uwaga opinii publicznej zwróciła się właśnie ku kwestiom łamania praw pracowniczych w kraju goszczącym turniej. Liczne apele, petycje czy nawoływania do bojkotu rzeczy-

wiście mają solidne uzasadnienie – podczas organizacji mundialu zginęło bowiem, wg licznych doniesień, kilka tysięcy pracowników. Liczby różnią się w zależności od szacunków, ale jedno jest pewne –wielu młodych, względnie zdrowych mężczyzn pracujących fizycznie zmarło z powodu ataków serca jedynie ze względu na nieodpowiednie warunki BHP. Szalone tempo budowy zaawansowanej infrastruktury dla turnieju skutkowało wymogiem pracy w nieznośnych zwrotnikowych upałach, które, jak się okazało, były mordercze nawet dla ludności pochodzącej z państw o gorącym klimacie. Analiza przeprowadzona przez „The Guardian” wykazała, że nawet zacieśniane przez Katar regulacje uniemożliwiające pracę na zewnątrz podczas upałów (dotyczą one pory południowej od czerwca do października) są dalece niewystarczające, gdyż praca w niebezpiecznych warunkach termicznych, tj. powyżej 28°C, jest i tak legalna przez znaczną większość ciepłych miesięcy, m.in. o poranku, ale także w porze południowej wewnątrz budynków.

Żelazo kute w ogniu krytyki

Mundial w Katarze jest też jednak impulsem do zmian na lepsze. Podczas trwającego ponad dekadę okresu przygotowań do turnieju, w kraju wprowadzono cały szereg zmian prawnych mających na celu poprawę sytuacji pracowników. W dużej mierze stało się to pod naciskiem orga-

Niebagatelne znaczenie dla kształtowania się losu milionów imigranckich pracowników w regionie w następnych latach będzie miał czynnik polityczny. Relacje między krajami Zatoki Perskiej są napięte, Katar dopiero w ostatnich latach znormalizował stosunki z koalicją sąsiednich państw pod wodzą Arabii Saudyjskiej, a w regionie panuje pewnego rodzaju wyścig strategiczny. Ambitne wizje rozwojowe pociągają za sobą realizację wielkich projektów infrastrukturalnych, ta zaś wymaga ogromnych nakładów siły roboczej. Należy spodziewać się, że będzie ona napływała z tych samych kierunków co dotychczas. Rozwój może pociągnąć za sobą poprawę warunków pracy, ale z pewnością nie jest dla niej warunkiem wystarczającym. Los pracowników w dużej mierze zależy od intencji władz politycznych, tym zaś może bardziej opłacać się zainwestowanie w budowanie lepszego wizerunku dzięki PR-owym zabiegom niż przeznaczanie środków na rzeczywistą poprawę sytuacji. Kluczową rolę na poziomie politycznym może odegrać presja państw zachodnich, które z krajami Zatoki Perskiej łączą zacieśniające się stosunki gospodarcze. Niezbędna będzie też dalsza, konsekwentna działalność organizacji międzynarodowych. Obserwatorom z państw globalnej Północy pozostaje zaś zwiększanie własnej świadomości na temat zjawiska, a także nieuleganie pokusie utrwalenia pozytywnych skojarzeń z państwami regionu, wzbudzanych przez emocjonujące imprezy sportowe. Diagnoza nie jest korzystna, ale zmiany na lepsze następują często powoli. 0

16–17
/ migracja zarobkowa w krajach arabskich

Trochę kultury

Polecamy:

19 KSIĄŻKA Czy literatura może wyrządzić krzywdę?

Czytam, więc cierpie

24 FILM Mgła nad Busan?

Kino Korei Południowej

28 MUZYKA Blask kryształowej kuli Zapowiedź koncertu Sophie Ellis-Bextor

Czy chciałam początkowo?

Nie. Czy mimo tego poprosiłam?

A owszem.

MARIANNA KRZEPKOWSKA

Niedawno zabrałam się do przeczytania Ucieczki od wolności Ericha Fromma. Szczególnie zaciekawiła mnie w niej refleksja nad ludzką skłonnością do rezygnacji ze swojej wolności, brzemiennej w odpowiedzialność podejmowania własnych decyzji, która potrafi być zbyt wysoką ceną za jej posiadanie.

Chcąc przenieść elokwentne dywagacje znanego filozofa, zaczęłam się zastanawiać nad moją postawą w życiu codziennym i podejmowanymi decyzjami oraz gotowością do ich przedsięwzięcia. Pierwsza na stół operacyjny, w celu dekompozycji na czynniki pierwsze, wylądowała kawa z kawiarni obok uczelni. Zawędrowałam do pierwszej lepszej sieciówki w celu uzupełnienia zapasów energetycznych na nadchodzący lektorat kanapką, ewentualnie tortillą, gdyby braki w podaży tego wymagały. Miałam już płacić za upolowaną zdobycz, gdy niespodziewanie padło pytanie czy nie chciałabym może do niej kawki z oferty lunchowej. Czy chciałam początkowo? Nie. Czy mimo tego poprosiłam? A owszem. Drugim wydarzeniem dnia powszedniego było wieczorne wyjście ze znajomymi, na którym planowałam się jedynie symbolicznie pojawić i niedługo zmykać do domu, by skończyć prezentację. Jednak czas mijał, nikt nie wstawał, a pierwszemu wypowiedzenie zgorzkniałej frazy ja już chyba będę się zbierać grozi niepisanym ostracyzmem

społecznym. Wprawdzie odmówiłam dalszym planom podbijania miasta, ale moja symboliczna obecność i tak przedłużyła się o dwie godzinki. Zagłębiając się w temat konformistycznych postaw i perswazyjnych technik, próbowałam jakoś wyjaśnić moje zmiany zamiarów, które tak łatwo mi przyszło zrewidować. Doszłam do wniosku, że być może na dokupienie kawy wpłynął efekt aureoli powiązany z przyjaznym uśmiechem osoby pracującej w kawiarni. A może efekt kontrastu, który wyłonił się po szybkiej kalkulacji korzystnej ceny kawy w zestawie? W drugiej sytuacji mogłabym za moją postawę obarczać zakorzeniony gdzieś w ludzkiej, społecznej naturze konformizm normatywny albo mechanizm techniki „drzwiami w twarz”, gdy po wyrażeniu większej prośby, zredukowana wydaje nam się w zasadzie do spełnienia.

Oczywiście zarówno wypicie pysznej kawy, jak i cudowny czas ze znajomymi stanowią raczej pretekst do głębszych refleksji nad naszą decyzyjnością. Warto podkreślić, że nie traktuję perswazji jako zła wcielonego, gdyż bez niej nie bylibyśmy w stanie dojść między sobą do żadnego konsensusu. Wydaje mi się jednak ważnym zreflektowanie się od czasu do czasu, czy to my jesteśmy bohaterami naszych działań. By to urzeczywistnić nie pozostaje nic innego jak ćwiczenie naszego wewnętrznego „ja”, aby nie uciekło nam za daleko od możliwości decydowania samemu za siebie, bo, jak to głosi tytuł popularnej polskiej piosenki, Jak nie my to kto? 0

„Perswazja?”
kultura /
fot. Nicola Kulesza
styczeń-luty 2023

Kim byłby nadczłowiek

ze Zbrodni i kary?

Jestpanpiękny,dumnyjakBóg,nicpannieżądadlasiebie,jestpanwpromiennejaureoliofiarnictwa, pan się ukrywa. Tu chodzi o legendę. Pan ich zwycięży. Pan spojrzy i zwycięży. On niesie nową prawdę i musi się ukrywać. ~ Fiodor Dostojewski, Biesy

Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego jest w Polsce jedną z najbardziej znanych książek jego autorstwa –najprawdopodobniej dzięki umieszczeniu jej na liście lektur obowiązkowych. Z jednej strony sprawia to, że wśród reprezentantów młodego pokolenia odpowiedź udzielana na pytanie o znajomość tego dzieła będzie pozytywna, ale z drugiej strony doświadczenie uczy, że owo pojęcie co do zasady jest raczej powierzchowne. Jest to naturalnie rezultatem młodzieńczego podejścia muszę coś zrobić, bo tak każe nauczyciel, w kontrze do podejścia przeczytam tę książkę, bo wydaje mi się ona ciekawa, albowiem nastawienie, z jakim podchodzi się do poznawania czegokolwiek nowego, warunkuje proces samego przyswajania informacji. Jednakże ów obowiązek pozostawia po sobie ślad i część ludzi podejmuje się w trakcie czasu szkolnego, lub już po jego zakończeniu, pełniejszego poznania omawianej książki, co mam nadzieję zachęci ich również do sięgnięcia po kolejne pozycje okraszone nazwiskiem Dostojewskiego.

Niezwykłe dziecko młodego umysłu

Główny bohater Zbrodni i kary, Rodion Romanowicz Raskolnikow, to były student, który ze względu na ubóstwo musiał czasowo zawiesić studia i zaszyty w swym pokoju zaczyna roztaczać wizje na temat podziału ludzi na dwie kategorie: (...) jedną niższą, ludzi zwykłych, czyli tak zwany materiał, którzy służą tylko do rozmnażania i utrzymania życia, oraz kategorię drugą, do której należą ludzie w całym tego słowa znaczeniu, to jest ci, którzy mają dar lub talent wypowiedzenia nowego słowa w swoim środowisku. (...) Kategoria pierwsza jest zawsze panią teraźniejszości, druga zaś – przyszłości.

Pierwsza podtrzymuje świat i powiększa go ilościowo, druga zaś wstrząsa światem i prowadzi go do celu. Obie jednak mają jednakowe prawo do życia. Nadludzie mogą sobie przyzwolić we własnej moralności na dokonanie czynów, które w perspektywie aktualnego porządku społecznego wykraczają poza jego ramy. Jeżeli skutecznie zmienią zastany system pod swoją wizję i zabezpieczą swoją pozycję, nie zostaną powieszeni ani zgilotynowani. Z tego powodu Napoleon czy Mahomet nie są postrzegani jako zbrodniarze, a bohaterowie czyniący dobro dla ludzkości. Nadczłowiek może być również wielkim odkrywcą takim jak Kopernik, który pomimo bycia zostracyzowanym podczas życia za swoje dzieła naukowe, był człowiekiem przyszłości w swoich czasach i według teorii Rodiona mógłby nadać sobie moralne uzasadnienie na usunięcie wszystkich przeszkód stających na drodze opublikowania swoich dzieł. Nadanie sobie takiego przyzwolenia łączy się z posiadaniem wystarczająco silnej woli, ponieważ nie każdy człowiek jest w stanie zdecydować się na morderstwo, a jeśliby go dokonał – pozostać mentalnie stabilnym.

W rozważaniach Raskolnikowa pojawia się również określenie wesz, którego używa on w stosunku do zabitej lichwiarki Lizawiety oraz do samego siebie. W moim przekonaniu to pogardliwe słowo dotyczy zwykłych ludzi, którzy swoimi czynami szkodzą społeczeństwu – lichwiarka pożycza na wysoki procent i pozbawia ludzi ich ostatnich pieniędzy, a Raskolnikow dokonał zbrodni, której ostatecznie nie udźwignął. W  Zbrodni i karze Dostojewski dostarcza czytelnikom odpowiedzi na pytanie, jak wygląda pierwszy, niższy typ człowieka, który dba głów-

nie o ciągłość historyczną gatunku ludzkiego, pozostawiając pytanie o przykład nadczłowieka nierozstrzygniętym. Z pomocą przychodzi inna wybitna powieść tego autora pod tytułem Biesy.

Znaleźć własnego zająca

Mikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin, wykształcony i zamożny szlachcic, został przez Dostojewskiego namalowany jako przedstawiciel młodorosyjskiej, postępowej oraz nihilistycznej młodzieży. Niedbałość rodziców sprawiła, że tacy ludzie ukończywszy nauki w szkole sprzeniewierzali się tradycjom wyniesionym z domów i wędrowali w stronę ateizmu, socjalizmu oraz demokratyzacji. Sam Stawrogin podczas pobytu w Petersburgu był na początku szczerze oddany wizjom sprawiedliwości społecznej i rów-

do świąt jeszcze tylko 351 dni
18–19 / nadczłowiek Dostojewskiego KSIĄŻKA
TEKST: JAKUB KOZIKOWSKI
źródło: Wikipedia

ności wszystkich ludzi, lecz bohater poddał się wewnętrznej transformacji, tracąc przy tym wiarę we wszystkie ideały. Zachował on jednak swoją wolę mocy i był człowiekiem mającym niesamowity wpływ na innych oraz siłę, aby sprostać wszystkim przeszkodom. Potwierdzają to następujące cytaty: Próbowałem wszędzie swojej siły. Pani mi tak radziła, aby poznać siebie. Podczas prób, dla siebie samego i na pokaz, tak samo jak dawniej,przezcałeżycie,siłamojaokazałasiębez granic oraz Wiemydobrze,żeMikołajWsiewołodowicz należał do ludzi, którzy nie znają strachu. Umiał podczas pojedynku stać z zimną krwią pod lufą przeciwnika, umiał sam celować spokojnie i zabijać bez drgnienia. (...) Nieraz ogarniał go gniew, lecz nie pozbawiał go nigdy panowanianadsobąaniteżświadomości,żezazabójstwo bez pojedynku grozi mu katorga; a jednak zabiłby na pewno bez chwili wytchnienia

Z tego powodu ludzie z jego otoczenia widzieli w nim potencjalnego przywódcę, który mógłby stać na czele nowego systemu społecznego. Pierwszą propozycję Stawroginowi złożył Piotr Stiepanowicz Wierchowieński, który był zawodowym agitatorem komunistycznym.

Planował on szerzyć chaos w Rosji poprzez sianie propagandy, tworzenie siatek rewolucyjnych, zabójstwa i pożary, a gdy degeneracja i entropia społeczeństwa osiągnęłaby zenit, zjawiłby się Iwan Carewicz – samozwaniec ustanawiający nowe prawo i wartości socjalistyczne. W tej roli Piotr Wierchowieński widział właśnie Mikołaja. Drugą osobą był Iwan Pawłowicz Szatow, były socjalista, który w przeszłości współpracował ze wspomnianym Wierchowieńskim. Porzucił on wcześniejsze ideały na rzecz wiary w odrodzenie moralne Rosji poprzez powrót do ortodoksyjnego prawosławia. Jak to zostało ujęte w powieści: Pracą trzeba zdobyć Boga. (...) Prostą, chłopską. Trzeba porzucić bogactwo Jest to krótkie odniesienie do rosyjskiej myśli społecznej określanej jako poczwiennictwo, a sam Dostojewski traktowany jest jako jeden z jej przedstawicieli. Szatow podczas rozmowy ze Stawroginem przedstawiał mu swoją wizję odnowy społecznej i zaproponował mu wprost stanie się przywódcą nowej zmiany: Pan, pan jeden mógłby ująć i wznieść ten sztandar. Te dwie rzeczy – nadludzka wola i złożone mu propozycje wpisują się w założenia teorii głównego

GRAFIKA: MAŁGORZATA BOCIAN

TEKST: JULIA JURKOWSKA

bohatera Zbrodni i kary oraz pozwalają nazwać Mikołaja nadczłowiekiem. Tutaj jednak leży problem konceptu Raskolnikowa – czy umiejętności, które są wymagane do zmieniania świata podług własnej wizji są jedynym warunkiem sine qua non, aby tego dokonać?

Dostojewski w kilku swoich książkach powiela wątek „odradzania się”, który jasno łączy ze stanem braku celu w życiu, ergo bycia martwym i procesem osiągania tego celu poprzez zmartwychwstawanie. Stawrogin jest nihilistą i swoim zachowaniem oraz słowami potwierdza brak poczucia sensu własnego istnienia, pomimo szerokich możliwości, jakie dał mu los. Nadczłowiek mający wszystkie zdolności naszego bohatera nie jest w stanie wykorzystać swojego potencjału, będąc „martwym” w środku. Oznacza to, że nadludzie, którzy co prawda mają wystarczająco silną wolę, ostatecznie nie wejdą do kanonu bohaterów ludzkości, a najprawdopodobniej skończą jak Mikołaj Stawrogin. Aby stać się Napoleonem, trzeba mieć cel w życiu, który wypełni człowieka nieskończoną energią, dającą możliwość zmiany otaczającej go rzeczywistości. 0

Czy literatura może wyrządzić krzywdę?

Otóż tak. Idealny przykład ofiary literatury każdy z nas poznał w liceum. Mowa oczywiście o Stanisławie Wokulskim.

Jest rok 1887. We Francji Gustave Eiffel rozpoczyna budowę wieży, która na cześć inżyniera otrzyma jego nazwisko. W Łodzi na świat przychodzi Artur Rubinstein, a w Genewie umiera Józef Ignacy Kraszewski. Natomiast w Warszawie, w budynku redakcji Kuriera Codziennego, życie otrzymuje bohater powieści w odcinkach Bolesława Prusa – Stanisław Wokulski.

Jego rywale byli imponujący, chociażby Michał, szczycący się rolą głównego bohatera w wydawanym już od trzech miesięcy Panu Wołodyjowskim Henryka Sienkiewicza, czy też Justyna i Jan z szykowanego do publikacji Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. Prus jeszcze nie mógł wiedzieć, z jaką falą krytyki zderzy się jego powieść. Wciąż miał szansę zmienić jej kompozycję, tak

często później wyśmiewaną za brak spójności. Mógł podjąć wiele innych decyzji: zabrać głos narratorski Ignacemu Rzeckiemu, zmusić Izabelę do pokochania Wokulskiego, zmienić wizję polskiej arystokracji, pozbyć się tak surowego realizmu i pisać „ku pokrzepieniu serc” jak inni pisarze. Mógł, ale tego nie zrobił. Jednak obecnie to on jest wymieniany jako „ten największy” pol- 1

źródło: kadr z serialu Lalka

styczeń–luty 2023 nadczłowiek Dostojewskiego / KSIĄŻKA

skiego pozytywizmu – ten, który zebrał wszystkie rzucane mu pod nogi kłody i zbudował z nich coś pięknego i ponadczasowego. Podczas, gdy czytelników męczą zbyt plastyczne i nierealistyczne opisy bitew Sienkiewicza i nużąca charakterystyka roślin porastających łąki i pola nad Niemnem, historia miłości Izabeli i Wokulskiego wciąż wywołuje na twarzach rumieńce przejęcia.

Dzień dobry, to ja, Stanisław Wokulski

Dla zdecydowanej większości czytelników Lalki pozytywną twarzą powieści jest Stanisław Wokulski. Poznajemy go nagle, zjawia się w mieszkaniu Ignacego Rzeckiego, który mówi o nim z miłością godną najlepszego przyjaciela. Od samego początku w bohaterze odkrywa się coś, co ciągnie w jego stronę – jest pewny siebie, zdecydowany, nie boi się odważnych sądów. Wiara w jego uczciwość i pracowitość pojawia się znikąd. Naturalne jest kibicowanie mu w jego staraniach, a co najważniejsze – pragnienie jego szczęścia. Natomiast najczęściej krytykowaną bohaterką powieści Prusa jest Izabela Łęcka. Czytelnicy nie darzą jej ani zaufaniem, ani sympatią. Paradoksalne jest nastawienie do jej związku z Wokulskim, któremu wielu szczerze kibicuje. Mimo uciążliwej myśli, że to nie ma prawa skończyć się szczęśliwie, czytelnik ma pełne prawo do wiary w zmianę panny Łęckiej, która pod wpływem Stacha zostanie wzorową żoną. Jednocześnie nie da się uciec od świadomości, że percepcja Wokulskiego nie jest obiektywna, bo jest on zakochany w wyidealizowanym obrazie kobiety, którą ledwo zna. Nikt nie słyszy wołania o zdrowy rozsądek

Rzeckiego: Po drugie – Wokulski wyrzeknie się swojej panny Łęckiej, a ożeni się z panią Stawską i będzie z nią szczęśliwy. Podobnie jak Wokulski, czytelnik ma świadomość tych myśli i równie świadomie je ignoruje.

Nie czytam, bo to niezdrowe

Wokulskiego można przyrównać do Achillesa z paradoksu Zenona z Elei, stającego na starcie wyścigu z żółwiem, od którego biega dwa razy szybciej i pozwalającego mu odejść na połowę dystansu, tym samym zgadzając się na to, że nigdy go nie dogoni. Tak samo on podąża za swoim szczęściem, które, choć jest coraz bliżej, nigdy nie zostanie osiągnięte. Ostatecznie jednak to miłość do niewłaściwej kobiety, która, porównana przez Olgę Tokarczuk do wampira, „wysysa” z Wokulskiego wszystko co najlepsze, doprowadza bohatera do ostatecznych i nieodwracalnych de-

cyzji. Historia opisana w Lalce jest nie tylko obrazem przemiany bohatera, który, będąc coraz bliżej mety, staje się coraz bardziej świadomy błędu popełnionego na starcie, lecz także sprawozdaniem z uwalniania się od toksycznej miłości doprowadzającej do obłędu i szaleństwa. Wokulski bardzo dokładnie określa sprawcę swojego nieszczęścia i nie jest to Izabela. Jest to literatura. Bohater, jako przedstawiciel pokolenia „przejściowego” (jednocześnie romantyczny powstaniec i doceniający pieniądze pragmatyczny pozytywista), sam nie wie, czy większą uwagą darzyć wiersze, czy też surowe teorie Darwina. Znajduje własne rozwiązanie – rozum karmi książkami naukowymi, a duszę zatruwa wyidealizowanymi wizjami Mickiewiczów,KrasińskichalboSłowackich

Wiadomo, że ojciec Wokulskiego miał obsesję na punkcie odzyskania majątku i żywił urazę do swojego syna, który wydawał pieniądze na książki zamiast na procesy. Jednak o matce w  Lalce nie ma ani słowa. Czytelnik poznaje tylko dwie kobiety, które odegrały w życiu bohatera znaczącą rolę: wdowę po Minclu i Izabelę Łęcką. Z pierwszą nie łączyła go żadna głębsza relacja, nie mogło być w niej również śladu animy ani niczego, co by mogło ją ukształtować – Wokulski był już dojrzałym mężczyzną z jasno określonymi ideałami i celami w życiu. Natomiast podczas pierwszego spotkania z Łęcką Stanisław ma wrażenie, że ją dobrze zna, chociaż nigdy wcześniej jej nie widział. Czuje, że na nią od dawna czekał. Wokulski nie rozpoznał wtedy Izabeli – nieświadomie rozpoznał w niej animę. Pytaniem pozostaje, co mogło spowodować jej powstanie i gdzie szukać kobiet, które odcisnęły na bohaterze swoje piętno. Pomaga sam bohater: Prawie od dzieciństwa szukałem jakiejś rzeczy wielkiej i nieznanej; a ponieważ kobiety widywałem tylko przez okulary poetów, którzy im przesadnie pochlebiają, więc myślałem, że kobieta jest ową rzeczą wielką i nieznaną Zatem odpowiedzi na pytanie: dlaczego właśnie Izabela? należy szukać właśnie w literaturze romantycznej.

Wszystko przez tego Mickiewicza

Skąd ta obsesja?

Według Davida Welsha, Izabela mogła być dla bohatera Lalki czymś określonym jako anima, czyli częścią reprezentującą elementy kobiecości w męskiej psychice. Pojęcie to pojawiło się w naukach Carla Gustava Junga twierdzącego, że mężczyzna przy wyborze kobiety, którą może być potencjalnie zainteresowany, poszukuje fragmentów swojej osobowości. Jej oblicze zależy przede wszystkim od wpływu otoczenia na rozwijającego się chłopca. Anima może przypominać matkę bądź też inną kobietę, spotykaną na drodze życia, ale nigdy nie jest przypadkowa.

Wokulski w  Lalce wspomina trzy utwory Adama Mickiewicza: Sen, Sonet II (Mówię z sobą…) oraz Do M*** Każdy z nich przedstawia w dzisiejszym rozumowaniu miłość toksyczną. W Śnie Mickiewicz próbuje udowodnić czytelnikowi, że nieszczęście kochanków jest warunkiem koniecznym, by móc mówić o prawdziwości ich uczucia. Odtrącany podmiot liryczny zapowiada zbliżającą się separację, a jedynym możliwym sposobem na jej przerwanie jest śmierć, która ponownie ich ze sobą połączy. Podobnie Wokulski zamyka oczy na odrzucanie go przez Izabelę i nieustannie oczekuje ich kolejnego spotkania. W jego mniemaniu brak wyraźnego „nie” świadczy o obecności uczucia –w końcu miłość pokazywana przez Mickiewicza również nie zawsze była w stanie przezwyciężyć wszystkich przeciwności.

Kolejne dwa utwory, zgodnie z analizami badaczy, nawiązują do niespełnionej miłości poety do Maryli Wereszczakówny. Sonet II, w którym widoczne jest cierpienie podmiotu lirycznego, powstał prawdopodobnie po odnowieniu ich znajomości, gdy ukochana była już mężatką. Dwie pierwsze zwrotki sonetu – z definicji przedstawiające rzeczywistość – opisują wewnętrzny ból pod-

20–21 / czytam, więc cierpię KSIĄŻKA

miotu lirycznego i jego objawy somatyczne. Zdaje on sobie sprawę ze źródła problemu i już miljon razy podjął decyzję o zakończeniu relacji, jednak zawsze coś staje mu na przeszkodzie. Sytuacja Wokulskiego jest tego kopią niemal kropkę w kropkę – sam wymienia kochanków Izabeli, rzuca książką, czytając właśnie Sonet II i obwinia przedstawicieli romantyzmu o zatrucie dwóch pokoleń. Jednak czy potrafi uwolnić się od Izabeli, która, w nawiązaniu do Do M***, jest jedyną przeznaczoną dla niego miłością? Jeszcze nie.

Anielica czy wampirzyca?

Wokulski oprócz dzieł Mickiewicza cytuje jeszcze jeden utwór – Pogankę Narcyzy Żmichowskiej. Jest to opowieść Beniamina, mężczyzny niegdyś zakochanego w pięknej Aspazji, który dzieli się z przyjaciółmi historią swojego życia i miłości. W młodości brat-artysta Cyprian przepowiedział mu, że najbardziej musi wystrzegać się nieszczęścia, które go zrujnuje. Namalował obraz, który przedstawiał Beniamina i kobietę, w mniemaniu bohatera mu przeznaczoną. Dzień powstania tego dzieła był dla niego początkiem nieszczęścia i zapowiedzią zbliżającej się katastrofy. Utrzymywał on jednak, że jako człowiek szczęśliwy, pochodzący z kochającej rodziny, z pewnością przezwycięży smutek i rozpacz. Wszystko biegnie zgodnie z jego planem do dnia, w którym poznaje Aspazję. Spotyka ją na koniu w środku burzy i udaje się do jej zamku. Rozpoznaje w niej kobietę z obrazu, swoją animę.

Zdobywszy się na odwagę, poprosił ukochaną, aby zapewniła go o swoich uczuciach. Zrobiła to, wykonując tym samym ostateczny krok w stronę jego destrukcji. Od tego momentu, tak jak przytoczona w historii siostry Terusi księżniczka-wampirzyca, wysysała ona z Beniamina wszystko, co było w nim dobre, sama się tym posilając. Ona żyła, czerpiąc energię z jego oddania i uczucia, a on z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się od ideałów, którymi kierował się przed poznaniem „miłości swojego życia”. Zapomniał o rodzinie, która niegdyś była dla niego tak ważna, a poświęcił się dla ukochanej, której wszystkie pragnienia spełniał. Miłość, zakończona zdradą Aspazji i bolesnym rozstaniem, doprowadziła go do „śmierci psychicznej”. Mimo że uzyskał przebaczenie swojej rodziny, a nawet zdobył się na odwagę, by spalić nieszczęsny portret, nie był w stanie funkcjonować tak, jak pięć lat wcześniej.

Wokulski przywołuje Pogankę słowami: Raz mi mówiono, że są tu na ziemi / Białe anioły ze skrzydłami białemi. W taki obraz kobiety wierzył zarówno Beniamin, jak i on sam, który cytuje ten fragment, odkrywszy prawdziwe oblicze Izabeli. Obaj żyli w mylnym przeświadczeniu, że właśnie taką „białą” partnerkę udało im się spotkać na swojej drodze życia. Obaj idealizowali cechy ukochanej, zacierając ślady po wszystkim co „czarne”, aż wreszcie obaj przepadli, razem ze swoją miłością.

Mimo że Lalka i Poganka są od siebie skrajnie róż-

ne, główni bohaterowie obu powieści mogliby zostać postawieni obok siebie. Beniamin dla Aspazji porzuca swoją rodzinę, natomiast Wokulski, nie chcąc być w oczach Izabeli „tylko kupcem”, sprzedaje swój sklep. Obaj, nie mając własnego zdania i robiąc to, czego oczekiwały od nich kobiety, ulegli nieodwracalnym zmianom, przy okazji rozdmuchując ich (już i tak zbyt duże) poczucie własnej wartości. Dali uwierzyć swoim ukochanym, że nie mogą bez nich żyć, a co gorsza, sami zaczęli tak myśleć. Ich relacje zakończyły się niespodziewanie, gdy na własne oczy zobaczyli „prawdziwe ja” oblubienic, w które wcześniej nie wierzyli.

Panie Prus, jest pan geniuszem

Czy tak szeroka teoria psychologiczna stojąca za zachowaniem Wokulskiego była celowym zamiarem Bolesława Prusa? Zapewne nie, biorąc pod uwagę, że autor teorii o animie, Carl Gustav Jung, miał pięć lat, gdy Lalka została wydana jako powieść. Nie można jednak zapominać, jak czujnym obserwatorem rzeczywistości był Prus – jego najbardziej znaną powieść wielu nadal traktuje jako przewodnik po Warszawie, a o utożsamianiu się z nią pisała sama Olga Tokarczuk w eseistycznym tomie Lalka i perła. Pisarz jednak czyni coś wyjątkowego – jednym Farewell, miss Iza, farewell uwalnia swojego bohatera od jego animy. To, jak Wokulski poradził sobie z tą stratą, każdy może ocenić według własnej myśli. 0

styczeń–luty 2023 czytam,
/
więc cierpię
KSIĄŻKA
źródło: kadr z serialu Lalka

Rewolwerowcy, kłamstwa i kasety wideo

By w pełni pojąć kulturowe znaczenie Dzikiego Zachodu, trzeba zrozumieć, jak wielki wpływ miał on na kształtowanie się tożsamości narodowej Amerykanów. Budowa Pierwszej Kolei Transkontynentalnej czy Szlak Oregoński to jedne z wielu wydarzeń z nim związanych. Niezliczone przedstawienia na srebrnym ekranie doprowadziły do przeobrażenia ich wręcz w eposy narodowe, a szczególnie popularne w pierwszej połowie XX w. filmy często je romatyzowały. Historie opowiadające o amerykańskiej wytrwałości i procesie ujarzmiania zachodnich pustkowi, zakończone triumfem białego człowieka nad „dzikością”. W westernie, natura Zachodu pokazywana jest jako nietknięte przez zurbanizowany wschód piękno. To drugi ogród Eden, którego próby odnalezienia napędzają ekspansję w kierunku zachodu. DrogaOlbrzymów Rauola Walsha jest jednym z takich filmów. Młody traper Breck ma za zadanie poprowadzić karawanę osadników w kierunku Oregonu. Opowieść o epickiej skali, pokazująca niezłomność Amerykanów w celu odkrycia nowej ziemi obiecanej. W rzeczywistości jednak było to wyczerpujące przedsięwzięcie. Meek’s Cutoff Kelly Reichardt pokazuje prawdziwe realia takiej podróży. To bezlitosne, palące za dnia i mrożące nocą doświadczenie. Reżyserka izoluje swoich bohaterów, stopniowo osłabiając ich poczucie jedności w obliczu spalonych słońcem pustkowi. Nadzieja na znalezienie krainy Edenu, w obliczu kończących się zapasów szybko zostaje zastąpiona potrzebą znalezienia źródła czystej wody. I pragnieniem, które nigdy nie zostaje zaspokojone. Zachód nie był niebem – był piekłem, którego kolonizacja okraszona była niezliczonymi ofiarami.

W 1956 r. John Ford, człowiek uznawany za jednego z ojców gatunku westernu, tworzy swoje filmowe magnum opus. W  Poszukiwaczach, mimo pięknych kolorowych zdjęć ukazujących uroki monumentalnej Doliny Pomników czy zatrważających scen walki, w centrum naszej uwagi pozostaje to, jak prominentną rolę w fabule gra rasizm. Panują-

cym w XIX i XX w. w Ameryce przekonaniem było, że Indianie stanowią pozostałości zamierzchłej ery, a ich czas jako panów tej ziemi dawno już minął. Nic dziwnego, że u samych początków gatunku rola rdzennych mieszkańców była zazwyczaj ograniczana do stwarzających zagrożenie bezimiennych wojowników, uległych i gotowych do poświęceń kochanek czy obiektów mistycznej fascynacji nowo przybyłych osadników. Sam Ford nie jest tu bez winy. W  Dyliżansie, nieudana szarża Indian jest pretekstem do pokazania siły kowbojów. Dlatego też do dzisiaj intrygującym jest fakt, w jak jawny sposób reżyser w  Poszukiwaczach pokazuje rasizm głównego bohatera. Weteran wojny secesyjnej Ethan Edwards (w tej roli John Wayne, który dzięki dziesiątkom ról rewolwerowca, stał się twarzą gatunku) przedstawiony jest jako zdegenerowana wersja samotnego jeźdźca, który pod podszewką ideałów, kryje nienawistne skłonności. To człowiek skłócony ze sobą, niemogący odnaleźć swojego miejsca wśród innych ludzi. Jego fanatyczna krucjata odnalezienia porwanej przez Indian bratanicy nie jest umotywowana rycerskością, a wewnętrzną nienawiścią. Gdy okazuje się, że dziewczyna została jedną z nich i nie chce wrócić do cywilizacji, Ethan podejmuje próbę zabicia jej. Choć nie jest do końca pewne, w jakim stopniu świadomy tego zabiegu był Ford, tworząc Poszukiwaczy, postać Ethana stanowi dzisiaj ucieleśnienie rasistowskich sentymentów Ameryki, które doprowadziły do ludobójstwa Indian.

Nierozłącznym elementem westernu jest postać amerykańskiego Adama. To mit doskonałego mężczyzny, silnego fizycznie, preferującego naturę od cywilizacji. Bystry i znający lokalne zwyczaje, kochany przez kobiety, gardzący i sprzeciwiający się autorytetom. Samodzielny i samowystarczalny samotnik gotowy bronić niewinnych i uciśnionych przy pomocy swojego wiernego rewolweru. Kanon ten spopularyzowany został przez wczesną literaturę groszową (sprzedawane za niska cenę 10 centów krótkie opowiadania o przygodach na Dzikim Zacho-

dzie), a później film. W następstwie doprowadziło to do deifikacji i mitologizacji bohaterów tych historii, często będących prawdziwymi ludźmi. Pośród nich: Jesse James – notoryczny bandyta, który dzięki rabunkom banków i pociągów zyskał krajową sławę. Jego przygodom (tym prawdziwym i zmyślonym) poświęcone zostało ponad dwadzieścia pełnometrażowych filmów. Często przedstawiany jako Robin Hood z Południa, fikcyjny Jesse James stał się mityczną ikoną ucieleśniającą ideały, z którymi prawdziwy James nie miał nic wspólnego. Rewizji postaci, jak i samego mitu amerykańskiego Adama podjął się Andrew Dominik Zabójstwem Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Robert Ford to zafascynowany literaturą groszową oraz osobą Jamesa młody przestępca i najmłodszy członek bandy. Symbolizuje on amerykańskie społeczeństwo ślepo wpatrzone w mit, którego utożsamieniem jest Jesse. Film jednak stopniowo obnaża prawdziwy obraz złoczyńcy. James nie stroni od przemocy, nie okrada bogatych, by dzielić się łupem z biednymi, ale wszystkich, a jego rabunki nie są poparte żadną ideologią ani niechęcią do autorytetów. Ma żonę i dzieci, jednocześnie będąc nieobecnym i pasywnym ojcem w życiu swojej rodziny. Z czasem staje się coraz bardziej nieufny. W obawie o swoje życie, powoli popada w paranoję, która tylko napędza jego spiralę brutalności. Mimo ujrzenia prawdy o swoim idolu, Ford przez długi czas kurczowo trzyma się mitycznego wyobrażenia. Nawet po zabiciu go stopniowo zaczyna wracać do ponownego idealizowania Jamesa. Decyduje się wybrać proste kłamstwo niż skomplikowaną i zawiłą prawdę.

Western nie jest tylko kolejnym gatunkiem filmowym. To zbiór nadziei całego narodu, wartości nim kierujących, mitów tworzących jego tożsamość. To kulminacja kłamstw, dzięki którym osiągnął swą wielkość. Ale nawet pośród kłamstw można wyczytać prawdę, która stała za ich stworzeniem. 0

/ westerny FILM 22–23 TEKST:
MICHALAK
Marek Belka, Polski ekonomista i poltyk, Prezes Rady Ministrów w latach 2004-2005. Żonaty z Krystyną, ma dwójkę dzieci.
IGNACY

Zjedz mi płuco

Zwykło się mawiać jakkochatopoczeka. Nieważne jak długo, jeżeli prawdziwie kocha będzie czekać w nieskończoność. Gorzej, gdy kocha, ale na długie czekanie nie może sobie pozwolić. Mięso dość szybko zaczyna gnić. Wtedy – jeśli kocha – to zje. Rozszarpie płuco i będzie czerpać z tego dziką satysfakcję.

Było smaczne (uwaga: spoilery)

Z trudem przeciągnęli martwe ciało z salonu do łazienki. Niech tam zwłoki spokojnie wykrwawią się do końca. Dzięki zabiegowi zamiany wanny w brytfankę nie tracili w międzyczasie cennego, naturalnego sosu o wysokiej zawartości żelaza. Między nieudaną próbą gwałtu, usiłowaniem zabójstwa, faktycznym mordem (co prawda w obronie własnej, ale jednak mordem) a finałową sceną romantyzującą dosłowne konsumowanie miłości, głównej bohaterce wpadł do głowy pomysł wezwania pogotowia. Przecież w mieszkaniu był konający człowiek. Jak się później okazało – nawet dwóch. Spostrzegłszy jednak ogrom krwi rozmazanej po podłodze, łóżku i ścianach z pomysłu zrezygnowała i niczym przykładna, silna i niezależna kobieta, sama znalazła wyjście z patowej sytuacji – jednemu wyrwała serce, drugiemu zjadła płuco. Wszystko oczywiście… z miłości.

Człowiek

Jeżeli ten film miałby uczyć ludzi empatii, stopień owej edukacji byłby zbliżony do poziomu lekcji wychowania do życia w rodzinie prowadzonych w małomiasteczkowym liceum na piętrze -1 w sali bez okien. Przedmiot w założeniu ma uczyć młodych dorosłych o dojrzewaniu i zachodzących w tym okresie zmianach, ale – robiąc to nadzwyczaj nieudolnie – pokazuje nastolatkom, do jak bardzo zacofanego społeczeństwa zaraz trafią. Wymogi programowe poniekąd spełnione. Fakt, że nad wyraz pokrętną drogą jest nieistotny.

Podobnie sprawa się ma w przypadku nowego filmu Luki Guadagniana Do ostatniej kości Niby uczy empatii, ale niestety w stosunku do innej grupy społecznej, niż moglibyśmy tego oczekiwać. Główną bohaterką historii opowiadanej przez włoskiego reżysera jest Maren, w tej roli Taylor Russell. Dziewczyna to typowo nietypowa nastolatka. Z jednej strony boryka się z dojrzewaniem i szukaniem własnej tożsamości, z drugiej zaś ciągnie ją do jedzenia ludzkiego mięsa. W tym właśnie tkwi specyfika historii. Główną osią narracji jest kanibalizm. Wysunięty na pierwszy plan i stawiany na piedestale.

To zjadaczom człowieczych ciał w trakcie całego filmu mamy współczuć, z nimi się utożsamiać i ich sposób rozumowania próbować –najlepiej z sukcesem – zrozumieć.

Ciało

Maren przez cały film boryka się z wewnętrznymi demonami. Z jednej strony jeść musi, z drugiej nie może, z trzeciej nie powinna, a ogólnie rzecz ujmując, ona nawet tego mięsa jeść nie chce. Mięsno-ludzkie posiłki zaburzają jej własne poczucie bycia człowiekiem (ewentualnie bycia człowiekiem dobrym, złym przecież może być każdy). Finalnie więc na ekranie dostajemy dziewczynę niezwykle zdezorientowaną, która szuka swojego sposobu na poradzenie sobie z innością i dojrzewaniem. Chociaż mogłoby się wydawać, że z postacią Maren może utożsamić się większość pokolenia genZ, to jednak jej chęć spożywania społeczeństwa, mi przynajmniej nie pozwoliła na wytworzenie choćby najcieńszej nici porozumienia.

Mimo że nie mam nic przeciwko przedstawianiu kanibalizmu jako metafory bycia innym, tak romantyzowanie jedzenia ludzkiego mięsa uważam za czysty chwyt marketingowy. Kanibalizm? To się sprzeda. Jest wystarczająco szokujące i nieodstającemu od reszty gatunku – przedstawicieli teen drama – dodaje konieczną do kupienia biletu na seans szczyptę pikanterii. Gdyby pozbawić ten film wątku spożywania ludzi, pozostałby nam ckliwy melodramat o napalonej nastolatce, która, poznając nowego chłopaka, w drugim zdaniu rozmowy zapoznaje go ze swoją metryką, co by zagwarantować, że należy już do legalnej części społeczeństwa, a znajomość nie pachnie prokuraturą. Oczywiście, co typowe dla filmów o nastoletnich romansach, Maren zakochuje się w badboyu. Z tym, że w świecie z Doostatniejkości pierwiastek bad wybranka jej serca stanowi niepohamowana miłość do wgryzania się w ludzkie ciała. Lee, bo tak na imię ma jej luby, jest postacią zdecydowanie bardziej pogodzoną ze swoim losem i niecodziennym gustem żywieniowym od Maren. Timothée Chalamet zagrał Lee dość dobrze: kilka razy zdjął koszulkę, miał zmierzwione niechlujnie włosy i mówił ze zblazowaną manierą. Czy jednak oferował widzom coś więcej niż niekiedy nagi tors? Mimo zawiłej historii rodzinnej on sam pozostał miałki. Przystojny, ale wciąż, delikatnie mówiąc, nijaki.

Zwłoki

W uniwersum Guadagniana „zjadacze” przedstawieni są jak niezrozumiani, którym należy współczuć, zupełnie przymykając oczy na to, jakim kosztem są uciśnieni. Ceną ich społecznego wykluczenia stanowi każdorazowe zjedzenie mniej lub

bardziej losowego elementu społeczeństwa, w którym żyją w danym momencie. Warto zwrócić uwagę na ciągłą ucieczkę i zmiany miejsc zamieszkania spowodowane może wstydem, może koniecznością (przypadek ojca Maren), a może zwykłą niemożnością znalezienia swojego miejsca na ziemi. Niewykluczone, że zawsze chodzi o kompilację wszystkich wskazanych elementów, którą tylko potęguje fakt, że tak naprawdę cały problem powstaje wyłącznie za sprawą ich własnych decyzji. Za każdym razem to właśnie ich zachowanie (konkretny czyn, nie osobowość) przyczynia się do późniejszego postrzegania ich w roli wyrzutków społeczeństwa. Czy rozgrzeszanie morderstw sprostowaniem tacy się urodziliśmy jest jakimkolwiek wytłumaczeniem? Bynajmniej mnie nie przekonuje do sympatyzowania ze „zjadaczami”, którzy nawet nie będąc kanibalami, nie należeliby do bohaterów, z którymi da się utożsamić i którym da się kibicować. Jednowymiarowość i niezwykle płaska struktura postaci nie przekonuje. W trakcie całego seansu zarówno Maren, jak i Lee odkrywają swoje tajemnice, jednak mimo tego pozostają dwójką nie najlepiej napisanych protagonistów, na których co prawda patrzy się wyjątkowo przyjemnie, bo to w końcu Timothée Chalamet. Jednak bez niego, pięknych krajobrazów i muzyki stanowiącej tło do wydarzeń filmu drogi, miałby on do zaoferowania tylko ponad dwie, z trudem wysiedziane na sali kinowej, godziny. Chociaż w tego rodzaju filmach, jak i w życiu, nie cel, a właśnie podróż jest najważniejsza, elementy tej wędrówki mogłyby mieć jakieś znaczenie dla fabuły. Mowa oczywiście o znaczeniu istotnym, a nie dwóch dopisanych postaciach (matka Maren i Sally) tylko na potrzeby dodania kilku jumpscare’ów, żeby ożywić zdrętwiałego widza, zmuszonego do patrzenia na zmierzające donikąd wątki i postacie, a co gorsza nietrafiające na finałową metę próby poszukiwań własnego „ja” przez głównych bohaterów.

Obiad

Czy było warto? Oczywiście. Gdyby nie Do ostatniej kości, nigdy nie zadałabym sobie pytania, dlaczego kanibale, mimo rozwoju cywilizacji i odkrycia ognia, a nawet kuchenki czy piekarnika, nadal jedzą surowe, z podłogi i bez sztućców. Obiad to obiad, a jedzenie – jakie by nie było – należy celebrować, a nie rozmazywać krwisty sos po całej twarzy i koszulce, a później udawać jak małe dziecko umazane czekoladą, że do niczego nie doszło. Jako świadoma widzka nie dałam się nabrać i dlatego zawczasu życzę wszystkim smacznego seansu. 0

TEKST: ZUZANNA ŁUBIŃSKA

styczeń–luty 2023 FILM do ostatniej kości /

Mgła nad Busan

Dla wszystkich osób choć trochę zainteresowanych kinem Azji Wschodniej, premiera nowego pełnego metrażu Park Chan-wooka to święto. Jest on bowiem reżyserem, który dzięki swojej konsekwentnej zdolności do dostarczania wszechstronnie uznanych dzieł zdołał już ugruntować swoją pozycję jako wysoce ceniony twórca filmowy, którego utwory znalazły się w kanonie wschodnioazjatyckiego kina. Po sukcesie na zeszłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie zdobył nagrodę za najlepszą reżyserię, Podejrzana jako pierwszy film w jego dorobku otrzymał możliwość reprezentowania Korei Południowej jako kandydat do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy.

Południowokoreański twórca osiągnął swój pierwszy ogólnoświatowy sukces komercyjny dzięki Trylogii Zemsty, na którą składają się filmy takie jak Pan Zemsta (2002), Pani Zemsta (2005) oraz szczególnie uznany przez krytykę i publiczność Oldboy (2003). Jego twórczość głęboko zakorzeniona jest w szeroko pojętym thrillerze i melodramacie, opierającym się na zawiłej narracji pełnej fabularnych twistów, wielowymiarowych postaci i starannie skomponowanych intryg. Można stwierdzić, że filmy Parka do pewnego stopnia stanowią oddzielny gatunek, będący zgrabnym połączeniem elementów charakterystycznych dla kina azjatyckiego z amerykańskimi i europejskimi wpływami. Eksplorowana przez niego mroczna tematyka znajduje oddanie także w warstwie wizualnej, która charakteryzuje się m.in. wygaszoną kolorystyką, obskurnymi sceneriami oraz licznymi rozedrganymi ujęciami prowadzonymi z ręcznej kamery.

Dla zaznajomionych z wcześniejszą twórczością południowokoreańskiego mistrza, jego najnowszy film może wydać się w pewien sposób powściągliwy. Brakuje w nim bowiem mocnych stymulantów w postaci surowych scen pełnych przemocy i erotyzmu, a eksplorowanie ciemniejszych zakątków ludzkiej psychiki wydaje się trochę mniej ważnym elemen-

tem. Pomimo to w  Podejrzanej podobnie jak w innych dziełach reżysera jeden z głównych przedmiotów jego zainteresowania wciąż stanowi aspekt dwoistości. W  Trylogii służy do przedstawienia wielowarstwowej natury zemsty, która w rezultacie doprowadza obie strony do upadku. Dualizm w  Podejrzanej zauważalny jest nawet w najdrobniejszych szczegółach. Czy są to odmienne narodowości protagonistów, czy nawet tapeta w mieszkaniu bohaterki, która z oddali wygląda, jakby przedstawiała wiele ośnieżonych górskich szczytów, z bliska podobnych zaś do wzburzonego morza. Wypowiadane w pewnym momencie przez bohaterkę słowa pochodzące z dialogów konfucjańskich: Ci, którzy są mądrzy, kochają wodę. Ci, którzy są wielkoduszni, kochają góry, stanowią myśl wyrażającą tę dwoistość, którą jednocześnie można zinterpretować jako metaforę dwójki protagonistów.

Reżyser zainspirowany skandynawskimi powieściami kryminalnymi z lat 60. na pierwszym planie umieszcza doświadczonego, zmęczonego życiem detektywa imieniem Hae-jun, któremu powierzone zostało śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci wspinacza górskiego. Tytułową podejrzaną jest zaś żona zmarłego Seo-rae – pochodząca z Chin opiekunka dla osób starszych. Wraz z postępującym śledztwem dostrzegamy jak obiekcje Hae-juna przeradzają się w cieka-

wość, a ta szybko ewoluuje w obsesję. Obsesję z gatunku niezdrowych, od samego początku skazanych na katastrofę.

Park, podobnie jak uwielbiany przez niego Alfred Hitchcock w swoim Zawrocie Głowy, postanowił podzielić swój film na dwie części. Pomiędzy nimi następuje przeskok o trzynaście miesięcy, co powoduje, że w drugiej części zastajemy bohaterów znajdujących się w innych miejscach swojego życia. Zniszczony mężczyzna ponownie napotyka zawczasu ważną dla niego kobietę, która stała się już praktycznie nieznaną mu osobą. Nam również może wydać się inna, gdyż w drugiej części reżyser stara się zmienić środek ciężkości, odchodząc od przedstawiania postaci Seo-rae jako obiektu męskich obserwacji. Daje więcej przestrzeni na rozwinięcie jej historii, a także wyjście poza archetyp femme fatale i odwrócenie go, by sama mogła okazać się obserwatorką.

Jednocześnie druga część uwydatnia wady Podejrzanej. Mnogość fabularnych twistów powoduje, że film potrafi stracić swój rytm. W rezultacie, nadążenie za narracją staje się trudne, co powoduje, że tak ważne dla Parka detale mogą z łatwością umknąć uwadze zmęczonego i zdezorientowanego widza. To zarazem utrudnia głębsze wczucie się w burzliwą relację bohaterów. Również postaci drugoplanowe, które w poprzednich dziełach reżysera sprawiały wrażenie starannie skonstruowanych i wyrazistych, tu zostały z tego odarte.

Swoje narracyjne niedoskonałości Podejrzana rekompensuje warstwą techniczną. Widoczne tu rozwiązania montażowe wydają się skrojone tak, by odzwierciedlać percepcję bohaterów w danym momencie akcji. Skutkuje to wieloma szybkimi i chaotycznymi ruchami kamery, nagłymi zbliżeniami, cięciami czy match cuts. Stają się także idealnym przewodnikiem humoru, który obecny jest tu w wielu miejscach. W rezultacie całość wydaje się nadzwyczajnie żywa. 0

Podejrzana(reż.:ParkChan-wook)

TEKST: MATEUSZ PASTOR

/ recenzja FILM 24–25

Pycha kroczy przed upadkiem

Zrozumieć fenomen Tár , to znaczy pewną hierarchię wartości. Dosłownie – uznać wyższość danej postaci nad absolutnie wszystkim. Tytuł filmu nie jest przypadkowy. Bez Lydii Tár nic w tym filmie nie ma znaczenia. Zupełnie jak dyrygent orkiestry – bez niego muzyka nie zagra.

Nie trzeba wierzyć na słowo, słysząc o wielkości tytułowej bohaterki. Rozmówca w ramach wstępu do wywiadu z początku filmu, opisuje jej dokonania w świecie muzyki klasycznej. Powiedzieć, że są co najmniej imponujące, to jak nic nie powiedzieć. Powoli stawia swój spiżowy pomnik w panteonie muzyki klasycznej – będąc naczelną kompozytorką berlińskiej filharmonii czy laureatką najważniejszych nagród filmowych za skomponowaną przez nią ścieżkę dźwiękową. W środku chwalącego opisu nagle następuje brutalne zderzenie ze ścianą. Widzimy, że gdzieś w środku sali asystentka kompozytorki bezdźwięcznie rusza ustami idealnie w rytm zdań wypowiadanych przez mężczyznę. Cały wstęp okazuje się być zatem wcześniej zredagowany –najpewniej przez samą zainteresowaną.

Podczas rozmowy biją od niej niesłychana elokwencja i charyzma. Opowiada o abstrakcyjnych motywach swej twórczej pracy w taki sposób, że słuchanie jej to sama przyjemność, mimo trudności zagadnienia. Żywa gestykulacja okraszona wyuczonymi zachowaniami przykrywa jednak stres, odwracając od niego uwagę publiczności.

Wywiad ten jest zatem kluczowy, ponieważ nadaje kierunek, z jakim będzie podążać reszta produkcji. Pod monumentalnością pięknej fasady kryje się zupełnie człowiecze wnętrze.

Portret kobiety z marmuru

W istocie, jest to prawie trzygodzinny portret psychologiczny kobiety z pozoru absolutnej. Lydia Tár jawi się jako półbóstwo. Supergwiazda w swojej niszy, której jestestwo i styl bycia przebijają się, do uwagi odbiorcy masowego. Czuć od niej aurę wielkości, być może zakrawającej o samouwielbienie. Jest w tej kwestii na tyle roztropna, że nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku – zupełnie jakby została tak wychowana. W końcu mieszka w brutalistycznie wykończonym domu, gdzie aż czuć pieniądze wydane na drogie meble i pracę projektantów wnętrz. Po Berlinie przemieszcza się pięknym (i drogim) porsche. Nic w tym nie jest bez znaczenia, absolutnie. Cały anturaż, w połączeniu z kreacją wizerunku samej siebie, tworzy pozornie nienaruszalną bańkę, w której kobieta zamknęła się z rodziną.

To, że ten film trwa trzy godziny ma znaczenie. Widz ma w tym czasie za zadanie „wejść do głowy bohaterki” – odkryć, co takiego ukrywa pod starannie uszytą maską.

Co zaskakujące, rezultat poszukiwań nie jest z góry określony. Czy okaże się ona człowiekiem z fascynującym wnętrzem, czy budzącym odrazę potworem – pozostawione jest to do oceny publiczności. Można wyszukać pewną tendencyjność w opowieści, szczególnie w zakończeniu. Wyciągnąć można wspólny dla wszystkich rozważań wniosek, że nie jest ona świętą, ale pamiętajcie –nie wszystko tu jest czarno-białe.

Ta misterna kreacja przybrała formę Cate Blanchett. Jej grę rozpatrywać należy w dwóch aspektach. Pierwszy to faktyczne umiejętności aktorskie. W mojej opinii nie trzeba rozpisywać się, jak świetnie postać Tár jest zagrana. Niech potwierdzeniem będzie fakt, że pani Blanchett nagrodzona została na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji Pucharem Volpiego. Druga kwestia to wygląd fizyczny – zimne oblicze ubogacane o sztuczne uśmiechy, idealnie współgra z zamysłem stojącym za kompozytorką. Niejednoznaczna dystynkcja, pasja malująca się na twarzy, przykryta pogarda do ludzi według niej „gorszych”, szczera troska wobec córki swojej partnerki. Być może właśnie mimika jest głównym czynnikiem motywującym uznanie jej za potwora lub wielkiego człowieka. Na to wszystko mam jedną reakcję –Och, jaka ona jest wielka!

Nieważne co, poszedłbym na jej koncert Mówiąc o przesłaniu, wypada wspomnieć o kilku jego formach. Podczas gdy trwa dekonstrukcja bohaterki, przewija się ważny motyw kultury wykluczenia. Europejska tendencja do „rozliczania” twórców z ich prywatnego życia w kontekście pracy artystycznej jest tutaj nad wyraz silna. Jakby chciano zakomunikować, że wraz z wielkością rodzi się wielka odpowiedzialność i wyzbycie się części siebie jako osoby prywatnej. Łączy się to z problemem współczesnej etyki pracy, a także socjologicznym spojrzeniem na tych u samej góry łańcucha pokarmowego. Jednym słowem – dzieje się. Przyjemnie jest wyłapywać te smaczki porozstawiane w kątach. Konwenanse wynikające z niej stale towarzyszą bohaterce, których nijak nie może pomijać, chcąc zostać na swoim poziomie klasowym, a także dotrzymać kroku swojej wizji samej siebie.

Biorąc wszystko to pod uwagę, można stwierdzić, że Tár to thriller, gdzie najwięcej siedzi w głowach. Bardzo angażujący – oglądanie bohaterki przy pracy to piękne doświadczenie, choć nawet w tym można sporo wyczytać. Co ważne, trudno mówić tu o przebodźcowaniu. Film zostawia dużo przestrzeni na kontemplację i jednocześnie ci bardziej spragnieni poszlak nie wyjdą z seansu głodni. Dzięki misterności w kreacji scenariusza jest to dzieło wyszukane – jak sama Lydia Tár. 0

TEKST: IGOR OSIŃSKI

Tar(reż.:ToddField)

styczeń–luty 2023 FILM recenzja /

Transilvania Shorts 2022relacja

Transilvania Shorts 2022 jest na pewno jednym z ciekawszych festiwali filmów krótkometrażowych, które miały miejsce w Europie Wschodniej w ubiegłym roku. Dobór dzieł i motywów, które poruszyli autorzy był naprawdę imponujący. Zróżnicowana tematyka była tu zdecydowanym atutem – od cięższych, narodowych tematów, po lżejsze formy humorystyczne i komediowe. Dodatkowo odbył się również przekrój filmów animowanych. Między 11. a 13. listopada w Cluj Napoce można było zapoznać się m.in. z dziełami europejskich i azjatyckich twórców. Sama atmosfera festiwalu – prezentacja w kinie z lat 20. XX w., podczas gdy widzowie wyglądali dosyć awangardowo – przypominała klimat naszego kina Muranów. Najciekawszy tytuł fabularny to zdecydowanie film 1978 w reżyserii Hamzy Bangasha, który przedstawia kulisy rewolucji religijnej w Pakistanie z punktu widzenia muzyka rockowego, wychowującego młodszego brata po śmierci ich matki. Dzieło może szczególnie zaciekawić Europejczyków, ponieważ procesy zachodzące w świecie islamu nie są tu przedstawione w ujęciu globalnym, ale w mikroskali ukazującej wyrzeczenia zwykłych ludzi. Również film Shakira Noemie Marlant zostawia ślad w pamięci, ponieważ ukazuje Paryż z perspektywy zamieszkujących ulice cyganów, odzierając go z romantycznej wizji miasta zakochanych, stawiając w centrum pytanie o obojętność wobec mniejszości i osób poza nawiasem społeczeństwa. BalonJeremy’ego Merrifielda to natomiast film, w którym nastolatek dręczony w szkole postanawia przeciwstawić się swoim prześladowcom. Każdy, kto z trudem przeżył wiek dojrzewania, odnajdzie w nim odrobinę satysfakcji. Zdumiewać może scena, w której ukazany zostaje proces przygotowania uczniów na strzelaninę, co jest rzeczą absolutnie niezrozumiałą dla kogoś, kto nigdy nie znajdował się w obliczu tego typu zagrożenia jako sytuacji codziennej.

Najbardziej zapadającym w pamięć filmem animowanym okazał się natomiast Your Bad Animals Ido Shapira oraz Amita Cohena, który przedstawia trudną relację matki i dorastającej córki w kontekście pierwszych doświadczeń seksualnych tej drugiej. Fakt,

Magia spektaklu na ekranach kin

Hybryda spektaklu teatralnego i pełnometrażowego filmu – zakładka „wydarzenia” na stronie Multikina kryje w sobie teatr, operę i balet. Na wyciągnięcie ręki z najsłynniejszych europejskich scen teatralnych. Skorzystacie?

W grudniu miałam okazję wybrać się na dwie retransmisje do Multikina – spektakl teatralny StraightLineCrazyprodukcji Bridge Theatre in London oraz balet DziadekdoorzechówRoyal Opera House. Obie ekranizacje zostały przygotowane specjalnie dla widzów kin na całym świecie. Ten niesamowicie skomplikowany produkt, jakim jest wystawienie spektaklu teatralnego czy opery na dużym ekranie ma jasno postawiony cel – zachwycić widza przemyślaną reżyserią, dokładnie wykreowaną grą aktorską czy widowiskowo ułożoną choreografią.

Mając do wyboru transmisje z najlepszych teatrów i oper na świecie, warto się zastanowić, co reprezentuje sobą takie widowisko. Czy jest to wciąż spektakl, czy zręcznie wykonany montaż z jednym podejściem przy każdej scenie?

W Polsce dystrybutorem transmisji jest Nażywow kinach, które współpracuje głównie z Multikinem. Cena za bilet waha się od 40 do 60 zł. Wśród dostępnych tytułów możemy znaleźć nagrania z The Metropolitan Opera, Teatru Bolszoj, National Theatre, Comédie-Française czy Berliner Philharmoniker. Zazwyczaj większe widowisko teatralne można obejrzeć raz w miesiącu – na rok 2023 zapowiedziane zostały już Henryk V z Kitem Haringtonem w tytułowej roli, Mewa Antona Czechowa z Emilią Clarke czy komedia Shakespreare’a Wiele hałasu o nic. Oferta jest niezwykle bogata: teatr, opera, balet, wystawy malarstwa, koncerty.

Co przede wszystkim przyciąga widzów do kin na transmisje? W moim przypadku były to albo świetna obsada, albo brak danej pozycji w programach kulturalnej Warszawy. Gdyby jednak zastanowić się głębiej, to na pewno ma znaczenie dostępność kin w każdym mieście lub wizualne przygotowanie danej sztuki. Sala kinowa jest przystosowana do tego, aby nie było miejsc „lepszych” lub „gorszych”, każdy widzi dokładnie to, co uchwyci kamera. Odnosząc to do transmisji z teatru, doceniamy w scenach momenty, gdzie scenariusz przybiera na tempie, a emocje zaczynają sięgać zenitu. Na ekranie widzimy każdą najmniejszą emocję

1978(reż.:HamzaBangash)

że jest to hipnotyczna animacja rysunkowa nie powoduje, że obraz traci cokolwiek z realizmu życia. Boxbalet Antona Dyakova zachwyca natomiast kontrastem głównych bohaterów, którzy zostają ukazani w realiach sowieckiego systemu i zmierzają się z trudnościami, które napotykają na ścieżkach swojej kariery. Jest to smutny i jednocześnie zabawny obraz totalitarnego systemu, który wystawia na próbę najtwardsze charaktery – baletnicy oraz boksera, którzy nie mogą obyć się bez siebie.

Warto dodatkowo wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie festiwalu – klamrze, jaką jest ukazanie na nim trudności, z jakimi mierzą się wszyscy bohaterowie w jakże odmiennych realiach kulturowych – walka o lepsze jutro, sprawiedliwością i bliskością w wielorakich relacjach. Fakt, że każdy człowiek konfrontuje się ze swoimi problemami, które niekoniecznie zawsze są wynikiem jego własnych decyzji, to istotne memento na nowy rok 2023. 7. edycja Transilvania Shorts w 2022 r. zdecydowanie klasyfikuje się do festiwali na iście światowym poziomie.

TEKST: GABRIELA MILCZAREK

wykreowaną przez aktora lub najdrobniejszy ruch sceniczny. Dzięki temu szanse, że nie odczujemy dramaturgii pewnej sceny spadają do zera i możemy w pełni podziwiać kunszt aktorski bohatera sztuki.

Z drugiej strony brakuje tego blichtru, którego zwykle oczekujemy przy wyjściu do teatru czy opery. Co z tego, że widzimy każdy detal dokładnie przygotowanej scenografii oraz słyszymy zmieniający się tembr głosu aktora w pełnej emocji scenie, jeśli mamy na sobie zwykłe jeansy, ktoś obok nas je popcorn, a w przerwie nie przespacerujemy się po foyer z lampką szampana w dłoni. Te wszystkie elementy składają się na jedyne w swoim rodzaju doświadczenie kultury wysokiej. Kto więc wpadł na pomysł, aby z tego wszystkiego zrezygnować? Czy jest to pozostałość po pandemii, przez którą koncerty (jeśli w ogóle) odbywały się bez widowni, a sztuki teatralne były udostępniane dla szerokiej publiczności, np. na platformie YouTube (np. Frankenstein z Benedictem Cumberbatchem zarejestrowany w ramach cyklu National Theatre at Home). Otóż nie, na takie retransmisje można było wybrać się jeszcze na długo przed pandemią. Wraz z obniżoną ceną, dobrowolnie rezygnujemy z rytuału, jakim jest wyjście do teatru bądź opery, natomiast zyskujemy możliwość usłyszenia Arii Królowej Nocy z Opery Metropolitańskiej w Nowym Jorku. Brzmi jak uczciwa wymiana.

TEKST: ZUZANNA DWOJAK

Frankenstein(reż.:DannyBoyleiTimVanSomeren)

26–27 / relacje FILM

Youtube’owy underground

Pośród tysięcy gitarowych youtuberów przynajmniej kilku jest wartych uwagi nie tylko ze względu na treść swoich

filmików, lecz także muzykę, którą tworzą lub produkują. Takim twórcą jest Eric Haugen.

TEKST: FRANCISZEK POKORA

Absolwent owianej legendą Berklee College of Music, nauczyciel gitary, entuzjasta twórczości Toma Waitsa i Jimiego Hendrixa, muzyk studyjny, okazjonalnie sceniczny, prowadzi youtube’owy kanał Eric Haugen Guitar (155 tys. subskrybentów). Żyje w Karolinie Północnej, utrzymuje się z udzielania prywatnych lekcji gry na gitarze, sprzedaży opracowań utworów i kursów oraz z dobrowolnych wpłat swoich widzów, ponieważ, jak sam mówi, jest przeciwnikiem reklam w przestrzeni youtube’owej. Na Instagramie opisuje siebie jako człowieka ciekawego otaczającego go świata: I like to walk around and notice things. Jego filmy skierowane są do średniozaawansowanych gitarzystów. Amerykanin używa fachowej nomenklatury i choć tłumaczy zagadnienia bardzo spokojnie, ich oglądanie wymaga pewnego obycia zarówno z instrumentem, jak i przynajmniej podstawową teorią. W związku z powyższym grupa odbiorców jest niewielka. Podobnie jest z jego utworami. Najprawdopodobniej słuchają ich głównie jego widzowie.

Wydawałoby się, że youtuber taki jak Haugen grania umie tylko uczyć – w myśl zasady kto umie, ten robi, kto nie umie, ten uczy, a kto nie umie uczyć, szkoli nauczycieli. W przypadku internetowych twórców nie zawsze jest to prawdą. Muzyka Haugena jest bardzo przemyślana,

źródło: Instagram

miesza kilka stylów, nie jest szkolna. Łącząca bluesa i garage rocka epka Runes to 20 minut z mocno chropowatym dźwiękiem gitary oraz niskimi tonami innych instrumentów połączonych z chórkami. Czasem ma się wrażenie, jakby słuchało się bluesa z delty Missisipi, nagranego na przełomie lat 90. i 00. w Detroit. Fani Jacka White’a, White Stripes i The Go będą usatysfakcjonowani. Debiutancki, pełnowymiarowy album Bundle Up to z kolei hołd złożony amerykańskiemu graniu – jest żwawo i gitarowo, bywa wesoło i skocznie, a czasem mrocznie. Jednocześnie z tyłu głowy ma się uczucie przemierzania amerykańskiej autostrady. Oba wydania muzycznie się bronią, są ciekawe, niebanalne. Mają swój styl, a liczne

inspiracje nie przykrywają oryginalnych pomysłów. Tym lepiej – pojęcie stylu zanika w erze powtarzalnej produkcji muzycznej.

To świetne, że YouTube i inne media społecznościowe wykreowały przestrzeń dla niewielkich – z punktu widzenia machiny, jaką jest dzisiejszy rynek muzyczny – twórców. Nie trzeba mieć światowej sławy, by tworzyć dobrą sztukę. Gdyby tak było, nie powstałyby bohemy, a sformułowanie underground byłoby pejoratywne. YouTube zbudował swój mały, intymny, muzyczny świat, a jego częścią są między innymi nauczyciele grania na instrumentach, którzy nagrywają własną, nierzadko wyróżniającą się w swojej niszy twórczość, niekoniecznie skierowaną do szerszej publiczności. Jednak wartą uwagi i poświęcenia kilku minut surfowania po Internecie.

Haugen jest przykładem takiego właśnie artysty – z własnym ciekawym pomysłem, choć skierowanym do wąskiego grona. W końcu jest tylko nauczycielem gitary z Chapel Hill, który wcale nie zarabia kroci. Zdaje mu się to w ogóle nie przeszkadzać. Zdanie, którym kończy każdy film, idealnie oddaje jego nastawienie do swoich słuchaczy i pracy: Be excellent to each other, that includes yourself. Happy Friday, eat pizza! 0

muzyczne nisze na YouTube / styczeń–luty 2023
Panie Ye, nieeee!

Blask kryształowej kuli

8 marca w progach warszawskiej Pragi Centrum odbędzie się koncert Sophie Ellis-Bextor. Artystka ta, mimo 43 lat na karku i piątki dzieci w domu, wciąż jak mało kto potrafi wnieść ze sobą na scenę blichtr i grację, stąpając jednocześnie twardo po ziemi i utrzymując bliski kontakt z fanami. Skąd wzięła się filigranowa Sophie i co czyni jej twórczość wyjątkową?

TEKST: KACPER RZEŃCA

Sophie Ellis-Bextor od urodzenia była predestynowana do zostania gwiazdą show-biznesu, będąc córką znanej Brytyjczykom z telewizyjnego show dla dzieci Blue Peter aktorki Janet Ellis i reżysera Robina Bextora. Już w 1996 r., w wieku 17 lat, odniosła pierwszy sukces muzyczny jako wokalistka alt-rockowego zespołu theaudience, którego dwa single I Know Enough (I Don’t Get Enough) i  A Pessimist Is Never Dissapointed z ich debiutanckiego self-titled weszły na listę UK Singles Top 40. Już na tym etapie, mimo alternatywnego anturażu, objawiły się dwie cechy Sophie, które pozostaną jej znakami rozpoznawczymi do dzisiaj. Pierwszą jest wyjątkowy wokal, na który składają się: niski, altowy ton głosu (przechodzący jednak często w wyższe rejestry), wyraźnie słyszalny w wymowie brytyjski akcent oraz stonowana, raczej zdystansowana ekspresja, dające wszystkie razem poczucie pewnej wykwintności i obcowania z prawdziwą muzyczną księżną. Innym wyróżnikiem artystki jest jej specyficzna, przywodząca na myśl porcelanową lalkę uroda, obok której nie można było przejść obojętnie, a którą piosenkarka bardzo umiejętnie wykorzystywała w tworzeniu swojego późniejszego wizerunku.

Wszyscy chcemy być księżniczkami

W przeciwieństwie do wielu dzisiejszych artystów indie, Sophie nie próbowała jednak nigdy ukrywać ani swojego branżowego pochodzenia, ani pragnienia bycia gwiazdą pop. Po tym, jak theaudience rozpadło się krótko po wydaniu debiutu, pomocną dłoń w realizacji tego marzenia wyciągnął do niej włoski producent house’u Spiller. Nagrany wspólnie w 2000 r. singiel Groovejet (If This Ain’t Love) można uznać za zapowiedź popularnego w początkach lat 00. brzmienia  nu-disco, z jego groove’owym bitem opartym na samplu z „sewentisowego” disco, wzbo-

gaconym o partie smyczkowe (a nawet harfowe) i elegancki wokal Sophie. Utwór okazał się wielkim sukcesem, zdobywając szczyt brytyjskiej listy przebojów i zostawiając w tyle debiutancki singiel w solowej karierze Victorii Beckham Out of Your Mind. Ellis-Bextor z łatwością odnalazła się w statusie gwiazdy, umiejętnie rozgrywając w mediach rywalizację z byłą Posh Spice oraz skupiając uwagę zarówno na swoim przeboju, jak i samej sobie. Artystka nie spoczęła na laurach i postanowiła szybko przekuć sukces Groovejet w solową karierę. W 2002 r. wydała debiutancki album Read My Lips (zawierającym m.in. singiel Murder on the Dancefloor), który mimo mieszanego odbioru krytyków (który zresztą będzie towarzyszył Sophie przez całą karierę) dla mnie osobiście pozostaje – obok Fever Kylie Minogue –jedną z najlepszych płyt tamtego „glamourowego”, inspirowanego disco popu z początku XXI w. Krążek jest wypełniony po brzegi brzmieniem pozytywnym i słonecznym z jednej, a zdystansowanym i eleganckim z drugiej strony, które natychmiastowo przenosi naszą wyobraźnię na parkiet z błyszczącą kulą obracającą się nad naszymi głowami. Ellis-Bextor kontynuowała ten kierunek muzyczny na dwóch następnych albumach, co pomogło jej zdobyć wierne grono fanów, szczególnie wśród społeczności LGBTQ+ oraz, co może być nieco bardziej zaskakujące, w Rosji.

Disco to nie wszystko

Pewną zmianę w jej twórczości przyniosła płyta Make a Scene, na której artystka postanowiła „uwspółcześnić” swoją muzykę, wpisując ją w dominujące wówczas trendy EDM-owe, m.in. poprzez współpracę z Arminem van Buurenem. Niestety, z perspektywy czasu jest to krążek, który paradoksalnie zestarzał się najgorzej – o ile disco przeżywa ostatnio kolejny renesans w postaci m.in. płyt Disco Kylie Minogue i  Future Nostal-

gia Dui Lipy, o tyle muzyka klubowa z przełomu lat 00. i 10. trąci dzisiaj nieco myszką i nie wydaje się, żeby w najbliższym czasie miała szanse na ponowne docenienie. Następne dwa albumy, Wanderlust i Familia to kolejny zwrot w karierze artystki, która postanowiła zostawić za sobą dyskotekowy parkiet i stworzyć bardziej spokojne, kameralne kompozycje. Ten kierunek w twórczości Sophie ma swoich zwolenników i przyniósł jej kolejne komercyjne sukcesy. Zasadną wydaje się jednak krytyka wskazująca, że o ile jej beznamiętny, zdystansowany wokal stanowił dobry kontrapunkt dla szybkich melodii tanecznych, w bardziej wyważonych okolicznościach muzycznych staje się niestety trochę nudny.

Ostatnie projekty wokalistki wskazują, że wraca ona do swoich dyskotekowych korzeni. Najpierw w okresie pandemii pozwalała poczuć zamkniętym w lockdownach fanom trochę kolorowego blichtru dzięki cyklicznym streamom na swoim profilu na Instagramie pod hasłem „Kitchen Disco”, czego zwieńczeniem było wydanie pod koniec 2020 r. składanki best of (swoją drogą symptomatyczne jest, że z dwóch ostatnich albumów trafiły na nią raczej te bardziej dynamiczne piosenki, jak np. Come with Us czy Wild Forever), wzbogacone dodatkowo o kilka mocno zanurzonych w estetyce disco coverów utworów takich jak Crying at the Discotheque Alcazar czy True Faith New Order. Powrót na dobre do muzyki klubowej zwiastuje również jej wydany w 2022 r. singiel Hypnotized . Obecnie Sophie jest w trakcie trasy koncertowej pod szyldem „Kitchen Disco Tour”, w ramach której zagości w marcu w Warszawie. Powinien to być punkt obowiązkowy kalendarza koncertowego każdego miłośnika rozświetlonej, porywającej do tańca muzyki spod znaku kryształowej kuli. W końcu niecodziennie naszą stolicę odwiedza prawdziwa księżna… 0

/ zapowiedź koncertu Sophie Ellis-Bextor
28–29
źródło: Cambridge Corn Exchange

Najwolniej

5 listopada 2022 r. odeszła Mimi Parker, współzałożycielka, wokalistka i perkusistka amerykańskiej grupy Low. Muzyczny świat pogrążył się w smutku, kondolencje nadchodziły z różnych stron, a niektórzy zdali sobie sprawę, że w ten sposób zakończył się pewien niezwykle wpływowy etap w historii muzyki popularnej.

TEKST: JACEK WNOROWSKI

Chociaż śmierć Mimi była druzgocąca, raczej nie można jej określić mianem niespodziewanej. Artystka dwa lata temu otrzymała diagnozę: rak jajnika. Mimo to dalej koncertowała. Jej stan pogorszył się stosunkowo niedawno, komunikaty płynące z otoczenia nie napawały optymizmem. Ostatecznie doszło do najgorszego. Nina Corcoran z serwisu Pitchfork napisała potem, że Mimi była aniołem stróżem indie rocka. Chociaż w wielu przypadkach takie określenie stanowiłoby przesadę, do wokalistki Low pasuje ono idealnie.

Cichy bunt

Mimi Parker dołączyła do Alana Sparhawka i Johna Nicholsa (którego wkrótce potem zastąpił Zak Sally) niedługo po powstaniu Low, gdy każde z nich było jeszcze w liceum. Już rok później, w 1994 r., trio wydało swój debiutancki album, zatytułowany I Could Live in Hope. Jego brzmienie nie przystawało do ówczesnych realiów. W dobie głośnych gitarowych aktów spod szyldu alternatywnego rocka i grunge’u, Low zaprezentowali coś odwrotnego: powolne dźwięki, odgrywane z powagą i namaszczeniem, bez pośpiechu. Pędzle zamiast pałeczek perkusyjnych, pojedyncze pociągnięcia za struny w miejsce riffów, rozbrzmiewający echem medytacyjny wokal dystansujący się od krzyków i wrzasków. Nie chodziło jednak o całkowite wyzbycie się dynamiki, a raczej o inne budowanie narracji. Gitary wciąż znajdowały się na piedestale i potrafiły pokazać pazur, jednak w sposób zupełnie inny, niż miało to miejsce w ówczesnym głównym nurcie.

W tej muzyce zaszyty był bardzo wyraźny bunt. Chociaż wyrażany bez słowa, dawał się łatwo wyczytać z kompozycji utworów. Low nie pierwsi robili wszystko na opak. Przed nimi Galaxie 500 zanurzali miarowe tempo w rozmarzonej bryzie gitar, a Red House Painters wykorzystywali niespieszne podejście do grania w celu rozwijania warstwy lirycznej swoich utworów. Alan i Mimi nurt ten bardzo wyraźnie uwypuklili, przez co nazwa slowcore, którą został ochrzczony, nie sprawia wrażenia oderwanej od rzeczywistości.

Uduchowiona przemiana

Basiści się zmieniali, ale Alan i Mimi pozostawali jako trzon grupy, a zarazem kochające się małżeństwo, które swoje uczucia wyrażało przez kojące harmonie wokalne na kolejnych nagraniach. Anielskie brzmienie miało też podstawy w codziennej filozofii życia artystów. Byli mormonami i wiara zajmowała u nich wyjątkowe miejsce. Muzyka stanowiła jej przedłużenie, była transcendentalnym środkiem wyrazu, szansą na sięgnięcie absolutu. Stąd też medytacyjny czy wręcz modlitewny charakter wielu utworów. Dla odbiorców czymś wyjątkowym mogło być sięgnięcie po muzykę uduchowioną, stojącą w opozycji zarówno do tandetnego chrześcijańskiego rocka, jak i nihilistycznego albo hedonistycznego grunge’u.

Po dekadzie zespół postanowił jednak się rozwinąć: najpierw w stronę zwiększenia udziału gitar (The Great Destroyer i następcy), a po kolejnej dekadzie włączenia do brzmienia wyraźnej elektroniki (Ones and Sixes czy wreszcie przełomowe Double Negative). Dążenie Low do grania coraz głośniej, dosadniej i bardziej destrukcyjnie jest procesem odwrotnym do często obserwowanego w muzyce gitarowej trendu: hałaśliwego młodzieńczego debiutu i tonowania brzmienia wraz z wiekiem. Czy w Low przez lata narastała gorycz? A może zmęczenie życiem? Na pewno ich ostatni album, HEY WHAT, nosi już w sobie ciężar śmiertelnej choroby, której świadomość Mimi miała podczas nagrywania. Nietrudno w tym kontekście dostrzec sens takich utworów jak More, w których metaliczna tekstura warstwy instrumentalnej zderza się ze słodkim i afirmują-

cym życie wokalem. Życie przeciwko śmierci. Albo mniej wzniośle: stare Low przeciwko nowemu Low. Synteza kompletna.

Pustka, ale nie próżnia

Szczególnie warte podkreślenia jest to, że slowcore, jako spuścizna Low (i nie tylko ich), wciąż żyje. Nurt ten zyskał alternatywną nazwę sadcore, zaczerpniętą od melancholijnego klimatu i smutnych tekstów, które przeważały w slowcore. Pod tą postacią przez wiele lat „podbijał” media społecznościowe nastolatków i dorosłych, często wycofanych towarzysko i szukających własnego skrawka muzycznego świata, który odpowie na ich potrzeby. Koncepcyjne albumy, takie jak Songs About Leaving Carissa’s Wierd, o targnięciu się na własne życie czy Hospice The Antlers, o romansie na tle umierania na nieuleczalną chorobę, są do teraz sponsorami setek tysięcy przepłakanych jesiennych wieczorów. Okładka albumu Giles Corey projektu o tej samej nazwie stała się symbolem i memem, grupa Duster przeżywa drugą młodość, Cigarettes After Sex z miejsca stali się jednym z najbardziej pożądanych młodych zespołów, a Ethel Cain wpływową debiutantką. Slowcore pobrzmiewa choćby u Lany Del Rey, Blur czy M83. W Polsce wartymi odnotowania projektami są Dłonie, Bałtyk i Daniel Spaleniak.

Wszystkie te nazwy i nazwiska w swojej mnogości dowodzą jednego: chociaż pewien etap boleśnie się zakończył, pozostawiając za sobą pustkę, naturalnie przerodził się w kolejny, mający swojego cichego „anioła stróża”. Od niedawna patrzącego na cykl życia stworzonego przez siebie nurtu już z innego, lepszego miejsca. 0

slowcore / styczeń–luty 2023
źródło: Pitchfork

Humans Are Such Easy Prey

Dzień Sądu jeszcze nie nadszedł. Możemy odetchnąć spokojnie, zaręczam z całą pewnością, pewnego dnia stanie się on faktem. Na razie bestia się narodziła, przypełzłszy do Betlejem.

TEKST: ANTONI TRYBUS

It can’t be bargained with. It can’t be reasoned with. It doesn’t feel pity, or remorse, or fear. And it absolutely will not stop, ever, until you are dead – sążnisty synthwave późnego kapitalizmu, w zimnym, schizofrenicznym tempie 240 BPM swego akme zalewa rozgorączkowany umysł swej ofiary, nawiedzany przez symulakryczne widma w rozwibrowanych odcieniach kostki RGB. Gdyby bezosobowy kapitalistyczny byt mógł rzec słowo, skwitowałby swą zdobycz słowami Humans Are Such Easy Prey, bo człowiek to zdecydowanie zbyt łatwy żer. Słowo nie padnie. Przechodząc przez coraz głębsze fazy cyfrowego snu, wydaliśmy się na ofiarę, dobrowolnie oddając się naszym rojeniom na jawie, gdzie nękani jesteśmy przez wyobrażenia naszej nieubłaganie nadciągającej zagłady, jak choćby przez tę opisaną w otwierających tekst słowach figurę technologicznego opresora – Skynetu. Nie podejmiesz dyskusji, wyrok już zapadł, zera i jedynki w wyciszonych do zimnej kalkulacji neuronach sztucznej inteligencji przeskoczyły na moment twojej śmierci. Moment ten w kategoriach gatunku ludzkiego jeszcze nie nastąpił, cały czas się nań gotujemy, próbując uchwycić nieznane zagrożenie, choćby poprzez seans Terminatora , World War Z czy innego wytworu apokaliptycznej kinematografii. To coś, niby miecz Damoklesa, wisi w powietrzu, to coś jeży mi włosy na karku i wprawia w dreszcze od stóp do głów podczas odsłuchu kawałków Perturbatora. Nie ma wyjścia, gaszę peta, a T-800 tym samym nieczułym tąpnięciem stopy kruszy ludzką czaszkę w otwierającej scenie Terminatora 2 .

Bradfiedeliczne dudnienie rozrywa na przestrzał słuchawki, algorytm Spotify nie zawiódł. Na jego szkielecie nadbudowuje się tkanka tych pięknych playlist, Radio Końca Świata gra zapamiętale, będzie grać, nawet gdy zabraknie uszu do słuchania, bo one już dawno zostaną pochłonięte wraz z historią przez technokapitalistyczną osobliwość. Uszy – z tego co wiem – jeszcze są, środki przekazu też, choć te momenty, zdawałoby się z meandrów przyszłości, już są doświadczane. Doskonale obrazuje to anegdotka, przytoczona przez Marka Fishera w  Realizmie kapitalistycznym , czyli podręcznej biblijce na te czasy. Poprosiłem jed -

nego z uczniów o zdjęcie słuchawek i zapytałem, dlaczego zawsze je nosi w sali. Odpowiedział, że nie ma to znaczenia, ponieważ i tak niczego teraz nie słucha. Na innych zajęciach nie nosił słuchawek, ale puszczał muzykę. Kiedy poprosiłem go, o to, żeby ją wyłączył, odpowiedział, że nawet on nic nie słyszy. Po co nosić słuchawki, w których nic nie leci albo puszczać muzykę i nie nakładać słuchawek?

Sieć muzyki spowija nas gęsto, grzęźniemy w niej jak nigdy dotychczas, bo czy i dostęp do niej na co dzień nie jest prostszy niż kiedykolwiek? Narkotyk na długość dźwięku samotności, używka idiotycznej zbieraniny Lotofagów, istot niepolitycznych, zamurowanych przed społecznym widokiem. Jak podkreśla Fisher, to ś rodek do wycofania się do prywatnego, „zipodowanego” świata konsumenckiej przyjemności . Naga rzeczywistość jest nie do zniesienia, wagony metra w zimnej kalkulacji czasu suną między stacjami, a my w nich. Niby osamotnieni, lecz tak naprawdę w przytulnym towarzystwie słuchawek, szepczących do nas tajemnicze, acz dobrze znane przez algorytm, rozedrgane tony muzycznej sieci. Wyjąwszy airpodsy z uszu, pozwalamy, by muzyka z nich grała, urządzenie może nadal rozkoszować się nią w naszym imieniu . My sami, nasze łaknące bodźca ciała, żegnają się z nimi na chwilę. Zbyt dobrze znamy uczucie ulgi towarzyszące ponownemu ich założeniu, tym samym wpięcia się na nowo w zamknięty obieg hipermedialnej kultury konsumpcyjnej kontrolującej rozrywkę.

Trudno przewidzieć sytuację, gdy nieumiejące skoncentrować się, skupić, rozdygotane i pobudzone ciało pozbawione zostałoby swojego haju. Porównania do heroinistów na odwyku są zbyt sugestywne, lepiej ograniczyć się do rekomendacji tego, co ćpać, gdy ciało, a my wraz z nim, osuwamy się w mroczne macki ciemnego, galopującego ku przepastnym głębinom abstrakcyjnego pasożyta, którym jest Kapitał . Wspomniane zostały już dystopijne kompozycje spustoszonej Ziemi roku pańskiego 2029 Brada Fiedela czy rozwibrowane, soczyste synthwave’y Perturbatora, zasuwające z uciętą, acz słuchającą głową na łeb na szyję gdzieś po bezkres nocy w cyberpunkowym metropolis. Rozkoszności owej późnokapitalistycznej rozpaczy z pewnością doda elektroniczno-industrialny pocałunek na końcówkach komórek rzęsatych z niejakim projektem Under Black Helmet. Owo obcowanie ma w sobie coś z osuwania się, bo chociażby wyrazisty kick , osnuty otumanioną elektroniką w jego utworze Impulsive Behaviour prowadzi w ten obszar mózgu, gdzie spływa smoliste miasto z samobójczych szczytów drapaczy chmur. A jako, że jest to miasto zatracenia, to nie sposób nie wspomnieć o albumie Perdition City od Ulver. Słodko-gorzkie to takie, po tylu dobach przebodźcowania muzyką dobre i to, w końcu gra. Z przekory, tak na ostatek – tzw. theme głównego winowajcy tego zamętu, złowrogiej organizacji niby od zwalczania terroryzmu, a tak naprawdę sprawującej kontrolę nad światem ze swoich trzewi na Liberty Island. UNATCO z Deus Ex, a jej motyw niczym postmodernistyczną gumę przeżuje instrument midi – Delay Lama. 0

/ synthwave
30–31
GRAFIKA: ARIEL ZB

Nie oceniaj książki po okładce

„Ocenianie

książki po okładce” stało się dzisiaj wręcz synonimem działania powierzchownego i niesprawiedliwego. Czy jednak

nie jest ono jedynym sposobem na pozostanie przy zdrowych zmysłach w dzisiejszych realiach rynku wydawniczego?

TEKST: TYTUS DUNIN

Zawarte w tytule tego tekstu powiedzenie jest prawdopodobnie najczęściej powtarzanym spośród tych związanych z literaturą, jakie istnieje w języku polskim. Po krótszym zastanowieniu fakt ten nie powinien być dla nikogo zaskoczeniem – chyba trudno o bardziej zwięzłe i intuicyjne hasło przestrzegające przed powierzchownym ocenianiem czegokolwiek. Gdyby zapytać losowego, szarego przechodnia o zilustrowanie tego powiedzenia, zapewne wskazałby na serię wydawniczą Biblioteki Narodowej. Dzisiaj już raczej budzi ona wśród wielu sentyment, jednak u swoich początków okładka – wizytówka tej serii – miała wielu zagorzałych przeciwników. Za przykład posłużyć może choćby opinia polskiego historyka literatury, Wacława Borowego, który nazwał Bibliotekę Narodową jednym z najbardziej szpetnych wydawnictw. Czy zatem, mając przed oczami taki barwny przykład, mogę już na wstępie uznać to powiedzenie za prawdę objawioną? Wprost przeciwnie! Jestem wszak zdania, że porzekadło to jest jedną z niewielu wierutnych bzdur, które nieodwołalnie zadomowiły się w języku polskim.

Czym jest Biblioteka Narodowa?

Zacznijmy od początku. Wspomniałem wcześniej o Bibliotece Narodowej – jest to seria wydawnicza funkcjonująca nieprzerwanie od 1919 r., co czyni ją najstarszą w Polsce i jedną z najstarszych w Europie. Fanatycy BN zapewne już chcą złapać mnie za słowo „nieprzerwanie” i wypunktować, że w 1933 r. wydająca tę serię Krakowska Spółka Wydawnicza upadła. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego faktu, lecz według mnie ciągłość tej serii została zachowana, chociażby poprzez to, że czuwał nad nią nadal żyjący jej pomysłodawca, Stanisław Kot, który zaraz po upadku Krakowskiej Spółki Wydawniczej przeniósł ją do Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Wydawnictwo to do dziś wiernie kontynuuje ideę stojącą za Biblioteką Narodową, którą ponad 100 lat temu tak opisali sami jej twórcy: Wydawnictwo Biblioteki Narodowej pragnie zaspokoić pilną potrzebę kulturalną i przynieść zarówno każdemu inteligentnemu Polakowi, jak i kształcącej się młodzieży wzorowe wydania najcelniejszych utworów literatury polskiej i obcej w opracowaniu podającym wyniki najnowszej o nich wiedzy.

Warto pochylić się nad ostatnimi słowami powyższej deklaracji – wszak opracowania Biblioteki Narodowej to kolejny z jej elementów charakterystycznych. Łącząc przystępny i zrozumiały język z wysoką jakością merytoryczną, wstępy historycznoliterackie BN-u, w mojej opinii, najlepiej spełniają – będącą przecież celem ogromnej liczby podręczników i różnorakich programów kulturalnych – ideę szerzenia światłości literackiej w naszym kręgu kulturowym.

Powrócę jednak do zagadnienia poruszonego na wstępie tego tekstu, tj. okładki. Nie można przecież zaprzeczyć, że wizytówką tych poręcznych wydań jest kultowy już, secesyjny wieniec projektu Antoniego Procajłowicza. Zdaje się, że początkowa kontrowersyjność jego walorów estetycznych została już dawno przyćmiona przez kultowość i wartość merytoryczną samej serii. Dzisiaj nie można już sobie wyobrazić wydania Biblioteki Narodowej bez niego. Potwierdził to nieudany eksperyment z lat 60., polegający na próbie zastąpienia go minimalistycznym wieńcem olimpijskim projektu Aliny i Leszka Kaćmów.

Wizytówka to wizytówka!

Warto zatrzymać się na jednym z powyższych słów – dokładnie nad wyrazem „wizytówka”. Jedna z definicji tego pojęcia, podawana przez Słownik Języka Polskiego PWN brzmi: „coś, co świadczy o cechach kogoś lub czegoś, zwłaszcza dodatnich”. Wracając więc do zawartego w tytule porzekadła – nie oceniaj książki po okładce – nasuwa się pytanie, jak ktokolwiek po chociażby krótkiej chwili zastanowienia, mógłby nie uznać go za bzdurę? Jeśli ktoś nadal nie domyśla się, co pragnę przekazać, niechaj wyłożę to najprościej, jak potrafię: fizycznie niemoż-

liwym jest nieuformowanie choćby namiastki opinii na temat konkretnej książki chwilę po jej zobaczeniu – jest to najzwyczajniej w świecie działanie instynktowne.

Oczywiście, zwolennicy wyżej wspomnianego porzekadła najprawdopodobniej zdają sobie z tego sprawę i krzyknęliby pewnie, że chodzi tutaj o podawanie swoich instynktów w wątpliwość i zahamowanie wrodzonego w ludzką naturę impulsu szufladkowania. Pozwolę sobie im odpowiedzieć, przytaczając fragment jednego z moich esejów: powiadają niektórzy: „nie oceniaj książki po okładce”. Jakże się pysznią wówczas, ci mędrkowie uliczni! Niechaj może następnym razem powiedzą w gabinecie lekarza specjalisty: »nie oceniaj pan choroby po symptomach«?.

Otóż to – nie dziwi mnie może samo powiedzenie, ale fakt, że jest ono używane przez osoby kreujące się na światłe i oczytane. Oczywistym jest przecież dla osoby obytej z literaturą, że nie można mieć stuprocentowej pewności co do charakteru danego dzieła, nie zapoznawszy się wcześniej z jego treścią. Ale postawmy się na miejscu przywołanego w cytacie lekarza. Przecież tak samo idiotycznym i marnotrawnym byłoby przeprowadzanie testów genetycznych na podstawie wymazów u każdego przeziębionego pacjenta, jak idiotycznym byłoby czytanie każdego gniota przez osobę obytą z literaturą, skoro może ona spojrzeć na symptomy, takie jak kiczowata lub skandalizująca okładka, nastawiona jedynie na zysk.

Wsadzić powiedzenie między bajki

Niech za modelowy przykład posłuży właśnie Biblioteka Narodowa. Dla osoby nieznającej kontekstu historycznego lub nieświadomej rozwoju estetyki wydawniczej na przestrzeni lat BN będzie wydawała się kolejnym starym, nudnym kawałkiem makulatury – wszak osoba ta kierować się będzie tylko prostymi odczuciami estetycznymi. Jednak u czytelnika faktycznie światłego i oczytanego wieniec ten odebrany zostanie zgoła inaczej.

Mając wszystko co powiedziałem na uwadze, myślę, że możemy spokojnie postawić owo porzekadło obok takich perełek jak t ylko winny się tłumaczy, a więc banalnych powiedzonek skierowanych do dzieci, gdyż tylko na takim poziomie ma ono jakikolwiek sens. 0

styczeń–luty 2023 SZTUKA felieton / Nie oceniaj książki po okładce
fot.https://www.pexels.com/pl-pl/zdjecie/pelne-ujecie-polki

Niby Kompozycja, a jednak harmider, czyli o skradzionym Kandinskym

Na berlińskiej aukcji obrazów został odnaleziony obraz Wassily’ego Kandinsky’ego, który skradziono w 1984 r. z Muzeum Narodowego w Warszawie. Jak wygląda to abstrakcjonistyczne dzieło, co wiemy o jego autorze i, przede wszystkim, skąd ta cała afera?

Wielkie było zaskoczenie zespołu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, kiedy podczas rutynowego monitoringu zagranicznego rynku dzieł sztuki zastał na ścianie domu aukcyjnego Grisebach nic innego, jak skradzioną akwarelę autorstwa Wassily’ego Kandinsky’ego. Natychmiast poszły w ruch państwowe mechanizmy odzyskiwania dóbr z polskich zbiorów. Bardzo szybko udało się udowodnić niemieckim partnerom, że dzieło to autentyk i że należy do Muzeum Narodowego w Warszawie, czego najlepszym dowodem jest pieczęć widniejąca na odwrocie obrazu. Robiono wszystko, co możliwe, by nie dopuścić do sprzedaży. Pomimo protestów strony polskiej dnia 1 grudnia 2022 r. doszło do aukcji. Dzieło wylicytowano za 310 tys. euro, czyli prawie 1,5 mln złotych. Sprzedaż została cofnięta dzień później, mimo ograniczonej współpracy i mocno zdystansowanych komentarzy ze strony Niemiec. Dom aukcyjny poinformował, że skontaktował się z kupcem. Do czasu wyjaśnienia sprawy na drodze sądowej Kandinsky pozostaje więc niesprzedany.

Wiele hałasu o…

Obraz Ohne Titel, czyli Kompozycja , jest bardzo ciekawy nie tylko ze względu na swoją treść, ale również historię (podobnie skomplikowaną, co losy jego autora). Zaczął swoją podróż już 40 lat temu, kiedy znalazł się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie.

Dzieło zniknęło w 1984 r. z wystawy Koncepcje Przestrzeni w Sztuce Współczesnej – zostało skradzione przez sprawców, o których do dzisiaj nic nie wiadomo. Śledztwo ujawniło dalsze dzieje obrazu: wiadomo, że pojawił się na licytacji w domu aukcyjnym Sotheby’s w Londynie, skąd trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie od prywatnego sprzedawcy miał zostać nabyty przez dom aukcyjny Grisebach. Jeśli już mówi się o tym dziele, należy poświęcić choć trochę uwagi także życiorysowi Wassily’ego Kandinsky’ego. Był on człowiekiem łączącym emocje z racjonalnym myśleniem, co

znalazło odbicie w jego sztuce. Malarz urodził się w Moskwie, a jakiś czas później razem z rodziną przeniósł się do Odessy. Do stolicy Rosji powrócił na studia, które następnie kontynuował w Monachium. Kandinsky pełnymi garściami czerpał inspiracje ze swojego życia. Zdaje się, że nawet przebywając w czasie wojny w Szwajcarii – a krótko przed śmiercią w Paryżu – ukazywał w twórczości abstrakcyjnej skomplikowanie i trudy swojej ścieżki życiowej. Sztuka ta jest echem choroby ojca artysty, niełatwych relacji z kobietami czy bycia wyrzuconym z uniwersytetu przez nazistów. Kandinsky wydawał się wyrażać swoje emocje właśnie przez stworzony przez siebie samego zestaw reguł, pozwalających zachować ład w bardzo skomplikowanych konstrukcjach malarskich.

Spokojny nieład

Kompozycja stanowi idealne studium nie tylko malarstwa, ale również wyznawanej przez Kandinsky'ego filozofii twórczej. Łatwo się domyślić, że dzieło nie ma na celu oddania rzeczywistości – jego zadaniem jest zobrazowanie emocji. Artysta wyraża je przez zabawę symetrią i asymetrią oraz kolory, z których każdy ma określoną symbolikę. Akwarela jest bardzo precyzyjna, a linie – mocno zarysowane, bez efektu

rozmazania, co nadaje pełnemu niepokoju obrazowi harmonię i zamyka go w konkretnych ramach. Kształty wydają się przenikać się nawzajem i dynamicznie poruszać. Trzy półokręgi rozpadają się na liczniejsze, mniej regularne figury, co mogłoby wzbudzić w oglądającym poczucie zagrożenia, zagubienia, może pewnego przesytu ruchem – gdyby nie wspomniane wcześniej ramy. Wyznaczają je przede wszystkim cztery wyraźne czarne kreski. Kiedy spogląda się na kompozycję, bardzo rzuca się w oczy wijąca się linia, odcinająca się niejako od reszty obrazu. Jej barwa, konstrukcja, a nawet kształt sprawiają wrażenie organicznych, biologicznych. Krzywa kreska, która natychmiast przywodzi na myśl węża, zdaje się pełzać pomiędzy figurami, przeplatać je, jakby nie chciała ani podporządkować się ładowi ściśle uporządkowanego świata, ani się od niego odłączyć.

Wreszcie należy przejść do kluczowego elementu prac abstrakcjonistycznych, czyli do symboliki kolorów. W przypadku tak znaczącego twórcy jak Kandinsky wydaje się to szczególnie ważną częścią analizy. Róż tła można rozumieć jako rozcieńczoną czerwień, czyli kolor żywotności. Jego przeciwieństwem, przygaszającym go, jest błękit, który autor zastosował w celu podkreślenia środkowej części centralnej figury. Tym starciom zdają się przyglądać przeplatające się kolory żółty oraz zielony, stanowiące kolejną opozycję. Żółć nas niepokoi, drażni nasze zmysły, a zieleń jest dla niej przeciwwagą. U Kandinsky'ego nie ma ona praktycznie żadnych emocjonalnych odniesień. Daje spokój, może nawet koi stres. Figura przypominająca węża staje się tak niepokojąca również przez swój kolor. Dominuje w niej czerń, linia przechodzi przez obraz i zdaje się go pochłaniać jak pożar pozostawiający spaleniznę. Akwarela Kandinsky'ego jest bardzo dynamicznym dziełem, którego odbioru nie należy ograniczać wyłącznie do jednej interpretacji. Kompozycja z pewnością stanowi nieodżałowany skarb Muzeum Narodowego w Warszawie i powinniśmy liczyć na jej jak najszybszy powrót do rodzimych zbiorów. 0

fot.https://www.gov.pl/web/kultura
32–33 / dzieje jednego obrazu SZTUKA
TEKST: JAN ILNICKI

Nara dla patriarchatu

Biennale Arte w Wenecji to jedno z ważniejszych wydarzeń w świecie sztuki współczesnej. Pierwsza edycja miała miejsce w roku 1885 i od tej pory (z przerwami) wznawiana jest cyklicznie co dwa lata. Przez pandemię 59. edycja odbyła się dopiero w 2022 r. (po trzech latach przerwy). Wystawa trwa sześć miesięcy i odbywa się pomiędzy

kwietniem a listopadem. Dzieła sztuki wystawiane są w weneckim parku Gardini i Arsenale.

TEKST I ZDJĘCIE: EMILIA MIKUŁA

Głównym wystawom towarzyszą pokazy filmowe, dyskusje i koncerty. Budynki, które na co dzień nie są dostępne do zwiedzania, w tym wyjątkowym okresie dostosowują swoje wnętrza pod ekspozycje. Dzięki temu możemy podziwiać bogatą architekturę wieków poprzednich w zestawieniu z tym, co współczesne. W części głównej – Gardini – znajduje się wenecki pawilon, w którym możemy oglądać dzieła sztuki z różnych zakątków świata. W dalszej części parku rozmieszczono stanowiska 30 krajów, w tym Polski (od lat 30. XX w.). W wystawie uczestniczyło ogółem 80 państw. Każde z nich wyznaczyło osoby odpowiedzialne za ich pawilon. Przed rozpoczęciem danej edycji w każdym z krajów wystawienniczych odbywają się konkursy w celu wybrania prac, które będą prezentowane na Biennale w Wenecji.

Hasło wystawy

Co sprawiło, że wpadłam na pomysł wyjazdu na Biennale do Wenecji? Znany polski pisarz, reportażysta i dziennikarz, Mariusz Szczygieł (@m.szczygiel) zamieścił na swoim koncie na Instagramie relację z właśnie tego wydarzenia. Prezentował w niej m.in. dzieło duńskiego artysty Uffego Isolotta. Tak naprawdę już po zobaczeniu tych kilku zdjęć postanowiłam – kupuję bilety i lecę do Wenecji. Hasłem przewodnim 59. edycji Biennale Arte było The Milk of Dreams . Zostało ono zaczerpnięte z tytułu książki dla dzieci autorstwa surrealistki Leonory Carrington. Opisywała ona magiczny świat, w którym każdy może się zmienić, stać się czymś lub kimś innym. Tegoroczna edycja miała przedstawić świat jako miejsce uwolnione od wszelkich ograniczeń, przedstawiające spektrum możliwości. Biennale 2022 oddało głos kobietom – na 213 artystów znalazło się jedynie 21 mężczyzn. Wystawa stała się podróżą przez metamorfozę ciał oraz próbą zdefiniowania zagrożonego gatunku, jakim jest człowiek.

Sztuka kobiet

Dzieła sztuki poruszały tematy feministyczne, pokazując przy tym bezgraniczną siłę kobiet. Prace, które zostały nagrodzone przez tegoroczne jury, zostały stworzone przez płeć żeńską. Złotymi Lwami nagrodzono Pawilon Brytyjski za wystawę Soni Boyce Feeling Her Way oraz Simone Leigh z USA – nagroda indywidualna dla Najlepszego Artysty Międzynarodowej Wystawy The Milk of Dreams. Wybrzmiewały takie hasła, jak: cielesność, wieloformatowa seksualność, feminizm, świadome postrzeganie własnego ciała wraz z różnymi jego defektami. Pojawiły się również zagadnienia kolonializmu, kryzysu (z naciskiem na kryzys klimatyczny), gender studies czy refleksje nad postacią człowieka jako istotą nieludzką. Warto zaznaczyć, że w tym roku na znak protestu związanego z panującą wojną w Ukrainie pawilon rosyjski nie został zagospodarowany, czyli nie odbywała się w nim żadna wystawa.

Cztery okrzyki zachwytu

W moim subiektywnym rankingu, na pierwszym miejscu umieszczam duński pawilon, który tak naprawdę był naszym punktem od-

niesienia podczas planowania podróży. Budynek został zaaranżowany na stajnie, w dwóch osobnych pomieszczeniach znajdowało się porozrzucane, rozkładające się siano. W samych wnętrzach było ciemno, jednak wzrok przykuwały postaci. Postaci nietypowe, bo przedstawiające minotaurów (płci żeńskiej jak i męskiej) w tak realistyczny sposób, że budziły one lęk wśród odwiedzających. Autor Uffe Isolotto przedstawił w ten sposób swoją wizję posthumanizmu, bytu ludzkiego, który oddala się od tego, co „normalne”.

Drugą z wyróżniających się części wystawy był wspólny pawilon krajów skandynawskich. Przedstawiał on scenę polowania na renifery, mającą miejsce w Szwecji. Ciekawym rozwiązaniem było zastosowanie techniki kolażu w drewnianej ścianie, której część została spalona. Poszczególne klatki zostały ożywione z pomocą audiobooka. Zwiedzający wystawę mają okazję wysłuchać historii każdego z obrazów dzięki nagranym przez twórców krótkim opowiadaniom.

Trzecią wartą uwagi atrakcją jest jedna z wystaw znajdujących się w pawilonie głównym. Są to rzeźby autorstwa Andrei Ursuty. Przedstawiają one wizję człowieka-hybrydy z wykorzystaniem techniki drukarskiej 3D. Ostatnią godną polecenia, a jednocześnie jedną z bardziej zaskakujących części Biennale 2022 są fotografie autorstwa Polki – Anety Grzeszykowskiej, która wystąpiła z projektem Mama . Obrazy te budzą lęk, przy czym są niepokojąco intrygujące.

Fascynującym doświadczeniem było dla mnie uczestniczenie w tegorocznym Biennale Arte jako jedna z tysięcy osób biorących udział w tym wielkim wydarzeniu świata sztuki. Intrygującym było spojrzenie na współczesność oczami różnych kultur i fakt, że wiele prac pochodziło z XX w., co pokazuje niesamowitą ponadczasowość twórczości wyróżnionych artystów.

Więcej informacji odnośnie do tegorocznej edycji i szczegółów poszczególnych wystaw i artystów można szukać na oficjalnej stronie: labiennale.org. 0

styczeń–luty 2023 SZTUKA wystawa /

Kultura cringe’u

Zostały mi niecałe dwa kilometry do końca trasy do biegania, gdy starsza kobieta zatrzymuje się na mojej drodze. Z lekkim niesmakiem wymijam ją, rzucając jej oceniające spojrzenie i w tym samym momencie żałuję swojego zachowania. Kobieta przeprasza mnie skinieniem głowy, zobaczywszy słuchawki w moich uszach, a ja nagle rozumiem, dlaczego przystanęła. Wyciąga z kieszeni starego smartfona i usiłuje złapać dobry kadr słońca przebijającego się przez gałęzie drzew bielańskiego parku. Tak po prostu. Chciała zrobić zdjęcie czemuś, co zwróciło jej uwagę, zatrzymać dla siebie obraz, który stworzyła na jej drodze natura. Nie myślała o spacerujących w niedzielne popołudnie parach, grupach młodzieży czy biegaczach, a już na pewno nie o tym, co mogliby o niej pomyśleć. Z zażenowaniem stwierdzam, że nie pamiętam, kiedy ja ostatnio coś takiego zrobiłam. I nie chodzi tu koniecznie o zdjęcie zachodzącego słońca, ale odwagę w robieniu czegokolwiek niekomfortowego, bez zastanowienia i wstydu. Z zamyślenia wyrywa mnie zmieniająca się na playliście piosenka i biegnę dalej, usiłując powstrzymać się od zaśpiewania refrenu Promiscuous Nelly Furtado. W końcu kto by tego słuchał przy bieganiu? Kto by uwieczniał ten zachód słońca na obrzeżach Warszawy? Kto by otwierał kolejne konto na Instagramie albo zaczynał podcast? Kto by zagadywał do ludzi przy ba rze, nie wspominając już o nieznajo mych na ulicy? Kto by zabierał głos w sali wykładowej? Kto by pozwolił na to, aby jego strój rzucał się w oczy?

Można by tak wymieniać w nieskończoność, ale odpowiedź jest prosta – prawie nikt, bo to przecież cringe. Bo nikt nie pytał. Bo łatwiej jest nam oceniać niż być ocenianym. Odkąd nazwaliśmy naszą wrodzoną nieśmiałość i dążenie do wpasowania się w kanon grupy jednym wyrazem, nie możemy przestać go używać. Cringe w słowniku zajęło miejsce, jako bliski synonim, takich przymiotników jak embarrassing (żenujący) oraz awkward (niezręczny). Celowo unika się polskiej definicji tego słowa, bo – jak przyznaje wielu przedstawicieli mojej generacji – takowa nie istnieje. Nie chodzi tu jednak o braki w naszym języku, ale o szeroki zakres znaczeń zbudowany wokół cringe'u. Najgorsze jest chyba to, że wyrażenie to, związane z jakże niemodną już emotikonką płaczącą ze śmiechu, zostało przeniesione na każdą ludzką czynność podlegającą łatwej ocenie. Na przekór millenialsom – pierwszym stałym bywalcom Internetu, zbudowaliśmy niepisany zbiór praw i obowiązków przedstawiciela generacji Z. Nie zabieraj

głosu, kiedy czegoś nie wiesz, a już na pewno nie wtedy, kiedy znasz odpowiedź. Nie rób zdjęć przed rozpoczęciem jedzenia w restauracji. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie rób selfie. Nie używaj podstawowych emotikonek. Nie noś wąskich spodni. Nie udzielaj się za dużo w social mediach. Pamiętaj, nikt nie pytał o twoje zdanie. Lista wydłuża się każdego dnia, a im bardziej wierni regułom i wolni od krytyki jesteśmy, tym lepiej.

Wracam do domu i korzystając z endorfin i poczucia produktywności, które przyniosło mi bieganie, pozwalam sobie na bezmyślny scrolling. Standardowo zaczynam od Instagrama, gdzie kilka znanych dziewczyn zbiera pochwały od grona fanów za sponsorowany post, portale newsowe prześcigają się w podawaniu jak najbardziej aktualnej informacji, a znajomi dodają zdjęcia z wyjazdu – oczywiście na konto prywatne, aby nie zostać skojarzonym z tym całym „influencerstwem”. Nie chcemy być przecież niewolnikami pieniędzy ze sławy i sławy za pieniądze. Anonimowość i zero zmartwień – to się dziś liczy, to jest fajne. Kilka postów dalej natrafiam na nowy profil i z ciekawości sprawdzam, do kogo należy. Szybko dowiaduję się, że moja dobra znajoma ma niesamowity głos i talent muzyczny. Zastanawiam się, jak długo to ukrywała, ile przymierzała się do stworzenia tego konta i jak dziś czuje się zapytana o nie w realu. Klikam niebieski przycisk follow i cieszę się w duchu, że niektórzy dalej użytkują media społecznościowe w tym celu, do którego zostały stworzone. Chyba nadal naiwnie wierzę, że w Internecie więcej jest twórców niż hejterów, że więcej jest sztuki niż żenady i że światem rządzą odważni artyści, a nie tchórzliwi, bierni obserwatorzy. Kultura cringe'u, którą wokół siebie wytworzyliśmy, związała nam ręce, ograniczyła nasze możliwości i gwałtownie sprowadziła nas na ziemię. Codziennie przekonujemy się, że nie warto się wychylać, nie warto być ocenianym i nie warto dodawać emotikonki na końcu zdania. Tyle mówimy o wolności i tolerancji, a na końcu przyklejamy tę samą etykietę do wszystkiego, co wzbudza w nas chociaż lekki dyskomfort. Wstaję z kanapy i puszczam Nelly Furtado, tym razem głośniej, żeby sąsiedzi usłyszeli. 0

Niedawno zrobiła kilka cringe’owych rzeczy. W artykule się tłumaczy. Zupełnie jak rasowa studentka psychologii, którą też zresztą bywa.

/ o tym co (nie) jest żenadą 34–35

Styl życia

Polecamy:

37 SPORT Piłkarski poker w XXI wieku Bukmacherka z Dalekiego Wschodu

42 CZŁOWIEK Z PASJĄ Wirtuozi magii i batuty O odtwórcach kultowych utworów z gier

46 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO The Line Miasto przyszłości

Co po po co?

GABRIELA MILCZAREK

Wostatnim miesiącu udało mi się zaliczyć jedną z ciekawszych atrakcji turystycznych w Rumunii – Trasę Transfogarską. Z racji, że jest to jedna z najwyżej położonych dróg górskich w Europie, a ja prowadziłam auto, satysfakcja z bezpiecznego zrealizowania kolejnego marzenia na życiowej liście była wielka.

Wcale nie chcę inie muszę tłumaczyć komuś,dlaczegochcębyćijestemsobą.

I tym większe było moje zdziwienie, kiedy kolega z wydziału, na którym aktualnie studiuję, strategicznie zgasił mój entuzjazm po powrocie z trasy pytaniem jak tam projekt? Oczywiście grzecznie odpowiedziałam, że mamy listopad, a oddajemy w styczniu, więc jak to projekt – dopiero dojrzewa w pieleszach komputerowego dysku i w zasadzie nie ma powodu o nim teraz rozmawiać mając tyle ciekawszych rzeczy dookoła. I tu nastąpiła kontra, że po co ja właściwie robię te inne rzeczy, a nie projekt. Zderzyłam się z betonowym murem o nazwie “po co?”. Po co z kropką. Złapałam haczyk jak złota rybka, która spełnia własne życzenia.

I dotarło do mnie, że to jest ten moment w życiu, gdy najlepiej smakują mi doświadczenia, których nie muszę tłumaczyć te, które robię, bo po prostu mam na nie ochotę. Dzięki nim wzrastam jako człowiek i jako twórca. Wcale nie chcę i nie muszę tłumaczyć komuś, dlaczego chcę być i jestem sobą. Ze wszystkimi konsekwencjami moich wyborów, jakie by one nie były i z czego by nie wynikały.

Co do zasady, na po co? (w mojej skromnej opinii) nie ma dobrej odpowiedzi, bo albo motywacja delikwenta jest dogłębnie przyziemna, albo tak personalna i intymna, że nie ma jak jej dostrzec nie wchodząc komuś w życie z butami (czego jednakże nie doradzam). Podobnie w moim przypadku, zaproszenie na wędrówkę po wzgórzach moich zwojów mózgowych najpewniej skończyłoby się kolejnym pytaniem ale dlaczego nie projekt. Odpuściłam więc konwersację kwitując krótkim “po nic”. Bo całe moje życie z perspektywy kogoś, kto nie chce go zrozumieć, to właśnie takie małe “nic” i to “nic” bez znaczenia, które można zignorować, wyśmiać lub przeoczyć. Myślę, że tak jest nawet dobrze – nie muszę nikogo przekonywać ani zachęcać do zrozumienia mnie.

Znajomy popatrzył na mnie jak na wariatkę i oddalił się, a jakże, pracować nad swoim projektem, a ja zostałam sama z radosnym przekonaniem, że dojrzałam w końcu do tego, żeby moje “po coś” było ważniejsze niż cudze opinie, przekonania i urazy. Nietzsche pisał, że znalezienie swojego dlaczego pozwala znosić każde jak

I tego sobie i wam drodzy czytelnicy życzę z okazji początku roku. Zamiast po co – po coś i to z miłością z głębi serca tak, abyśmy wzrastali na najlepsze wersje siebie i nauczyli się mówić „nie” tam, gdzie najzdrowiej wybrzmi. 0

lifestyle /
fot. Nicola Kulesza
styczeń – luty 2023

Żegnaj mundialu, witaj mundialu!

Polska wraz ze Szwecją od 11 do 29 stycznia 2023 r. będą gościć najlepszych szczypiornistów na świecie.

TEKST: FRANCISZEK POKORA

Wmistrzostwach świata udział wezmą 32 reprezentacje z całego globu. Rozgrywki w Polsce odbędą się w gdańskiej Ergo Arenie, katowickim Spodku, Orlen Arenie w Płocku i Tauron Arenie w Krakowie. Szwedzka część turnieju będzie rozgrywać się w halach w Sztokholmie, Göteborgu i Malmö. Finałowa czwórka rozegra swoje mecze w stolicy kraju Trzech Koron, a dwa ćwierćfinały i jeden półfinał będą miały miejsce w Gdańsku. Przed piłkarzami faza wstępna (rywalizacja czterech drużyn w ośmiu grupach). Czołowe trzy ekipy z każdej z nich trafiają do czterech grup fazy zasadniczej (po sześć ekip), dla czwartych miejsc przewidziany jest „turniej pocieszenia” – President’s Cup. Do ćwierćfinałów awansują dwie pierwsze ekipy poszczególnych grup, zaś zwycięzców tych meczów obowiązuje klasyczna drabinka turniejowa aż do finału i meczu o trzecie miejsce. Przegrani ćwierćfinałów zagrają turniej o miejsca 5–8 (dwa półfinały, finaliści zagrają o piąte miejsce, przegrani o siódme).

Nowe otwarcie

Mamy czym się emocjonować – jesteśmy współgospodarzem turnieju i wydaje się, że drużyna trenera Patryka Rombla może utrudnić życie najlepszym. Ostatnie lata nie były łaskawe dla polskiej piłki ręcznej. Po dekadzie sukcesów 2006–2016 nastąpił druzgocący i natychmiastowy spadek poziomu reprezentacji. Dość powiedzieć, że podczas światowego czempionatu w 2017 r. nie wyszliśmy z grupy, choć podczas poprzedniego (2015) zdobyliśmy brąz, a na igrzyskach olimpijskich w 2016 r., po heroicznym boju o medal, zajęliśmy czwartą pozycję. Potem było tylko gorzej, w 2019 r. nie zakwalifikowaliśmy się na mundial. Powiew świeżości dały dopiero mi-

strzostwa świata 2021 oraz Europy 2022. W obu przypadkach wyszliśmy z pierwszej fazy grupowej, odpadając na drugim etapie rywalizacji. Widać było jednak pomysł i nowe otwarcie. Wydaje się, że w tym roku możemy ponownie liczyć na wejście do najlepszej 24, może nawet ciut wyżej. Pytanie, czy starczy nam ku temu argumentów. Z pewnością spore nadzieje pokładać będziemy w Arkadiuszu Morycie. Prawoskrzydłowy ma już sporo doświadczenia, debiutował podczas mistrzostw we Francji w 2017 r., jest kluczowym zawodnikiem Vive Kielce, finalisty poprzedniej edycji Ligi Mistrzów. Ma 26 lat, wydaje się zbliżać do szczytu swoich możliwości sportowych. Michał Daszek, Przemysław Krajewski i Piotr Chrapkowski znają smak medalu mistrzostw świata (brąz w 2015 r.), są najbardziej doświadczonymi zawodnikami w kadrze. Ze starej gwardii zabraknie, niestety, Kamila Syprzaka. Obrotowy PSG, król strzelców Ligi Mistrzów złamał kość strzałkową i wypadł z gry na kilka tygodni.

Stary kontynent, stara gwardia

Faworyci? Tradycji stanie się zadość – Skandynawia i goście specjalni z kontynentu, głównie Hiszpania, Francja, Chorwacja i Niemcy, choć do walki włączyć się może tak naprawdę większość europejskich ekip, tj. Islandia, Słowenia, Polska, Węgry, Serbia, Macedonia Północna – każda z tych reprezentacji ma tradycje w tym sporcie i wszystko zależeć będzie od formy turniejowej. Wyjątkiem są Belgowie, którzy zadebiutują na MŚ, Holendrzy, którzy wracają na mistrzostwa po 62 latach, Czarnogóra, która choć jest stałym bywalcem najważniejszych turniejów, nie osiągała na nich do tej pory znacznych sukcesów i Portugalia, choć na szczypiornistów z Luzytanii trzeba uważać.

Dwa lata temu napsuli krwi utytułowanej Islandii, pokonując ich w walce o pierwsze miejsce w fazie grupowej. Młodzieżówka do lat 20 zdobyła w 2022 r. srebro w mistrzostwach Europy swojej kategorii wiekowej. Być może czas na pierwszy sukces reprezentacji seniorskiej.

Europa kontra reszta świata

Piłka ręczna to domena Europejczyków, jednak jest kilka ciekawych ekip z innych części globu. Azjatycką rywalizację zdominował w ostatnich latach Katar, jedyny medalista MŚ z tego kontynentu (kontrowersyjne okoliczności medalu Katarczyków w 2015 r. polscy kibice pamiętają aż za dobrze). W kadrze wciąż znajduje się kilku naturalizowanych zawodników, tym razem większość stanowią jednak Katarczycy. Z Afryki najsilniejsze reprezentacje to Egipt (czwarte miejsce na IO 2020, mistrzostwo Afryki 2022, siódme miejsce na poprzednim mundialu) i Tunezja (czwarte miejsce w mistrzostwach czarnego lądu 2022, w 2005 r. czwarta drużyna świata). Z Ameryk najsilniejsze są Argentyna i Brazylia – obie ekipy na przestrzeni ostatnich lat potrafiły wskoczyć do czołowej 16 turnieju.

Olimpijskie nadzieje

Zwykło się mówić, że ważniejszymi od mistrzostw świata zawodami w handballu jest Euro. Na pewno jest intensywniejsze, a dysproporcja poziomu drużyn mniejsza. Myślę jednak, że na polskich i szwedzkich parkietach będzie ciekawie. Nowego mistrza świata i pierwszego zakwalifikowanego uczestnika Igrzysk Olimpijskich w Paryżu (zwycięzca automatycznie kwalifikuje się na IO, eliminacjom nie podlega gospodarz – Francja) poznamy 29 stycznia w Sztokholmie. 0

fot. MŚ 2023/Rafał Oleksiewicz 36–37
SPORT
SportowaWarszawa to najlepsza przedtreningówka, change my mind.
/ Mistrzostwa świata w piłce ręcznej

Piłkarski poker w XXI wieku

Kupowanie i sprzedawanie meczów dla osiągnięcia korzyści sportowych to już przeszłość. Dziś na wyniki meczów wpływają zupełnie inne siły, wywodzące się spoza świata futbolu i dysponujące znacznie większymi możliwościami.

TEKST: FILIP WIECZOREK

FIFA chwali się, jak wiele pieniędzy zarabia co cztery lata na mundialu. Wiecie, jak nazywa się dzień, w którym nielegalni bukmacherzy zarabiają cztery miliardy dolarów? Czwartek. – Patrick Jay, były prezes Hong Kong

Jockey Club, firmy bukmacherskiej z Hongkongu

Azja Południowo-Wschodnia to futbolowy fenomen w zdecydowanie negatywnym tego słowa znaczeniu. Ten zamieszkany przez ponad 500 mln ludzi, zakochany w piłce nożnej region, wciąż nie doczekał się swojego przedstawiciela na mistrzostwach świata, a wywodzące się z niego reprezentacje (za wyjątkiem przyzwoitej Tajlandii) okupują dolną połowę rankingu FIFA i mają problemy z zakwalifikowaniem się nawet do Pucharu Azji. Gwoli ścisłości, mowa o krajach, gdzie nie brakuje środków na pensje dla piłkarzy, ani na infrastrukturę – dwa z dziesięciu największych stadionów na całym kontynencie znajdują się w Malezji, nowy stadion mogący pomieścić 80 tys. widzów został niedawno oddany do użytku w Indonezji.

Jednocześnie Azja Południowo-Wschodnia to matecznik organizacji przestępczych zajmujących się ustawianiem meczów, światowe centrum nielegalnego przemysłu bukmacherskiego. Najwięcej podejrzanych zakładów zawiera się właśnie w Malezji i Singapurze, gdzie szara strefa na rynku zakładów jest dziesięciokrotnie większa niż jego zalegalizowana część. Państwa te są byłymi brytyjskimi koloniami o silnie rozwiniętej kulturze hazardu i niskim poziomie jego uregulowania. Nie powinno zatem dziwić, że match-fixing stanowi tam codzienność. Jak odkryła malezyjska policja, w sezonie 1994, kiedy oba kraje miały jeszcze wspólną ligę, aż 70 proc. wszystkich rozegranych meczów zostało ustawione. Rok później Singapur założył już własne rozgrywki, niemal równie szybko przejmując wątpliwie zaszczytny tytuł światowej stolicy korupcji w piłce nożnej. To właśnie stamtąd pochodzi Wilson Raj Perumal, chyba najsłynniejszy boss parającej się wpływaniem na wyniki meczów mafii. Malezja dotrzymuje kroku swoim południowym sąsiadom. W 2015 r. ówczesny minister sportu i młodzieży tego kraju, Khairy Jamaluddin, wprost powiedział, że ustawianie meczów cały czas stanowi duży problem dla rodzimego futbolu, który po skandalu z lat 90. już nigdy się nie podniósł. Dość powiedzieć, że na

koniec 1993 r. reprezentacja Malezji zajmowała 79. miejsce w rankingu FIFA, natomiast obecnie okupuje ona 147. pozycję.

Jak wyreżyserować mecz

Malezja i Singapur nie są rzecz jasna jedynymi azjatyckimi krajami wyróżniającymi się ponadprzeciętnym poziomem match-fixingu. Nielegalna bukmacherka dobrze trzyma się w Chinach, w Indonezji korupcja była tak głęboko zakorzeniona, że po odkryciu jej skali rozważano nawet odwołanie sezonu 2019 tamtejszej „Super Ligi”. To właśnie malezyjskie i singapurskie grupy przestępcze są jednak tymi, które jako pierwsze rozpoczęły swoją ekspansję na resztę świata. Zaczynały od, eufemistycznie rzecz ujmując, topornych metod. Jesienią 1997 r. podczas rozgrywanych w ramach angielskiej Premier Le-

Najgorsza sytuacja panuje w Mołdawii – jest tam tak dramatycznie, że śledczy Europolu bez ogródek przyznali, że jedynym skutecznym rozwiązaniem byłaby likwidacja całych tamtejszych piłkarskich struktur.

ague spotkań West Hamu z Crystal Palace oraz Wimbledonu z Arsenalem zgasło światło. Jak się okazało półtora roku później, oświetlenie było sabotowane przez pracowników stadionów, opłacanych przez malezyjski syndykat. W wypadku przerwania meczu i konieczności dokończenia go w innym terminie bukmacherzy wypłacali bowiem nagrody w oparciu o rezultat w momencie opuszczenia boiska przez piłkarzy. Była to mało wydajna i ryzykowna metoda, jednak przestępcy niespecjalnie mieli inny

sposób na zarobek poza granicami kraju – Internet nie był jeszcze rozpowszechniony, co znacząco utrudniało możliwość bieżącego wpływania na ligi zagraniczne. Wraz z postępem technologicznym sytuacja uległa zmianie na korzyść syndykatów. Bukmacherzy znacząco rozbudowali swoją ofertę, umożliwiając ustawianie spotkań w coraz słabszych rozgrywkach. Nie trzeba było już bawić się w przekupywanie szeregowych pracowników i wyłączanie jupiterów w Premier League – piłkarze sami zaczęli zgłaszać się do mafiosów. Ci najbardziej upodobali sobie słabe ligi w biednych krajach – tam ustawienie meczu było łatwą szansą na zarobek dla zawodników, którzy na co dzień dostają niewiele lub w ogóle od miesięcy nie widzieli wypłaty. Wystarczy spojrzeć na to, w jakich rejonach Europy najbardziej rozpowszechniony jest match-fixing Najgorsza sytuacja panuje w Mołdawii – jest tam tak dramatycznie, że śledczy Europolu bez ogródek przyznali, że jedynym skutecznym rozwiązaniem byłaby likwidacja całych tamtejszych piłkarskich struktur. W Ukrainie swego czasu zamieszane w ustawianie meczów było 2/3 profesjonalnych klubów, włączając to regularnie występującą w pucharach Zorię Ługańsk. Prawdziwa bonanza panuje w niższych ligach. Tam, gdzie nikt poza lokalnymi kibicami nie zagląda, nawet najsilniejsze piłkarsko kraje nie są wolne od nieczystych spotkań. W 2005 r. potężny skandal wybuchł w Niemczech, po tym jak okazało się, że jeden z sędziów regularnie ustawiał mecze Regionalligi i 2. Bundesligi. Wpadł dopiero po ustawieniu starcia w Pucharze Niemiec, w którym przekręcone zostało HSV.

Turniej, którego nie było

Nielegalni bukmacherzy i syndykaty nie ograniczają się tylko do ustawiania wyników oficjalnych meczów. Postawić można na praktycznie wszystko – kto będzie miał więcej rzutów rożnych, kto pierwszy wyrzuci piłkę z autu, nawet to, kto będzie zaczynał od środka. Do tego rodzaju przekrętu najprawdopodobniej do -

1 styczeń–luty 2023 SPORT Bukmacherka z Dalekiego Wschodu /

szło w finale piłkarskiego turnieju na igrzyskach w 2008 r. Singapurski syndykat postawił, że grę zaczynać będzie Nigeria, przekupiwszy wcześniej piłkarzy, aby przekonali Argentyńczyków do oddania im piłki na wypadek przegranego losowania. Tak też się stało, kapitan Albicelestes wybrał właściwą stronę monety, jednak pozwolił rozpocząć grę przeciwnikom. Powiedzieć, że jest to pokaz sprytu ze strony mafii, to jak nie powiedzieć nic. Ustawienie pojedynczych fragmentów meczu znacząco zmniejsza ryzyko wyjścia sprawy na jaw. Celowe podkładanie się przeciwnikowi przez całe spotkanie może zostać zauważone przez śledczych, natomiast wybicie piłki na aut czy róg nie powinno wzbudzać niczyich podejrzeń. Wydawać by się mogło, że nic nie pokazuje skali problemu match-fixingu tak dobitnie, jak zjawisko przekupywania piłkarzy tylko po to, żeby wykopali futbolówkę poza boisko w odpowiednim momencie. To jeszcze są jednak dopiero okolice czubka góry lodowej. W jej głębiej położonej części znajdują się organizowane przez syndykaty turnieje, które służą wyłącznie do zarabiania pieniędzy na zakładach bukmacherskich. Głośnym echem odbił się rozegrany w Antalyi w 2011 r. miniturniej. W jego ramach odbyły się dwa mecze – Łotwa zagrała z Boliwią, a Estonia z Bułgarią. Spotkania zakończyły się wynikami odpowiednio 2:1 i 2:2, a wszystkie gole padły po rzutach karnych. Skończyło się na dożywotnim zawieszeniu prowadzących oba spotkania zespołów sędziowskich. Czy może być coś bardziej ordynarnego od tego rodzaju ostentacyjnie przekręconych turniejów? Owszem, na

Niezwykła

przykład wymyślanie meczów, które nigdy się nie odbyły. Tak zwane ghost games to w pełni sfabrykowane spotkania. Sporządzane są z nich protokoły, kluby potwierdzają, że faktycznie do nich doszło, a organizacje przestępcze potrafią zarobić nawet kilkaset tysięcy euro na pojedynczym starciu. Niekiedy sprawy wyglądają naprawdę absurdalnie. Pod koniec marca 2020 r., niedługo przed ogłoszeniem całkowitego lockdownu w Ukrainie, w ofercie internetowych bukmacherów pojawiły się zakłady na mecze tajemniczego Azov Cup. Rozgrywki ligowe zostały przerwane już wcześniej, stadiony zamknięte, tymczasem cztery amatorskie drużyny z obwodu zaporoskiego postanowiły wziąć udział w niezapowiedzianym wcześniej turnieju. Jeden z zespołów, FK Berdiańsk, publikował nawet posty na Facebooku, gdzie zamiast skrótów czy fotorelacji z rzekomo rozgrywanych spotkań wrzucał zdjęcia protokołów meczowych. Trudno nawet nazwać to szytym grubymi nićmi, tak bezczelny był cały proceder. Po dwóch rundach ukraiński związek odkrył, że żaden Azov Cup nigdy się nie odbył. Niestety, było już za późno, sprawcom pomimo niedoprowadzenia całego „turnieju” do końca i tak udało się sporo zarobić.

Liga podwyższonego ryzyka

Aż trudno uwierzyć, że to wszystko może dziać się również w Polsce. Przecież problem korupcji w polskiej piłce miał zostać rozwiązany wraz z rozbiciem mafii Fryzjera, a surowe kary wymierzone odpowiedzialnym klubom powin-

ny były raz na zawsze zniechęcić kogokolwiek innego do pozasportowego wpływania na wyniki spotkań. Faktycznie, czasy piłkarskiego pokera w Ekstraklasie raczej już nie wrócą, ryzyko byłoby zbyt duże. Co innego na niższych szczeblach, tam bardzo mało prawdopodobne jest, że wszystkie spotkania odbywają się na czysto. Szczególnie narażona na match-fixing wydaje się III Liga. Panują tam wprost idealne warunki dla międzynarodowych syndykatów – mnóstwo meczów praktycznie o nic (tylko jedna drużyna wywalcza awans), niskie zarobki, nierzadko patologiczni właściciele. Kilka lat temu na portalu Weszło pojawił się reportaż opisujący realia panujące w grającym wówczas na czwartym szczeblu rozgrywek JKS-ie Jarosław. Wyłaniał się z niego istny obraz nędzy i rozpaczy, piłkarze nie dojadali, brakowało im środków na spełnienie podstawowych potrzeb, spali na paletach. Takich JKS-ów z pewnością jest w polskiej piłce więcej. Gdyby do piłkarzy takiego klubu zgłosiła się organizacja przestępcza, można zakładać, że z całkiem dużą dozą prawdopodobieństwa jej oferta zostałaby zaakceptowana. Tego typu zapytania będą coraz częstsze. Syndykaty poszukują nowych rynków po wycofaniu się z ogarniętej wojną Ukrainy i obłożonej sankcjami Rosji, a Polska stanowi dla nich kuszącą propozycję. Nadchodzi okres poważnej próby dla futbolu nad Wisłą. Czas pokaże, czy skończy się na pojedynczych ustawionych meczach, czy match-fixing stanie się masowym zjawiskiem, a w III Lidze powielone zostaną najgorsze standardy. 0

historia niezwykłego mistrza

Wieczny underdog, niedoceniany przez Danę White’a i skazywany na pożarcie pogromca Israela Adesanyi.

Prawdziwy książę Cieszyna i absolutny król polskiego MMA. Jan Błachowicz jest żywym uosobieniem amerykańskiego snu, który zaczął od jazdy oplem zalanym olejem rzepakowym, aż rozpoczął nieprzerwaną

gonitwę za marzeniami zakończoną mistrzowskim pasem największej federacji świata... i jego stratą…

TEKST: GRZEGORZ NASTULA

Bycie zawodnikiem MMA nie było łatwe w latach 2000–2010. Zawodnicy walczyli nieraz za grosze, a trenowanie dwa razy dziennie sprawiało, że większość zawodników, w tym Jan, musiało dorabiać m.in. na bramkach w nocnych klubach. W tamtych latach pierwsze kroki stawiała także federacja KSW, która powoli wyszła z restauracji Champions w warszawskim

Marriotcie i to właśnie w jej szeregach wykształciło się wielu pionierów wszechstylowej walki wręcz, którzy później rozwijali ten sport w Polsce jako zawodnicy i trenerzy. Jan Błachowicz dołączył do KSW w 2007 r., kiedy to wygrał turniej „KSW Eliminacje”. Wcześniej trenował, pracował na bramkach i dojeżdżał na treningi Oplem Kadetem zalanym olejem rzepakowym. Po porażce na KSW 8 wrócił

na gali numer 9, którą wygrał, pokonując na swojej drodze Martina Zawadę, Antoniego Chmielewskiego i Aziza Karaoglu. Warto wiedzieć, że na tamtym etapie nie było łatwo wypracować rekordu pełnego zwycięstw. Zawodnicy w naszym kraju regularnie spotykali się w turniejach i po „wyczyszczeniu” polskiego rynku trzeba było szukać szczęścia za granicą, albo liczyć, że federacja sprowadzi kogoś godnego.

38–39 / Bukmacherka z Dalekiego Wschodu SPORT

Wraz z pojawieniem się Mariusza Pudzianowskiego, KSW zaczęło lepiej płacić zawodnikom i stać ją również było na zatrudnienie gwiazd z zagranicy. W ten sposób pojawili się Matt Lindland, Rodney Wallace czy Jay Silva. Jan Błachowicz nie mógł więc zbudować bilansu zwycięstw, pokonując kilkunastu słabych zawodników. Piął się na szczyt największej polskiej organizacji, walcząc z równymi przeciwnikami, pokonał m.in. Christiana M’Pumbu (późniejszy mistrz amerykańskiego Bellatora, uważanego za drugą federację świata). Po dziewięciu zwycięstwach z rzędu, Jan dostał szansę walki o Międzynarodowe Mistrzostwo KSW w wadze półciężkiej. Jego przeciwnikiem był Thierry Rameau Sokodjou, legendarny zawodnik federacji PRIDE, znany z sensacyjnego nokautu na wielkim Antoniu Rogeiro Nogueirze. Niestety, brutalna siła Kameruńczyka przewyższyła w tej walce, a Błachowicz nie mógł ustać na nogach po gradzie niskich kopnięć. Polak się jednak nie poddał.

Król rewanży

Już dwa miesiące później wrócił do ringu i w drugiej rundzie zmusił do poddania Toniego Valtonena. Natychmiast po tym zwycięstwie dostał rewanż z Sokodjou i z zimną krwią wypunktował go na pełnym dystansie. Tym samym udowodnił, że jest nie tylko najlepszym półciężkim w Polsce, lecz także topowym europejskim zawodnikiem.

Po walce z Sokodjou, Błachowicz obronił pas jeszcze trzy razy, po czym został zakontraktowany przez największą federację świata – Ultimate Fighting Championship. W 2016 r., w debiucie dla UFC na gali w Sztokholmie brutalnie zbił Ilira Latifiego, który był zdecydowanym faworytem w tej walce. Niestety, dwie kolejne walki Janek przegrał i niektórzy fani skazywali go na zwolnienie z federacji i powrót do KSW. Sam Błachowicz bardzo źle wspomina ten okres. W wywiadach opowiadał, że po porażce z Manuwą i Andersonem potrzebował przerwy, bo miał po prostu dość. Nie zrezygnował i całe szczęście bo, jak później się okazało, obu tych zawodników miał jeszcze w przyszłości pokonać w trakcie swojej drogi na szczyt.

Po tych porażkach dostał kolejną szansę i wykorzystał ją, pokonując Igora Pokrajaca. Mimo dwóch kolejnych potknięć, w których uległ m.in. późniejszemu pretendentowi, Alexandrowi Gustafssonowi, szczęście uśmiechnęło się do Błachowicza. Był jedną z głównych gwiazd na słynnej gali UFC w Gdańsku, gdzie w nietypowy sposób poddał Davina Clarka. Amerykanin odklepał, po przerwaniu walki cała arena ryknęła z radości, amerykańscy komentatorzy byli w szoku, a „cieszyński książę” wskoczył na siatkę i rozłożył ręce w geście zwycięstwa.

Droga Jana Błachowicza wyprostowała się. Od grudnia 2017 do września 2018 wygrał trzy kolejne walki, w tym rewanż z Jimim Manuwą oraz wspiął się na 3. miejsce rankingu UFC w kategorii półciężkiej. Jeszcze żaden męski reprezentant Polski nie uplasował się tak wysoko. Było już bardzo blisko do wymarzonej walki o pas, ale niestety na gali UFC on ESPN+ w Pradze Polak uległ Thiago Santosowi, który stał się tym samym pretendentem do walki z Jonem Jonesem, mistrzem kategorii do 93 kg. Można wysunąć tezę, że ta porażka była najszczęśliwszą w jego życiu, pomimo ciężkiego nokautu.

nosem i bał się spojrzeć Polakowi w oczy. Ale nie to było ważne. Liczyło się to, co miało się wydarzyć następnego dnia w oktagonie.

O krok od wejścia na salony

W 2018 r. były mistrz kategorii średniej UFC – Luke Rockhold ogłosił, że przenosi się kategorię wyżej. Tym samym dywizja półciężka stała się bogatsza o wielkiego sportowca, który aspirował do mistrzostwa. Świetny zapaśnik o kapitalnych warunkach fizycznych, a w dodatku bardzo pewny siebie. Luke Rockhold mógł namieszać w kategorii do 93 kg, ale nie wiedział, jaka niespodzianka spotka go na początku drogi.

Kiedy ogłoszono i promowano walkę Rockholda z Błachowiczem, Amerykanin nieudolnie próbował sprowokować Polaka, stosując tak zwany trash talk (obrażanie i prowokowanie przeciwnika, element gry psychologicznej), lecz Janek był nieugięty. Łatwo było Rockholdowi mówić różne rzeczy w trakcie wywiadów, ale nie był taki odważny, gdy spotkał się z Błachowiczem twarzą w twarz na ważeniu. Coś powiedział pod

Walka od początku przebiegała w niezbyt ciekawy sposób. Rockhold cały czas przytulał się do Janka, próbując sprowadzić go do parteru, lecz Polak nie dawał się, próbując swoich sił w stójce. Pod koniec rundy doszło do ciekawej wymiany ciosów, która wzbudziła niemałe kontrowersje, ponieważ Jan kopnął Rockholda w głowę, w wyniku czego Amerykanin upadł na ziemię i był mocno zamroczony. Problem polegał na tym, że kopnięcie trafiło Rockholda ułamek sekundy po dźwięku sygnalizującym koniec rundy. Rozpoczęły się dyskusje, czy przypadkiem to nie był faul ze strony Błachowicza, ale sędzia ringowy Herb Dean ukrócił je, stwierdzając, że nie było to celowe i kopnięcie zostało wyprowadzone jeszcze przed końcem. Rozpoczęła się runda druga, a Luke Rockhold już wiedział, że pali mu się grunt pod nogami. W drugiej rundzie plan Rockholda był taki sam: przewrócić Błachowicza. Nie zapominajmy, że Rockhold miał dobre warunki fizyczne, ale w swojej poprzedniej dywizji wagowej. W kategorii półciężkiej nie mogły zrobić wrażenia na ważących zdecydowanie więcej od niego zawodnikach. Błachowicz nie dawał się przewrócić, zrywając klincz za każdym razem. Amerykanin nie miał pomysłu na walkę. W końcu, po kolejnej próbie obalenia, Błachowicz aktywował „legendarną polską siłę” i potwornym lewym sierpowym skontrował Amerykanina. Trafił prosto w szczękę i błyskawicznie zgasił Rockholdowi światło. Był królem tego wieczoru, będąc niedocenianym zawodnikiem z Polski znowu stał się czołową postacią kategorii półciężkiej, ale to nie wszystko. W końcu stał się gwiazdą na amerykańskiej scenie, a takiego statusu bardzo mu brakowało do sukcesu.

Prosta droga na szczyt

Błachowicz osiągnął ogromny skok popularności. Nie był już tylko „szarakiem” z Polski, a pogromcą Luke’a Rockholda. Człowiekiem, który jednym ciosem niemalże zakończył karierę Amerykanina i ukrócił wszelkie dyskusje o jego potencjalnej walce o pas wagi półciężkiej. Teraz liczyli się Jan i jego przyszłość.

W następnej walce dla UFC, Błachowicz pokonał Renalda „Jacare” Sousę, którego niejednogłośnie wypunktował na pełnym dystansie. Może nie było to najpiękniejsze starcie, ale liczyło się zwycięstwo. Już trzy miesiące później miała odbyć się kolejna potyczka, która była kluczowa dla jego przyszłości. Wielki rewanż z Coreyem Andersonem, na gali UFC w Rio Rancho, 15 lutego 2020 r. 1

fot: Maciej Kłek
styczeń–luty 2023 SPORT Polish power /
Jan Błachowicz z pasem federacji KSW

Amerykanin również stosował trash talk wobec Janka, lecz ten był nieugięty. Ciekawe jest to, że kilka dni przed walką Jan wszedł do sklepu turystycznego, w którym spotkał… Jona Jonesa – mistrza swojej kategorii wagowej.

Warto tu wspomnieć, że Jones przez wielu jest uważany za najlepszego zawodnika MMA w historii. Jest w zasadzie niepokonany, jedyna jego porażka nastąpiła po dyskwalifikacji i po dziś dzień dzierży rekord największej liczby obron pasa mistrzowskiego. Jest również postacią wyjątkowo kontrowersyjną – kilkukrotnie był aresztowany, spowodował wypadek, jadąc po alkoholu i dwukrotnie został złapany na dopingu, co spowodowało anulowanie jego zwycięstw. Jednak nie ujmowało mu to klasy sportowej.

Błachowicz sympatycznie z nim porozmawiał, a mistrz życzył mu powodzenia i powiedział, że mu kibicuje. W dodatku Polak twierdzi, że wtedy już Jones mu obiecał, że po wygraniu z Andersonem zawalczy z nim o pas. Pozostało już tylko dopełnić dzieła zniszczenia podczas gali w Rio Rancho.

Błachowicz dobrze kontrował Andersona w walce i było widać, że Amerykanin nie ma pomysłu na przeciwnika. Wystarczyły trzy minuty, aby słowa o „legendarnej polskiej sile” stały się ciałem i po piekielnym lewym sierpowym Corey Anderson leżał na deskach. Błachowicz dobił go ciosem młotkowym i natychmiast po przerwaniu walki zaczął szukać wzrokiem Jona Jonesa. Wiedział, że musi to zrobić. Musiał publicznie wyzwać go do walki i pokazać, że jest gotowy na walkę o największe trofeum w świecie MMA. Następna walka Polaka doszła do skutku dopiero we wrześniu. Złożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim pandemia koronawirusa, a także niedyspozycyjność Jona Jonesa, który non stop zmieniał zdanie na temat swojej przyszłości, kłócił się z UFC i w pewnym momencie uznał, że będzie walczył w kategorii ciężkiej. Błachowicz nie mógł sobie odmówić drobnych uszczypliwości i żartował z Amerykanina, że ten boi się konfrontacji z „legendarną polską siłą”. W końcu Jones zwakował, czyli zrzekł się pasa wagi półciężkiej i zaczęto organizować walkę Jana Błachowicza z poprzednim przeciwnikiem Jonesa – Dominikiem Reyesem.

Król polskiego MMA

Do walki o pas doszło we wrześniu 2020 na gali UFC 253 w Abu Zabi. Błachowicz nie był faworytem, ale był do tego przyzwyczajony. Tym razem obyło się bez trash talku, zawodnicy darzyli się szacunkiem, lecz w walce nie było miejsca na sentymenty.

Pojedynek od początku do końca toczył się w stójce. Przewidywano, że Reyes nie będzie chciał przenosić starcia do parteru, ale nikt raczej się nie spodziewał, że Błachowicz tak celnie będzie go obijał. Już w pierwszej rundzie było widać, jak zaczerwienione są żebra Amerykanina od kopnięć Polaka. W drugiej rundzie Błachowicz zrealizował swój plan. W okolicach czwartej minuty złamał Reyesowi nos i po chwili usadził go mocnym prawym sierpem, po którym walka się skończyła. Jan Błachowicz –chłopak z Cieszyna, którego skazywano na pożarcie tak wiele razy – w wieku 37 lat został niekwestionowanym mistrzem świata UFC w kategorii półciężkiej. Polska miała pierwszego męskiego czempiona największej federacji.

Co dalej?

Niestety, w 2021 r. Błachowicz przegrał walkę z Gloverem Teixeirą, tracąc tym samym pas wagi półciężkiej. Ciągle jest w grze, zwyciężył z Aleksandarem Rakiciem, a także ponownie zawalczył z Magomedem Ankalaevem, z którym kontrowersyjnie zremisował. Prawda jest jednak taka, że nie liczy się to, czy Błachowicz odzyska pas. Jest najlepszym polskim zawodnikiem MMA w historii i najważniejszym sportowcem walki od czasów Andrzeja Gołoty. Nie można oczywiście umniejszać mistrzostwa Joanny Jędrzejczyk, która mistrzynią UFC była już w 2015 r., ale w męskim MMA jest dużo większa konkurencja niż w kobiecym. Niech dowodem na to będzie fakt, że Błachowicz musiał stoczyć 14 walk, a Jędrzejczyk tylko dwie. Błacho-

Jan Błachowicz był wielki, ale jest tylko jedna rzecz trudniejsza od zdobycia szczytu – utrzymanie się na nim. Zaraz po walce z Reyesem zaczęły krążyć plotki o dwóch potencjalnych pretendentach do pasa wagi półciężkiej. Pierwszym z nich był Brazylijczyk Glover Teixeira, a drugim mistrz kategorii średniej – niepokonany Israel Adesanya. W końcu to ten drugi dostał walkę z Jankiem i mimo swojego mistrzowskiego statusu Polak znowu był underdogiem w walce. Ku zdumieniu całego świata (może poza autorem tego artykułu) Błachowicz pokonał Adesanyę, potwierdzając swoją wielkość. Był prawdziwym mistrzem, najlepszym zawodnikiem świata.

wicz nie tylko wygrał pas mistrza, lecz także obronił go przeciwko takiemu mistrzowi jak Israel Adesanya, który nigdy wcześniej nie przegrał walki w mieszanych sztukach walki.

Chciałoby się powiedzieć, że długo nie będziemy mieć takiego mistrza jak Jan Błachowicz, ale to nie byłaby prawda. Polska reprezentacja w UFC jest naprawdę silna. Marcin Tybura, Mateusz Gamrot, Michał Oleksiejczuk – to tylko kilku zawodników, którzy pną się wysoko w rankingach największej federacji świata. Można być dumnym z tego, jak silny jest ten sport w Polsce i trzeba docenić to, że na czele idzie wielki Jan Błachowicz – „cieszyński książę”, symbol i bohater polskiego MMA. 0

Jan Błachowicz po wygraniu pasa wagi półciężkiej na gali UFC w Abu Zabi
40–41 / Polish power SPORT
fot: Zuffa LLC / Getty Images

Formuła 1 - pożegnania i powroty

Formuła 1 albo trzyma w napięciu do ostatniego wyścigu, albo rozstrzyga się stosunkowo szybko. W drugim przypadku zdarza się, że ciekawsze od zmagań na torze są zawirowania w padoku.

TEKST: FRANCISZEK POKORA

Kurz po ostatnim wyścigu królowej motorsportu zdążył już opaść. Max Verstappen ponownie, tym razem bez żadnych kontrowersji i dyskusji, zdobył mistrzostwo świata, Red Bull Racing po raz pierwszy od 2013 r. zostało najlepszym konstruktorem i zdetronizowało Mercedesa. Ferrari musiało zadowolić się drugim miejscem w drużynowej rywalizacji, co i tak jest ich najlepszym rezultatem od 2018 r. Na dokładkę w klasyfikacji kierowców Charles Leclerc rozdzielił kierowców Red Bulla, zostając wicemistrzem. Choć Bogiem a prawdą, po Grand Prix Monako rywalizacji między dwiema topowymi ekipami nie było, Verstappen rozpoczął wtedy definitywny marsz po tytuł, w czym Ferrari pomogło mu licznymi błędami strategicznymi. Ciekawiej było jednak na rynku transferowym.

Pożegnanie w wielkim stylu

Z królową motorsportu po 15 latach pożegnał się czterokrotny mistrz świata Sebastian Vettel. Kariera Niemca po sezonie 2019 mocno zwolniła – jeszcze w barwach Ferrari przegrał dwukrotnie rywalizację z partnerem z zespołu Charlesem Leclerciem (sezony 2019 i 2020). Przenosiny do Aston Martin, nowej stajni powstałej na bazie wykupionego zespołu Racing Point, dały lekki powiew świeżości. Podczas Grand Prix Azerbejdżanu 2021 zajął drugą pozycję, co, biorąc pod uwagę osiągi auta brytyjskiej drużyny, było bardzo dużym sukcesem. To jednak ostatnie miejsce na podium niemieckiego mistrza. Właściwie nie oczekiwano nic więcej po bolidach „zielonych” – zarówno w sezonie 2021 jak i 2022 należały do wolniejszych w stawce. Nie przeszkodziło to Vettelowi pokonać swojego zespołowego kolegę, Kanadyjczyka Lance’a Strolla. Dwukrotnie zajął też przyzwoitą 12. lokatę w mistrzostwach. Można śmiało powiedzieć, że pożegnał się jak na mistrza przystało – pokonując zawodników, którzy byli w jego zasięgu.

Mistrzowskie aspiracje

Miejsce Vettela zajmie jego rywal sprzed lat, Fernando Alonso, dwukrotny mistrz świata. Hiszpan dość niespodziewanie opuścił szeregi Alpine-Renault, które w minionym sezonie zajęło czwartą lokatę w klasyfikacji konstruk-

torów. Przechodzi do Aston Martin, dla którego sezon 2023 może okazać się kluczowy – jeśli nastąpi przełom i zaczną zajmować wyższe pozycje, istnieje spora szansa na ustatkowanie się w stawce i dalszy rozwój. Jeśli ponownie będą poza pierwszą piątką w klasyfikacji drużyn, może się okazać, że ugrzęźli w dolnej części stawki na dobre. Do Alpine przeszedł z kolei Francuz, Pierre Gasly i będzie jeździł obok Estebana Ocona. Francuski duet młodych, utalentowanych kierowców z sukcesami (obaj mają po jednej wiktorii na koncie i okazjonalne podia) w połączeniu z rosnącą w siłę drużyną może przynieść sporo dobrych rezultatów – pierwsze sukcesy Renault w F1 to przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, czyli czasy duetów Jean-Pierre Jabouille/René Arnoux oraz Alain Prost/René Arnoux. Francuscy kibice z pewnością liczą na powtórkę. Oby panowie się nie pozabijali, gdyż rzekomo nie przepadają za sobą od młodzieńczych lat.

Środek stawki się zbroi

Miejsce Gasly’ego w juniorskim zespole Red Bull Racing zajmie Nyck de Vries. Holender w 2022 r. udanie zadebiutował w najwyższej serii wyścigowej w barwach Williamsa, zastępując na jeden wyścig chorego Alexa Albona i zajmując dziewiąte miejsce, czym zdobył dwa punkty w klasyfikacji. W przeszłości wygrywał zaś w wyścigach Formuły 2 i Formuły E. Z Williamsem pożegnał się natomiast Nicholas Latifi. Kanadyjczyka zastąpi Amerykanin Logan Sargeant, czwarty zawodnik F2 w 2022 r. McLaren również zmienia kierowców na rok 2023. Po serii rozczarowujących wyników na przestrzeni ostatnich dwóch sezonów, z królową motosportu żegna się Daniel Ricciardo, ośmiokrotny zwycięzca Grand Prix. Przygoda Australijczyka z McLarenem nie była udana, Ricciardo nie potrafił zmienić swojego stylu prowadzenia i dostosować się do nowych realiów. Szkoda, tym bardziej, że gdy raz udało się pogodzić ustawienia auta z manierą jazdy, Australijczyk wygrał dla brytyjskiej drużyny Grand Prix Włoch 2021. Był to, niestety, łabędzi śpiew sympatycznego zawodnika. W sezonie 2022 zapunktował tylko siedem razy. Jego fotel zajmie rodak, Oscar Piastri, który opuścił Alpine. Był tam

do tej pory kierowcą rezerwowym. Transfer nie obył się jednak bez kontrowersji. Piastri rzekomo miał już podpisany kontrakt z Alpine na sezon 2023, gdy po licznych bataliach prawnych dołączył do angielskiego zespołu.

Amerykańska ruletka

Niestandardową zmianę kierowców przeprowadził też Haas. Amerykańska ekipa pożegnała się z synem wielkiego Michaela Schumachera, Mickiem. Jego miejsce zajmie, wracający po raz czwarty do Formuły 1, Nico Hülkenberg. Niemiec jest niechlubnym rekordzistą – ma najwięcej startów w historii F1 bez zdobycia podium. Czy zmieni się to w nowych barwach? Czas pokaże. Zmiana była dość szeroko komentowana w mediach. Zwolennicy Schumachera juniora zarzucali zespołowi niesprawiedliwość i zawężanie młodemu kierowcy pola rozwoju. Wskazywali również na wiek Hülkenberga (35 lat), brak jazdy na pełen etat w żadnej serii wyścigowej od 2019 r. i wspomniany rekord. Sympatycy „Hulka” z kolei przekonują, że słynący z powtarzalności Niemiec może zapewnić stabilność, której Haas tak bardzo potrzebuje. Schumacher rzeczywiście był nierówny i został pokonany przez swojego partnera zespołowego, Kevina Magnussena (ten dopiero co wrócił po rocznej przerwie do F1). Dodatkowo wskazują, że powroty „Hulka” na kilka wyścigów w sezonach 2020 i 2022 okazały się sukcesem.

Drzwi pozostają otwarte

Mick Schumacher w mojej opinii jeszcze wróci do F1. Właśnie podpisał kontrakt z Mercedesem – będzie tam trzecim kierowcą, odpowiedzialnym za pracę w symulatorze, z pewnością pojedzie również w kilku treningach w ciągu sezonu. O ironio, zupełnie tak samo było z Nico Hülkenbergiem w sezonie 2011, po którym wrócił do rywalizacji na stałe.

Start sezonu już 5 marca kiedy to najlepsi kierowcy świata zawitają do Bahrajnu na tor Bahrain International Circuit. Zmagania trwać będą do końca listopada, kiedy to odbędzie się ostatni wyścig na torze w Abu Zabi. Emocji przez cały sezon nie powinno zabraknąć, gdyż Grand Prix odbywać się będzie na 23 różnych torach na całym świecie. 0

styczeń–luty 2023 SPORT Przed startem sezonu w F1 /

Wirtuozi magii i batuty

Heroes Orchestra to polska orkiestra, grająca własne aranżacje utworów z serii gier Heroes of Might and Magic. O tym, jak przekuć własną pasję w największy i najważniejszy projekt swojego życia, o uczuciach towarzyszących graniu wspólnie koncertów z oryginalnym autorem muzyki Heroesów oraz ścieżkach dźwiękowych w grach rozmawialiśmy z Mateuszem Alberskim, pomysłodawcą inicjatywy.

ROZMAWIAŁ: MACIEJ BYSTROŃ-KWIATKOWSKI

M agiel : Zacznijmy od klasycznego pytania – jak to się wszystko zaczęło? Nie każdego dnia człowiek myśli o założeniu orkiestry, tym bardziej z takim motywem przewodnim.

MATEUSZ ALBERSKI: To wszystko wyszło dosyć spontanicznie. Na wyjeździe integracyjnym na początku studiów na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina poznałem ludzi, którzy grają zarówno w gry komputerowe – zwłaszcza Heroesy – jak i na instrumentach muzycznych. Wpadłem na pomysł, żeby spotkać się i pograć muzykę z gier, co na szczęście nam się udało, a niewiele później uzgodniliśmy założenie zespołu. Wiadomo, nie były to Heroesy od początku, gdyż to jest muzyka głównie symfoniczna, poza tym nas jeszcze było zbyt mało na tak wielkie przedsięwzięcie. Mimo to, powstał zespół, a ci ludzie, od których to wszystko się zaczęło, uczestniczą w projekcie cały czas i można ich zobaczyć na naszych koncertach.

Łączy was zatem nie tylko pasja do muzyki, ale także do grania. Wszyscy jesteście też powiązani z Uniwersytetem Muzycznym?

Zdecydowanie łączy nas pasja do grania! Na integracjach nikt nie pytał o ulubiony instrument, ale raczej o sposób spędzania wolnego czasu. Okazało się wtedy, że sporo z nas gra w gierki i większość serię Heroes kojarzy, co popchnęło nas do działania. Na UMFC się poznawaliśmy, przeważająca część osób u nas jest z Warszawy, a jako że w stolicy jest jeden uniwersytet muzyczny – w znacznym stopniu przyczyniło się to do powstania formacji.

Popularność Heroesów w Europie Środkowo-Wschodniej jest ogromna, ale wielokrotnie w przeszłości wspominałeś, że najlepszy soundtrack należy do World of Warcraft. Dlaczego więc to na Heroesach ostatecznie stanął Twój wybór?

Jak zaczynałem studiować na Uniwersytecie Muzycznym to znałem się już trochę na prawie autorskim. Wiedziałem, że oparcie działalności w głównej mierze na WoWie byłoby dla nas o wiele cięższym zadaniem, bo trudno uzyskać do niego prawa i potencjalnie mogliby nam zwyczajnie kazać usunąć większość nagrań z YouTube’a. Byłem zresztą świadkiem, jak Blizzard (producent WoWa) ściągał covery utworów. Dlatego zdecydowałem się na Heroesy, no i tak jak mówisz, znacznie więcej osób słyszało o Heroes of Might and Magic niż World of Warcraft

Heroesi to Wasz główny temat, ale jak spojrzymy na youtube’owe konto orkiestry, to znajdziemy też nagrania z Wiedźmina, WoWa czy Hearthstone’a. Macie w planach poszerzenie swojej działalności o kolejne utwory z tych gier, czy jednak pozostaniecie przy Heroesach jako jedynej treści?

Nie chcę mówić, że przyszły rok będzie przełomowy, ale mamy przygotowane mnóstwo planów, nieograniczających się do Heroes. Zresztą powoli kończą nam się już utwory, tak że planujemy poszerzyć nasz repertuar o inne gry, na pewno zaliczymy do nich WoWa, którego osobiście lubię i wielu z nas grało, zapewne pomy -

ślimy też nad Wiedźminem oraz Gothiciem. Chcemy zagrać więcej kompozycji spoza kanonu Heroesowego oraz gier popularnych na polskiej scenie gierkowej.

Jesteś nie tylko twórcą Heroes Orchestra, ale również dyrygentem oraz osobą odpowiedzialną za aranżacje. Opracowaniem waszych wersji utworów zajmujesz się sam, czy pracujecie nad tym w zespole?

Kiedy poznaliśmy się na UMFC, okazało się, że mamy sporo chętnych na spisywanie muzyki ze słuchu i tworzenie swoich opracowań. Aranżacjami łącznie zajmuje się u nas sześć osób, ale głównie działamy w składzie trzyosobowym.

I staracie się raczej nie odbiegać od oryginałów, czy wręcz przeciwnie – zmienić jak najwięcej dacie radę?

Wiesz co, różnie to bywa. Z mojego punktu widzenia, kiedy opracowuję muzykę z  Heroes, to staram się wykorzystać chór. Nie robię tego tylko dlatego, że sam całe życie byłem chórzystą, ale skoro mamy osoby chętne do śpiewania, to szkoda byłoby ich nie zaangażować. W oryginalnym soundtracku chór, jeśli w ogóle występuje, ogranicza się tylko do pojedynczych dźwięków o-o-o i  a-a-a, my zaś dajemy im cały tekst. Widać to bardzo dobrze w Battle Music, chyba najbardziej zróżnicowanym pod tym względem utworze, ponieważ nasza wersja, jeśli się wczytać dokładnie w słowa, opowiada o walce dobra ze złem, podczas gdy w oryginale brakuje trochę fabuły. Lubimy zmieniać utwory, jesteśmy ludźmi i skoro mamy solistę do dyspozycji, chór czy dodatkowe instrumenty, to chcemy je wykorzystać. Działamy tak, że jeśli któryś z aranżerów ma pomysł na daną kompozycję, to staramy się ją po prostu zrealizować i nie odczuwam, żebyśmy jakoś psuli te utwory. Powiem więcej, może lekko się chwaląc, że nawet pan kompozytor Paul Anthony Romero (kompozytor, autor ścieżek dźwiękowych do wszystkich gier z serii Heroes) kilka razy stwierdził, że nasze opracowania są bogatsze o dodawane warstwy i ciekawsze od jego

oryginalnych

wersji. Wychodzimy z założenia, że chętni na odsłuchanie muzyki jeden do jednego mogą tym samym uruchomić bezpośrednio soundtrack z gry.

42–43
grafika: Łukasz Grabowski / źródło: Facebook
/ muzyka a gry CZŁOWIEK Z PASJĄ
Mateuszu Kozdraku ty naczelny bydlaku

O współpracę z Paulem Romero będę jeszcze chciał dopytać później, ale jest prawda w tym, co mówisz, że te utwory stają się bogatsze w momencie, gdy je rozbudowujecie o nowe dźwięki.

Też mi się tak wydaje. Nie mówię, że wszystkie z nich są lepsze. Przed każdym koncertem analizujemy nasze aranżacje i czasami stwierdzamy, że wiecie, tu jednak trochę poszaleliśmy albo tu pasuje coś innego, to zmienimy. Staramy się pilnować, żeby ludziom podobało się to, co robimy i widać w tym było jakąś naszą wizję oraz wkład. Z pewnością będziemy to kontynuować.

Ale widać, że przynosi to efekty. Ze spokojem można raczej powiedzieć, że na wasze koncerty ludzie nie przychodzą tylko i wyłącznie dla muzyki z Heroes, ale że Heroes Orchestra sama w sobie stała się wyrobioną marką, przyciągającą słuchaczy. Akurat z tego jestem najbardziej dumny. To jest właśnie super i stanowi naszą kolejną motywację, że słuchacze, nawet preferujący oryginalny soundtrack, dają się przekonać i stwierdzają, że nasze opracowania są inne, ale mają jakąś warstwę dodaną. To mój motor napędowy, by dalej pracować nad tymi utworami, wzbogacać je oraz urozmaicać. Chociaż oczywiście z tym też bez przesady.

Streamowanych w internecie koncertów mieliście cztery, ale ogólne zagraliście ich więcej, prawda?

Takich dużych koncertów było już ok. dwadzieścia, powiem szczerze. Faktycznie transmisje na YouTubie mamy tylko cztery, ale nie chcemy ludzi do nich przyzwyczajać. Oczywiście są dwie strony medalu. Pierwsza jest taka, że na nasze koncerty bilety wyprzedają się w dwa dni i chętni muszą stale czatować przed komputerem.

To mogę potwierdzić!

Z drugiej zaś strony ciągle dostępna jest ograniczona pula miejsc i dlatego organizujemy streamy. Cieszę się jak najbardziej, że bilety tak się rozchodzą, ale np. przez to jeszcze paru naszych znajomych nie miało okazji przyjść i posłuchać nas na żywo. Ludzie naprawdę się czają na informację o możliwości zakupu! Zdarzyła się nawet sytuacja, kiedy jeszcze nie puściliśmy postu na social mediach o prowadzeniu sprzedaży, a już ktoś kupował bilety.

Wasi koncertowi słuchacze składają się głównie z fanów, czy też zdarzyło się, by po wydarzeniu podszedł ktoś do ciebie i powiedział Nie znałem wcześniej tego soundtracku, ale bardzo podoba mi się Wasza muzyka?

Oj zdarzało się to już tyle razy, że trudno mi nawet wymienić. Zdecydowana większość to fani. Powiedziałbym, że tak 60-70 proc. to stali fani, towarzyszący nam od lat, 10 proc. to osoby, które kiedyś o nas słyszały albo lubią muzykę filmową, a reszta różnie, zdarzają się nawet entuzjaści muzyki klasycznej przyznający, że nie znają tej ścieżki dźwiękowej, Heroesów czy gier komputerowych w ogóle, ale przyjemnie słuchało im się koncertu, bo to przyjemna muzyka à la klasyczna.

Niektóre utwory potrafią rzeczywiście wzbudzić emocje w człowieku. Jak wspomniałeś, mieliście okazję zagrać kilka razy z Paulem Anthonym Romero, z czego pierwszy wspólny koncert to była twoja praca dyplomowa.

To była bardzo ciekawa historia. Miałem wtedy egzamin z dyrygentury, ten koncert był podsumowaniem studiów i wpadłem na szalony pomysł, że Paul po prostu musi tam być (śmiech). To, że udało się go zrealizować i naprawdę zagraliśmy z nim na scenie było wspaniałym uczuciem, lepszej pracy dyplomowej nie mogłem sobie wymarzyć.

To zresztą był rewelacyjny koncert i chociaż nie będę miał drugiego egzaminu magisterskiego, to z Paulem na pewno zagramy. Zresztą niedawno graliśmy wspólnie.

Na wrześniowym koncercie! Jakie to uczucie współpracować z Paulem? Dużo rozmawialiście o waszych aranżacjach – niejednokrotnie was pochwalił, jak wspomniałeś – to musi być ważne wydarzenie dla całego zespołu?

Mogę nazwać go naszym mentorem na 100 proc. To osoba, która nazywana była złotym dzieckiem przez otaczające je środowisko muzyczne. Paul jest genialnym człowiekiem i przede wszystkim bardzo utalentowanym. Sam aspekt jego obecności na próbie daje muzykom bardzo dużo. Ma ogromne doświadczenie muzyczne i sceniczne, więc to wyjątkowe uczucie, kiedy gra z nami. Pomijam już nawet jego umiejętność gry na fortepianie, obycia ze sceną i charyzmę, to zupełnie inna liga. Niemniej jego wsparcie to ogromny atut i dopóki będzie chciał z nami grać, a na to się na razie zapowiada, to będziemy go zapraszać, bo to zawsze świetne wydarzenie.

To widać nawet po reakcji publiczności na Paula.

Dokładnie. Ciekawym jest też zapamiętywanie przez niego każdego z tych utworów. Rozbraja nas to, nawet ostatnio, kiedy na próbie usiedliśmy, daliśmy Paulowi nuty, a on na spokojnie mówi Nie, nie trzeba. Graliśmy wtedy skomplikowany utwór Barbarian i powiem szczerze, studiowałem dużo muzykę z  Heroes i wszystkich kadencji, czyli ciekawych przebiegów, zmian tonacji oraz innych rzeczy w środku utworu sam bym nie zapamiętał, a Paul jakby nigdy nic. Niesamowity gość, jest naszym mentorem i przyjacielem zespołu, wszyscy go kojarzą i rozmawiają z nim na próbach.

Na koniec chciałbym poruszyć jeszcze kwestię muzyki w grach. Ty grasz jeszcze na komputerze?

Tak, zdarza mi się. Teraz mam trochę mniej czasu, ale byłem i jestem graczem.

I jako muzyk grasz z włączonymi soundtrackami w tle?

Koniecznie! Jak teraz gram w  WoWa to zawsze z włączoną muzyką, podobnie w  Heroes – może z wyjątkiem, kiedy muszę być naprawdę skupiony. Bardzo często słucham muzyki z gier, wiele czasu poświęciłem na jej studiowanie i w efekcie chyba dobrze ją znam. Prawie nigdy nie wyłączam muzyki w grach, bo zwyczajnie mi się podoba i uważam ją za wartościową.

A łapałeś się na tym, że w trakcie gry pojawiła się myśl tego jeszcze nie graliśmy, tym koniecznie muszę się zająć!?

I to cały czas! Może już mniej w Heroesach, bo zagraliśmy już znaczną część utworów, ale w innych grach często mi się to zdarza. Rzadko grywam w pozycje jak Wiedźmin czy Skyrim, jednak jak już siądę do tych gierek, to zastanawiam się, kurczę, fajny utwór, a jeszcze go nie nagraliśmy. Ostatnio złapałem się na tym w  Heroes IV – byłem pewien, że mamy już przerobioną całą ścieżkę dźwiękową, a okazało się, że brakuje nam jednego utworu.

Dziękuję ci bardzo za rozmowę i życzę dalszych sukcesów!

Również dziękuję! Chciałbym też pozdrowić profesora Tomasza Hynka, prowadzącego chór SGH, mojego profesora i przyjaciela! 0

Mateusz Alberski

styczeń–luty 2023 CZŁOWIEK Z PASJĄ muzyka a gry /
Mateusz Alberski – twórca i dyrygent Heroes Orchestra, ukończył Uniwesytet Muzyczny Fryderyka Chopina

W objęciach melancholii

Melancholy Hill jest młodym alternatywnym zespołem, który zasłynął m.in. z przygotowania elementów ścieżki dźwiękowej do filmu Sukienka, nominowanego do Oscara w 2022 r. Michał Oleszczyk jest jego frontmanem, a także autorem tekstów i melodii. Razem z grupą pracują nad nowym materiałem, a od 11 stycznia można posłuchać ich najświeższego utworu pt.

DotykWystarczy . W ramach wywiadu mieliśmy okazję porozmawiać odrobinę na temat artystycznych inspiracji i życia..

M agiel : Myślę, że najlepiej zaczynać jest ważne rozmowy od rzeczy najistotniejszych. Wystartujemy może od najważniejszego tematu dla każdego artysty z Twojej branży - czym jest dla Ciebie muzyka?

MICHAŁ OLESZCZYK: Muzyka jest dla mnie rozszerzeniem rzeczywistości. Pozwala budować w swojej głowie inne życie, daje możliwość do fantazjowania, wyobrażania sobie sytuacji, przeżywania emocji jeszcze bardziej. Chyba wiele osób w swoich trudnych momentach słucha smutnych piosenek, żeby się dobić, albo radosnych, euforycznych, kiedy jest się szczęśliwym. Muzyka potęguje więc doznania, przy czym jest legalna.

Powiedz nam także, dlaczego piszesz i czego szukasz w sobie, kiedy tworzysz piosenki?

Taka była kolej rzeczy. Za dzieciaka śpiewałem piosenki znanych artystów, czasami nie rozumiejąc nawet tekstu. Jak miałem pięć lat, zaśpiewałem na weselu mojego wujka Już mi niosą suknię z welonem

W dorosłym życiu pomyślałem, że chyba najlepiej będzie występować ze swoimi piosenkami. Żeby być autentycznym. Znam wiele osób, które pięknie śpiewają, ale nie rozumieją o czym. Może właśnie dlatego, że nie są to ich teksty, a ich głównym zadaniem jest popisać się umiejętnościami wokalnymi. No więc ja tak nie mam. Lubię śpiewać swoje myśli i jak czasem zafałszuję, to nie ubolewam.

Zdradź nam, gdzie szukasz inspiracji kiedy piszesz?

W twórczości innych osób. Wychwytuję ciekawe sformułowania czy melodie, kradnę je, a potem robię po swojemu tak, żeby nikt się nie zorientował, że są kradzione.

Czy myślisz, że pisanie może być dla Ciebie formą ucieczki od rzeczywistości?

Czy jest to forma mierzenia się z rzeczywistością?

W moim przypadku tak nie jest, nie uciekam od rzeczywistości, a raczej staram się ją dostrzegać i opisywać najlepszymi słowami, jakimi potrafię.

Jak tworzysz? Gdzie poszukujesz sensu, kiedy nie przychodzi wena? Czy jest ona dla Ciebie istotnym czynnikiem pracy czy raczej stawiasz na regularność?

Wena dużo częściej mnie nawiedza w przypadku wymyślania muzyki do piosenki. Tworzę ją o dowolnej porze i z wielką przyjemnością. W przypadku tekstów są to wysiedziane godziny z parującym mózgiem.

Jak pracujesz nad utworami? Opowiedz nam o procesie, dzięki którym rodzą się Twoje piosenki.

Zaczynam od prostego motywu muzycznego, kilka akordów, perkusja, bas. Kiedy mam już nakreślony klimat utworu, przychodzi kolej na melodię wokalu, jakieś dodatki i domknięcie bryły, aż w końcu powstaje tekst.

Opowiesz nam o tym, jakie są Twoim zdaniem największe wyzwania stojące przed młodym artystą? Jak to widzisz? Według mnie młody artysta, który chce wyjść ze swoją twórczością do ludzi, wcale nie musi czuć, że jest gotowy. Dużym wyzwaniem jest więc pokonanie lęku przed tym, że to co robię, jest nieidealne lub nieprzejmowanie się tym, co ktoś sobie pomyśli. Warto jednak, żeby miał wyjaśnione w swojej głowie, o czym jest jego twórczość

ROZMAWIAŁA: GABRIELA MILCZAREK
44–45 /
CZŁOWIEK
fot. Mateusz Jaskot
rozważania o muzyce
Z PASJĄ

i w jaki sposób chce ją komunikować światu. I robić, robić, na nikogo nie czekać, bo czas ucieka! I błądzić, ale to właściwie filozofia na życie, a nie tylko na scenę.

A propos filozofii – czy wierzysz w przeznaczenie i czy muzyka nim jest dla Ciebie?

Chyba coś musi w tym być, skoro od zawsze śpiewanie jest moim ulubionym zajęciem. Okazało się, że robię to na tyle znośnie, że podoba się to innym. Miło, że to idzie w parze, chyba zostało mi to przeznaczone.

Czy żałujesz czegoś w swoim życiu – zawodowym lub prywatnym?

Nie żałuję. Wszystko, co robię, jest wynikiem aktualnego stanu umysłu, sił, mądrości. Jeśli więc czasem uważam, że coś mogłem zrobić kiedyś inaczej, to zaraz się upominam: może bym mógł, gdybym był wtedy mądrzejszy, ale nie byłem.

Zdradź nam jeszcze jeden sekret – czy łączysz swoje życie zawodowe i artystyczne?

Czy Twoje wykształcenie łączy się z Twoją twórczością?

Nie, z wykształcenia jestem inżynierem architektury, a szkołę muzyczną rzuciłem po pierwszym roku nauki. Nie potrafię grać na żadnym instrumencie, nie pamiętam już nawet nut. Nie przeszkadza mi to w tworzeniu własnych utworów.

Czy stawiasz sobie cele w bliższej czy w dalszej perspektywie? Gdzie widzisz się za pięć lat?

Moim celem jest napisanie piosenki do Bonda i za pięć lat widzę się w Hollywood odbierającego Oscara za najlepszy utwór filmowy.

Szanuję stawianie sobie celów ambitnych, a przy tym z humorem. Spróbujmy zaczerpnąć też inspiracji do rozmowy o nowym roku – jakie wyzwania stawiasz przed sobą w 2023 r.? W noworocznym poście na social mediach mojego zespołu napisałem, że chcę, aby 2023 r. trwał w towarzystwie słów: głośno, odważnie, twórczo. Zakasałem więc rękawy i w pierwszym tygodniu nakręciliśmy już wideo do jednej z naszych piosenek, której premiera jest w połowie stycznia. Ciągle rozmyślam nad idealną melodią i najczulszym tekstem, może w tym roku uda mi się je znaleźć. 0

Michał Oleszczyk

styczeń–luty 2023
rozważania o muzyce /
fot. Mateusz Jaskot
CZŁOWIEK Z PASJĄ
Michał Oleszczyk – wokalista założonego pod koniec 2015 r. w Warszawie zespołu Melancholy Hill, w skład którego wchodzą również Jakub Podsiadły i Marcin Przybyłek. Autor tekstu ich najnowszego utworu Dotyk Wystarczy.

The Line. Rewolucja współczesnej cywilizacji?

W roku 2154 istnieją dwie klasy ludzi: bardzo bogaci, żyjący na nieskazitelnej, stworzonej przez człowieka stacji zwanej Elizjum, oraz reszta, która żyje na przeludnionej, zrujnowanej Ziemi. Akcja filmu Elizjum Neilla Blomkampa, choć odgrywa się jedynie na ekranie, ma szansę ziścić się w prawdziwym życiu. Mowa o The Line –jednym z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych projektów urbanistycznych w historii ludzkości.

TEKST: MARIUSZ CELMER

Dzisiejszy świat pełen jest niepokojów. Konflikty zbrojne, negatywne nastroje społeczne czy zanieczyszczone środowisko to tylko niektóre trudności, z jakimi musi się zmierzyć współczesny człowiek. Jednak stawiając czoła ciągłym przeciwnościom i negatywnym aspektom codziennego funkcjonowania, nie przestaje on dążyć do doskonałości. Gromadzone bogactwa, tworzone technologie czy innowacyjne terapie mają nie tylko poprawiać jakość życia, lecz także przede wszystkim uczynić ludzi szczęśliwymi. Samo szczęście niejedno ma imię. Dla jednych może ono być synonimem zamożności, dla innych miłości, zaś jeszcze inni widzą je każdego dnia podczas codziennych aktywności. Czy da się jednak zamknąć szczęście na powierzchni 34 kilometrów kwadratowych, w prostokącie o wymiarach 200 metrów na 170 kilometrów? Według Muhammada ibn Salmana, księcia koronnego Arabii Saudyjskiej, ma się to wydarzyć do 2030 r. Mowa o The Line – naczelnej inwestycji architektonicznej tamtejszego rządu, która pochłonąć może nawet do 200 mld dolarów. Czy jednak rzeczywiście jest ona tak opłacalna, jak opisują ją sami Arabowie?

Zbudujemy nowy dom…

The Line to innowacyjny projekt spółki NEOM, zarządzanej przez wspomnianego Muhammada ibn Salmana i współfinansowanej przez tamtejszy rząd. Koncepcja, prócz jedynego w swoim rodzaju miasta, zakłada również stworzenie kilku mniejszych, zintegrowanych projektów, takich jak przemysłowe miasto Oxagon oraz górski ośrodek wypoczynkowy Trojen, który już w 2029 r. otworzy się na zimowe igrzyska azjatyckie. Całość koncepcji jest częścią aktywnego planu saudyjskiego następcy tronu, który zakłada unowocześnienie i uniezależnienie się Arabii Saudyjskiej od przychodów z ropy naftowej do 2030 r.

The Line ma być miejscem stworzonym przez człowieka dla człowieka. Pomimo niezwykle małej powierzchni, jaką zajmie aglomeracja, architekci z NEOM pragną dołożyć wszelkich starań, by stała się ona miejscem idealnym do życia. Sztucznie stworzony Księżyc i zasiewane chmury dające opady mają zapewnić odpowiednie warunki klimatyczne, zaś latające taksówki czy ultranowoczesna kolej dalekiego zasięgu jadąca nawet z prędkością 500 km/h zapewnią mieszkańcom dogodny transport do każdego zakątka miasta. The Line będzie również miejscem, w którym nie znajdą się żadne drogi czy samochody, zaś energia pochodzić będzie w 100 proc. ze źródeł odnawialnych. Ochroni to mieszkańców nie tylko przed stresem wywołanym typowymi miejskimi czynnikami, lecz także przede wszystkim zapewni czyste i bezpieczne środowisko, o którym marzy każdy.

Współczesny Eden?

Projekt ma stać się naczelną wizytówką Arabii Saudyjskiej i jej potęgi. Futurystyczny, samowystarczalny system, zamknięty pomiędzy dwoma lustrzanymi blokami, będzie według wykonawców nie tylko idealnym miejscem do życia, ale również wyznaczy zupełnie nowe, niespotykane dotąd trendy urbanistyczne. Czyste powietrze, bliskość sklepów, szkół czy ośrodków kultury, a także opieka medyczna na najwyższym poziomie mają zapewnić mieszkańcom zdrowie, wygodę i dostatnie życie. Plany Saudyjczyków, pomimo ogromnych ambicji, nie uwzględniają jednak kluczowych mankamentów, których zaniedbanie może okazać się niemożliwe.

The Line ma powstać na planie długiego i wąskiego prostokąta. Przestrzeń do życia zamknie się między dwoma masywnymi lustrzanymi blokami, co według założeń ma spowodować lepsze wkomponowanie budyn-

ku w lokalny pustynny krajobraz. Inwestycja ta stanie się domem dla blisko 9 mln mieszkańców, co uczyni ją najbardziej zagęszczonym miastem na świecie. Mimo ogromnego stłoczenia, ma ono być miejscem wolnym od wszelkich problemów środowiskowych, militarnych czy społecznych, zaś odpowiednia infrastruktura podzielona na sektory w teorii zapewni optymalne rozmieszczenie ludności. Jednak czy na pewno? Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na fakt, że pomimo wielkiej wizji, wciąż nieznane pozostają wszystkie szczegóły dotyczące projektu. Niedookreślone są między innymi kwestie logistyczne, takie jak możliwość swobodnego przemieszczania się mieszkańców między sektorami obiektu czy sposób bezpiecznego poprowadzenia szybkich kolei dalekiego zasięgu bezpośrednio pod jego fundamentami. Innym istotnym problemem, na który Saudyjczycy nie udzielają odpowiedzi, jest sposób doprowadzenia wody do każdego zakątka miasta. Inwestycja zostanie bowiem ulokowana na pustynnych terenach północnej części kraju, które cechuje nie tylko niski poziom opadów, lecz także znikoma ilość wód gruntowych. Trudności z dostępem do sanitariatu, jak i duże zagęszczenie ludności, prowadzić mogą do rozwoju licznych chorób zakaźnych, których zwalczenie na tak małej powierzchni może być niezwykle trudne. Przestrzeń The Line może także zrodzić wiele chorób o podłożu psychicznym, takich jak depresja czy nerwica. Liczni specjaliści zwracają bowiem uwagę na fakt, że obłożenie miasta powierzchnią lustrzaną spowoduje nie tylko spektakularny efekt, ale doprowadzi również do odbicia światła słonecznego od budynku, a tym samym znacząco zmniejszy ilość docierających bezpośrednio do mieszkańców promieni UV, niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania każdego człowieka. 1

46–47 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO / miasto przyszłości jeszcze kilka belek i zostanę stolarzem

The Line, czyli sposób na ucieczkę przed ropą

Czarne złoto, czyli w przypadku Arabii Saudyjskiej ropa naftowa, było do niedawna jednym z głównych źródeł przychodów tego kraju. Przed światowym kryzysem, jaki spowodowała pandemia COVID-19, przychody z ropy generowały połowę PKB tego kraju, zaś wpływy z całkowitego eksportu lokalnej gospodarki wynosiły blisko 80 proc. Światowe zapotrzebowanie na paliwa kopalne nieustannie rosło, zaś przychody Saudyjczyków osiągały astronomiczne wartości. Niestety szybko okazało się, że nawet bogaty rząd kraju Zatoki Perskiej nie jest odporny na globalne kryzysy. Postępujące od wielu lat zmiany klimatyczne coraz mocniej wpływają na globalny wzrost temperatur, topnienie lodowców czy podniesienie się poziomu światowych wód. Zagrożenia te już dawno wyszły poza sferę teorii i medialnych nagłówków. Coraz większe rzesze mieszkańców globu doświadczają ich bowiem każdego dnia. Zmusza to rządy wielu krajów nie tylko do restrukturyzacji lokalnych gospodarek czy zapewnienia odpowiednich warunków bytowych, lecz także przede wszystkim do odejścia od importu paliw kopalnych, w tym ropy naftowej. Przełomowym momentem dla rządu Arabii Saudyjskiej okazała się jednak wspomniana wcześniej pandemia. Spowodowała ona nie tylko spowolnienie rozwoju gospodarczego kraju, lefcz także przede wszystkim pokazała, że w wypadku obniżenia się cen ropy nie może ona być uważana za stabilne źródło dochodów. Prognozy wskazujące na fakt wyczerpywania się wielu korzystnych złóż paliwa również nie należały do optymistycznych. Jednak pomimo rosnących trudności, Arabia Saudyjska wciąż pozostaje jednym z najbogatszych państw świata, którego ambicje potwierdza sam Muhammad ibn Salman. Według przyjętego kilka lat wcześniej planu Saudi Vision 2030, kraj ten nie tylko wyzwoli się od przychodów z paliw kopalnych, ale też zacznie wieść prym w rozwoju odnawialnych

źródeł energii, edukacji, technologii czy turystyce. Wśród najambitniejszych projektów wymienić można m.in. wybudowanie największej na świecie fabryki wodoru, produkcję latających aut oraz stworzenie wielkiego kurortu turystycznego. Jednym z elementów założonego projektu jest również wybudowanie

The Line, mającego wygenerować nawet dziesiątki miliardów dolarów zysku. Plany Saudyjczyków, choć ambitne i wizjonerskie, pozostają jednak dalekie od spełnienia. Już w 2016 r. książę koronny Arabii Saudyjskiej twierdził, że w ciągu kolejnych czterech lat jego kraj całkowicie uniezależni się od ropy. W rzeczywistości przychody z tego paliwa wciąż wynoszą prawie 1 mld dolarów dziennie, zaś założona restrukturyzacja przebiega w powolnym tempie.

Miasto (nie) dla wszystkich

Wizjonerskie miasto The Line ma być współczesną arką Noego również dla ludzi z całego świata. Arabska monarchia pragnie stworzyć samowystarczalny system odporny na problemy obecnej cywilizacji, w którym człowiek odnajdzie należyte szczęście i spokój. Inwestycja stanie się schronieniem dla blisko 9 mln mieszkańców, którzy stworzyć

mają nowe, idealne społeczeństwo. Jednak tak jak w dziele Neilla Blomkampa Elizjum było rajem dla najbogatszych, tak The Line również będzie miejscem jedynie dla wybranych. Jest ono promowane jako przełom w historii ludzkości, który wzniesie kraj na nowe wyżyny innowacji. Niestety również w tym przypadku istnieje druga strona medalu. Projekt, mimo że jest dopiero w początkowej fazie budowy, polegającej na wyrównywaniu terenu, już pochłonął pierwsze ofiary. Mowa o mieszkańcach plemion zamieszkujących tereny, na których stanąć ma współczesne Elizjum. Trzej bracia – Shadli, Attaullah i Ibrahim al-Howeitat 2 października 2022 r. usłyszeli wyrok skazujący ich na karę śmierci za sprzeciw wobec przebiegu wymarzonej przez księcia koronnego inwestycji. Ich brat, Abdul Rahim, w 2020 r. został zastrzelony przez saudyjskie siły specjalne za głośny sprzeciw wobec wysiedlenia lokalnych społeczności i plemion. Inni protestujący skazani zostali na 50 lat pozbawienia wolności. Można spodziewać się, że inwestycja tworzona przez NEOM okupiona będzie kolejnymi ofiarami, nie tylko spośród lokalnej ludności, lecz także zagranicznych robotników, jak miało to miejsce chociażby w Katarze podczas budowy stadionów na mundial w 2022 r. Czy liczne kontrowersje, z jakimi wiąże się projekt, wzbudzą zatem w Saudyjczykach głos sprzeciwu i zmuszą rząd do restrukturyzacji założonych planów? Z dużą dozą przekonania można stwierdzić, że jest to mało prawdopodobne. W Arabii Saudyjskiej panuje bowiem nieformalne założenie, wedle którego naród zgadza się na wszelkie działania monarchii i udziela jej poparcia w zamian za zapewnienie dostatku, którego obywatele w obliczu dynamicznego przyrostu ludności niezwykle potrzebują. Monarchia nie omieszka zatem uciec się do wszelkich możliwych środków, by utrzymać się przy władzy. Sam projekt, z uwagi na fundusze i ambicje Saudyjczyków, ma jednak szansę na powodzenie. Przyszłość zweryfikuje jednak, czy stanie się on zapowiadanym rajem dla współczesnego człowieka. 0

styczeń–luty 2023 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO miasto przyszłości /
fot. NEOM // materiały prasowe fot. NEOM // materiały prasowe

TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

/ relacje państw z religiami

Podwójna natura władzy.

Między świeckością a sakralnością

Władza – słowo tak straszne, jak i szerokie w swym znaczeniu – w naszym kraju od dawna kojarzy się pejoratywnie. Począwszy od okresu I Rzeczypospolitej, przez czas zaborów, wewnętrznie skłóconą II RP i PRL, władza w nieświadomości zbiorowej Polaków konceptualnie zlała się z państwowością. Jednakże, jej rozważanie tylko w kontekście działania państwa jako instytucji przymusu jest nieuzasadnione.

TEKST: DAVID BEDNARCZYK

Czy aby Mickiewicz, kierujący sercami milionów Polaków, nie miał większego wpływu (czyli władzy) na losy narodu niż którykolwiek z urzędników carskich, branych przez współczesnych sobie za uosobienie tyranii i wszechwładzy? Stare polskie przysłowie, znane już w XVIII w., tam gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania, wskazuje także na zróżnicowanie kierunków dyskursu w naszym narodzie – dlatego warto zastanowić się nad potencjalnymi implikacjami tego, że ktoś pomaga kształtować te trzy polskie zdania

Cezarowi cesarskie, a Bogu – boskie

Jednakże – od początku. Rozważając problematykę władzy, warto podzielić ją na dwa fundamentalne elementy, zróżnicowany stosunek do których charakteryzuje w znaczącym stopniu dane społeczeństwo lub cywilizację. Władza świecka, panująca nad światem materialnym, była w świecie łacińskim systematycznie oddzielana od duchowej, mimo jej oporów i początkowej sakralizacji władców frankijskich. Ci, którzy mieli decydować o podatkach, nie mieli jednocześnie wpływu na to, jak powinien być oddawany hołd Bogu, ani co było grzechem, a co nie. W walce o swoje władza kościelna w średniowiecznej Europie utworzyła bezprecedensowy stan, w którym to o moralności decydował Rzym, komunikacyjnie oddzielony od większości swoich wyznawców, zaś lokalne władze religijne (po relatywnym zmniejszeniu znaczenia władzy cesarskiej, z którą papiestwo prowadziło liczne spory, chociażby o inwestyturę) miały prawo do prowadzenia życia codziennego. O ile oddzielenie państwa od decydowania o moralności, przynajmniej powierzchownie, wydaje się typowym celem ludzi Zachodu, to odwrotny stan jest i był historyczną oraz światową normą. Wystarczy popatrzeć na cywilizację bizantyńską, sąsiadującą z naszą od wschodu, także posiadającą podłoże rzymsko-greckie. Bizancjum

i jego cywilizacyjni następcy odrzucili ideę rozdziału religii od państwa, podporządkowując cerkiew rządowi świeckiemu. Stąd też do dzisiaj występuje widoczny w prawosławiu zwyczaj uzależniania wyboru hierarchów od władzy państwowej. Występuje on powszechnie de facto, jak w Rosji, gdzie patriarcha Cyryl wspiera wszelkie działania Władimira Putina, pełniącego w tej relacji rolę dawnego cara, bywa też zdefiniowany de iure, jak w przypadku Turcji, gdzie patriarchą Konstantynopola może zostać tylko obywatel Republiki Turcji, który przejdzie przez wstępną selekcję gubernatora Stambułu. Warto jednocześnie zwrócić uwagę na to, że domyślnym stanem cywilizacji jest binarny wybór – albo dyktatu władzy nad aspektem duchowym, albo relacja odwrotna, jak w przypadku cywilizacji bramińskiej, w której – na przykładzie Indii – władza świecka była niezdolna do tworzenia stabilnych instytucji, co skończyło się przerażająco łatwym podbiciem subkontynentu przez siły zewnętrzne. Nawet w starożytnym Rzymie, cesarz nie pełnił jedynie funkcji świeckiej – miał on także tytuł pontifex maximus, który czynił go najwyższym kapłanem Rzymu. Niestety – supremacja władzy duchowej to niestabilność i tyrania z zewnątrz, a dominacja władzy świeckiej nad duchową kończy się wewnętrznym zadławieniem.

Bizantynizm w natarciu

Wbrew pozorom, tendencje zmierzające ku utożsamieniu władzy świeckiej i duchowej nie zatrzymały się nigdy na Europie Wschodniej. Otton II, niemiecki cesarz rzymski, wychodząc za Teofanę, księżniczkę z Konstantynopola, sprowadził jednocześnie na swoje tereny trendy wschodnie w aspekcie niezależności sfery sakralnej od władzy państwowej, doprowadzając finalnie do wzmożenia konfliktów między dworem cesarskim a Stolicą Piotrową. Jak wiadomo z historii, Polska przyjęła chrzest z Czech,

a nie z rąk niemieckich, bo oznaczałoby to uzależnienie się od Cesarstwa nie w sferze duchowej, a politycznej. Tendencje do odmawiania legitymacji niepaństwowej władzy religijnej przetrwały w księstwach niemieckich, doznając ujścia w buncie Lutra wobec kościelnego status quo i następującej po nim zasadzie cuius regio, eius religio, dającą uprawnienia quasi-bizantyńskie księciom niemieckim. Podobnie było w Anglii, gdzie Henryk VIII, poprzez wywłaszczenie Kościoła, stworzył system stawiający go bliżej pozycji faraona, niż był jakikolwiek europejski władca po upadku imperium rzymskiego. Kolejnym przejawem jednoczenia władzy religijnej pod władzą świecką był Kulturkampf przeprowadzony przez II Rzeszę oraz obustronna niechęć między katolikami a III Rzeszą, która, łącząc nietzscheański relatywizm moralny i element bizantyński w Niemczech, doprowadziła do licznych tragedii cywilnych, niewidzianych w Europie poza rewolucją bolszewicką. Jednakże, nawet po odrzuceniu idei nazistów, element bizantyński funkcjonuje do dzisiaj w Republice Federalnej Niemiec – świadczyć o tym może chociażby zajmowanie się przez państwo niemieckie podatkami na wspólnoty wyznaniowe. Odwracając cele państwa o 180 stopni, nie zrezygnowano jednak z odebrania mu zdolności dzierżenia władzy nad aspektem duchowym.

Kluczowym przejawem pośredniczącym między kreatorami moralności a ludnością stały się jednak już w średniowieczu uniwersytety. Do dzisiaj uczelnie, poprzez ich wpływ na media, na retorykę dotyczącą emancypacji oraz fakt, że do uczonych odwołuje się nadal każdy, kto tylko może w debacie publicznej, nadają kształt społeczeństwom całego Zachodu. Jednakże, bez ich niepodległości kapitałowej i niezależności ich twórczości, niemożliwe będzie zachowanie rozwoju i pokoju, tak miłego od parudziesięciu lat naszej Europie. 0

48–49

Varia

Polecamy:

52 WARSZAWA Zielona wioska w centrum Warszawy

Domki Jazdów

59 3PO3 O kosmicznym slumsie O zajściach, których nie ma

Izolacja

MARIA BOGUTA

Odkąd pamięta, lubiła odcinać się od świata. Z pozoru cicha i bezproblemowa, potrafiła być uparta i cięta wobec tych, którzy próbowali skłonić ją do czegoś wbrew jej woli. Już jako dziecko nie potrafiła odpuścić. Nie wiedziała wówczas, że okaże się to dla niej zgubne.

W dzieciństwie nie mówiła zbyt wiele, jednak jej opór był zauważalny. W sytuacjach społecznych często się izolowała. Próby namówienia jej do wejścia w interakcje z innymi były często bezowocne. Na wszelkie prośby, by pobawiła się z dziećmi reagowała ucieczką, milczeniem lub agresją. Nikt nie potrafił wówczas określić przyczyny jej zachowań.

Porazpierwszyoddawnabowiem nicniezagłuszałojejmyśli,obawi lęków.

Po kilku latach uświadomiła sobie, że uchodzi w ludzkich oczach za osobę problematyczną i trudną do zrozumienia. Bagaż negatywnych przeżyć, których doświadczyła, sprawił, że zapragnęła ułożyć wszystko od nowa i wyjść do otaczającego ją świata. Miała bowiem dość wysłuchiwania żądań zmiany swego postępowania.

Świat jednak przytłoczył ją całym sobą. Przysporzył jej kolejnego bólu, który w pewnym momencie stał się zbyt trudny do wytrzymania. Postanowiła więc ponownie od niego uciec.

Tym razem zamknęła się w domu i nie wychodziła z niego przez dłuższy czas. Większość chwil spędzała sama. Wbrew jej przypuszczeniom nie było to dla niej sposobem ucieczki od cierpienia. Po raz pierwszy od dawna bowiem

nic nie zagłuszało jej myśli, obaw i lęków. Przebywała zupełnie sama z własnymi trudnościami. Czuła, że samotność niszczy ją i zżera od środka. Bycie z dala od innych dało jej jednak lepszy wgląd w siebie. Uświadomiła sobie wówczas, że przyczyną jej ciągłych ucieczek od świata było zbyt silne przytłoczenie jego odbieraniem. Jednak, mimo wszystko, chciała być jego częścią. Samotność bowiem bolała ją bardziej niż rzeczywistość. Dokonała więc ostatecznego wyboru – przestała uciekać.

Nie była to łatwa decyzja, gdyż wiązała się z podjęciem wielu trudnych działań. Z biegiem czasu dotarło do niej, że nikt nie zrozumie jej problemów lepiej niż ona sama. W konsekwencji musiała nauczyć się być swoim własnym systemem wsparcia i opiekować się sobą w natłoku wszelkich bodźców. Była to dla niej długa, lecz zarazem potrzebna droga. Koniec końców, w efekcie intensywnej pracy nad sobą zaczęła stopniowo zwalczać w sobie lęk przed codziennością. Nabyła również większej otwartości na świat.

Co za tym idzie, przestała analizować wyłącznie własne emocje i oddała się obserwacji innych ludzi. Ilekroć na nich spoglądała, jej problemy wydawały się jedynie małymi kroplami w wielkim morzu. Wiedziała wówczas, że nie jest sama, gdyż wszystkie napotkane przez nią istoty nosiły na plecach swój własny bagaż. Postawiła sobie za cel pamiętać o tym każdego dnia. 0

varia /
styczeń – luty 2023

Kierunek Włochy: Wenecja

Jesienna promocja na loty w Ryanairze – kupujemy bilety. Cel: Biennale Sztuki (cykliczna wystawa sztuki współczesnej, odbywająca się co dwa lata w Wenecji) i zwiedzanie. Tysiące przebytych kroków w mieście o nieprzejezdnych ulicach. Urocze otoczenie, prosecco w plastikowych kubkach i 20 stopni Celsjusza – oto listopad w Wenecji.

TEKST: EMILIA MIKUŁA

Włochy to kraj, który na mapie przypomina duży but. Podzielony jest głównie na północ i południe, co wynika z głębokich podziałów historycznych i społecznych. Wszystkich regionów we Włoszech jest 20., zamieszkuje je prawie 60 mln ludzi. Mimo dużych różnic kulturowych i geograficznych pomiędzy nimi, są pewne zachowania, które – głęboko zakorzenione w kulturze włoskiej – niezmiennie towarzyszą mieszkańcom w codziennym życiu. Odkryjemy je nawet podczas turystycznej wizyty – bez względu na lokalizację, którą wybraliśmy za punkt docelowy. Oprócz pięknych krajobrazów i wspaniałej kultury, tym, co pcha tylu turystów w sidła Włoch, jest jedzenie – do skosztowania pizzy i makaronu chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Kuchnia jest zróżnicowana i zależna od regionu, jednak bez wątpienia w każdym miejscu znajdziemy te dwa przysmaki.

Dodatkową zaletą Włoch są również liczne tanie loty, które możemy znaleźć w ofercie takich linii lotniczych jak Ryanair czy Wizz Air.

Miasto na milionie drewnianych pali

Dzisiaj skupię się na Wenecji, do której wybrałam się w tym roku w listopadzie, przy okazji 59. edycji Biennale Sztuki. Ze względu na czas pobytu (cztery dni), miałam możliwość poznać to miasto nie tylko od strony

zabytków, lecz również życia. Zacznę od przybliżenia kilku ciekawostek odnośnie samego miasta, ponieważ jest to niezwykłe miejsce z równie niesamowitą historią.

Wenecja została założona w 452 r. przez uciekinierów z sąsiedniej Akwilei, którzy postanowili schronić się wśród bagien i wysp przed najazdami barbarzyńców nękających upadające Cesarstwo Rzymskie. Obecnie pełni rolę stolicy regionu Wenecja Euganejska. Wokół niej znajduje się Laguna Wenecka, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z tego względu jest nazywana miastem kanałów – w większości transport odbywa się tam drogą wodną lub pieszo, a ruch samochodowy możliwy jest wyłącznie w okolicach dworca kolejowego. W XIX w. wyspę połączono ze stałym lądem linią kolejową i drogą szybkiego ruchu. Jednak najpopularniejszym środkiem lokomocji wciąż jest jest vaporetto (tramwaj wodny).

Ludność Wenecji w granicach administracyjnych wynosi około 255 tys. mieszkańców, z czego większość mieszka na lądzie stałym, a historyczne centrum zamieszkuje niecałe 60 tys. osób. Przez ponad 1000 lat (726–1797) miasto było stolicą niezależnej Republiki Weneckiej, która nosiła miano jednej z morskich i handlowych potęg Morza Śródziemnego. Z okresu największego rozkwitu Republiki (XIII-XVI w.) pochodzą liczne zabytki. Bogactwo i forma zagwarantowały Wenecji tytuł pierwszorzędnego ośrodka turystyki nie tylko w skali Włoch, ale też ogólnoświatowej. Tworzy ona unikatowy zespół urbanistyczny oraz stanowią jedną z najcenniejszych pozycji na liście światowego dziedzictwa ludzkości.

Wenecja ze względu na swoje położenie jest regularnie podtapiana. Z tego powodu trwa budowa systemu śluz mającego chronić miasto oraz inne wyspy Laguny przed zalewaniem. Charakterystycznym zjawiskiem w czasie jesiennych dni jest tak zwana acqua alta, w wyniku której miasto zostaje częściowo przykryte wodą. To właśnie z tego okresu pochodzą zdjęcia, które możemy kojarzyć z internetu lub telewizji, kiedy to osoby w kaloszach pokonują wodę, by dostać się do celu. Ciekawym jest to, że w tym czasie budowane są platformy, dzięki którym możliwe jest przejście.

Światową popularność zyskał karnawał wenecki, gdzie istotnym elementem ubioru bawiących się są strojne maski. W Wenecji odbywa się także Międzynarodowy Festiwal Filmowy, Biennale Sztuki oraz Biennale Architektury. Wymienione powyżej wydarzenia ściągają wielu turystów z całego świata.

Zakochana w Wenecji

Wenecja kojarzy się z romantycznymi filmami, podobnie jak Paryż z miłością. Będąc w listopadzie w Wenecji, wiedziałam, że jest to miasto nie tylko dla zakochanych, chyba że zakochanych w pięknej architekturze i pysznym tiramisu – wtedy jak najbardziej.

Zastanawiam się od czego zacząć. Myślę, że trzeba to powiedzieć głośno – Wenecja jest przepiękna. A dla zdementowania plotek krążących na jej temat – nie, nie śmierdzi z kanałów, tak jak to często jest wspominane.

Spokój w mieście

Wydawałoby się, że nie można zaznać spokoju, będąc w tak popularnym mieście. Jednak w listopadzie Wenecja pustoszeje. Do godziny 18.00

/ miasto na wodzie REPORTAŻ
50–51
52
ZDJĘCIA: EDYTA GÓRECKA
Quevedo: Bzrp Music Sessions, Vol.
jest hitem lata i w top 10 na świecie jakoś od lipca, więc kto nie zna ten gapa

możemy spotkać kilka wycieczek na ulicy, lecz po tej godzinie zostają już tylko mieszkańcy i naprawdę nieliczni turyści. Oczy w końcu odpoczywają. Kolorystyka miasta jest przyjemna, wiele odcieni beżu, bieli, rudości. Szum wody i samo patrzenie na nią dają efekt wyciszenia. Ponadto kolejna ogromna zaleta tej wyspy: nie ma na niej aut! Nie doświadczymy też hałasu skuterów czy nawet rowerzystów dzwoniących, żeby ustąpić im miejsca (zakaz jazdy rowerem). W ciągu dnia, jeśli jesteśmy przy kanale, usłyszymy jedynie dźwięk silnika łodzi, nic więcej. Zgiełk Warszawy potrafi przebodźcować każdego, dlatego Wenecja swoim brakiem hałasu robi ogromnie pozytywne wrażenie i tylko wzmacnia swój czar.

Jedzenie, czyli najlepsza część podróży

O jedzeniu można by było pisać i mówić godzinami. Przy okazji każdej podróży pierwsze co sprawdzam w danym miejscu to: co, gdzie i za ile zjeść. Są to podstawy, bez których nie wyobrażam sobie przygotowania do wyjazdu. Na pamiątkę zostawiam zapisane miejsca i polecam je komuś lub sama odwiedzam ponownie (w ten sposób mam zapisaną listę miejsc odwiedzonych przeze mnie). Krótka instrukcja, jak się je we Włoszech:

Śniadanie: kawa i coś słodkiego

Obiad: coś lekkiego

Kolacja: tak jak u nas obiad

Co do jedzenia w Wenecji, popularnymi przysmakami są owoce morza, cicchetti (kanapki z różnymi dodatkami), sarde in soi (sardyn-

ki), baccala mantecato alla veneziana (kanapka z musem z dorsza), focaccia, bellini, czyli koktajl z prosecco z purée z brzoskwiń, tiramisu (jadłam najlepsze w swoim życiu właśnie na tym wyjeździe) oraz oczywiście aperol. Nie zdziwcie się, kiedy o 9 rano zobaczycie go na stolikach. Spożywany jest tutaj całą dobę. We Włoszech kultura picia alkoholu wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce. W Wenecji aperol oraz prosecco możemy zakupić u lokalnych sprzedawców: najczęściej jest to lokal, który odwiedzają sami starsi Włosi i pełno w nim beczek z winem. Wszyscy piją z plastikowych kubeczków (taka natura), a sprzedawca sam nalewa każdemu klientowi z kranów.

Bez wątpienia Włochy nie mogą się obejść bez takich klasyków jak: lody, sery, pomidory, owoce, oliwa, rogale (najlepiej z pistacją), kawa (bez limitu), makaron oraz pizza. Wszystkiego, co jemy, najlepiej szukać z dala od głównych atrakcji, aby uniknąć wygórowanych cen.

Pozostając przy temacie jedzenia, nie zapominajmy o sjeście, podczas której zamknięte są wszystkie lokale. O godzinach jej trwania najlepiej zorientować się już na miejscu lub po prostu przyjść późnym wieczorem. I złota rada – najlepiej stołować się tam, gdzie lokalsi.

Ludzie

Tutaj nikt się nie spieszy, a czas płynie wolno. Godziny otwarcia na stronie internetowej, a na drzwiach danego miejsca różnią się. Często możemy „pocałować klamkę”. Trzeba się z tym liczyć. Ludzie we Włoszech są bardzo pomocni, a wbrew stereotypom, wielu Włochów mówi po angielsku, co jest skutkiem czasów pandemii. Mówi się, że Włosi ze względu

na brak turystów zaczęli uczyć się angielskiego. Klasykiem pozostaje jednak to, że mimochodem usłyszymy bella ragazza (tłum. piękna kobieta) najczęściej od jakiegoś starszego pana. Jest to jedynie niewinna zaczepka, także generalnie można czuć się tam bezpiecznie, będąc kobietą. Zwracam uwagę na ten punkt, dlatego że będąc z przyjaciółkami we czwórkę, nie doświadczyłyśmy z tego powodu żadnych nieprzyjemności.

Życie

Życie na wyspie nie jest proste. Jedynym transportem jest ten wodny i dotyczy to między innymi: wyrzucania śmieci, dostaw do sklepów, przewożenia chorych. Będąc na wyspie, dowiedziałyśmy się, że w przypadku pogrzebów trumna transportowana jest gondolą na wyspę św. Michała, gdzie znajduje się cmentarz. Ze względu na liczbę turystów, przez większość roku jest ona zatłoczona. Turystyka wypiera mieszkańców, w efekcie oprócz udogodnień dla turystów na wyspie nie ma możliwości rozwoju i większość osób zamieszkuje ląd, a na wyspie możemy zobaczyć nielicznych mieszkańców poza głównymi ulicami.

Przez specyfikę terenu nie uprawia się roli. Mieszkańcy specjalizują się w łowieniu ryb i skorupiaków. Również ze względu na teren i liczne kanały, trudno jest poruszać się osobom z niepełnosprawnościami. Jako że jedynym możliwym sposobem na przetransportowanie się z punktu A do punktu B jest miejski tramwaj wodny, większość drogi pokonuje się pieszo, więc najlepiej jest mieć dobrą kondycję i wygodne buty. 0

styczeń–luty 2023 REPORTAŻ miasto na wodzie/

Zielona wioska w centrum Warszawy

Idąc na spacer po Śródmieściu można natknąć się na widok nietypowy dla centrum dużej metropolii: kilkadziesiąt

drewnianych domów z ogródkami, często bez żadnych ogrodzeń.

TEKST: ZUZANNA JĘDRZEJOWSKA

Do tej zielonej enklawy można się dostać od placu Na Rozdrożu, tylną furtką z Parku Ujazdowskiego, od strony Parku im. Tadeusza Mazowieckiego lub od ulicy Pięknej, po minięciu ambasad francuskiej i niemieckiej. Niewtajemniczonym spacerowiczom domki mogą wydawać się zagadkowe – są kolorowo udekorowane, przez okna sączy się muzyka, przy grządkach pracują ogrodnicy, a dzieciaki biegają dookoła podczas warsztatów. Brzmi jak utopia, lecz na Osiedlu Jazdów od lat tętni życie społeczno-kulturowe. A historia tego miejsca sięga wielu dekad wstecz…

Zrozumieć przeszłość

Od XVIII w. teren ten był przeznaczony na zabudowania wojskowe. Mieścił się tu szpital, którego parę ceglanych pawilonów nadal współtworzy krajobraz Jazdowa. Osiedle domków fińskich, które są obecnie głównym elementem zabudowy, powstało w 1945 r. dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. Drewniane obiekty mieszkalne dostały się po II wojnie światowej do różnych miast Polski w ramach wymiany handlowej z Finlandią lub reparacji wojennych za pośrednictwem ZSRR. Pierwotnie miały zostać rozebrane do 1955, i choć duża część z nich zniknęła z mapy, a na ich miejscu zbudowano m.in.

ambasadę francuską czy Trasę Łazienkowską, to 27 domków przetrwało do dziś. Długi czas nie wiadomo było, w jaki sposób zagospodarować teren, a z wielu domków wynieśli się lokatorzy. W ubiegłej dekadzie debata publiczna nad przyszłością tej nietypowej przestrzeni zaostrzyła się. W 2011 r. zajmujący kilkanaście domków lokatorzy założyli Stowarzyszenie Mieszkańców Domków Fińskich Jazdów, bo władze dzielnicy Śródmieście zadeklarowały przeznaczenie działki pod zabudowę komercyjną. W obliczu groźby całkowitego zniszczenia osiedla zawiązała się szeroka koalicja obywateli Warszawy zainteresowanych konserwacją i uspołecznieniem Jazdowa. Aktywiści, architekci, artyści, dziennikarze i inni zaangażowani zorganizowali szereg wydarzeń kulturalnych i sąsiedzkich. Tym samym rozpoczęli kampanię, która przyniosła rozgłos ich inicjatywie i uchroniła domki przed szalejącą w tym okresie w stolicy reprywatyzacją. Pierwsza Noc Muzeów odbyła się na Jazdowie już w 2012 r., a rok później miał miejsce pierwszy festiwal Otwarty Jazdów. Ważnym momentem były zainicjowane przez sympatyków Osiedla konsultacje społeczne, których owocem był raport dotyczący koncepcji funkcjonowania tej przestrzeni opublikowany w 2014 r. W 2015 r. zawiązało się Partnerstwo

Otwarty Jazdów, które jest lokalnym, niehierarchicznym gremium zrzeszającym grupy formalnie i nieformalnie działające na Osiedlu.

Zajrzyjmy w przyszłość

W raporcie z konsultacji społecznych przedstawiono szeroką wizję Jazdowa jako miejsca służącego mieszkańcom Warszawy i działającego w duchu ekologii. Wypracowano także pewne konkretne propozycje dotyczące m.in. rozwiązań prawnych czy architektonicznych. Zarządzanie terenem zaleca się powierzyć radzie składającej się z NGO i organizacji nieformalnych, które pełnią na nim swoją działalność (wyłonioną w drodze konkursów), mieszkańców Osiedla oraz przedstawicieli administracji publicznej. Sens istnienia Jazdowa opiera się przede wszystkim na jego funkcjach społecznych i kulturowych. Poprzez zapewnianie przestrzeni na edukację, integrację międzypokoleniową oraz rozwijanie inicjatyw obywatelskich Osiedle wzmacnia ludzką tkankę miejską i kreuje wspólnotę mieszkańców. Dodatkowe funkcje: rekreacyjna i usługowa rozszerzają ofertę dostępnych dla warszawiaków atrakcji o prospołecznym charakterze oraz mogą zabezpieczać część finansowych potrzeb związanych z utrzymaniem domków, np. ogrzewaniem zimą (w obliczu braku centralnego ogrzewania jest to duży koszt). Oprócz tego nie można zapomnieć o pierwotnej dla Osiedla funkcji mieszkalnej. Obecnie jedynie sześć domków jest zamieszkałych na stałe, jest to jednak część tradycji sąsiedzkiej oraz gwarant ciągłości działań wokół Jazdowa.

W 2018 r. powstał Związek Stowarzyszeń Partnerstwo Otwarty Jazdów, który jest organizacją parasolową, zrzeszającą gospodarzy domków fińskich i wspierającą organizacje pozarządowe, przedstawicieli okolicznych

zdjęcia: Partnerstwo Otwarty Jazdów 52–53 2024 to będzie mój rok
/ nasza mała arkadia WARSZAWA

instytucji kultury oraz osoby prywatne. Jego zadaniem jest kontakt z władzami miasta, koordynowanie działań pojedynczych podmiotów, a także reprezentowanie inicjatywy na zewnątrz. Jest to jednak w dużej mierze ciało formalne, bowiem faktycznym zarządzaniem zajmuje się Partnerstwo powstałe w 2015 r. Obecnie trwają zaawansowane prace nad nową stroną internetową, która uporządkuje wszystkie aktualne informacje o inicjatywie i tym samym ułatwi nowym osobom zorientowanie się w strukturze organizacyjnej. Administrowanie terenem poprzez radę proponowaną w raporcie z 2014 r. zapewniłoby jawny i kolektywny charakter podejmowania decyzji, a to właśnie pionierski model oddolnego współzarządzania przestrzeniami miejskimi pozwoli zachować miejscu jego unikatowy charakter. Mimo wypracowanych rozwiązań, dotychczasowy model współpracy z miastem nie uwzględnia wielu z nich. Jazdów regularnie musi mobilizować się w obronie opisanych wyżej wartości i prowadzić rozmowy z władzami miasta od nowa.

Ambiwalentne relacje z samorządem

Jazdów jest bez wątpienia miejscem wyjątkowym. Po tym, jak ratusz wycofał się z planów zniszczenia domków, Osiedle rozwinęło się i zbudowało sieć kontaktów, także międzynarodowych. Dzięki sieciowaniu z innymi podob -

nymi inicjatywami na świecie zdobyło kapitał społeczny oraz rozpoznawalność. Zostało docenione przez Komisję Europejską za wyjątkowy wkład w ochronę i rozwój europejskiego dziedzictwa. Dla władz stolicy jest to obecnie miejsce podnoszące prestiż miasta oraz uosobienie deklarowanych przez polityczne elity wartości: dbałości o środowisko naturalne, obywatelskości i innowacyjności. W 2021 r. zabezpieczono kwotę 10 mln zł na potrzebne renowacje domków, ale politycy zdają się nie do końca rozumieć sens wymienionych wyżej wartości.

Pod koniec października 2022 r. przedstawiciele Urzędu Dzielnicy Śródmieście, po wielu miesiącach ciszy, spotkali się z przedstawicielami Jazdowa. Zaprezentowali plan natychmiastowych modernizacji terenu. Nie uwzględniał on ani wypracowanych w konsultacjach społecznych z 2014 r. wytycznych, ani koncepcji zawartych w Przewodniku Architektonicznym Osiedla Jazdów z 2019 r. Zakładał on wprowadzenie ustandardowionych unowocześnień we wszystkich domkach, które zniszczyłyby architektoniczne dziedzictwo kilku dekad oddolnych prac nadających im ich nietuzinkowy charakter. Ponadto inwestycje miały być koordynowane centralnie przez władze, co przeczy idei społecznego współzarządzania. Do tego wykreślono zupełnie funkcję mieszkalną, co w praktyce oznaczałoby eksmisję siedmiu rodzin w dobie kryzysu mieszkaniowego.

Wzbudziło to rzecz jasna ogromny sprzeciw społeczności związanej z Osiedlem. W ciągu kilku dni spontanicznie powstało kilka grup ro-

boczych odpowiedzialnych za rozmowy z urzędem, uściślenie wytycznych architektonicznych czy kontakt z mediami. Na Facebooku kilkaset osób zareagowało na te niepokojące wieści, domagając się od władz zmiany stylu komunikacji i współpracy z Jazdowem na partnerskich zasadach. Kilka tygodni później jedna z organizacji mieszczących się na Jazdowie – Państwomiasto – otrzymała pismo grożące wypowiedzeniem umowy najmu. Zaledwie dzień wcześniej odbyło się spotkanie z urzędnikami kilku instytucji celem zaznajomienia ich z wkładem Osiedla w pomoc uchodźcom z Ukrainy. Od początku wojny przez siedzibę Państwamiasta przewinęło się 50 rodzin szukających schronienia. Wedle Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami stanowiło to naruszenie zasad korzystania z lokalu, choć jedną z jego funkcji jest działalność społeczna. Ostatecznie narastający konflikt udało się załagodzić. Na spotkaniu urzędnicy przeprosili za zaistniałą sytuację. Władze przekonały się do wznowienia prac nad planami modernizacji Jazdowa i otwarcia na sugestie lokalnych działaczy. Dalsze negocjacje dotyczące kształtu i tempa modernizacji trwają. Pojawia się jednak pytanie: czy dalsza współpraca bez jasno określonych zasad i kompetencji poszczególnych podmiotów może być efektywna? Trudno planować inwestycje tak rozbudowanej inicjatywy w trybie zarządzania kryzysowego. Potrzebna jest przejrzysta formuła współpracy między władzami, gospodarzami Osiedla i zainteresowanymi obywatelami, która pozwoli na jak najlepsze wykorzystanie potencjału Jazdowa, nie zagrażając przy tym jego wyjątkowej osobowości. Lecz mimo manka-1

styczeń–luty 2023 WARSZAWA nasza mała arkadia /

mentów w komunikacji między zarządzającymi Jazdowem jednostkami, Osiedle działa prężnie i zdecydowanie nie można się tutaj nudzić.

Kalejdoskop atrakcji

Nawet zimą codziennie coś się tutaj dzieje –na Facebooku Otwartego Jazdowa co tydzień publikowany jest harmonogram aktywności. Jednak to wraz z cieplejszymi, dłuższymi dniami Jazdów rozkwita naprawdę, bo jego wielkim atutem jest przyroda. Joga, warsztaty, wystawy, spotkania autorskie, performanse, debaty, koncerty i inne wydarzenia dostępne są dla warszawiaków zazwyczaj za darmo lub w zamian za symboliczne wsparcie na konserwację domku wrzucane do puszki. Wszystko to dzięki pracy wolontariuszy i sympatyków, którzy poświęcają swój czas, żeby budować to miejsce. Wielu z nich zrzesza się wokół kilkudziesięciu organizacji będących członkami Partnerstwa.

Jedną z nich jest Motyka i Słońce, czyli ogród społecznościowy, gdzie każdy może oddać się pasji ogrodniczej i uczestniczyć w uprawianiu warzyw oraz innych roślin. Tegoroczna dynia-rekordzistka ważyła 36,5 kg. Ogrodnicy stosują metodę permakultury, która polega na zastąpieniu ziemi wieloma warstwami kompostu własnej produkcji. Oprócz sadzenia, odchwaszczania i kopania organizuje się

tu także warsztaty i spotkania dotyczące sfery ekologicznego rolnictwa i ochrony przyrody. Do Ambasady Muzyki Tradycyjnej, która określa się mianem misji dyplomatycznej krainy mazurków i polek w Warszawie, można przyjść na potańcówkę lub warsztaty taneczne, a także na „Rozmówki wiejsko-miejskie” czyli cykl spotkań wokół polskiej kultury ludowej. Solatorium, jak sama nazwa wskazuje, jest pełne światła – zimą świecą tu specjalne lampy fototerapeutyczne – i roślin. Jest to przestrzeń ciepła i przytulna, sprzyjająca zajęciom jogi, ale także wszystkim innym formom spotkań. Państwomiasto oferuje miejsce na dialog między aktorami promującymi i wcielającymi w życie projekty obywatelskie oraz innowacyjne rozwiązania urbanistyczne. Ogród wokół domku otwarty jest dla wszystkich, żyją w nim kury i miejskie pszczoły, zajmujące kilka uli. Dzieci mogą przyjść na kreatywne zajęcia organizowane przez Odjazdów.

Filozofia otwartości zakłada, że każdy człowiek mający pomysł na interesującą aktywność może wykorzystać przestrzeń Osiedla, by ją zrealizować. Tak długo, jak wpisuje się ona w promowane na Jazdowie wartości, można swobodnie kontaktować się z gospodarzami domków, by przedstawić swój pomysł. Miejscem bezpośrednio dedykowanym tego rodzaju

Korona Warszawy

jednorazowym przedsięwzięciom jest Rotacyjny Dom Kultury. Powstał on w ramach Budżetu Partycypacyjnego jako filia Domu Kultury Śródmieście. Projekty, którym udostępnia się domek na maksymalnie 30 dni, wybiera się na drodze konkursu. Cieszy się on dużym zainteresowaniem, więc należy swój projekt zgłosić odpowiednio wcześnie. Oprócz tego odbywa się wiele cyklicznych imprez. Przykładem mogą być „Śpiewanki”, których odbyło się już 60 edycji, Festiwal Myśli Abstrakcyjnej czy Festiwal Otwarty Jazdów trwający całe lato.

Odkrywajcie!

Żeby dowiedzieć się więcej i pospacerować po Jazdowie z przewodnikiem można przyjść na oprowadzanie, dostępne co dwa tygodnie w niedzielę. Istotą działalności na Jazdowie jest budowanie wspólnoty. Jeśli ktoś jest samotnikiem i woli anonimowo uczestniczyć w zajęciach, nie ma ku temu przeciwskazań, ale wszyscy szukający przyjaznej społeczności będą mogli poznać tu wiele ciepłych osób. Źródłem żywotności Jazdowa są chętni do działania i eksperymentowania ludzie. Im więcej empatycznych, kreatywnych osób spotykać się będzie na Jazdowie, tym Osiedle będzie bogatsze i trwalsze. Warto poznać to miejsce. 0

Szczury, trujące wyziewy, zgnilizna… i to w dodatku na Starym Mieście! Tak właśnie wyglądała Góra Gnojna 400 lat temu.

„Górą Śmieci” przez 40 lat nazywany był Kopiec Powstania Warszawskiego. Jak stolica poradziła sobie z rewitalizacją tych szczytów i jaka jest ich historia? Przedstawiam ostatnie dwa punkty na mapie Korony Warszawy.

TEKST: JULIA PIERŚCIONEK

Dotarliśmy do ostatniej – trzeciej –części naszej wędrówki po szczytach Warszawy. Zanim przedstawię wam ostatnie dwa wzniesienia, przypomnijmy, jakie góry omówiliśmy już w poprzednich wydaniach MAGLA. Były to: Górka Szczęśliwicka (152 m n.p.m.), Górka Kazurka (również znana jako Wzgórze Trzech Szczytów; 133,9 m n.p.m.), Kopiec Moczydłowski (130,5 m n.p.m.) oraz Kopa Cwila (108 m n.p.m.). Zachęcam do sięgnięcia po wydania listopadowe i grudniowe, w których opisałam historię tych miejsc. Tym razem skupimy się na piątym i szóstym szczycie, czyli Górze Gnojnej i Kopcu Powstania Warszawskiego.

Gnojna Góra

Najstarszy warszawski masyw znajduje się na Starym Mieście. Jego historia sięga aż XVII w., kiedy to, mówiąc wprost, była ogromnym wysypiskiem śmieci. Miejsce to było wylęgarnią szczurów, chorób i innych zanieczyszczeń, które mocno uprzykrzały życie mieszkańców. Stąd też nazwa szczytu – od gnoju i nieczystości, wyrzucanych przez miejscową ludność. Problemem było utrzymanie wysypiska w jednym miejscu, śmieci ciągle przybywało, a góra się osuwała, zasypując niektóre budynki. Co ciekawe, ludzi chorych na syfilis zakopywano po szyję w wysypisku, gdyż wierzono, że

to ich uzdrowi. Pomimo starań miasta, żeby wysypisko posprzątać i mieć nad nim kontrolę, ludzie uparcie wyrzucali na górę swoje odpady. Pod koniec XVII wieku powstał pomysł, by siłą mieszkańców przenieść część odpadów do Wisły, jednakże zamiary te spaliły na panewce. Góra osiągnęła na tyle duże rozmiary, że okoliczne budynki jezuickie i gospodarcze były zagrożone zasypaniem. W połowie XVIII w. górę obłożono darnią i ograniczono wywóz śmieci. Właściciele lokali przy ul. Jezuickiej i ul. Bugaj jednak do końca istnienia wysypiska skarżyli się na toksyczne wyziewy, które uniemożliwiały wynajem mieszkań.

III 54–55 / szczytujemy ostatni raz WARSZAWA
część

Wysypisko zostało zamknięte w 1844 r., a jego zbocza wyłożono ziemią. Miąższość odpadków na Górze Gnojnej wynosi 23 metry. W 1923 r. na jej szczycie zbudowano kompleks mieszkaniowy Pocztowej Kasy Oszczędności, któryjednak zniszczono podczas II wojny światowej. W okresie powojennym zaniechano jego odbudowy, ponieważ zasłaniał panoramę Starego Miasta. W latach 60. na zboczach wzniesienia przeprowadzono wiele badań archeologicznych, które przyniosły ważne informacje o życiu dawnych mieszkańców Warszawy. W 2007 r. góra została zabezpieczona przed dalszym odkształcaniem się pod wpływem czynników atmosferycznych i obsiana trawą. Obecnie Góra Gnojna pełni funkcję tarasu widokowego i jest miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów. Interesujące jest to, że jej wysokość pozostaje nieokreślona.

Kopiec Powstania Warszawskiego

To wzniesienie na Czerniakowie możecie kojarzyć z ogromnego znaku Polski Walczącej na szczycie. Pomysł na jego usypanie pojawił się już w 1945 r. Architekt Stanisław Gruszczyński wielokrotnie zmieniał nazwy wzniesienia (m.in.: „Pomnik Zburzonej Warszawy”, „Grób Warszawy” czy „Kopiec Wolności”). Gruszczyński zmarł w 1958 r., nie doczekawszy realizacji swojej idei. Usypywanie Kopca rozpoczęto tuż po wojnie i kontynuowano przez kolejne

40 lat. Kopiec przez ten czas był nazywany pogardliwie „Zwałką” czy „Śmieciarą”, co wskazywało na jego ówczesny wygląd i przeznaczenie. Na planie Warszawy z 1995 r. widniała nazwa „Góra Śmieci”. Pod koniec XX w., środowisko Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej z inicjatywy ppłk. Eugeniusza Ajewskiego ps. „Kotwa” zaproponowało uporządkowanie kopca i nazwanie go „Kopcem Pamięci Narodowej”. Jednak w 2004 r. zyskał on miano „Kopca Powstania Warszawskiego” i z okazji 60. rocznicy tego wydarzenia uporządkowano jego szczyt oraz zbudowano kamienne schody (350 stopni), ułatwiające zdobycie góry. Obecnie Kopiec jest miejscem wielu uroczystości powstańczych i wyjątkowym miejscem pamięci.

Oba opisane przeze mnie szczyty w swojej przeszłości były jedynie – przepraszam za dosadność – śmierdzącymi górami śmieci. To tam zwożono wszystkie odpady, gruz, nieczystości, a wzniesienia rosły i rosły… Na szczęście przeszły gruntowne metamorfozy i obecnie stanowią ważne i reprezentatywne elementy krajobrazu stolicy.

To już ostatni tekst z cyklu „Korona Warszawy”. Mam nadzieję, że udało mi się zachęcić Was do zdobycia jej szczytów i spojrzenia na nasze miasto z góry! 0

Inne korony Warszawy

TEKST: MATEUSZ WOLNY

Korona Warszawa

Rok 1916 wyryty jest w sercu niejednego warszawiaka. Niektórzy mają go wytatuowanego nawet na zewnątrz. Jednak nie każdy z nich wie, że Legia Warszawa nie jest najstarszym klubem w stolicy. Niemal 124 lata temu – w 1909 r. –spod skrzydeł Warszawskiego Koła Sportowego wyłoniła się Korona Warszawa. Klub działał na własne konto aż do fuzji z Legią w 1922, tylko po to, by dwa lata później reaktywować się jako sekcja piłkarska WTC (nie World Trade Center, a Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów). Kopanie piłki i pedałowanie jednak nie szły ze sobą w parze. Z rozgrywek wycofano się w 1928 r. i rozwiązano klub. Ten jednak odrodził się niczym feniks z popiołów 3 lata przed odbudową WTC (tym razem chodzi o World Trade Center), czyli w 2011, stawiając sobie za cel przeskoczenie z B- do A-klasy, co udało się w 2016. Jednak w tym sezonie Korona Warszawa nie przystąpiła do rozgrywek.

Koronka warszawiaków

W Warszawie znajduje się około 210 parafii i przeszło 280 kościołów, a jednak okazuje się, że miejsce na modlitwę można znaleźć wszędzie! Minionego lata różaniec odmawiano m.in. przed kinem Muranów, w którym odbywał się Post Pxrn Film Festival. Zagorzali przeciwnicy kina eksperymentalnego będą mieli kolejną szansę, by wypędzać szatana z Gerarda, Zbyszka, Poli i Ingrid już w czerwcu tego roku. Po spełnieniu obowiązku warto byłoby jednak zajrzeć do jednej z pobliskich świątyń. W obrębie kilkusetmetrów jest ich przeszło 10. Natomiast panowie mogą realizować się podczas Męskiego Różańca, który odmawiają – co z dumą podkreśla organizator – w przestrzeni publicznej. Żołnierze Chrystusa co miesiąc stają do walki w obronie Ojczyzny, rodzin i całego świata, przywdziewając białe koszule, jako zewnętrzny wyrazczystościichintencji.

Korona w Warszawie

Chociaż formalnie Warszawa jest stolicą Polski od końca XVI w., to Kraków nigdy nie utracił przywileju miasta koronacyjnego. Czy w takim razie w Warszawie nigdy nie było królewskiej korony?

W syrenim grodzie jedyną królewską koroną jest zastępcza Augusta III Sasa z 1733 r. – kiedy nastąpiła podwójna elekcja. Wówczas Franciszek Maksymilian Ossoliński (zwolennik Stanisława Leszczyńskiego) wywiózł z Krakowa Koronę Chrobrego (ta opuści Wawel jeszcze tylko raz –na koronację Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1764 r.) i ukrył w kościele św. Krzyża w (sic!) Warszawie. W odpowiedzi na to August III przywiózł wykonane przez drezdeńskiego jubilera insygnia koronacyjne dla siebie i Marii Józefy. Precjoza zostały zgrabione z Krakowa podczas drugiej wojny światowej przez Hansa Franka. Następnie złupiła je Armia Czerwona, by w końcu zostały zwrócone w 1960 w przyjacielskim geście ambasady ZSRR. To dziś jedyny istniejący komplet polskich regaliów. Możemy je podziwiać w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Korona Warszawy

Miasto huczy nad nowym projektem identyfikacji wizualnej. 18 lat zajęło, by dawna rozmyta syrenka z podpisem zakochajsięw warszawie ustąpiła miejsca nieco bardziej minimalistycznej, osadzonej w uproszczonej wersji herbu, w dodatku z profilem Marii Skłodowskiej-Curie. Herb z 1938 r., na którym wzorowano nowe logo miasta wieńczy korona, którą ujęto również w odświeżonym projekcie, i którą w przestrzeni Warszawy będziemy mijać coraz częściej.

Koronka warszawska

Byliprzecieżznakomicipieśniarze,którzykoronkę nazywali „plecionym poematem, wysnutymz kłębkanitek”lub„misternemmarzeniem, zaklętem we włókna jedwabiu” – tak pisano o koronkach w katalogu warszawskiego domu mody Bogusława Herse na sezon 1901/1902.

Zaś przy Burakowskiej 5/7, na tyłach zapomnianego Czarnego Kota i naprzeciwko nieodżałowanego Pogłosu, u schyłku epoki przemysłowej i w przededniu wojny Szymon Landau otworzył Fabrykę Koronek, do której przeniósł rodzinny biznes z ulicy Gęsiej. Zakład produkował koronki na całą Polskę aż do drugiej wojny światowej, podczas której część budynków została zniszczona. Pozostałe – jak na przykład główny gmach –dotknęła galopująca gentryfikacja popularna na terenach pomiędzy Wolą a Żoliborzem. 0

Julia opracowała wycieczkę po sześciu wzniesieniach, które wspólnie tworzą Koronę Warszawy, ale te – choć niewątpliwie wysokie – nie powinny przysłaniać innych warszawskich koron(ek).
styczeń–luty 2023 WARSZAWA po królewsku? /

10 foto spotów

TEKST I ZDJĘCIA: DIANA MOŚCICKA-CUKROWSKA @dianaandmusic

Warszawa to dla mnie miasto pełne różnorodności - każda dzielnica przedstawia inny styl i historię. Parki posiadają unikatowy charakter, a ulice swój własny styl. Miasto jest również pełne pięknych i fotogenicznych miejsc, które są idealne do uwiecznienia na zdjęciach na Instagramie. Nawet po 24 latach mieszkania tutaj, Warszawa potrafi mnie zaskakiwać i inspirować. Dlatego z przyjemnością zapraszam Was na wspólną przejażdżkę po moim mieście, podczas której pokażę Wam propozycje najciekawszych miejsc do zrobienia fajnych zdjęć.

1. Klimatyczne uliczki Warszawskiego Żoliborza, ulica Wieniawskiego

2. Skwerek Wodiczko przy Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina

3. Ulica Mazowiecka za dnia, przykłady street artu

4. Łazienki Królewskie w maju, kiedy kwiaty zaczynać kwitnąć

5. Plaża pod Mostem Poniatowskiego na początku lipca, piękne zachody słońca

6. Dach Galerii Młociny lub Galerii Północnej industrializm w połączeniu z naturą

7. Orange Warsaw Festival, raz w roku można znaleźć kolorowe perełki

8. SGH, magia świateł w oknach uczelni

9. Praga Centrum, piękno starego budynku w nowym wydaniu

10. Park Skaryszewski, żywe kolory w odbiciu wody

Magla nie stać na tramwaj CZARNO NA BIAŁYM / strzel sobie fotę
56–57
1. 3. 3. 1. 1. 2.
styczeń − luty 2023 strzel sobie fotę / CZARNO NA BIAŁYM
6. 6. 5. 4. 4. 5. 6.
CZARNO NA BIAŁYM 58–59 / strzel sobie fotę
7. 8. 9. 9. 10. 10.

O kosmicznym slumsie

Dział 3po3 nigdy nie istniał. A nawet gdyby istniał kiedykolwiek w przeszłości, nie ma to żadnego znaczenia. Ma

znaczenie, że w końcu wrócił bądź też pojawił się po raz pierwszy na łamach naszego ulubionego czasopisma żeglarskiego. Zaraz, zaraz, czy aby na pewno o dobrym czasopiśmie mowa? Znowu – nie ma to większego znaczenia, gdyż dział 3po3 jest krzywym zwierciadłem, odbijającym wszystko dookoła siebie tak, by koniec końców odbić krzywo również samego siebie i stworzyć aberrację godną końca wszechświata. Dopóki jednak dział 3po3 jest jeszcze nienażarty, polecamy uwadze poniższy tekst. Niech umila Wam, drodzy czytelnicy, cokolwiek robicie, czytając go.

Zapadło mi kiedyś w pamięć pewne pojęcie. To było jeszcze w liceum, gdy omawialiśmy lekturę, której nazwy, ze względu na awersję, nie podam. Mała podpowiedź – to słowo rymuje się z „halka”. Tylko na początku jest literka L – jak „literka”. Chodzi o „melancholię”, którą pamiętam jako tęsknotę za czymś, czego się nigdy nie miało. Jest też cień szansy, że to słowo to „nostalgia”, lecz kiedy wieczór zmienia się w świt, te i owe definicje przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Bo wiecie (nie wiecie, bo jeszcze nie przeczytaliście) – różni ludzie zbyt starannie dobierający słowa niekiedy wydają się być bynajmniej pretensjonalni i bułkę przez bibułkę. Więc niezależnie od tego, czy myślicie o lalce, pralce czy księżnej Dianie, zgodzicie się ze mną, że nie można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało . Tak samo nie można wracać do czegoś, czego nigdy nie było . Moja pewność jest oczywiście prowokacją. Ja już omówiłam tę kwestię z butelkami szamponu podczas wieczornego prysznica i mam nadzieję, że wy zrobicie to samo. Zapraszam Was do kabiny (prysznicowej) i proszę o zapięcie pasów. Zabieram Was na wycieczkę do prawdziwego kosmicznego slumsu. Emocje jak nocą przy ulicy Dudziarskiej, ale z nutką kosmicznej osobliwości. Przedstawiam wyniki badań mojego nauczyciela.

Nie można wracać do czegoś, czego nigdyniebyło.

i owijać wokół siebie. Odwzorowanie tych przemieszczeń zaobserwować możemy również w życiu codziennym, np. wspominając spotkania, do których nigdy nie doszło. Nie dlatego, że ktoś je odwołał, ale dlatego, że rozmyły się w czasie i przestrzeni. Hiperprzestrzenie utraciły przecięcie, uniemożliwiając interakcję. To samo dzieje się w drugą stronę, przy ich gwałtownym połączeniu. Przypadkowe bójki, wypadki i inne początki „znajomości”. Połączenia, do których dochodzi, choć nie powinno. Wszystkim tym interakcjom towarzyszy ogromna dynamika. Czy zatem po rozłączeniu hiperprzestrzeni i ponownym ich splątaniu możemy mówić o powrocie do czegoś, czego nie było? To trochę tak, jakby w nowy rok zamiast nowym krokiem, wejść moonwalkiem. Czy postanowienia noworoczne są zatem faktycznie noworoczne, czy staroroczne, powtórzone po raz enty? Nie ma to znaczenia. Kartka z pamiętniczka, której przysięgliście, że rzucicie palenie, schudniecie i nauczycie się obcego języka i tak się gdzieś zapodzieje. Spokojnie. Nie będzie Wam miała tego za złe. 0

Kluczem umożliwiającym nam tego typu powroty są hiperprzestrzenie, które niekiedy gwałtownie się rozdzielają i odsuwają na dużą odległość, a czasem przyciągają się na tyle mocno, że zaczynają się plątać

O podróżach, zwłaszcza tych metafizycznych, nie wie nic, ale zna kogoś, kto też nie wie. Gdyby jednak udało jej się przebić granice wszelkiego poznania, chętnie da znać i opowie.

fot.
Wikimedia Commons
o zajściach, których NIE MA / styczeń–luty 2023 3po3 Tomku
ze mną do To To Pho
Beksiński, chodź

Nowy rok, nowe gamingowe możliwości. Koniec problemów z dostępnością PS5, nowe gogle VR od Sony, na horyzoncie masa premier.... Żyć nie umierać.

Remaster z krwi i kości

OCENA: 88889

Crisis Core: Final Fantasy VII Reunion

Producent: Square Enix

Wydawca: Square Enix

Wydawca PL:Cenega

Platforma: PC, PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox One, Xbox Series, Nintendo Switch

PREMIERA: 13 GRUDNIA 2022 R.

Moda na remastery i remake’i nie przemija. Tym razem jednak sięgnięto po tytuł nie z poprzedniej generacji konsol, a po jeden z asortymentu dostępnego dla pierwszej przenośnej konsoli Sony – PlayStation Portable. Pierwotnie wydana w 2007 r. jako japoński action RPG, będąca prequelem dla FinalFantasyVII – jednej z najbardziej uznanych gier w historii elektronicznej rozrywki. Crisis Core opowiada losy Zacka, osoby mocno związanej z losami głównego bohatera FFVII– Clouda Strife’a i wyjaśnia wiele niewiadomych, jakie pojawiają się w trakcie poznawania fabuły pierwszej odsłony FinalFantasyna PlayStation.

Crisis Core: Final Fantasy VII Reunion to jeden z najlepiej przygotowanych remasterów ostatnich czasów. Wiele uwagi poświęcono lepszej synchronizacji Reunion z FinalFantasyVIIRemake. Dzięki temu w nowej wersji CC usłyszymy głosy aktorów, którzy pracowali przy FFVII Remake

Wykorzystano również sporo elementów graficznych z Remake, by polepszyć zestarzałą już grafikę. Gra, która kiedyś wyciskała maksimum możliwości z PSP, na obecnej generacji konsol radzi już sobie całkiem nieźle. Na PlayStation 5 zobaczymy prawie stałe

60 FPS w rozdzielczości 4K, a w wersji na PlayStation 4 Pro – 30 FPS. Zmian doczekał się również gameplay – dość interesujący w 2007 r. system Digital Mind Wave, łączący zbieranie punktów doświadczenia z mechaniką znaną z jednorękich bandytów, został znacznie usprawniony. Obecnie możemy pomijać scenki, które dotychczas potrafiły mocno namieszać w dynamizmie starć z przeciwnikami.

Zmian nie doczekamy się jednak ani w fabule, ani w ogólnym systemie rozgrywki bazującym na wykonywaniu misji i zadań pobocznych w podziale na rozdziały. Niektóre z zadań kończą się zdobyciem rzadkiego ekwipunku, a niektóre po prostu popychają główną oś fabuły do przodu. Jako że obecnie to jedyny sposób na zapoznanie się z tą częścią historii świata FinalFantasyVII, nie ma w tym nic złego. Szczególnie, że oryginalny tytuł jest już dość trudno dostępny, nie mówiąc o PSP, która nie jest już od lat produkowana.

Reasumując, jest to z pewnością najlepszy remaster jaki wydano w 2022 r. Wielbiciele serii Final Fantasy lub generalnie japońskich RPG nie powinni być zawiedzeni tym solidnym reprezentantem gatunku.

Nie czas na prohibicję

OCENA: 88889

Moonshine Inc.

Producent: Klabater

Wydawca: Klabater

Platforma: PC (recenzowana platforma),

PREMIERA: 1 GRUDNIA 2022 R.

Najnowsze dzieło ekipy z polskiego studia Klabater, autorów m.in. ciekawej strategii ekonomicznej Crossroads Inn, na tapetę bierze tym razem dość niecodzienny temat – nielegalną produkcję alkoholu. Dzięki Moonshine Inc. możemy od podstaw stworzyć swój własny, acz nielegalny, destylarski biznes i nadzorować każdy etap produkcji wysokoprocentowego alkoholu, jego pakowania, a następnie dystrybucji. Oczywiście tak, aby uniknąć spotkania na naszej drodze stróżów prawa. Jak na grę typu tycoon mamy bardzo duży wpływ na poszczególne fragmenty procesu, który prowadzi od fermentacji zaczynu na alkohol, aż do jego butelkowania i sprzedaży. Do dyspozycji graczy oddano ponad 50 składników z których można stworzyć ponad 70 różnych alkoholi. Wszystko w oparciu o realistyczne procesy chemiczne fermentacji i destylacji, na które też mamy wpływ np. poprzez odpowiednie dobranie temperatury w naszych urządzeniach. Wyposażenie „warsztatu” to kolejny mocny punkt gry – do dyspozycji jest kilkadziesiąt różnych aparatów bimbrowniczych, różniących się m.in. jakością wytwarzanego alkoholu albo dostępną dla nich technologią.

W głównym trybie rozgrywki mamy oś fabularną i kilkadziesiąt misji oraz zadań pobocznych albo losowych wypadków. Wykonywanie poszczególnych głównych zadań popycha fabułę do przodu, a zarazem pozwala w pewnym momencie na zmianę miejsca prowadzenia naszego interesu – możemy destylować bimber m.in. w lesie, na bagnach lub w górskich terenach USA. Kolejne receptury, niezbędne do realizacji zadań możemy odkrywać, eksperymentując z wykorzystaniem różnych składników, aparatów oraz technologii. A odkrycie jednej mikstury ułatwia nam dostęp do kolejnych.

Wszystko to jest utrzymane w dość interesującej oprawie graficznej, a interfejs mimo wielu opcji, w tym m.in. budowania schematu procesu produkcyjnego, jest przejrzysty i pozwala dość szybko przejść do pędzenia księżycówki.

Moonshine Inc. to bardzo specyficzny tytuł, który wyróżnia się na tle innych strategii tycoon tematyką i świetnie rozplanowanym interfejsem. Wielbiciele skomplikowanych strategii ekonomicznych, przy których spędzić można długie godziny powinni być zadowoleni.

60-61
/ recenzje GRY
fot. materiały prasowe
MICHAŁ GOSZCZYŃSKI fot. materiały pra sowe MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

Powrót na Małpią Wyspę po ponad 30 latach

OCENA: 88889

Return to Monkey Island

Producent: Terrible Toybox

Wydawca: Devolver Digital Platforma: PC, Switch, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox Series

PREMIERA: 19 WRZEŚNIA 2022 R. (PC, SWITCH), 8 LISTOPADA 2022 R. (PLAYSTATION 5, XBOX SERIES)

ReturntoMonkeyIsland to kolejna odsłona doskonałego cyklu przygodówek, która po raz pierwszy zagościła na komputerach w 1990 r. dzięki LucasFilm Games. Teraz po ponad 30 latach, dzięki Terrible Toybox oraz Devolver Digital we współpracy z twórcami oryginału – Ronem Gilbertem i Davem Grossmanem, możemy poznać kolejny rozdział przygód Guybrusha Threepwooda. TheSecretofMonkeyIsland zrewolucjonizował gatunek przygodówek point & click, które były niezwykle popularne w latach 80. i 90. również za sprawą rodzimych twórców – tu warto wspomnieć o Teenagentoraz Książeitchórz . Ale zanim gatunek ten rozwinął się nad Wisłą, prym wiodły gry od Sierry lub właśnie LucasFilm Games (LucasArts). Ale to właśnie pierwsza część przygód Guybrusha była przełomem dla tego gatunku, który po osiągnięciu dość dobrego poziomu technicznego mógł skupić się na fabule i humorze, którego było tam pełno. Gra doczekała się szeregu sequeli stworzonych (poza MonkeyIsland2:LeChuck’sRevenge) przez innych twórców. Powrót na pokład autorów oryginału nie wywraca jednak całego wypracowanego świata do góry nogami. Wszystkie tytuły pozostają kanoniczne. Na Małpią Wyspę powracamy po wielu latach, by wreszcie odnaleźć jej prawdziwy sekret zanim zrobią to inni oraz by przerwać nudę swojego życia.

Rozgrywka została znacznie unowocześniona, a sterowanie nie przypomina już klasycznej gry point & click, a garściami czerpie z osiągnięć w rozwoju gatunku przygodówek, jakie miały miejsce przez ostatnie 30 lat. Napotkane zagadki mogą okazać się dość wymagające, ale twórcy zapewnili dostęp do księgi podpowiedzi, która zdecydowanie ułatwia zapoznanie się z całą fabułą, nawet jeśli jesteśmy nowicjuszami w tego typu grach.

Wiernym fanom pierwszych części lub wydanych kilka lat temu remake’ów może spodobać się nowa oprawa graficzna. Zupełnie inna niż ta z lat 90., ale starająca się o zachowanie ducha swojego pierwowzoru. Oprawa dźwiękowa stara się o to jeszcze bardziej, dzięki zaangażowaniu aktorów głosowych, którzy podkładali głos pod głównych bohaterów ponad 30 lat temu.

Fani przygodówek mają na horyzoncie bardzo ciekawy tytuł, stworzony przez bardzo doświadczonych twórców. A jeśli znają pierwsze części Monkey Island, to z pewnością będą tym bardziej zadowoleni z możliwości powrotu i wyjaśnienia jej sekretu.

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

Pogromcy Duchów powracają

OCENA: 88887

Ghostbusters: Spirits Unleashed

Producent: Illfonic

Wydawca: Illfonic

Platforma: PC, PlayStation 4, PlayStation 5, Xbox One, Xbox Series (recenzowana platforma)

PREMIERA: 18 PAŹDZIERNIKA 2022 R.

Uniwersum Pogromców Duchów, zapoczątkowane w 1984 r. pierwszym filmem z serii, ma różne doświadczenia, jeśli chodzi o przeniesienie na ekrany urządzeń elektronicznych służących do grania. Mimo zdecydowanie większej liczby tytułów związanych z branżą gier niż filmów większość z nich nie prezentuje zbyt wysokiego poziomu. Inaczej jest w przypadku najnowszej odsłony, czyli Ghostbusters: Spirits Unleashed od Illfonic.

Gra umiejscowiona jest po wydarzeniach z najnowszego tytułu oryginalnej serii, tzn. Pogromcy Duchów: Dziedzictwo z 2021 r. Dla fanów serii nie zabraknie różnorakich smaczków, w tym możliwości spotkania postaci znanych z filmów. Co warto zauważyć ,swoim postaciom głos podkładają Dan Aykroyd oraz Ernie Hudson, czyli odtwórcy tytułowych Pogromców Duchów z filmowej serii. Nie zabraknie również miejsc i przedmiotów, jakie występowały w filmach. Obejrzeć, bo niestety nie pojeździć, będzie można słynny samochód Pogromców, czyli zaadaptowany na ich potrzeby ambulans.

Sama rozgrywka zaś to niesymetryczny multiplayer dla pięciu osób. Jeden z graczy wciela się w rolę ducha, którego zadaniem jest skuteczne nawiedzenie lokacji, a zadaniem pozostałej czwórki, którzy wcielają się w młodych Pogromców Duchów jest jego złapanie z wykorzystaniem różnorakich gadżetów. Grać możemy również offline, chociaż grając Pogromcami sztuczna inteligencja naszych kompanów potrafiła czasem płatać różne figle. Jeśli mamy z kim grać to opcja online daje zdecydowanie więcej zabawy.

Twórcy zapewnili nam do odblokowania kilka skórek dla ducha, ale bez dość długiego grindu może być to trudne. Dla Pogromców też się oczywiście coś znajdzie i prawie każda kolejna misja to możliwość zabawy jakimś nowym gadżetem, który pomoże nam złapać ducha. Do dyspozycji mamy jedynie pięć map, ale ze względu na charakter rozrywki każda sesja będzie się różnić.

Wielbiciele filmowej serii będą tym tytułem zachwyceni, bo jest to jedna z lepszych gier z Ghostbusters w tytule. Jeśli do tego mamy grupę osób, którym system asymetrycznej rozgrywki odpowiada to będzie to przepis na przynajmniej kilka udanych wieczorów.

GRY recenzje / styczeń–luty 2023
fot. materiały prasowe fot. materiały pra sowe MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

Mandarynki, mróz i mądrość

Od niedawna nie robię postanowień noworocznych. Co najwyżej zapisuję na losowym świstku wzniosłe obwieszczenie, że w 2021 r. przeprowadzę samodzielnie idealny zwrot przez sztag. Albo w 2022 r. zrobię co najmniej jedną prawdziwą pompkę. Wychodzi lub nie. Wiadomo, jak to jest.

Pewnego lodowatego poranka w grudniu minionego roku naszło mnie przemyślenie. Spieszyłam się wówczas na zajęcia na ściance wspinaczkowej, rozpoczynające się punktualnie o 8.00 rano. Łatwo się domyślić, jak przebiegał tamten poranek. Garść mandarynek na drogę, łyk herbaty, przelotnie rzucone cześć, wybiegnięcie z domu, wbiegnięcie z powrotem – bo mróz na zewnątrz niemiłosierny, więc czapka się przyda.

Jadąc na zajęcia, poczułam, że coś nie gra. Niby istnieje szansa, że się nie spóźnię, opracowanie wyroku na następne ćwiczenia jest, a żelazko przecież wyłączyłam. Zerknęłam na wspomniane wcześniej mandarynki będące moim śniadaniem w ten mroźny, zimowy poranek. W tamtym momencie zdecydowałam, że czas powrócić do noworocznych postanowień.

Przeważnie nie przywiązujemy wagi do prozaicznych, drobnych elementów codzienności, zwanych przez niektórych rutyną. Zrozumiałym jest, że naszą uwagę o wiele łatwiej przyciągają wielkie, podkreślone w kalendarzu i wyczekiwane od dawna eventy. Podróż do Grecji, impreza, kolacja firmo wa, wyjście do teatru, kolokwium semestralne. Zazwyczaj takie właśnie wydarzenia zajmują zaszczytne miejsca w pamięci, wywołują emocje i refleksje. Kiedy ostatni raz ktoś z nas kontemplował marznięcie na przystanku autobusowym?

Zauważyłam istnienie pewnej zależności: nasza osobowość w dużej mierze determinuje nasze wybory, te z kolei modelują rzeczywistość i jakość życia każdego z nas. Co więc buduje tę osobowość, jakie są jej składniki? Z pewnością należy tu wymienić rutynę. A co to dokładnie znaczy rutyna? Pod pojęciem tym rozbrzmiewa muzyka, której słuchamy w drodze do pracy. Pod tym terminem stygnie kawałek pizzy z piekarni, po który stoimy w 10-minutowej kolejce w przerwie między zajęciami. To ludzie, z którymi najczęściej rozmawiamy i treść, którą od nich słyszymy. To skrzętnie dopracowany przez sztuczną inteligencję kontent na Instagramie. Dziesiąty odcinek serialu. Wszystkie dane wpływające do naszej pamięci. Rutyna to najdrobniejsza jednostka całego życia.

Chyba nie skłamię, mówiąc, że przecież tych niezauważalnych cegiełek codzienności przeżywamy w ciągu roku o wiele więcej niż koncertów Harry’ego Stylesa. Mają one zatem

równie potężną moc kształtowania nas jak te monumentalne, pozostające w pamięci momenty. Upraszczając powyższe równanie myślowe: pragnąc wieść najlepsze możliwe życie, powinniśmy mieć naprawdę dobrej jakości rutynę. Konkluzja nieprzyzwoicie wręcz banalna, wiem.

Takie jednak wybrałam sobie postanowienie noworoczne – aby umocnić podstawy, odpolerować rutynę. Zwroty takie jak jakość snu, porządek w szafie, wartościowe śniadanie mogą zwieść swoim szablonowym brzmieniem. Ale to właśnie pod tymi terminami kryje się wielokrotnie przytaczany przez coachów i mentorów klucz do szczęścia.

Powyższe rozważania mogą się wydawać krępująco oczywiste. Ale tu nie o same postulaty chodzi, a o wprowadzenie ich w życie. Właśnie w chwili transformacji słów w czyny, znika cały banał. Bo gdyby ta transformacja była taka prosta, świat wyglądałby kompletnie inaczej. Wyzwaniem jest przede wszystkim identyfikacja, na jakim dokładnie poziomie znajduje się nasza rutyna. Samo spostrzeżenie i zdemaskowanie faktu, że – przykładowo – przebywanie z takimi a nie innymi osobami negatywnie wpływa na nasz rozwój. Kolejnym trudnym krokiem jest samo praktykowanie „dobrych nawyków”. Przestrzeganie ich w praktyce, mimo pośpiechu i dzikiego tempa codzienności. Szacunek do siebie i do swojego życia. W celu sprostowania: nie nawołuję teraz do masowego chodzenia spać przed północą czy porannego joggingu. Mamy całkowicie różne potrzeby, cele, marzenia, osobowości – stąd oczywistym jest, że dwie, skrajnie różne rutyny wciąż będzie można nazwać idealnymi – będą one idealne dla dwóch skrajnie innych osób. Tak więc do pełnego sukcesu może doprowadzić zarówno bieganie o 7.45 poprzedzone piciem soku z czarnej porzeczki, jak i późnowieczorne oglądanie wartościowego serialu oraz kilkugodzinne leżenie w wannie. Dobra rutyna to działanie w zgodzie ze swoimi predyspozycjami i z szacunkiem do siebie.

Tamtego mroźnego, grudniowego dnia nie dotarłam na pierwsze zajęcia. Zamiast tego wstąpiłam do sklepu po pomarańcze i awokado. Zaczęłam wypełniać swoje postanowienie noworoczne. Ujarzmienie pośpiechu, uważne pracowanie nad swoją rutyną, baczne obserwowanie skutków, jakie wywołuje ona w moim życiu i w rozwoju mojej osobowości. Taki jest plan na nowy rok. 0

Julia Dębowska

Odpowiadając na pytanie: co tam słychać?, zazwyczaj słyszy kolejne: jak znajdujesz czas na spanie? Marzy o sadzeniu raf koralowych, występowaniu w musicalach i o napisaniu własnej książki.

/ noworoczny plan 62–63

Kto jest Kim?

Mikołaj Drobek

Przewodniczący Samorządu Wydziału Zarządzania UW, Wiceprzewodniczący Samorządu Studentów UW

Szymon Chlebowicz

Prezes Koła Naukowego Strategii Gospodarczej UW

MIEJSCE URODZENIA: Warszawa

KIERUNEK I ROK STUDIÓW: III rok, zarządzanie

ULUBIONY FILM: Wilk z Wall Street Martin Scorsese

ULUBIONA POTRAWA: Zdecydowanie pizza neapolitańska

CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: Zazwyczaj słucham podcastów o finansach lub czytam o nich książki. Często lubię też zrobić dobry trening na siłowni albo po prostu urządzić sobie wielogodzinną sesję grania w gry i oderwać się od codziennych zadań

CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE?: Stoicy – Marek Aureliusz oraz Epiktet, a z bardziej współczesnych osób Warren Buffet

JEDNO Z TWOICH MARZEŃ: Zbudować kiedyś własny biznes od podstaw

Co cię skłoniło do działalności w samorządzie?

Na pewno od wielu lat starałem angażować się w wiele inicjatyw, bo zwyczajnie lubię działać, robić coś więcej niż tylko nauka oraz poznawać coraz to nowe osoby i stawiać sobie trudne wyzwania. Podobne myśli kierowały mną przy rekrutacji do Samorządu na Wydziale Zarządzania. W tym przypadku jednak finalną decyzję podjąłem widząc niesamowitą, wręcz rodzinną atmosferę, która panowała wśród członków. Ówczesna ekipa SSWZUW na czele z Mateuszem Wawrzeńczukiem i Thao Stec zachęciła mnie ogromną energią, swoją szczerością i otwartością. Widziałem w nich niezwykle ambitną paczkę, ale przede wszystkim zgraną oraz czerpiącą najszczerszą radość ze wszystkiego, co robili – to był dla mnie główny powód. Czy warto się angażować w tego typu organizacje?

Zdecydowanie tak. Ta forma działalności pozwala zdobyć niesamowite pokłady doświadczenia w realizacji projektów, negocjacjach czy budowaniu zespołu. Co więcej, uczy też pewnej odpowiedzialności i pozwala dorosnąć do wielu rzeczy – to wszystko bardzo kształtuje cię jako człowieka. Genialne jest to, jak wiele kompletnie różnych i wyjątkowych osób spotyka się tutaj na swojej drodze. Od każdego uczysz się czegoś nowego, poznajesz zupełnie nieznane ci spojrzenie na wiele kwestii – Samorząd zdecydowanie poszerza twoje horyzonty, a przy okazji relacje, które zbuduje się w organizacji studenckiej często zostają z nami na długie lata. Myślę, że to naprawdę wyjątkowe środowisko, do którego warto dołączyć. Często to właśnie w tego typu organizacji jesteśmy w stanie odnaleźć prawdziwych siebie! Dla tych wszystkich rzeczy – zdecydowanie warto spróbować swoich sił!

Czym polityka na uczelni różni się od tej „poważnej”?

Na pewno jest o wiele zabawniejsza szczególnie w organizacjach studenckich. Znacznej części społeczności akademickiej w ogóle ona nie obchodzi, ani nie biorą w niej udziału i właściwie trudno odmówić im racji w takim podejściu, gdyż ta uniwersytecka polityka rzadko kiedy dotyka ich bezpośrednio. Jest to zasadnicza różnica względem polityki krajowej, która często dotyczy nas wszystkich i to w ogromnym stopniu. Są też jednak bardzo małe grupy osób (te najzabawniejsze do oglądania), które podchodzą do niej śmiertelnie poważnie i wręcz dałyby się pokroić żeby tylko zwyciężyć w głosowaniu, posprzeczać się z mównicy lub posiadać jakiś „stołek”. Na szczęście jest to tylko mały procent osób działających w organizacjach studenckich czy ogólnie na uniwersytecie – reszta skupia się na tych prawdziwie istotnych kwestiach, czyli realnym działaniu dla społeczności akademickiej.

MIEJSCE URODZENIA: Rzeszów

KIERUNEK I ROK STUDIÓW: II rok, zarządzanie finansami i rachunkowość

ULUBIONY FILM: Stalker Andrieja Rublowa i Księżniczka Mononoke Hayao Miyazakiego

ULUBIENI WYKONAWCY: Joanna Newsom, Brand New, Julien Baker, Mount Eerie, Miły ATZ, Perturbator, Jacek Kaczmarski

ULUBIONA POTRAWA: Ostatnimi czasy zupa Miso i dobry burger

CO LUBISZ ROBIĆ W WOLNYM CZASIE?: Przede wszystkim trochę uciekać od rzeczywistości, głównie przy pomocy fantastyki wszelkiego rodzaju

CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE?: Staram się czerpać inspiracje z wielu miejsc, ale prawdziwie wyróżnić mogę chyba tylko twórczość ww. Kaczmarskiego JEDNO Z TWOICH MARZEŃ: Utrzymanie obecnego nastawienia do życia do ostatniej chwili

Dlaczego akurat to koło naukowe?

Chwilę po rozpoczęciu studiów na UW szukałem miejsca, gdzie będę mógł robić coś więcej ponad samo studiowanie. Już w liceum interesowałem się zagadnieniami organizacji wydarzeń i zarządzania projektami, a KNSG dodatkowo zachęciło mnie dosyć dużą ich liczbą i różnorodną tematyką. Dalej myślę, że to największa siła tego Koła – staramy się przede wszystkim uskuteczniać pomysły naszych członków, dlatego organizujemy zarówno wydarzenia o tematyce biznesowej, jak i ekonomicznej czy socjologicznej. Poza tym jesteśmy też swoistym miejscem spotkań – regularnie organizujemy integracje czy wyjazdy, na których można poznać ludzi z wielu wydziałów. Wszystkie te elementy składają się na to, że jesteśmy obecnie naprawdę niepowtarzalną społecznością z ogromem kreatywnych planów na przyszłość. Czujesz, że faktycznie się dzięki niemu rozwijasz?

Z pewnością – pracując przy projektach w KNSG, a także prowadząc Koło spotkałem się z masą sytuacji, na które żadne zajęcia na studiach nie mogłyby mnie przygotować. KNSG wiele razy poniekąd zmusiło mnie do wyjścia ze strefy komfortu i dopiero z perspektywy czasu widzę, jak dużo mi to dało. Myślę, że to bardzo cenne doświadczenie. Poza tym, dzięki KNSG poznałem masę świetnych ludzi, a takie kontakty to też niepowtarzalna okazja do rozwoju.

Co jest ważniejsze: „życie studenckie” czy nauka? Jak to połączyć?

Łatwo powiedzieć, że najlepiej jest znaleźć złoty środek, więc postaram się rozwinąć temat. Jest dużo różnych ścieżek kariery i pomysłów na siebie, więc dylemat między życiem studenckim, a nauką jest czysto indywidualny. W ostateczności jednak myślę, że kwestia balansu w przypadku kierunków ekonomicznych i pokrewnych (bo dla np. kierunków przyrodniczych jest to kompletnie inny temat) powinna mocniej niż obecnie dotyczyć właśnie życia studenckiego i aktywności innych, niż samo w sobie „bycie na kierunku”. Tych możliwości jest ogrom – od nietypowych ogunów, przez właśnie organizacje studenckie czy fundacje, po tworzenie wszelkiego rodzaju inicjatyw, które przyjdą nam na myśl.

styczeń–luty 2023
Myślałem, że najlepszym pismakiem w Maglu jestem ja, ale po przeczytaniu KJK SGH dochodzę do wniosku, że miałem rację.
Mikołaj Drobek / Szymon Chlebowicz /

Zapraszamy do dalszego kontaktu. Mail: -re

daktor.nieodpowiedzialnySGH@gmail.com

rzystać z darów technologii.

żecie zostać jeśli po prostu nauczycie się -ko

mi (w tej SGHowej korpopracce XDD) -mo

o ile bardziej wykokszonymi -superbohatera

tak jak my, tego nie robić i pomyśleć o tym,

mają Was do niej przygotować. Możecie też,

Wam prację zanim skończycie studia, które

przejmować się tym, że komputery zabiorą

Stres sesji minął. Teraz możecie zacząć

cych owoców nawet lepszy niż my.

Młody jest niezły. W zrywaniu nisko -wiszą

strzem handlu i zarabiać miliony na sprzedaży wszystkiego, co ma nogę i ogon.”*

szawie, każdy absolwent będzie mógł zostać -mi

skończeniu Szkoły Głównej Handlowej -w War

fesora za flaszkę wódki. Jedno jest pewne – po

jętność wynegocjowania lepszej oceny od -pro

Inni z kolei uważają, że najważniejsze to -umie

le jest wymiana ciuchów na lekcjach ekonomii.

szym sposobem na zdobycie wiedzy w tej -szko

nocnym mieście. Niektórzy twierdzą, że -najlep

zaków na przerwie, po handel narkotykami na

związane z handlowaniem - od sprzedawania -li

Szkoła Główna Handlowa w Warszawie to miejsce, gdzie studenci uczą się wszystkiego, co

Handlowej w Warszawie:

„Napisz mi śmieszny akapit o Szkole Głównej

nego następcy, oto pierwsze rezultaty:

śmy rozbudowany program szkolenia -elektronicz

w gronie młodszych Maglowiczów. -Rozpoczęli

ne są widoki na znalezienie godnego następstwa

bieżąco. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak -mar

rozwój Redaktor Nieodpowiedzialnych śledzi na

Sztuczna inteligencja jest technologią, której

ło dotychczas, czteroosobowy. Mamy nadzieję, że to oddali wszelkie niepokoje.

nych nowej kadencji jest trzy-, a nie jak to -bywa

kojony fan zastanowił się dlaczego skład -naczel

NMS Magiel. Zachęcamy jednak, by -zaniepo

Nie chcemy wypowiadać się tu na temat szczegółów polityki finansowej i kadrowej

cież nie o to chodzi… “

czytelnicy mogliby rozumieć DGN. -A prze

dakcji i zastąpić ich teksty generatorami AI (sztuczną inteligencją). Czy to prawda? Czy Redaktorowi Nieodpowiedzialnemu też grozi zwolnienie?? Obawiam się, że wtedy wszyscy

zwolnić najlepiej zarabiających członków -re

ni planują oszczędności. Dlatego zamierzają

mnie nieoficjalne plotki, że nowi -naczel

Zaniepokojony Fan pisze: „Doszły do

jemy że Magiel wychodzi na papierze.

przednie zdanie to manifestacja, -manifestu

być z Wami w tych trudnych chwilach. Po -

boko nas rozczula, jesteśmy dumni, mogąc

fakt, że podnieśliście Magla ze stojaka głę -

jaku. Trzeba się szanować. Z drugiej strony

cie tu to jak pisanie do swojej byłej po -pi

głęboko zaniepokojeni Waszą -obec nością na uczelni. Let it go .kid -By

eśli uwaliliście sesję, to jesteśmy

PRZYGOTOWAŁ: REDAKTOR NIEODPOWIEDZIALNY

waruna na SGH dalej kosztuje 150 zł.

Jdrożeje, 1 ECTS

przecież nie na studiach. Jeśli macie waruna to pocieszcie się tym, że kiedy wszystko

na korki, to oszczędza wiele stresu. Stresować można się w pracy i życiu osobistym, ale

Pozdrawiamy wszystkich, którzy nie uwalili sesji. Ich bin stolz auf dich. Ze staty idźcie

Do Góry Nogami

0
666
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.