Numer 212 (SGH) (grudzień)

Page 1

Koniec ery samochodu s.10/ Temat numeru



spis treści / Mam nadzieję, że Piotrek przed wydrukiem coś wyśle

10

24

Koniec ery samochodu

42

Władca kina: Król wciąż na tronie

g Sztuka

a Uczelnia

0 6 Student Szkoły Głównej Handlowej głosem młodego pokolenia w sejmie

5 Polityka i Gospodarka

16 Tożsamość naszych przedmieść 1 8 Pozwól się zadziwić 20 Try and have a merry christmas this year

d Muzyka

07 Oksymorony i iluzje ideologii 0 9 Samolotem tam i z powrotem

2 1 Beatelsi w formie – Now and Then 2 2 Po odrodzeniu 23 Re cenzje

8 Temat Numeru

e Film

10 Koniec ery samochodu

24 Władca kina: Król wciąż na tronie 2 6 Re cenzje

q Felieton

14 Granica tożsamości

f Książka

27 Wydawnicze podsumowanie 2023 roku 2 8 Recenzje

Programistka z epoki pary

o Sport

30 Mundial... i co dalej? 31 Polski motosport w natarciu 33 Wiek to tylko liczba! 3 4 Egzotyka w skokach narciarskich 35 Bonjour Pologne! – Polskie akcenty we francuskiej piłce 37 Sportowe podsumowanie miesiąca

t Człowiek z Pasją

38 Szesnaście godzin na planie to norma

h 3po3

41 O badylu i o świeczce

t Technologia i Społeczeństwo 42 P r o g r a m i s t k a z e p o k i p a r y 43 Alternatywne modele rodziny

Redaktorzy Prowadzący: Franciszek Pokora,

Dział CP: Jan Ilnicki

Tytus Dunin

Dział HR: Maria Trojszczak

Patronty: Marzena Czerkawska

Dział IT: Zofia Zygier

Uczelnia: Wiktoria Konarska

Dział PR: Igor Osiński

Polityka i Gospodarka: Mateusz Fornowski

Wydawca:

Stowarzyszenie Akademickie Magpress

Człowiek z Pasją: Adam Pantak

Korekta: Piotr Holeniewski oraz Martyna Borodziuk,

Felieton: Ignacy Michalak

Aleksandra Kamińska, Jan Kroszka, Lena Kossobudzka,

Film: Rafał Michalski Muzyka: Michał Wrzosek Książka:Justyna Szarek Sztuka: Tytus Dunin

Prezes Zarządu:

Maciej Bystroń-Kwiatkowski maciej.bystron-kwiatkowski@magiel.waw.pl

Warszawa: Mateusz Tobiasz Wolny Sport: Franciszek Pokora Technologia i Społeczeństwo: Piotr Szumski Czarno na Białym: Jakub Boryk

Redaktor Naczelny:

Mateusz Kozdrak

Reportaż: Filip Wieczorek Gry: Michał Goszczyński Kto Jest Kim: Grzegorz Nastula

Zastępcy Redaktora Naczelnego:

3po3: Michał Wrzosek

Alicja Utrata, Igor Osiński

Dział Foto: Nicola Kulesza Dział Grafika: Anna Balcerak

Adres Redakcji i Wydawcy:

Dyrektor Artystyczny: Przemysław Sasin

al. Niepodległości 162, pok. 64 02-554 Warszawa magiel.redakcja@gmail.com

Wiceprezes ds. Finansów: Maciej Cierniak Wiceprezes ds. Projektów: Teresa Franc Pełnomocnik ds. Partnerów: Jan Ilnicki Pełnomocnik ds. UW: Ignacy Michalak

Maria Dołęga, Agnieszka Traczyk, Alicja Reindl, Karolina Owczarek, Kacper Rzeńca

Współpraca: Adam Pantak, Adrian Okleciński, Agata Andrzejewska, Agata Ciara, Agnieszka Chilimoniuk, Agnieszka Rusek, Agnieszka Szpotowska, Agnieszka Traczyk, Aleksander Jura, Aleksander Lisowski, Aleksandra Józwik, Aleksandra Kalicińska, Aleksandra Kamińska, Aleksandra Sojka, Aleksandra Suplicka, Aleksandra Mira Golecka, Alicja Paszkiewicz, Alicja Utrata, Andrzej Wyszomirski, Aneta Sawicka, Anna Balcerak, Anna Chojka, Anna Halewska, Anna Jaraszek, Antoni Czołgowski, Arkadiusz Bujak, Artur Dziubiński, Benedykt Antoni Chromiński, David Bednarczyk, Dawid Szczęsny, Dominika Wójcik, Dorota Dyra, Filip Wieczorek, Franciszek Pokora, Gabriela Milczarek, Grzegorz Nastula, Helena Długokęcka, Ignacy Michalak, Igor Osiński, Jacek Wnorowski, Jakub Białas, Jakub Boryk, Jakub Kołodziej, Jakub Kosiniak-Imiołek, Jakub Kulak, Jakub Rymarski, Jan Ilnicki, Jan Kroszka, Jan Wyrzykowski, Janina Stefaniak, Joanna Sowa, Julia Dębowska, Julia Gola, Julia Grudzień, Julia Jakiel, Julia Kieczka, Julia Kowalczuk,

48

Plotka o SŁ–ce

p Czarno na Białym 46 PodRóże i PodPrąd

q Reportaż

4 8 P lotk a o S Ł–ce

j Warszawa

52 Budujemy nowy dom 53 Warszawianka Roku 2023 wybrana 5 4 To to nie skansen?

c Kto jest kim?

55 Franciszek Pokora / Olga Leszczewicz

k Gry

56 R e c e n z j e

Julia Krasuska, Julia Ostęp, Julianna Gigol, Justyna Szarek, Kacper Juc, Kacper Rzeńca, Kacper Maria Jakubiec, Kajetan Korszeń, Kamil Węgliński, Karolina Chojnacka, Karolina Owczarek, Karolina Przygodzka, Katarzyna Lendzion, Kateryna Kovalenko, Klaudia Łęczycka, Klaudia Smętek, Klaudia Waruszewska, Krystyna Citak, Krzysztof Król, Laura Królewska, Laura Starzomska, Laura Anastazja Kur, Lukas Kasica, Łukasz Wójtowicz, Maciej Bystroń-Kwiatkowski, Maciej Cierniak, Magdalena Oskiera, Maja Kamińska, Maksymilian Fiszer, Marcin Gzylewski, Marcin Kłos, Marek Kawka, Maria Boguta, Maria Król, Maria Opiłowska, Maria Trojszczak, Maria Jaworska-Cierniak, Mariusz Celmer, Marta Smejda, Martyna Borodziuk, Martyna Krzysztoń, Marzena Czerkawska, Mateusz Fornowski, Mateusz Klipo, Mateusz Kozdrak, Maximilian Seifert, Michał Gil, Michał Goszczyński, Michał Jacak, Michał Jóźwiak, Michał Kujan, Michał Orzołek, Michał Wrzosek, Michał Bab, Monika Mytnik, Monika Pasicka, Natalia Młodzianowska, Nicola Kulesza, Patrycja Chodinow, Patrycja Goska, Patrycja Szczepanik, Patrycja Świętonowska, Patrycja Walczak, Patryk Kwieciński, Paulina Wojtal, Paweł Hurkała, Piotr Holeniewski, Piotr Szumski, Piotr Matusiak, Przemysław Sasin, Rafał Michalski, Róża Francheteau, Sebastian Muraszewski, Stanisław Zygmunt Król, Szymon Podemski, Teresa Franc, Tomasz Dwojak, Tytus Dunin, Urszula Grabarska, Urszula Szurko, Weronika Balcer, Weronika Kamieńska, Weronika Zys, Wiktoria Domańska, Wiktoria Konarska, Wiktoria Pietruszyńska,

Wiktoria Zarzycka, Zofia Zygier, Zuzanna Dwojak, Zuzanna Kliś, Zuzanna Łubińska, Zuzanna Zalejasz Redakcja zastrzega sobie prawo do przeredagowania i

skracania

niezamówiony na

łamach

niezamówionych może NMS

tekstów.

Tekst

nie

zostać

opublikowany

Magiel.

Redakcja

nie

ponosi

odpowiedzialności za treści zamieszczonych reklam i artykułów sponsorowanych. Artykuły, ogłoszenia i inne materiały do wydania stycznoiwo-lutowego prosimy przesyłać e-mailem lub dostarczyć do siedziby redakcji do 31 grudnia. Okładka: Przemysław Sasin Makieta pisma: Maciej Simm, Olga Świątecka

grudzień 2023


SŁOWO OD NACZELNEGO / wstępniak καλὸς κἀγαθός Κοζδρακ

Klamka zapadła, it’s over ojarzycie te stronki internetowe, gdzie – po wysłaniu smsa z drobną opłatą – poznacie dzień swojej śmierci? Oczywiście prawdziwość tej wróżby jest żadna, niemniej zróbmy eksperyment myślowy i przyjmijmy, że faktycznie znamy datę swoich ostatnich chwil na świecie. Jako przyczynę zgonu uznajmy jakąś dematerializację cząsteczkową, wyparowanie czy jakieś inne wniebowstąpienie. Chodzi o to, że nie jest to potrącenie przez samochód, które będziemy chcieli przechytrzyć, całą dobę siedząc w domu. Wybija północ i znikamy, nie mamy na to żadnego wpływu, nie możemy nic z tym zrobić. Jak wtedy wyglądałby wasz ostatni dzień? Zawsze miałem poczucie, zadając sobie to pytanie, że chciałbym, żeby był jak każdy inny, bez robienia wszystkiego, czego nie zdążyłem zrobić, bo jutra już nie będzie. I teraz ten filozoficzny wstęp muszę skonfrontować z rzeczywistością. Co prawda jeszcze nie udaję się na tamten świat, ale część mnie na swój sposób umiera. Jest to ostatni numer, podczas którego jestem redaktorem naczelnym Magla, co oznacza, że już za miesiąc nie będę mógł być tak tytułowany, zniknę z rubryki na Wikipedii, a przy poznawaniu nowych osób już nie będzie tego efektu wow. I w związku z tym, że jest to ostatni raz, gdy pojawiam się na początku wydania, mam poczucie, że powinno być ono wyjątkowe, co już gryzie się z moją postawioną na wstępie tezą. Zawsze istniała we mnie potrzeba efektownego finału, wszystkie moje prace pisemne w szkole najlepsze miały zakończenia, jak zastanawiałem się jak umrę, to zakładałem, że uderzenie piorunem byłoby super efektowne – przez chwilę mógłbym określić się jako the most electrifying person in the world . Niemniej już na etapie pisania tego tekstu, mam poczucie, że wcale on wybitny nie będzie. Długo zastanawiałem się, jaką łacińską maksymą okrasić tytuł tego wstępniaka – non omnis moriar dobrze oddawałoby część moich motywacji do zostania redaktorem naczelnym, chęć pozostawienia czegoś po sobie, chęć budowania własnego pomnika, niemniej wydało mi się to zbyt banalne i oczywiste. Rozważałem też połączenie dwóch sentencji:

K

Naruto Shippuden, rys. Masahashi Kishimoto

M AT E U S Z KOZ D R A K R E DA K TO R N A C Z E L N Y

04–05

coup de grâce i lux aeterna , które miały symbolizować cios miłosierdzia, dobijający mnie jako redaktora naczelnego. Taki, po którym nie mam już żadnej pozycji i jestem zwykłą, niewyróżniającą się osobą, ale za to nie ciąży na mnie żadna odpowiedzialność, więc mogę w wiecznym odpoczynku leżeć i słuchać Cigarettes After Sex, kontemplując życie. Finalnie, będąc w niemocy twórczej, zdecydowałem się na głupkowaty tytuł, który mam nadzieję, że chociaż kogoś rozbawi. Nastał czas pożegnań i podziękowań. Zacząć muszę od moich wicenaczelnych, bez których nie poradziłbym sobie, w żadnej mierze. Zaczynało się w duchu niepewności, czy poradzimy sobie w trójkę. Teoretycznie kiedyś skład naczelnych cechowała taka liczba jego członków, jednak odkąd zaczęliśmy bardziej zwracać uwagę na stronę internetową, to przydawała się ta czwarta osoba od jej prowadzenia. W naszym przypadku roli opieki nad stroną i całą jej przebudową podjął się Igor, za co organizacja powinna być mu dozgonnie wdzięczna, bo może być to dla naszego magazynu krok milowy. Siłą rzeczy przez to więcej obowiązków stricte redakcyjnych spadło na mnie i Alicję. Jesteśmy trojgiem osób o zdecydowanie różnym podejściu do życia i działania, co moim zdaniem było naszą siłą – mieliśmy wiele perspektyw na jeden temat. Chciałbym podziękować również wszystkim szefom działów, z którymi współpraca i koordynowanie ich działań było przyjemnością. Finalnie dziękuję autorom wszystkich tekstów, grafik, zdjęć, korekt – bez was nie byłoby czego koordynować, czego sprawdzać, czego umieścić na sześćdziesięciu kilku stronach miesięcznika. Kończąc zerkam w przyszłość. Wierzę, że oddajemy sterowanie największym miesięcznikiem studenckim w możliwie najbardziej odpowiednie ręce, dzięki którym proces rozrostu i rozkwitu Magla będzie kontynuowany. Mam wielką nadzieję, że za 20-30 lat ten miesięcznik dalej będzie istnieć i mieć się jeszcze lepiej niż teraz, a całej naszej pracy nie będzie można podsumować słowami refrenu piosenki In the End Linkin Park. Liczę na to, że kolejne pokolenia Maglowiczów oddadzą swoje płonące od zaangażowania serca NMS-owi – naszej wspólnej sprawie. Także mówię do was, za te kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, w zależności kto kiedy to przeczyta, angażujcie się, działajcie, rozwijajcie ten wspaniały miesięcznik studencki i bądźcie w tym wszystkim sobą. Mówił do was chłop z pół groźną, pół śmieszną miną, w czapce Adidasa i skórzanej kurtce. 0


Polecamy: 6 UCZELNIA Student Szkoły Głównej Handlowej głosem młodego pokolenia w sejmie Czy SGH zawsze prowadzi do pracy w korporacji?

7 PIG Oksymorony i iluzje ideologii Słownik pojęć politycznych

10 TEMAT NUMERU Koniec ery samochodu

fot. Maksymilian Fiszer

Miasto a transport

grudzień 2023


UCZELNIA / czy SGH zawsze prowadzi do korpo? Page 6, a plotek brak, może następnym razem ;)

Student Szkoły Głównej Handlowej głosem młodego pokolenia w sejmie Został posłem, a nadal możecie spotkać go na uczelnianych korytarzach. Poznajcie Adama. T E K S T:

D O M I N I K A D R OZ D

A

Źródło: @GomolaAdam

06–07

Do samej partii Polska 2050 Szymona Hołowni wstąpił jednak nie dzięki znajomościom z tego wielkomiejskiego świata, a zwyczajnie poprzez wypełnienie formularza internetowego. Kiedy dołączał, partia dopiero się budowała, więc łatwo było zostać zauważonym poprzez swoją pracę, której też było co niemiara. Adam Gomoła, jak mówi, sam był zdziwiony, że o zostanie „jedynką” na liście nie musiał się specjalnie prosić. Oczywistym jest, że zależało mi, żeby być jak najwyżej na liście, ale udowadniałem to swoją pracą. Działałem dla tej organizacji przez trzy lata, szczególnie intensywnie w tym roku, wiedząc, jaka stawka tych wyborów będzie, niezależnie od tego, czy wystartuję w nich sam, czy nie. Czy w takim razie w SGH brakuje ducha i możliwości rozwoju politycznego? Według nowego posła: Nie ma co się bać polityki na uniwersytetach. (…) Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Naturalnym jest, że będziemy interesowali się współdecydowaniem o otaczającej nas rzeczywistości. Zastrzega jednak, że obecność polityki na uczelniach musi przejawiać się otwarciem na różne opcje, nie tylko na tę, która akurat sprawuje władzę. Patrząc, jak wielu polityków na najwyższym szczeblu ma na swoim koncie studia w SGH, między innymi mój kolega z ław poselskich Ryszard Petru, warto sprawić, żeby ta polityka była obecna, chociażby po to, żeby inspirowała innych, by pójść w tym kierunku. W związku, z tym, jednym z celów, jakie wyznacza sobie Adam Gomoła na tę kadencję, jest zachęcanie młodych do próbowania swoich sił w polityce. Zamierza to robić poprzez działanie w Parlamentarnym Zespole do spraw Wspierania Młodzieżowych Rad przy Jednostkach Samorządu Terytorialnego. Chce, żeby takich organów naśladujących sejmiki, rady powiatu, gminy czy miasta było więcej. Działając w nich, młodzi uczą się w praktyce, jak wygląda praca w instytucjach samorządowych i biorą czynny udział w zmienianiu ich otoczenia. Uważa także, że w szkołach powinno być więcej przestrzeni do zajmowania się przyszłością: Ja bym chciał, żebyśmy tyle samo czasu, ile spędzamy na uczeniu się o historycznych przykładach, jak ktoś kiedyś okazywał patriotyzm, poświęcali na to, jak dziś możemy ten patriotyzm okazać, czy poprzez aktywizm obywatelski, czy działanie w młodzieżowych radach, czy

Fot. Wiktoria Konarska

dam Gomoła to student studiów magisterskich w SGH, a od niedawna także najmłodszy poseł sejmu X kadencji. Ma 24 lata i jeszcze przed chwilą współtworzył rodzinną firmę z branży sanitarno-grzewczej. Pochodzi z Gogolina i, jak mówi, zawsze będzie przywiązany do ziemi opolskiej. Tam też 15 października, startując z pierwszego miejsca na liście Trzeciej Drogi, otrzymał 21 923 głosy, które zagwarantowały mu nową posadę. Na pytanie, czy to, czego nauczył się w Szkole Głównej Handlowej, przyda mu się w pracy posła, odpowiada: Na etapie prowadzenia rodzinnej działalności to było bardzo cenne doświadczenie i tym cenniejsze będzie ono teraz w Parlamencie. Zawdzięcza to przede wszystkim poziomowi języka angielskiego, z jakim wyszedł z tej uczelni, a który na pewno ułatwi mu komunikację z różnymi interesariuszami, a także zdobytemu oglądowi na to, jak działa gospodarka w skali makro i mikro. Dobrze wspomina również działalność w Samorządzie i Studenckim Kole Naukowym Zarządzania w Sporcie. W ramach pierwszego współorganizował projekt Debbaty, czyli turniej debat oksfordzkich dla licealistów, co, jak stwierdza, zachęciło go do dalszego wspierania aktywizmu obywatelskiego wśród młodych. SGH to dla niego również miejsce, w którym poznał ludzi, którzy pomogli mu w ostatnich etapach kampanii.

w ogóle kandydowanie w wyborach samorządowych, czy animowanie działalności społecznej w organizacjach pożytku publicznego. Bardzo pomocne według niego mogą okazać się debaty oksfordzkie, które sam organizował, będąc w Samorządzie Studentów SGH. Pragnie, by zagościły one na dobre i w szkołach, i na uczelniach, ponieważ to one uczą dyskutowania i rozwiązywania sporów, co stanowi sedno demokracji. Będzie więc naciskał na Ministerstwo Edukacji, by stworzyć odgórny system wspierający takie inicjatywy. Czym jeszcze zajmie się w tej kadencji? Chce podjąć się polityki klimatycznej, czyli sprawy przejmującej głównie młodsze pokolenie. Jak podkreśla w rozmowie, Adam Gomoła kandydował do Sejmu z przeświadczeniem, że idzie tam jako ekonomista, ale ze względu na to, że został najmłodszym posłem i za rok już jedynym parlamentarzystą przed trzydziestką, to przekierowuje swoją uwagę na sprawy młodych. Nie ma z tego powodu żalu. Ja jestem tu, żeby służyć ludziom. Muszę robić to, w czym jestem dobry i na co jest zapotrzebowanie. Już teraz zgłaszają się do niego nauczyciele czy rodzice opisujący sytuacje w szkole oraz spływają zaproszenia na konferencje i spotkania w sprawie polityki mieszkaniowej. Pozostaje tylko śledzić dalsze poczynania studenta Szkoły Głównej Handlowej i sprawdzać, jak radzi sobie w nowej roli. 0


słownik pojęć politycznych /

POLITYKA I GOSPODARKA dziękujemy redakcji, to była wspaniała przygoda <3

Oksymorony i iluzje ideologii Do baru wchodzi kilka osób: konserwatywny liberał, polski patriota, lewicowiec, prawicowiec i faszysta. Każdy zamawia słowami: coś odpowiedniego do nazwy moich poglądów, na co barman odpowiada: ale nic mi to nie mówi. Brzmi jak słaby żart? Bo w istocie nim jest, ale słusznie pokazuje, jak mało dzisiaj znaczą zbiorcze określenia światopoglądów lub gospodarczych preferencji. T E K S T: M AC I E J BY S T R O Ń-K W I AT KOW S K I

ie trzeba poświęcać dużo miejsca wyjaśnieniu, dlaczego ludzie dążą do określania własnych poglądów słownikowymi terminami. Poszukiwanie przyjaciół w tłumie oraz identyfikowanie wrogów jest dużo łatwiejsze, kiedy możemy robić to prostymi hasłami jestem prawicowcem, jestem lewicowcem – trudno przedstawić się komuś, opowiadając od razu całą historię prywatnych politycznych przemyśleń. Tradycyjny podział na lewicę, centrum i prawicę (z późniejszym dodatkiem opcji skrajnych) wywodzi się oczywiście z czasów rewolucji francuskiej. Większość popularnych, internetowych testów politycznych często wykorzystuje także podział dwuosiowy, jednak ich wynik da się ostatecznie sprowadzić do fachowego terminu – jak np. socjaldemokrata, leseferysta, libertarianin. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy uzyskaną diagnozę trzeba zrozumieć.

N

Rozdział 1: Oszukać przeznaczenie Pewne nazwy od początku służyły wyłącznie sprawnej mistyfikacji. Klasycznym przykładem są oczywiście państwa komunistyczne, gdzie w nazewnictwie uparcie umieszczane są nawiązania do powszechnego oddania władzy w ręce ludu. Przykładów daleko nie trzeba szukać – w naszej historii znajdziemy przecież państwo o wdzięcznej nazwie Polska Rzeczpospolita Ludowa, ale i współcześnie istnieje światowy hegemon w postaci Chińskiej Republiki Ludowej. Równie często wykorzystywany jest człon „demokratyczny”, jakby dla zapewnienia o pokojowych intencjach władzy, lecz wystarczy spojrzeć na listę dawnych lub obecnych reżimów posługujących się tym zwrotem, by pozbyć się wszelkich złudzeń: Niemiecka Republika Demokratyczna, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, Demokratyczna Republika Wietnamu czy (chociaż niezwiązana z ustrojem komunistycznym) Demokratyczna Republika Konga. Ta polityczna nomenklatura stanowiła ważną część propagandy, zwłaszcza w systemach demoludów, gdzie oficjalna legitymizacja prze-

jęcia władzy opierała się wyłącznie na woli i dobrostanie ludu. Lecz jak powszechnie wiadomo, demokracja od demokracji ludowej różni się tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego. Odchodząc od nie-tak-demokratycznych reżimów, optymalne nazewnictwo jest także elementem poprawnego marketingu politycznego. Nazwa partii musi być nie mniej, nie więcej – jak po prostu odpowiednia. Ma zapadać w pamięć, może układać się w ładny akronim i przede wszystkim – dobrze się kojarzyć. Czasami jednak dochodzi do interesujących absurdów, kiedy nazwa partii stoi w zdecydowanej opozycji do deklarowanego programu. Mistrzami takich politycznych oksymoronów są niektóre ugrupowania afrykańskie: w Południowej Afryce możemy znaleźć na przykład Partię Bojowników o Wolność Gospodarczą – antykapitalistyczne ugrupowanie, które nawoływało kiedyś do nacjonalizacji kopalń, a także partię reprezentującą nacjonalizm afrykanerski – Front Wolności Plus. Nierzadko stosowanym zwyczajem jest także umieszczanie w nazwie rzekomo bliskich i ważnych dla członków partii wartości, takich jak jedność, wolność, prawo czy sprawiedliwość, a następnie konsekwentne działanie wbrew nim. Zdarza się również sytuacja, gdy nazwa pozostaje ta sama, lecz zmienia się tożsamość partii lub poglądów, co prowadzi również do niespójności między komunikatem a jego rzeczywistym odbiorem.

Rozdział 2: Wielka zmiana Nie ma na tym świecie ludzi pamiętających czasy, w których polityka Stanów Zjednoczonych nie była zdominowana przez dwie partie: konserwatywnych Republikanów oraz progresywnych Demokratów. W trakcie swojej ponad 170-letniej rywalizacji poglądy tych dwóch ugrupowań nie zawsze były takie, jak określane są współcześnie – mało tego, były wręcz całkowicie odwrotne. Zmiana Republikanów z partii liberalnej na konserwatywną i Demokratów w drugą stronę nie nastąpiła w ciągu jednej nocy, lecz był

to długi proces z kilkoma przełomowymi momentami. Za okres kluczowy można uznać m.in. lata 30. XX w., gdy demokrata Franklin Delano Roosevelt wdrożył program rządowej interwencji New Deal jako reakcję na wyniszczający USA wielki kryzys. Wtedy też przypieczętowany został proces przyciągania progresywnych wyborców do Demokratów, natomiast Republikanie zebrali wokół siebie opozycję do Roosevelta. I chociaż poglądy się zmieniły, to profil przeciętnego wyborcy tych partii niekoniecznie uległ zmianie – gwoli ścisłości, Republikanie od zawsze wspierali duży biznes, zwłaszcza w okresie jego niezwykle błyskawicznego rozwoju po wojnie secesyjnej (II poł. XIX w.). Sęk w tym, że w czasach ekspansji USA na zachód (zakończonej wraz z przyjęciem Arizony jako stanu do Unii) duży biznes korzystał na ochronie i wsparciu rządu – w połowie XX w. interwencje władzy były już dla niego niekorzystne. Światopoglądowo, obecny podział wyklarował się na bazie sporu prezydenta Lyndona B. Johnsona i kandydata Republikanów Barry’ego Goldwatera – osoby uważanej za ojca dominacji konserwatystów w Partii Republikańskiej, która utorowała drogę do zwycięstwa Ronalda Reagana. Goldwater sprzeciwił się w 1964 r. antydyskryminacyjnej ustawie Civil Rights Act, zdobywając głosy białych demokratów Głębokiego Południa, ale ostatecznie utracił wsparcie czarnych Amerykanów, historycznie lojalnych wobec Republikanów od czasów wojny secesyjnej.

Rozdział 3: Ty nie jesteś lewicowy Tydzień po wyborach, w odmętach ukochanego portalu dyskusyjnego X (dawniej Twitter) ponownie wybrana do Sejmu z list Lewicy Anna Maria Żukowska stwierdziła, że robotnicy nie głosowali na jej ugrupowanie, gdyż „nie mają lewicowych poglądów”. Naturalnie słowa te wywołały ostrą debatę. Historycznie lewicowe poglądy kojarzą się głównie z hasłami socjalistycznymi i walką o prawa robotników (lub bardziej 1

grudzień 2023


POLITYKA I GOSPODARKA / słownik pojęć politycznych współcześnie – pracowników), podczas gdy dzisiejsze sztandarowe hasła lewicy opierają się głównie na kwestii praw mniejszości. W październikowych wyborach robotnicy swoje głosy oddali w zdecydowanej większości na konserwatywne Prawo i Sprawiedliwość oraz ich „program prospołeczny”, który równie dobrze mógł nosić miano „populistycznego socjalizmu”, a zatem nakierowanego bardziej na samo zdobycie wyborców, a nie realne wsparcie potrzebujących. Choć nasuwa się pytanie, czy robotników zniechęciły progresywne hasła Lewicy, czy może też w ogóle nie zależało im na socjalizmie – odpowiedź nie jest łatwa do znalezienia. Można jednak określić tożsamość współczesnej lewicy i prawicy, które – co należy zaznaczyć – będą znacznie różnić się od odpowiedników z krajów Zachodu, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Czy „lewicowość” to zestaw odgórnie narzuconych poglądów? Jeśli trzymalibyśmy się definicyjnych paradygmatów, teraźniejszy zwolennik lewicy to człowiek popierający zarówno prawa mniejszości, jak i programy socjalne. Jednocześnie w Polsce działa spora grupa skupiająca się przede wszystkim na prawach pracownika i zapewnieniu potrzebującym środków do życia, natomiast kwestie równościowe – choć w żadnym momencie nie są im wrogie – schodzą na dalszy plan. Możliwa jest również druga kombinacja, a zatem poparcie dla praw mniejszości przy jednoczesnym wsparciu wolnego rynku, lecz otrzymujemy wtedy tzw. „libka”, czyli osobę zdecydowanie z lewicą niezwiązaną. Niczym bumerang przy określaniu poglądów powraca dylemat, czy dominujące są w nich idee światopoglądowe czy gospodarcze. Przy tak wielu możliwych interpretacjach trudno jest jednoznacznie zdefiniować lewicowość jako monolit. Może więc dałoby się przedstawić ją jako spektrum? Wtedy osoba lewicowa musiałaby wspierać prawa mniejszości razem z socjalizmem, lecz zależnie od stopnia tego poparcia, byłaby bliżej pełnej lewicowości lub oscylowałaby wokół „centrolewicy”. Co zatem z tymi robotnikami i ogólnie wyborcami światopoglądowo konserwatywnymi? Czy wyrażając poparcie dla „socjalu” – ale pozostając niechętnym do zmian progresywnych – mogą mówić, że mają lewicowe poglądy? Nasuwa się wniosek, że nie. Główne ruchy lewicowe, jak np. współczesna socjaldemokracja (której znaczenie uległo całkowitej zmianie odkąd nazwa ta powstała pod koniec XIX w. jako określenie poglądów komunistycznych) nie są grupami wykluczającymi. Sprzeciwiając się zmianom progresywnym, pozostaje się po prawicowej stronie polityki, chociaż można udzielać wsparcia solidaryzmowi społecznemu. Chociaż polska skrajna prawica stwierdziłaby inaczej…

08–09

Rozdział 4: Ukryć ideowe kajdany …Konfederacja i podobne jej partie mają w zwyczaju zagarniać hasła mające „uczłowieczyć” ją w oczach centrowego wyborcy, usilnie starając się przesunąć własny wizerunek z prawego krańca osi na jej odcinek bliżej środka. Stąd też jako wyznacznik prawicowości Konfederacja mocno forsuje nie poglądy społeczne, konserwatyzm i religijny zamordyzm, a gospodarcze – uporczywie próbując przykleić PiS łatkę partii lewicowej. Ugrupowania prawicy często wykorzystują znane umiarkowanym wyborcom hasła, by ukryć za nimi swoje prawdziwe, bardziej kontrowersyjne poglądy. Zamiast niewidzialnej ręki wolnego rynku czy populizmu kapitalistycznego otrzymujemy idee wolnościowe i liberalizm gospodarczy. Zamiast skrajnego nacjonalizmu mówi się z kolei o „prawdziwych polskich patriotach” – zresztą liberałowie i lewica już dawno pozwolili prawicy mieć monopol na „dumę z ojczyzny”, która zaczęła się niestety jednoznacznie kojarzyć z nacjonalizmem i ksenofobią.

Czy możemy pozwolić sobie na ryzyko wpuszczenia skrajnych idei (zarówno lewicowych, jak i prawicowych) na główny parkiet polskiej sceny politycznej?

Najlepszym oksymoronem ukazującym sedno tego problemu jest konserwatywny liberalizm, który oczywiście ma służyć jako wyraźne zaznaczenie: „jestem konserwatystą, ale wspieram wolny rynek”. Pochodzenia tego zwrotu szukać można u Amerykanów, gdzie liberalizm gospodarczy stanowi podstawę tożsamości tego narodu, a przejawia się w skrajnej niechęci do jakiejkolwiek interwencji państwa. Tymczasem europejski liberalizm słynął z przeciwstawienia się zacofanej władzy u progu rewolucji francuskiej i stanowił wyrażenie wsparcia dla progresywnych zmian. Jak więc można mówić o konserwatywnym liberalizmie, skoro te dwie siły ścierały się ze sobą od dekad?

Rozdział 5: Nieznajomość historii szkodzi Pojęcia ideologii politycznych są płynne, jednak powinny one przede wszystkim ukazywać obecną rzeczywistość. Tkwienie w histo-

rycznych definicjach, które w żaden sposób nie tłumaczą już towarzyszących nam zjawisk, jest pozbawione sensu. Kreując nowe znaczenia terminów, powinniśmy za to pamiętać, by nie czynić tego w sposób nierespektujący i nierozumiejący pewnych znaczeniowych tradycji, chcąc nie chcąc istniejących w świadomości społeczeństwa. Ostatnim trendem wartym uwagi jest przypisywanie wszystkiemu, z czym się nie zgadzamy, łatek faszyzmu – dla prawej strony sceny politycznej – lub komunizmu – dla jej lewej strony. Warto oswoić się z pojęciami o negatywnych konotacjach – takich jak nacjonalizm – by odzyskać hasła patriotyzmu. Nazwać poparcie wolnego rynku „postawą prokapitalistyczną” i tym samym ponownie przejąć ideę „wolności”. Częścią życia w społeczeństwie jest to, że będziemy się między sobą różnić. Dla zachowania balansu dobrze by było, gdyby prawica powróciła do korzeni ideowego, umiarkowanego konserwatyzmu, zamiast stawać się coraz bardziej radykalna i nacjonalistyczna. Zawsze będą istnieć osoby nieradykalnie konserwatywne i nie trzeba ich wpychać w ramiona skrajności, nazywając faszystami i zamordystami, podczas gdy postulują one hamowanie postępu, a nie jego agresywne zatrzymanie lub cofnięcie. Inna sprawa, że w polaryzującym się społeczeństwie konserwatyści sami coraz częściej skłaniają się ku opcji skrajnej. Procesy przedostawania się skrajnej prawicy do mainstreamu politycznego możemy na bieżąco obserwować w Stanach Zjednoczonych (trumpiści), na Węgrzech (Fidesz) czy w Niemczech (Af D). Przykład z Włoch udowadnia jednak, że po objęciu władzy nawet skrajna prawica może zostać zmuszona przez zewnętrzne czynniki do tymczasowego złagodzenia wprowadzanych postulatów, chociaż włoska scena polityczna zawsze stanowiła specyficzne środowisko, a Meloni stale puszcza oko do mniej umiarkowanych wyborców. Zdecydowanie nie są to sytuacje zero-jedynkowe, dlatego jako społeczeństwo powinniśmy zadać sobie pytanie – czy możemy pozwolić sobie na ryzyko wpuszczenia skrajnych idei (zarówno lewicowych, jak i prawicowych) na główny parkiet polskiej sceny politycznej? Nieznajomość historii szkodzi, gdyż lubi się ona powtarzać, jeśli jej na to pozwolimy. Uczmy się więc na doświadczeniach innych i starajmy się rozpoznać idee takimi, jakie są naprawdę – a nie takimi, jakie są prezentowane przez polityków w nazwach ich partii czy programach wyborczych. 0


lotnictwo /

POLITYKA I GOSPODARKA

Samolotem tam i z powrotem Branża lotnicza cztery lata temu biła wszelkie rekordy. Rok później ruch praktycznie zamarł po wybuchu pandemii. Zaledwie kilkanaście miesięcy później przewoźnicy i lotniska znów osiągają najlepsze w historii wyniki – mimo strat wyrządzonych przez największy kryzys, jakiego doświadczył sektor od czasów pierwszego lotu braci Wright. T E K S T: M AT E U S Z FO R N OW S K I

pierwszym półroczu 2023 r. polskie lotniska obsłużyły 23,2 mln pasażerów, czyli o 4 proc. więcej niż w analogicznym okresie rekordowego 2019 r. Powrót podróży służbowych czy realizacja odłożonego w czasie pandemii popytu na zagraniczne wakacje – to tylko niektóre z przyczyn tak dużego ruchu. Pasażerów nie zniechęca nawet wzrost cen biletów lotniczych i pogorszenie koniunktury. Poza samymi lotniskami najbardziej korzystają na tym linie lotnicze, zwłaszcza te niskokosztowe. Spowolnienie gospodarcze sprawia, że podróżujący najchętniej wybierają przewoźników takich jak Ryanair czy Wizz Air. Przez ich model biznesowy, oparty na ograniczeniu kosztów i liczby dodatkowych usług wliczonych w bazową stawkę biletu oraz maksymalizacji liczby oferowanych siedzeń w samolotach, są w stanie sprzedawać bilety w bezkonkurencyjnie niskich cenach. Dodatkowo inwestują w rozwój siatki połączeń głównie o typowo turystyczne kierunki – warto zaznaczyć, że ruch turystyczny odradza się po pandemii znacznie szybciej niż podróże biznesowe. W efekcie Ryanair w pierwszych dziesięciu miesiącach 2023 r. przewiózł o 20,4 proc. więcej osób niż w tym samym okresie w 2019 r.

głych krajów, np. na Dominikanę, gdzie przez f lotę złożoną tylko z samolotów krótszego zasięgu nie jest w stanie dolecieć inna polska czarterowa linia, Enter Air. Mimo stosowania wspomnianych wyżej rozwiązań mających dywersyfikować przychody narodowego przewoźnika – poza odbudową ruchu biznesowego i tranzytowego, które wciąż są głównymi filarami działalności PLL LOT – linia straciła część udziału w polskim rynku lotniczych przewozów pasażerskich na rzecz właśnie przewoźników niskokosztowych. Ich działania po ponownym otwarciu granic po pandemii okazały się dużo bardziej efektywne niż innych linii konwencjonalnych, przez co udział np. Ryanaira wzrósł na koniec I półrocza 2023 r. do 35,3 proc. z 27,5 proc. na koniec 2019 r. Tym samym zepchnął też LOT z pozycji lidera na polskim rynku. Narodowy przewoźnik osiągnął w tych okresach odpowiednio 24,4 i 28 proc. Według przyjętej niedawno nowej strategii PLL LOT zamierzają jednak umocnić swoją pozycję na polskim rynku, osiągając 30 proc. udziału do 2028 r. Dokument zakłada też, że do tego czasu roczna liczba pasażerów korzystających z usług PLL LOT wzrośnie do 16,9 mln osób. Czy to możliwe?

LOT czy nielot?

Prognozy wskazują, że jak najbardziej tak. Według projekcji Międzynarodowego Zrzeszenia Przewoźników Lotniczych IATA opublikowanej latem tego roku, średnioroczna stopa wzrostu liczby pasażerów w europejskim ruchu lotniczym w latach 2019–2040 ma wynieść 2,1 proc. W tym okresie europejski rynek ma wchłonąć dodatkowych 665,8 mln pasażerów, na czym w dużej mierze skorzystają przewoźnicy Europy Środkowo-Wschodniej. Do takiego wniosku może prowadzić prognoza polskiego Urzędu Lotnictwa Cywilnego z września tego roku. Według jej scenariusza bazowego polskie lotniska w 2028 r. mają odprawić 63,5 mln osób, czyli o 29,5 proc.

W

Mimo mniejszej konkurencyjności względem linii niskokosztowych, nasz narodowy przewoźnik również ma szansę osiągnąć rekordowe wyniki. Od stycznia do końca października tego roku PLL LOT obsłużyły prawie 8,6 mln pasażerów – w całym 2019 r. z usług linii skorzystało 10,1 mln osób. Zarząd spółki prognozuje, że w tym roku również uda się przebić poziom 10 mln pasażerów. Dobre wyniki polskiego przewoźnika to efekt m.in. rozwoju siatki połączeń o kierunki turystyczne, czym chce on konkurować z liniami niskokosztowymi o względy pasażerów. Oprócz tego, LOT realizuje też liczne zamówienia na loty czarterowe dla biur podróży – zwłaszcza do odle-

Fasten seat belts sign: ON

więcej niż w rekordowym dotychczas 2019 r. Oznacza to przyrost ruchu pasażerskiego o 14,4 mln osób w ciągu najbliższych pięciu lat, zakładając, że w tym roku ruch lotniczy w Polsce w pełni odbuduje się po pandemii. Oczywiście znaczna część dodatkowych pasażerów wybierze usługi innych linii lotniczych, niemniej na wzroście popytu na podróże istotnie skorzystają również PLL LOT.

„Żeby nie było niczego” Kluczowe pytanie – zwłaszcza dla nowego rządu – brzmi: skąd Polacy będą latać? ULC szacuje, że w 2040 r. ruch w regionie Warszawy wzrośnie mniej więcej dwukrotnie względem 2019 r. do ok. 45 mln pasażerów. O ile lotniska regionalne stawiają od lat na swój prężny rozwój, o tyle problem pojawia się w przypadku stołecznych portów lotniczych. Modlin, który ze względów politycznych od lat miał ograniczone możliwości rozbudowy, ma niewielki zapas przepustowości dla nowych pasażerów. W przypadku tego lotniska istnieje również szereg wątpliwości, czy rzeczywiście warto inwestować w nie duże pieniądze. Z kolei Lotnisko Chopina już w 2019 r. działało na progu maksymalnej przepustowości przy niecałych 19 mln odprawionych pasażerów. Rozbudowa portu na Okęciu, choć w pewnym stopniu możliwa i być może niezbędna w krótkim terminie, nie przyniesie jednak długotrwałych rezultatów. Lotnisko zostało praktycznie zupełnie otoczone przez miasto i południową obwodnicę Warszawy, musi spełniać coraz bardziej rygorystyczne normy hałasu, a do tego ma krzyżujące się drogi startowe, które uniemożliwiają równoległe starty i lądowania. Na budowę nowego terminala i pasa niespecjalnie jest miejsce i raczej nie będzie się to opłacać. Czy więc jedynym sensownym rozwiązaniem mającym na celu zwiększenie przepustowości infrastruktury lotniczej w regionie stolicy, które nowa władza powinna realizować mimo swojej „antypisowskiej” narracji, jest budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego? 0

grudzień 2023


TEMAT NUMERU / Miasto a transport Chciałbym żeby Pan Hołownia wyszedł ze srebrnym guzikiem od YouTube’a na mównicę

Koniec ery samochodu Przez lata hegemonia transportu samochodowego była uznawana za stan naturalny, a posiadanie prawa jazdy stanowiło jeden z symboli wejścia w dorosłość. Coraz więcej miast podejmuje jednak walkę z tym stanem rzeczy, odnosząc w niej liczne sukcesy. T E K S T:

F I L I P W I EC ZO R E K

ojawienie się samochodu wywróciło do góry nogami wszystkie dotychczasowe pryncypia urbanistyki. Zdawało się, że problemy związane z koniecznością pokonywania większych dystansów zostały przezwyciężone raz na zawsze. Przestało być koniecznością budowanie gęstych kwartałów z niewielkimi mieszkaniami, przemieszczanie się do pracy zatłoczonymi tramwajami czy chodzenie zabłoconymi chodnikami na codzienne zakupy. Nadeszła era automobilu, era wolności. Tak jak przed II wojną światową motoryzacja nieśmiało jeszcze próbowała rozpychać się w szeregu, wciąż pozostając fanaberią dla najbogatszych państw świata, tak po jej zakończeniu zapanował istny szał. Duży dom na przedmieściach z jeszcze większym ogrodem, a przed nim zaparkowane dwa samochody, równie mocno stanowiące o statusie społecznym jak i będące zwyczajną koniecznością na oddalonych od jakiejkolwiek infrastruktury osiedlach, stały się życiową aspiracją całego zachodniego świata. W przeżywających gospodarczy boom Stanach Zjednoczonych taki obraz z każdym rokiem stawał się codziennością dla coraz większej liczby mieszkańców (oczywiście pod warunkiem, że ci byli wystarczająco biali i mieli dość angielskobrzmiące nazwisko). American Dream dotarł również do mozolnie podnoszącej się z wojennych zniszczeń Europy, choć początkowo w okrojonej wersji. Zamiast monumentalnych krążowników szos i przestrzennych rezydencji, mieszkańcy starego kontynentu musieli zadowolić się nowymi mieszkaniami w odbudowujących się miastach i tanimi samochodami, takimi jak Citroen 2CV czy Volkswagen Garbus. Wszyscy zgadzali się co do jednego – samochód to przyszłość. Wraz ze wzrostem powszechności nowego stylu życia na horyzoncie coraz bardziej zaczął zarysowywać się jednak poważny problem. Gęsto zabudowane miasta z wąskimi ulicami nie były przystosowane do obsługi coraz większego ruchu z rozrastających się przedmieść do biur i urzędów w centrach miast. Rozwiązanie wydawało się niezwykle proste – wystarczyło wybudować więcej dróg i poszerzyć te istniejące. Symbolem tamtej epoki stał się wyprodukowany przez General Motors film propagandowy Give Yourself a Green Light – odezwa do obywateli USA nawołująca do wywierania presji na poli-

P

10–11

tyków, aby ci znacząco rozbudowali infrastrukturę poświęconą samochodom. Tak też się działo – do ciasnych niegdyś miast wdzierać zaczęły się wielopasmowe arterie, ułatwiając codzienne dojazdy do pracy mieszkańcom przedmieść. Zdawało się, że motoryzacyjnej manii nie będzie w stanie zatrzymać nic. Inwestycje w nowe drogi stały się priorytetem dla rządów na całym świecie, od najbogatszych państw zachodniego świata, po aspirującą do klasy średniej Amerykę Łacińską. Nawet w bloku wschodnim, gdzie przez lata samochód przedstawiano jako zło kapitalistycznego świata, ludzie dali się oczarować przychodzącej zza żelaznej kurtyny magii posiadania własnych czterech kółek, wymuszając niejako zmianę postawy przez rządy swoich krajów. Wszystko wskazywało na to, że transport osiągnął szczyt ewolucji. Kwestią czasu miało być, aż oparty o mobilność samochodową styl życia stanie się osiągalny dla każdego. Ameryka zaraz po wygraniu wyścigu kosmicznego odniosła kolejne, być może jeszcze ważniejsze zwycięstwo, skutecznie promując swój styl życia na całym świecie. Zacierały ręce liczące na miliardowe zyski firmy motoryzacyjne, a wraz z nimi zwykli ludzie, którym nowy ład zdawał się po prostu podobać.

Wpuszczeni w korek Jak to jednak bywa ze wszystkim, co na pierwszy rzut oka wygląda idealnie, wystarczy zaledwie chwilę pogrzebać, aby dokopać się do wstydliwie skrywanych pokładów gnoju. Rewolucji motoryzacyjnej daleko było do reprezentowanego przez nią powierzchownie egalitaryzmu i możliwości zostania kowalem własnego losu. Jak zwykle zapomniano bowiem o przedstawicielach jakichkolwiek innych grup społecznych niż o białych, heteroseksualnych mężczyznach. Pardon, nie zapomniano – amerykańskie elity rządzące nie przepuściłyby przecież takiej okazji do rzucenia mniejszościom kilku kłód pod nogi. W ramach programu górnolotnie nazywanego Urban Renewal, który konsekwentnie wdrażano od lat 50. XX w., w centrach amerykańskich miast wyburzano całe kwartały kamienic, najczęściej pod budowę nowych autostrad i parkingów. Najbardziej dotknięte tymi działaniami, wbrew nazwie więcej wspólnego mającymi z niszczeniem niż odnową, były ubogie dzielnice,

w większości zamieszkiwane przez mniejszości etniczne. Ich niechlubnym symbolem jest przebiegająca przez śródmieście położonego w stanie Nowy Jork miasta Syracuse autostrada I-81, powszechnie nazywana „pomnikiem rasizmu”. Zaprojektowano ją tak, aby przebiegała przez środek czarnej dzielnicy, wymuszając przesiedlenie tysięcy ludzi, nierzadko zamieszkujących ją od pokoleń. Tym, którym pozwolono dalej tam mieszkać, ostał się wyrwany z kontekstu społecznego, zatruwany przez spaliny skrawek tego, co niegdyś było tętniącą życiem dzielnicą. Schemat ten powtarzał się w wielu innych amerykańskich miastach – przedstawicielom mniejszości odbierano całe dotychczasowe życie, żeby bogaci biali mężczyźni szybciej mogli dojechać do pracy. Mało tego, musieli jeszcze (i wciąż muszą) do ich stylu życia dopłacać! Przedmieścia nie potrafią utrzymywać się same, są zbyt rzadko zaludnione, aby koszty doprowadzenia i konserwacji mediów oraz obsługi infrastruktury mogły zostać pokryte z lokalnych podatków. Biedni utrzymują zatem bogatych, w zamian obserwując, jak miasta lekką ręką rezygnują z niezbędnych dla nich usług. Na przykład z komunikacji miejskiej. Amerykańskie miasta przed wojną oplecione były gęstymi sieciami tramwajowymi. Długość tej w Los Angeles znacząco przekraczała 1000 km, do dziś pozostając najbardziej rozległym systemem w historii. W latach 60. z dawnej świetności amerykańskich tramwajów pozostało zaledwie kilka maksymalnie okrojonych sieci. Historia ich masowej likwidacji jest wyjątkowo obrzydliwym studium chciwości wielkich korporacji. Wielkie koncerny motoryzacyjne skupowały przedsiębiorstwa komunikacji tramwajowej tylko po to, żeby zastąpić je promowanymi wówczas autobusami. Z czasem i tych było coraz mniej. Transport publiczny sprowadzony został do roli pomocy społecznej dla tych, których nie było stać na własny samochód, kursy stały się rzadkie i nieregularne, a ich trasy trudno określić mianem optymalnych. Nadszedł moment, w którym transport indywidualny przestał mieć w USA jakąkolwiek realną alternatywę. Można by wysnuć wniosek, że układ, w którym najbardziej uprzywilejowani dostali raj na ziemi na koszt mniejszości, byłaby to jednak konkluzja dość pochopna. Dość szybko


Miasto a transport /

stało się jasne, że miasta uzależnione od samochodów są miejscem nie do życia dla kogokolwiek, a po krótkiej, acz niezwykle intensywnej zabawie, nadszedł potężny kac. Tak, jak pierwsze powojenne lata upływały w rytmie Give Yourself the Green Light, tak cztery dekady później ducha czasów oddawał już film o zupełnie innym wydźwięku. Taken for a Ride, w Polsce znany jako Wpuszczeni w korek, to dokument w negatywnym świetle stawiający całą powojenną wizję urbanizmu. Było to pierwsze tak głośne dzieło stawiające wprost tezę, jakoby rozwój oparty na samochodach nie był naturalną koleją rzeczy, a ścieżką narzuconą odgórnie przez korporacje i opłacanych przez nie polityków. W 1996 r., kiedy film ujrzał światło dzienne, nastroje społeczne wcale motoryzacji nie sprzyjały. Już w latach 70. niemal całe Stany Zjednoczone protestowały przeciwko budowie nowych miejskich autostrad, zadających kolejne rany i tak pokaleczonym już śródmieściom. Zresztą nie bez sukcesów, szczególnie w Nowym Jorku wieloletni sprzeciw doprowadził do anulowania planów radykalnej przebudowy całego miasta. Niestety, na każde success story przypada co najmniej dziesięć porażek. Takich jak chociażby Detroit, stolica amerykańskiego przemysłu samochodowego, u szczytu swojej świetności niemalże dwumilionowy ośrodek. Pomimo tak wysokiej populacji, śródmiejski obszar tego miasta może się równać pod względem powierzchni co najwyżej z Lublinem, a i to łaskawie licząc, lwią część centrum Detroit zajmują bowiem parkingi. Reszta to niekończące się morze przedmieść, poprzecinanych autostradami i stroads, szerokimi ni to ulicami, ni to drogami, z kilkoma pasami w każdą stronę, za to bez chodników. Obraz ten prezentuje sobą większość miast USA. Cierpią wszyscy – wykluczeni transportowo ubodzy, dzieci i nastolatki niemogące nigdzie dotrzeć bez pomocy rodziców, klasa średnia spędzająca każdego dnia po kilka godzin w korkach. Tylko koncerny motoryzacyjne spijają śmietankę z całej sytuacji.

warunki do odbudowania ich na amerykańską modłę. A jednak, żadne z nich nie zostało drugim Detroit, nikomu nie przyszło do głowy, aby pomijać przy ich planowaniu dobrze rozwiniętej komunikacji publicznej. Wiele jest przyczyn tego stanu rzeczy, poczynając od powojennej biedy, przez strukturę przedsiębiorstw transportu publicznego (w USA większość z nich znajdowała się w rękach prywatnych, w Europie zaś zarządzały nimi władze komunalne, nie przeszedłby więc numer z ich masowym skupowaniem przez firmy motoryzacyjne), na mniej nastawionej na indywidualizm kulturze kończąc. Mimo to nadanie miastom Starego Kontynentu miana urbanistycznego raju byłoby skrajną przesadą. Choć skala szkodliwych działań na amerykańską modłę była tu znacznie mniejsza, jak najbardziej miały one miejsce. Doskonale widać to na przykładzie komunikacji tramwajowej, która w niełaskę popadła również na wschód od Atlantyku. W 1950 r. we Francji czynnych było ponad 50 systemów, 20 lat później ostały się tylko trzy i to w szczątkowej formie. Manii likwidacji tram-

TEMAT NUMERU

wajów oddali się w zasadzie wszyscy na zachód od żelaznej kurtyny, może pomijając Beneluks i kraje niemieckojęzyczne, aczkolwiek nawet tam systemów naziemnej komunikacji szynowej pozbyły się np. Hamburg i Berlin Zachodni. Co prawda nie doszło do całkowitej marginalizacji transportu publicznego, największe miasta masowo inwestowały w budowę metra (te mniejsze najczęściej musiały się zadowolić autobusami), jednak nie ma sensu ukrywać, że wygoda pasażerów znajdowała się w tym wszystkim na drugim planie. Najbardziej liczyło się usprawnienie transportu samochodowego, w miejsce zlikwidowanych torów wyznaczano nowe pasy ruchu. Jak bardzo zachodnioeuropejscy urbaniści nie staraliby się uczynić swoich miast jak najbardziej przyjaznymi dla samochodów, ich walka od początku skazana była na porażkę. Syzyfowe zmagania z gęsto rozmieszczonymi, wąskimi ulicami nie mogły się udać bez całkowitego niemal zdemontowania dotychczas istniejącej zabudowy. Nie oznacza to bynajmniej, że nie próbowali, gdzienie- 1

Europa też nie jest bez winy

Grafika: Aneta Sawicka

Europejczycy lubią z wyższością spoglądać na katastrofę, do jakiej doprowadziło amerykańskie podejście do transportu. Nie jest to podejście bezpodstawne, pod względem podejścia do urbanizmu i komunikacji publicznej stary kontynent i USA są jak niebo a ziemia. Nie na miejscu jest tu spłycanie tej niezwykle skomplikowanej kwestii do jakże powszechnego, aczkolwiek prostackiego wręcz argumentu „bo europejskie miasta są stare”. Owszem, są, jednak nie należy zapominać o fakcie, że przed wojną za oceanem również dominowała gęsta zabudowa, której lwią część wyburzono pod autostrady i parkingi. Zresztą nie brakowało w Europie lat 40. miast niemal całkowicie zrównanych z ziemią, a co za tym idzie stwarzających idealne

grudzień 2023


TEMAT NUMERU / Miasto a transport się bez głośnego sprzeciwu kierowców. Sytuacja zaostrzyła się do tego stopnia, że burmistrz otrzymywał groźby śmierci, a dzień otwarcia nowego deptaku upłynął w akompaniamencie trąbiących na znak protestu klaksonów. Mało kto chciał jednak ich słuchać. Sukces eksperymentu z pedestrianizacją okazał się być tak wielki, że w przeciągu zaledwie 30 lat od zamknięcia Stroget dla samochodów, łączna powierzchnia kopenhaskich deptaków wzrosła aż siedmiokrotnie. W podobnym czasie co stolica Danii, rewolucyjną metamorfozę zaczął przechodzić również Amsterdam. Holenderskie miasto dziś jednoznacznie kojarzone jest z doskonale rozwiniętą infrastruk-

wego spadek bezpieczeństwa. W 1971 r. na amsterdamskich ulicach zginęło ponad 400 dzieci. W reakcji na tak wstrząsające liczby założony został ruch społeczny o wymownej nazwie Stop de Kindermoord (tłum. stop zabijaniu dzieci), który od początku swojego istnienia cieszył się silnym poparciem ze strony lokalnych polityków. W sukurs antysamochodowym aktywistom przyszedł kryzys naftowy. Wywindowane w kosmos ceny paliw dla dużej części dotychczasowych kierowców stanowiły wystarczającą zachętę do poważnego przemyślenia zmiany swojego stylu życia. W taki sposób rower, cieszący się w Amsterdamie olbrzymią popularnością

on kontrowersje od samego początku, zwłaszcza ze względu na wytyczenie jednej z głównych dróg w taki sposób, że wymagałoby to zasypania znajdujących się w centrum miasta niewielkich jezior. Plan nigdy nie został zrealizowany ze względu na brak środków i sprzeciw lokalnej prasy. Definitywny odwrót od samochodocentrycznej polityki nastąpił za rządów Alfreda Wassarda, do dziś nazywanego przez Duńczyków „burmistrzem urbanistyki” ze względu na swoje rewolucyjne wówczas podejście do planowania miasta. To on zdecydował o przekształceniu ulicy Stroget w 1,2 km deptak, wówczas najdłuższy w całej Europie. Pomimo aprobaty większości mieszkańców, nie obyło

turą rowerową, do tego stopnia, że praktycznie nikt nie potrafi sobie go wyobrazić bez wszechobecnych dwukołowców. Panuje wręcz powszechne przekonanie o wyjątkowości Amsterdamu i braku możliwości powtórzenia jego sukcesu w innych miastach. Cóż, daleko temu stwierdzeniu od prawdy. W latach 50. i 60. Holendrzy nie byli bynajmniej idącą pod prąd nacją, wytyczającą deptaki i ścieżki rowerowe, kiedy wszyscy inni priorytetyzowali samochody. Wręcz przeciwnie, codziennością było wyburzanie całych osiedli w celu budowy na ich miejscu dróg. Tym, co doprowadziło do masowego sprzeciwu mieszkańców, był następujący wraz ze wzrostem ruchu samochodo-

jeszcze w czasach przedwojennych, powrócił do łask. Dziś niemal 40 proc. wszystkich podróży w największym holenderskim mieście odbywa się na dwóch kółkach, co jest wynikiem nieosiągalnym dla żadnego innego miasta w Europie. No, może oprócz innych ośrodków z Kraju Tulipanów, gdzie śladem stolicy postanowili pójść niemal wszyscy.

Grafika: Wiktoria Zarzycka

gdzie nawet całe kwartały szły pod młotek, aby na ich miejscu wytyczono szerokie arterie. Na poważne zmiany było już jednak za późno. Europa, widząc, do jakiej wielopoziomowej katastrofy doprowadziła urbanistyka po amerykańsku, szybko, bo już pod koniec lat 60., rozpoczęła poszukiwanie alternatyw. Punktem zwrotnym stała się pedestrianizacja ulicy Stroget, głównego deptaku Kopenhagi, która nastąpiła w 1962 r. Stolica Danii, dziś uznawana za jedno z najbardziej zrównoważonych miast na świecie, nie zawsze podchodziła sceptycznie do transportu samochodowego. Zaraz po wojnie kopenhaskie władze stworzyły rozległy plan budowy śródmiejskich autostrad. Budził

12–13

Nie tylko rowery Dziś, w trzeciej dekadzie XXI w., w czasach powszechnego strachu przed katastrofą klimatyczną, kwestia zrównoważonego transportu i urbanistyki przestała być fanaberią nielicznych.


Miasto a transport /

Grafika: Kateryna Kovalenko

Cała Zachodnia Europa chce być jak Amsterdam, a największe miasta prześcigają się wręcz we wprowadzaniu prorowerowych rozwiązań. Za każdym razem wiązało się to z ciężką pracą, nierzadko od absolutnych podstaw. W Paryżu, którego burmistrzyni Anne Hidalgo aspiruje do globalnej awangardy zrównoważonego urbanizmu, jeszcze w latach 90. istniało zaledwie 5 (sic!) km ścieżek rowerowych. Obecnie ich długość przekracza 1000 km, a do 2027 r. władze planują przeznaczyć dwa miliardy euro na budowę nowych. Rowerzystów spotkać można nawet w tak nieoczywistych miejscach jak fińskie Oulu. Na pierwszy rzut oka trudno wyobrazić sobie większe piekło dla cyklistów. Miasto leży niemal na samym kole podbiegunowym, średnia roczna temperatura nie przekracza 3 oC, a w styczniu i lutym regularnie spada dziesięć stopni poniżej zera. Nawet w trakcie tak antyludzkiej zimy, aż 12 proc. wszystkich podróży w mieście odbywa się na rowerach. To więcej niż gdziekolwiek w Polsce latem! Przykład z Finlandii powinien zawstydzać liczne grono sceptyków głoszących, że w warunkach innych niż amsterdamskie nie da się zachęcić ludzi do regularnego przemieszczania się na dwóch kołach. Wielkim niedopowiedzeniem byłoby jednak spłycanie kwestii zrównoważonego urbanizmu tylko do transportu rowerowego. Do łask zaczynają wracać również tramwaje, wyklęte w latach 50. jako przestarzałe, powolne i zajmujące zbyt wiele miejsca. Wcześniej w tekście wspomniany został przykład Francji, która z kilkudziesięciu niegdyś istniejących sieci pozostawiła tylko trzy. Nad Loarą nastąpił istny renesans transportu szynowego, stawiany za wzór niemal całemu światu. Zaczęło się nieśmiało, od zaplanowania niewielkiej sieci tramwajowej, która miała odciążyć drogi zmagającego się z problemem korków Nantes. Budowa była wielokrotnie przerywana, blisko było nawet jej całkowitego porzucenia, jednak udało się ją skończyć po niemal 10 latach, w 1984 r. Niespodziewanie Nantes zapoczątkowało efekt domina. Tramwaje nad Loarą ma dziś 29 miast, a liczba ta z każdym rokiem rośnie. Nowoczesne tramwaje w niczym nie przypominają swoich poprzedników. Są to pojemne, niskopodłogowe wozy, doskonale wpasowujące się w krajobrazy ulic i mogące rozwijać wysokie prędkości, co wykorzystywane jest przy planowaniu wyizolowanych od ruchu samochodowego tras poza centrami miast. Tramwaje nowej generacji niesamowicie spodobały się włodarzom miast. Można odnieść wrażenie, że ci za punkt honoru postawili sobie przywrócenie ich na ulice swoich miast. Moda ta dotarła nawet do Ameryki Północnej. Streetcars, jak na tramwaje mówi się za oceanem, wróciły na ulice 14 miast USA i, podobnie jak we Francji, planowana jest budowa kolejnych sieci.

TEMAT NUMERU

Coraz więcej myśli się również o pieszych. W końcu nie ma bardziej ekologicznego i dobrego dla zdrowia środka przemieszczania się, niż własne nogi. Jednocześnie promowanie ruchu pieszego wymaga największej troski ze strony planistów, bariera odległościowa i zagrożenie ze strony samochodów skutecznie zniechęca do poruszania się w ten sposób. Zdawali sobie z tego sprawę nawet europejscy moderniści. Pomimo ogólnie pozytywnego stosunku do samochodów doskonale wiedzieli, że budowa przedmieść w stylu amerykańskim jest drogą donikąd. W zamian zaproponowali wizję otoczonych przez drogi przelotowe osiedli bloków mieszkalnych z minimalnym ruchem samochodowym i dostępem do wszelkiego rodzaju infrastruktury. Brzmi znajomo? Dokładnie takie same założenia przyświecają zwolennikom miast 15-minutowych, modnego i, pomimo absurdalnych teorii spiskowych straszących zamykaniem ludzi w gettach, powszechnie realizowanego założenia. Niemal każde europejskie miasto chwali się coraz to bardziej innowacyjnymi rozwiązaniami, mającymi na celu przekucie tej idei w rzeczywistość. Najszerzej zakrojony plan powstał w Barcelonie, gdzie docelowo niemal całe miasto podzielone ma być na tzw. superbloki. Po ukończeniu tego projektu ruch przelotowy odbywać się będzie mógł tylko na co trzeciej ulicy. Reszta przekształcona ma zostać w przyjazne pieszym przestrzenie z obecnością samochodów ograniczoną do minimum. Miejsce dzisiejszych pasów ruchu zająć mają place zabaw, ławki i drzewa, jakże potrzebne w coraz gorętszym katalońskim klimacie.

Warszawska iluzja Świat zmierza do przodu, Europa Zachodnia pełną parą zmierza ku uczynieniu swoich miast jak najbardziej zrównoważonymi, nawet Stany Zjednoczone zdają się rozumieć, że po

wojnie obrały złą drogę. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla Warszawy? W końcu stolica Polski uwielbia kreować swój wizerunek jako nowoczesna i postępowa, w niczym nie ustępująca najsłynniejszym zachodnim metropoliom. Szkoda tylko, że w kwestii transportu na deklaracjach się kończy. Warszawa to miasto paradoksów. Z jednej strony nie da się nie pochwalić znakomicie rozwiniętej komunikacji miejskiej i systematycznie rozbudowywanej sieci tramwajowej, która należy do najdłuższych na świecie. Jednocześnie jej ulice potrafią być istnym koszmarem dla pieszych. Duch PRL-owskiego planowania przestrzennego, opartego na wytyczaniu szerokich arterii i wypychaniu pieszych na kładki i pod ziemię unosi się nad Warszawą do dziś. Na co osobom o ograniczonej mobilności 125 kilometrów sieci tramwajowej, podczas gdy np. na Rondzie Waszyngtona lub w okolicach GUS-u korzystanie z niej skutecznie utrudnia brak naziemnego dojścia na przystanek? Wydawać by się mogło, że przynajmniej cykliści będą mieli lepiej, w końcu władze miasta uwielbiają chwalić się budową nowych ścieżek. Tutaj też jest co najwyżej średnio. Skandaliczny jest brak możliwości bezpiecznego przejechania na rowerze Alei Jerozolimskich, mowa w końcu o jednej z najważniejszych i najbardziej reprezentacyjnych ulic Warszawy! Zresztą, żeby to tylko tam, ścieżek rowerowych nie ma też na Alei Solidarności, Alei Niepodległości, Raszyńskiej, Wolskiej… można by tak wyliczać i wyliczać. Jest za to chodnik antysmogowy na Puławskiej. Wiecznie zastawiony mogącymi legalnie parkować na nim samochodami. Niedawna przebudowa tej ulicy to pomnik hańby dla mentalnie wciąż tkwiącego w głębokim XX w. magistratu. Były trzy pasy ruchu w każdą stronę i parkingi wytyczone na chodniku – i tak zostało. To by było na tyle, jeśli chodzi o wszem i wobec ogłaszaną zachodniość stolicy. 0

grudzień 2023


/ rozmyślania o dorosłości

Granica tożsamości am 21 lat, a to kolejny rok, kiedy zastanawiam się nad dorosłością… Zarówno w ujęciu semantycznym, jak i czysto praktycznym. Kiedy się jej spodziewać? Kiedy zaciera się granica między młodością, niedojrzałością, lekkomyślnością, a dorosłością? Czy wiek jest tutaj znaczącym predyktorem? Sam termin, powtarzany teraz cicho pod nosem, determinuje u mnie zmianę postawy. Prostuję się zatem na krześle, poprawiam włosy i jak na dorosłą osobę przystało, stukam w klawiaturę pisząc artykuł (celowo nie wspominam w tym zdaniu, że jeszcze sama nie wiem o czym, bo zburzyłoby to mój wizerunek jako osoby dorosłej…). Ku waszemu zdziwieniu (po tak tajemniczym wstępie) zaznaczę, że nie będzie to tekst o neologizmie, który w swojej definicji próbuje zawrzeć psychiczny stan towarzyszący narodzinom dorosłości. Będzie to najpewniej tekst o granicach własnej tożsamości, poszukiwaniach w świecie marzeń i samotnej drodze ku celowi. Bo to jak kawa i papieros, jak książka i łza, burza i słońce, Jan i Kowalski, tak też człowiek i cel. Żyjemy po to, by kochać i być kochani, choć to nie stanowi celu samego w sobie. Chodzi mi bardziej o jakąś ideę, w imię której jesteśmy w stanie coś poświęcić. Uwikłani we własne marzenia dążymy do tego, by przekuć je w rzeczywistość lub chociaż się do nich zbliżyć. Nadanie sobie celu wyzbywa nas ze szczęścia, bo ciągle do niego dążymy. Przyznam, że jeszcze bardziej niż cel interesuje mnie samotna droga, niezbędna by sięgnąć po Święty Graal, a która przewrotnie zaczyna się w głowie małego człowieka. Głośny aplauz i podziw zbiera wytrwałość w dążeniu do celu, którą przez wehikuł naszego ciała przypisuje się dorosłości. W małej głowie dorosłość jest owiana tajemnicą, która zaciera się za mgłą rzeczywistości, choć zdaje się być celem ostatecznym. Oznacza gotowość do zmierzenia się z problemami świata i odwagę w stawianiu im czoła, oznacza posiadanie własnego zdania, tożsamości i celu. Słowa: płynność, niepewność, niestabilność znajdują się na drugim biegunie, zdecydowanie omijając dorosłość. W końcu nadchodzi moment konfrontacji z tym poglądem; moment, w którym patrzysz na swoich rodziców jak na partnerów i wiesz, że oni też kiedyś postrze-

M

14–15

gali świat tak jak ty. Mimo tego, że od dziecka są dla ciebie uosobieniem dorosłości. Wtedy jawi się ona jako spojrzenie na świat przez okno doświadczenia, znalezienie równowagi między wolnością a obowiązkiem, marzeniami a rzeczywistością. Ta zmiana perspektywy i – mimo wszystko – duża odległość dzieląca nas od innych pozostawia nas w samotności. Zdawać by się mogło, że jesteśmy otoczeni ludźmi, czasami nawet (przy odrobinie szczęścia i własnej inicjatywy) przyjaciółmi, ale ostatecznie zostajemy sami ze swoimi myślami, ref leksjami, marzeniami. Ile oczu, tyle światów. Każdy z nas przyjmuje inną perspektywę i nosi w sobie swój własny wszechświat. Na tym zdaniu, w moim mniemaniu, spoczywa uśmiech i łza. Nasza myśl, emocja, która przekazana jest przez słowo traci swój pierwotny sens. Nie da się opowiedzieć swojego życia. Wspomnienia ukryte za kulisami naszych twarzy zmieniają nas jako jednostki, ale pozostają niedostępne dla publiczności. Nasza podróż składa się z wielu prawd o nas samych, choć nie sprzyja to próbie uporządkowania rzeczywistości. Społeczeństwo uwielbia dawać łatki, mamy potrzebę nadawania rzeczom znaczenia, a ludziom „gęby”, żeby uzyskać iluzję kontroli nad światem i móc skategoryzować w nim siebie. Strach gryzie duszę, jesteśmy więźniami własnego poczucia winy. Otoczeni przez dilerów strachu, wątpimy w swój potencjał. Dlaczego dajemy przyzwolenie na to, by być ocenianymi? Może dlatego, że trudno jest wyrazić siebie, kiedy można pozostać konformistą i wpasować się w ramy konceptu społecznego. Przewrotnie myślę, że to, co czyni nas wyjątkowymi i ostatecznie – wzbogaca, to bycie niepokornym architektem swojej przyszłości. Posiadamy w końcu immunitet kreowania własnej rzeczywistości, a odwaga skorzystania z niego przybliża nas do dorosłości. 0

Aleksandra Mulawa (Nie)dorosła studentka, pisze niebanalne teksty w odpowiedzi na trapiące ją banalne/błahe pytania. Ma dystans do swojej niewiedzy i do świata, który widziany jej oczami jest chaosem.


kultura /

Trochę kultury Polecamy: 18 SZTUKA Pozwól się zadziwić O teatrze światła

21 MUZYKA Beatelsi w formie – Now and Then fot. Stanisław Król

Ostatni signiel Beatelsów

27 KSIĄŻKA Wydawnicze podsumowanie 2023 roku Podsumowanie roku

Zawód specjalnej troski M A R I A B O G U TA

eżeli planujesz podjąć się pracy w zawodzie pomocowym związanym z działaniem w polskiej oświacie, bądź też ciekawi cię po prostu, jak wyglądają realia dotyczące pełnienia tego typu profesji, polecam zapoznać się z tym krótkim opisem. MY: część z nas to osoby, którymi przy wyborze ścieżki kierowały idealizm i chęć dokonania pozytywnej zmiany w jakimś obszarze rzeczywistości. Część z nas na pewnym etapie swojego życia odkryła w sobie pasję do pracy z drugim człowiekiem. Część z nas trafiła na powiązane z tym zawodem studia z przypadku, lecz postanowiła pozostać na tej ścieżce. PRACUJEMY: w przypadku pracy na pełen etat spędzamy osiem godzin w naszych placówkach. Jednak nasz zakres obowiązków nie kończy się na działaniach prowadzonych na miejscu. Do tego dochodzą godziny, czas który spędzamy w domach, przygotowując zajęcia dla podopiecznych, uzupełniając niezbędną papierologię oraz wymyślając coraz to kolejne plany i dostosowania. Niektórym nasuwa się na myśl pytanie: ciekawe, czy zapłacą nam jakkolwiek za ten dodatkowy czas. Odpowiedź zapewne znacie. Ci z nas, którzy dysponują dostatecznym zasobem sił i pieniędzy zapisują się również na kursy doszkalające oraz studia podyplomowe. Aby dobrze wykonywać swoją pracę, powinniśmy bowiem dbać o nasz rozwój. Co więcej, na-

J

Niektórym nasuwa się na myśl pytanie: ciekawe, czy zapłacą nam jakkolwiek za ten dodatkowy czas.

wet pięcioletnie studia nie uprawniają nas do wszystkiego – czasem żeby móc osiągnąć to, czego chcemy, musimy umieć w siebie zainwestować. A jednak nie każdy ma taką możliwość. Wielu z nas ograniczają bowiem… ZAROBKOWO: finanse. Podobno czas to pieniądz. A jednak, jak już wyżej wspomniałam, wypłaty, które otrzymujemy w tym państwie za pracę w oświacie są często niewspółmierne do liczby godzin przeznaczonych przez nas na działanie. Zobowiązaliśmy się, żeby pomagać innym. Nierzadko jednak nie stać nas na to, by móc pomóc samym sobie. Mamy za mało czasu. Mamy za mało środków. JAKO WOLONTARIUSZE: dla wielu z nas jedną z najważniejszych motywacji do działania jest chęć dawania innym wsparcia. Choć podejmujemy tę pracę ze szlachetnych pobudek, wszystko traci jednak swoje kolory w momencie, gdy uświadamiamy sobie, jak trudno w tym kraju utrzymać się na przyzwoitym poziomie. A jednak mimo to nie chcę zbaczać z wyznaczonej sobie ścieżki, nawet jeśli wiem, że nie będzie usłana różami. Chociaż ujęłam tutaj głównie negatywne aspekty mojej pracy, mogłabym stworzyć równie długi tekst opisujący jej pozytywne strony. Póki co zostawiam was z tym niezbyt optymistycznym zestawieniem – ku przestrodze, a może i z nadzieją na zmiany w systemie. 0

grudzień 2023


SZTUKA / felieton

A U T O R : B E N E DY K

Tożsamość nasz

Instytut Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszaw w ramach konwersatorium, w których studenci badają istot lasach i włocławskich fajansach przyszedł czas na miejsce, z Podczas tego objazdu ważnym stało się dla mnie przedsta jest to miejsce, w którym wychowałem się

ako wieloletni mieszkaniec Konstancina-Jeziorny czuję się upoważniony, by móc podzielić jego miejską strukturę na trzy części. Objazd kulturoznawczy UW tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że różnice tych rejonów są wyraźne. Mimo to, zachodzi między nimi symbioza, która do dzisiaj definiuje tę podwarszawską miejscowość jako przestrzeń wieloznaczną. Nie jest to teraz tylko i wyłącznie ośrodek wypoczynkowo-rekreacyjny z zamysłu hrabiego Skórzewskiego. Przez ponad 150 lat Konstancin-Jeziorna powiększał się o kolejne wsie – zmieniały się wówczas jego ludność i infrastruktura. Po dwudziestu latach XXI w. przestrzeń ta nadal intryguje warszawiaków i zachęca ich do dalszej eksploracji. Od razu chciałem też przeprosić czytelnika za przytłaczającą liczbę nazw własnych, które znajdą się w tym artykule. Jest to tylko i wyłącznie świadectwo troski o przybliżenie kulturowej tożsamości Konstancina, która warta jest bliższego poznania.

J

Konstancin: Skolimów i Park Zdrojowy Był rok 1898, kiedy w wyniku otwarcia testamentu hrabiny Konstancji z rodu Polulickich rozparcelowane zostały dobra ziemskie, docelowo pod posiadłości XIX-wiecznych elit warszawskich. Za rozplanowanie przestrzeni pod późniejsze uzdrowisko odpowiadał hrabia Witold Skórzewski, który – na cześć swojej matki – rejony wsi Skolimów, Wierzbno i Królewska Góra nazwał Konstancinem. Od czasu powstania koncepcji podwarszawskiego zacisza nastąpił wykup równych

16–17

rozmiarem parceli (powyżej 250 działek) pod wille i pensjonaty dwupiętrowe. Konstancin od początku posiadał również kolejkę wilanowską, która idealnie komunikowała południe Warszawy z Mokotowem. Przy (nieistniejącym już) dworcu kolejowym Konstancin, odwiedzających witał Park Zdrojowy z kortami tenisowymi, pensjonatami i kasynem. Dzisiejszy park nie przypomina już okolic z tamtych lat. Drewniane kasyno zostało rozebrane – tak samo jak i dworzec. Cały Konstancin dwudziestolecia międzywojennego miał restrykcyjny regulamin, w którym widniał zakaz przybywania do uzdrowiska w godzinach nocnych. Zainstalowano również szlabany, które służyły monitorowaniu tego, kto wjeżdża na teren osiedla. Wszyscy handlarze i włóczędzy byli wypraszani i kierowani na objazd, przez co Konstancin stawał się jeszcze bardziej atrakcyjny dla elit. Ten okres można uznać za lata największej świetności Konstancina. W uzdrowisku zamieszkali m.in. Stefan Żeromski, Leopold Buczkowski oraz wielu znanych przemysłowców i arystokratów. Wojna i lata 50. były dla Konstancina okresem regresji. Wiele willi posłużyło jako tymczasowe schronienie dla mieszkańców i osieroconych dzieci po powstaniu warszawskim. Skolimów w tych czasach stał się również tajnym strzeżonym osiedlem dla najwyższych rangą polityków Polski Ludowej. Rejon Królewskiej Góry został ogrodzony i był patrolowany. Na komunistycznym osiedlu mieszkali m.in. Bolesław Bierut czy Konstanty Rokossowski. Pierwsza informacja o rządowych willach w Konstancinie dotarła do opinii publicznej dopiero przez Józefa Światłę w czasach postalinowskiej odwilży. Konstancin wrócił do łask w 1965 r., kiedy pod tamtejszym parkiem odkryto złoża solanki. Wtedy również powstał szpital ortopedyczny Stocer i centrum rehabilitacji. W 1979 r. uruchomiono tężnię solankową, która uczyniła uzdrowisko jeszcze bardziej atrakcyjnym dla warszawiaków. Sama okolica pierwotnego Konstancina wraca dziś do swoich XIX-wiecznych kanonów piękna okresu belle époque. Wille są wykupywane i odnawiane przez znane osobistości świata sztuki, polityki i biznesu. Stare komunalne włości gminy ponownie odzyskują blask, który jednak często nie oddaje już charakteru pierwowzoru. Wysokie płoty zasłaniają wygląd willi, nie tylko

podkreślając prawo własności właściciela, lecz także stając się nową cechą wizualną budynków. Aby jednak nie powtórzył się scenariusz zakopiański (gdzie dom rodziny Witkiewiczów przejął i ogrodził jeden z milionerów), gmina Konstancin-Jeziorna stara się samodzielnie odnawiać niektóre posiadłości i oddawać je pod instytucje miejskie. Tak się stało w przypadku centrum kulturalnego Hugonówka w Parku Zdrojowym, willi Gryf czy willi Kamilin. Północna część Skolimowa najmniej oddaje charakter dzielnicy. Powojenny Konstancin był bardzo przeludniony, przez co w latach 50. zdecydowano się zbudować osiedle Grapa, oznaczające „skarpa" w staropolszczyźnie. Dzięki temu problem mieszkalnictwa w prosty sposób został rozwiązany. Dziś wielu mieszkańcom bloki pośród skolimowskich willi wydają się krajobrazowym nietaktem – jednak wtedy kwestia braku mieszkań komunalnych i ukrycie pobliskiej dzielnicy elit komunistycznych była dla władzy ważnym aspektem w procesie tworzenia planu urbanistycznego. Osiedle Grapa leży na trójstyku wszystkich części gminy. Razem z przepływającą obok rzeką Jeziorką i centrum handlowym Stara Papiernia jest to niewątpliwie centrum całego uzdrowiska.

Jeziorna, Klarysew i Bielawa Odcinek między Powsinem, znajdującym się w granicach warszawskiej dzielnicy Wilanów, a Jeziorką zajmują trzy dawne wsie: Bielawa, Klarysew i Jeziorna. Ostatnia z nich posiada w swoich granicach Dom Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie, który swoją potoczną nazwę bierze od pierwotnych siedzib tej instytucji, które kiedyś znajdowały się za rzeką, w samym Konstancinie. Teraz kompleks znajduje się w rejonie potocznie nazywanym Jeziorną Królewską, przy ulicy Kazimierza Pułaskiego, która łączy uzdrowisko z Piasecznem. Przy tej samej trasie, bliżej centrum Konstancina znajduje się nowy ratusz, który architektonicznie wyróżnia się na tle pobliskich budynków nowoczesnością swojej fasady. Na terenie Jeziorny znajdują się również przyrzeczne bagna, które nie są bezpośrednio częścią Parku Zdrojowego. Sam Konstancin z Jeziorną spaja ze sobą most przy centrum handlowym Stara Papiernia oraz tama na Jeziorce. Pobliskie rondo im. Jana Pawła II jest trójstykiem podzielonych przeze mnie części gminy.


felieton \

KT CHROMIŃSKI

SZTUKA

zych przedmieść

wskiego co roku organizuje specjalne objazdy tne aspekty kulturowe danego rejonu Polski. Po kujawskich z którym najbardziej się utożsamiam– Konstancin-Jeziornę. awienie całej gminy w jak najszerszym zakresie, ponieważ ę i tam ukształtowała się moja tożsamość. Wracając do przedstawienia północy Konstancina: Miron Białoszewski, po przejściu zawału serca, w swoim pamiętniku opisywał Jeziornę jako wyraźnie biedną. Pozostała w tych rejonach zabudowa żydowska, która po wojnie opustoszała i zmizerniała. Odróżnia się od niej dopiero pobliski Klarysew, sytuujący się na północ od Jeziorny, znany ze swoich podwarszawskich domów elit, które obejmują m.in. willę Emaus czy dzisiejszą willę prezydencką, która kiedyś była posiadłością Edwarda Gierka. Klarysew w kilku miejscach przypomina Skolimów, ponieważ tak samo jak on posiadał stację wilanowskiej kolejki, malownicze ulice czy park. Teren ten jednak, przez infrastrukturę tranzytową, utracił swój uzdrowiskowy charakter. Z jednej strony, Klarysew i Jeziornę dzielą tory kolejowe do elektrociepłowni Siekierki, z drugiej strony główna ulica Warszawska stanowi najszybszą trasę do wschodniego Piaseczna, Góry Kalwarii czy Skolimowa. Za Klarysewem występuje ciekawa sprzeczność, która osobliwie wpływa na okolicę. Otóż część dawnej wsi Bielawa znajduje się w Warszawie, a część w Konstancinie. Za przykład posłuży nam teren osiedla Konstancja, który pozostaje razem ze Szkołą Amerykańską w gminie Konstancin-Jeziorna. Natomiast gdy się wróci na pobliską ulicę Borową – idąc w głąb uzdrowiska i skręcając do Ogrodu Botanicznego, znajdziemy się już w warszawskim Powsinie. Zwykły obserwator nie zauważy różnicy. Formalnie natomiast, podział Bielawy osobliwie wpływa na przestrzeń ze względu na uzdrowiskowe rozporządzenia zakazujące wznoszenia wysokich budynków w okolicy. Restauracja znanej sieci fast food właśnie z tego powodu musiała usunąć swój wysoki słup z logo w kształcie litery „M", który łamał zasady ustawy krajobrazowej gminy Konstancin-Jeziorna. Wyżej wspomniana ulica Warszawska, która dla wielu mieszkańców stolicy jest jedyną drogą do domu po pracy, z biegiem czasu staje się coraz bardziej nieadekwatna wobec potrzeb transportowych mieszkańców dawnych trzech wsi. Jednak projekt budowy obwodnicy Konstancina-Jeziorny jest trudny do zrealizowania. Od zachodu znajduje się Las Kabacki, a od wschodu nadwiślańskie wsie, których mieszkańcy specjalnie uciekli przed zgiełkiem miasta. Gdyby obwodnica jednak powstała, Bielawa, Klarysew i Jeziorna zyskałyby na takim rozwiązaniu, stając się kolejną przestrzenią do tworzenia uzdrowiskowego zacisza.

Mirków, Obory i nadwiślańskie wsie Po południowej stronie Jeziorki, na wschód od powstałego Konstancina, znajdowała się papiernia, w której pod koniec XVIII w. wydrukowano papier, na którym spoczął oryginalny tekst Konstytucji 3 maja. Późniejszy jej rozwój związany jest z Edwardem Natansonem, który w 1888 r. przeniósł swoje zakłady papiernicze z miasteczka Mirków (dzisiejsze woj. łódzkie) do Jeziorny. By pracownicy mogli poczuć przywiązanie do nowego miejsca pracy, ten rejon industrialny zaczęto nazywać „Mirkowem” i tak pozostało do dziś. Zabudowa osiedla w wyjątkowy sposób skomponowała się z gminą. Wyraźnie kontrastuje ona z willami w Skolimowie, a jednocześnie spaja się z pobliskim osiedlem Grapa. Środowisko mieszkańców Konstancina, w odróżnieniu do Nałęczowa, Sopotu czy Krynicy Zdrój, staje się bardziej różnorodne klasowo, tworząc pod Warszawą swoją własną małą enklawę. Mirków do rejonów południowego brzegu Jeziorki wpisał wyraźny charakter miejskości końca XIX w. Dlatego „konstanciński Nikiszowiec" coraz bardziej będzie zyskiwał na rewitalizacji kompleksu papierniczego. Z czasem ta upadła dzielnica fabryczna z jej mieszkańcami zamieni się w nową łódzką Manufakturę z deweloperskim kompleksem usługowym. Musi jednak być to nadzorowanie przez gminę, która nadal powinna zachować swój uzdrowiskowy charakter. Na południe od mirkowskiego kościoła św. Józefa znajduje się rezerwat, a za nim posiadłość rodziny Potulickich w Oborach. To właśnie posiadłości tej rodziny zostały rozparcelowane pod powstanie Konstancina. Dzisiaj Obory, jako obrzeża gminy, zmieniły swój charakter. Dworek barokowy Potulickich przeszedł w prywatne ręce i nie pełni już funkcji Domu Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich. W czasach PRL-u był często odwiedzany przez najsłynniejszych polskich pisarzy, w tym Jarosława Iwaszkiewicza, Mirona Białoszewskiego, Julię Hartwig czy Józefa Hena. Blisko pałacu znajduje się stara oborska cegielnia, która odpowiadała za produkcję budulca pod uzdrowiskowe wille z XIX w. W okolicy powstały też bloki komunalne dla pracowników PGR-ów, przez co dawne włości rodziny Potulickich zmieniły swój charakter i zamieszkane są teraz przez niezamożną część mieszkańców.

Z a M i r kowem i Oborami znajdują się m.in. Habdzin, Opacz i Gassy – nadwiślańskie wsie osiedlane na przełomie XVl i XVII w. przez ludność Olędrów. Tereny te nie są już tak zalesione jak Skolimów. Obejmują natomiast więcej gruntów podmokłych z ujściem Jeziorki do Wisły, łąkami i polami uprawnymi. Co roku w Gassach odbywa się również festiwal, na którym kultywuje się tradycyjne flisowanie po Wiśle.

Konstancin dzisiaj Moje z pewnością turystyczne obserwacje tłumaczyć mogę często rozbieżnym postrzeganiem Konstancina w polskiej kulturze. Stolica luksusu i bogactwa miesza się z okolicami biedy, których mieszkańcy wraz z likwidacją fabryk i PGR-ów stracili perspektywy godnego życia. Kiedyś nazwałem moją gminę „małymi Indiami". Jest to niewątpliwie mocne określenie, ale dużo w nim prawdy. Najlepiej przedstawia to blokowisko na osiedlu Grapa, znajdujące się wśród wielkich willi z początków XX w. Obok wyjeżdżającego z posesji Bentleya przechodzi przez jezdnię staruszka z emeryturą wysokości najniższej krajowej za lata ciężkiej pracy. Na pobliskim orliku chłopcy z Mirkowa grają w piłkę. Niefortunnie wykopują ją na działkę jednego z najbogatszych Polaków w kraju. Tej piłki już raczej nie odzyskają. Wysoki płot dzielący dzieci od skolimowskiej willi pozostaje przeszkodą nie do przejścia. 0

grudzień 2023


SZTUKA / teatr

Pozwól się zadziwić Praga to nie tylko miejsce pełne zabytków i urokliwych zaułków, lecz także prawdziwy raj dla miłośników różnego rodzaju sztuki. Jej wyjątkową częścią jest znany na całym świecie czarny teatr, który swoją niezwykłą formą z pewnością zadziwi każdego widza. A U T O R : M A R I A JAWO R S K A- C I E R N I A K

ak sama nazwa sugeruje, to właśnie ciemność panuje na scenie tego teatru. Nie oświetlają jej ref lektory, a zamiast tego owinięta jest czarnym materiałem stanowiącym dekorację. Tak jak w każdym teatrze, niemożliwym jest przecież stworzyć spektakl bez aktorów. Jednak inaczej niż w tradycyjnych teatrach, aktorzy pozostają zazwyczaj niewidoczni. Czasami zdarza się, że widać tylko nogi, głowę albo inny fragment ciała. Dzieje się tak wówczas, gdy aktor czy aktorka – z reguły ubrani na czarno – założy akurat spodnie lub maskę z luminescencyjnego materiału. Właśnie w tym tkwi cały sekret efektów wizualnych – na scenie widoczne jest tylko to, co chcemy pokazać. Czasem jest to stado dzikich gęsi lecących po czarnym niebie, innym razem motyl zagubiony na bezkresnej, czarnej łące, jeszcze innym baletnica wirująca w tańcu dwa metry nad ziemią. Nikt przecież nie zauważy podtrzymujących ją tancerzy, kiedy cała powierzchnia ich ciała pokryta jest czernią, od której nie odbija się światło ultrafioletowych lamp. Gdyby ci sami aktorzy byli ubrani na biało, widownia byłaby już w stanie ich zobaczyć. Jeśliby zaś ich ubrania były pokryte f luorescencyjną farbą, ujrzałby ich nawet krótkowidz siedzący w ostatnim rzędzie. Mając do dyspozycji taką technikę, można z powodzeniem opowiadać historie za pomocą ruchu. A kiedy dodamy do tego muzykę, nie potrzebujemy właściwie żadnych słów, aby widzowie odebrali przekaz.

J

Początek Powszechnie uważa się, że idea czarnego teatru pochodzi z Chin. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to ta sama technika, z której znany jest obecnie ten rodzaj sztuki. Nic dziwnego – choćby nie wiem jak dobrze szukać, w starożytnych Chinach raczej trudno nie tylko o lampę UV, lecz także o jakąkolwiek żarówkę. Zamiast tego używano świec, których światło umożliwiało pokazanie sylwetek na białej tkaninie. To właśnie z Chin pochodzi także legenda związana z powstaniem czarnego teatru, którą przytacza na swojej stronie internetowej praski teatr HILT.

18–19

Pewien cesarz, zwany Wang-Pang został okrutnie doświadczony przez los – zmarł jego jedyny syn. Cesarz bardzo go kochał i nie mógł pogodzić się ze stratą do tego stopnia, że chciał, aby sprowadzono go z powrotem ze świata umarłych. Tego zadania podjął się nadworny mag imieniem Mang-ti. Użył on manipulacji czy – jak kto woli – magii czarnego światła, wykorzystując do tego ciało cesarskiego syna, prawdopodobnie zachowane w magiczny sposób. Kiedy cesarz chciał ujrzeć swojego syna, ubrani na czarno mężczyźni stawali w słabym świetle i poruszali jego ciałem tak sprawnie, że cesarz myślał, że ma do czynienia z żywym człowiekiem. Ta nieco upiorna z dzisiejszego punktu widzenia historia nasuwa również skojarzenia z japońskim teatrem Bunraku, w którym aktorami są półtorametrowe, misternie wykonane marionetki. Każdą z nich porusza trzech aktorów, którzy muszą współdziałać ze sobą w idealnej harmonii, aby ruchy lalki były naturalne – tak jak w przypadku zwłok nieszczęsnego królewicza. Czarny teatr, w formie jaką znamy obecnie, ukształtował się na starym kontynencie. Duży wkład miał w to francuski artysta George Lafaille. W stolicy Czech zainteresowanie czarnym teatrem (cz. černé divadlo) zrodziło się dopiero pod koniec lat 50. XX w. Pierwsza praska grupa czarnego teatru została założona pod koniec lat 50. przez Josefa Lamkę i jego żonę Hanę Lamkovą. Jednak najważniejszą postacią związaną z černým divadlem był Jíři Srnec. Założył on swoją grupę teatralną na początku lat 60. i od razu przyciągał uwagę widzów. Międzynarodowy sukces odniósł już w roku 1962, kiedy został doceniony przez publiczność na festiwalu w Edynburgu. Od tej pory odwiedził 68 krajów i wystąpił na ponad 90 festiwalach teatralnych na całym świecie. Zmarły przed dwoma laty Srnec był człowiekiem wielu talentów. Był nie tylko aktorem, lecz także reżyserem, kompozytorem i menedżerem. W swoim teatrze pisał scenariusze i również sam odgrywał role, projektował scenografię i komponował muzykę. Studiował najpierw w szkole graficznej, następnie w Praskim Konserwatorium,

by ostatecznie ukończyć edukację na lalkarskim oddziale Akademii Teatralnej. Jak sam mówił w wywiadach, to m. in. jego wszechstronne artystyczne wykształcenie pomogło mu znaleźć inspirację do założenia czarnego teatru. Do końca swojego życia był aktywny i pozostał ważną postacią dla czeskiej kultury, o czym świadczy chociażby Medal Zasługi, który otrzymał w 2011 r. za wkład w rozwój rodzimej sztuki i rozsławienie jej na świecie.


teatr \

Światło

fot. Beo Beyond

Efekty, które możemy obserwować w nowoczesnych przedstawieniach w czarnym teatrze, nie byłyby możliwe, gdyby nie wynalazek lampy UV i zastosowanie farb luminescencyjnych. Ich wykorzystanie pozwoliło na uzyskanie efektu, jaki znamy dziś. Był to istotny przełom w rozwoju sztuki czarnego teatru. Od tej pory mamy do czynienia z dwoma jej rodzajami – pierwszy z nich używa światła tradycyjnych lamp, drugi zaś wzbogaca warstwę wizualną o lampy ultrafioletowe, potęgując efekt niezwykłości. Ten rodzaj sztuki powinniśmy nazywać w zasadzie „teatrem c z a r ne g o świa-

tła” (ang. black light theatre), bo to właśnie czarne światło UV sprawia, że widoczne są f luorescencyjne materiały i kolory, które dają tak niesamowity efekt. Swoją zasługę we wprowadzeniu tak ważnej innowacji w černém divadle ma František Tvrdek – praski artysta teatralny i lalkarz, a w późniejszych latach również producent telewizyjny. Technologią UV zafascynował się już po II wojnie światowej, kiedy zobaczył reklamę żarówek Philips, po które miał jechać aż do Holandii. Wciąż jednak borykał się z problemem braku odpowiednich materiałów, w tym farb fluorescencyjnych. Czasy nie były łatwe, więc każdy radził sobie, jak mógł. Także Tvrdek prowadził w tym zakresie różne eksperymenty, m.in. z chininą. W końcu, w roku 1958 udało się wystawić pierwsze przedstawienie wspierane technologią UV, która – mimo że nie działała jeszcze idealnie – była zdecydowanie innowacyjna, efektywna, a co najważniejsze – była doskonałym środkiem, aby wyrazić artystyczną wolność. W latach 60. i 70. młodzi mieszkańcy Pragi, podobnie jak ludzie w innych krajach szarego bloku socjalistycznego, pragnęli kolorów, światła i niesamowitych doznań wizualnych, które mogłyby wyrazić ich potrzebę wolności. Być może to właśnie dlatego barwne kostiumy zaczęły odgrywać tak istotną rolę w sztuce czarnego teatru. Kostiumy w czarnym teatrze są jednym z jego głównych elementów, ponieważ bez nich gra aktorów jest niemożliwa. Widzowie przychodzą zobaczyć niezwykłe widowisko, jakie ma miejsce podczas spektaklu, a kostium jest jego integralną częścią – mówi Victoria Bakhankova, projektantka mieszkająca w Pradze, która tworzy kostiumy m.in. dla aktorów czarnego teatru. Victoria wykorzystuje również teatralne inspiracje do tworzenia bardziej praktycznych ubrań. Jej projekty są też wykorzystywane w występach klubowych. W tej chwili moje ubrania są mieszanką mody i strojów scenicznych. Podczas tworzenia takich kostiumów ważna jest praca z kolorem, światłem i fakturą materiałów – wyjaśnia. Jak dodaje, jej zainteresowanie czarnym teatrem zaczęło się, gdy mieszkała na Białorusi. Tam również pracowała w teatrze jako artystka i projektantka, zanim przeprowadziła się do Pragi, aby studiować projektowanie ubrań. To właśnie tam spotkała się z klasycznym czarnym teatrem, który stał się dla niej inspiracją m.in. do projektowania ubrań na zamówienie. Zapytałam Victorię, co na bazie swoich doświadczeń i zewnętrznych obserwacji mogłaby powiedzieć o podejściu Czechów do černého divadla.

SZTUKA

Obecnie czarny teatr jest uważany w dużej mierze za rozrywkę dla turystów, dlatego Czesi mają do niego ambiwalentny stosunek – mówi projektantka. Dzieli się również opiniami, z jakimi spotkała się podczas studiów na wydziale teatru alternatywnego. W większości były to głosy pełne szacunku, jednak sceptyczne. Z jednej strony więc darzy się respektem osoby tam pracujące, a elementy czarnego teatru wykorzystuje się w innych dziedzinach sztuki; z drugiej zaś strony jest on traktowany jako pewnego rodzaju cyrk, i – jak uważa moja rozmówczyni – trudno powiedzieć, czy Czesi go kochają.

Wyprawa Przekonanie turystów odwiedzających Pragę do odwiedzenia czarnego teatru wydaje się rzeczą niełatwą, bowiem już same najważniejsze zabytki i ciekawe architektonicznie miejsca w tym wspaniałym mieście zapewnią tydzień zwiedzania. Jednak prawdziwi koneserzy sztuki – szczególnie tej mniej oczywistej – być może skuszą się na taki eksperyment. Brak znajomości języka czeskiego nie powinien być tu zbyt dużą barierą, bowiem wiele pokazów bazuje raczej na muzyce i ruchu. Które z czarnych teatrów warto zatem odwiedzić? Bez wątpienia Czarny Teatr Jířego Srneca (Černé divadlo Jířího Srnce), który do dziś pozostaje najbardziej klasycznym i szanowanym przykładem tej sztuki w stolicy Republiki Czeskiej. Znajduje się w eleganckiej kamienicy na praskim Nowym Mieście, gdzie można udać się na klimatyczny spacer po wieczornym spektaklu. Dość popularny jest także Black Light Theatre IMAGE, którego historia sięga roku 1989. W swoich sztukach teatr stawia na syntezę tańca, muzyki współczesnej, komedii i pantomimy. Znajduje się dokładnie naprzeciwko siedziby słynnego Teatru Srnec. Można również wybrać się na Stare Miasto do Teatru Broadway, aby tam obejrzeć pokaz teatru WOW, polecany głównie ze względu na efekty wizualne. Z kolei Victoria Bakhankova poleciła mi mniej znany, jednak bardzo klimatyczny teatr TaFantastika. Większość teatrów znajduje się w ścisłym centrum Pragi, na obszarze Starego i Nowego Miasta. Kto wie, czy i któryś z naszych czytelników nie trafi przypadkiem do jednego z takich miejsc, a kiedy tam wejdzie, być może zobaczy sztukę, która go urzeknie i sprawi, że jego wyprawa stanie się jeszcze bardziej magiczna… 0

grudzień 2023


SZTUKA / święta

Try and have a merry christmas this year o Bożym Narodzeniu w sztuce współczesnej Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim czas gorączkowych przygotowań oraz świątecznych zakupów. Dla artystów jest to doskonała okazja, by przełożyć atmosferę i charakter świąt na język sztuki. Nierzadko skutkiem ich artystycznych interwencji są nietuzinkowe, pełne humoru bądź kontrowersji dzieła, na długo zapadające w pamięć. A U T O R : W E R O N I K A K AM I E Ń S K A

K

20–21

wielkiego ciała wyłaniają się znane z Płonącej żyrafy szuf lady. W dwóch z nich, Dalí schował miękkie, cieknące zegary i białego królika. Na krótką wzmiankę zasługują również projekty Davida Hockneya, którego pełna barw twórczość zaskakuje oszczędnością w yrazu artystycznego. Jego kartki są niejako tego przedłużeniem, a zwłaszcza jedna z nich: ta podpisana Try and Have a Merry Christmas This Year. Zbudowana z barwnych plam, zestawiona została z pozornie niechlujnym tłem czarnej plątaniny linii.

niewielki koszyczek, do którego grający stara się wrzucić dołączoną piłkę. Nienumerowanych obiektów powstało 900, a jeden z nich został sprzedany w 2022 r. na aukcji w Christie’s za jedynie 630 funtów – przewidywano, że osiągnie cenę co najmniej 1500 funtów. W porównaniu do innych prac Koonsa, chociażby niepozornego Królika sprzedanego za rekordową sumę 91,1 mln dolarów, cena wydaje się niska.

Świąteczne drzewko w nowym wydaniu

Koons pod choinkę Nie tylko kartki świąteczne pobudzają wyobraźnię artystów. Na uwagę zasługuje działalność Jeffa Koonsa, którego twór-

Święty Mikołaj McCarthy’ego – fot. FaceMePLS

artki świąteczne zazwyczaj kojarzą się z przedstawieniami malowniczych, zimowych krajobrazów i całą gamą przedstawień Świętego Mikołaja lub barwnych choinek. W świecie sztuki te popularne motywy stają się przedmiotem nowych interpretacji i twórczych eksperymentów. Co zaskakujące, osobą, która w swoim artystycznym portfolio posiada projekty kartek świątecznych, jest Andy Warhol. Na początku kariery, zaraz po przybyciu do Nowego Jorku, Warhol szukał zatrudnienia, które pozwoliłoby mu sfinansować dalsze artystyczne działania. W końcu został zatrudniony jako ilustrator w Museum of Modern Art. Jego zlecenie obejmowało stworzenie kilku projektów kartek świątecznych, które następnie trafiły do muzealnego sklepiku. W 1956 r., kiedy Warhol był już rozpoznawalną osobistością w artystycznym środowisku, został poproszony o wykonanie kartek dla Tiffany & Co. Inicjatywa tak bardzo spodobała się klientom sklepu, że wydawanie kartek świątecznych Andy’ego Warhola stało się doroczną tradycją – i pozostało nią aż do 1962 r. Projekty te znacząco różnią się jednak od charakterystycznego, wyrazistego stylu kojarzonego z królem pop-artu. Warhol zdecydował się tu na delikatne, subtelne rysunki aniołów oraz na dekoracyjne przedstawienia świątecznych choinek, złożonych z przeróżnych ornamentów i figur. Elementem łączącym Warhola z konceptem kartki świątecznej jest niewątpliwie jej komercyjny charakter. Z komercją Bożego Narodzenia związany był również Salvador Dalí. Projekty kartek świątecznych wykonywał na zamówienie J. C. Halla, biznesmena i propagatora kultury. Kartki te nie spotkały się jednak z aprobatą. Były krytykowane głównie za brak świątecznego klimatu i zbyt dużą – charakterystyczną dla Dalego – dziwaczność, uznawaną za nieadekwatną do sytuacji. Jednym z ciekawszych przedstawień jest Święty Mikołaj, z którego

czość opiera się na badaniu pojęcia kiczu i włączaniu zwykłych, codziennych przedmiotów do świata sztuki. W 2000 r. artysta wprowadził na rynek Rudolph the Red-Nosed Reindeer Paddle Ball Game, czyli rakietkę z przytwierdzoną do niej piłką na sznurku. Powierzchnia rakietki przedstawia znanego wszystkim renifera Rudolfa, którego czerwony nos stanowi w tym wypadku

W czasie Bożego Narodzenia nie może zabraknąć choinki – przystrojonego migoczącymi lampkami drzewka, pełnego kolorowych bombek i świątecznych łańcuchów. Tak przynajmniej można wyobrażać sobie jej stereotypowy obraz. Artyści jednak przekraczają tę interpretację, tworząc coś zupełnie odmiennego. Tą drogą podążył Paul McCarthy, który w 2014 r. został poproszony o wykonanie instalacji na ruchliwym placu Vendôme w Paryżu. Wybór artysty padł na reinterpretację przedstawienia choinki, co podyktowane było jego fascynacją symbolizmem i rytuałami związanymi z Bożym Narodzeniem. McCarthy prawdopodobnie liczył na to, że beztroska atmosfera świąt wzbudzi u paryżan wystarczającą dozę tolerancji. Jego dmuchana, 24-metrowa choinka do złudzenia przypominała bowiem korek analny. Wiara McCarthy’ego w paryskie poczucie humoru szybko prysła po tym, gdy pewnej nocy grupa wandali odcięła zasilanie od dmuchanej choinki, a on sam został pobity. Choinka nie została nadmuchana ponownie z obawy McCarthy’ego przed kolejnymi aktami wandalizmu. Instalacja w Paryżu nie była jedynym sięgnięciem artysty po temat świąt. W 2001 r. w Rotterdamie stanęła brązowa figura przedstawiająca Świętego Mikołaja, trzymającego choinkę. Tak jak w przypadku instalacji z Paryża, drzewko tak naprawdę sugerowało kształt korka analnego. 0


ostatni singiel Beatlesów / Patrick Bateman would be excellent at Dział Muzyka w Maglu

Beatlesi w formie - Now and Then Wydawałoby się, że odbiorcy kultury XXI w. nie da się już niczym zaskoczyć. A jednak. którzy po ponad 50 latach od zakończenia działalności wracają na szczyty list przebojów. T E K S T: J U S T Y N A S Z A R E K

dybym zrobiła sondę uliczną i zadałabym pytanie – co Pani/Pana zdaniem jest największym osiągnięciem XXI w.? – odpowiedzi zapewne byłyby różne. Ktoś powiedziałby: domowa drukarka 3D, ktoś inny – wyprodukowanie szczepionki na koronawirusa. Codziennie korzystamy z rozwiązań, które jeszcze kilka lat temu zdawałyby się kolejnymi ekstrawaganckimi ideami niczym z książek Lema. Beatlesi wykorzystywali ciekawe rozwiązania zarówno technologiczne, jak i aranżacyjne już w latach 60., a z ich dorobku nieustannie czerpią nowe pokolenia artystów. The Beatles rozpowszechnili m.in tape loops, wprowadzili do muzyki sample czy backmasking. Muzyka popularna zawdzięcza również temu zespołowi spopularyzowanie takich instrumentów jak sitar czy syntezatory. Choć dziś nie dziwią już nikogo koncerty na stadionach czy występy muzyków na żywo w telewizji, to właśnie Beatlesi byli ich pionierami. Zawsze starali się oni zaskakiwać swoich fanów, łamiąc konwencje i obyczaje. 2 listopada 2023 r. zrobili to ponownie, zadziwiając cały świat wydaniem nowego singla Now and Then 53 lata po rozpadzie zespołu.

G

Historia niezwykłej premiery Piosenka ta wyróżnia się na tle innych, wydawanych współcześnie przez królów list przebojów lat 60. Między innymi dlatego, że została stworzona przy udziale wszystkich członków oryginalnego składu zespołu, chociaż dwójka z nich już nie żyje. Jak do tego doszło? W 1994 r. Yoko Ono, wdowa po zmarłym Johnie Lennonie przekazała Paulowi, George’owi i Ringo demo nagrane przez jej męża w warunkach domowych w 1977 r. Jednak Beatlesi stwierdzili wtedy, że taśma jest złej jakości, pianino zagłusza głos Johna i realizację tej piosenki odłożyli na przyszłość. Paul McCartney tak wspomina pracę nad surowym, nieopierzonym jeszcze singlem zmarłego kolegi: Gdy chciałem wydobyć więcej głosu Johna, przebijało się pianino i zaciemniało cały obraz (…) myślę, że nie mieliśmy już sił i zabrakło nam czasu. Na ponowną uwagę członków zespołu Now and Then czekał w zakurzonej szafie kolejne lata. W 2021 r. wyszedł film dokumentalny, przedstawiający The Beatles podczas pracy

nad albumem i filmem Let it Be. Wtedy to reżyser odpowiedzialny za produkcję dokumentu, Peter Jackson, przyczynił się do stworzenia technologii MAL machine. Umożliwia ona pobranie dowolnego materiału dźwiękowego i dzielenie go na odrębne ścieżki w oparciu o uczenie maszynowe. Pojawiła się zatem możliwość ponownego pochylenia się nad demo Lennona. W 2022 r. udało się odseparować czysty głos Lennona od pianina w tle. Wkrótce Paul dograł bas, Ringo perkusję, a razem tworzyli chórki.

Profanacja czy piękny hołd dla przyjaciela? Chociaż piosenka spotkała się głównie z pozytywnym odbiorem, to nie brakowało głosów wyrażających obawy co do jej powstania. Być może nie należało odkopywać starego nagrania, brzmieniowo tak tożsamego ze stylem późnej twórczości Johna Lennona. Paul i Ringo „ubeatlesowili” singiel, pozbawiając go tym samym charakterystycznego, nieco zamglonego stylu oryginalnego demo. Dodali slide’ową solówkę gitarową przypominającą tę napisaną przez Harrisona jeszcze podczas pierwszych prac nad Now and Then. W ostatecznej wersji z 2023 r. nie znalazła się także cała sekcja „przedrefrenowa”, będąca elementem taśmy, którą przekazała Yoko Ono.

Pragnęli zostawić fanów z innym nastawieniem: „tak, to nasz koniec, ale nie smućcie się” Prawdopodobnym powodem decyzji o jej likwidacji jest to, że była ona zachowana w bardzo słabym stanie, miejscami bez gotowego tekstu, a jedynie z nieartykułowanym i niewyraźnym mruczeniem muzyka. Zmieniono również tempo piosenki, znacząco ją przyspieszając, co dało efekt ożywienia. Być może Beatlesi nie chcieli, aby ich ostatni wspólny utwór był depresyjną, przygnębiającą balladą. Pragnęli zostawić fanów z innym nastawieniem: tak, to nasz koniec, ale nie smućcie się. Ale to jednak nie tym zmianom zawdzięczamy beatlesowy klimat piosenki. Na jej brzmienie znaczący wpływ miało dogranie partii smyczkowych, za których aranżację odpowia-

da Giles Martin, syn producenta większości albumów The Beatles, George’a Martina. Instrumenty smyczkowe odegrały ogromną rolę w największych hitach zespołu: Strawberry Fields Forever, Yesterday czy Eleanor Rigby. Wytrawne ucho uważnego fana wychwyci również obecność chórków, które pojawiły się już w innej piosence zespołu, Because.

Inne czasy, te same metody Jak bardzo te przekształcenia wpłynęły na odbiór kompozycji? Czy melodia wymyślona kilkadziesiąt lat temu przez liverpoolskiego muzyka nie stała się jedynie inspiracją do napisania nowej, całkowicie innej piosenki? Moim zdaniem, zdecydowanie nie można tak postrzegać Now and Then. Z dokumentu Get Back, o którym wspominałam już wcześniej, dowiadujemy się, jak wyglądała praca twórcza słynnej czwórki z Liverpoolu. Polegała ona na tym, że jeden z członków przynosił do studia surową wersję piosenki, często jedynie melodię, rytm, fragment czy pomysł, a cały zespół pracował nad jej aranżacją. Produkcja Now and Then wyglądała bardzo podobnie. Beatlesi dostali próbkę piosenki, nad którą wspólnie pracowali. Syn Johna Lennona uważa natomiast, że jego tata byłby zachwycony. Nigdy nie miał nic przeciwko eksperymentowaniu z technologią nagrań, twierdzi Sean Lennon.

Ostatnie pożegnanie Ukoronowaniem premiery okazał się teledysk wyreżyserowany przez Petera Jacksona. Ukazuje on wszystkich Beatlesów pracujących nad singlem razem w jednym studiu. Dzięki technologii przyjaciele mogli niejako złączyć się ponad granicami czasu i przestrzeni. W ostatniej scenie klipu młodzi jeszcze John, Paul, George i Ringo kłaniają się swoim fanom, znikając wraz z ostatnią nutą ich finalnego dzieła. I choć Beatlesi nie koncertują i nie działają aktywnie od wielu lat, to tak dobitne pożegnanie uderzyło wielu amatorów ich twórczości. W reakcjach na teledysk fani płaczą ze wzruszenia. Nie są w stanie nic powiedzieć, gdyż ulubiony zespół ich babć, dziadków i rodziców, który stał się także ich ulubioną grupą, dokonuje rzeczy niemożliwych, pionierskich. Historia lubi się powtarzać… 0

grudzień 2023

fot.: youtube.com

Istnieje pewien zespół, który nieustannie zadziwia swoich fanów. Mowa o The Beatles,


/ Nadchodzący album IDLES

Po odrodzeniu

Post-punk żyje i ma się dobrze. W dużej mierze dba o to zespół Idles, który już w lutym powraca z nowym albumem. To dobry moment na przyjrzenie się ich własnej drodze wskrzeszania punka we współczesnych warunkach. Na czym polega ich wyjątkowość? T E K S T: A R K A D I U S Z B U JA K

branży muzycznej żadna śmierć nie jest ostateczna. Gatunki mają swoje upadki i wzloty, odejścia i powroty, zjadając własny ogon w nieskończonym, zdawałoby się, cyklu. Ale nie zawsze trzeba umrzeć, by zmartwychwstać. Gdy na początku stulecia obserwatorzy ogłosili odrodzenie post-punku, nie oznaczało to, że powracał z nicości, a raczej że odnalazł drugie życie w nowych realiach i w nieco innym kształcie. Założeniem ruchu, który na przełomie wieków niepostrzeżenie zawiązał się gdzieś pomiędzy Londynem a Nowym Jorkiem, było odkurzenie wyświechtanej już nieco łatki post-punku i uzupełnienie nowymi elementami. Stworzyli oni charakterne rockowe brzmienie, które odwróciło się jednak jeszcze bardziej od punkowych wzorców i na przekór nim uderzało właśnie melodyjnością i dobrze rozumianą klasycznością. Odejście od punkowej rytmiki było tak znaczące, że część krytyków wolała nazywać nowy prąd raczej odrodzeniem garage rocka. Cechami typowymi były energetyczne występy sceniczne przy stonowanej estetyce ubioru, a także szczere, osobiste teksty. Przedstawicielami tej fali były takie zespoły jak na przykład Interpol, The Strokes, LCD Soundsystem.

W

ka wydobyła na światło dzienne ich własny styl, który wziął z punka agresję i zadziorność, nieobecną wcześniej i do pewnego stopnia obcą nurtowi, z którego się wywodzą.

dzenie ich postawą oddają też typowo punkowe powtórzenia fraz, które uderzają sarkastyczną prostotą.

Szara rzeczywistość

Najlepiej ocenianym dziełem grupy okazał się album Joy as an Act of Resistance, dzięki któremu „The Guardian” uznał Idles za najpotrzebniejszy zespół Wielkiej Brytanii, podczas gdy inni krytycy określali płytę jako poruszającą i oczyszczającą. Wydanie, z pewną dozą ironii trawestujące w tekstach Katy Perry i Nancy Sinatrę, porusza w duchu świadomości społecznej całą plejadę aktualnych problemów, takich jak Brexit, imigracja, nacjonalizm, wizje męskości, wojna kulturowa, media czy narkotyki. Jak przystało na tak arcybrytyjski zespół, do samej brytyjskości Idles stosunek mają raczej złożony, jeśli nie sceptyczny. Już na pierwszej płycie, w piosence Exeter śpiewali o tym, co robi z ludźmi mieszkanie w tym typowo depresyjnym angielskim mieście. Nie sposób uniknąć wrażenia, że wolą zwracać uwagę na to, co ich w kraju boli, niż na to, co przyjemne. Stąd też teksty obfitują w odniesienia do realiów życia klasy pracującej. Zbiegają się one w ciekawy sposób z późniejszymi muzycznymi inspiracjami grupy, realizowanymi na dwóch ostatnich albumach, które nie odstają poziomem od poprzednich. Utwór Reigns z płyty Ultra Mono jest prawdziwym robotniczym industrialem wymierzonym przeciwko rodzinie królewskiej, a na ostatniej płycie, Crawler, zespół otarł się wręcz o noise rock. Kolejna płyta Idles – Tangk – czeka nas w lutym i również tym razem grupa na pewno będzie eksperymentować ze stylem. Wydany w październiku singiel Dancer kojarzy się z disco – jak wskazuje tytuł, utwór jest hipnotycznie taneczny, dziwnie niepolityczny i z nieprawdopodobną łatwością wpada w ucho. Taka stylistyka nie jest zaskoczeniem w przypadku piosenki, za którą współodpowiadają wokaliści nowojorskiej grupy LCD Soundsystem. Jednocześnie utwór zachowuje to, co zawsze wyróżniało Idles – szorstkość rozemocjonowanego wokalu, szarpane rytmy i krew, pot oraz łzy przebijające z każdego dźwięku. W ten sposób obiecuje nam jeszcze jedną, zupełnie nową odsłonę współczesnego post-punku, której nie możemy się już doczekać. 0

Brutalism, doskonale przyjęta, pierwsza pełnowymiarowa płyta zespołu, została zadedykowana zmarłej niedługo wcześniej matce Talbota, której portret widzimy na okładce. Tutaj właśnie tytułowa brutalność ujawniła się już nie tylko w formie, lecz także w treści, a Idles stali się dosadnymi komentatorami otaczającej rzeczywistości. W piosence Mother Talbot wściekłym głosem wykrzykuje przeciw systemowi, który wyzyskiwał jego matkę i ostatecznie doprowadził do jej śmierci wskutek cięć w NHS, publicznej brytyjskiej ochronie zdrowia. Drugim dnem utworu jest protest przeciwko apatii wobec aktów przemocy seksualnej.

Korzenie buntu Obecnie jednak ostatnim słowem ruchu jest zupełnie inny zespół – bristolscy Idles ze swoim walijskim frontmanem, Ianem Talbotem, grupa ze wszech miar współczesna. Powstali w 2009 r., ale ich brzmienie krystalizowało się długo. Sami mówili potem, że przez pierwsze kilka lat nie mieli pojęcia, co robią. Pierwsze materiały, takie jak wydana w 2012 r. EP-ka Welcome, nie przypominały jeszcze ich obecnej twórczości, pasując swoim „czystym” brzmieniem do paradygmatu pierwszej dekady wieku i takich zespołów jak właśnie Interpol czy Editors. Paradoksalnie, Idles odtąd zawsze, jakby wierni swoim korzeniom, upierali się, że nie są zespołem ani punkowym, ani post-punkowym, przytaczając na dowód piosenki, które brzmią mniej mechanicznie i bardziej melodyjnie. Przełom przyniósł kolejny minialbum, wydany w 2015 r. Meat. Nawiązująca m.in. do Nicka Cave’a i The Cure czteroutworowa płyt-

22–23

fot.: Simoncromptonreid / Wikimedia Commons

Założeniem albumu było dla Idles oswojenie brutalizmu i prostego utylitaryzmu jako sojusznika w walce z powolnym upadkiem tego, co znali. Jak mówił Talbot, brutalizm [w architekturze] miał być, ze swoimi betonowymi parkingami, szkołami i kościołami powojennej Brytanii, katartycznym sposobem na zamazanie tego, co było wcześniej. Teraz żyjemy w świecie wywróconym na opak, który wyzwolił wszystko, co naprawialiśmy optymistyczną stroną naszych dusz. Bunt skierowany przeciwko tym, którzy zepsuli świat, kierując go w złą stronę, pobrzmiewa na długości całej płyty agresją, zwłaszcza, że jego charakter jest osobisty. Stąd oddanie głosu adwersarzom – snobom, wyższym sferom czy ignoranckim krytykom sztuki, którzy niejednokrotnie przemawiają przez teksty utworów. Obrzy-

Ścieżki oporu


recenzje

Kwiat Jabłoni Pokaz slajdów Universal Music

Kwiat Jabłoni ewidentnie zmierza do ostatecznego

rowy riff, nie do końca oczywisty tekst i lekko załamujący się

uformowania swojego stylu. Po ciepłym przyjęciu dwóch

wokal Kasi Sienkiewicz – kawałek zdecydowanie dodaje płycie

pierwszych albumów, debiutanckiego folk-popowego Nie-

kolorytu, a dzięki zaczepnemu tekstowi też trochę dystansu.

możliwe i nieco bardziej radiowego a zarazem szerzej wy-

Nie znaczy to, że poza otwierającymi utworami na płycie nic

biegającego poza granice muzyki turystycznej Mogło być

się nie dzieje. Polcia to piękna kompozycja, która do czwartej

nic, Sienkiewiczowie postanowili ostatecznie ustandary-

minuty jest w pełni instrumentalna. Wielkie ukłony należą się

zować swoje granie. Pytanie, czy słusznie.

gościnnie występującemu z Sienkiewiczami Adamowi Bałdy-

Pokaz slajdów, co w wywiadzie dla Radia eM Kielce potwier-

chowi, który we wspomnianym utworze gra świetne solo na

dzają sami twórcy, miał być spojrzeniem w głąb siebie. Swo-

renesansowych skrzypcach. Połączenie marszowego rytmu

istym albumem, w którym zamiast zdjęć znajdują się nasze

i sekcji dętej w Był tam gdzie był zdaje egzamin. Dom, Głośniej

własne uczucia. Zamierzony efekt właściwie zostaje osiągnię-

z Igorem Herbutem czy Piosenka o słońcu to dobrze napisane

ty, głównie za sprawą bardzo porządnych kompozycji, w któ-

utwory z przesłaniem. Problem polega na tym, że nie wprowa-

rych prowadzącymi instrumentami, podobnie jak na poprzed-

dzają niczego nowego w porównaniu do piosenek z poprzed-

nich płytach, pozostają mandolina i fortepian. Akompaniuje im

nich albumów. Są swego rodzaju utwierdzeniem Kwiatu Jabło-

czasem: gitara, elektroniczne beaty, a nawet orkiestra dęta.

ni w określonych ramach – mandolina, fortepian, z reguły udana

I tak zaczynamy od żwawego, niemal tanecznego Od nowa –

próba poetycznej refleksji. Teoretycznie nie ma w tym nic złego,

miłego dla ucha singla, który obok Domu i Byłominęło promo-

natomiast album szybko staje się mocno uspokajający, wręcz

wał płytę w wakacje. Pierwszym z zaskoczeń jest drugi na pły-

usypiający. Stopa zaczyna wystukiwać na nowo rytm dopiero

cie swingowo-bluesowy Czarny pył, który jakby na przekór

pod koniec płyty i niestety tylko na niecałe cztery minuty.

chciał pokazać, że Kwiat Jabłoni wciąż umie zaskakiwać. Rze-

Na uwagę zasługuje jeszcze jeden aspekt twórczości Sien-

czywiście, w takim wydaniu jeszcze ich nie widzieliśmy i z tej

kiewiczów. Z jednej strony ich muzyka w założeniu jest minima-

batalii wracają z tarczą. Niestety, tempo płyty szybko spada,

listyczna, dodatkowe elementy są starannie dobierane w za-

bo między drugim a dziesiątym utworem longplaya rodzeń-

leżności od kompozycji. Z drugiej strony, ich ubiór sceniczny,

stwo stopniowo uderza w znany refleksyjno-nostalgiczny ton.

teledyski czy sesje zdjęciowe na potrzeby albumów, z preten-

Choć to właśnie on w połączeniu z folkowymi instrumentami

sjonalnym image’em coraz bardziej romansują. Oby nie zatrium-

jest kwintesencją brzmienia zespołu, to w przypadku Pokazu

fowały, bo wydźwięk twórczości zmieni się z kontemplacyjne-

slajdów aż prosi się o kolejne mocne uderzenia po dwóch wcią-

go na kiczowaty. Na tę chwilę jednak, Kwiat Jabłoni proponuje

gających kawałkach, które mogły być zwiastunem naprawdę

spokojną, muzyczną medytację, którą aż prosiłoby się częściej

wyjątkowo ciekawej całości. Z zamyślenia wybija dopiero Za-

przerywać wybudzającymi z melancholii uderzeniami.

snąłem na trawniku, które brzmi jakby do studia przyszedł oj-

Bad Bunny nadie sabe lo que va a pasar mañana

Rimas

ciec Kasi i Jacka, z kolegami z Elektrycznych Gitar. Dobry gita-

Fr a n c i s z e k P o k o r a

Ta płyta mogła mi się nie spodobać. Mimo że „wycho-

Sabe/Monaco realnie imponuje, ze szczególnym wskazaniem

wywałem się” na krążkach Portorykańczyka od 2018 r.

na drugi z utworów, kapitalnie samplujący francuskie-

i w zasadzie całość jego dotychczasowego dorobku oce-

go szansonistę Charlesa Aznavoura. Dopiero gdy popłyną

niam pozytywnie, czuję, że od pewnego czasu zbliżam się

ostatnie dźwięki równie świetnego Fina, w odbiorcy może

do granicy nasycenia tego rodzaju muzyką. Ekscytują-

zacząć rodzić się sceptycyzm. Seria następnych ścieżek nie

cy niegdyś nurt trap latino, z którego wywodzi się raper,

wyróżnia się niczym szczególnie ciekawym, ale niepostrze-

w ostatnim czasie odsunął się na obrzeża moich muzycz-

żenie, krok po kroku, płyta odzyskuje dobry rytm na wy-

nych zainteresowań, a moje niesłabnące przywiązanie do

sokości 11–12 indeksu. Kto dotrwa, doświadczy dużej sa-

Bad Bunny’ego wynikało raczej z jego szerokich artystycz-

tysfakcji, słuchając tak przyjemnie skrojonych popowych

nych horyzontów i nieustannej chęci eksperymentowania.

perełek jak Los Pits, post-synthwave’owych uderzeń w ro-

Tymczasem nadie sabe lo que va a pasar mañana jest kom-

dzaju Baticano czy earwormowo chwytliwych syntezatorów

pletnym zaprzeczeniem tej logiki. Jest to płyta wyjątkowo kon-

w No me quiero casar. Końcówka jest nie mniej zadowalająca,

serwatywna, nastawiona nawet nie tyle na fanserwis, co na

począwszy od jerseyclubowego hitu lata Where She Goes, aż

self-service nasyconej artystycznie światowej supergwiazdy.

po wieńczące album Un Preview, mające sygnalizować dal-

Z jednej strony mamy tutaj powrót do korzeni i dominację pły-

szy kierunek artystycznych poszukiwań Portorykańczyka.

ty przez latintrapowe brzmienia (częstokroć niezbyt już świe-

Im dalej w krążek, tym łatwiej zarzucić przemyślenia i zwy-

że z dzisiejszej perspektywy), z drugiej – sprawdzoną i prze-

czajnie wczuć się w muzykę. Słuchający zostaje z przyjem-

testowaną przez Portorykańczyka strukturę wielu utworów,

nym, nieco soundtrackowym, ale posiadającym kilka bardzo

polegającą na podzieleniu ich na krótsze, odmienne od siebie

ciekawych momentów seansem, po którym nie sposób pozo-

fragmenty, niby rozdziały. Nie brzmi to ekscytująco dla poszu-

stać całkiem zawiedzionym. Ostateczny werdykt? Okazuje się,

kiwaczy nowych muzycznych wrażeń, a ponadto płyta ma dłu-

że płyta mi się najzwyczajniej w świecie podoba. Można jej po-

gość, która skłania recenzentów do pisania, że posłuchaliśmy

słuchać z autentyczną satysfakcją, niekoniecznie nawet będąc

jej, żebyście wy nie musieli. Ale może mimo wszystko warto po-

wiernym fanem. Warto to zrobić – po prostu dlatego, że Bad

rwać się na tę trwającą 81 minut eskapadę?

Bunny wciąż pozostaje gwarancją solidnej muzycznej jakości,

Początek albumu w ogóle nie skłania słuchacza do refleksji zbliżonych do tych powyższych. Konceptualny duet Nadie

o czym polecam się przekonać samemu.

Piotr Szumski

grudzień 2023


FILM / Władca Pierścieni w wolnej polsce autorzy nieśmiesznych belek staną przed trybunałem stanu

Władca kina: Król wciąż na tronie Schowajcie się entuzjaści niezależnego kina bułgarskiego! Ukorzcie się fani superbohaterskich produkcji! Dwadzieścia lat temu Król Powrócił i wciąż zasiada na tronie.

T E K S T:

M AC I E J BY S T R O Ń-K W I AT KOW S K I

norze pod pagórkiem mieszkał pewien hobbit. To powszechnie znane sformułowanie rozpoczyna wydaną 21 września 1937 r. książkę Hobbit, czyli tam i z powrotem autorstwa J.R.R. Tolkiena, pierwszą publikację otwierającą Śródziemie dla reszty świata, stanowiącą wstęp do wydarzeń publikowanego w latach 1954–1955 Władcy Pierścieni. Prawie 60 lat po premierze Hobbita i 40 lat po premierze Władcy Pierścieni, w 1995 r. pewien względnie nieznany nowozelandzki reżyser z dorobkiem składającym się głównie z niskobudżetowych produkcji zapragnął urzeczywistnić Śródziemie na dużym ekranie. Po okresie planowania, kręcenie scen rozpoczęto w 1999 r., a finał całego przedsięwzięcia miał miejsce 17 grudnia 2003 r., kiedy fani na całym świecie ruszyli tłumnie do kin, by ujrzeć ostatnią część przygód Drużyny Pierścienia. Kinowa trylogia Władcy Pierścieni Petera Jacksona od dwudziestu lat jest w gronie najlepszych i najbardziej wpływowych serii filmowych wszech czasów, będąc idealną w niemal każdym możliwym aspekcie. I choć można (a wręcz powinno się) wspomnieć, że Powrót Króla jest jednym z trzech najbardziej nagrodzonych przez Akademię filmów (11 Oscarów, przy czym wygrał w każdej z nominowanych kategorii; cała trylogia uzyskała 17 Oscarów), to przede wszystkim Władca Pierścieni jest perfekcyjną adaptacją pięknej opowieści, wybitnie zrealizowaną pod kątem technicznym. To trylogia, w której wszystko zadziałało, co musiało zadziałać, by film mógł dać się oglądać. Właśnie dlatego wciąż organizowane są maratony filmowe, w tym w kinach całego świata, na które bilety wyprzedają się do ostatniego miejsca, fani codziennie cytują ulubione kwestie, a każde kolejne

W

24–25

GRAFIKA:

dzieło fantasy jest porównywane do Władcy Pierścieni – arcydzieła, które literacko i filmowo stworzyło ten gatunek na nowo.

Zabawa z dawna oczekiwana Rok 1995. Ukończywszy prace na planie Przerażaczy, Peter Jackson i jego wieloletnie partnerka życiowa oraz filmowa, Fran Walsh, próbują opracować oryginalny film fantasy, lecz za każdym razem kończyli ze scenariuszem czerpiącym zbyt dużo z dzieł Tolkiena. Zamiast więc nieskutecznie kreować własny świat, Jackson otworzył się na ideę adaptacji Hobbita oraz Władcy Pierścieni, które poznał za pośrednictwem animowanych filmów Ralpha Bakhsiego z roku 1978. W celu zdobycia praw do ekranizacji, Jackson nawiązał współpracę z kontrolowanym przez The Walt Disney Company Miramaxem, w tamtym okresie kierowanym przez Harveya Weinsteina. Z uwagi na rozdrobnienie praw do dystrybucji oraz produkcji pomiędzy odrębnymi podmiotami, ich zakupienie okazało się długotrwałym i ciężkim procesem. Miramax uzyskał wyłącznie całkowite prawa do Władcy Pierścieni – Hobbit poczekać musiał na lepszy czas. Pierwsze prace preprodukcyjne ruszyły w 1997 r. Współpraca z Miramaxem oraz Weinsteinem od początku układała się trudno – wpierw wytwórnia wyraziła zgodę na stworzenie dwóch zamiast trzech filmów, a gdy szacunkowe potrzeby budżetowe projektu zaczęły znacznie wykraczać poza jej możliwości (Disney odmówił dodatkowego wsparcia), zażądała skrócenia historii do zaledwie jednego obrazu. Kłopoty finansowe i kolejne sprzeczki z Miramaxem, w tym groźba zmiany reżysera wysunięta przez Weinsteina, spowodowały, że Jackson rozpoczął poszukiwania nowego domu.

K AT E RY N A KOVAL E N KO

Znalazł go w należącej do Time Warner wytwórni Roberta Shaye’a, New Line Cinema. Tam zapadła decyzja o utworzeniu filmowej trylogii i w połowie 1998 r. ogłoszono terminy produkcji oraz nadchodzących premier. Od samego początku scenariuszem zajmowali się Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens. W przypadku wizualnego przeniesienia powieści duży atut stanowiło zatrudnienie jako artystów koncepcyjnych Alana Lee oraz Johna Howe’a, doświadczonych ilustratorów wydań dzień Tolkiena. Do efektów natomiast zaangażowano dwie niezależne od siebie nowozelandzkie Wety: Weta Digital, założona między innymi przez Petera Jacksona, odpowiedzialna była za cyfrowe efektów wizualne i CGI (w przyszłości firma wykreuje również Pandorę, świat z Avatara oraz Avatara 2), natomiast Wētā Workshop otrzymała zadanie stworzenia rekwizytów, makiet oraz wszystkich innych potrzebnych praktycznych efektów. Trzy filmy były kręcone jednocześnie, z czego jako pierwszą scenę nakręcono moment skrywania się hobbitów przed Czarnym Jeźdźcem z Drużyny Pierścienia. Zdjęcia rozpoczęły się 11 października 1999 r. i trwały 438 dni aż do 22 grudnia 2000 r, chociaż w następnych latach miały miejsce jeszcze tzw. „dokrętki”. Całość została nakręcona w ponad 150 lokalizacjach w Nowej Zelandii, z czego najbardziej rozpoznawalne lokacje, takie jak Hobbiton, zostały zachowane aż do dziś.

Szara drużyna Nie jest możliwym skrytykować którykolwiek z wyborów castingowych. Każdy z wybranych aktorów idealnie pasuje do swojej roli i ich wzajemna dobra synergia pozytywnie działa na odbiór bohaterów. Czy obsada mogła wyglądać


Władca Pieścieni /

inaczej? Jeszcze na etapie planowania filmów mogliśmy otrzymać chociażby Nicolasa Cage’a jako Aragorna (rolę finalnie dostał Viggo Mortensen), a sir Christopher Lee, jak sam powiedział, zawsze widział siebie w roli Gandalfa (która to przypadła Ianowi McKellenowi). Z Christopherem Lee związanych jest więcej ciekawostek. Każdego roku czytał Władcę Pierścieni, był zresztą jedyną osobą na planie, która osobiście miała okazję poznać J.R.R Tolkiena i wielokrotnie wcielał się w rolę dodatkowego konsultanta. Z kulis tworzenia produkcji znana stała się anegdota o sytuacji podczas kręcenia sceny śmierci Sarumana, kiedy pouczył Petera Jacksona, jaki dźwięk wydaje osoba, której wbija się nóż w plecy. Viggo Mortensen, który angaż otrzymał na ostatnią chwilę, zastępując Stuarta Townsenda, od samego początku wczuł się w rolę Aragorna i starał się pozostawać wierny swojej postaci w każdej chwili – począwszy od noszenia na stałe u boku miecza, poprzez ubieranie się i zachowywanie jak Obieżyświat, odgrywanie własnych scen kaskaderskich, a kończąc na zakupieniu koni, z którymi pracował i zżył się na planie, nie tylko dla siebie, lecz także Jane Abbott, dublerki Liv Tyler. Każdy wierny fan i tak nie omieszka wspomnieć przy ponownym oglądaniu trylogii, że w jednej ze scen rozpaczliwy krzyk Mortensena jest bardzo wiarygodny, gdyż aktor po kopnięciu w hełm złamał dwa palce. Nie można również nie wymienić niezamierzonej popularności pewnej filmowej sceny z udziałem Orlanda Blooma i odgrywanego przez niego Legolasa, na podstawie której w 2006 r. powstał słynny muzyczny remix They’re taking the hobbits to Isengard. Bloom na żywo zaśpiewał utwór kilka lat później na planie Hobbita. Wszystkich aktorów połączyła głęboka przyjaźń, o czym sami wspominali w trakcie spotkania po latach online w 2020 r. Ich przygody i inne historie z planu najlepiej przedstawiają materiały zza kulis, których łączna długość sięga prawie 6,5 godziny!

Obłaskawienie Smeagola Jest jednak aktor, który choć osobiście na ekranie się nie pojawia, to cała trylogia straciłaby sens bez jego udziału. Mowa bowiem o Andy Serkisie i jego Gollumie, bohaterze uważanym za najtragiczniejszego i jednego z najciekawszych bohaterów serii. Z początku Gollum miał być postacią generowaną w pełni komputerowo, a sam Serkis do Nowej Zelandii sprowadzony został jako aktor głosowy. W trakcie przesłuchań Jackson zorientował się jednak, że nie da się oddzielić głosu Serkisa od niego samego – aktor wręcz stawał się Gollumem. By wydobyć z siebie charakterystyczny głos Golluma, za którego źródło inspiracji Serkis podał „dźwięk wydawany przez koty próbujące wypluć kulki

sierści z gardła”, aktor odgrywał całą wykrzywioną mimikę i ruchy Golluma. Będąc pod ogromny wrażeniem zaangażowania i talentu Serkisa, Jackson postawił na stworzenie postaci z użyciem technologii motion capture . I była to decyzja, jak wiele innych przy tej produkcji, idealna! Serkis swoją rolę odgrywał trzykrotnie – raz z aktorami na planie, potem podkładając głos w studiu, a na koniec w stroju do przechwytywania ruchu – lecz jego fizyczna obecność i ogromne poświęcenie dla odgrywanej postaci znacząco ułatwiły pracę kolegom z obsady. W kreacji Golluma nie bez znaczenia jest także rola samego Jacksona. Reżyser okazał się świetną osobą, by wykonać zadanie odpowiedniego nadzoru nad przeniesieniem bogatej mimiki i ruchów Serkisa na portret komputerowy postaci. Pod kątem technicznym natomiast Weta Digital udowodniła, dlaczego jest najlepszą w swojej branży. Nawet 20 lat później postać Golluma nie zdradza nawet ułamka śladów starzenia się i prawdopodobnie przez kolejne kilkadziesiąt ich nie wykaże. Dzięki temu otrzymaliśmy jedyną w swoim rodzaju postać, wyprzedzającą inne ówczesne filmy o epokę.

Helmowy Jar Prócz Smeagola, Weta stworzyła także resztę efektów komputerowych, jak ognisty demon Balrog, pajęczyca Szeloba czy inne legendarne stwory. Do wyprodukowania słynnych filmowych bitew o Helmowy Jar (Dwie Wieże) i na polach Pelennoru (Powrót Króla) Weta wykorzystała własne, pionierskie w tej branży oprogramowanie MASSIVE, pozwalające na automatyczne kreowanie scen bitewnych zamiast pojedynczego animowania każdego z żołnierzy. Jednak powodem, dzięki któremu Władca Pierścieni wygląda tak dobrze i realistycznie, jest zastosowanie do zdecydowanej większości scen efektów praktycznych. Cała pochwała należy się za to drugiej Wecie (Workshops). Stworzonych zostało ponad 70 000 rekwizytów oraz 19 000 strojów, modele potworów ze świata Tolkiena (w tym realistycznego rozmiaru masywny słoń Mûmakil) oraz lokalizacji jak siedziba elfów Rivendell, ogromna stolica Minas Tirith czy wysoka wieża Orthanc (model miał prawie 4,5 metra wysokości!). Na wyróżnienie zasługuje makieta Helmowego Jaru zbudowana w skali 1:4! Weta działała też na planie. Odpowiednie zaprojektowanie scenografii z uwzględnieniem trików perspektywy oraz późniejsza praca kamery pozwoliły na odpowiednie oddanie skali miejsc i różnicy w wysokości bohaterów. Każdego dnia zespół spędzał także kilka godzin na przygotowaniu i bezpiecznym usunięciu make-upu oraz protetyki. Można wprost powiedzieć, że chociaż Jackson miał wizję na Śródziemie, to bez Wety by ono nie powstało.

FILM

Głos Sarumana Serce tworzeniu trylogii oddali wszyscy. Swojego ducha tchnął w nią Howard Shore. Tak jak sama trylogia, soundtrack Władcy Pierścieni na trwałe zapisał się w historii kina, a główne motywy Shire, Pierścienia, Rohanu czy Gondoru rozpoznawane są bez zastanowienia. Do całej serii Shore skomponował zresztą prawie 100 indywidualnych leitmotive’ów z takim stopniem oryginalności, że własny motyw dostał nawet koń Gandalfa. Wprowadzenie widza we właściwy nastrój jest niezwykle potrzebne, by odpowiednio wczuć się w film. Dzięki wybitnej pracy kompozytora my, widzowie, możemy przeżyć przygody bohaterów tego wyjątkowego świata zwizualizowanego przez Jacksona i resztę zespołu tak, jakbyśmy sami w nich uczestniczyli. Trudno jest opisać unikatowość kompozycji Shore’a bez jednoczesnego wsłuchania się w utwory. Na szczęście społeczność Władcy Pierścieni, znana z miłości do ukochanego dzieła, przychodzi z pomocą. Na YouTubie Monoverantus autor, puszczając odpowiednie utwory oraz wyciszone fragmenty filmu w tle, tekstowo analizuje ścieżkę dźwiękową pod kątem muzycznym, twórczym oraz filmowym. Pozycją wartą uwagi jest także książka Douga Adamsa The Music of The Lord of the Rings Films .

Król ze złotego dworu Władca Pierścieni to arcydzieło wyjątkowe. Od historii stworzonej przez J.R.R. Tolkiena oraz jej umiejętne przeniesienie na ekran przez Jacksona, Walsh i Boyens (gdyż, wbrew czasami pojawiającej się opinii, filmowa fabuła różni się w wielu miejscach od książki, lecz zmian dokonano zgodnie z duchem świata przedstawionego), poprzez niesamowitą pracę wykonaną przez całą ekipę filmową na planie oraz wyjątkowe wizjonerstwo Petera Jacksona, zdolnego wyobrazić sobie tak bogaty świat, do odpornej na działanie czasu postprodukcji. Gdyby chociaż jednej osoby zabrakło, trylogia ta nie byłaby taka sama. Ale właśnie to świadczy o jej wyjątkowości – w jej tworzeniu kliknęło wszystko, co kliknąć musiało. I dlatego też 20 lat później po Powrocie Króla , król ten wciąż na tronie zasiada. I zasiadać będzie jeszcze przez wiele lat, gdyż długo nam czekać trzeba na kolejny film, zdolny przekazać tyle ważnych wartości, w tak mądry i piękny sposób, a jednocześnie tak bawiąc i zachwycając swoją kreacją świata, który powstał w umyśle pewnego profesora z Anglii. Nie wiadomo ile przyjdzie nam czekać na produkcję, która zastąpi króla i odbierze Władcy Pierścieni miano najlepszego filmu wszechczasów (opinia własna autora). 0

grudzień 2023


FILM / recenzje Czy Reymont nadal zachwyca?

T E K S T: P I O T R M AT U S I AK

Zapewne każdy miał kiedyś jakąś styczność z Chłopami, najsłynniejszą powieścią Władysława Rey-

wiecznej wsi. Bezbłędnie oddane są architektura i kultura okresu, a widz chwilami ma wręcz wrażenie,

monta, która przyniosła swojemu autorowi rzadki zaszczyt w formie Nagrody Nobla. Mimo to, więk-

że czuje zapach zbutwiałych desek, dymu, ziół i wnętrz chłopskich chat. Ostatecznie warstwa este-

szości współczesnych czytelników Chłopi kojarzą się raczej negatywnie – zapewne dlatego, że ową

tyczno-wizualna Chłopów imponuje widzowi i wprawia go w zachwyt. Jest ona fundamentalną częścią

opasłą, trudną w odbiorze dla współczesnego czytelnika powieść programowo omawia się w szkołach

tożsamości tego obrazu i jednym z głównych powodów, dla których warto się wybrać do kina.

od pokoleń, a przymusowość tego doświadczenia odbiera czytelnikom sporą część przyjemności pły-

Czymże jest jednak film bez historii? Tu kulał Twój Vincent, bo za lwią część dramaturgii i emocji

nącej z obcowania z literaturą. Teraz, gdy na ekrany kin weszła nowa adaptacja powieści w reżyserii

w historii z pierwszego filmu Welchmanów odpowiadały fakty, prawdziwa historia niezrozumiane-

polsko-brytyjskiego małżeństwa Welchmanów, należy sobie zadać pytanie: czy udało im się ową dłu-

go przez świat artysty. Scenarzyści owego dzieła nie zaniedbali historii van Gogha i nie stworzyli

gą, skomplikowaną historię przedstawić w formie atrakcyjnej dla współczesnego odbiorcy?

fabuły, którą można nazwać słabą, jednak zdecydowanie nie należała ona do silnych stron Twojego

Chłopi są drugim pełnometrażowym obrazem Welchmanów po Twoim Vincencie, czyli animowanej

Vincenta, który był filmem broniącym się głównie warstwą wizualną. Tego samego nie można po-

biografii Vincenta van Gogha z 2017 r. Oba filmy zostały zrealizowane w charakterystycznej dla twór-

wiedzieć o Chłopach. Opowieść, choć znacznie uboższa niż w powieściowym oryginale, zachwyca

ców formie, tj. w całości składają się z ręcznie namalowanych obrazów olejnych, z czego Twój Vincent

i przemawia do widza. Welchmanom udało się więc przetłumaczyć arcydzieło Reymonta na język

jest pierwszym filmem w historii kina stworzonym w ten sposób. Chłopi to więc zaledwie drugie tego

bliższy współczesnemu odbiorcy, zafascynować go tą przestarzałą historią sprzed ponad stulecia.

typu dzieło na świecie. Na potrzeby filmu ponad stu artystów namalowało ręcznie 40 tys. obrazów.

A przynajmniej pozornie przestarzałą, bo historia Jagny jest tak naprawdę niezwykle uniwersalna,

Fabularnie Chłopi skupiają się na zaledwie jednym z wielu wątków powieści Reymonta, a mianowicie

chociaż niektórym może się wydać reliktem swojej epoki. Jest to bowiem historia o walce z oczeki-

na historii Jagny Paczesiówny (w tej roli Kamila Urzędowska), młodej mieszkanki wsi Lipce, która zosta-

waniami rodziny i społeczeństwa, o wyborze między tym, co słuszne a tym, czego chcemy, o tym jak

je przymuszona do ślubu ze starym Maciejem Boryną (Mirosław Baka), najbogatszym z mieszkańców

złe słowo i plotki potrafią zniszczyć ludzkie życie. Wszystkie te motywy są nam doskonale znane,

Lipiec. Jagna jednocześnie romansuje z synem Macieja, Antkiem (Robert Gulaczyk), który z kolei swoją

bo z tego typu problemami spotykamy się w zasadzie codziennie. Dlatego też, mimo że w Chłopach

relację z Jagną musi ukrywać przed żoną, Hanką (Sonia Mietielica). Fabuła obejmuje rok z życia wsi Lipce,

są one pod płaszczykiem tradycji i hierarchii społecznej wczesnodwudziestowiecznej wsi, świetnie

rozpoczynając się jesienią, a kończąc latem. Czas akcji filmu nie jest dookreślony co do roku, ale można

przemawiają do współczesnych widzów. Z tego względu historia angażuje widza emocjonalnie na

domniemywać, że rozgrywa się on we wczesnym XX w., przed wybuchem I wojny światowej.

zdecydowanie wyższym poziomie niż większość adaptacji klasyków polskiej literatury.

Podobnie jak w wypadku Twojego Vincenta, stoi ona na jak najwyższym poziomie. Podczas gdy ob-

Warstwy wizualną i fabularną bezbłędnie wspomaga muzyka. Odpowiedzialny za nią jest przede

razy składające się na poprzedni obraz Welchmanów z oczywistych względów imitowały twórczość

wszystkim Łukasz Rostkowski, znany szerzej jako L.U.C., który dotąd nie miał wiele wspólnego

samego van Gogha, Chłopi nawiązują do sztuki realistycznej, w szczególności zaś do płócien Józefa

z muzyką filmową i folkową. Poza nim wśród twórców ścieżki dźwiękowej Chłopów znajdziemy

Chełmońskiego. W film wplecione zostały liczne dzieła tego malarza, takie jak Babie lato, Kuropatwy

m.in. Laboratorium Pieśni, wybitny zespół folkowy, reprezentujący relatywnie nowy, współczesny,

oraz Bociany. Trzeba zaznaczyć, że w Chłopach konwencja filmu malowanego wydaje się mniej ogra-

nurt w polskiej muzyce ludowej, do którego zaliczyć można także m.in. zespoły Percival i Żywiołak.

niczająca dla twórców niż w wypadku Twojego Vincenta, w którym niejednokrotnie dało się zaobser-

I właśnie tego typu uwspółcześnioną muzyką folkową delektują się nasze uszy podczas seansu.

wować m.in. przedłużające się kadry przedstawiające jedno miejsce lub stosunkowo rzadkie zmiany

Wybór tego typu muzyki był świetnym ruchem ze strony twórców. Z jednej strony oddaje ona at-

punktów, z których widz obserwuje akcję filmu. I chociaż taki zabieg jest zrozumiałym poświęceniem

mosferę wsi przełomów XIX i XX w., z drugiej zaś – przemawia do współczesnego odbiorcy, który

i minimalizacją i tak kolosalnej pracy artystów-malarzy pracujących nad produkcją, to rzeczą niesłycha-

najczęściej pozostaje raczej niechętny bardziej „klasycznym” formom muzyki ludowej.

nie pozytywną jest znaczne ograniczenie jego użycia w Chłopach. Dzięki temu cały obraz wydaje się

Gra aktorska w filmie wypada poprawnie. Wszyscy dobrze i wiarygodnie odegrali swoje role, ale żad-

bardziej żywy i mniej statyczny, co ułatwia widzowi immersję w świat przedstawiony. Przed premierą

na z kreacji nie dominuje pozostałych i trudno powiedzieć, że któryś z aktorów „skradł” uwagę widow-

Chłopów złośliwi niejednokrotnie zarzucali produkcji, że wygląda jak imitujący obrazy filtr nałożony na

ni. Może na pewne wyróżnienie zasługuje Kamila Urzędowska, wcielająca się w filmie w postać Jagny.

materiał live action. I chociaż na niewielkim ekranie telefonu bądź komputera można było mieć takie

Chłopi to wyjątkowy film na tle zarówno rodzimej, jak i światowej kinematografii. Unikalny styl wi-

wrażenie, na wielkim kinowym ekranie nie można mieć wątpliwości, że każdą klatkę dzieła starannie

zualny, będący owocem tytanicznej pracy ogromnej ilości artystów, połączony z ponadczasową fabułą

i pieszczotliwie namalowała ludzka ręka. Chłopi świetnie oddają wygląd i klimat wczesnodwudziesto-

i miłą dla ucha muzyką, zapewnia widzowi niezapomniane doświadczenie, katharsis.

Ready, willing and able

T E K S T: A R T U R DZ I U B I Ń S K I

W tym roku Frank zamiast Kevina i Doris zamiast… drugiej części Kevina. Prosta decyzja,

Kluczową zaletą tego obrazu jest rola zjawiskowej, trzydziestodwuletniej dwudzie-

która pomoże ci dopchać barszczyk lub grzybową jeszcze jednym smakołykiem, po którym

stolatki, Doris Day, znanej szerszej publice z nieśmiertelnych hitów Que Sera, Sera i Dream

robi się lżej na sercu i cieplej w brzuchu. Tym smakołykiem jest film pt. Młode serca (Young at

a Little Dream of Me. Pani Day dodaje filmowi niewyobrażalne ilości pozytywnej energii oraz

Heart). Muzyczny dramato-romans z 1954 r., w reżyserii Gordona Douglasa i scenariusza Le-

tego perłowego uśmiechu kojarzącego się z amerykańskimi bilbordami z lat 50. i z rysunkami

nore J. Coffee oraz Juliusa J. Epsteina, w polskich domostwach najpewniej regularnie oglądany

atomowych tosterów czy odrzutowych pralek. Zresztą grała w ten sposób we wszystkim –

co okrągłe nigdy i nieznany absolutnie nikomu… A szkoda.

niezależnie, czy był to film z Sinatrą, czy piąta z rzędu musicalowa reklama Chevroleta.

W życiu spokojnej, acz zdekompletowanej rodziny muzyków, na którą poza ojcem-wdowcem

Towarzyszący jej aktorzy (bardzo) starej szkoły sprawiają, że nie da się traktować całej historii

(Robert Keith) i starszą ciotką (Ethel Barrymore) składają się trzy panny na wydaniu: Fran, Amy

inaczej, niż jako kolorowej baśni o konsystencji babcinego koca. Grająca ciocię Jessie Ethel Barrymo-

i Laurie Tuttle (odpowiednio Dorothy Malone, Elisabeth Fraser oraz Doris Day), pojawia się przystojny,

re debiutowała w filmie mającym premierę jakieś trzy miesiące po zamachu na arcyksięcia Francisz-

wygadany kawaler (z zawodu) i kompozytor (z wykształcenia), zagrany przez Giga Younga, Alex

ka Ferdynanda, a urodziła się w roku śmierci Ignacego Rzeckiego, zrozumiałe więc, że roztacza aurę

Burke. Pan Burke z marszu zaczyna zajmować centralne miejsce w wystroju domu, implementując

XIX-wiecznej rezerwy i praktyczności. Jej brat, grany przez Roberta Keitha, Gregory Tuttle wypada

w nim nawet swojego przyjaciela, cynicznego aranżera, Barneya Sloana (Frank Sinatra). Przez półto-

niezwykle przekonująco jako lekko zagubiony, pokojowy intelektualista. I to nawet w trakcie oglą-

rej godziny panie i panowie sieją uczuciowe spustoszenie, igrając z prawdziwą miłością i zaurocze-

dania z siostrą w telewizji meczu bokserskiego, podczas którego oboje robią zakłady na pieniądze.

niem, co prowadzi do kilku związkowych przetasowań i radykalnych, życiowych decyzji. Całość spina

Film polecam do ciasta, herbaty i postpostowego trawienia, ponieważ jest zupełnie oderwany

rozpoczęcie i zakończenie przez Barneya pracy nad fascynującym Laurie utworem – You, My Love.

od ponurego klucza kolorystycznego polskiej jesieni udającej zimę, a także dlatego, że warto

Wyrób studia Arwin Productions wprawdzie nie jest typowym filmem świątecznym,

czasem obejrzeć coś lekko absurdalnego. Motywacje bohaterów są czasem niezrozumiałe i bar-

jednak zdecydowanie może nim być. Nosi w końcu kilka jego cech; po pierwsze, gra w nim

dzo niedzisiejsze, ale to w końcu naprawdę stary film. Co prawda, również fabuła chwilami ciągnie

pan Sinatra, odpowiedzialny przecież za połowę tego, co słyszymy między połową paź-

się jak sanie na Giewont za okulałym Rudolfem po gołoledzi, a klimat lat 50. zamknięty w studiu

dziernika a styczniem w każdej galerii handlowej. A tutaj Frank gra aktorsko, na pianinie

filmowym – chociaż magiczny – nie jest wyjątkowo bliski polskiemu, przepełnionemu bigosem

i swoje piosenki (Franktrick). Po drugie, w filmie pada śnieg i moment kulminacyjny dzieje

sercu, ale warto pamiętać, że nieśmiertelny Kevin na Polsacie jest równie odległy geograficznie

się w święta. Po trzecie, aktorzy grają ludzi młodszych od siebie o dobre kilkanaście lat.

i kulturowo. W tym roku dajmy szansę Doris i Frankowi. Myślę, że jako konsumenci komercyjnej

A po czwarte, całość jest o miłości, bo z jakiegoś powodu świąteczne filmy są o miłości.

gwiazdki i tak jesteśmy – cytując za panną Laurie Tuttle – ready, willing and able

26–27


Podsumowanie roku /

KSIĄŻKA Coraz bliżej święta

Wydawnicze podsumowanie 2023 roku Koniec roku to zawsze czas wszelkich podsumowań. Tegoroczny rynek wydawniczy obfitował w wiele wartościowych i potrzebnych tytułów, dzięki którym czytelnicy mogli przeżyć pełne emocji dwanaście miesięcy. T E K S T:

Klub Smutnych Duchów, Lize Meddings

Heaven , Mieko Kawakami

Często sabotujesz siebie? Czujesz się samotn* i niewidzialn* wśród ludzi? Boisz się, że nie jesteś wystarczająco interesując* dla innych? Myślisz, że nie zasługujesz na czyjąś uwagę? Analizujesz czyjeś słowa, gesty po kilkanaście razy? Boisz się, że nie sprostasz czyimś oczekiwaniom i przez to dajesz z siebie więcej niż jesteś w stanie? Wszystko zaczyna cię przytłaczać, a natrętne, czarne myśli nie dają się wyciszyć? Klub Smutnych Duchów to historia prosta i otulająca jak mięciutki kocyk. W delikatny i niezwykle wymowny sposób porusza tematykę zdrowia psychicznego i jego wpływu na codzienne funkcjonowanie. Pokazuje lęki, jakie mogą towarzyszyć przy poznawaniu nowych osób. Czasem tak trudno jest dopuścić do siebie drugiego człowieka, zwłaszcza gdy jest się przyzwyczajonym do samotności. Seria zawiera ważny przekaz: z czymkolwiek się borykamy, nie jesteśmy z tym sami (choć może się tak wydawać). Zawsze znajdzie się choć jedna dobra dusza, która zechce nas otoczyć ramieniem, wysłuchać i wesprzeć. Ta powieść graficzna pokazuje, że jedna rozmowa może zdziałać naprawdę wiele, a nawet najtrudniejszy dzień może przynieść coś pięknego. Można znaleźć w niej ogrom zrozumienia, a w bohaterach cząstkę siebie.

Przejmująca książka, w której dwójka uczniów doświadcza wykluczenia i przemocy ze strony rówieśników. Jest przeszyta dosadnymi opisami brutalności, smutkiem, samotnością, cichym cierpieniem, a także biernością otoczenia w obliczu krzywdy ludzkiej. Autorka dokonała głębokiej analizy psychologicznej ofiar i oprawców. Książka wzbudza w czytelniku silne poczucie niepokoju i niesprawiedliwości, złość na otaczający świat, ból oraz dyskomfort. Mimo całego zła, w Heaven obecna jest też namiastka dobra. Dwójka prześladowanych młodych ludzi zaprzyjaźnia się ze sobą. Rozmowy i wspólnie spędzany czas pomagają im znosić koszmar, który

Z tej strony Sam , Dustin Thao Z tej strony Sam to przepiękna i zarazem bolesna powieść young adult z elementami realizmu magicznego, która udowadnia, że każdy może przeżywać żałobę na swój sposób oraz że nie da się zapomnieć prawdziwej miłości. Autor idealnie ukazał cierpienie i trud, z jakimi wiąże się utrata ukochanej osoby. Ta książka daje niezwykle cenną lekcję życia. Warto doceniać chwile, ponieważ nic nie jest nam dane na zawsze. Nie wiadomo, ile czasu zostało nam z daną osobą, dlatego ważne jest, aby wykorzystać go najlepiej, jak to możliwe i nie odkładać niczego na później, bo „później” może nigdy nie nadejść. Historia Julie i Sama jest niezwykle trudna, ale warta poznania, nawet mimo poharatanego serca, morza wylanych łez, towarzyszącego uczucia bezsilności i pustki. Przynosi ból i wiele sprzecznych emocji, jednak zakończenie daje swego rodzaju oczyszczenie i nadzieję.

przeżywają każdego dnia w szkolnych murach oraz dają upragniony spokój, pogodę ducha i nadzieję. Ta historia skłania czytelnika do przemyśleń dotyczących moralności i ludzkiej natury.

Practice Girl , Estelle Laure Głównym wątkiem poruszonym w Practice Girl jest temat slut-shamingu i uprzedmiotowienia dziewczyny. Jo Beckett pewnego wieczoru na imprezie dowiaduje się, że dla swoich kolegów z drużyny zapaśniczej jest ,,dziewczyną do trenowania’’ – osobą, z którą nie nawiązuje się poważnej relacji uczuciowej, tylko ćwiczy pozycje seksualne. Początkowo jej świat rozpada się na miliony kawałków. Dziewczyna jednak nie zamierza tego tak zostawić i postanawia dać nauczkę wszystkim, którzy ją zranili. Powraca do drużyny, już nie jako menadżerka, a jako zawodniczka. Historia ma wydźwięk ruchu girlpower. Oprócz tego książka zawiera motywy radzenia sobie ze stratą, naprawiania relacji rodzinnych, sportu i uczenia się na błędach. Pozycja obowiązkowa dla osób lubiących silne bohaterki, które biorą sprawy w swoje ręce, walczą o siebie i swoje marzenia.

K L AU D I A S M Ę T E K

Każdego lata płakałam i Każdej zimy tęskniłem, Natalia Fromuth Każdego lata płakałam zabiera czytelnika do świata teatru, marzeń, udawania i otwierania się na nowe. Główna bohaterka, Diana Sparks, po latach płaczu i zawodów, dostaje szansę wystawienia swojej sztuki baletowej w londyńskim teatrze. Oprócz spełnionego marzenia, teatr jest dla dziewczyny ucieczką od rodzinnych trosk. Wychodząc na zewnątrz, Diana zakłada maski. Chce, aby każdy widział w niej perfekcjonistkę, bo ona sama siebie tak nie postrzega. Na drodze dziewczyny staje Charlie Foster, który nie pała miłością do teatru, a ma zagrać jej partnera. Z kolei Każdej zimy tęskniłem opowiedziane jest z perspektywy Charliego. Dalsza część historii ukazana jego oczami nie raz i nie dwa wzruszy, dogłębnie poruszy i roztrzaska serce (zwłaszcza listy chłopaka pełne czułości, tęsknoty, smutku i bezsilności). Obie części są delikatne i piękne w swej prostocie. Łapią za serce. Pokazują, że warto spełniać swoje najskrytsze marzenia i że to w porządku, gdy na drodze ku ich realizacji pojawiają się trudności i zwątpienia. Dylogia porusza aktualny we współczesnym świecie dla wielu osób temat problemów psychicznych. Uświadamia, że każdy zasługuje na szczęście. To także historia o prawdziwej i szczerej miłości, która jest w stanie przetrwać niejedną próbę i dzięki której można odkryć siebie na nowo.

Weź wdech i policz do dziesięciu, Natalia Sylvester Niezwykle ważna i inspirująca pozycja, której główną bohaterką jest osoba z niepełnosprawnością (dysplazja biodra). To historia o spełnianiu oczekiwań wszystkich dookoła, o próbie przeciwstawienia się temu i płynięcia pod prąd, o podążaniu za marzeniami, o pragnieniu uzyskania swojego głosu wśród tłumu, o potrzebie dostrzeżenia w człowieku całości, a nie tylko jego pojedynczych elementów. Bohaterka kocha pływanie, które jest dla niej ucieczką, sposobem na wyrażenie siebie i światełkiem w ciemnym świecie bólu, uprzedzeń i narzucanej woli innych. Książka zawiera piękne porównania i opisy skłaniające do refleksji. Pokazuje, jak Veronica próbuje przejąć kontrolę nad swoim ciałem i życiem. Dodatkowo, w książce opisany jest delikatny wątek romantyczny, który stanowi tło całej historii. 0

grudzień 2023


źródło: materiały prasowe

KSIĄŻKA / recenzje Po swoich poprzednich długich tomach fantasy (Ba-

ki, ponieważ dodaje jej głębi i bardzo ludzkiego aspektu. Nikt nie jest przecież per-

bel oraz seria Wojny makowe) Rebecca F. Kuang zapra-

fekcyjny i należy się poważnie zastanowić, zanim postawi się kogoś na piedestale.

sza czytelników do zagłębienia się w przemysł książ-

Łatwo byłoby zrobić z Atheny postać nierealistyczną, ale Kuang bardzo dobrze pora-

kowy. Częstuje smaczkami ze świata wydawniczego

dziła sobie z tym problemem.

i zabiera za kulisy tego, jak wygląda praca w wydaw-

Książkę czyta się niekomfortowo. Przy lekturze niektórych myśli June żołądek

nictwach oraz promocja nowych tytułów. Wszystko to

podchodzi do gardła, a wszelkie resztki jakiejkolwiek empatii zanikają. Choć rozu-

podszyte jest nutką kryminału i thrillera. Mimo że Ku-

mowanie bohaterki, z jej perspektywy, wydaje się mieć logiczny sens, to czytelnik

ang znana jest głównie z wcześniej wspomnianych po-

wie, że June jest w ogromnym błędzie i absolutnie nie ma racji.

wieści, tutaj radzi sobie fenomenalnie, ukazując nam

Trzeba dodać, że książka wyszła na rynek w dosyć burzliwym momencie. Wy-

prawdziwy przemysł wydawniczy, nie mniej intrygują-

dawnictwo Harper Collins prowadziło strajk w związku ze złą sytuacją branży wy-

cy, zagmatwany i brutalny niż poprzednie wykreowane przez nią światy. June i Athena poznały się na studiach. Obie były dobrze zapowiadającymi się pisarkami. Ich życia potoczyły się jednak zupełnie inaczej. Pierwsza powieść Atheny,

dawniczej. Dodatkowo, bardzo dobrze pamiętamy czas pandemii, który szczególnie wpłynął na postrzeganie osób azjatyckiego pochodzenia. Dotkliwie odczuły one w tamtym czasie nienawiść i złość.

skupiona na chińskiej kulturze, z której kobieta pochodzi, odniosła ogromny sukces,

Książka wciąga, daje duże pole do dyskusji i jest niesamowicie ciekawa. Daje

zaś debiut June przeszedł przez półki księgarń bez większego echa. Relacja kobiet

dużo do myślenia w kwestii rasizmu, poprawności kulturowej, wykorzystywania

już na początku jawi się czytelnikowi jako dość skomplikowana, a będzie coraz bar-

traum w celach ekonomicznych. Nie jest bez wad, chociaż większości czytelników

dziej zagmatwana z każdą kolejną stroną książki.

nie będą się one rzucać w oczy. Rebecca Kuang kolejny raz pokazałą, że ma talent

Gdy Athena nagle umiera w swoim mieszkaniu na oczach zaskoczonej June, zaraz po podzieleniu się z nią swoimi nowymi pomysłami pisarskimi, w głowie

i że nie tylko w książkach fantasy ma świetny warsztat. Kolejna powieść Kuang,

Katabasis, jest już na etapie powstawania.

jej koleżanki po fachu szybko pojawia się plan. Bo przecież świeży manuskrypt

ALEKSANDRA JAROSZ

leży tuż pod nosem… Sam tytuł powieści, Yellowface , nawiązuje do praktyki, gdy osoby białe, za

Yellowface

pomocą wyolbrzymionej charakteryzacji, upodabniają się do innej rasy, w tym

Rebecca F.Kuang

przypadku żółtej.

Wydawnictwo Fabryka Słów

Kuang wykazała się niesamowitym kunsztem, opisując wewnętrzny monolog

Warszawa 2023

swojej bohaterki. Z jednej strony czytelnik z nią sympatyzuje na początku oraz przy wszystkich strasznych rzeczach, które ją spotykają. Z drugiej strony czuje, że za-

ocena:

88888

służyła sobie na to, co ją spotkało. Nie uczy się ona na błędach, nie wykazuje się empatią w stronę innych bohaterów i myśli wyłącznie o sobie. Gdy jednak bardziej zagłębi się w relację June z Atheną, widać, że tej cieszącej się sławą brakuje do ideału. Ta przyjaźń trochę z przypadku wcale nie była usłana różami, a tak kochana przez wszystkich Athena miała również swoje wady. Zabieg ten jest dużym plusem książ-

Jest rok 1885. 18-letnia Franciszka rodzi swoje

źródło: materiały prasowe

pierwsze dziecko. Niestety chłopczyk nie jest na tyle

związały się z wybrankiem swego serca, miały ogromne szczęście. Właśnie taką rzeczywistość próbuje naprawić oświecona i rozsądna Franciszka.

silny, aby przeżyć, dlatego dziewczyna bardzo szybko

Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ mieszkańcy Jadownik są dosyć sceptycznie

musi poradzić sobie ze stratą. Jej przybrana matka,

nastawieni do nauk swojej sąsiadki. Postać głównej bohaterki to bezdyskusyjny atut

Regina Perkowa jest szanowaną we wsi akuszerką.

tej książki. Pomimo zmęczenia, trudnych warunków, własnych problemów nigdy nie

Kobieta nie posiada dyplomu, ale jej doświadczenia

odmawiała przyjęcia porodu i pomocy w potrzebie. Niekiedy próżno mogła liczyć na

życiowe sprawiły, że Jadowniki w tamtym okresie nie

szacunek albo zapłatę, bo rodzina była tak biedna, że nawet w zbożu nie byli w stanie

mogły mieć lepszej specjalistki. Chcąc odciągnąć cór-

jej podziękować. Doświadczenia miała różne, niektóre porody były bezproblemowe,

kę od traumatycznych zdarzeń, zabiera ją do pomocy

w innych pojawiały się komplikacje, ale zdarzało się też, że wzywano ją do pacjentek,

przy porodzie. Młodziutka Franciszka jest przerażona

które błagały o śmierć zarówno swoją, jak i dziecka.

i nie wierzy, że mogłaby podołać. Jednakże to wydarzenie staje się przełomem w jej

Druga część historii osadzona jest w czasie wojennym. To podwójnie trudny czas dla

życiu. Niedługo potem wyrusza do Krakowa, aby kształcić się na wykwalifikowaną aku-

Franciszki, która traci drugiego, tym razem ukochanego męża oraz dwóch synów. Dotych-

szerkę. Po zdobyciu praktyki wraca do Jadownik, aby dzielić się swoimi umiejętnościami

czas pełna zaciętości i woli walki kobieta załamuje się, zaniedbuje pozostałe dzieci i po-

i powołaniem z potrzebującymi kobietami. Akuszerki to niezwykła powieść, która od

pada w alkoholizm. Wydawać by się mogło, że już nic nie jest w stanie wyprowadzić jej

razu przejmuje umysł i zostawia w nim trwały ślad.

życia z powrotem na właściwą drogę, jednak akuszerskie powołanie okazuje się silniejsze.

Sabina Jakubowska już od pierwszych stron przenosi czytelnika w realia XIX-

Wiele fragmentów fabuły opartych jest na autentycznych wydarzeniach z życia prababki au-

-wiecznej wsi, gdzie – niestety – panują układy rodzinne, zacofanie, brud oraz

torki. Jest to piękna powieść o kobiecie pełnej oddania, cierpliwości, ale także trwającej w poczu-

w większości bieda. Przeplatanie się narodzin nowego życia ze śmiercią jest nie-

ciu misji. Stwarza wyjątkową możliwość poznania życia na wsi na przełomie XIX i XX w.

M A R T Y N A K Ą DZ I O Ł A

ustannym zjawiskiem. Brak wiedzy i odpowiednich warunków higienicznych doprowadzały do tragicznych w skutkach porodów. Młode kobiety zostawały wy-

Akuszerki

dawane za mąż za wybranków ich rodzin, na podstawie posiadania najbardziej

Sabina Jakubowska

pożądanego w tamtym okresie dobra – ziemi. Często były to małżeństwa prze-

Wydawnictwo Relacja, 2022

pełnione nieszczęściem, przemocą czy uzależnieniem od alkoholu. Prawdziwa miłość nie była uznawana za istotną i trzeba przyznać, że dziewczyny, które

28–29

ocena:

88888


lifestyle /

Styl życia Polecamy: 35 SPORT Bonjour Pologne!

Polskie akcenty we francuskiej piłce

38 CZŁOWIEK Z PASJĄ Szesnaście godzin na planie to norma Z miłości do modyp

fot. Monika Mytnik

43 TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO Alternatywne modele rodziny O alternatywnych modelach rodziny

BeReal czy BeFake? AG N I E S Z K A S Z P O TOW S K A wlekłam się z łóżka i idę zrobić sobie kawę, której w końcu i tak nie dopiję, bo jak zwykle za późno wstałam, więc spóźnię się na zajęcia. Po drodze wstępuję do Lubaszki kupić kawałek pizzy i biegnę dalej, żeby zdążyć na metro. Mimochodem przeglądam Instagrama i widzę tych pięknych ludzi, wstających o 6.00 rano, aby zrobić trening, jedzących zdrowe posiłki, pijących trzy litry wody dziennie. Tych, którzy na koniec dnia po ciężkiej pracy pójdą na jogę, żeby przed ośmiogodzinnym snem się wyciszyć. I całe to ich życie wygląda jak z bajki, a ja niewyspana, z zimnym już kawałkiem pizzy, zastanawiam się, co poszło nie tak w moim życiu. Powinnam przecież być najlepszą wersją siebie, bo to właśnie najlepszy moment mojego życia. I niby wiem, że świat w Internecie nie odzwierciedla rzeczywistości, ale coś w głowie mi podpowiada, że może jednak istnieje idealne życie, które mogę osiągnąć? Moje przemyślenia przerywa powiadomienie z BeReal. Dodaję więc zdjęcie i przeglądam posty znajomych. Kolega siedzi w biurze, koleżanka na siłowni, ktoś się uczy, a ktoś inny jest na konferencji naukowej. Wszyscy produktywnie spędzają czas. Wszyscy robią coś względnie ciekawego. Spoglądam na pasażerów siedzących dookoła, ustawiają się do zrobienia pięknego, idealnego selfie. Dziewczyna obok mnie wyciąga książkę i robi zdjęcie, a przecież jeszcze przed chwilą wcale jej

Z

Ale w social mediach trzeba się wyróżnić, pochwalić, a czasami wyolbrzymić lub podkoloryzować.

nie czytała. Ale w social mediach trzeba się wyróżnić, pochwalić, a czasami wyolbrzymić lub podkoloryzować. Kiedy byłam na Erasmusie w Holandii, pewnego dnia wybrałam się do baru jazzowego. Dodałam filmik z tego wyjścia na Instastory i mnóstwo znajomych napisało do mnie w odpowiedzi ze słowami zachwytu, komentując jak mi tam wspaniale, jak mi zazdroszczą. Rozśmieszyło mnie to, bo był to niczym nie wyróżniający się bar. Mnóstwo jest takich w Krakowie czy w Warszawie, ale chodziło w tym wszystkim o to, że on był w Holandii, nie w Polsce. I tak właśnie patrzymy na te social media i myślimy, jak inni mają dobrze, robią coś ciekawego, coś innego. A realia wyglądały tak, że po sześciu dniach codziennej pracy oraz chodzenia na zajęcia udało mi się wyrwać na dwie godziny ze znajomymi, by posłuchać muzyki jazzowej na żywo. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale jednak na social mediach wszystko wygląda jakoś lepiej, ładniej, a na pewno ciekawiej niż u nas w codziennym życiu, prawda? Wczoraj byłam na zajęciach, następnie pojechałam na konferencję psychologiczną, potem na siłownię, a na koniec dnia poczytałam książkę, ale nie opublikowałam żadnego zdjęcia w social mediach. Wedle słów Vincenta Severskiego: Jeśli czegoś nie ma w Internecie, to nie istnieje to czy to wszystko się wydarzyło, czy nie…? 0

grudzień 2023


SPORT / wnioski po mundialu pań Dział sport ma taką głębię składu, że Probierz musi kolejną whiskey opróżnić

Mundial… i co dalej? Tegoroczne mistrzostwa świata kobiet odbiły się szerokim echem, odnosząc nieznany dotąd społeczny i komercyjny sukces. Jednak co ma popularność reprezentacyjnej piłki kobiecej do kobiecych rozgrywek klubowych? Czego o zmianach w piłce może nas nauczyć odwieszająca buty na kołek legendarna Brazylijka Marta? T E K S T:

AG ATA A N D R Z E J E W S K A

estem bardzo szczęśliwa z tego co widzę, bo 20 lat temu, w 2003 r., nikt nie znał Marty – to był mój pierwszy Mundial. 20 lat później stałyśmy się przykładem dla wielu kobiet na świecie. Marta, legenda, zdobywczyni 112 goli w 147 meczach dla reprezentacji Brazylii, nie kryła wzruszenia wypowiadając powyższe słowa. Nic dziwnego, Brazylijka jeszcze przed rozpoczęciem Mistrzostw Świata ogłosiła, że będzie to jej ostatnia próba zdobycia z Canarinhos najważniejszego reprezentacyjnego trofeum. Dziś już wiemy, że last dance Marty nie poszedł zgodnie z planem. Brazylijki pogrzebały swoje szanse na awans do fazy pucharowej za sprawą bezbramkowego remisu z Jamajkami. Nie przestawajcie nas wspierać! Dla nich to dopiero start, ja już jestem na finiszu – zwróciła się w pomeczowym wywiadzie piłkarka, wskazując na swoje koleżanki z drużyny. Kariera Marty może i dobiega końca, jednak młode pokolenie piłkarek zyskuje coś jeszcze cenniejszego niż mundialowe złoto – wzór do naśladowania. Obecna generacja początkujących futbolistek wychowywała się w świecie nieśmiało pokazującym mecze kobiet i tym samym dopiero tworząc miejsce dla kobiecej piłki w mediach. Choć jej widoczność nadal wiąże się z nienawistnymi i niekiedy kąśliwymi komentarzami, pod względem popularności przełomem okazały się tegoroczne Mistrzostwa Świata, rozgrywane na australijskich i nowozelandzkich arenach. Mundial na stadionach obejrzało w sumie ponad 700 tys. osób, a miliony śledziły wyniki w domach. Kobieca piłka wkracza do mainstreamu. Co jednak z rozgrywkami klubowymi? Nie od dziś wiadomo, że futbol reprezentacyjny rządzi się swoimi prawami, zbierając przed telewizorami całe narody. Czy piłka nożna kobiet w wydaniu klubowym dorównuje popularnością reprezentacyjnym zmaganiom pań?

Camp Nou, Stamford Bridge i inne boczne boiska… Największe marki, powszechnie znane i kochane w świecie męskiej piłki, stawiają na rozwój piłki kobiecej. Najbardziej spektakularnym przejawem tego jest zmiana miejsca rozgrywania meczów kobiet. Kobieca piłka wkracza na salony, dosłownie i w przenośni. Żeńska drużyna Chelsea już od 2016 r. rozgrywa niektóre swoje mecze na Stam-

30–31

Autor: ExperienceLA na licencji CC BY 2.0

J

Reprezentantki Stanów Zjednoczonych podczas kobiecego Mundialu w USA, 2003 ford Bridge, stadionie znanym ze zmagań męskiej drużyny. Jednak dopiero na początku trwającego właśnie sezonu 2023/24 klub poinformował, że wszystkie domowe mecze rozgrywane w ramach Ligi Mistrzyń będą rozgrywane na głównym obiekcie – a nie, jak dotychczas, na bocznych, mniejszych boiskach. Kolejna piłkarska świątynia, Camp Nou, otworzyła swoje bramy na kobiecy futbol. Opłaciło się – ćwierćfinał Ligi Mistrzyń w marcu 2022 r., pomiędzy F.C. Barceloną a Realem Madryt oglądało z trybun aż 91 553 widzów. To absolutny rekord frekwencyjny i wynik, którego nie powstydziłby się żaden męski zespół. Wszystko jeszcze przed mundialowym szaleństwem. Jednak czy tak imponująca frekwencja jest czymś powszechnym? Nawet męskim drużynom trudno jest utrzymać ją na tak wysokim poziomie, a co dopiero kobiecym zmaganiom, których popularność dopiero rośnie. Jak się okazuje, sytuacja napawa optymizmem. Do stycznia 2023 r. średnia frekwencja w angielskiej Women’s Super League wyniosła prawie 7 tys. widzów. Wynik nie wydaje się być imponujący, jednak należy pamiętać, że nadal większość meczów kobiet jest rozgrywana na mniejszych boiskach. Co ciekawe, według badania przeprowadzonego przez Two Circles (organizację zajmującą się marketingiem i badaniami w sporcie), fre-

kwencja względem sezonu 2021/22 wzrosła aż o 267 proc. Dane te są jeszcze ciekawsze, jeżeli weźmiemy pod uwagę poszczególne drużyny. W trwających rozgrywkach 2023/24 Arsenal W.F.C. może się pochwalić średnim wynikiem w domowych meczach na poziomie ponad 31 tys. widzów. Jest to imponujący rezultat, tym bardziej, że w zeszłym sezonie średnia wyniosła jedynie 17,5 tys. Sezon w Anglii trwa w najlepsze i wygląda na to, że zobaczymy w nim jeszcze więcej wypełnionych po brzegi stadionów.

Era kobiet? Ludzie mówią mi, że jestem warta miliony, ale przed mundialem wyceniliby mnie na nie więcej niż 10 funtów – przyznała bramkarka reprezentacji Anglii i Manchesteru United, Mary Earps, której mundialowy trykot, mimo początkowej niechęci producenta do wprowadzenia go na rynek, wyprzedał się w kilka godzin. Miejmy nadzieję, że takie futbolowe szaleństwo będzie trwać w najlepsze i wkrótce również na polskich ulicach zobaczymy kibiców w koszulkach piłkarek takich jak Ewa Pajor, czy Katarzyna Kiedrzynek. Czy tegoroczny Mundial był wydarzeniem przełomowym dla kobiecej piłki? Tak. Czy to już finisz walki o rozpoznawalność i legitymizację kobiecej piłki? Jeszcze nie… 0


rozwój polskiego motorsportu /

SPORT

Polski motorsport w natarciu Wszyscy Polacy pamiętają Roberta Kubicę w Formule 1. Mniejsze grono fanów wie o polskim zespole ścigającym się na długich dystansach, który odniósł wielki sukces w wyścigu 24h Le Mans. Na szczęście polski kibic może na nowo zagłębić się w ten świat, odkrywając, że jest nadzieja dla Polaków w międzynarodowym ściganiu. T E K S T:

WOJ C I EC H JA N AU G U S T Y N I A K

olski zespół Inter Europol Competition, zanim przeszedł do świata długiego dystansu, pierwsze kroki stawiał w mniejszych seriach samochodów jednoosobowych, tzw. single-seater. Tak duża zmiana, jaką było przejście do zmagań długodystansowych, okazała się jednak strzałem w dziesiątkę. Pomimo trudnych momentów, zespół ścigający się pod polską flagą i z Jakubem Śmiechowskim za kierownicą, potrafił odnosić znaczne sukcesy: wielokrotne wicemistrzostwa w serii European Le Mans Series (ELMS), mistrzostwo Asian Le Mans Series (ALMS) oraz wygrana w najbardziej prestiżowym wyścigu długodystansowym – 24h Le Mans i wicemistrzostwo serii World Endurance Championship (WEC) w obecnym sezonie w klasie LMP2. Historia zespołu napawa dumą i optymizmem na przyszłość. „Piekarze”, nazywani tak od głównego sponsora i założyciela firmy Inter Europol produkującej pieczywo, swoją przygodę zaczęli w 2016 r. z tylko jednym samochodem w najsłabszej klasie w europejskiej serii wyścigów długodystansowych ELMS. Obecnie wystawiają swoje maszyny w sześciu topowych seriach europejskich, azjatyckich, amerykańskich oraz w dwóch światowych klasach: LMP2 oraz LMP3. Warto przy okazji wspomnieć o Mateuszu Kaprzyku, który miał okazję w przeszłości reprezentować Inter Europol. Obecnie jako jedyny Polak występuje w serii ELMS w kategorii LMP3, a niedawno zaliczył udane testy w bolidzie LMP2 z teamem obecnych mistrzów serii, Algarve Pro Racing.

„Driver błyskawica”1 Legenda polskiego motorsportu i weteran ścigania, Robert Kubica, od lat związany jest z koncernem paliwowym Orlen, który umożliwił mu powrót do występów w najlepszych seriach wyścigowych, takich jak World Rally Championship, Formuła 1, Deutsche Tourenwagen Masters (DTM), czy w wyścigach długodystansowych serii ELMS oraz obecnie WEC. Po swoim powrocie po kontuzji ręki, Kubica zaliczył parę udanych sezonów: w 2020 r. w DTM zajął raz trzecie miejsce

fot. AF Corse Official - materiały prasowe

P

Robert Kubica w nadchodzącym sezonie w końcu zasiądzie za sterami Ferrari w wyścigu, a w 2021 stanął na pierwszym stopniu podium serii ELMS. W obecnym sezonie został mistrzem świata w klasie LMP2 w WEC oraz zajął drugie miejsce w wyścigu 24h Le Mans i wcale nie planuje przejścia na emeryturę. Wręcz przeciwnie – w nadchodzącym sezonie jeździć będzie w najwyższej klasie samochodów długodystansowych Hypercar dla stajni AF Corse – zespołu Ferrari w WEC.

Akademia Orlen Gładysz i Kucharczyk. To najbardziej znaczące nazwiska kierowców należących obecnie do Akademii Orlen Team, czyli polskiego programu szkolenia, finansowania i promowania młodych kierowców, mających ambicje i umiejętności, aby ścigać się o najwyższe cele. Maciek Gładysz od 2019 r. co sezon wygrywał tytuł mistrzowski w przynajmniej jednej z serii, w której występował, m.in. prestiżowe FIA Karting Academy Trophy. Wyjątkiem jest aktualny sezon, w którym skupił się na uzyskaniu miejsca w hiszpańskiej Formule 4, co zakończyło się pomyślnie. Spekuluje się, że dołączy do mocnej ekipy MP Motorsports, w której będzie miał szansę walczyć w czubie stawki.

Tymek Kucharczyk pokazał swoje umiejętności w kartingu, jak i poza nim. Wygrał prestiżowe zawody dla juniorów – Richard Mille. Jeździł z sukcesami w hiszpańskiej F4, a obecnie występuje w brytyjskiej serii GB3, gdzie udaje mu się stawać na podium. Obecnie sam kierowca mówi o złożonej mu ofercie przejścia do Formuły 3 w kolejnym sezonie, z której skorzysta, o ile pozwoli na to jego budżet. Warto jeszcze wspomnieć o Karolu Krecie, który przeciera szlaki w mniejszych niemieckich seriach wyścigowych, chcąc dostać się do międzynarodowego i prestiżowego Porsche Super Cup. Już w tym sezonie miał okazję pokazać swój geniusz wygrywając Porsche Sports Cup Deutschland, serię dla juniorów ścigających się samochodami drogowymi tytułowej marki.

W drodze do F1 Kacper Sztuka ostatnio coraz częściej przebija się do mainstreamowych mediów, zachwycając swoją formą z ostatniego sezonu. Swoje starty zaczynał jak każdy młody kierowca – w kartingu, aby potem przebijać się coraz wyżej w świecie single-seaterów. Od trzech lat regularnie występuje w najmocniejszej z regionalnych serii na tym szczeblu, 1

grudzień 2023


Autor: TaurusEmerald na licencji CC BY 2.0 (mod. koloru na czarno-biały)

SPORT / rozwój polskiego motorsportu

Autor: Kkossek na licencji CC BY-SA 4.0

Bolid Kucharczyka po zderzeniu z Jarrrodem Waberskim podczas tegorocznego wyścigu na torze Brands Hatch w serii GB3

Kacper Sztuka

To nie koniec…? Oprócz wyżej wymienionych kierowców, których kariery kwitną i pokazują niebywały potencjał na przyszłość, znaleźć możemy o wiele więcej Polaków ścigających się w różnych seriach z odrobi-

nę mniejszymi sukcesami. Piotr Wiśnicki walczy o powrót do Formuły 3 po nieudanym starcie ze słabym zespołem PHM Racing, z którym zerwał współpracę. Mamy też polskiego kierowcę urodzonego w Wielkiej Brytanii, Romana Bilińskiego, który jeździł w brytyjskiej F4, GB3, a obecnie startuje w Formula Regional European Championship, która często okazuje się ostatnim krokiem przed F3, jednak na ten moment nie może się pochwalić jeszcze żadnym mistrzostwem. Mamy również bardzo młodą gwiazdę polskiego motorsportu, czyli Kacpra Rajpolda, który dopiero zaczął swoje wielkie ściganie we Włoszech w WSK Final Cup. Przyszłość w sercu kartingowej Europy stoi przed nim otworem. 0 „Driver błyskawica”1 - Tekst popularnej piosenki disco polo autorstwa MC Daro pt. Robert Kubica song

Autor: Lukas Raich na licencji CC BY-SA 4.0

włoskiej Formule 4. Zeszły sezon okazał się przejawem dominacji i talentu Kacpra. Nasz reprezentant nie dość, że został mistrzem, to wygrał w przepięknym stylu. Z ostatnich dziewięciu wyścigów wygrał osiem, a wcześniej wygrał jeszcze jedne zmagania i trzykrotnie stanął na podium. Ten imponujący wyczyn pozwolił mu zarówno na możliwość testowania bolidu Formuły 3, jak i dostania

się do wyśmienitego programu juniorskiego Red Bulla. W wywiadzie dla TVP Sport, zapytany o rozmowy z ekipami ze stawki F3, odpowiedział: To są zespoły, które są w stanie dawać mi podium i wygrywać . Zaznaczył również, że nie będzie chciał ścigać się w ogonie stawki. Jego znakomita końcówka sezonu 2023 imponuje tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Kacper mógł nie ukończyć swojego sezonu ze względu na brak funduszy do dalszych startów. Na szczęście został zauważony i wsparty przez Orlen.

Kacper Sztuka w bolidzie niemieckiej Formuły 4 na torze Spa-Francorchamps w 2022 r.

32–33


sport w każdym wieku /

SPORT

Wiek to tylko liczba! Kariera profesjonalnych sportowców często kończy się przed 40. rokiem życia. Z wiekiem, ogrom wyrzeczeń i fizycznych obciążeń staje się dla nich coraz większym wyzwaniem. Jest jednak wielu pasjonatów aktywności fizycznej, dla których osiągnięcie 35. roku życia to tylko początek nowego rozdziału w realizacji sportowych marzeń. ŁU K A S Z WÓJ TOW I C Z

spółczesny przekaz w mediach sportowych koncentruje się przede wszystkim na osiągnięciach młodych, wchodzących na światowe salony adeptów różnorodnych dyscyplin, którzy bez skrupułów prezentują światu swój zdumiewający talent. I choć ich wyczyny niewątpliwie zasługują na słowa uznania, nie powinniśmy zapominać o nie mniej inspirującej grupie pasjonatów przełamujących stereotypy dotyczące sportowej starości. Mowa o ludziach, dla których sport to coś więcej niż tylko przyjemna forma spędzania czasu czy sposób dbania o zdrowie organizmu. Mowa o wielkich miłośnikach wysiłku fizycznego, będącego ich życiową pasją i motywacją do zdobywania szczytów (dosłownie!). Niektórzy z nich to profesjonalni sportowcy, którzy ustanawiają nowe rekordy w kategorii „najstarszy na świecie”. Pozostali swoimi osiągnięciami przypominają nam, że w końcu amator pochodzi od łacińskiego amare, co wcale nie oznacza „gorszy”, a „kochający coś robić”.

podział na wydarzenia halowe i te na świeżym powietrzu. Zawody o zasięgu ogólnoświatowym obfitują w szereg rozmaitych konkurencji lekkoatletycznych, takich jak skok w dal, skok wzwyż, skok o tyczce, rzut oszczepem, rzut dyskiem, pchnięcie kulą, dziesięciobój czy konkurencje biegowe na różnych dystansach. Uczestnicy zawodów mogą rywalizować w czternastu kategoriach wiekowych, zaczynając od przedziału 35–39 lat, kończąc na grupie 100 lat i starsi. Jedna z prestiżowych imprez WMA nie tak dawno odbywała się w Toruniu, który w dniach 26 marca–1 kwietnia 2023 r. był gospodarzem Halowych Mistrzostw Świata Masters. Spieszymy jednak z dobrą informacją dla tych, którzy żałują, że to niezwykłe wydarzenie sportowe ich ominęło. W dniach 17–23 marca 2024 r. Toruń będzie gościł uczestników XIV Halowych Mistrzostw Europy Masters, a rejestracja zawodników wciąż jest otwarta! Termin przyjmowania zgłoszeń upływa dnia 4 lutego 2024 r.

World Masters Athletics

Oficjalna strona internetowa World Masters Athletics udostępnia listy rekordzistów poszczególnych konkurencji w danych grupach wiekowych. Wśród światowych rekordzistów kategorii 100+ nie brakuje polskiego akcentu. W 2014 r. Stanisław Kowalski (najdłużej żyjący mężczyzna w historii Polski, zm. 5 kwietnia 2022 r.) przebiegł dystans 100 m w czasie 32,79 s, ustanawiając rekord Europy. Miał wówczas 105 lat! Skalę tego osiągnięcia podkreśla fakt, że pan Stanisław w okresie aktywności zawodowej nie uprawiał profesjonalnie sportu, a w oficjalnych zawodach biegowych debiutował w wieku 104 lat. W 2015 r. został mistrzem Europy Masters w biegu na 60 m i w pchnięciu kulą. Na listach rekordzistów WMA można odnaleźć również nazwisko Davida Carra (zm. 18 lipca 2023 r.) – australijskiego multimedalisty Mistrzostw Świata Masters, który ustanowił kilka wyjątkowych rekordów w różnych kategoriach wiekowych. Wśród nich można wyróżnić najlepsze wyniki w biegach mężczyzn na dystansach: 800 m (do lat 89), 1500 m, 1 mili czy 10 km (trzy ostatnie w kategorii do lat 94). David Carr uczestniczył w imprezach typu Ma-

W

W latach 70. ubiegłego wieku World Athletics – międzynarodowa organizacja zrzeszająca związki lekkoatletyczne z całego świata – powołała do życia agendę World Masters Athletics, specjalizującą się w organizacji zawodów lekkoatletycznych dla sportowców powyżej 35. roku życia. Pojawiające się w nazwie słowo Masters tłumaczy się jako „Weterani”. WMA sprawuje pieczę nad przebiegiem międzynarodowych imprez sportowych, przeprowadzanych przez wchodzące w skład organizacji regionalne oddziały, zlokalizowane w Afryce, Azji, Europie, Oceanii, Północnej i Środkowej Ameryce oraz na Karaibach. W obrębie tych oddziałów funkcjonują naturalnie organizacje o zasięgu państwowym, takie jak Polski Związek Lekkiej Atletyki Masters. Zawody Weteranów dzieli się na dwie podstawowe kategorie: stadia – imprezy rozgrywane z wykorzystaniem infrastruktury wchodzącej w skład stadionów sportowych, oraz non-stadia – wydarzenia organizowane poza stadionami, często odbywające się na drogach i wiążące się z dłuższym dystansem do pokonania w ramach zawodów. Uwzględnia się także

Inspirujące rekordy Weteranów

fot. Scanyaro na licencji CC BY 4.0

T E K S T:

Yuichiro Miura sters od 1974 r., a w 1980 r. wystartował w swoich pierwszych Mistrzostwach Świata WMA (miał wtedy 48 lat). Jednak nie samym bieganiem człowiek żyje. Warto wspomnieć również o listach rekordów ustanowionych w innych konkurencjach, na których wyjątkową pozycję wśród najstarszej grupy startujących w zawodach kobiet zajmuje Ruth Frith (zm. 28 lutego 2014 r.). Wyniki uzyskane przez reprezentantkę Australii do dziś stanowią niepobite rekordy w rozmaitych konkurencjach kategorii 100+ kobiet. W latach 2009–2011 uzyskała ona najlepsze rezultaty w pchnięciu kulą, rzucie dyskiem, młotem, ciężarkiem, oszczepem, a także w pięcioboju, obejmującym wszystkie wymienione konkurencje. Dodajmy, że pani Ruth Frith została aktywną sportsmenką w wieku 73 lat.

Od marzeń po najwyższy szczyt świata Historie bohaterów międzynarodowych imprez lekkoatletycznych organizowanych przez WMA są najlepszym dowodem na to, że sport to pasja na całe życie. Nieważne czy podejmujemy aktywność fizyczną na największych stadionach świata w ramach popularnych zawodów, czy realizujemy swoje cele według własnej inicjatywy. Tak jak zrobił to 91-letni Japończyk Yuichiro Miura – pasjonat narciarstwa, który trzykrotnie zostawał najstarszym zdobywcą Mount Everest. Swoje młodzieńcze marzenie o zdobyciu tego ośmiotysięcznika przekuł w wyczyn odnotowany w Księdze Rekordów Guinnessa – 23 maja 2013 r. wspiął się na szczyt w wieku 80 lat i 223 dni. Na spełnianie sportowych marzeń nigdy nie jest za późno! 0

grudzień 2023


SPORT / szeroka stawka skoczków

Egzotyka w skokach narciarskich Kiedy myślimy o egzotyce, w naszych głowach zapewne rysują się odległe i nieodkryte dla większości tereny Afryki, Azji czy też obu Ameryk. Również w sporcie termin ten dobrze się zadomowił i z reguły oznacza on przedstawicieli mało popularnych w danej dyscyplinie państw. T E K S T:

M I C H A Ł JAC A K

skokach narciarskich egzotyczni sportowcy są obecnie potrzebni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i na szczęście dla tej dyscypliny w ostatnich miesiącach odnotowaliśmy dwa znaczące zdarzenia w tym zakresie. Pierwszym z nich było zwycięstwo Władimira Zografskiego w klasyfikacji generalnej Letniego Grand Prix. Jest to niebagatelne osiągnięcie, w którym jednak należy wspomnieć fakt, że Bułgar na co dzień trenuje z polską kadrą, co z pewnością rozwinęło go jako skoczka (przebłyski lepszej dyspozycji widoczne były już w Pucharze Świata 2022/23). Natomiast w żeńskich skokach na mapie od zbliżającego się sezonu zimowego pojawi się nowa reprezentacja – Kosowo! Precedens ten umożliwiła zmiana drużyny przez Sophie Sorschag, która dotychczas występowała pod flagą austriacką.

W

Kosowski debiut Nazwisko Sophie Sorschag jest uznane w kobiecych skokach narciarskich. Wraz z austriacką drużyną zwyciężyła podczas mistrzostw świata w drużynowym konkursie na skoczni normalnej w Oberstdorfie w roku 2021. Ponadto w sezonie 2020/21 zdobyła 260 punktów, co przełożyło się na 12. miejsce w klasyfikacji generalnej. Dlaczego więc zdecydowała się na zmianę reprezentacyjnych barw, szczególnie mając na względzie niedawne sukcesy z kadrą? Zarówno Austriacki Związek Narciarski (ÖSV), jak i sama Sorschag przedstawiali sytuację inaczej. Według przyszłej reprezentantki Kosowa, najpierw została wykluczona ze struktur związkowych, co zniechęciło ją do dalszej chęci reprezentowania Austrii. Następnie złożyła wniosek o zmianę narodowości, na co ÖSV przystało. Związek szerzej nie komentował sprawy, twierdząc jedynie, że próbowali nakłonić skoczkinię do pozostania w drużynie. W kwietniu bieżącego roku Sorschag otrzymała kosowskie obywatelstwo, a pod koniec października Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) dała jej zielone światło na występy w nowych barwach. Sophie Sorschag straciła ostatni sezon przez kontuzję więzadeł krzyżowych, zatem nadchodząca kampania będzie dla niej szczególna nie tylko ze względu na zmianę reprezentacji. Możemy jednak z wielkim prawdopodobieństwem stwierdzić, że niedługo Kosowo dołączy do grupy państw, któ-

34–35

re zdobędą punkty w zawodach najwyższej rangi. Sorschag okazję do tego będzie miała już 2 grudnia w norweskim Lillehammer, kiedy to panie zaczną zmagania w Pucharze Świata.

Obecne i zapomniane nacje Przedstawiciele Kosowskiego Związku Narciarskiego entuzjastycznie przyjęli Sorschag w swoje szeregi. Radość ta jest w pełni uzasadniona, jako że dołączą wkrótce do wąskiego grona państw rywalizujących w tak „ekskluzywnym” sporcie. Podobno w planach jest już budowa pierwszej w kraju skoczni narciarskiej, której punkt konstrukcyjny byłby usytuowany na 60. metrze. Obecnie lub w przeszłości skocznie posiadało łącznie 47 państw (powołując się na serwis profesjonalnie zajmujący się tematyką skoczni narciarskich, skisprungschanzen.com). W zdecydowanej większości są to państwa europejskie, północnoamerykańskie oraz azjatyckie. Mało znanym faktem jest to, że skocznie na swoich terenach posiadały niegdyś Algieria, Maroko oraz Argentyna! Niestety na kontynencie afrykańskim skoki narciarskie nie cieszyły się dużą popularnością wśród lokalnej ludności, uprawiane były raczej przez Francuzów, kolonizatorów Algierii oraz Maroka. Nie zachowały się obszerne informacje na temat użytkowania tamtejszych skoczni. Przypuszcza się, że zostały one zlikwidowane przed II wojną światową. Przesuwając palec po mapie na kontynent azjatycki, możemy dostrzec niewielkie państwo – Kirgistan. Jeszcze na początku XXI w. fani skoków mogli przyglądać się zmaganiom Dmitrija Czwykowa, urodzonego w Kazachstanie, ale reprezentującego barwy kirgiskie. Niestety nie udało mu się nigdy zdobyć punktów Pucharu Świata, a najbliżej tej sztuki był podczas zawodów w 2001 r. w Engelbergu, kiedy to zajął 31. miejsce. Obecnie za egzotyczne nacje w skokach narciarskich uznaje się Słowaków oraz Szwedów, którzy jeszcze niedawno regularnie pojawiali się na międzynarodowych arenach. Reprezentant Szwecji, Jan Boklöv, jest uznawany za ojca stylu „V” i zdobył Kryształową Kulę za se-

zon 1988/89. Słowaccy skoczkowie pojawiali się jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu obecnego wieku, Martin Mesík zdobywał nawet pucharowe punkty. Dziś próżno szukać reprezentantów tych państw w zawodach najwyższej rangi, chociaż w środowisku skoków mówi się o szesnastoletnim Hektorze Kapustiku jako o niesłychanie utalentowanym zawodniku mogącym dać nadzieję słowackim skokom narciarskim.

Co dalej? Kosowo za sprawą Sophie Sorschag niedługo będzie miało dużą szansę stać się kolejnym państwem, którego reprezentant lub reprezentantka zdobędą punkty Pucharu Świata. Po letnim sukcesie Władimira Zografskiego Bułgarzy mają prawo oczekiwać ponadprzeciętnych wyników w PŚ. Turcy, na czele z Fatihem Ardą İpcioğlu, będą z pewnością chcieli poprawić rezultaty z zeszłego sezonu. Ponadto, Giovanni Bresadola zdobywając 170 punktów w ubiegłym sezonie udowodnił, że jest możliwe regularne punktowanie nawet dla państw z nieco mniejszym budżetem. Włoch pokazał także, że może rywalizować z najlepszymi. Kilkukrotnie zajmował lokatę blisko czołowej „dziesiątki” konkursów, a w Engelbergu zajął jak na razie najlepsze w swojej karierze ósme miejsce. Szczęśliwie dla całokształtu skoków, poprzedni sezon był czasem, w którym kilku skoczkom skromniej reprezentowanych państw udało się przebić do czołówki. Jewhen Marusiak zdobył pierwsze od 13 lat punkty dla Ukrainy! Niestety, rozwój skoczków z państw o mniejszym zainteresowaniu skokami ograniczają fundusze. Zawodnicy z państw pokroju Estonii lub Rumunii często sami muszą opłacać loty, treningi oraz zakwaterowanie. Szczególnie wtedy, kiedy ich występy nie przynoszą osiągnięć. Sytuacja ta jest o tyle niekorzystna, że prowadzi do monopolizacji skoków przez konglomerat kilku państw, a próg wejścia do niego staje się coraz wyższy. Jednakże sukcesy zawodników niepowszednich nacji w zeszłym sezonie zarówno napawają optymizmem kibiców, jak i motywują sportowców. Sezon 2023/24 tuż tuż, więc nie pozostaje nam nic innego jak trzymać kciuki za Polaków oraz „egzotycznych” zawodników. 0


Polacy na francuskich murawach /

SPORT

Bonjour Pologne! - Polskie akcenty we francuskiej piłce Świetny Bułka, niezły Frankowski, chwiejny Strączek, a do tego Majecki i Fila w pelerynach niewidkach – mniej więcej w ten sposób prezentują się polscy zawodnicy biegający po boiskach dwóch najwyższych klas rozgrywkowych we Francji. Szału nie ma. Zresztą od lat polskie wątki we francuskim futbolu występują jedynie incydentalnie. A kiedyś? Kiedyś to było… T E K S T:

JA K U B KO S I N I A K-I M I O Ł E K

hcąc w sposób rzetelny przeanalizować polską historię, nie sposób pominąć wątków francuskich wpływów, które w istotny sposób oddziaływały na dzieje naszego kraju. Poczynając od ewakuującego się Walezego, przez poklask dla mitycznej postaci Napoleona czy Paryż jako emigracyjne centrum Polaków, aż po hańbę Monachium i wrzesień 1939 r. – stosunki polsko-francuskie są równie zażyłe, co burzliwe. Francja to jedno z tych państw, które w sposób znaczący rzutowały na polską politykę czy kulturę. Ale czy w drugą stronę sytuacja przedstawia się podobnie? Czy wpływ Polaków na dzieje Francji jest taki sam jak wpływ Francuzów na dzieje Polski? Tego typu komparatystyka jest analizą bezcelową, niemożliwą do ujęcia w ramy obiektywizmu. Niemniej, można pokusić się o subiektywną wyliczankę zdarzeń, w których interakcje polsko-francuskie wpływały na losy jednego z tychże. Nie inaczej jest w świecie sportu, lub patrząc węziej, piłki nożnej. Niniejszy tekst to tak naprawdę próba przybliżenia polskich wątków w historii francuskiego futbolu. Wątków, które w sposób znaczący wpłynęły na nadsekwańskie dzieje tej pięknej dyscypliny.

C

Polskie górnictwo w cenie Niejednokrotnie w obiegu medialnym pojawia się stwierdzenie, że Polacy to naród wyjątkowo ciężko pracujący. Rzetelność oraz pracowitość mieszkańców naszej ojczyzny jest nierzadko doceniana przez zagranicznych pracodawców. Ba, nie tylko jest, ale i była. Już na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku szacowano, że polski górnik jest bardziej wydajny od francuskiego, o mniej więcej 20 proc. Nic więc dziwnego, że polska siła robocza, tak sumienna jak i tania, stała się cennym „towarem” na międzynarodowym rynku pracy. Państwem, które chętnie sięgało

po nadwiślańskich pracowników była m.in. pogrążona w powojennym chaosie Francja. Szacuje się, że w latach 1920–1923 około pół miliona Polaków udało się na emigrację do tego zachodnioeuropejskiego kraju. Głównym ośrodkiem migracyjnym była północna część państwa, gdzie znajdowały się kopalnie węglowe, będące docelowym miejscem pracy wielu obywateli II RP. Tamtejsze ośrodki miejskie, takie jak Lille, Valenciennes czy Lens, stały się prawdziwie „polskimi” miastami. Z biegiem czasu efekty „polonizacji” regionu były widoczne gołym okiem. Powstawały polskie czasopisma, szkoły, a w Lille powstał nawet Uniwersytet Robotniczy. Polskie wątki zaczęły się także pojawiać w świecie piłkarskim, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest historia RC Lens.

Patrząc przez soczewkę Racing Club de Lens to klub, który ostatnimi czasy podbija serca kibiców i nawiązuje do najlepszych lat w swojej historii. Aktualnie niebagatelną rolę w zespole prowadzonym przez Francka Haise’a odgrywa Przemysław Frankowski, a w ubiegłym sezonie żółto-czerwone barwy przywdziewali także Adam Buksa i Łukasz Poręba. Nie jest też tak, że swego rodzaju moda na Polaków jest w klubie z niedużego, górniczego miasta czymś nowym. Można wręcz powiedzieć, że jest to swego rodzaju powrót do korzeni i historycznego DNA. Gdy klub w latach pięćdziesiątych stawiał pierwsze kroki w poważnej piłce, trzon zespołu stanowili potomkowie polskich migrantów. I tak, w 1956 r., gdy Les Artésiens pierwszy raz w historii zdobyli wicemistrzostwo Francji, w drużynie znajdowali się: Arnold Sowinski, Henri Kowal, Maryan Jedrzeszczak Marresch, Edmond Owczarek, Thadée Polak, Théodore Szkudlapski, Stephan Ziemczak, Maryan Wisniewski i Casimir Koza. Trzeba

przyznać, taka liczba polskich zawodników robi wrażenie. A to nie koniec! Na przestrzeni lat, przez RC Lens przewinęło się mnóstwo piłkarzy i trenerów pochodzących z Polski lub mających polskie korzenie. W latach sześćdziesiątych serca lokalnych kibiców podbijali bracia Georges i Bernard Lech, prawdziwym królem środka pola był Richard Krawczyk, a obrońca Bernard Placzek na zawsze zapisał się w historii klubu, rozgrywając ponad 400 spotkań w żółto-czerwonych barwach. W latach 70. do RC Lens zaczęli także dołączać piłkarze stricte pochodzący z Polski, początkowo oczywiście z górniczego Śląska. Tak do klubu trafili chociażby ówcześni reprezentanci Polski, tacy jak: Eugeniusz Faber, Ryszard Grzegorczyk czy członek złotej reprezentacji olimpijskiej z 1972 r. – Joachim Marx. Mimo ich dobrej gry, z biegiem lat odchodzono od polskiego przepisu na sukces. Warto jednak wspomnieć jeszcze o obrońcy, Éricu Sikorze, który jest bezkonkurencyjnym rekordzistą pod względem występów w barwach Les Artésiens, czy bramkarzu Guillaumie Warmuzie, który dla klubu z Pas-de-Calais rozegrał najwięcej spotkań w europejskich pucharach. Dodatkowo to właśnie wspomniana dwójka odegrała niebagatelną rolę w sezonie 1997/98, prowadzącym do jedynego jak dotąd mistrzostwa RC Lens. Cóż, nie będzie kontrowersyjnym stwierdzenie, że żółto-czerwoni to jeden z najbardziej polskich klubów na obczyźnie.

Biało-czerwoni trójkolorowi No dobrze, ale nie samą piłką klubową człowiek żyje. Co więcej, dla wielu, to zmagania reprezentacji są najważniejszym elementem tego sportu. Identyfikacja z grupą narodową, stojąca u podłoża patriotyzmu, jest niewątpliwie gwarantem silnych emocji. Zdaje się, że największe poruszenie mogą budzić zmagania tych najlepszych, u których 1

grudzień 2023


SPORT / Polacy na francuskich murawach oczekiwania społeczne są z tego najwyższego, nierzadko wręcz chorego pułapu. Kibiców piłkarskich hegemonów interesują wyłącznie triumfy, a każdy inny rezultat jest rozpatrywany w kategoriach porażki. Tego typu przesadne wymagania cechują m.in. Argentyńczyków, Anglików, Niemców czy także Francuzów. Zresztą nie bezpodstawnie, wszak Trójkolorowi to dwukrotni zdobywcy zarówno Mistrzostwa Świata, jak i Europy. Co ciekawe, podwaliny pod wspomniane sukcesy są przepełnione polskimi wątkami.

Pierwszy sukces reprezentacyjny popularnych Les Bleus to Mistrzostwa Świata rozgrywane w 1958 r. w Szwecji. To właśnie na tym mundialu rozbłysła gwiazda Pelégo, który poprowadził Canarinhos do pierwszego tytułu w historii tej drużyny. Sukces Francuzów był może mniej okazały, gdyż zajęli oni trzecie miejsce, pokonując w ostatnim meczu reprezentację RFN 6:3. Niemniej faktem jest, że był to pierwszy medal Trójkolorowych na Mistrzostwach Świata, co na zawsze zapisało się w annałach francuskiego futbolu. Co więcej, Les Bleus przyczynili się także do historycznego osiągnięcia w dziejach całej dyscypliny, a de facto uczynił to grający wówczas w Stade Reims legendarny napastnik Just Fontaine. Urodzony w Marakeszu zawodnik strzelił w trakcie całego turnieju 13 (!) goli, co do dziś pozostaje absolutnym rekordem. Warto podkreślić, że Fontaine dokonał tego w zaledwie sześciu spotkaniach. Wspomniany napastnik to jednak niejedyny wyróżniający się Francuz tamtej reprezentacji. W pamięci kibiców do dziś pozostają dwaj pozostali zawodnicy tworzący tercet ofensywny Trójkolorowych, mianowicie wspomniany wcześniej Maryan Wisniewski oraz Raymond Kopa Kopaszewski. Pierwszy z wymienionych to gracz z pierwszego polskiego pokolenia emigracyjnego z okresu międzywojnia, który w trakcie swojej kariery rozegrał ponad 30 spotkań w niebieskim trykocie, w których zdobył 12 bramek, w tym dwie na imprezie w Szwecji. Prócz RC Lens występował w FC Sochaux, AS Saint-Étienne, Grenoble oraz genueńskiej Sampdorii. Ofensywne trio uzupełniał Raymond Kopa Kopaszewski, czyli jeden z najwybitniejszych zawodników w historii francuskiego futbolu. Prawdziwa legenda, która zasługuje na osobny akapit.

Diament wprost z kopalni Jak dotąd tylko trójka Polaków znalazła się na podium plebiscytu Złotej Piłki. Byli to Kazimierz Deyna, Zbigniew Boniek oraz Robert Lewandowski. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że wyraźny

36–37

fot. PA Sport

Szwedzkie trio

Raymond Kopa polski akcent figuruje w historii tego prestiżowego wyróżnienia od lat, a jest nim wspomniany Raymond Kopa, który w 1958 r. jako pierwszy Francuz zdobył Ballon d’Or. Urodził się w 1931 r. w Noeux-les-Mines w polskiej, a jakże, górniczej rodzinie. Od małego przejawiał sportowe inklinacje, od najmłodszych lat nieustannie grając w piłkę nożną. Pierwszym przystankiem w bogatej karierze Kopy było Angers, gdzie prezentował się na tyle dobrze, że po dwóch sezonach dołączył do Stade Reims, czyli jednej z największych ówcześnie drużyn w całej Europie. Wraz z ekipą z Szampanii Kopaszewski świętował dwa tytuły mistrza Francji, a także w sezonie 55/56 poprowadził drużynę do finału Pucharu Mistrzów, w której to Rémois ulegli Realowi Madryt. Sam Kopa nie czekał jednak długo na swój triumf we wspomnianym turnieju. Tuż po porażce trafił do drużyny oponentów. Kopaszewski stał się częścią legendarnych Los Biancos, m.in. z Alfredem Di Stéfano i Ferencem Puskásem w składzie, którzy na lata zdominowali europejskie rozgrywki, zdobywając tytuł mistrzowski pięć razy z rzędu. Z drużyną Realu Madryt sięgał trzykrotnie po zwycięstwo w Pucharze Mistrzów, a także dwukrotnie wygrywał na krajowym ligowym podwórku. Szczególny był rok 1958, kiedy po zdobyciu brązowego medalu na MŚ w Szwecji, a także wygraniu rozgrywek, tak europejskich,

jak i krajowych, Raymond Kopa Kopaszewski zdobył Złotą Piłkę, tym samym stając się jednym z najlepszych zawodników w historii dyscypliny. Na koniec kariery Francuz wrócił do Stade Reims, gdzie dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo kraju. Dla reprezentacji Trójkolorowych rozegrał łącznie 45 spotkań, w których zdobył 18 goli. Zmarł w 2017 r., a na jego cześć France Football od 2018 r. corocznie przyznaje Trofeum Kopy, dla najlepszego piłkarza do 21. roku życia.

Résumé Francuska piłka jest po brzegi wypełniona polskimi wątkami. Prócz wspomnianych wyżej warto zwrócić uwagę na sukcesy trenera Henryka Kasperczaka, wybitne występy chociażby Andrzeja Szarmacha lub Jacka Bąka. Pikanterii dodaje działalność znienawidzonego prezesa FC Nantes – Waldemara Kity, czy kontrowersyjne kariery Ludovica Obraniaka i Damiena Perquisa. Enfin1, kojarzony głównie z powojennym Racingiem Paris, Thadée Cisowski wciąż pozostaje piąty na liście zawodników z największą liczbą bramek w historii Ligue 1, mając na koncie 206 trafień, a Robert Siatka w latach 1955–65 pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo Francji ze Stade Reims i FC Nantes. 0 1

enfin - pl. wreszcie


sportowe aktualności /

SPORT

SPORTOWE PODSUMOWANIE MIESIĄCA Jesień to wyjątkowa pora roku w sportowym kalendarzu. Tenisiści rywalizują wówczas o miano najlepszych w kończącym się sezonie, siatkarze zamieniają koszulki reprezentacyjne na klubowe trykoty, piłkarze walczą o „bezpieczne” miejsca w grupie w europejskich pucharach. Piłka ręczna

Darts

Piłka nożna

Industria Kielce czwartą drużyną na świecie! Podczas rozgrywanych w Arabii Saudyjskiej Klubowych Mistrzostw Świata, zespół z Kielc zdołał awansować do fazy play-off. W spotkaniu półfinałowym uległ niemieckiemu SC Magdeburg 28:24. Mecz o 3. miejsce to porażka z drużyną FC Barcelony 33:30. Mistrz Polski zdążył rozegrać również sześć z siedmiu spotkań w ramach fazy grupowej tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Trzy zwycięstwa, remis i dwie przegrane to obecny bilans Kielczan. Zdołali tym samym zgromadzić siedem oczek, co daje im 4. miejsce w grupie, które zapewnia awans do 1/8 finału. Kiepski start w tych rozgrywkach zaliczyli za to szczypiorniści Wisły Płock. Z sześciu rozegranych spotkań aż pięć przegrali. Obecnie zajmują 7. miejsce w grupie, z dorobkiem jedynie 2 punktów i małymi szansami na awans. PATRYK KWIECIŃSKI

W dniach 26–29 października w niemieckim Dortmundzie odbyła się 16. edycja Mistrzostw Europy w darcie. Zwyciężył Peter Wright, pewnie pokonując Jamesa Wade’a 11:6. Był to jego drugi tytuł w europejskim czempionacie, pierwszy raz triumfował w 2020 r. – co ciekawe, wtedy jego ofiarą również padł Wade. Szkot dominował w całym meczu, zaliczając więcej 180, 140 oraz setek. W drodze do finału pokonał między innymi triumfatora z ubiegłego roku i numer jeden w światowym rankingu, Michaela Smitha. Kolejny z turniejowych faworytów, Holender Michael van Gerwen uległ w ćwierćfinale swojemu młodszemu o 13 lat rodakowi, Gianowi van Veenowi. W półfinale jednak van Veen nie dał rady świetnemu wtedy Jamesowi Wade’owi, który odrobił czteropunktową stratę z początku spotkania. W drugim półfinale Wright pokonał 11:8 Dannego Nopperta z Holandii. Jedyny reprezentant Polski w Mistrzostwach Europy, Krzysztof Ratajski, po pokonaniu w pierwszej rundzie Anglika, Joe’a Cullena 6:3, na etapie 1/8 finału odpadł z także wysoko rozstawionym Lukiem Humphriesem. Mecz ten zakończył się wynikiem 10:5 dla Anglika. Polak obecnie zajmuje 25. miejsce w światowym rankingu.

Ostatni dzień października przyniósł wyniki plebiscytu France Football o przyznanie Złotej Piłki. Obyło się bez zaskoczeń, po raz ósmy trofeum otrzymał Leo Messi – zwycięzca ostatniego Mundialu. Wśród piłkarek triumfowała hiszpanka Aitana Bonamtí, tegoroczna mistrzyni świata oraz zwyciężczyni Ligi Mistrzyń z F.C. Barceloną. W plebiscycie zostali docenieni również Polacy: Ewa Pajor zajęła 18., a Robert Lewandowski 12. miejsce. Niestety, futbol reprezentacyjny w wydaniu polskich piłkarzy przynosi ostatnio wiele rozczarowań. Wcześniejsze zwycięstwo w kiepskim stylu z Wyspami Owczymi i remis z Mołdawią znacząco utrudniły Polakom szanse na awans na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy. Nadzieję w serca polskich kibicek i kibiców budzą piłkarki, które pozostają niezwyciężone w Lidze Narodów. Polki, z rewelacyjną napastniczką Ewą Pajor na czele, mają dziesięć punktów i prowadzą w trzeciej grupie dywizji B. Piłkarki podczas październikowych zmagań powiększyły swoją przewagę nad Serbkami o 3 punkty, dzięki czemu są coraz bliższe awansu do dywizji A. Trwają Liga Mistrzów i Liga Mistrzyń oraz Liga Europy z Rakowem Częstochowa i Liga Konferencji Europy z Legią Warszawa – czekamy na dalsze piłkarskie emocje!

Siatkówka O ile „złota polska jesień” przeminęła wraz z nadejściem listopadowej chandry, o tyle złoty okres polskiej siatkówki trwa w najlepsze! Po raz pierwszy od 2008 r. w siatkarskiej rywalizacji o medale olimpijskie wezmą udział obie polskie drużyny, a po pełnym emocji sezonie reprezentacyjnym wystartowały rozgrywki klubowe. Oprócz cotygodniowych potyczek ligowych, polscy kibice mieli okazję obejrzeć dwa wyjątkowe mecze o Superpuchary Polski. 25 października w Sport Arenie w Łodzi rywalizowały ze sobą panie z ŁKS Commercecon Łódź i Grupy Azoty Chemika Police (odpowiednio mistrz Polski i zdobywca Pucharu Polski w sezonie 2022/23). Drużyna z Polic wygrała 3:1, uzupełniając klubową gablotę o czwarte tego typu trofeum. 3 listopada w katowickim Spodku zaciętą walkę o Superpuchar Polski stoczyli siatkarze. Do rywalizacji przystąpiły drużyny Jastrzębskiego Węgla i Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle (podobnie: mistrz Polski i zdobywca Pucharu Polski w sezonie 2022/23, oba zespoły to również finaliści ostatniej edycji Ligi Mistrzów (CEV). Do wyłonienia zwycięzcy potrzebny był tie-break. Ostatecznie z wygranej cieszyli się siatkarze z Kędzierzyna-Koźla – to trzeci Superpuchar Polski w historii klubu. ŁUKASZ WÓJTOWICZ

Tenis

MICHAŁ JACAK

Końcówka tegorocznego sezonu dla polskich fanów tenisa z pewnością należała do udanych. Finałowy turniej WTA rozgrywany w meksykańskim Cancún potwierdził świetną formę Igi Świątek z początku października, kiedy to 21-latka tryumfowała w China Open, pokonując w finale Ludmiłę Samsonową 6:2, 6:2. Co więcej, można pokusić się o stwierdzenie, że wybrzeże Morza Karaibskiego przeniosło formę Polki na wyższy poziom. Świątek przeszła przez turniej jak burza, bezproblemowo rozprawiając się kolejno z Markétą Vondroušovą, Coco Gauff, Ons Jabeur, a w półfinale z zajmującą wówczas pierwsze miejsce w rankingu Aryną Sabalenką. W ostatnim spotkaniu WTA Finals rozprawiła się z piątą Jessicą Pegulą 6:1, 6:0, tym samym wygrywając całą imprezę. Niesamowite wyniki pozwoliły Polce powrócić na pierwsze miejsce w rankingu i – jako liderce – udać się na zasłużony odpoczynek. JAKUB KOSINIAK-IMIOŁEK

Kulturystyka

AGATA ANDRZEJEWSKA

W dniach 2–5 listopada w Orlando na Florydzie odbyło się coroczne święto żelaznego sportu – Mr. Olympia. Po raz piąty z rzędu w kategorii Classic Physique, w której oceniana jest nie tylko ilość mięśni, ale także ich estetyczny wygląd, najlepszy okazał się Chris Bumstead (Kanada). W popularnej Męskiej Sylwetce, gromadzącej najlżejszych zawodników, występujących na scenie w kąpielówkach plażowych, wygrał Ryan Terry (Wielka Brytania), a zwycięzcą w kategorii Open, dla najcięższych zawodników, został Derek Lunsford (USA), który w nagrodę otrzymał pokaźną sumę 400 tys. dolarów. Tegoroczne zawody można uznać za najlepsze w historii dla biało-czerwonych – po raz pierwszy zwyciężył Polak! Karol Milewski wygrał w kat. Wheelchair – i zdetronizował on, drugiego w tym roku, wieloletniego mistrza – Harolda Kelleya (USA). Zakwalifikowała się też rekordowa liczba naszych zawodników. Na scenie mogliśmy podziwiać jeszcze Damiana Kuffla (24. miejsce w kat. Classic Physique) i Piotra Boreckiego (15. lokata w kat. do 212 funtów). 0 JAKUB RYMARSKI

grudzień 2023


CZŁOWIEK Z PASJĄ / z miłości do mody dopiszę później

Szesnaście godzin na planie to norma O tym, jak wygląda od środka branża modowa, na co powinny uważać początkujące modelki oraz o trudnych pierwszych krokach jako producentki ubrań, rozmawiamy z Leną Olkowicz, stylistką, obecnie współpracującą z polską marką My Claire. R O Z M AW I A Ł :

A DA M PA N TA K

M agiel : Kiedy odkryłaś, że chcesz stylizować ludzi? LENA OLKOWICZ: Od zawsze ciągnęło mnie do mody. Jako mała dziewczynka

bawiłam się lalkami z moją siostrą. Przeszkadzało mi wtedy, że ubrań dla lalek jest za mało. Z tego powodu zaczęłam przeglądać strony internetowe i wymyślać, w co mogłabym ubrać moje zabawki. Później w podstawówce założyłam bloga, na którym zamieszczałam pierwsze wpisy, z czasem miejsce bloga zajął Instagram. Przez dłuższy czas byłam przekonana, że w przyszłości zostanę dziennikarką modową. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że istnieją jakiekolwiek inne zawody związane z tą branżą. Moją kolejną pasją było aktorstwo. Chodziłam na zajęcia musicalowe. Od prowadzących słyszałam, że mam w sobie duży potencjał i powinnam spróbować dostać się do szkoły teatralnej. Problem w tym, że traktowałam odtwarzanie emocji na scenie nieco zbyt poważnie, przez co wiele mnie to kosztowało. Zdałam sobie sprawę, że aktorstwo nie jest dla mnie. W drugiej klasie liceum zobaczyłam ogłoszenie o stażu w „Harper’s Bazaar”. Zgłosiłam się i mnie przyjęli.

Jak ich do tego przekonałaś? Moja przyszła szefowa zobaczyła moje posty na Instagramie i to sprawiło, że postanowiła mi zaufać. Już pierwszego dnia dostałam bardzo odpowiedzialne zadanie: musiałam pojechać do kilku butików i wybrać ubrania pasujące do tematu sesji. Oczywiście w każdej chwili mogłam zadzwonić do stylistki i skonsultować z nią wybory, jednak ciężar decyzji spoczywał na mnie. Przed tym stażem nie do końca zdawałam sobie sprawę na czym polega zawód stylistki. Po kilku tygodniach tam odkryłam, że to jest to, co chciałabym robić w życiu. Zaraz po zakończeniu stażu zaczęłam współpracę z jedną ze stylistek, później z następną i kolejną. Pracowałam przy reklamach, programach telewizyjnych np. dla TVN Style.

Skąd zatem decyzja o pójściu na studia prawnicze? Byłam ambitna! (śmiech)

Miałaś poczucie, że bycie tylko stylistką to za mało? Tak. Początkowo chciałam iść na dziennikarstwo. Jednak podczas składania dokumentów zorientowałam się, że na UKSW mogę składać papiery też na prawo. Tu wystarczyły zaledwie dwie rozszerzone matury, podczas gdy UW wymagał aż trzech. Pomyślałam więc: czemu nie? Kiedy się dostałam, po prostu głupio było mi zrezygnować. Widziałam siebie jako prawniczkę modową, zaangażowaną w rozwiązywanie sporów w tym środowisku. Na pierwszym roku byłam bardzo zaangażowana w studia, brałam udział w dyskusjach, podobało mi się.

Z DJ Ę C I A : P RY WAT N E A R C H I W U M

i mediów. Z drugiej strony: pamiętałam jak niepewną pracą jest bycie stylistką. Jednego dnia masz projekt, drugiego zostajesz z niczym. Nie masz żadnej gwarancji stałego zatrudniania, a co za tym idzie stałego zarobku. Bałam się, że mogę utracić poczucie bezpieczeństwa. Prawo wydawało się tego zaprzeczeniem. Po pierwszym roku studiowania zaczęłam pracę w agencji, która reprezentuje włoskie marki modowe na rynku polskim. Przez dwa lata łączyłam pracę ze studiowaniem. W końcu jednak zdałam sobie sprawę, że prawo mnie nudzi i zrezygnowałam. Okazało się, że to, od czego zaczynałam, jest tym, co chcę robić w moim życiu. Choć trzeba pamiętać, że bycie stylistą nie jest wcale takie kolorowe, jak się wydaje postronnym obserwatorom.

No właśnie! Jak to wygląda od kuchni? To wbrew pozorom bardzo wyczerpująca fizycznie praca, która nie polega tylko na chodzeniu po ekskluzywnych butikach (śmiech). Często musisz przewieźć z miejsca na miejsce ponad dwadzieścia toreb z zakupami o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Za wszystko jesteś odpowiedzialny. Dużo w tym także tabelek, wyliczeń itp. Dodatkowo praca na planie nie trwa standardowych osiem godzin, ale dwanaście, czasem nawet szesnaście. Myślę, że mało kto by się na to zdecydował.

Później wyjechałaś do Mediolanu na kontrakt. Skąd pomysł by spróbować być modelką? Od dawna słyszałam od znajomych i ludzi z branży, że powinnam nią zostać. Zresztą rozmowy z agencjami modelek prowadziłam jeszcze jako szesnastolatka. Jedna z nich zaproponowała mi kontrakt pod warunkiem usunięcia pieprzyka na twarzy. Odmówiłam. Jednak, gdy teraz odezwała się do mnie inna agencja, powiedziałam sobie: czemu nie? Mam dwadzieścia trzy lata, to ostatni moment by spróbować. Spędziłam trzy miesiące w Mediolanie, potem byłam jeszcze w Atenach. Nie wiem, czy modeling to jest coś, w co chciałabym zaangażować się całą sobą. Zresztą stawianie wszystkiego na swój wygląd jest niezbyt rozsądne. Nie wiem, czy słyszałeś, ale ostatnio jedna młoda modelka miała wypadek. Wybuchła jej kuchenka. Pomimo operacji plastycznej, na pewno nie będzie wyglądać tak jak kiedyś. Wyjazd do Włoch potraktowałam raczej jako szansę na rozwój osobisty. Odnajdowanie się w nowym miejscu, na zupełnie innym rynku pracy to jest wyzwanie.

Jak to wygląda w praktyce? Mieszka się z innymi modelkami? Tak. We Włoszech jedno mieszkanie było podzielone na kilka mniejszych mini apartamentów z osobną sypialnią, kuchnią i łazienką. W Grecji było nas kilka w jednym pokoju, więc warunki były słabsze.

Co sprawiło, że rzuciłaś studia?

Jak wyglądał twój dzień? Chodziłaś codziennie na castingi?

Odkąd je zaczęłam, zarzuciłam pracę w modzie. Nie byłabym w stanie pogodzić całodziennych planów zdjęciowych z zajęciami na uczelni. Bardzo mocno odczuwałam jednak brak kontaktu ze światem sztuki

Tak. Codziennie wieczorem dostajesz listę castingów na następny dzień. Często tego samego dnia musisz być w trzech różnych miejscach, na przeciwległych krańcach miasta.

38–39


z miłości do mody /

CZŁOWIEK Z PASJĄ

I tak każdego dnia? We Włoszech trafiłam na okres, w którym był sporo mniej castingów niż zazwyczaj. Miałam więc sporo wolnego. Tylko, że to niestety nie oznacza wcale beztroskiego spędzania czasu. Zawsze trzeba być pod telefonem. Przykładowo, teraz siedząc z tobą i pijąc kawę, mogłabym dostać sygnał z agencji o castingu i po prostu musiałabym wyjść i tam pojechać. Nie ma co jednak przesadnie demonizować (śmiech). Oczywiście mogłam umówić się z agencją na dwa dni wolnego i wyjechać wtedy do Rzymu, by po prostu cieszyć się tym pięknym krajem.

Czy wobec początkujących modelek stawia się jakieś konkretne wymagania? Musiałaś przestrzegać specjalnej diety albo chodzić na siłownię? Agencje w żaden sposób nie ingerują w to, jak dbasz o siebie. Masz określone wymiary, których musisz się trzymać. To, w jaki sposób ci się to udaje, nikogo nie obchodzi. Choć może powinny, bo niektóre bardzo młode dziewczyny zdecydowanie przesadzają z restrykcjami. Prawie nic nie jedzą.

Przyznam, że zupełnie nie znam tego świata. Interesuje mnie, czy w naszym pokoleniu zaszły zmiany w stosunku do tego, co było dwadzieścia lat temu. Każdy chyba słyszał o głodzących się modelkach, którymi nikt się nie przejmował. Albo niepełnoletnich dziewczynach z dala od domu, które zaczynały eksperymentować z narkotykami. Jak to dziś wyglądało z twojej perspektywy? Miałaś poczucie bycia zaopiekowaną? Myślę, że bardzo dużo zależy od agencji. Moja była pod tym względem bez zarzutu. Wydaje mi się, że alkohol i narkotyki, mimo że bardzo powszechne w tym środowisku, to nie są raczej pozytywnie postrzegane przez agentów. Jeśli chodzi o niepełnoletnie dziewczyny, to były one znacznie mocniej kontrolowane. Pilnowano by wracały na noc do domu. Istnieje więc coś w rodzaju odgórnego zabezpieczenia, pytanie tylko, na ile jest ono skuteczne?

Słyszałeś o jakichś niebezpiecznych historiach, np. że komuś przytrafiło się coś złego? Nie, nie słyszałam. Co ciekawe, w ogóle dużo częściej słyszałam o tym, że komuś coś dosypano do drinka w Polsce niż we Włoszech. Mediolan jest dosyć imprezowy. Natomiast w Atenach nasze życie towarzyskie sprowadzało się do chodzenia na siłownię i później kolację. Bardzo spokojne, wręcz nudne życie.

Po powrocie do Polski wróciłaś do pracy jako stylistka. Ciekawi mnie to, jak w tej branży wygląda angaż do projektu?

Rozmawiałaś na ten temat ze starszymi koleżankami z branży? Pytałaś ich, czy one mają poczucie stabilności?

To zależy. Niekiedy reżyser projektu po prostu ciebie zna, wie, jak pracujesz i czego może się od ciebie spodziewać. Nie oszukujmy się, w tym środowisku bardzo wiele zależy od kontaktów. Im masz ich więcej, tym częściej jesteś zatrudniany. Pomocne bywa także dobrze zrobione portfolio albo przemyślany profil na Instagramie. To są twoje wizytówki. Niestety nie da się zaaplikować przez żaden formularz albo portal rekrutacyjny, jeśli chodzi o pracę na planach. W przypadku eCommerce istnieje taka możliwość, wówczas podpisujesz normalną umowę o pracę i pracujesz na etat.

Nie rozmawiałam o tym ze stylistkami, ale z makijażystkami, fotografami i operatorami. Z tego, co mi mówili, wynika, że nawet po latach nie można być pewnym pracy. Bywają miesiące, że pracujesz bez przerwy, a bywają takie, w których nie robisz prawie nic. Wszystko zależy od okresu, liczby projektów, szczęścia. Tak to niestety wygląda w branży kreatywnej. W pewnym momencie po prostu się do tego przyzwyczajasz.

Czy po tych kilku latach w branży czujesz, że masz już wyrobioną bazę kontaktów? Możesz być spokojna o zatrudnienie?

Tak, to prawda. Jeśli kierujesz zespołem ludzi w „Vogue’u” i jesteś zatrudniony w oparciu o umowę o pracę, to możesz czuć się bezpiecznie. O ile oczywiście ktoś nie postanowi rozwiązać z tobą współpracy.

Nie. Cały czas towarzyszy mi poczucie, że zaraz wszystko może się skończyć.

To znaczy, że trzeba bardzo mądrze planować wydatki. Są na pewno osoby, choćby dyrektorzy działu modowego w dużych czasopismach, którzy mogą liczyć na stabilność?

grudzień 2023


CZŁOWIEK Z PASJĄ / z miłości do mody Ja jestem wciąż na etapie budowania mojego portfolio, dlatego nie znam osobiście osób, które nigdy się nie martwią o pracę. Myślę, że to są już naprawdę starzy wyjadacze, którzy są w branży od dawien dawna. W moim przypadku wielkim plusem jest stała współpraca z My Claire, to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście zawsze pozostaje pójście do agencji twórców, ale żeby się tam dostać, musisz mieć już naprawdę mocne portfolio.

Zdarza ci się ubierać zwykłych ludzi? Kto korzysta z usług profesjonalnego doradcy? Dlaczego się na to decyduje? Czy powodem jest brak gustu, czy brak czasu? Stosunkowo rzadko, ale zdarza mi się ubierać zwykłych ludzi. Często ich zapotrzebowanie na stylistę wynika z braku świadomości, jak zestawiać ze sobą ubrania albo po prostu potrzeby, żeby ktoś spojrzał na ich garderobę świeżym okiem. Wiele osób nie wie, w czym dobrze wygląda. W trakcie takiej konsultacji dokonuję przeglądu szafy i zastanawiam się, jakie nowe połączenia są możliwe. Ludzie bardzo często źle dobierają rozmiary ubrań. Nie zawsze to, co wygląda świetnie na wieszaku, będzie prezentowało się równie dobrze na człowieku.

utrzymana w letnim klimacie. Dlatego zdjęcia do niej robiliśmy nad morzem. Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu wypuścimy na Instagram pierwsze posty reklamujące naszą własną markę.

Co po tym, jak wasza marka odniesie sukces? Myślę, że przed nami jeszcze bardzo długa droga.

Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat? Moim marzeniem jest podróżowanie po świecie i tworzenie w drodze: robienie sesji zdjęciowych, reklam dla mojej marki, dla innych marek. Chciałabym łączyć pracę z wiecznymi wakacjami (śmiech). Wydaje mi się, że każda umiejętność, którą zdobywam, powoli przybliża mnie do tego celu. 0

Jacy ludzie pozwalają sobie na taki kaprys? Domyślam się, że nie jest to tania usługa. Powiedziałbym wręcz, że w powszechnej świadomości może uchodzić za ekstrawagancję. W takim razie zaskoczę cię! Z mojej pomocy korzystają najwzyklejści ludzie. Nie nazwałabym ich bogaczami. To nie jest cykliczna praca. Zazwyczaj wystarcza jedna konsultacja. Często ludzie zaczynają pracę w nowej firmie i potrzebują porady odnośnie dress code’u. Inny przykład: klient lubi dany styl, ma pewne ogólne oczekiwania, ale nie wie, który produkt najlepiej się nada. Styliści zazwyczaj znają najnowsze kolekcje, potrafią wybierać jakościowe produkty w korzystnych cenach. Często w cenie poliestrowej marynarki z Zary możesz kupić jej znacznie bardziej jakościowy odpowiednik z niszowej marki.

Ile czasu poświęcasz na śledzenie trendów w modzie? Robię to cały czas! (śmiech). Ostatnio byłam w kinie i szlam przez galerię handlową. Nawet wtedy automatycznie zerkam na wszystkie mijane witryny i śledzę, co nowego się pojawiło. Leżąc w łóżku, przeglądam strony internetowe sklepów.

Nie czujesz nigdy przesytu? Nie, to moja pasja. Myślę, że to może być nudne, kiedy siedzisz przed komputerem przez dwa, trzy dni bez przerwy i przygotowujesz moodboard do projektu. Wtedy chodzi o znalezienie konkretnych rzeczy pasujących do wizji sesji. Ale w innych sytuacjach, oglądanie ubrań, zwłaszcza dobrych projektantów, dostarcza mi mnóstwo przyjemności.

Co robisz teraz? Pracuję jako stylistka. Działam też jako swego rodzaju ambasadorka polskiej marki My Claire. Przygotowuję dla nich treści na mediach społecznościowych, podpowiadam internautkom, jak łączyć ze sobą konkretne modele ubrań proponowanych przez My Claire. Dodatkowo wraz z moją przyjaciółką przygotowuję własny projekt – naszą własną markę modową. Zaczniemy oczywiście od koszulek, ale mam nadzieję, że w przyszłości nasza oferta będzie się rozszerzać o kolejne części garderoby.

Na czym polega zakładanie własnej marki? Co było dla was największym wyzwaniem? Staramy się, żeby wszystko było bardzo dopracowane i na najwyższym poziomie. Oczywiście w pierwszej kolejności chodzi o jakość ubrań, dobór właściwych materiałów, Poza tym niezwykle ważna jest przemyślana promocja. Od dłuższego czasu nad nią pracujemy. Nasza pierwsza kolekcja – choć może to lekko za duże słowo – będzie

40–41

Lena Olkowicz Lena Olkowicz – modelka i stylistka, która na co dzień pracuje przy produkcji reklam, programów telewizyjnych.


wiersze miłosne oraz żałosne /

3po3

Pomocy, czy odcień białego, w którym właśnie piszę to „bone”,„eggshell” czy „pale nimbus”?

O badylu i o świeczce Redakcja działu 3po3 zachęca czytelników do nadsyłania własnej twórczości poetyckiej. Można to robić anonimowo! A U T O R Z Y: E . E . O R A Z K .T.

O badylu Zdarza się czasem tak, że w tym grudniowym chłodzie Rozpoznaję twą twarz niemal jakby w tęczu Co czuję do ciebie mnie tak cudownie męczy Halucynuję, rozmyślając o pogodzie Gdzie jesteś, kiedy słyszę twoje kroki w salonie, a nikogo tam nie ma? I gdy śpię z tobą wtuloną w me ramiona, a budzę się ciasno w kołdrę zawinięty? Gdzie się podział serca mego spokój święty, gdy wiem, Że powszedniości chwila każda nabożeństwem? Mogę dla ciebie ukraść jakiś badyl smutny A okraszą go słowa w nędzny wiersz sklecone I zadzwoni domofon jak kościelne dzwony Dla złodziejstwa naszego rozkoszy okrutnej A gdy już będziemy znowu siebie blisko Wtedy powiem ci to, co powiedziałaby Liala Chociaż wiem, że ty wiesz, że jej nigdy nie czytałem Będę jak kamień przez Boga rzucony w ognisko 0

Autobus nocnik Świeczka – świeci Na telewizorze Ostatnia rodzina W tle leci Taki obraz świata niskiej klasy kina Ja – świeczka Dogorywa, chociaż jasno płonie Wyciągnięta zawleczka I nikt nie chce dostrzec, że to prawie koniec

graf.: Wikimedia Commons / Agostino Carracci, „Omnia Vincit Amor”

Co mnie może niby zaskoczyć? Oprócz tego, co dostałem zeszłej nocy? Kiełbasa wyborcza, psu na budę Tanią sobie samemu sprzedaję ułudę Zawleczka wyciągnięta Zeszłego wieczora Tani karp na święta Niczym ryba w wodzie w każdodniowych sporach 0

grudzień 2023


TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO / sylwetka angielskiej proto-programistki Widzisz drzagę w oku brata a belki we własnym dziale nie bo jest drobnym druczkiem

Programistka z epoki pary Wiadomo powszechnie, że nie wszystkie bohaterki noszą pelerynę. Mniej popularna jest zaś konotacja wybitnych zdolności analitycznych z wiktoriańskim gorsetem. A to właśnie w czasie, gdy słynna królowa wstępowała na brytyjski tron (koniec lat 30. XIX w.), jej wywodząca się z arystokratycznych kręgów rodaczka, Ada Lovelace, pracowała nad czymś, co określa się dziś mianem pierwszego w historii algorytmu komputerowego. T E K S T:

PIOTR SZUMSKI

da Augusta King, hrabina Lovelace, urodziła się w 1815 r. jako córka sławnego poety George’a Byrona oraz jego żony Anny Isabelli. W przypadku biografii angielskiej matematyczki wątek pochodzenia jest szczególnie istotny, nie tylko ze względu na rozpoznawalność nazwiska ojca. Wpływ na wychowanie Ady wywarła bowiem w znacznym stopniu matka, od początku samotnie wychowująca córkę (para dokonała separacji wkrótce po narodzinach dziecka). Anna Isabella postrzegała Byrona jako osobę niezrównoważoną i niestabilną – dokonała więc wszelkich starań, by uchronić córkę przed szaleństwem ojca. Stąd tak duży nacisk położyła w jej kształceniu na matematykę i nauki ścisłe, co było rzadkim podejściem w edukacji kobiet z wyższych sfer Anglii tamtych czasów. Ada dorastała w atmosferze surowej dyscypliny. Jej relacja z matką nie była zażyła, w dużej mierze za wychowanie dziewczynki odpowiadała jej babka Judith. Annie Isabelli zależało na tym, by zachowanie córki nie pogorszyło jej, i tak nadszarpniętego rozstaniem z Byronem, wizerunku. Dlatego w wieku nastoletnim Ada była swoiście inwigilowana przez swoich przyjaciół, których zobligowano do donoszenia jej matce o wszelkich niemoralnych zachowaniach. Dorastanie w takich warunkach było z pewnością trudnym doświadczeniem, niemniej wobec wszelkich przeciwności losu, do których dochodziły jeszcze regularne problemy ze zdrowiem, Ada zdecydowała się poświęcić życie swojej największej pasji – matematyce.

A

Czarodziejka liczb Gdy miała 18 lat, jej nauczycielka Mary Somerville przedstawiła ją matematykowi i wynalazcy Charlesowi Babbage’owi. Ta znajomość okazała się najważniejszą dla późniejszego dorobku nastolatki. Początkowo Babbage prezentował jej swoje kolejne wynalazki, m.in. innowacyjny mechaniczny kalkulator zwany maszyną różnicową. Ada (wówczas już zamężna z Williamem Kingiem, hrabią Lovelace, po którym przejęła to miano) okazywała coraz żywsze zainteresowanie praca-

42–43

GRAFIKA:

JULIA GOLA

mi matematyka, ten zaś nie pozostawał dłużny w wyrażaniu uznania dla intelektu dziewczyny, nazywając ją w jednym z listów Czarodziejką Liczb. Ich współpraca pogłębiła się na początku lat 40. XIX w., gdy Lovelace przetłumaczyła z francuskiego artykuł Luigiego Menabrei, rozwijający koncepcje Babbage’a dotyczące jego najważniejszego projektu, maszyny analitycznej (analytical engine). Dołączone do tłumaczenia adnotacje Ady miały się potem okazać dziełem o epokowym znaczeniu.

Komputer z XIX w. Maszyna analityczna była pierwszą w pełni rozwiniętą koncepcją urządzenia, które dziś można by zakwalifikować jako kompletny komputer. Babbage’owi nigdy nie udało się jej wybudować, m.in. ze względu na niezrozumienie potencjału projektu przez arystokratyczne elity, od mecenatu których zależał sukces wielu tego typu przedsięwzięć. Jednak sama koncepcja stanowi historyczne osiągnięcie, którego wagę zrozumiano – jak często zdarza się w historii – dopiero po kilku dekadach. Projekt maszyny Babbage’a zawierał wiele innowacji rzeczywiście zastosowanych w informatyce w następnym stuleciu. Jedną z nich było przetwarzanie danych w oparciu o karty dziurkowane, co było metodą powszechną aż do lat 80. ubiegłego wieku. Ponadto maszyna analityczna spełniała opracowane lata później kryterium kompletności Turinga, oznaczające możliwość wykonania na niej obliczeń, które mogłaby wykonać maszyna Turinga (hipotetyczne urządzenie umożliwiające implementację wszelakich algorytmów). Kryterium to spełniają współczesne języki programowania.

Pierwsza programistka... To właśnie programowania dotyczy innowacja, której dokonała Ada Lovelace w kontekście rozwoju projektu maszyny analitycznej. Matematyczka w adnotacji G (note G) do wspomnianego tłumaczenia artykułu opisującego urządzenie Babbage’a przedstawiła coś, co dziś powszechnie jest określane mianem pierwszego w historii opublikowanego programu komputerowego. Algorytm ten stanowił metodę obliczania liczb Bernoulliego, mających szerokie zastosowanie w analizie matematycznej. Był on przygotowany z myślą o implementacji w maszynie analitycznej. Zaproponowany przez Lovelace schemat został przetestowany za pomocą współczesnych języków programowania – z pozytywnym skutkiem (po dokonaniu poprawki na zaburzającej prawidłowość orygi-


alternatywne modele rodziny /

nalnego kodu literówce). Do dziś nierozstrzygnięta pozostaje kwestia samodzielności autorstwa algorytmu Ady. Historycy spierają się, czy adnotacja G stanowiła oryginalny pomysł matematyczki, czy też była jednym z wielu podobnych schematów opracowanych wcześniej razem z Babbagem. Niezależnie od tego, adnotacje Lovelace pozostają kamieniem milowym na drodze rozwoju techniki.

...i wizjonerska myślicielka Ada bowiem dostrzegła coś, co umknęło uwadze skupionego na praktycznych stronach wynalazku Babbage’a – potencjalną zdolność maszyny analitycznej do przetwarzania danych innych niż liczbowe. Spostrzeżenie to oznaczało niejako wynalezienie konceptu komputera jako urządzenia uniwersalnego użytku. Lovelace postulowała m.in. możliwość komputerowego przetwarzania muzyki, gdyby udało się przełożyć zależności harmoniczne bezpośred-

TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO

nio na liczbowy język (jak pokazał czas, z powodzeniem tego dokonano). Z kolei inne refleksje Angielki, mimo że równie wizjonerskie, okazały się nieaktualne, choć do ich przedawnienia potrzeba było ponad półtora stulecia. Jedną z nich było założenie, że maszyna może być jedynie zdolna do wykonywania żądań programujących, nie będzie jednak w stanie samodzielnie niczego wymyślić (originate). Twierdzenie to jest dyskusyjne w epoce szybkiego rozwoju sztucznej inteligencji, jednak mimo wszystko stanowi ono niezaprzeczalny dowód nowatorstwa i profetyzmu myśli Ady.

Wizerunek (nie całkiem) zapomniany Matematyczce nie było dane ujrzeć na własne oczy niezwykłych dokonań nauki i techniki drugiej połowy wieku pary. Nękana chorobami przez większość życia, zmarła na raka macicy w 1852 r. – w wieku zaledwie 36 lat. Ponadczasowe dziedzictwo jej pracy zostało utrwalone na

różnorodne sposoby, już jeden z ważnych języków programowania z lat 80. nosił nazwę Ada na jej cześć. Upamiętniono ją w rozmaitych dziełach kultury (Conceiving Ada, Doctor Who, The Wollstonecraft Detective Agency); jej podobizna widnieje również na certyfikatach autentyczności produktów Microsoftu. Wśród wielu wizerunków wybitnych postaci techniki i nauki XIX w., ten należący do Ady ma potencjał, aby zostać jednym z kanonicznych. Chodzi nie tylko o pamięć Ady jako kobiety-programistki, ale może nawet bardziej jako matematyczki, co tak bardzo wyróżnia ją na tle zarówno wynalazców-praktyków własnej epoki, jak i powszechnego dziś modelu daleko posuniętej specjalizacji. O Adzie Lovelace warto wiedzieć, a także inspirować się jej dziedzictwem, zwłaszcza w czasach, gdy wzmożona refleksja na temat roli komputera, urządzeń cyfrowych i sztucznej inteligencji w społeczeństwie potrzebna jest jak nigdy dotąd. 0

Alternatywne modele rodziny Może się wydawać, że temat rodziny jest dobrze omówiony i nie ma potrzeby jego dalszej analizy. Jednak w związku z nieustannymi przemianami społecznymi należy zadać sobie pytanie, czy w takim razie, skoro wszystko przechodzi ciągłe zmiany, to czy tak podstawowa jednostka, jaką jest rodzina, tych zmian unika? Oraz czy zawsze wyglądała tak, jak wyobraża ją sobie większość ludzi? TEKST I GRAFIKA :

JULIA GOLA

ocjolog Tomasz Szlendak ujmuje ten fakt tak: kiedy społeczeństwo osiąga stan równowagi, pojawia się nowy kształt rodziny, lepiej dostosowany do nowych okoliczności. Tymi nowymi okolicznościami obecnie są: zwiększona świadomość odrębności jednostki, która ma prawo decydować, jakich ról społecznych będzie chciała się podjąć, oraz przemijanie dawnych zasad i reguł panujących w społeczeństwie. Na przykładzie powoli ustępującego patriarchatu w rodzinie można stwierdzić, że rozwój polega również na zmniejszeniu opresji jej członków. Obecnie jest dużo większe przyzwolenie społeczne na rozwój zawodowy kobiet, niż miało to miejsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy ich zadaniem była pielęgnacja ogniska domowego. Transmisja wartości z pokolenia na pokolenie współcześnie również nie gra już tak dużej roli, ponieważ doświadczenia młodych znacznie różnią się od doświadczeń rodziców czy dziadków. Wiedza praktyczna starszych pokoleń może nie sprawdzać się w nowych okolicznościach. Młodzi muszą dostosować się do zupełnie nowych realiów stawianych przez postęp cywilizacyjny.

S

Dawno temu w Polsce Ze względu na złożoność zjawiska, jakim jest rodzina, nie należy dokonywać jej jednoznacznej definicji. Wynika to między innymi z faktu, że każda jednostka ma prawo do samodzielnego decydowania, czy swoją sytuację prywatną określi tym pojęciem. Ponadto do szeregów rodziny nie zawsze włączani są jedynie standardowi członkowie. Warto wspomnieć o sytuacji służących w przedwojennej Polsce, którą opisuje w swojej książce Służące do wszystkiego dziennikarka Joanna Kuciel-Frydryszak. Bohaterki reportażu pracowały od świtu do nocy, często za bardzo małe wynagrodzenie lub jedzenie i dach nad głową u zamożnych chlebodawców. Gdy zaczynały jako młode dziewczyny, traktowane były jak niewolnice. Zdarzały się jednak przypadki, gdy służące włączane były do rodzinnego grona. Jak pisze autorka, w stosunkach pracodawców i służących odnajdziemy wszystkie rejestry odczuć, jakie towarzyszą związkom. Płaszczyznami podstawowymi tej relacji są wprawdzie dominacja z jednej strony i podporządkowanie z drugiej, ale na ich przecięciu powstaje przestrzeń zapełniona

przez rozmaite uczucia. Czasem gniewu i niechęci, ale w innych konfiguracjach miłości i głębokiego przywiązania.

Mniej dystansu – więcej bliskości Przyczyną tworzenia się relacji między służącymi a pracodawcami była ich bliskość zamieszkania. Dziewczyny te żyły z rodzinami, u których pracowały, znały ich sekrety i wspólnie świętowały ważne wydarzenia. Praca, bardzo często wieloletnia, powodowała zacieśnienie więzi i prowadziła do umownego uznania służącej za członka rodziny. Panie domu, choć były to rzadkie przypadki, zaprzyjaźniały się ze służącymi. Pani Wanda Tańska mówiła o swojej służącej Agnieszce Kokoszance, że była osobą wyjątkowej pracowitości i uczciwości, zachowywała się przez cały okres lat dziesięciu pod każdym względem wzorowo, pomimo nieraz trudnych warunków spowodowanych wojną, w których mi była więcej przyjaciółką jak służącą. Nianie wychowujące dzieci dbały o nie i traktowały je jak swoje. Na wsiach dochodziło do ślubów między służącymi a ich pracodawcami, ponie- 1

grudzień 2023


TECHNOLOGIA I SPOŁECZEŃSTWO / alterantywne modele rodziny pokrywają się z rzeczywistością. Dzieci matek-lesbijek mają w swoim otoczeniu innych mężczyzn, takich jak dziadkowie, wujkowie czy przyjaciele rodziny. Skrupulatność przygotowania się do macierzyństwa takich matek także wpływa pozytywnie na dobrostan psychiczny i fizyczny ich dzieci. Świadczy o tym choćby fakt, że adopcję lub zajście w ciążę muszą przemyśleć bardziej niż w przypadku par heteroseksualnych. Wynika to z konieczności podjęcia w tym celu trudno dostępnych kroków medycznych i prawnych.

Razem choć osobno

waż nie wywoływało to zgorszenia publicznego, jak w przypadku dużych miast, gdzie liczyły się dobre imię i pochodzenie. Wielkim zaszczytem było otrzymanie tablicy upamiętniającej na nagrobku. Kilka można odnaleźć na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie – m.in. napis Rodzina Jawornickich wiernej i długoletniej słudze ten pomnik stawia . Członkiem rodziny nie zawsze jest więc ktoś, kto jest związany więzami krwi lub spowinowaceniem.

Pod znakiem tęczy Powoli i z coraz większą odwagą wyłaniają się w przestrzeni publicznej rodziny tęczowe, czyli składające się z nieheteronormatywnej pary i ich dzieci. Kobiety i mężczyźni w takich związkach – tak jak pary heteroseksualne – mają potrzebę bycia rodzicami. Amerykańska psycholożka Charlotte J. Patterson pisała w latach 90., że: współczesne zmiany społeczno-kulturowe, między innymi indywidualizacja oraz jednostkowa i zbiorowa emancypacja przyczyniły się do wzrostu liczby dzieci wychowywanych przez pary lesbijek, nazywanego przez zachodnich badaczy „lesbian baby boom”. Oczywiście nie jest to tendencja stała i nie dotyczy wszystkich par homoseksualnych, ponieważ niektóre z nich świadomie nie decydują się na potomstwo ze względu na swoje poglądy.

44–45

Według Doroty Majki-Rostek z Uniwersytetu Wrocławskiego, w grę mogą też wchodzić kwestie społeczne, będące konsekwencją mniejszościowego statusu lesbijek, np. obawy przed problemami w kontaktach z instytucjami opieki zdrowotnej, instytucjami edukacyjnymi itp., które mogą nie być przygotowane na pojawienie się wśród ich klientów rodzin nieheteronormatywnych . Macierzyństwo lesbijek dawniej polegało na ukrywaniu swojej nienormatywnej tożsamości. Kobiety te często wchodziły w związek z mężczyznami lub były samotnymi matkami.

Już samo spojrzenie z perspektywy historycznej uderza wielością modeli organizacji rodziny Obecnie tworzą one pary jednopłciowe wychowujące dzieci, wciąż jednak ze względu na bezpieczeństwo nie zawsze ujawniają swoją sytuację. Niektóre ze środowisk religijnych i konserwatywnych krytykują osoby nieheteroseksualne, twierdząc, że w takich rodzinach dzieci są nieszczęśliwe, krzywdzone brakiem odpowiednio męskiego lub żeńskiego wzorca, jak i również że wychowywane są na kolejne osoby homoseksualne. Opinie te jednak nie

Przemiany obejmują nie tylko członków rodziny, lecz także gospodarstwo domowe – czyli przestrzeń, w której funkcjonuje. Przykładem są rodziny migranckie – takie, w których jeden rodzic (lub oboje) wyemigrował, na przykład w poszukiwaniu lepszego zarobku. Zdaniem socjolożki Sylwii Urbańskiej, w obliczu takich przemian koniecznym i zarazem niezbędnym wydaje się podjęcie dyskusji o wyłanianiu się nowego typu macierzyństwa – macierzyństwa transnarodowego. Temat ten wywołuje dyskusje, w szczególności wśród zwolenników rodziny nuklearnej, tzw. rodziny małej, stanowiącej dwa pokolenia obejmujące rodziców i ich biologiczne dzieci. W ich przeświadczeniu matka ma obowiązek trwania przy dziecku. W przypadku ojca ma to nie być konieczne, gdyż nie jest on ściśle związany z procesem wychowania, jest to raczej stereotypowo rola kobiety. Jak twierdzi badaczka, kulturowy wzór prywatnego, „intensywnego macierzyństwa” przesłania rzeczywistą różnorodność praktyk. Już samo spojrzenie z perspektywy historycznej uderza wielością modeli organizacji rodziny. Mimo dystansu dzielącego członków od siebie, ich więzi mogą być trwałe i pielęgnowane jeszcze bardziej, niż mogłoby to mieć miejsce w przypadku przebywania w jednym domostwie. Jest to skutek głębszej analizy i skupienia na sposobach zaspokajania potrzeb między rodzicami a dzieckiem tak, by zachować dobrostan każdej ze stron. Obraz macierzyństwa na odległość nie stanowi zatem przeciwieństwa rodziny, a kolejną jej formę. Można dojść do wniosku, że współczesna rodzina nie przeżywa kryzysu, wręcz przeciwnie – przechodzi rozkwit i przedstawia zupełnie nowe sposoby jej postrzegania i interpretacji. Pozytywnym zjawiskiem są przemiany prowadzące do poprawy samopoczucia i bezpieczeństwa członków społeczności. Zwiększenie świadomości i wiedzy ludzi w tym zakresie wiąże się ze społecznym postępem. Jednak potrzeba czasu, aby zjawisko to przestało budzić intensywne emocje i na dobre ugruntowało się w codzienności. 0


varia /

Varia Polecamy: 46 CZARNO NA BIAŁYM PodRóże i PodPrąd Porób zdjęcia

48 REPORTAŻ Plotka o SŁ–ce fot. Nicola Kulesza

Życie wzdłuż starej linii kolejowej

54 WARSZAWA To to nie skansen?

O studenckiej enklawie pośrodku Bemowa

Kociara A L I C JA U T R ATA ubię koty. Tak, te zwierzątka – żeby nie było, że być może mam jakiś dziwny fetysz wąchania lub konsumowania kurzu i chciałabym się dzisiaj nim podzielić. Tak między nami, mam na niego alergię, więc śmiało zdradzam, że za nim nie przepadam. Choć na koty, te żywe stworzenia, też mam uczulenie… Z góry więc przepraszam wielbicieli kurzu za faworyzowanie tych „prawdziwych”, w moim mniemaniu, kotów. Zastanawiając się teraz, odnajduję między kotem a kurzem parę podobieństw. Oba sprawiają, że momentalnie zbiera mi się na kichanie, później rzęsisty katar cieknie mi z nosa, a na dodatek przy długiej ekspozycji na alergen dopada mnie duszący kaszel. Zarówno kot, jak i kot kurzu będzie walał się po całym domu, a najprzyjemniej mu siedzieć pod i za meblami. No cóż – tak bywa z introwertykami, do których można zaliczyć oba przedmioty porównania. Pokazują się, gdy najdzie je taka ochota lub odpowiednia pora. Są jednak oba mięciutkie w dotyku. Z tych wyliczeń narodził się świetny pomysł, godny niejednego biznesmena. Od zawsze wiedziałam, że siedzi gdzieś we mnie prawdziwa bossówa. Kojarzycie może stare zabawki pet rock ? Na tej samej zasadzie może powstać moje autorskie pet dust . Kto by nie chciał dostać w prezencie lub sam sobie sprawić takiego małego kociaka kurzu, wyczeku-

L

Pierwszy etap mam już za sobą – zostałam kot dziewczynką.

jącego swojego nabywcy w uroczym transporterku? Jako pierwszy zwierzak nadałby się wyjątkowo dobrze. Tak samo pasowałby tym zapracowanym i zabieganym. W dodatku, w porównaniu do sprzedawanego kiedyś kamyczka, tu więź między właścicielem a „kotkiem” byłaby większa. Dzięki specjalnej szczotce w zestawie można regularnie dbać o pupila. No i przede wszystkim łatwo i tanio się nim opiekować. Mimo tego, że teraz widzę mnóstwo zalet kurzu, chciałabym wrócić do kotów z krwi i kości, i dać im zadośćuczynienie. Lubię każde zwierzątko, jednak na zawsze to wąsate stworzenie będzie zajmowało centrum mojego serca. Od dzieciństwa wychowywałam się z kotem, psami również, jednak styl życia tego pierwszego to jest to, do czego naprawdę dążę w życiu. Nic dziwnego, jako że od dawna tym, co w życiu kocham najbardziej jest dobre jedzenie i długi wypoczynek. Chciałabym jednak nie zamartwiać się tak tyloma sprawami, często błahymi, i wrzucić bardziej na luz. Od niedawna jestem mamą dwóch pięknych kotów, które z łatwością mnie zdominowały i rozpoczęły już moją przemianę. Mam nadzieję, że zakończy się bardzo owocnie. Pierwszy etap mam już za sobą – zostałam kot dziewczynką . Jednak kochanie, czy będziesz mnie wciąż kochał, jeśli stałabym się kotem? 0

grudzień 2023


CZARNO NA BIAŁYM / Porób zdjęcia sprzedam dział

PodRóże i PodPrąd T E K S T I Z DJĘC I A : DAW I D S ZC Z Ę S N Y

ydaje mi się, że jego puste oczodoły zawsze starają się wypatrywać swoich braci i sióstr rozsadzonych przez spiżowe dłonie socrealistycznych robotników po całym świecie. Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Tysiące ton betonu i stali z jednym tylko celem. Stać i głosić wieczną chwałę w świecie, który nie jest jego światem. Tak się przypadkiem stało, że mogłem uwiecznić to smutne spojrzenie na filmie fotograficznym. I na tym czeskim czarno-białym filmie Pałac zdaje się odzyskiwać swoje właściwe kolory i położenie. Mowa tu jednak nie o położeniu geograficznym, a czasoprzestrzennym. Wszystkie aparaty fotograficzne są urządzeniami nie tylko przechwytującymi obraz, ale również zatrzymującymi czas. Spośród

W

46–47

nich wszystkich jest też kilka tych wyjątkowych, schowanych głęboko na strychach. Aparaty analogowe – te niepozorne szkatuły niosą ze sobą wydatki i frustracje, są wyjątkowo toporne, a czasami wadliwe. Dlaczego ludzie sięgają dalej po te zabytki, zamiast je wyrzucić? Satysfakcja, jaką można osiągnąć, opanowując łomografię, chociażby w ułamku, jest jednym z najlepszych uczuć, jakich doświadczyłem w życiu. Dlatego chciałem się podzielić tą niewielką częścią mojego świata. Może dla kogoś będzie to tak bardzo potrzebny i wyczekiwany impuls do rozpoczęcia nowej przygody. Owszem – zdjęcia będą nieostre, prześwietlone lub niedoświetlone. Może będą na nich skazy spowodowane paproszkiem na obiektywie lub błona filmu będzie się przesuwała za daleko, gubiąc klatki. To wszystko urok aparatów analogowych. Jest to jednak częścią procesu i tworzy swoisty rytuał. Od umieszczenia filmu wewnątrz aparatu, poprzez medytowanie nad każdym zdjęciem, aż w końcu oddanie naświetlonej błony do wywołania. Ktoś kiedyś powiedział, że w górach – zanim właściwie ustawimy aparat – dostrzeżemy, jak szczyty się przesuwają. Uzbrójcie się w cierpliwość, mnóstwo cierpliwości, ale przede wszystkim bawcie się dobrze, bo głównie o to chodzi. 0


Porób zdjęcia /

CZARNO NA BIAŁYM

grudzień 2023


REPORTAŻ / Życie wzdłuż starej linii kolejowej Och Małgosiu, Małgosiu, co żeśmy zrobili?

Plotka o SŁ-ce Przedwojenne domki z drewna, nadwiślańskie niziny, gierkowski asfalt i niszowe odłamy katolicyzmu - czyli co kryje Mazowsze, do którego nie da się już dojechać koleją.

T E K S T I Z DJ Ę C I A :

TYTUS DUNIN

odzina piąta nad ranem. Zwlekam się z wygrzanego łóżka, biorę prysznic, ubieram się i wychodzę z domu. Docieram na stację Czachówek Południowy, gdzie czekam następne 10 minut w późnolistopadowym ziąbie. Po chwili na peron z impetem wjeżdża dwupiętrowy ekspres ze Skarżyska-Kamiennej. Ogrom ludzi na peronie – wśród nich ja – wtłacza się do wagonów. Po 40 minutach docieram do centrum Warszawy. W obliczu tak szybkiego i wygodnego dojazdu wydaje się niepojętym, że ponad dwa miesiące temu przejechanie takiej samej odległości wzdłuż prostopadłej linii kolejowej nr 12 zajęło mi niespełna trzy godziny. Nie, wbrew pozorom nie będzie to tekst o problemach polskiego transportu publicznego – wyżej wspomnianą podróż odbyłem na rowerze. Nie będzie to też jednak sensu stricte tekst o wykluczeniu komunikacyjnym – chociaż celem mojej wycieczki były zamknięte stacje kolejowe. Chciałbym natomiast nakreślić zarówno przyczyny specyficznej sytuacji komunikacyjnej w małych miastach i wsiach powiatu otwockiego, jak i koloryt samej okolicy – oraz odpowiedzieć na pytanie, czy zmiana pierwszej jest zagrożeniem dla drugiego. Jak zatem przebiegła moja podróż?

G

Czachówek Wschodni Podobnie jak to opisałem na początku: zerwałem się rano, wsiadłem na rower i pojechałem na pobliską stację – tym razem był nią jednak Czachówek Wschodni. Ten „najmniejszy z Czachówków” jest jedną z dwóch nadal działających stacji pasażerskich linii kolejowej

48–49

nr 12 (Towarowej Obwodnicy Warszawy, linii Skierniewice-Łuków). Wchodząc na teren stacji, nietrudno zauważyć kruchość jej dalszego losu. Sam peron, wyłożony chwiejną gierkowską płytką, wykorzystywany jest dzisiaj tylko w połowie. Dlaczego? Prawie rok temu, władze lokalne Góry Kalwarii wywalczyły podwyższenie dwóch pozostałych peronów na na linii S-Ł, aby zlikwidować nagle zaistniałą, niewygodną przesiadkę. Powstała ona ze względu na warunki umowy dotacyjnej, według której najnowsze składy musiały obsługiwać również odcinek Warszawa-Góra Kalwaria, który jednak na odcinku przebiegającym przez linię kolejową nr 12 posiadał perony z głębokiego PRL-u o nieregulaminowej wysokości – tych nie mogły obsługiwać wszystkie rodzaje pociągów. Chcąc przywrócić ruch jak najszybciej, podwyższono tylko połowy obu peronów. Z tej właśnie połówki na Czachówku Wschodnim miałem zaraz wsiąść w pociąg do Góry Kalwarii. Usiadłem na ramie roweru. Z pobliskiego domu jednorodzinnego unosił się słodko-korzenny aromat mojego dzieciństwa – zapach węgla pomieszanego z plastikiem, palonego w małym, domowym piecu, być może nawet w kozie. Odurzenie tym aromatem, tak wgryzionym w moje wspomnienia, przerwał wjeżdżający na stację pociąg. Wsiadłem. Przejechanie tego krótkiego odcinka zajęło niecałe 10 minut, ponieważ wiekowa infrastruktura kolejowa na SŁ-ce nie pozwala (w tym miejscu) na prędkość powyżej 50 km/h. Kiedy jednak dotarłem do dawnego Nowego Jeruzalem, zastał mnie bliźniaczo podobny peron, choć tym razem spod świeżo wybudowanego podwyższenia wyglądała stara, znajoma, gierkowska skrajnia.

Góra Kalwaria Przejeżdżając przez centrum Góry Kalwarii, które w tak wczesnych godzinach wyglądało na opustoszałe, mijałem urokliwe, niskie kamieniczki, różnorakie skwery i pomniejsze placyki. Obok niedawno wybudowanego zegara słonecznego znajdował się niezwykle stromy zjazd ze skarpy, prowadzący na DK50. Na nieustannie wibrującym od ruchu samochodowego moście, przez który prowadziła ta droga, zastało mnie wschodzące słońce. Prawy brzeg Wisły, choć podobny do lewego, jest zdecydowanie bardziej otwarty i przewiewny. To właśnie tutaj mazowieckie niziny osiągają swoje – nomen omen – wyżyny, jeśli chodzi o samą rozległość widocznej przestrzeni. Ostrówek, Kosumce, Dziecinów – wszystkie te miejscowości ociekały charakterystycznym spokojem, tożsamym dla nadwiślańskich, industrialno-rolniczych wsi. Powolna jazda świeżo wylanym asfaltem, mijając automatycznie nawadniane pola i sady, przejeżdżając pod – już nie przewodami, a wręcz – powrozami energetycznymi, rozpiętymi między – już nie słupami, ale – wieżami energetycznymi, które niosą wespół najwyższe z napięć; to wszystko zestawione ze sobą stwarza wrażenie niezwykłego ogromu, którego nikt by się nie spodziewał w odległych od ważnych aglomeracji miejskich, słabo skomunikowanych ze sobą mieścinach. Z charakteru miejscowości te chyba najbliższe byłyby Gassom w mojej rodzinnej gminie Konstancin-Jeziorna. Zdaje mi się, że być może przez solidne inwestycje tej gminy w transport lokalny, Gassy były (i nadal są) zbyt dobrą lokalizacją do zamieszkania, stając się bardziej zaludnione i – paradoksalnie – mniej „ogromne”.


Życie wzdłuż starej linii kolejowej /

REPORTAŻ

Warszówka Ciągnąca w górę jutrzenka już rozszczepiała swoje promienie w porannej mgiełce. Wówczas ja zbliżałem się do stacji Warszówka, obiektu – co zaskakujące – zbudowanego dosłownie w szczerym polu. Aby dostać się na teren stacji, musiałem zboczyć z głównej drogi i przejechać długie kilometry nieutwardzoną, polną ścieżką, wijącą się między licznymi zakładami przetwórczymi a dziecinowską kopalnią piasku. Sama stacja jest obiektem o parametrach całkowicie standardowych dla tej linii kolejowej: peron ziemny, którego granicę wyznacza niknąca dzisiaj w polnym zielsku betonowa skrajnia, podbite drewnem rdzewiejące metalowe znaki oraz charakterystyczny dla PRL-u, choć nie w formie dworka, budynek stacyjny, od lat stanowiący własność prywatną. Cisza, którą ogarnięty był teren tej stacji, była wręcz niepojęta – równać się z nią mógł chyba tylko wczesny poranek niedzieli 15 października, dnia wyborów parlamentarnych, podczas którego w mojej okolicy ucichł nawet subtelny szum dochodzący od pobliskiej drogi powiatowej. Dlaczego zbudowano stację mającą obsługiwać ruch pasażerski na całkowitym odludziu? Jednym z sugerowanych powodów jest chęć obsłużenia kilku wsi jednocześnie – planiści być może chcieli wyrównać odległości od okolicznych miejscowości do stacji, umieszczając ją idealnie między Warszówką, Dziecinowem a Warszawicami. Na język ciśnie się od razu powiedzenie: „jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego” – które chyba częściej się nie sprawdza, jednakże idealnie opisuje przedziwną lokalizację tego, bądź co bądź, urokliwego przystanku. Ruszyłem dalej w drogę, kierując się w stronę Osiecka. Droga między tymi dwiema miejscowościami dłużyła się niemiłosiernie, a pnące się ciągle wzwyż słońce zaczęło powoli doskwierać podnosząc temperaturę. Monotonię betonowych „pomościków” (kawałów płyty przerzuconych przez przydrożny kanał, prawdopodobnie jeszcze za Gomułki), ustawionych prawie że w równych odległościach od siebie, przerwała zmieniająca się wreszcie rzeźba terenu. Garbiące się pola, urozmaicone przyciętymi jakby od linijki połaciami gaików, zaczęły przełamywać już nużącą oczy „przestrzenność” środkowego Mazowsza. Wreszcie w oddali zamajaczyło małe zbiorowisko budynków. Dotarłem do Pogorzeli.

Pogorzel Pogorzel to średniej wielkości ulicówka w powiecie otwockim, na którą (według danych z NSP 2021) składa się 411 mieszkańców. Z pozoru wieś ta może wydawać się całkowicie zwyczajna – kilkadziesiąt domów wzdłuż drogi wo-

jewódzkiej, jeden posterunek OSP i nieczynny sklep monopolowy. Sam środek tej niewyróżniającej się miejscowości kryje jednak prawdziwą perełkę neogotyku ceglanego – kościół mariawicki w Pogorzeli, zbudowany w 1910 r. Czym jednak jest mariawityzm? Gdybym chciał przedstawić to zjawisko encyklopedycznie, powiedziałbym, że mariawityzm to odłam starokatolicyzmu, powstały w środowisku zgromadzeń honorackich, które tworzyły się w reakcji na carskie represje wobec Kościoła i życia zakonnego – jako ośrodki szerzenia się sentymentów narodowowyzwoleńczych. W nich to siostra Maria Franciszka Kozłowska doznała objawień, które nie zostały później uznane przez Watykan, a ją samą objęto ekskomuniką większą, i tak dalej, i tak dalej… Historia mariawityzmu, tak samo jak i innych późnych odłamów katolicyzmu, jest zbyt zawiła, zbyt skomplikowana i zbyt dobrze udokumentowana jak na zakres tematyczny tego tekstu. Zamiast przytaczać ją szczegółowo, postanowiłem zamieścić poniżej dwa cytaty z Brązowników Tadeusza Boya-Żeleńskiego, które – mimo że szalenie wyrwane z kontekstu (choć może to potęguje ich wartość dydaktyczną) – moim zdaniem dobrze obrazują postrzeganie Mariawitów przez im współczesnych: Kto przed ćwierć wiekiem patrzał na działalność Wincentego Lutosławskiego w Krakowie, mógł obserwować, jak nawet ruchy „czystościowe” mogą być maskaradą erotyzmu. A wreszcie fenomen mariawityzmu, na który patrzymy współcześnie, też pozwala nieco zapuścić wzrok w tajnie nowo tworzących się wiar i ukazuje, ile i jak różnych może w nie wchodzić elementów. (przypis odnośnie do roli kobiet w towianizmie) Interesującym jest że w ostatnich czasach księża mariawici starają się nawiązać swą na-

ukę do towianizmu. Kiedy odwiedzałem księży mariawitów w Felicjanowie, ujrzałem przy łóżku arcybiskupa Kowalskiego pełne wydanie turyńskie Pism Towiańskiego. Świeżo wprowadzoną instytucję kapłanek wywodzą mariawici z koncepcji Mickiewicza. [przypis autorski] Według Tadeusza Zawady i jego żony Kamili, członków parafii mariawickiej w Pogorzeli, do Mariawitów należało swego czasu całe Powiśle. Rozprzestrzenianie się ich odłamu ułatwiły uwarunkowania administracyjne – zarządzające tymi ziemiami władze carskie oficjalnie zalegalizowały działalność Związku Mariawitów już w tym samym roku, w którym papież Pius X obłożył ich ekskomuniką. To właśnie dzięki temu ten marginalny odłam mógł rozprzestrzeniać się dużo swobodniej, budując kościoły, kaplice, szkoły i przytułki. Kościół mariawicki w Pogorzeli nie był dla mnie interesujący ze względu na samą niszowość ruchu religijnego, który reprezentował, czy też wartości architektoniczne budynku – choć to także odegrało istotną rolę. Najbardziej interesującym był fakt, że kościół ten stoi od wielu lat zamknięty – a jego wnętrze zostało zdesakralizowane. Ten stan rzeczy utrzymuje się od lat 70. XX w., kiedy to Kościół Katolicki Mariawitów, w odpowiedzi na dramatycznie spadającą od zakończenia II wojny światowej liczbę wiernych, zadecydował o przekazaniu pogorzelskiego majątku Skarbowi Państwa. Co prawda parafia nadal istnieje, zarządza lokalnym cmentarzem mariawickim i odprawia okazjonalnie nabożeństwa w kaplicy na tyłach dawnego kościoła, jednakże według danych z 2019 r. parafian jest tam dokładnie dwóch; na parafię bowiem składa się tylko wyżej wspomniane starsze małżeństwo – Kamila i Tadeusz Zawadowie. 1

grudzień 2023


REPORTAŻ / Życie wzdłuż starej linii kolejowej Mimo to, wpływ Mariawitów (których nazwa pochodzi przecież od łacińskich słów Mariae vitam imitantes – naśladujący życie Maryi) jest do dziś widoczny. Znaczna większość pogorzelskich domów posiada ozdoby nawiązujące do kultu maryjnego – czy to kapliczki, czy to płaskorzeźby, inskrypcje na domach…

Do tej pory jednak kościół w Pogorzeli pozostaje zamknięty. Prowadzone przez pobliską parafię w Osiecku prace porządkowe ustały kilka lat temu, a teren kościoła z każdym dniem grzęźnie i tonie w bujnej roślinności. Co prawda w 2002 r. artystka Bogna Burska wystawiła we wnętrzu budynku swoją instalację pt. Witraże, jednakże poza tym, nic wokół niego się nie dzieje. Wygląda na to, że wraz z otwarciem się najzapyzialszych z wioch na świat, wraz z wkroczeniem największej z polityk z butami w najbardziej prowincjonalne z domów, wyrównujemy szanse, to prawda, lecz pośrednio także wyrównujemy charaktery, rezultaty i koloryty. Im większa otwartość na świat, tym prędzej nikną w jego ogromie słabsze ośrodki – czy jednak mogłoby być inaczej? Zdaje się, że taka już jest kolej rzeczy. Rzeki maleją. Maleją miasta.

Osieck Obejrzawszy szczelnie zaryglowany neogotycki pustostan, wyruszyłem dalej w drogę. Zjeżdżając ze wzniesienia, na którym usytuowana była Pogorzel, wśród rozległej równiny ukazał się mi Osieck – mój następny przystanek. Już z daleka widać było podobieństwo tamtejszego kościoła do tego pogorzelskiego – był jednak dużo większy i posiadał dwie wieże. Z po-

50–51

czątku można byłoby podejrzewać, że jest to pozostałość po jakiejś specyficznej rywalizacji międzyparafialnej; przypominają się chociażby założenia kontrreformacji i wdrażania barokowej architektury, które miały przekonywać wiernych do pozostania przy katolicyzmie, ciągnąc ich za odczucia estetyczne. Nic bardziej mylnego – neogotycki budynek w Osiecku wybudowano w latach 1902-1904, a zatem wcześniej niż ten w Pogorzeli. Ale przecież nie przyjechałem do Osiecka w poszukiwaniu zabudowy sakralnej; zaraz po wjechaniu do miasta odbiłem w lewo, kierując się w stronę opuszczonej stacji. Po chwili dotarłem do małego rozjazdu, łączącego drogę wojewódzką z małą, zarośniętą, nieutwardzoną uliczką. Na jej końcu dumnie stał budynek stacyjny PKP Osieck. Był to jeden z niewielu dziś zachowanych – a dosyć powszechnych w PRL-u – „dworków kolejowych”, łączących w swojej budowie cechy klasycyzmu i socrealizmu, tak charakterystycznych dla bierutowskiej architektury. Pełniły one funkcję poczekalni dla pasażerów, kasy biletowej oraz posterunku ruchu – skrywając przy tym za grubymi murami obsługę stacji i pasażerów, chroniąc ich przed często nieprzyjaznym klimatem prowincji. Ku mojemu zdziwieniu, budynek nie był całkowicie opuszczony. Choć główne pomieszczenie stacji zawierające poczekalnię było szczelnie zaryglowane – a okna zabito sklejką – wykusz przylegający do bryły dworka nadal był eksploatowany. Obok niego stał samochód, a kilka metrów dalej jego właściciel – dyżurny ruchu na stacji Osieck. — Dzień dobry! A czego pan tak tutaj szuka? — zagaił dysponujący. Pokrótce wyjaśniłem mu cel mojej podróży – były nim opuszczone stacje kolejowe na linii S-Ł. — A, no to pan jest w błędzie. Ten przystanek nie jest opuszczony. Szybko poprawiłem się – oczywiście, stacja nie obsługiwała już tylko ruchu pasażerskiego, natomiast, ku mojemu lekkiemu zdziwieniu, w oddali znajdowała się nadal eksploatowana rampa, ułatwiająca przeładunek towarów. Cóż – pożegnałem się i ruszyłem dalej. Stacja Osieck była jednocześnie największym zaskoczeniem tej wyprawy, jak i największym rozczarowaniem. Oczywiście wspaniałym jest to, że zabudowania tej stacji tak dobrze się zachowały, unikając wandalizmu czy nawet wyburzenia, natomiast niestety okupione to zostało niemal całkowitą likwidacją zabudowań peronowych. Elegancko przykoszona trawa już z oddali wieszczyła surową użyteczność tego

miejsca. Nie spędziłem dużo czasu w Osiecku, gdyż nie było tam wiele do oglądania. Skierowałem się zatem do Jaźwin, ostatniego punktu na mojej trasie. Po drodze minąłem świeżo postawiony drogowskaz tablicowy – widniało na nim oznaczenie wskazujące na stację kolejową, którą właśnie odwiedziłem. Ciekawe, czy wprowadziło ono kiedyś w błąd jakichś zabłąkanych pasażerów… Jadąc dalej przez już mniej rozległe równiny, podziwiając zachowane do dzisiaj drewniane chaty z początku XX w., odznaczające się charakterystycznym „marginesem” desek na każdej z krawędzi, minąłem pomnik upamiętniający katastrofę kolejową w Osiecku. Miała ona miejsce 15 czerwca 1981 r. około godziny 15:45. W wyniku awarii rozjazdu w Jaźwinach, zarządzony został tego dnia ruch jednotorowy na tym właśnie odcinku. Ze względu na zignorowanie przez pociąg osobowy relacji Skierniewice-Łuków sygnału „stój”, widniejącego na semaforze, doszło do kolizji z nadjeżdżającym z przeciwka pociągiem towarowym. W wyniku tej katastrofy zginęło 25 osób, a 8 zostało rannych. Między innymi przez wzgląd na tę tragedię PKP przyspieszyły akcję montowania radiotelefonów w pociągach oraz wdrażania systemu Radio-Stop.


Życie wzdłuż starej linii kolejowej /

Jaźwiny

Wykluczenie komunikacyjne

Dzień dłużył się. Słońce płonęło już w zenicie. Ja natomiast zbliżałem się powoli do mojego ostatniego przystanku na trasie – była nim stacja Jaźwiny. Mieściła się ona pośród polnego krajobrazu, tak samo jak Warszówka, lecz zdecydowanie nie na odludziu. Niewielka wieś z małym placem zabaw, kilka niedawno zbudowanych domów jednorodzinnych – oto wszystko, co stało pod nazwą „Jaźwiny”. Skręciwszy w jedną, niepozorną uliczkę, dotrzeć można było do przejazdu kolejowego; tam właśnie znajdowała się ostatnia z trzech nieużytkowanych stacji między Górą Kalwarią a Pilawą. Stacja ta niewiele różniła się od Warszówki – składał się na nią ten sam peron ziemny z tą samą betonową skrajnią. Te same rdzewiejące znaki, wydrukowane na metalowej blasze (choć utrzymujące większe ilości furkoczącej na wietrze niebieskiej farby), te same tabliczki ostrzegające przed wysokim napięciem, ten sam układ peronów. Podobny nawet był budynek stacyjny – prosta ceglana bryła, na tyle przypominająca dom mieszkalny, że w końcu się nim stała. Co ciekawe, właściciel dawnego budynku stacyjnego w Jaźwinach zdecydował się zachować tablicę z nazwą stacji na fasadzie budynku. Na tym jednak kończy się mój przydługi wywód o zdezelowanych stacjach na mazowieckich nizinach. Sama SŁ-ka – prócz wspomnianych wyżej: Czachówka Wschodniego i Góry Kalwarii – jest pozbawiona regularnego ruchu pasażerskiego. Pierwszy raz ruch ten wstrzymano w roku 2004, potem w latach 2007-2008 odbywał się przewóz pasażerów na odcinku Łuków-Pilawa, a w okolicach roku 2010 przez chwilę kursowały pociągi w relacji Warszawa-Pilawa przez Górę Kalwarię, zatrzymujące się na odwiedzonych przeze mnie stacjach. Od tej pory, ruch pasażerski na reszcie długości SŁ-ki nie istnieje. Mieszkańcy Mszczonowa, Osiecka, Parysowa, Stoczka Łukowskiego – całkiem dużych miast usytuowanych wzdłuż linii kolejowej nr 12 – nie mają przystępnej komunikacji międzymiastowej, nie mówiąc już o połączeniu z Warszawą.

Jest to modelowy przykład wykluczenia komunikacyjnego – problemu, który według ośrodka badań EUROREG dotyka nawet kilkunastu milionów Polaków. Likwidacja połączeń kolejowych i zamykanie stacji, będące efektem transformacji ustrojowej, uznaje się za główną przyczynę wykluczenia komunikacyjnego. Czy jednak tak naprawdę jest? Warto w tym miejscu przywołać przypadek Kolejki Młocińskiej – połączenia wąskotorowego, otwartego w dwudziestoleciu międzywojennym, łączącego północną Warszawę z Łomiankami i Palmirami. Kolejka ta już od swoich początków borykała się z problemami finansowymi, nie mogąc znaleźć inwestorów po kryzysie w 1929 r., napotykając przy tym dużą konkurencję ze strony rosnących na popularności już w międzywojniu połączeń autobusowych. Konkurencja między tymi dwoma środkami transportu publicznego z biegiem czasu przechylała się na niekorzyść kolei. Połączenia autobusowe były tańsze w utrzymaniu, a przystanki – bliższe centrów miast. Zmiana częstotliwości ich kursów była dziecinnie prosta – za choćby delikatne naruszenie systemu rozkładów jazdy PKP stanowiło żmudną i niewdzięczną pracę. Wraz z rozwojem przemysłu motoryzacyjnego i popularyzacją samochodów osobowych, lokalne stacje kolejowe straciły swój dawny obraz „okna na świat”. Nowe tysiąclecie przyniosło coraz więcej wątpliwości wobec utrzymywania prowincjonalnych „dworków kolejowych” z publicznych pieniędzy – zaczęto zatem cięcia. W tym momencie dręczą mnie sprzeczne konkluzje. Z jednej strony, informację o faktycznych przygotowaniach do wznowienia ruchu na SŁ-ce przyjąłbym z niemałym uradowaniem – przejechałbym nawet całą długość linii, choćby i zatłoczonym szynobusem, tylko po to, aby móc w okamgnieniu doświadczyć przekroju południowego Mazowsza, wraz z całym jego pokątnym, prowincjonalnym urokiem. Z drugiej strony jednak, przywrócenie ruchu pasażerskiego pociągnęłoby za sobą modernizację infrastruktury kolejowej. Skuto by obrzydliwie piękny bierutowski beton, zalano by chrzęstliwie chroboczący gomułkowski szuter, wy-

REPORTAŻ

rwano by idealnie krzywe gierkowskie płytki. Przebijające nawierzchnię peronu ziele polne wyrwano by, zrównano by z ziemią socrealistycznedworki, zamieniono by urokliwe, ręcznie malowane tabliczki z nazwami stacji na drukowane wielkoformatowo, ustandaryzowane oznakowanie poziome o barwie PANTONE 295 C i kroju pisma Myriad Pro Semibold (kerning 25%). Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie jestem bynajmniej wrogiem standaryzacji czy systemów graficznych. To przede wszystkim one zapobiegają przerodzeniu się naszych miast w kompletny bałagan estetyczny. System wizualny PKP uważam ponadto za bardzo udany. Jest jednak coś niewytłumaczalnie niezwykłego w zaszywaniu się w najczarniejsze zagłębia prowincji – jest nim jakieś uczucie absolutnego wyobcowania ze środowiska, separacji odeń. Właśnie w tym poniekąd tkwi cały urok podróżowania. Cóż jednak by się ostało po przywróceniu kolei tym wsiom przez oświecone komisje z Warszawy? Ostało by się to samo co zawsze; to samo, co daje w wyniku proces historyczny. Wielkie idee i prawdy obiektywne wtargnęłyby ze swoimi utytłanymi buciorami do zabitych dechami dziur. Niczym zaraza, niczym nie dające oddychać choróbsko, wtargnęłyby w przewiewne płuca prowincji owe „powszechne” ideały. Musimy walczyć z wykluczeniem komunikacyjnym – bić w piersi się będą zarządcy na konferencjach. Musimy się zjednoczyć w obliczu represji – mówili zapewne księża z Osiecka Mariawitom z Pogorzeli. „(...) Omnes alias terras Paganorum, quas sibi possunt subiugare” – wnosiły średniowieczne bulle papieskie. Tak oto działa proces historyczny – od rozatomizowanej, nieistotnej różnorodności, po żałosną jednakowość. Do tego właśnie zmierzamy, chcąc udobruchać i zbawić wszystko oraz wszystkich – inaczej być jednak nie może. Dzisiejsi historiografowie próbują wprawdzie zwracać się ku zdobytym i pokonanym; zyskuje na popularności ów prąd „mikrohistorii”. Bądźmy jednak szczerzy – brnąc w maluczką i nieistotną historię, tworzyć będziemy jedynie maluczką i nieistotną historiografię. Lecz cóż się nam po tym ostanie? 0

grudzień 2023


WARSZAWA / gruzobeton O belka ciao, belka ciao, belka ciao, ciao, ciao

Budujemy nowy dom Pole Mokotowskie nie jest moim ulubionym parkiem w Warszawie. Szczerze mówiąc, do niedawna niemal odruchowo je omijałem, bo byłem święcie przekonany, że można tam jedynie spotkać ludzi spędzających miło czas na świeżym powietrzu. Ale pozostawię tę alergię na cudze szczęście bez dalszego komentarza, bo nie jest nawet w ułamku tak patologiczna jak to, co jednak rozbudziło we mnie ciekawość tego miejsca. T E K S T I Z DJ Ę C I E :

A R T U R DZ I U B I Ń S K I

wa słowa. Domki z gruzobetonu. To razem trzy słowa. Nieważne. Domki z gruzobetonu! Dla wielu jest to sprawa zupełnie nieznana i nieistotna. Dla ludzi, którzy rozmawiają ze mną o Warszawie dłużej niż kilka minut – prawdziwe przekleństwo. Pierwszy raz natrafiłem na nie poszukując informacji o domkach, ale fińskich, których potrzebowałem do napisania pracy licencjackiej. Domki właściwe, czyli betonowe, czają się przy ulicy Czubatki na zapleczu parku i starają się pozostać nieodkrytymi. Zastosowanie nowatorskich materiałów i badanie ich odporności na starzenie się stanowiło główny i samodzielny cel istnienia osiedla. Cel, który w wyniku zawirowań w przepisach, jakoś zniknął w dziejowych zawirowaniach. Osiedle nie chciało rzucać się w oczy – bo i po co – a dotychczas robiło to tak dobrze, że nawet youtuber Złomnik, znawca rzeczy dziwnych i niewyględnych, w „Paskudniku Warszawskim” napisał, że nie znalazł o nich żadnych informacji. A ja znalazłem i czy chcecie, czy nie, teraz się nimi podzielę.

D

Historia – w skrócie W kwietniu 1948 r., z ramienia Instytutu Badań Budownictwa, rozpoczęto budowę domów eksperymentalnego osiedla gruzobetonowego. Domków było pięć, miały identyczny układ pomieszczeń i metraż, a także stały obok siebie. Każdy miał około 45 mkw. powierzchni i w założeniu miał mieścić czterolub pięcioosobową rodzinę pracownika IBB. Oznaczono je literami i tablicami informują-

52–53

cymi o rodzaju zastosowanych rozwiązań konstrukcyjnych. Domek o numerze pierwszym zachował się z zewnątrz w stanie oryginalnym i tylko on zdradza tajemnice konstrukcji ocieplonych ziomków. Przynajmniej pierwotnie, różniła ich izolacja, pokrycia dachowe, a nawet unikalna dla każdego z nich forma bloczków. W lipcu osiedle udostępniono zwiedzającym, a wspomniane prefabrykowane bloczki stworzone z mieszaniny pokruszonych cegieł, betonu, wody i zapału Całego-Narodu-Budującego-Swoją-Stolicę przeniosły na dobre projekt inż. Makowieckiego z papieru na solidny grunt gdzieś na przecięciu ulic Wawelskiej i Suchej…

Histeria – w całej rozciągłości …a w każdym razie gdzieś w tę okolicę! Proszę się nie czepiać autora jedynej w miarę dostępnej wzmianki prasowej. W końcu w artykule z maja 1948 r. przekręcił tylko (!) jedną nazwę. Z odpowiedzialnego za domki po zakończeniu prób prowadzonych przez IBB, Zakładu Osiedli Robotniczych zrobił Zarząd Ośrodków Robotniczych. Oraz machnął się z lokalizacją przedsięwzięcia o nieistotne 150 metrów. Odebrało mi to z życia mozolne godziny nad zdjęciami lotniczymi, mapami i mylącymi wyszukaniami z Googla, zanim przyszło mi do głowy, że BYĆ MOŻE: raz, zmieniła się nazwa którejś z ulic (w tym wypadku Sucha stała się Krzywickiego); dwa, redaktor niezbyt zastanawiał się nad lokalizacją pięciu kartonokształtnych domków stawianych przez IBB na jakimś wygwizdowie (nie zastanawiał się, zabudowań nie ma przy Krzy-

wickiego) oraz; trzy, kiedy Pan Cissowski pisał o formującym się ZOR, Zakład miał mniej niż dwa tygodnie i nazwa mogła się jeszcze nie ukonstytuować w świadomości autora. Dziękuję, Panie Cissowski, rozwiało to moje złudzenie dawnej rzetelności dziennikarskiej. Informacje o tym, co działo się ze wspomnianym zakładem, to osobny, ale dość ciekawy temat. Jak wspomniałem wyżej, po zakończeniu prób technicznych IBB miał przekazać zabudowania ZOR. ZOR podlegał pod Dyrekcji Osiedli Robotniczych, utworzonej w maju 1948 r., na kilka dni przed publikacją artykułu. Co to ma do rzeczy? Otóż domki prawdopodobnie zniknęły ze świadomości władz już klika lat po ich budowie, nie dotarłszy zapewne nawet do etapu, w którym podsumowano by jakoś cały eksperyment. A dlaczego nie pojawiły się w niej ponownie, może tłumaczyć spektakularny chaos w powojennych przepisach. Organizacyjnie wyglądało to tak: ZOR podlegał DOR. DOR podlegała Ministerstwu Odbudowy. Ministerstwo Odbudowy zostało zastąpione przez Ministerstwo Budownictwa, a Instytut Badań Budownictwa przekształcił się w Instytut Techniki Budowlanej. Warszawska DOR miała trzykrotnie zmieniane kompetencje i zasięg terytorialny (od większości kraju, do Warszawy i okolic) i kilkukrotnie nazwę. Następnie ZOR i DOR zlikwidowano, a wszystkie ich sprawy przekazano Ministerstwom Gospodarki Komunalnej oraz Budownictwa Miast i Osiedli, z rozpędu likwidując też Ministerstwo Budownictwa. A teraz zwrot akcji, na który wszyscy czekali: wszystkie te zmiany zaszły między kwietniem 1948, a grudniem 1950 r. Zasięg tej organizacyjnej katastrofy sięga dnia dzisiejszego, ponieważ w Miejscowym Planie Zagospodarowania Przestrzennego nie ma o nich nawet wzmianki. Nie figurują też nigdzie jako zabytek, a w Internecie przewijają się incydentalnie na grupach sąsiedzkich. Moi drodzy, dla otoczenia tych domków po prostu nie ma. 0


inspiratorki /

WARSZAWA

Warszawianka Roku 2023 wybrana Katarzyna Kasia, wybrana przez prawie 35 tys. głosujących na Warszawiankę Roku 2023, to filozofka, publicystka, komentatorka programu Szkło Kontaktowe, dziennikarka, felietonistka, autorka esejów, książek oraz wykładowczyni akademicka. Prywatnie matka szesnastoletniej Niny. Ze stolicą związana właściwie od zawsze – tutaj się urodziła, tutaj się uczyła i wychowała. T E K S T:

M AR I A D O Ł Ę G A

lebiscyt Warszawianka Roku w obecnej formie organizowany jest od 2018 r. przez miasto stołeczne Warszawa. Nominowane są do niego kobiety, które swoją postawą pokazują, jak stawiać czoła przeciwnościom losu. Pochodzą z różnych środowisk, są w różnym wieku. Tym, co je łączy, jest szerzenie ważnych, demokratycznych wartości, takich jak europejskość czy różnorodność. Cechują się również ogromną chęcią do działania, niesienia pomocy oraz wprowadzania zmian. Organizatorzy konkursu mówią o nich, że uchodzą za konstruktorki lepszego świata. Zgłoszenia do tegorocznej edycji przyjmowano na przełomie czerwca i lipca. Następnie dwunastoosobowa kapituła nominowała dziesięć kandydatek spośród kilkuset. Potem przez półtora miesiąca warszawianki i warszawiacy mieli możliwość oddania głosu na swoją faworytkę. Wyniki ogłoszono 21 listopada podczas uroczystej gali w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Nagrodę tegorocznej zwyciężczyni wręczył Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy – Rafał Trzaskowski.

P

Dialog przede wszystkim

posiadającymi zróżnicowane poglądy, należącymi do różnych partii politycznych czy głoszącymi różne wartości.

Zmiana zaczyna się od słowa O zwyciężczyni Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy powiedział, że uczy kobiety, jak walczyć o swoje prawa, uczy mężczyzn, jak funkcjonować w prawdziwym równouprawnieniu. Jej zawodem jest zmiana świata na lepszy. Warszawianka Roku 2023 przekonuje, że zmiana zaczyna się od słowa. A jej słowa są głośno słyszalne. Laureatka przyznaje otwarcie, że kocha Warszawę. Jest to miasto, które się rozwija, które podniosło się po ciężkich traumach i jest miastem pełnym energii, w którym czuje się, że przyszłość jest piękna i warto ku niej patrzeć. Stwierdza również, że gdyby mogła wybrać dowolne miejsce na świecie, gdzie mogłaby się urodzić, to byłaby to właśnie Warszawa. Po ogłoszeniu werdyktu, dr Katarzyna Kasia powiedziała, że chciałaby, żeby każda warszawianka przez cały rok czuła się tak, jak ona teraz, bo ta nagroda to nie tylko wyróżnienie, lecz także ogromne zobowiązanie. Jest jeszcze dużo do zrobienia. Nagrodzona zwróciła się do prezydenta podkreślając, że Warszawska Syrenka ma ten miecz nie od parady i wierzę, że wykorzysta go dobrze po to, by Warszawa była miastem, w którym prawa kobiet są prawami człowieka i są szanowane. 0

zdjęcia: Miasto Stołeczne Warszawa – oficjalna strona

Dr Katarzyna Kasia na co dzień m.in. pisze felietony dla Kultury Liberalnej oraz razem z Grzegorzem Markowskim prowadzi dwa razy w tygodniu audycję Nowy Świt w Radiu Nowy Świat. Podczas pandemii COVID-19 z socjolożką Karoliną Wigurą współtworzyła program Widok z K2 , w którym dwa razy w miesiącu komentowały najistotniejsze tematy związane z polityką, kulturą i nauką. Ponadto, tegoroczna laureatka działa naukowo – pracuje w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie dzieli się wiedzą z zakresu filozofii. Uważa, że to właśnie Polska, a w szczególności Warsza-

wa, stanowi jej punkt odniesienia. To w stolicy zdobyła wykształcenie, dlatego czuje, że powinna dalej dzielić się nim właśnie tutaj. Sami studenci przyznają, że uczęszczanie na wykłady z dr Katarzyną Kasią to przyjemność. Potrafi zdobyć uwagę każdego, opowiadając o filozofii starożytnej. Laureatka tegorocznego plebiscytu przyznaje, że o sprawach trudnych należy opowiadać prostym językiem, a jeśli nie jest się w stanie tego zrobić, to czasem zdecydowanie warto się powstrzymać od komentarzy. Kobieta zyskała sympatię również starszej publiczności, ponieważ nietuzinkowym poczuciem humoru potrafi rozbroić nawet najtwardszych oponentów. Taktownym zachowaniem i kulturą osobistą pokazuje, że nie potrzeba robić wokół siebie hałasu, by zostać zauważonym. W Szkle Kontaktowym angażuje się w komentowanie bieżącej sytuacji politycznej, trafnie diagnozując polskie społeczeństwo. Twierdzi jednak, że ludzi więcej łączy niż dzieli, namawia do dialogu, neguje przemoc, dyskryminację. Z pełną kulturą i klasą potrafi wypowiedzieć się na tematy niewygodne, prowadzić dyskusje z osobami

grudzień 2023


WARSZAWA / ranczo

To to nie skansen? Chodziłam obok na zajęcia i myślałam że to jakieś muzeum – tymi słowami zareagowała jedna z moich koleżanek ze studiów, kiedy dowiedziała się, że drewniane chałupy obok Metra Bemowo, nie tylko nie są puste, ale nawet mieszkają tam studenci wielu warszawskich uczelni. Osiedle Przyjaźń, bo o nim mowa, to unikatowy pod względem architektury i historii element Warszawy, a od niedawna – jeden z jej zabytków. JA K U B K R U S Z E W S K I

siedle wybudowano w 1952 r. na włączonych chwilę wcześniej do Warszawy Jelonkach. Na początku mieszkali tam obywatele ZSRR, których stalinowski rząd przywiózł, aby wybudowali Pałac Kultury i Nauki. Z tego względu osiedle to otrzymało miano osiedla „Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”. W barakach zamieszkali robotnicy; w jednorodzinnych domkach inżynierowie i kadra kierownicza. Poza tym wybudowano łaźnię, kino, stołówkę i klub. Całe osiedle powstało ekspresowo, w mniej niż rok, z gotowych części. Według niektórych źródeł częściowo użyto do tego budynków z nazistowskiego obozu jenieckiego Stalag I B „Hohenstein” koło Olsztynka. Ze względów politycznych nigdy nie zostało to oficjalnie potwierdzone.

O

Radziecka wieś w polskiej stolicy Budowniczy Pałacu mieszkali tam do 1955 r., jednak po skończeniu budowy Sowieci zebrali ich wszystkich i wywieźli z powrotem do ZSRR. Pozostało więc osiedle z wybudowaną infrastrukturą, lecz bez mieszkańców. Jednocześnie warunki nie były fenomenalne (jak na lata 50.): drewniane chaty, przypominające nieco wiejskie dworki, kojarzyły się z wiejskim krajobrazem. Zwłaszcza jeśli porównamy je z budowanym w tym samym czasie MDM-em. „Przyjaźń” nie była osiedlem, na którym robotnicy chcieliby mieszkać. Władze doszły do kreatywnego rozwiązania: umieściły tam studentów. Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego otrzymało w posiadanie cały kompleks, gdzie jednocześnie już odbudowywano stare i budowano nowe akademiki bliżej centrum miasta. Od „zwyczajnych” domów studenckich Osiedle odróżniało się przede wszystkim wolnością. Po otrzymaniu klucza student robił, co chciał. Sprowadzał ludzi o dowolnej godzinie. Nikt nie kontrolował, co wnosi i co robi. Ta wolność przyciągała studentów. Zdarzały się sytuacje, kiedy szczęściarze, po otrzymaniu miejsca w pokoju w akademikach politechniki lub uniwersytetu, sprzedawali je na czarno studentom, którzy takowego nie otrzymali i z wzbogaconym budżetem szli waletować – czyli mieszkać bez meldunku – na Osiedlu.

54–55

Oaza studenckiego życia A mieli ku temu sporo powodów. Mimo warunków, takich jak piece na drewno, w których sami musieli palić, jedna wspólna łaźnia zamiast pryszniców, w której kąpali się wszyscy, czy nie aż tak korzystne położenie; osiedle było oazą studenckiego życia. W latach 50. mieszkało tam 3000 studentów, potem w latach 70. 1200 oraz tyle samo pracowników naukowych, których ulokowano w jednorodzinnych domach po inżynierach. Całość życia kręciła się wokół położonego w centrum klubu Karuzela. W klubie prezentowane były referaty, a także wystawiane przedstawienia. Jednak dla większości studentów było to miejsce do napicia się oraz do tańca i śpiewu przy najnowszych hitach. Mieszkający w tamtych latach na osiedlu studenci wspominają, że odległość od klubu była na tyle istotna, że domki leżące w okolicy klubu, skąd na piwo i imprezę niektórzy ruszali nawet w kapciach, w codziennych rozmowach nazywano Bliskimi, a te które wymagały dłuższego spaceru Dalekimi. Jednak dla studentów klub nie był jedynym miejscem rozrywki. Ci, którzy spędzili tu studenckie lata, wspominają, że w latach 70. na korytarzu każdego z domków znajdował się telefon stacjonarny, z którego można było dzwonić także do innych domków. Czasami taki te-

lefon dzwonił i gdy ktoś go odebrał, słyszał ze słuchawki: tu domek XYZ, bawimy się dobrze, zbierajcie wszystkich i zapraszamy do nas. Wtedy zbierał chętnych z wszystkich pokoi i grupą ruszali do domku, z którego dostali zaproszenie.

Co przetrwało do dziś Od tamtych czasów minęło już jednak wiele lat. Okolice wypełniły bloki, kilkanaście minut dalej znajduje się Wola Park. Osiedle dalej zachowuje wiejski klimat. To wciąż przyciąga studentów. Pytani o przyczyny wyboru tego miejsca, a konkretniej starej zabudowy, wskazują najczęściej właśnie spokojny, wiejski klimat i ciszę. Jednocześnie zniknął mocno studencki charakter osiedla. Część domków wyburzono, aby postawić ratusz Bemowa oraz trzy nowe, bardziej typowe, akademiki. Inne zostały z czasem przejęte przez prywatnych właścicieli, którzy połączyli dawne pokoje w większe mieszkania i żyją tu od dekad. Słynna Karuzela została zamknięta w listopadzie 2021 r. Akademia Pedagogiki Specjalnej, która do końca listopada 2023 r. zarządzała osiedlem, dzierżawiąc je od skarbu państwa, nie podejmowała działań które miałyby przywrócić życie kulturalne na osiedlu lub poprawić warunki życia. W niektórych domkach jest grzyb, dachy dalej są pokryte azbestem, a prysznice potrafią kopać prądem, jeśli leci z nich ciepła woda. To, w połączeniu ze wzrostem czynszów, doprowadziło do protestów mieszkańców wiosną 2023 r. Na Osiedlu pojawiały się plakaty i znaki, na których mogliśmy przeczytać: nie chcemy płacić za grzyba, stop podwyżce czynszów. Organizowano pikiety, a mieszkający na osiedlu aktywiści wypowiadali się w mediach. W grudniu, gdy skończy się dzierżawa osiedla przez APS, mogą nastąpić zmiany, jednak na razie nikt nie wie konkretnie jakie. Nie spełni się jednak wróżone przez lata wyburzenie osiedla i zastąpienie go blokowiskiem. W listopadzie 2023 r. konserwator zabytków zapowiedział wpisanie Osiedla w obecnej postaci do rejestru zabytków. Tak więc Osiedle Przyjaźń pozostanie drewnianą osadą, obecnie położoną tuż obok metra, gdzie niektórzy będą mieszkać, a inni udawać się na spacery. 0

zdjęcie: Kuba Atys / wyborcza.pl

T E K S T:


Franciszek Pokora / Olga Leszczewicz/ Rozmowa dwóch jasnowidzów: „–Wiesz? – Wiem.”

Kto jest Kim? Franciszek Pokora szef działu Sport w NMS Magiel

MIEJSCE URODZENIA: Warszawa KIERUNEK I ROK STUDIÓW: Lingwistyka stosowana, IV rok ULUBIONY FILM: Szpieg (matko… jest ich tyle, że nie umiem wybrać) ULUBIONA POTRAWA: Schabowy (to chyba najtrudniejsze pytanie…) ULUBIENI WYKONAWCY: ostatnio Franz Ferdinand, ogólnie The Beatles CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE? Jest kilka postaci. Generalnie uważam, że warto czerpać od nich po trochu. Niektóre są mi znane osobiście, inne są postaciami publicznymi, historycznymi czy wręcz fikcyjnymi. W temacie sportu, u zawodników pokroju Małysza czy Stocha cenię nieustępliwość i cierpliwość.

Olga Leszczewicz prezes Klubu Żeglarskiego UW

MIEJSCE URODZENIA: Gdańsk KIERUNEK I ROK STUDIÓW: Geologia inżynierska, III rok ULUBIONY FILM: Okno na podwórze, reż A. Hitchcoc ULUBIONA POTRAWA: Orzo z pomidorkami i mleczkiem kokosowym ULUBIENI WYKONAWCY: Curtis Harding CZY MASZ KOGOŚ, KTO CIĘ INSPIRUJE?: Moi przyjaciele

Jakie dyscypliny wśród redaktorów twojego działu są najbardziej popularne? Czy jest jakaś różnorodność?

Skąd u Ciebie pasja do żeglarstwa?

Na pewno piłka nożna, natomiast staramy się wychodzić poza główny nurt i opisujemy mniej znane

sportu. By jacht płynął, nie wystarczy tylko postawić żagle. Żeglarstwo łączy w sobie

elementy tego sportu. Poza tym motosport, sporty zimowe (głównie skoki narciarskie). Zaczęliśmy

elementy zarządzania zespołem, znajomości hydrauliki, elektroniki, nawigacji, umie-

też sięgać po sporty niszowe i zmagania nieprofesjonalne.

jętność działania pod presją oraz wiele wiele innych składowych. Traktuję żeglarstwo

Nie ukrywam, żegluję od wielu lat. Przede wszystkim podoba mi się złożoność tego

jako swój sposób doświadczania świata, swoistą ucieczkę od zgiełku życia codzienne-

Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu takiego działu, a co daje ci najwięcej satysfakcji?

go i unikatową możliwość : „wylogowania się” z rzeczywistości.

Najtrudniejsze jest składanie działu, a najwięcej satysfakcji daje stopniowo rosnący poziom tekstów, zarówno u nowych członków, jak i starych wyjadaczy. Do działu Sport po

Czym klub zajmuje się poza sezonem?

rekrutacji zazwyczaj przychodzi kilka osób i miło jest patrzeć, jak z tekstu na tekst wy-

Poza sezonem skupiamy się głównie na szkoleniach teoretycznych dla naszych człon-

rabiają własny styl. Znajdują też dziedzinę którą głównie się zajmują, to też jest ważne.

ków. Prowadzimy wykłady, między innymi z: meteorologii, nawigacji, prawa morskie-

Czytanie tekstów starszych stażem redaktorów, którzy mają już uformowany styl, to

go i przygotowujemy młodych adeptów do zdawania na patenty żeglarskie. Odbywają

z kolei okazja do nauki czegoś nowego. No i dobrze zrobiony skład działu, który jest moim

się też pojedyncze rejsy dla prawdziwych pasjonatów jak: Listopadowy Rejs po Bałty-

zadaniem, a z reguły męczę się z nim niemiłosiernie.

ku czy nadchodzący Sylwester w Grecji. Jest to też dla nas czas odpoczynku i zaplanowania działań i rejsów na następny sezon.

A skąd u ciebie miłość do sportu? Jakie dyscypliny śledzisz przede wszystkim? Zaczęło się od Małysza i Ronaldinho i właściwie tak zostało. Jestem wielkim fanem

Macie jakieś ciekawe plany na wiosnę/ lato?

wszelkiego narciarstwa, bo jeżdżę na nartach od trzeciego roku życia. Później zaczą-

Tak, zdecydowanie. Od niedawna otwarte są zapisy na Majówkę w Grecji, na którą serdecz-

łem grać w piłkę ręczną, którą trenowałem przez trzy lata i zajmuje specjalne miejsce

nie wszystkich zapraszamy, niezależnie od umiejętności żeglarskich. Czeka nas tam dużo

w moim sercu.

zwiedzania i wypoczynku na wodzie. Na wiosnę planujemy zrobić rejs na Boże Ciało po Bałtyku oraz weekendowe rozpoczęcie sezonu na Mazurach. Jeśli chodzi o wakacje to chcemy się

Uczestniczysz w wydarzeniach sportowych? Masz jakieś ciekawe wspomnienia?

skupić na rejsach stażowych, czyli takich, na których wyrabia się doświadczenie żeglarskie,

Turniej piłki ręcznej Spare Banku w Norwegii, w którym miałem przyjemność grać. Doszliśmy

na Bałtyku i Morzu Północnym. Zachęcamy do śledzenia naszych klubowych mediów spo-

do ćwierćfinału, graliśmy zupełnie inaczej niż Norwegowie, zresztą byliśmy młodsi od więk-

łecznościowych, gdzie publikujemy wszystkie informacje o nadchodzących wydarzeniach.

szości oponentów. Bardzo miło było poczuć i w jakimś sensie współtworzyć atmosferę międzynarodowego turnieju.

Na koniec luźne pytanie: Czy masz jakiś rejs który wyjątkowo wspominasz? Taaak, chociaż bardzo trudno było mi wybrać. Pływam ze wspaniałymi ludźmi i to właśnie

Masz jakieś ulubione teksty z działu Sport które pojawiły się na łamach Magla?

dzięki nim każdy rejs jest wyjątkowy na swój sposób. Rejs, który wspominam najcieplej,

Według mnie wszystkie są dobre, trudno mi wybrać jeden. Na pewno, co w tym momen-

to zdecydowanie pierwszy etap rejsu Eskapada: Bałtyckie Bujanie, który prowadziłam dla

cie staje się standardem w dziale Sport, warte uwagi są te, które opisują kulturę sportu –

cudownych dziewczyn z KŻUW z Sopotu do Kołobrzegu. Udało nam się zawinąć między

nie tylko zmagania same w sobie. Czyli właściwie większość ostatnio opublikowanych.

innymi do Helu, Ustki oraz dwóch portów na Bornholmie Nexo i Svaneke. Energia tych młodych kobiet i piękne widoki na duńskiej wysepce sprawiły, że nie zapomnę go nigdy.

grudzień 2023

w


GRY

/ recenzje

Świ ęta za pasem i wreszcie będzie czas na nadrabianie kupki wstydu.

Na Teutatesa! OCENA:

88889 Astérix & Obélix : Slap them All! 2 Producent: Mr. Nutz Studio Wydawca: Microids/Anuman Interactive Wydawca PL: Plaion Polska Platforma: PlayStation 4, PlayStation 5 (recenzowana platforma), Nintendo Switch, PC, fot. materiały prasowe

Xbox One, Xbox Series,

P R E M I E R A : 1 3 L I S T O PA DA 2 02 3 R . , 17 L I S T O PA DA 2 02 3 R . ( P C )

wie uległy też sterowanie Asteriks i Obeliks to prawdopodobnie najbardziej popularna para Galów w historii. Ich

oraz ruchy dostępne dla

popularność podkreśla też imponująca liczba gier osadzonych w ich uniwersum. Do ponad

naszych bohaterów. Roz-

30 różnych tytułów wydawanych od lat 80. dołączyła druga część chodzonej bijatyki 2D

grywka wydaje się też

z 2021 r. - Astérix & Obélix : Slap them All! 2.

bardziej

nowie – wpada do wioski Galów z informacją, że jego ojca aresztowano za przestępstwo,

i nieco łatwiejsza niż w pierwszej części.

którego nie był sprawcą, nasi bohaterowie nie zastanawiają się długo, by ruszyć mu z pomocą. Oczywiście jak to zwykle bywa – przeciwnikami są rzymscy legioniści. Od czasu poprzedniej części poprawie ulega oprawa graficzna, która została przy-

zbalansowana

fot. materiały prasowe

Gdy Skandaliks – którego czytelnicy komiksów mogą znać z albumu A steriks i Norma-

Nadal w

możemy

lokalnej

grać

kooperacji,

gdzie gracze kierują Aste-

gotowana z wielką pieczołowitością. Animacje postaci i scenki fabularne przypominają

riksem lub Obeliksem. Wspólne przebijanie się przez rzymskie legiony nigdy nie było tak

ożywiony komiks z przygodami Asteriksa i Obeliksa, co robi naprawdę dobre wrażenie.

przyjemne, choć ze względu na liczbę przeciwników na ekranie może być trochę tłoczno.

Ręcznie malowane scenerie są większe i ładniejsze, choć widać pewną niekonsekwencję

Wielbiciele komiksów o dwóch Galach z wioski, która opierała się Juliuszowi Cezarowi

w modelach przeciwników (tych, których znać możemy z poprzedniej części). Muzyka

grą na pewno będą zachwyceni. Bijatyki 2D tego typu należą do rzadkości, warto więc

jest odpowiednia do tego typu gry i dobrze komponuje się z akcją na ekranie. Popra-

rozważyć ten tytuł, szczególnie jeśli lubimy grać w kooperacji.

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

Krew i piasek OCENA:

88887 Total War: Pharaoh Producent: Creative Assembly Wydawca: Sega fot. materiały prasowe

Wydawca PL: Cenega S.A. Platforma: PC (recenzowana platforma)

P R E M I E R A : 1 1 PA Ź DZ I E R N I K A 2 02 3 R .

Najnowsze dzieło Creative Assembly to historyczna strategia umieszczona w czasach

Każda z grup ma swoje wady i zalety, o których dowiemy się z samouczka. Tak samo

największej świetności Egiptu. Seria Total War ma już dość długie korzenie i eksplorowała

ukształtowanie terenu oraz pogoda – w tym oczywiście specyficzne dla pustynnych re-

różne epoki, regiony, a nawet inne światy ( jak w przypadku Total War: Warhammer).

gionów burze piaskowe, mogą mieć niebagatelny wpływ na wynik starcia. Doświadczenia

W każdej z gier w serii mamy do dyspozycji zróżnicowane frakcje, które dzięki swojej odmienności dają dużo możliwości przedłużania rozgrywki. W przypadku Total War:

nabyte przy poprzednich odsłonach cyklu zostały tutaj w pełni wykorzystane i twórcy z Creative Assembly bardzo starają się, by był to element świetnie dopracowany.

Pharaoh do dyspozycji mamy osiem postaci, w tym również spoza Egiptu – Suppiluliuma

Oprawa również spełnia wszystkie oczekiwania, jakie powinniśmy mieć względem

oraz Irsu. Wszyscy przywódcy pragną objąć schedę po faraonie Merneptahu. Każda z do-

gry strategicznej tego typu. Możemy obserwować starcia armii dzięki ruchomej kame-

stępnych nacji ma swoje jednostki, kolejne różnice wynikają z możliwości rekrutowania

rze, a animacje są świetnie przygotowane. Muzyka z kolei pomaga w głębszej immersji

nowych jednostek w poszczególnych terytoriach.

w wydarzenia dziejące się w Egipcie i bardzo pasuje do nawet najdłuższych starć armii.

Walka z wykorzystaniem dostępnych wojsk to jak zawsze jeden z najmocniejszych

Fani cyklu na pewno będą zadowoleni z nowej odsłony Total War. Osoby, dla

elementów gry. Oczywiście starcia możemy rozgrywać automatycznie, ale najwięcej fraj-

których Egipt epoki brązu jest w kręgu zainteresowań lub które lubią gry strate-

dy przyniesie rozgrywanie walk w czasie rzeczywistym. Ze względu na region i epokę nie

giczne zrealizowane z dużym rozmachem również nie powinny przejść obok Total

spotkamy tu kawalerii, ale skupimy się na jednostkach piechoty, łucznikach i rydwanach.

War: Pharaoh obojętnie.

56–57

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI


GRY

recenzje /

Pająk 2 czy 2 Pająki? OCENA:

88889 Marvel’s Spider-Man 2 Producent: Insomniac Games Wydawca: Sony Interactive Entertainment Wydawca PL: Sony Interactive Entertainment Polska fot. materiały prasowe

Platforma: PlayStation 5 (recenzowana platforma)

P R E M I E R A : 2 0 PA Ź DZ I E R N I K A 2 02 3 R .

Nowa era gier o przygodach człowieka-pająka od Insomniac Games przyciągnęła mi-

Rozgrywka to nadal solidna mieszanka poruszania się na pajęczynach i walki z

liony graczy przed PlayStation 4, a następnie PlayStation 5 i PC. Ostatnia odsłona serii

domieszką skradania. Ale to, co już było dobre w poprzednich częściach tutaj zo-

Marvel’s Spider-Man 2 została zaprojektowana jako tytuł na najnowszą konsolę Sony.

stało podniesione o oczko wyżej. Walka jest dynamiczna, animacje towarzyszące

Fabularnie kontynuujemy to, co widzieliśmy w Marvel’s Spider-Man oraz Ma-

rvel’s Spider-Man Miles Morales . Kierować będziemy mogli obydwoma Spider-Ma-

wykorzystywanym umiejętnościom płynne i świetnie oddają komiskowe pochodzenie naszego bohatera.

nami – Peterem Parkerem oraz Milesem Moralesem. Każdy z bohaterów to tro-

Technicznie gra jest niezwykle dopracowana. Widać, że twórcy nie musieli iść na

chę inne umiejętności i styl gry. Rozwijamy więc nie jedno, ale aż trzy drzewka

ustępstwa widoczne w tytułach z przełomu generacji i mogli lepiej skupić się na mocy,

umiejętności. Te Petera są bardziej oparte na technice i gadżetach, za to Milesa

jaką oferuje PlayStation 5. Nowy Jork jest miastem żywym, pięknym a poruszanie się po-

na energii.

między budynkami nigdy nie sprawiało aż takiej frajdy. Standardowo już możemy wybrać

Pomiędzy bohaterami niemal dowolnie możemy się przełączać, chociaż będą mo-

tryb jakości albo wydajności dające – odpowiednio – 30 lub 60 klatek na sekundę.

menty wymuszone fabułą, kiedy kierować będziemy musieli odpowiednim z nich. Na

Marvel’s Spider-Man 2 to z pewnością jedna z najlepszych gier o superbohaterach, jaka

drodze stanie nam tym razem Kraven Łowca, który wraz ze swoją ekipą szuka nowego

wyszła w ostatnich latach. Zapowiedziany już przez Insomniac Games Marvel’s Wolverine

wyzwania w urządzanych przez siebie polowaniach.

ma więc bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

Polska odpowiedź na Dark Souls? OCENA:

88887 Lords of the Fallen fot. materiały prasowe

Producent: Hexworks Wydawca: CI Games Wydawca PL: Plaion Polska Platforma: PlayStation 5 (recenzowana platforma), PC, Xbox Series

P R E M I E R A : 1 3 PA Ź DZ I E R N I K A 2 02 3 R . Lords of the Fallen to reboot zapoczątkowanej w 2014 r. serii pod tym samym

mamy wiele wariantów ekwipunku, który w dużej mierze wpływa na nasz styl walki. Czy

tytułem. Tym razem za przygotowanie gry wzięło się studio Hexworks, należące do

wolimy szybką, ale słabą broń białą, czy też wielki miecz dwuręczny – potężny, ale za to

warszawskiego CI Games.

koszmarnie wolny? Wybór należy do nas. Niezależnie od niego bez parowania i uników

Rzucani jesteśmy w historię osadzoną 1000 lat po wydarzeniach z pierwowzoru.

daleko nie zajdziemy. W końcu to soulslike.

Wcielamy się w mrocznego krzyżowca, który otrzymuje od swojego poprzednika

Świat, który nas otacza – mimo że dość upiorny lub wręcz makabryczny – jest

specjalny artefakt mający pomóc wejrzeć w świat umarłych – Umbral. Tylko z po-

przygotowany z wielką dbałością o detale. Technicznie gra w pełni wykorzystuje

mocą tego artefaktu uda się uniemożliwić złemu bóstwu osiągnięcie pełnej mocy

możliwości potężnych PC lub najnowszych konsol. Jak w większości obecnie produ-

i przejęcie władzy nad światem.

kowanych tytułów, do wyboru mamy tryb jakości lub tryb wydajności. Ten ostatni

Umbral to zarazem niezwykle ciekawa mechanika. Z wykorzystaniem specjalnej lampy

umożliwia grę w 60 klatkach na sekundę.

możemy zaglądać do równoległego świata, gdzie np. przeszkody, które w świecie żywych

Gry soulslike nie są skierowane do każdego typu gracza. Ze względu na ich trudność

stanęłyby nam na drodze po prostu nie istnieją albo można je pokonać w inny sposób, nie-

mogą wywołać liczne frustracje. Wielbiciele tytułów w stylu Dark Souls lub Sekiro na

widoczny w świecie żywych. Poza tym jest to dość klasyczna gra soulslike – ulokowanie

pewno jednak będą zachwyceni tym, co LotF ma do zaoferowania.

w klimatach dark fantasy, niezwykle trudne walki i bardzo częste śmierci. Do dyspozycji

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

grudzień 2023


GRY

/ recenzje

Katany i cyberpunk. Czego nie rozumiesz? OCENA:

88887 Ghostrunner 2

fot. materiały prasowe

PProducent: One More Level Wydawca: 505 Games Platforma: PlayStation 5 (recenzowana platforma), Xbox Series, PC

P R E M I E R A : 2 6 PA Ź DZ I E R N I K A 2 02 3 R .

Najnowsze dzieło One More Level to kontynuacja Ghostrunner – gry wydanej w 2020 r.

Pojawia się też kilka zupełnie nowych, które zdecydowanie ułatwią nam kolejne starcia

Tytuł zawierał wiele nowatorskich mechanik, które zostały ulepszone na potrzeby nowej

z przeciwnikami. A gdyby znudził nam się tryb podstawowy, to do dyspozycji pozostaje

odsłony. Nadal mamy więc do czynienia ze slasherem 3D w klimatach cyberpunk.

również tryb Rogue Runner, który de facto przerabia rozgrywkę na grę typu roguelike.

Dla osób, które nie znają pierwszej odsłony twórcy przygotowali filmik podsumowu-

Dużej poprawie uległa również grafika. Zdarzają się co prawda spadki szybkości ani-

jący jej fabułę. Możemy więc bardzo szybko wkroczyć do świata Ghostrunnera. W wy-

macji, ale są to wypadki niezwykle rzadkie i kierować będziemy naszym cybernetycznym

posażeniu mamy katanę i musimy starać się, by nie dotknęły nas ciosy przeciwników,

ninją w pełnej prędkości w ramach wybranego trybu wyświetlania – jakość vs. szybkość.

gdyż w wielu wypadkach zakończy to naszą rozgrywkę. Wcielamy się w Jacka – cyberne-

Dźwięk Ghostrunner 2 również zasługuje na pochwałę. Elektroniczna – pulsująca wręcz,

tycznego ninję, który stara się powstrzymać złowrogą Sztuczną Inteligencję od przejęcia

ścieżka dźwiękowa idealnie współgra z futurystycznym klimatem gry, podkreślając dy-

władzy nad miastem. Rozegranie pełnej kampanii dla pojedynczego gracza zajmie nam

namikę akcji i tworząc niepowtarzalny nastrój. Wielbiciele tytułów typu Hotline Miami, gdzie podobnie jak tutaj rozgrywaliśmy dziesiąt-

około 12 godzin. Pomiędzy misjami możemy wracać do naszej bazy, gdzie zdobywamy cenną wiedzę lub

ki, jeśli nie setki krótkich walk od checkpointu do checkpointu będą zachwyceni. Nie jest

ulepszenia od naszych ludzkich towarzyszy. Do dyspozycji oddano nam szereg umiejęt-

to gra prosta, ale opanowanie sterowania naszym ninją da z pewnością dużo satysfakcji.

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI

ności. Część z nich to poprawione wersje tych, które mogliśmy znać z pierwszej części.

Solidne rozwiązanie w Xbox Series S/X OCENA:

88888 WD_Black C50

Producent: Western Digital Platforma: Xbox Series fot. Michał Goszczyński

P R E M I E R A : 7 C Z E R W C A 2 02 3 R .

WD_Black C50 oferuje bardzo podobne osiągi jak wewnętrzny dysk

tytuły ważą w większości powyżej 100 GB, a np. Call of Duty Modern Warfare III

SSD w konsoli, umożliwia również

ma już powyżej 200 GB. Wystarczy więc jedynie kilka gier, by cała dostępna pamięć

korzystanie z funkcji Xbox Quick Re-

została wykorzystana.

sume. Przegrywanie plików z pamięci

Z myślą o osobach, które chciałby mieć sposobność do zainstalowania wielu gier, Micro-

wewnętrznej jest naprawdę szybkie,

soft umożliwił zakup specjalnej karty rozszerzeń, która daje takie same możliwości (przy-

podobnie wygląda sprawa ściągania

najmniej w teorii) jak dysk wlutowany w płytę główną konsoli. Możemy również używać

nowych gier ze sklepu Xbox. Różnica

dysków na USB, ale w przypadku gier na Xbox Series jedynie do ich przechowywania. Jedyna

jest praktycznie niewyczuwalna.

opcja grania z USB to tytuły na poprzednią generację konsol z linii Xbox One.

fot. materiały prasowe

Przy wielkości obecnie wydawanych gier A A A pojemność Xbox Series X, która daje użytkownikowi 802 GB wolnego miejsca, może szybko się wyczerpać. Najnowsze

Wykonanie karty rozszerzeń jest

Dotychczas jedynie jeden producent oferował karty rozszerzeń do konsoli Microsoft.

bardzo solidne, do czego przyzwycza-

Od czerwca jednak sytuacja się zmieniła dzięki wejściu do gry WD_Black z jednym z ich

iły już inne produkty WD_Black. Cha-

najnowszych produktów – WD_Black C50.

rakterystyczne wykończenie z żebrowaniem zdecydowanie wyróżnia ten produkt.

Karta rozszerzeń aktualnie oferowana jest w wariantach 512 GB oraz 1 TB. Niestety, na ten moment nie ma planów wydania wersji o większej pojemności, ale może to ulec zmianie w przyszłości.

58–59

Kolejny wyróżnik to cena, która w chwili pisania tych słów wynosiła około 20% mniej niż odpowiednik od Seagate.

MICHAŁ GOSZCZYŃSKI




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.