Magazyn Wyspy 8 (24) październik 2018

Page 1

M AG A Z Y N B E Z P Ł AT N Y

MIASTO

Dziejowa umowa NASZ ARTYSTA

O, dziewczyny

z Kei!

Nr 8 (24) PAŹDZIERNIK 2018

Szamanka

AUBRIETA Wiesław

MILEŃKO Między światami


DOM WESELNY PŁOCIN k/Wolina WWW.NORTIL.PL

tel.: 513 031 370 Organizujemy: Wesela Jubileusze Spotkania biznesowe Chrzciny Posiadamy 50 miejsc noclegowych ul. 1 Maja 23 Świnoujście - Karsibór tel. 517 738 313 www.rybaczowka.swinoujscie.pl



Niemy bunt Serce krwawi, łza kręci się w oku, a palce sztywnieją w niemym buncie – niespieszno im do wystukania na klawiaturze tego zdania. To ostatni numer „Wysp”… Nie miejsce tu na wywód o przyczynach. Dość wspomnieć, że założyliśmy sobie „Wyspy” jako prezent dla mieszkańców, co było ogromną przyjemnością, ale i pewną trudnością, która z czasem zaczęła odzywać się coraz donośniejszym głosem. Dziękuję Kamilowi za wymyślenie „Wysp”, a Magdzie i Robertowi za zaproszenie do tego projektu. Dziękuję wszystkim, którzy współtworzyli ten magazyn. Nazwisk tu sporo, więc zrezygnuję z wyliczanki. Wiem, że wiecie, że to o Was. Dziękuję moim rozmówcom, a jest Was śmiało ponad dwie setki. Każda z rozmów zostawiła jakiś ślad, nie tylko na papierze. Żałuję tych, które się już nie odbędą. Dziękuję przyjaciołom „Wysp”, którzy czytali je z przyjemnością i zaciekawieniem. Tym, dla których stanowią jakąś wartość. Staraliśmy się i wiem, że było warto. Dziękuję „Wysp” nieprzyjaciołom, bo byli i tacy. A wiadomo, że nic tak dobrze nie robi, jak złe słowo nieprzyjaciela. To dopiero motywacja. Zresztą tych dobrych słów było dużo, dużo, dużo więcej i za nie dziękuję przede wszystkim. Do zobaczenia w lepszych dla prasy drukowanej czasach!

Michał Taciak Redaktor naczelny

MAGAZYN BEZPŁATNY Wydawnictwo Wyspy redakcja@magazynwyspy.pl www.magazynwyspy.pl +48 500 446 273 Redaktor naczelny Michał Taciak Skład Blauge - Robert Monkosa

Dział foto Karolina Gajcy, Agnieszka Żychska, Katarzyna Nadworna, Aleksandra Szymczak vel Szymaniak

Wydawca Wydawnictwo Wyspy Kamil Pyclik ul. Małopolska 24, 72-600 Świnoujście

Felietoniści Maja Piórska, Agnieszka Merchelska, Marek Kolenda

Reklama Kamil Pyclik +48 721 451 721 reklama@magazynwyspy.pl

Współpraca Magdalena Monkosa, Karolina Leszczyńska, Renata Kasica, Józef Pluciński, Katarzyna Baranowska, Karolina Miłosz, Tomasz Sudoł, Artur Kubasik, Bartek Wutke

Druk Drukarnia KAdruk S.C.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów w nadesłanych artykułach. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam.

4

MAGAZYN


Październik

6

46

8 16 20 26 28 32 34 36 38

40 44

FELIETON

Marek Kolenda. Zanim zgubisz liście Agnieszka Merchelska. Niezależni od sezonu goście 44 wysp NASZA OKŁADKA

2018

Szamanka Aubrieta i Wiesław Mileńko. Między światami PSYCHOLOGIA

Trzepak i/a smartfon MODA

Jesienne trendy i najnowsze kolekcje Coccodrillo ZAWÓD

Mateusz Kałafut. W moim ogrodzie LUDZIE

Alicja w pogoni za białym królikiem

8

PO SĄSIEDZKU

OstseeTherme Usedom. Samo zdrowie NIERUCHOMOŚCI

Biuro na fali REGION

LGR „Zalew Szczeciński”. Wsparcie nie tylko dla rybaków MIASTO

Naprawdę gorrrące lato Dziejowa umowa FAMA

56

EABS. Znaleźć swoją tożsamość Henryk Zaremba. Wieczna przyjaźń 52 Jak najwięcej Famy w mieście

48

56 62

66

NASZ ARTYSTA

Paulina Duczman-Stalij. Smutek jest piękny O, dziewczyny z Kei! KULTURA

Świnoujskie Wieczory Organowe. Dwie dekady wspomnień Taciak poleca 69 Wutke poleca

68

70

72 74

80 82 86

MIEJSCE

62

KiteFORT. Sto dwadzieścia procent Park Chopina. Fortepian z kwiatami KULINARIA

U schyłku lata DIETA

Bez ostropestu plamistego?! SZLAK KULINARNY

Kurna Chata i Rybna Chata. Jak ryba w wodzie STARE ŚWINOUJŚCIE

Od dyliżansu do Piasta

72 MAGAZYN

5


Zanim

zgubisz liście Wzorem pór roku, życie można podzielić na cztery sezony. Jest wiosna życia, czyli dzieciństwo, jest młodość z latem w sercu, jest także dojrzała albo przekwitła jesień życia. A potem wiadomo: zima. TEKST MAREK KOLENDA ILUSTRACJA KAROLINA MIŁOSZ

U

ważam, że Świnoujście to bardzo dobre miejsce do życia. Warto tutaj spędzić dzieciństwo, warto tu wrócić dojrzałym lub na emeryturze (nie użyję określenia „na starość” z wielu powodów). Ale dla młodzieży jest to miasto prawie martwe. Gdy zapytać młodego człowieka, za co lubi Świnoujście odpowie – za lato! Są wakacje, jest sezon, jest morze i słońce. I pięknie jest. Można polatać na kajcie, pośmigać rowerem, można grilla zrobić albo wypić piwo na promenadzie lub na plaży. Na tym wyliczanka zazwyczaj się kończy. Ale nawet latem nikt nie poszaleje za bardzo ani przy głośnej muzyce, ani kulturalnie, bo oferta kulturalna skierowana jest głównie do ludzi nieco starszych, i z myślą o nich obowiązują różne zakazy, cisze nocne i strefy wolne od hałasu i młodości. Także w centrum nie ma już takich miejsc jak Scena czy Teatralna. Czasy, gdy „się coś działo”, gdy odbywały się „wydarzenia”, a energetyczna muzyka, często na żywo, rozbrzmiewała w Cechu, Gino Latino, Casablance czy na Relaxie, dawno już odeszły

6

MAGAZYN

wraz z dinozaurami. Nie ma również koncertów i festiwali dla młodzieży i jedne Hamaki wiosny, przepraszam, lata nie czynią. Tymczasem Świnoujście – miasto zbyt małe, by stać się tętniącym życiem, przepełnionym witalnością i kulturalnym fermentem ośrodkiem studenckim, ignoruje i dobija właśnie swoją (nie tak dawno) wizytówkę i jedyny łącznik z tym studenckim światem – FAMĘ. Na naszych oczach upada ostatni bastion i strach pomyśleć co będzie za rok. Bez przeglądów, eliminacji, warsztatów. Długa historia i dumna tradycja zaginie. I uwierzcie mi, zaboli nas to o wiele mocniej niż, wybaczcie porównanie, zdjęcie „Wielkiej Gry” z anteny TVP. Podziwiam zapał garstki ludzi, głównie z zewnątrz, którzy na przekór małemu budżetowi i znikomemu zainteresowaniu Miasta próbują działać i podtrzymać kilkudziesięcioletnią tradycję festiwalu studenckiego. Można oczywiście powiedzieć, że taka jest teraz koniunktura i taki klimat polityczny, ale tak naprawdę FAMA potrzebuje jedynie odrobiny dobrej woli. Ale przede wszystkim zmiany nastawienia i myślenia

w głowach lokalnych decydentów. Myślenia, że student to ktoś, kto śpi na podłodze internatu i żywi się natchnieniem. Że kulturę może tworzyć choćby w lesie, a artystyczny festiwal nie potrzebuje porządnego wsparcia finansowego i prawdziwej promocji. Miasto woli udawać Kraków i spogląda na spuściznę Marka Grechuty, szuka trochę po omacku, organizując Miasta Kobiet i festyny nad wodą, a zapomina o imprezie, która kilkanaście lat temu zapełniała Amfiteatr i potrafiła rozruszać całe Świnoujście. Mamy więc wśród młodych (i nie tylko) wizerunek miasta emerytów, miasta nastawionego na dostarczanie siły roboczej dla miejscowości po niemieckiej stronie wyspy Uznam albo pracowników lokalnych firm usługowych ukierunkowanych na obsługę wiekowych gości z tamtej strony granicy. Ale chyba i średnia wieku polskiego turysty i wczasowicza odwiedzającego Świnoujście stale rośnie. A tam, gdzie kiedyś stały namioty, było głośno i grało się na gitarze teraz mamy drogie hotele, kawiarnie i restauracje. I oczywiście sklepy, sklepy, sklepy. Ma to swoje


WYSPY SZCZĘŚLIWE

felieton

dobre strony, ale ma także gorsze. Pamiętajmy, że kolejna fontanna nigdy nie będzie atrakcją dla dwudziestolatków. Tymczasem nasza wyspiarska młodzież emigruje. Wyjeżdża na studia i nie wraca. Osiada w większych miastach, zakłada rodziny daleko od czterdziestu czterech wysp. Być może zajrzy tu jeszcze z rodziną latem. Raz do roku. Bo przecież poza sezonem nie ma tu niczego godnego uwagi, gdy ma się przed sobą cały świat atrakcji. I żadnego powodu, by założyć dom akurat w Świnoujściu. Nadchodzi jesień, po niej przyjdzie zima. To paradoks, że miasto, które żyje z lata i zamiera jesienią, jest tak nieciekawym miejscem dla ludzi, których życie wchodzi właśnie w fazę lata. I nastawia się na tych, którzy właśnie zaczynają gubić liście.

MAGAZYN

7


nasza okładka

8

MAGAZYN

SZAMANKA AUBRIETA I WIESŁAW MILEŃKO


Między

światami

Powiedzieć o nich: „barwne postaci”, to powiedzieć niewiele. Na pozór zwyczajni ludzie, ze zwyczajnymi pracami, zwyczajnym życiem. Niezwyczajne jest to, co dzieje się u nich „po godzinach”. Rozmawiam z szamanką Aubrietą i Wiesławem Mileńko, miłośnikiem rekonstrukcji czasów dawno minionych. ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA AGNIESZKA ŻYCHSKA

MAGAZYN

9


Wasze aktywności i pasje skierowane są ku przeszłości. Czasem nawet o tysiące lat. Ciekawi mnie wasz stosunek do tego, co tu i teraz, do współczesności. Aubrieta: Oczywiście żyję tu i teraz, to na pewno. Niemniej to przeszłość tę teraźniejszość buduje. Wierzę, że lepszą. Na podstawie przeszłości też kreuję swój wizerunek, tworzę swój mit, tu i teraz. I to jest właśnie fantastyczne, że jestem szamanką sprzed wieków, a żyję w XXI wieku. To tak jakby 16 pokoleń reprezentowało siebie przeze mnie, w teraźniejszości. Wiesław: Przeszłość i teraźniejszość różnią się od siebie wyłącznie gadżetami. Umysłowość i wszystko to, co kształtuje człowieka istnieje już od bardzo, bardzo dawna, przynajmniej od znanych nam czasów starożytnych. Nie ma tutaj różnicy. Podejrzewam, że dzisiejszy człowiek swobodnie mógłby się porozumieć z ludźmi

10

MAGAZYN

z poprzednich epok. Różnimy się tylko przedmiotami, których używamy na co dzień, całą tą cywilizacyjną otoczką, a nie sposobem myślenia czy podejściem do życia.

Łączy was jednak większy, głębszy niż u większości ludzi ukłon w stronę przeszłości. Skąd to się wzięło? Co was w niej tak pociąga? A.: Zaczęło się w Wolinie, na jednym z pierwszych, chyba trzecim, Festiwali Słowian i Wikingów. Wiesław znał już ten festiwal od samego początku, od pierwszej edycji. Ja dołączyłam trochę później. Pojechaliśmy tam „w cywilu”, bardziej po to, żeby przyjrzeć się tym ludziom i historiom, które odtwarzają. Rok później miałam już kostium – który zresztą sami wykonaliśmy, jak wszystkie kolejne – i występowałam jako Xena, wojowniczka. Do końca sobie wtedy tego nie uświadamiałam, ale to wła-

Przeszłość i teraźniejszość różnią się od siebie wyłącznie gadżetami śnie wówczas rozpoczęły się moje pierwsze inicjacje…

Co to znaczy być szamanką w XXI wieku? W jaki sposób się do tego dochodzi? A.: To zawsze było we mnie, choć schowane, nieodkryte. Mój pierwszy mistrz – świętej pamięci Andrzej Czyż, psychotronik, człowiek niebywale duchowy – nauczył mnie obiektywności postrzegania; życia tu i teraz, ale z jednoczesnym spojrzeniem z boku, z drugiego wymiaru…


SZAMANKA AUBRIETA I WIESŁAW MILEŃKO

Uważał, że każdy z nas to ma, trzeba tylko wejrzeć w siebie, pracować nad ukrytymi w nas talentami, wydobywać je na zewnątrz. Taniec, kowalstwo, waleczność…

Wiesiek, a jak wyglądało twoje wejrzenie w siebie? W.: Mój pierwszy kontakt z rekonstrukcją to był właściwie przypadek. Jako że jestem włóczęgą i podróżnikiem, pływałem kiedyś swoim kanu po Zalewie Szczecińskim i trafiłem gdzieś na informację o wolińskim festiwalu. Popłynąłem tam, zostałem, zobaczyłem i spodobało mi się. Przez kilka kolejnych lat „na wiosłach” dopływałem do Wolina.

Co cię w tym tak porwało? W.: Początkowo było to jak bajka, fantastyka, przeniesienie się w inne czasy i inne miejsca. Później coraz bardziej się angażowaliśmy. Wspólnie z Aubrietą wykreowaliśmy postać Xeny…

Jaką postać dla siebie ty stworzyłeś? W.: Od początku byłem Wiesławem Podróżnikiem, później pojawił się Vislav Wayfarer czy obecnie – Vislav Viatoris, co też oznacza podróżnika. Tym naszym postaciom oczywiście towarzyszyły stroje, które – jak wspomniała Aubrieta – od początku do końca sami tworzyliśmy.

Nie łatwiej, szybciej i wygodniej było kupić? A.: Oczywiście, że wygodniej. Ale nie chodzi o to, żeby kupić. Chodzi o to, żeby się nauczyć, żeby dotknąć tego w sposób fizyczny, prawdziwy, doświadczyć tego, czego doświadczali ludzie z przeszłości. Na przykład Wiesław pięknie haftuje potrójnym haftem, jak robiono to dawniej, a dziś mało kto wie, co to takiego.

Czyli wam chodzi nie tylko o odtworzenie jakiejś roli, ale przede wszystkim o przeżycie, całkowite wczucie się w nią. A.: Jak najbardziej. Aby odtworzyć swój mit, trzeba wejść w to kom-

pletnie, dogłębnie. Tutaj nie chodzi o przebieranki. W.: Festiwale i rekonstrukcje to od samego początku próba odpowiedzi na pytanie, jak to wyglądało. To bardzo piękne i barwne obrazki – stroje, narzędzia, walki i tak dalej. My, robiąc wszystko samodzielnie, pytamy o to, dlaczego tak to wyglądało, jak to było wykonane, jak działało, z czego powstało… Dlatego robiłem projekty związane nie tylko z odtwarzaniem wyglądu, sposobu działania, ale i takie, które odnosiły się do ówczesnych realiów życia – na przykład trzy zimowe tygodnie spędzone w skansenie, podróże konne czy wiosłowe.

Jak jest ze źródłami? Skądś musisz czerpać wiedzę na ten temat, jakieś punkty zaczepienia. W.: Ilość źródeł, przekazu czy ikonografii jest niewielka, przetrwały głównie bogate pochówki. To nieustająca próba zrozumienia, także poza próbą własnoręcznego działania – wertowanie materiałów etnograficznych dotyczących odleglejszych części świata, ludów pierwotnych; znajdowanie wspólnych mianowników. Tak, jak powiedziałem, człowiek się niczym nie różni, nie licząc gadżetów, a sama rekonstrukcja to swoista ucieczka od tych gadżetów współczesności. A.: Myślę, że człowiek jest w swojej naturze wciąż trochę pierwotny, a spotkanie z naturą, wejście w swoją pierwotną postać daje mu ogromną, wewnętrzną siłę i równowagę.

nasza okładka

W.: Angażuję się w wiele rozmaitych projektów. Są to nie tylko podróże rekonstrukcyjne, ale i włóczęgi bardziej współczesne, surwiwalowe, wiosłowe. A ostatnio zaangażowałem się we współpracę z rekonstruktorami legionu rzymskiego z 2 wieku naszej ery. Brałem udział w dużych festiwalach we Włoszech, Austrii i Niemczech. W przyszłym roku planuję wędrówkę szlakiem świętego Olafa w Norwegii. Tak naprawdę wszystko co robię, jest próbą odpowiedzi na pytanie: jak działa człowiek, jak udaje mu się funkcjonować w najrozmaitszych warunkach.

Nie wspomniałeś jeszcze jeszcze o swoich wędrówkach po blogosferze… W.: Rzeczywiście. Przez pięć lat prowadziłem blog związany z modą męską. Starałem się w ten sposób odpowiedzieć na pytanie, co jest ważniejsze: moda czy własny styl.

Często się tak wyłączacie, zatapiacie w naturze? A.: Możliwości jest bardzo dużo, choć niestety nie zawsze czas na to pozwala. Wiesław ma nieco więcej czasu, ma wolne weekendy, urlopy. Ja jako szef urlopów nie mam (śmiech). Ale wszystko jest kwestią organizacji. Nawet pół dnia w Wolinie podczas festiwalu, spotkania z ludźmi, chłonięcie atmosfery, pozwala „naładować akumulatory” na długo. Inna rzecz, że po powrocie stamtąd trudno się przyzwyczaić na nowo do realiów tego świata.

MAGAZYN

11


nasza okładka

SZAMANKA AUBRIETA I WIESŁAW MILEŃKO

– myślą magicznie, choć nie zawsze o tym wiedzą. Jestem aktorką swojego teatru. Tworzę…

Najpierw był teatr ognia. A.: Niezupełnie. Najpierw była Xena,

Próbuje nam się wmówić, że trendy w modzie pozwalają wykreować własny styl… W.: Otóż to. A styl jest niezależny od trendów. Sam ubieram się nieco inaczej niż wielu ludzi, a przynajmniej niż moi rówieśnicy.

Wielka szkoda, że ten blog już nie istnieje. W.: Zawiesiłem go kilka lat temu. A.: Wiesław ma taką zaletę i wadę jednocześnie, że angażuje się w wiele projektów jednocześnie i po jakimś czasie je porzuca, na rzecz kolejnych. Ja z kolei, jakikolwiek projekt wejdę, wiem, że będę go prowadzić do końca swoich dni. Na tym one polegają.

Mówisz o swoich teatrach? A.: Również. O teatrach, ale i całej pracy duchowej, którą od lat wykonuję. Teatr nie lubi porzucenia, nie można dziś być aktorem szamańskim, a jutro już nie. Teatr wymaga ciągłego ruchu, rozwijania się…

Skąd teatry w twoim życiu? A.: Szaman jest aktorem, być może przede wszystkim. Odbywa swoje wędrówki po światach górnych i dolnych, kończy tę podróż, wraca do realnego świata i musi tę swoją hi-

12

MAGAZYN

Człowiek jest w swojej naturze wciąż trochę pierwotny, a spotkanie z naturą, wejście w swoją pierwotną postać daje mu ogromną, wewnętrzną siłę i równowagę storię wędrówki pięknie opowiedzieć ludziom, którzy są z nim, przyglądają mu się. Nie każdy rozumie niewerbalną część tej opowieści, więc trzeba wówczas słowa. I tak powstaje wspaniała narracja o tym, co się w tych światach dzieje, kogo szaman spotkał, z kim walczył, co uzyskał, czego się dowiedział, o czym rozmawiały z nim żywioły, jak sprawowały się zwierzęta, czyli pomocnicy szamana… Nazywam to teatrem, żeby nie straszyć ludzi, którzy – bez względu na pochodzenie czy wykształcenie

pierwsza postać, w którą się wcieliłam. Potem zaczęliśmy wędrować w stronę Chazarów, zrobiliśmy krok w tył. Zgłębiliśmy temat, szyliśmy stroje i wtedy byłam Chazarką. Później zainteresowaliśmy się Celtami. Oni pięknie ukazywali świat magiczny, swoje więzi z drzewami, z naturą. Na kilka lat zanurzyliśmy się w tą celtycką rzeczywistość. Następnie ruszyliśmy w azjatyckie strony, pojawił się teatr tatarski i kozacki, co z kolei wynikało z dziejów mojej rodziny – moja mama i babcia były zesłańcami w Kazachstanie. Przywiozły stamtąd historie, których, pamiętam, jako dziecko bardzo się bałam… Dopiero później, gdy zagłębiłam się w tamtejszą kulturę, strach minął. Zaczęłam tańczyć tak jak oni, co nauczyło mnie otwartości serca. To bardzo, bardzo szczerzy ludzie. W.: Zapytałeś o teatr ognia, a Aubrieta poszła w odleglejsze historie (śmiech). Było to na jednym z naszych pierwszych festiwali w Wolinie. Zaciekawiło nas obozowisko Rosjan i tańczące z ogniem dziewczyny. Aubrieta poprosiła je o poi, jedno z narzędzi w tańcu z ogniem, i chociaż nigdy wcześniej tego nie robiła, zaczęła z tym ogniem tańczyć. Wyszło to całkiem nieźle, więc gdy wróciliśmy do naszego namiotu, natychmiast skonstruowałem jej pierwsze poi.

Jak? W.: Nie ma rzeczy niemożliwych, zawsze powtarzam. Zrobiłem je z woreczków z piaskiem i ze zwykłej linki.

Tak zaczęła się długo trwająca przygoda z ogniem… Od rosyjskich tancerek i własnoręcznie stworzonych poi. W.: Zgadza się. Na początku Aubrieta musiała nauczyć się dość skomplikowanej techniki operowania poi. Następnie doszedł ogień. Część teatrów


MAGAZYN

13


ognia na tym właściwie kończy, my dołączyliśmy muzykę i taniec, najpierw kozacki. Później, poszukując właściwej muzyki, ruszyliśmy jeszcze bardziej na Wschód – muzyka syberyjska, koreańska. Tworzyliśmy coraz bardziej pogłębiony teatr. Aubrieta nieustająco pracowała nad techniką swoich prezentacji, ale technika to raczej domena cywilizacji zachodniej. W kulturze Wschodu równie ważne, a nawet ważniejsze, jak warsztat jest ukazywanie uczuć, przekaz. Wreszcie z teatru ognia powstały teatry szamańskie. A.: Jest ich kilka, jeden z nich to inicjacja szamana. Ukazuję w nim, w jaki sposób szaman staje się szamanem; relację z mistrzem, który przeprowadza go przez różne inicjacje; moment, w którym młody szaman otrzymuje koronę i musi ją nałożyć na głowę… To bardzo trudny moment… W.: Jak zauważyłeś, wszystko robimy razem. Aubrieta jest tu główną postacią, ja jestem takim animatorem, obecnym w poszczególnych projektach na każdym etapie, do momentu ich opracowania; do momentu, kiedy

14

MAGAZYN

zrozumiem, jak to działa. Wtedy usuwam się w cień. A.: Wiesław jest też kimś na kształt mojego menedżera (śmiech). Gdy jeżdżę na pokazy, jest ze mną, dogląda wszystkiego, wspiera mnie.

Musimy też wspomnieć, że część instrumentów, których używasz w swoich spektaklach, wyszły spod ręki Wiesława. W.: To prawda, między innymi dwustrunowy instrument zbliżony do mongolskiego igila. Gdzieś trafiłem na informację o japońskim flecie shakuhachi, zrobiłem taki flet i nawet nauczyłem się na nim grać (śmiech). A.: Kiedyś kupiłam Wiesławowi flet, ale zanim wróciłam do domu, już opanowałam grę na nim (śmiech).

Wspomniałaś wcześniej o swoim pierwszym mistrzu, miałaś ich później kilku. Ale i sama stałaś się w pewnym momencie mistrzem… A.: Tak, w czasach, gdy tworzyłam teatr ognia, miałam dwoje uczniów. Kreowałam ich na tancerzy ognia, później próbowałam angażować ich

Ja niezmiennie podziwiam to, co robi Aubrieta, a ona nieustannie mnie pogania: „Skończ wreszcie to, co zacząłeś” w teatry szamańskie, ale gdy dostrzegłam, że są na to jeszcze duchowo nieprzygotowani, odpuściłam. Ważne, żeby każdy sam odnalazł własną drogę w życiu. Porozjeżdżali się po świecie, ale z pewnością nauczyli się przy mnie wielu rzeczy, przede wszystkim odwagi i samodzielności.

Wiesław, miałeś lub masz swoich mistrzów? W.: Moje podejście do tego jest inne. Jako zodiakalny skorpion jestem


SZAMANKA AUBRIETA I WIESŁAW MILEŃKO

jednocześnie swoim mistrzem i uczniem… Nigdy nie miałem żadnych wyrazistych wzorców. Staram się uczyć poprzez poznawanie świata… Zawsze uważałem, że cokolwiek chcemy zrobić, jesteśmy w stanie zrobić to sami. Powtórzę: wszystko jest możliwe. Tak więc w kwestii podejścia do „mistrzostwa” różnimy się z Aubrietą. Nasze ścieżki są równoległe, krzyżują się, ale nie są jednakowe. A.: Ważne jest, że współpracujemy, że potrafimy. Niby jesteśmy osobno, każde wykonuje swoją pracę, ale nieustannie wspieramy się, inspirujemy wzajemnie. Wiesław rzuca ziarno, ja próbuję wyhodować z tego piękną roślinę. W.: Wspomagamy się na bardzo prostej zasadzie. Ja niezmiennie podziwiam to, co robi Aubrieta, a ona nieustannie mnie pogania: „Skończ wreszcie to, co zacząłeś” (śmiech). A.: Tak, to właśnie tak działa. Bo czy rzeźbi, czy maluje, czy robi cokolwiek innego, Wiesław szybko się nudzi. A ma bardzo wiele talentów… Przy okazji jednego z nich zresztą się poznaliśmy…

Nie byłem pewien, czy mogę o to pytać, więc cieszę się, że sama ten wątek przywołujesz. A.: Poznaliśmy się w ten sposób, że potrzebowałam kogoś, kto ręcznie namaluje mi reklamę. Nie z plastiku, nie naklejaną, ale ręcznie malowaną. Musiała być magiczna. Robiłam też wtedy duży projekt w jednym z domów wczasowych, na szklanym dachu, do tego również potrzebowałam artysty. Były to wspaniałe dla kultury i sztuki naszego miasta czasy Teatralnej Darka Ryżczaka. I to właśnie on powiedział mi, że jest taki gość, który maluje witraże na szybach, cudowne, magiczne, wodne światy…

Trafiony zatopiony… A.: Tak! Gdy zobaczyłam prace Wiesława, zachwyciłam się i wiedziałam, że znalazłam człowieka, którego szukałam, że ten „szklany projekt” jest dla niego. Wiesław się zgodził, a ja

pomyślałam sobie tylko, żeby zbyt dużo pieniędzy ode mnie nie chciał (śmiech). Namalował piękną rzecz, przy okazji również moją reklamę. W.: Był to okres, w którym dużo rysowałem, zajmowałem się grafiką. A co do Aubriety… Spodobało mi się wszystko, co sobą reprezentowała, ale biznes to biznes. Skasowałem tyle, ile skasowałbym od każdej innej osoby (śmiech). A Aubrieta, żeby się odegrać za te pieniądze, została ze mną i jesteśmy razem do dziś (śmiech). A.: Okazało się, że mamy wiele wspólnego ze sobą, podobnie spoglądamy na świat.

Zamierzamy tak wędrować do końca, jest jeszcze tyle do odkrycia, wewnątrz nas, na zewnątrz Niespokojne duchy. A.: Niespokojne i wciąż poszukujące, w ciągłym ruchu. I zamierzamy tak wędrować do końca, jest jeszcze tyle do odkrycia, wewnątrz nas, na zewnątrz… Napomykam Wiesławowi, że może czas, żeby wyruszyć gdzieś w świat. On za rok przechodzi na emeryturę, ja za trzy. Moglibyśmy wówczas poświęcić się wyłącznie swoim pasjom. Z drugiej strony niewiem, czy to nie będzie nudne… Całe życie jestem w pędzie, czy będę potrafiła żyć i pracować w spokoju? Czy nie zatęsknię na tym pędem?

nasza okładka

dżam, na początku czuję oddech, powiew świeżości, ale już po kilku dniach tęsknię. Z radością wsiadam na prom i wracam… Tu jestem u siebie.

Łatwo jest być szamanką i wikingiem w naszym małym, specyficznym mieście? Wasza inność, osobność nie rażą? A.: Nie, nie zauważyłam. Może ze dwa razy zdarzyły się jakieś mało przyjemne sytuacje, ale nie ma sensu o nich wspominać. Czasem ktoś nazwał mnie wiedźmą czy czarownicą. Zawsze w takich razach sugerowałam, żeby ten człowiek zgłębił się nieco w temat i odróżnił wiedźmę od szamana. W.: Ja nie mam żadnych problemów, wręcz przeciwnie. W pracy moje projekty zaciekawiają, ludzie pytają o nie, nazywają mnie „naszym wikingiem”. Ewentualne kłopoty dotyczą raczej tego, że ubieram się trochę inaczej niż większość. Tak więc, paradoksalnie, mój strój współczesny wzbudza więcej kontrowersji niż ten rekonstrukcyjny. A.: Na rozmaite pokazy jeździmy pociągami, zawsze gotowi i ubrani w odpowiednie stroje. To zawsze robi wrażenie i odbiór jest pozytywny. Raz tylko jeden pan chciał mnie… uderzyć. Na jego nieszczęście w mojej obronie stanął zawodowy bokser. W.: Współczesny świat przestał lubić inność.

Boi się jej, gdyż jej nie rozumie. W.: Zgadza się. A pamiętam, jak sporo

Macie już wymarzony cel wędrówki? Gdzie moglibyście żyć, jeśli nie tutaj? A.: Myślę, że wszędzie. W.: Ja mogę żyć wszędzie, pod

lat temu wracałem z Warszawy do Świnoujścia pociągiem pełnym kibiców i antyterrorystów. Wśród nich ja, w stroju koczowniczym, na dodatek miałem ze sobą broń. Nikt mnie nie zaczepiał, ludzie odnosili się do mnie z sympatią. Dziś mógłbym się nieco obawiać…

warunkiem, że będzie to ta wyspa. Świnoujście i wyspa Uznam to jedne z najpiękniejszych miejsc, jakie znam. Udało mi się zobaczyć trochę świata i wciąż tak uważam. A.: Też tak sądzę. Gdy stąd wyjeż-

Żeby nie kończyć w tak minorowej tonacji, życzę wam wszystkiego dobrego. Dalszej pięknej, wspólnej drogi, pełnej szczęścia i magii. A. & W.: Dziękujemy.

MAGAZYN

15


i/a smartfon

O problemach współczesnej młodzieży – która okazuje się być zresztą wcale nie taka zła, jak się ją powszechnie maluje – rozmawiamy z Janiną Zborowską. ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK

16

MAGAZYN

FOT. Clem Onojeghuo / PEXELS.COM

Trzepak


PROBLEMY MŁODZIEŻY

Wielu młodych i bardzo młodych ludzi się do ciebie zgłasza? Tak, spora część moich pacjentów to nastolatkowie – między dwunastym a osiemnastym czy dziewiętnastym rokiem życia.

Być może się mylę, ale mam wrażenie, że – przepraszam za tę banalną formułę – za naszych czasów, a dzieli nas zaledwie kilka lat różnicy, nastolatkowie nieczęsto chodzili do terapeuty… Znak czasów? Chyba jednak się mylisz (śmiech). W ogóle nie lubię myślenia w kategorii „znaku czasów”. Zazwyczaj każde pokolenie uważa swoją młodość za wartościowszą, lepiej przeżywaną od pokoleń kolejnych. Z rozrzewnieniem wspomina się trzepak i oranżadę w proszku… Idealizujemy te czasy młodości właśnie dlatego, że przeżywaliśmy je jako młodzi ludzie. Wiele rzeczy też nam ulatuje, szczególnie tych niedobrych.

Oczywiście jestem daleki od stwierdzenia, że jako młodzi ludzie nie mieliśmy żadnych problemów, a nasze życie było sielanką. Chodzi mi o to, że inaczej sobie z tym radziliśmy. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z moich przyjaciół potrzebował terapii. Tego tematu nie było. Pamiętam dość dobrze ówczesne zajęcia z psychologiem – a chodziłam do klasy o profilu psychologiczno-pedagogicznym – z których i ja, i moim rówieśnicy wiele czerpaliśmy. Po tych zajęciach, gdy już dowiedzieliśmy się o tym, że w ogóle jest taka możliwość, wielu korzystało z takiej pomocy. Wydaje mi się więc, że to, o czym mówisz, to raczej kwestia braku dostępności niż braku potrzeby.

Wynika z tego, że uprościłem temat, bazując na swoim doświadczeniu czy bardziej jego braku. Tak sądzę.

Nie zmienia to jednak faktu, że dzisiejsi nastolatkowie żyją w zupełnie innej rzeczywistości niż my.

psychologia

Nie twierdzę, że gorszej, ale chyba bardziej problemotwórczej. Skala dzisiejszych problemów jest inna, ale też większa.

Powiedziałaś o poobijaniu przez rzeczywistość… Jak opisałabyś tę, w której żyją dzisiejsi nastolatkowie?

Nie wiem, czy większa i nie wiem, czy obecne czasy są trudniejsze…

Nazwałabym ją rzeczywistością dobrobytu – markowe ubrania, najnowsze sprzęty, gadżety, pewien standard życia, podążanie za trendami. Część młodych ludzi kształtują właśnie tego rodzaju rzeczy. Dotyczy to zwłaszcza ludzi bardzo młodych, u których pewne elementy osobowości są jeszcze nierozwinięte. Dwunastolatek jest różny od szesnasto- czy dziewiętnastolatka, a do pewnych funkcji umysłowych się po prostu dorasta. To długotrwały proces.

Postanowiłaś dziś się ze mną nie zgadzać. (śmiech) Przypadek. Wiesz, gdy studiowałam psychologię i rozmawiałam z innymi studentami z mojego roku o przyszłości, o tym, czym chcielibyśmy się zajmować – nikt z nas nie chciał pracować w szkole. Tak się jednak złożyło, że zaraz po studiach przyszło mi pracować w dwóch liceach (śmiech). To było fantastyczne spotkanie z pokoleniem młodszym ode mnie. Mogłam się im przyjrzeć z nieco innej perspektywy. Od tej pory uważam, że każde pokolenie jest wspaniałe na swój własny, wyjątkowy sposób i kategorycznie nie zgadzam się z opiniami, że „za naszych czasów było lepiej”, albo z narzekaniem na „straszną dzisiejszą młodzież”. Powiem nawet więcej, każda kolejna generacja wydaje mi się ciekawsza…

Dlaczego? Jest bardziej rozwinięta, wrażliwa; ma coraz więcej niesamowitych możliwości. Pozostaje kwestia tego, czy potrafi we właściwy sposób z nich skorzystać. W moim gabinecie spotykam naprawdę fantastyczne, młode istoty, prawdziwe wewnętrzne cuda. Często niestety poobijane przez twardą rzeczywistość… Problemy i dylematy nastolatków są bez względu na czasy bardzo podobne.

Jakie to problemy? Relacje z rodzicami, potrzeba przynależności, nadużycia seksualne wobec nich, pierwsze miłości, odkrywanie własnej tożsamości, budowanie poczucia własnej wartości… Są to naturalne procesy, z którymi każdy z nas musiał, musi lub będzie musiał się zmierzyć. Tak jak z ząbkowaniem (śmiech).

Zazwyczaj każde pokolenie uważa swoją młodość za wartościowszą, lepiej przeżywaną od pokoleń kolejnych Zwany dojrzewaniem. Dokładnie tak. Coś w nas dojrzewa, jesteśmy w stanie coraz więcej spostrzec, do pewnych rzeczy podchodzimy inaczej. Wcześniej ci młodzi ludzie, o których mówiłam przed chwilą, przedkładają „mieć” nad „być”. I na tym „mieć” budują swoją tożsamość, nie rozumiejąc, żenie na tym opiera się wartość człowieka.

Nie każdy nastolatek ma możliwość budować poczucie własnej wartości w ten akurat sposób. To wiadomość dobra i zła jednocześnie. Masz rację. Dobra, ponieważ my już wiemy, że nie tędy droga. Zła, gdyż niestety często jest to grupa odrzucona, a nawet piętnowana przez tych, którzy mogą mieć więcej. Jeśli dziecko ma silną osobowość, nie da się;

MAGAZYN

17


nie da sobie wmówić, że jest mniej wartościowy. Stworzy swój własny styl, własny świat.

A co, jeśli trafi na dziecko, które tej silnej osobowości nie posiada? Jak ma sobie z tym odtrąceniem poradzić? Najwięcej zależy tutaj od otoczenia, w jakim się znajdzie – od szkoły, klasy, wychowawcy; od tego, czy znajdzie kogoś podobnego do siebie, w podobnej sytuacji, o podobnym spojrzeniu na świat. Niesamowite, jak wiele problemów dorosłych już ludzi – osobowościowych, życiowych, z relacjami – ma korzenie w takim właśnie odrzuceniu na etapie szkoły podstawowej czy gimnazjum.

To ten czas, kiedy chyba każdy czuje potrzebę przynależności do jakiejś grupy. To prawda. Dlatego tak trudno sobie z tym poradzić w przyszłości i często terapia okazuje się konieczna.

Jak więc to zmienić, jak wytłumaczyć młodzieży, że „być” jest dużo ważniejsze i atrakcyjniejsze od „mieć”? Wiesz… Myślę, że najpierw należałoby to wytłumaczyć rodzicom. To oni kształtują osobowość w tych pierwszych latach i to oni wprowadzają te niebezpieczne „trendy”, kupując dziecku niezliczoną ilość zabawek czy gadżetów. Zapominają przy tym często o innych wartościach.

Skoro o rodzicach mowa. Relacje z nimi wymieniłaś jako jeden z podstawowych problemów nastolatków.

dzieci. Pamiętajmy, że to od nich jako starszych i doświadczonych wszystko się zaczyna. Są też oczywiście wyzwania życia codziennego – obowiązki, stresy, przepracowanie i tak dalej. W tym pędzie często nie dostrzega się tej niezwykle istotnej dla rozwoju dziecka przestrzeni… Później, gdy dziecko dorasta, staje się tak zwanym adolescentem, tej potrzeby już nie ma. Poradził sobie bez rozmów i głębszej więzi z rodzicami dotąd, to po co mu ona teraz?

Problemy i dylematy nastolatków są bez względu na czasy bardzo podobne Jeśli nie rodzice, to kto lub co? Znajomi, a przede wszystkim – internet.

Czy jedna z podstawowych różnic pomiędzy naszą młodością a młodością dzisiejszych nastolatków nie nazywa się właśnie internet? My go nie mieliśmy i byliśmy bogatsi o fizyczną bliskość drugiego człowieka, znajomych, przyjaciół. Jesteś tego pewien?

którym wchodzenie w relacje sprawia problem. Istnieją rozmaite fora tematyczne, grupy zainteresowań…

Nie jest jednak tak, że ci pozamykani wciąż pozostają pozamykani? Internet zastąpi im żywego człowieka, a nie o to przecież chodzi… Jeśli wchodzisz w to za bardzo, to rzeczywiście pojawia się problem. Gdyż sam internet może być jakimś sposobem na rozwiązanie kwestii zamknięcia czy nieśmiałości. Poznajesz tam podobnych sobie, z podobnymi dylematami, kłopotami, ale wciąż – masz rację – potrzebujesz żywego człowieka. Internet pokazuje tobie, że nie jesteś sam; oswaja z myślą, że inni myślą, żyją, czują tak samo. Reszta powinna mieć miejsce w realnej rzeczywistości. Ta wirtualna nie może być jedyną, w której funkcjonuje młody człowiek. To bardzo, bardzo poważny problem współczesności.

I wymaga wsparcia terapeuty. Tak, to właśnie ten moment. Tym bardziej że to zjawisko często dotyczy młodych z naprawdę ogromnymi problemami – autoagresja, myśli samobójcze, anoreksja. Potrzebują profesjonalnego wsparcia, gdyż sami nie są jeszcze w stanie objąć umysłem powagi sytuacji. A fakt przebywania w wirtualnym świecie z ludźmi tak samo poranionymi nie pomaga.

Nie wiedzą, że można inaczej… Dokładnie. Owszem, otrzymują pocieszenie, zapewnienia: „Ja cię rozumiem”, ale to zdecydowanie za mało.

Relacje, a właściwie ich brak, znikomy lub wręcz żaden kontakt z nimi. Prezenty nie zastąpią wspólnie spędzonego czasu… Obowiązkiem rodzica jest dotarcie do dziecka, próba jego zrozumienia. Inaczej niż rozmową się tego nie osiągnie.

Zdecydowanie. Niejako byliśmy na to skazani.

Skąd ten brak? Nie ma czasu? Potrzeby? Umiejętności? I po czyjej stronie leży wina?

Internet pomaga się otworzyć, czyni zauważalnym?

Co więcej, oni się jeszcze bardziej uzależniają, pogrążają w tym nierzeczywistym świecie. Poza tym porady, które czasem można znaleźć w sieci, są wręcz szkodliwe. Ratunek jest gdzie indziej, w prawdziwym życiu. Nie należy zwlekać z terapią…

Uważam, że tak. Internet stwarza więcej możliwości tym osobom,

To apel skierowany raczej do rodzi-

To rodzice nie potrafią dotrzeć do

18

MAGAZYN

Mówisz o tych, którzy byli otwarci, posiadali łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Ci bardziej pozamykani mieli dużo trudniej. Takich osób niekiedy się nawet nie zauważało.

I niewiele z tego wynika.


PROBLEMY MŁODZIEŻY

ców niż ich dzieci. Oczywiście. Dziecko samo na terapię się nie zgłosi. Nawet o niej nie pomyśli. Prędzej dokona jakiegoś aktu autoagresji, co będzie wołaniem o pomoc, o zauważenie problemu. Znów wracamy do tych nie najmocniejszych więzi, kłopotów z komunikacją.

Z czym przychodzą do ciebie dziś młodzi? To przerażające, ale z depresją, brakiem chęci do życia.

Już?! Przecież nie nażyli się jeszcze! To prawda. Tak młody człowiek powinien być pełen energii, entuzjazmu, ciekawości świata, otwartości, a na starcie swojego życia mówi: „Nie chce mi się żyć...”.

Powody? Oczywiście każdy przypadek jest inny i za każdym stoją inne powody. Musielibyśmy spędzić tu miesiąc, żeby je wszystkie omówić, a i tak pewnie nie wyczerpalibyśmy tematu. Mogę jedynie powiedzieć, że jeśli taki stan niechęci do życia utrzymuje się dłużej niż miesiąc, to bardzo poważny sygnał. Bo przecież krótkie epizody spadku energii, rozmaitych zniechęceń i rozczarowań miewamy chyba wszyscy.

Klasyczne „doły”. Właśnie. Pojawiają się z jakiegoś powodu, ale znikają. Niestety depresje – te prawdziwe, ze wszystkimi przejawami i konsekwencjami – u młodych ludzi są dziś bardzo częste.

Co z używkami? To chyba też potężny problem młodzieży. Naturalnie. Znakiem czasów jest to, że dziś mniej popularny jest alkohol, a prym wiodą rozmaite narkotyki. Niektóre z nich uchodzą wręcz za bezpieczne, co jest oczywiście nieprawdą. I dotyczy to nawet „zwykłej” trawki, co potwierdzają terapie osób, które przez wiele lat jej nadużywały. Każde nadużywanie – czy to alkoholu, czy to narkotyków

psychologia

– pozostawia niekorzystny ślad na psychice i osobowości młodego człowieka. Niekiedy wychodzi to później i wymaga wiele, wiele pracy.

wiście są pozbawieni ambicji, pasji, chęci rozwoju i tak dalej. Nie godzę się jednak na czynienie z tego regułki opisującej dzisiejszą młodzież.

Wreszcie dopalacze, o których huczy w mediach, zbierające ostatnio tragiczne żniwo.

Czy młodzi potrzebują dziś autorytetów?

To prawda. Niestety, młodzi szukają emocji, ekscytacji, wrażeń, często tych łatwych, dostępnych. Dopalacze na chwilę im to dają, ale bardzo wiele zabierają, czasami nawet na zawsze…

Wiele mówi się o braku zainteresowań i pasji u młodzieży, a przecież pasja to doskonały „dostarczyciel” emocji. Co o tym sądzisz? Rzeczywiście jest tak źle? Jest to nadużycie. Zresztą jak każda próba generalizowania. Być może jest nawet lepiej niż kiedyś, gdyż dziś jest dużo więcej inspiracji, możliwości rozwoju czy realizowania się. Umysły dzisiejszej młodzieży są znacznie bardziej plastyczne i chłonne. Z moich obserwacji – zarówno terapeuty, jak i matki nastoletniej córki – wynika, że ogromna część z tych wszystkich możliwości korzysta.

To budujące. Mam to szczęście, że widuję wokół mnóstwo naprawdę wspaniałych, bardzo zdolnych młodych ludzi. Oczywiście są też tacy, którzy rzeczy-

Internet pokazuje tobie, że nie jesteś sam; oswaja z myślą, że inni myślą, żyją, czują tak samo. Reszta powinna mieć miejsce w realnej rzeczywistości

Oczywiście. Zawsze. Taka jest przede wszystkim rola rodziców, którzy powinni nimi być przez całe życie. To wielka odpowiedzialność, którą nie każdy rozumie i potrafi udźwignąć. Kolejna rzecz – szkoła. Nauczyciel powinien stanowić autorytet, a jest częsta tendencja do tego, żeby skracać dystans, żeby nauczyciel był bardziej kumplem. To się nie sprawdza, a dzieci tego nie lubią.

Myślisz? Jestem pewna. Dzieci tego nadużywają, śmieją się z tego, widzą tę różnicę i fałsz takiej relacji. Przede wszystkim – one potrzebują granic, oczywiście stawianych w sposób przemyślany; tego podziału na młodszych i starszych.

To porządkuje widzenie świata w tych młodych umysłach. Oczywiście. Wprowadza zasady, z którymi młodzież wchodzi w dalsze życie; zaszczepia pojęcie szacunku.

Na koniec – seks młodych. Jest dla mnie oczywiste, że wszelkie problemy i niepokoje związane z tym pojęciem biorą się z braku prawdziwej edukacji seksualnej. Seks to lekcja do odrobienia dla całego społeczeństwa, nie da się tego sprowadzić jedynie do młodych. Dopóki nie dojrzejemy do tego, żeby w sposób naturalny, nieskrępowany i uczciwy odnosić się do kwestii seksualności, to zawsze będzie problemem. A edukacja seksualna… Najpierw należałoby ustalić wspólny front, gdyż zbyt wiele racji się tutaj ściera…

Wspólny front w tym temacie jest możliwy? Wierzmy w to, że tak…

MAGAZYN

19


Wybrzeże Władysława IV 33 ŚWINOUJŚCIE

Poznaj jesienne trendy i najnowsze kolekcje Coccodrillo Wybierz modne stylizacje dla Twojego dziecka!


DLA NAJMŁODSZYCH

moda

Kolekcja MAGICAL (roz. 128-164) Kolekcja inspirowana światem magii i uwielbianym przez dziewczynki motywem koni, wzbogacona silnym trendem sezonu: błyszczących detali i cekinów! Modne zestawienie kolorów: kolor różany z delikatną szarością oraz czernią i srebrem, który podkreśla magiczny charakter kolekcji. Silnie wpisującym się w najnowsze trendy modelem jest futrzana kamizelka o długich włosach z cieniowaniem. W kolekcji dostępne są również leginsy wykonane z grubszej dzianiny, kurta zimowa z przyjemną w dotyku podszewką wykonaną z miękkiego polaru przypominającego futerko.

MAGAZYN

21


moda

DLA NAJMŁODSZYCH

Kolekcja FAST LINE (roz. 92-122) Ta kolekcja to wyraz chłopięcej fascynacji samochodami, wyścigami i torami wyścigowymi. Motyw labiryntu, jako nowoczesna i oryginalna interpretacja tematyki, monochromatyczne auta wyglądają doskonale na tle wyrazistych, jesiennych kolorów. Miodowy żółty w połączeniu ze stonowaną zielenią przełamane są dodatkowo grafitem co czyni tę kolekcję bardzo użytkową i funkcjonalną dla przedszkolaków.

22

MAGAZYN


Kolekcja SWEET THINGS (roz. 92-122) „Zaczarowany las” to gorący trend dla dziewcząt. Motywy ptaszków oraz liści, grafiki inspirowane fauną i florą został wzbogacony przez serduszka, perełki, srebrzenia, które nadają baśniowy charakter. Zestawienia koloru zielonego i brzoskwiniowego wpisuje się idealnie w leśną tematykę. W ramach kolekcji oryginalną propozycją odzieży ocieplanej jest płaszcz oraz kamizelka w kolorze khaki ze świecącą poświatą oraz eleganckimi zdobieniami. Wysoka jakość materiału o właściwościach wodoodpornych i wiatroodpornych to idealne propozycje na jesienne spacery!

MAGAZYN

23


Kolekcja WILD (roz. 92-122) Chłopięca kolekcja jest ściśle związana z kierunkiem w modzie dziecięcej zwróconej ku podróży, naturze. Kaptury, akcesoria kojarzące się z plecakami, duże kieszenie tzw. cargo (po bokach nogawek) na bawełnianej podszewce oraz cieplejsze bluzy tzw. brushed (z czesanej od spodu dzianiny dającej ciepło). Króluje w tym trendzie motyw kamuflażu w zupełnie nowej, odświeżonej odsłonie – kolory są zimniejsze i bardziej rozmyte, niż klasyczne khaki, a sam wzór kojarzy się z górskimi, czy leśnymi zwierzętami, drzewami, lasem.

24

MAGAZYN


Więcej inspiracji znajdziesz w salonie oraz na www.coccodrillo.eu REKLAMA


W moim ogrodz ie

Jak to często bywa, ta miłość rozkwitła już w dzieciństwie. Mały Mateusz każde kieszonkowe przeznaczał na rośliny, którymi z wielkim zaangażowaniem obsadzał ogród rodziców. Od zawsze było więc jasne, jaki sposób na życie wybierze Mateusz dorosły. TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY ARCHIWUM PRYWATNE

– Zawsze wiedziałem, że jeśli będę opiekował się roślinami, one mi się odwdzięczą swoim niezwykłym pięknem – mówi Mateusz Kałafut, architekt krajobrazu, który od kilku lat tym pięknem dzieli się z mieszkańcami Świnoujścia.

Zostawić ślad – Zakochałem się w tym mieście ze względu na jego zieloność. Różni się od innych miast – dodaje. Mateusz

26

MAGAZYN

widzi w Świnoujściu ogromny potencjał, choćby z powodu łagodnych zim, które pozwalają na zasadzanie najbardziej nawet egzotycznych roślin, jak na przykład gunnera czy opuncja, znacznie rzadziej spotykane niż popularny klon. Swoją misję, gdyż to coś więcej niż tylko zawód, określa w ten sposób – Chciałbym pozostawić tutaj po sobie ślad… Marzy mi się na przykład alejka, taka, którą sam zaprojektuję i od początku do końca stworzę. Lub bindaż z glicynii… – mówi. Póki co, Mateusz działa jeszcze na ciut mniejszą skalę, dba o osiedlowe tereny zielone, czyniąc

je miłymi dla oka mieszkańców oraz projektuje ogrody prywatne.

Marzenia Zapytany o swoje ulubione miejsce w mieście, odpowiada – Bardzo intryguje mnie Park Chopina, chętnie stworzyłbym coś właśnie tam. Drugim takim miejscem jest nabrzeże nad kanałem. Część w ogóle jeszcze nietknięta… A można byłoby tam tyle zrobić, upiększyć tę nieco surową przestrzeń, ubarwić ją… Brzmi obiecująco, więc pozostaje liczyć na to, że to marzenie Mateusza kiedyś się zrealizuje. Z satysfakcją dla niego, a dla naszej


ARCHITEKT KRAJOBRAZU

przyjemności. Wszak nic tak dobrze nam nie robi, jak odrobina zieleni wokoło. I tak zresztą mamy w tej materii sporo szczęścia, w końcu nie tak dawno Świnoujście zostało uznane za najpiękniej ukwiecone miasto! – Ogromny szacunek dla wszystkich zaangażowanych w prace nad naszą zielenią, z panią naczelnik Wiolettą Nawrocką na czele. Pamiętajmy, że to był trudny rok, gdyż od kwietnia nie było w zasadzie wody, a rośliny przecież same nie rosną… To, że wygraliśmy w tym akurat roku, to naprawdę wielkie wydarzenie – mówi Mateusz i trudno nie przyznać mu racji.

Własny ogród Najlepszą wizytówką tego, co Mateusz potrafi, jest jednak jego ogród, jego wielka duma, prawdziwe dzieło sztuki. – To od początku do końca moja wizja, realizuję tam własne pomysły. Jestem z tego ogrodu bardzo dumny – mówi. A żeby nie było w tym gołosłowności, pokazujemy w tym materiale zdjęcia tego niezwykłego miejsca. Tak niezwykłego, że do dziś zaciekawia przechodniów, nieznajomych, spacerowiczów, którzy zatrzymują się przy nim i fotografują je. – Ten ogród powstał kilka lat temu i ludzie nie mogli się nadziwić, że taki

zawód

młody chłopak może się tym zajmować i tworzyć takie rzeczy – śmieje się Mateusz. Trzeba wspomnieć, że to jego pierwsza duża realizacja. Wiele się przy niej nauczył, ale i wciąż się uczy. Kursy, szkolenia, ciągła praktyka, doskonała orientacja w tym, co w trawie (!) piszczy. Mateusz żyje tym, co robi. Kocha rośliny, ze wzajemnością przejawiającą się pięknem, z jakim na jego oczach rozkwitają. Niech rozkwita ich coraz więcej! I dla coraz większej liczby oczu. Mateusz Kałafut

Telefon +48 668 102 557 e-mail: mateuszdekoruje@op.pl

MAGAZYN

27


Energiczna, kreatywna, z pięćdziesięcioma pomysłami na minutę. Z trudem potrafi wysiedzieć w miejscu. Nawet podczas naszej rozmowy stoi przy sztaludze, coś maluje, poprawia, cyzeluje. Wreszcie, za moją namową, siada i zaczyna opowiadać. Alicja Semmler z Pracowni Rękodzieła „Ala”. TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

28

MAGAZYN


Alicja Semmler

ludzie

– Moją pierwszą nauczycielką była doceniana, choć niszowa projektantka mody, malująca na tkaninach – wspomina Alicja. – Ona mnie tym „zaraziła”, wdrożyła w to. Miała wtedy jakieś siedem czy osiem lat… Jak trzymać kredkę? Jak trzymać ołówek? Jak malować? To wszystko zawdzięczam właśnie jej – dodaje.

Ciekawska – Już jako kilkuletnia dziewczynka nie rozstawałam się z kredką, zawsze coś rysowałam. Na początku to były konie, moja wielka miłość – mówi. Z ojcem plastykiem w domu nie mogło być inaczej. Choć jednocześnie rodzice niezbyt chętnie patrzyli na artystyczne zapędy dziecka, wiedząc rzecz jasna, że najłatwiejszy kawałek chleba to nie jest. Alicja była jednak ciekawska, niespokojna, poszukująca. – Wręcz trochę dziwaczna – śmieje się. Zamiast iść tymi wytyczonymi przez innych, wydeptywała własne dróżki, którymi konsekwentnie podążała.

Piątki z minusem Liceum, profil biologiczno-chemiczny – sugestia rodziców, jako bardziej perspektywiczny. Na lekcjach plastyki zawsze pierwsza kończyła swoje prace, a następnie… szkicowała dla innych, którzy podsuwali jej swoje czyste kartki. – Dlatego dostawałam zazwyczaj piątki z minusem. Piątka była za moją pracę, minus za prace innych – opowiada ze śmiechem Alicja. Pasja i talent stanowiły więc w pewnym sensie dla niej obciążenie, ale jednocześnie pozwalały robić to, co kocha. A przy tym mogła pomóc kolegom i koleżankom z klasy…

Raj na ziemi Tak Alicja nazywa jedno ze swoich pierwszych miejsc pracy. Żłobek, w którym opiekowała się kilkulatkami i wciągała ich w swój magiczny, artystyczny świat. – Uwielbiam dzieci i pracę z nimi. Rysowaliśmy, malowaliśmy na ręczniczkach, robiliśmy dekoracje, tworzyliśmy Smerfowe

miasteczka… Mogłam się tam naprawdę wyżyć, dać upust własnej energii, a jednocześnie czerpać z energii i entuzjazmu najmłodszych – wspomina. Ta piękna przygoda trwała dziesięć lat.

Gaduła Alicja miło wspomina również „okres niemiecki”, podczas którego mogła w pełni oddać się swojej pasji malarskiej. Malowała pejzaże, portrety, w zasadzie wszystko, czego życzyli sobie ludzie. Nie tylko na płótnie, ale i na obrusach czy firanach. Alicja spełniała się, ludziom podobało się to, co robi, a przy tym dostrzegła, że z tego można żyć. Zdarzyło się nawet zlecenie dla fabryki Mercedesa! Czyli rodzice nie do końca mieli rację… Tymczasem odezwał się lokalny patriotyzm i… gadulstwo Alicji. – Jako gaduła potrzebuję swobodnej komunikacji. Tam jednak pewne ograniczenia językowe utrudniały mi to – tłumaczy. Wróciła do kraju.

Ubierać kobiety Kolejny przystanek: Szczecin, gdzie założyła pracownię krawiecką. Ta pasja – zaczerpnięta od mamy, która wspaniale szyła – tkwiła w Alicji od bardzo dawna. – Zawsze ubierałam się w to, co sama wymyśliłam. Później

ubierałam swoją córkę. Czuję to… – mówi. Trzeba było wreszcie dać tej pasji ujście. Własna pracownia to idealny sposób. Alicja projektowała, współpracowniczka szyła, a niejedną szczeciniankę można było w tych strojach zobaczyć.

Przebojem Wreszcie niespokojny duch przywiódł Alicję do Świnoujścia. Przebojem wkroczyła w tutejszy świat sztuki użytkowej, a tym przebojem są

MAGAZYN

29


ludzie

ALICJA SEMMLER

przede wszystkim jej ręcznie malowane koszulki. Co cieszy się największym wzięciem? – Naturalnie zwierzęta, szczególnie pieski. Ludzie kochają swoje czworonogi i często chcą je mieć na koszulce – mówi Alicja. Czasem szukają pomysłu u niej, a ona – istna pomysłów kopalnia – coś podpowiada, sugeruje. Niewątpliwie każdy wychodzi z pracowni zadowolony, co potwierdza coraz większa liczba charakterystycznych T-shirtów widzianych na naszych ulicach. W tym takie „nasze”, świnoujskie, na przykład ze słynnym wiatrakiem, o który prosi wielu turystów.

w Świnoujściu jeszcze nie ma, które skupiałoby wszystkich kreatywnych ludzi w mieście. Mniejsza o dziedzinę, w końcu sztuka jest jedna, wypływa z wrażliwości, a poszczególne dziedziny się ze sobą łączą. Ktoś czyta poezję, ktoś inny przygrywa na gitarze, obok ktoś maluje na tkaninie, ktoś projektuje biżuterię… Wymiana myśli i koncepcji, na końcu której powstają nowe jakości. Z przodu sklep, na tyłach wygodne miejsce z kanapami, do którego zawsze można wpaść. – Jestem przekonana, że to możliwe… – mówi pewnie Alicja.

Centrum kreatywnych

Swego czasu Alicja prowadziła blog. Nazwała go Pogoń za białym króli-

Alicji marzy się miejsce, jakiego

30

MAGAZYN

Gdzie jest królik?

kiem, zainspirowana słynną książką Lewisa Carrolla, z jej własnym imieniem w tytule. Ów „biały królik” to według niej te ulotne chwile zwane szczęściem; chwile, gdy wszystko się całkowicie zgadza, gdy wszystko działa, jak należy, w każdej sekundzie. Jako dorośli ludzie wiemy, że ten stan rzadko bywa normą i nie trwa wiecznie. Tym bardziej warto, a nawet trzeba, tego królika gonić, zachęcać, by został na dłużej. Jak Alicja, nieustająco poszukująca, próbująca, w ciągłym biegu i twórczym fermencie.

„Ala” Pracownia Rękodzieła Bohaterów Września 4/2 Świnoujście



Samo zdrowie Gdy kilka miesięcy temu pisaliśmy o Termach Bałtyckich w Ahlbecku, koncentrowaliśmy się głównie na wodnych atrakcjach, jakie tam na nas czekają. Dziś zaglądamy do Studia Zdrowia–Fitness. Jest równie przyjemnie. W tym miejscu każdy – niezależnie od wieku czy kondycji – poczuje się dobrze, znajdzie coś dla siebie. Wbrew obiegowej opinii siłownia nie służy jedynie sportowcom, wyczynowcom, ludziom młodym. To przecież nie tylko kształtowanie sylwetki czy redukowanie masy. To także działanie lecznicze i terapeutyczne, dla ludzi starszych, po urazach czy z problemami kręgosłupa.

Na ratunek – Nasza siłownia wyróżnia się tym, że dysponujemy całym szeregiem maszyn ściśle rehabilitacyjnych – mówi Daniel Bąk, profesjonalny masażysta i trener personalny, instruktor kettlebell i nordic walking. – To maszyny całkowicie bezpieczne, które pozwalają osobom starszym wzmacniać swoje ciało – dodaje. Najczęstsze dolegliwości, z jakimi przychodzą do Studia Zdrowia–Fitness pacjenci, to problemy z kręgosłupem. – To bolączka naszych czasów i naszego niezdrowego często trybu życia. Dużo siedzimy, mało się gimnastykujemy... – tłumaczy Daniel Bąk. Innym problemem są kolana, stany pourazowe – na przykład po wycięciu łękotki czy skręceniu. Na te – i wszystkie inne – dolegliwości ratunek czeka właśnie w Termach Bałtyckich. Pod czujnym i profesjonalnym okiem trenera.

Bogaty program Grafik zajęć jest tu szczelnie wypełniony, codziennie coś się dzieje. Studio Zdrowia–Fitness oferuje szeroki program kursów grupowych. Częściowo odbywają się one na basenach – Aqua Fitness; pływanie dla niemowląt i dzieci; zajęcia dla


OSTSEETHERME USEDOM

kobiet w ciąży i tuż po niej; Aqua Fit; Speed Aqua czy Aqua Vital. Pozostałe zajęcia odbywają się na sali ćwiczeń. Bardzo popularny jest cykl Zdrowy kręgosłup. Ciekawostkę stanowi trening powięziowy, czyli przemasowanie ciała na rolkach, z rozciąganiem, które poprawia mobilność w stawach. – Na początku to trening dość bolesny, dlatego ludzie podchodzą do niego z dystansem – mówi Daniel Bąk. Warto jednak z niego skorzystać. Podobnie jak ze Step Aerobic, Bosu, Cross Workout czy Body Fit. Niech nie zrażają nas obco brzmiące nazwy – wykwalifi-

po sąsiedzku

kowana kadra wszystko doskonale wytłumaczy. A skoro o języku mowa – trzy razy w tygodniu ćwiczenia Aqua Fitness prowadzone są po polsku. Zresztą w Termach Bałtyckich pracuje sporo Polaków, więc nieporozumienia natury językowej tu raczej nie grożą. Nic, tylko korzystać. Tym bardziej że Ahlbeck jest całkiem blisko Świnoujścia.

OstseeTherme Usedom Lindenstraße 60 17419 Ahlbeck, Niemcy

MAGAZYN

33


Biuro NA FALI Wybierając pośrednika w obrocie nieruchomościami, zwracajmy uwagę na jego doświadczenie i uprawnienia. To bardzo ważne, bo sukces transakcji zależy od wiedzy maklera.

Kim jesteśmy? Nasz zespół składa się z pięciu osób i dwóch oddziałów. Jest to firma rodzinna. Właścicielami są licencjonowani maklerzy w obrocie nieruchomościami Joanna Nowaczyk oraz Ewelina Nowaczyk oraz pośrednik, fotograf i specjalista od home stagingu – Sebastian Gołębiowski. Posiadamy również oddział w Kołobrzegu. Tam naszą franczyzę prowadzi licencjonowany makler – Emilia Malinowska, która obecnie zatrudnia jednego pośrednika i w przyszłości chce rozwinąć oddział o kolejna osobę.

Idea Pomysł otwarcia własnego biura zrodził się z doświadczenia i praktyki, jakich nabraliśmy w innej firmie. Pracowaliśmy na rynku nadmorskim kilka lat, ale zawsze „dla kogoś”. W końcu przyszedł ten moment decyzji – otwieramy swoje biuro. Bardzo szybko udało nam

34

MAGAZYN

się znaleźć odpowiednie miejsce do prowadzenia naszej działalności, jak również szybko podjęliśmy współpracę z naszymi kontrahentami.

Nazwa Od września 2017 roku istniejemy pod szyldem Na Fali Nieruchomości. Szukając odpowiedniej nazwy, braliśmy pod uwagę to, że chcemy być nieszablonowym biurem. Nasze standardy, sposób obsługi klienta czy sposób bycia różni się od tych, które spotykamy na rynku. Staramy się, żeby nasza praca została w dużym stopniu zapamiętana jako partnerska i tak też traktujemy naszych klientów. Są naszymi partnerami, bo przecież dzięki nim istniejemy. Specjalizujemy się w rynku nadmorskim, stąd też nawiązanie do fali morza bałtyckiego. Naszym celem i planem jest to, żeby w każdym większym nadmorskim mieście istniały w przyszłości nasze biura rodzime bądź franczyzy.

Dlaczego warto? Wszelkie inwestycje i działania związane z nieruchomościami mają wiele etapów. Wiążą się z formalnościami. Zarówno osoba kupująca, jak i sprzedająca powinna wykazywać się szeroką wiedzą z zakresu rynku nieruchomości. Nie każdy jest przecież znawcą w tym temacie. Czasami warto więc zdecydować się na pomoc pośrednika w obrocie nieruchomościami. To osoba fizyczna, która posiada licencję na wykonywanie tego zawodu. Jego ogólnym i podstawowym zadaniem jest realizowanie czynności zmierza-


NA FALI

jących do zawarcia umowy związanej z handlem nieruchomościami przez inne osoby. Interesują go takie sprawy, jak nabywanie lub zbywanie praw do posiadania nieruchomości czy pozyskiwanie lub zrzekanie się własnościowego, spółdzielczego prawa do mieszkania.

Co robimy? Pośrednik powinien pomagać swoim klientom w transakcjach, czyli w sprzedaży, wynajmie lub kupnie wybranej nieruchomości. Aby uzyskać ten cel, musi wykonać szereg czynności, które ułatwią sprzedaż lub kupno lokalu. Poniżej znajduje się lista przykładowych spraw, którymi zajmuje się pośrednik: • zbieranie informacji o nabywcach lub zbywcach nieruchomości; • ustalanie warunków zbycia lub nabycia nieruchomości ze stroną zainteresowaną;

nieruchomości

• oglądanie nieruchomości i sporządzanie opisów danego lokalu; • badanie stanu prawnego domu lub mieszkania; • tworzenie ofert kupna/sprzedaży nieruchomości oraz ich publikowanie; • prezentowanie wybranych nieruchomości; • zajmowanie się wszelkimi umowami np. przygotowywanie umowy najmu. • informowanie klientów o sprawach związanych z rynkiem nieruchomościami, kredytami najem lub dzierżawa lokali; zajmuje się sprawami spółdzielczego prawa do nieruchomości.

Na Fali Nieruchomości

Świnoujście, ul. Józefa Bema 7/3 Kołobrzeg, ul. Kupiecka 5C/U4 www.nieruchomosci-nafali.pl

REKLAMA


Wsparcie

nie tylko dla rybaków

Stowarzyszenie Lokalna Grupa Rybacka „Zalew Szczeciński” działa na terenie czterech gmin: Świnoujście, Międzyzdroje, Wolin i Stepnica. Należą do niego przedstawiciele sektora rybackiego, publicznego – na przykład gminy – oraz sektora społecznego, czyli osoby działające na terenach zależnych od rybactwa.

Zadaniem LGR jest opracowanie Lokalnej Strategii Rozwoju, a następnie jej wdrożenie poprzez realizację wynikających z niej przedsięwzięć i projektów, opierających się na zasobach ludzkich, kulturowych, naturalnych czy historycznych. Stowarzyszenie przeprowadza procedurę oceny oraz wyboru projektów i beneficjentów środków unijnych. W ramach przedsięwzięć LSR beneficjenci mogą skorzystać ze wsparcia na różnorodne działania dotyczące Zalewu Szczecińskiego, Zatoki Pomorskiej i innych okolicznych akwenów. W ramach ogłaszanego naboru II/2018 na niektóre z wymienionych działań będzie możliwość złożenia wniosków jeszcze w tym roku.

36

MAGAZYN

Kompetentny rybak Badania lokalnego rynku produktów rybnych wraz z publiczną prezentacją wyników badań.

Promocja lokalnych produktów rybnych Budowa i wyposażenie punktów sprzedaży ryby świeżej i wstępnie przetworzonej (na targowiskach, przy nabrzeżach portowych). Budowa, przebudowa, rozbudowa lub remont lokali oraz zakup maszyn umożliwiających wstępne przetwórstwo, składowanie, konfekcjonowanie, wędzenie, smażenie lub sprzedaż ryb i produktów rybnych. Zakup środków transportu do dystrybucji ryb i produktów rybnych oraz sprzętu i oprogramowania do

ewidencji obrotu rybą i komunikacji w ramach systemu bezpośrednich dostaw.

Przekwalifikowania Udział w szkoleniach, kursach, warsztatach, praktykach zawodowych prowadzonych przez wyspecjalizowane podmioty (szkoły, uczelnie, ośrodki szkoleniowe) umożliwiających zdobycie nowych kwalifikacji zawodowych.

Przedsiębiorczy rybak oraz przedsiębiorczość na obszarze LSR Budowa, przebudowa, rozbudowa lub remont lokali umożliwiających rozwinięcie działalności gospodarczej oraz zakup maszyn, urządzeń, sprzętu, oprogramowania i licencji do prowadzenia działalności gospodarczej.


LOKALNA GRUPA RYBACKA „ZALEW SZCZECIŃSKI”

Rozważne zarządzanie akwenami i infrastrukturą rybacką Uzyskanie ekspertyz, analiz i badań naukowych dotyczących planów ochrony obszarów Natura 2000 istotnych dla sektora rybackiego; planów inwestycji na akwenach istotnych dla lokalnego sektora rybackiego; skutków oddziaływania przedsięwzięć mających wpływ na funkcjonowanie lokalnego sektora rybackiego oraz zarządzania portami i przystaniami rybackimi.

Wypoczynek nad wodą Zakup ekologicznych jednostek pływających umożliwiających dostęp do unikalnych wartości przyrodniczych związanych ze środowiskiem wodnym lub wykorzystujących wodny potencjał miejsca. Budowa, przebudowa, rozbudowa lub remont obiektów turystycznych wykorzystujących wodny potencjał terenów (agroturystyka, wypożyczalnie sprzętu wodnego, nabrzeża i przystanie wodne, pola biwakowe nad wodą wraz z parkingami i drogami dojazdowymi, stanice wędkarskie).

Lepsze usługi Budowa, przebudowa, rozbudowa lub remont lokali (wraz z wyposażeniem) służących wykonywaniu działalności usługowej w okolicznych miejscowościach. Zakup sprzętu i środków transportu służących wykonywaniu działalności usługowej w tych miejscowościach.

Infrastruktura turystyczo-rekreacyjna Zalewu Szczecińskiego i okolic Budowa, przebudowa, rozbudowa lub remont (wraz z wyposażeniem) budynków, budowli i innych obiektów infrastruktury turystycznej i rekreacyjnej, historycznie lub terytorialnie związanych z działalnością rybacką (ośrodki kultury, punkty widokowe, nabrzeża, pomosty, miejsca biwakowe, przystanie wodne, place zabaw, wewnętrzne drogi

region

Szczegółowe informacje dotyczące wysokości wsparcia oraz katalog beneficjentów dostępne w Biurze LGR. Zapraszamy do kontaktu. Wysokość możliwego wsparcia:

50%, 80%, 85% Nasi beneficjenci:

rybacy, osoby fizyczne chcące założyć działalność gospodarczą, przedsiębiorcy terenu LSR, jednostki samorządu terytorialnego, stowarzyszenia i fundacje. dojazdowe, slipy, parkingi, stanice wędkarskie).

Wędkarski świat z zasadami

rybackich (Święto Śledzia, Dzień Rybaka czy biesiady rybne oraz wydarzeń kulturalnych wykorzystujących lokalne motywy rybackie.

Wydawanie publikacji, organizacja spotkań i wydarzeń zwiększających poziom świadomości ekologicznej wędkarzy).

Stop kłusownictwu Zakup sprzętu i urządzeń służących walce z kłusownictwem wodnym, pojazdów terenowych, łodzi motorowych, noktowizorów czy systemów monitoringu elektronicznego.

Badanie wpływu kormorana na środowisko Zalewu Szczecińskiego Uzyskanie ekspertyz środowiskowych, prawnych i ekonomicznych dotyczących skutków dla środowiska związanych z obecnością kolonii kormorana na obszarze LSR oraz ekspertyz określających prawne i techniczne środki umożliwiające ograniczenie jego populacji.

Rybackie więzi i dziedzictwo kulturowe Organizacja lokalnych festynów

Lokalna Grupa Rybacka „Zalew Szczeciński” Świnoujście, ul. Dworcowa 4 e-mail: biuro@lgr-zalew.pl Telefon +48 91 400 00 02 Telefon +48 781 880 302 Telefon +48 601 880 302

MAGAZYN

37


Naprawdę

gorrrące lato FOT. Grażyna Kowalewska/KS Uznam

Jeszcze przed Majówką pisaliśmy, że tegoroczny sezon kulturalny na wyspie zapowiada się nader smakowicie. Jednak to, co wydarzyło się podczas letnich miesięcy, przerosło nasze oczekiwania. Nie dość, że pogoda była wymarzona (liczba dni „pochmurnych” to ledwie 10!), to jeszcze przez sceny w Świnoujściu przewinęła się niezliczona liczba artystów. Zarówno tych znanych jak i stawiających pierwsze kroki na estradzie. Mało tego, widownie niemal na wszystkich imprezach były szczelnie wypełnione. Powspominajmy zatem najważniejsze wydarzenia ostatnich miesięcy.

Świnoujście na rowery / Festiwal Smaków Food Trucków

Masy rowerowe powoli wrastają w krajobraz miasta. Niemal każda impreza odbywa się po jakimś hasłem lub ma jakiś szczytny cel. Fajnie, że na finał zbiorowego przejazdu jednośladami udało się dodać kolejną imprezę. W ten sposób mamy coś i dla ciała, i dla ducha. Każdy wybiera według siebie.

Dni Morza

Gwiazdą imprezy, która tradycyjnie rozpoczyna letni sezon nad morzem, był szkocki wokalista Ray Wilson, znany głównie z wcześniejszych występów z legendarną grupą Genesis. Mimo kiepskiej pogody, artysta nie zawiódł i dał wspaniały koncert!

Morski Turniej Gwiazd

Na styku sportu i kultury – tak można określić Morski Turniej Tenisowy Gwiazd. Gwiazdy wszystkich dziedzin stają w szranki na kortach, walcząc o laury. Ogłoszenie zwycięzców tradycyjnie – tuż przed koncertem inaugurującym sezon w Amfiteatrze. W tym roku gwiazdą był Robert Janowski. 38

MAGAZYN


FOT. Wakacyjne Miasto Kobiet

SEZON 2018

miasto

Grechuta Festival Świnoujście

Czwarta odsłona najlepszego muzycznego festiwalu lata to przede wszystkim powrót do konkursu dla młodych artystów, którzy wzięli na warsztat twórczość Grechuty. Zwycięzcą został Kamil Franczak. O nim i pozostałych uczestnikach jeszcze usłyszymy!

Wakacyjne Miasto Kobiet

Godziny spotkań, warsztatów, koncertów, zajęć czy zwyczajnie – rozmów. Tak wyglądała druga już edycja Wakacyjnego Miasta Kobiet. Impreza, która na niemal tydzień przejmuje Muszlę Koncertową i część Promenady, mimo że przeznaczona głównie dla kobiet, przyciąga tłumy przedstawicieli obu płci.

Projekt współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Zachodniopomorskiego 2014-2020.

Świnoujskie Wieczory Organowe Opera na plaży

FOT. Świnoujście Sails Festival

To pierwsze wspólne przedsięwzięcie na taką skalę, zorganizowane przez miasto, MDK i Operę na Zamku w Szczecinie. I zapewne nie ostatnie, gdyż szczelnie wypełniona widownia Amfiteatru świadczy o tym, że publiczność lubi muzykę klasyczną w nieco lżejszym wydaniu.

Już po raz dwudziesty melomani mogli zasiąść w kościelnych ławach podczas wyjątkowych koncertów organowych. Za sprawą wspaniałego instrumentu w kościele pw. Chrystusa Króla, Mai Piórskiej oraz goszczących podczas koncertów muzycznych gości mamy festiwal, z którego możemy być dumni.

Regaty 10. Sail Świnoujście / Wiatrak

Mariaż „Wiatraka” i Sail Świnoujście wyszedł tym imprezom na dobre. Żaglowce mają wspaniałą oprawę muzyczną, a scena festiwalowa zawsze szerokie grono widzów. Trzy dni prawdziwie morskich doznań w centrum portowego miasta. Czego chcieć więcej?

Pewną nowością jest impreza towarzysząca sierpniowym wydarzeniom. Świnoujście Sails Festival to w dużym uproszczeniu seria regat dla czołówki żeglarstwa z Polski i Europy. Polonez Cup natomiast to prestiżowe bałtyckie regaty jachtów, w której udział biorą wytrawni żeglarze oceaniczni i pełnomorscy. Świnoujście od kilku lat konsekwentnie stawia na rozwój żeglarstwa w każdej jego odmianie. MAGAZYN

39


Dziejowa umowa Stało się! A raczej, cały czas się staje, gdyż samo podpisanie umowy jeszcze tunelu nie czyni. Tym będziemy cieszyć się za cztery lata. Jednak wobec tych dziesiątek lat tęsknego wyglądania tunelu to już naprawdę chwila. 17 września. To był wyjątkowy dzień. Jakby wyrwany z szarego kontekstu codzienności. Dzień ciepły, słoneczny i radosny. Prawdziwa fiesta. Wielu czekało na niego latami. Były łzy szczęścia i wzruszenia, były oklaski, uśmiechy. Były przemowy i podziękowania, czyli to wszystko, co zazwyczaj towarzyszy tego rodzaju dziejowym wydarzeniom.

Nieco historii Pierwsze plany dotyczące budowy tunelu łączącego wyspy Uznam i Wolin pojawiły się w 1935 roku. Poczyniono wtedy nawet pewne kroki – w 1939 roku miały miejsce wstępne

40

MAGAZYN

wiercenia i badania – ale przerwała je druga wojna światowa. Do projektu powrócono w latach 70., kiedy ówczesna Rada Ministrów podjęła, stosowną uchwałą, decyzję o mają-

cych się rozpocząć przygotowaniach do inwestycji. Ogłoszono również ogólnopolski konkurs na projekt owego połączenia naszych wysp. Mowa była o tunelu lub moście


BUDOWA TUNELU

miasto

wysokowodnym. Jednak i tym razem temat ucichł, a przyczynił się do tego sprzeciw armii ZSRR. Kolejne istotne dla idei daty to lata 1988-1989, kiedy to powstało Studium przeprawy stałej przez Świnę w Świnoujściu. I znów zawieszenie… Temat wrócił w latach 1996-1999, za sprawą władz miasta. Niestety, ogłoszony wówczas przetarg na projekt i budowę tunelu został unieważniony – ze względu na brak zapewnienia finansowania inwestycji.

Tempo XXI wiek nadał pracom tempa. W 2007 roku nasz przyszły tunel wpisano na listę kluczowych projektów Programu Operacyjnego „Infrastruktura i środowisko”. Kilka lat później Świnoujście uzyskało dofinansowanie ze środków unijnych RPO na wykonanie Programu Funkcjonalno-Użytkowego – „Usprawnienie połączenia komunikacyjnego pomiędzy wyspami Uznam i Wolin w Świnoujściu”. Marzec 2016 roku to złożony przez miasto wniosek o dofinansowanie inwestycji w 85% przez Unię Europejską. Czerwiec 2018 roku – pozytywna decyzja Komisji Europejskiej. Ponad trzy miesiące później – mamy to na piśmie. Umowa regulująca budowę tunelu jest faktem. Pisze się o tym wydarzeniu jako o „najważniejszym podpisie w historii miasta”. I nie ma w tym cienia przesady, a składający ów podpis prezydent Janusz Żmurkiewicz zapewne wpisuje się tym samym do tej samej historii.

Wielka radość Tylu ludzi w jednym miejscu miasto dawno nie widziało. Chyba że mówimy o plaży. To wrześniowe popołudnie było wyjątkowo ciepłe, więc mieszkańcy – i zapewne również goście – tłumnie ruszyli na Plac Wolności, gdzie włodarze przygotowali festyn z okazji podpisania tej jakże ważnej dla Świnoujścia umowy. Najpierw wystąpiła nasza fenomenalna Orkiestra Wojskowa. Znamy

ją wszyscy, więc wiemy, że potrafi zaczarować. A już jej miks przebojów Michaela Jacksona to prawdziwy majstersztyk! Tuż po tym występie była część na poły oficjalna (wszak ta ściśle oficjalna odbyła się rano). Prezydent Żmurkiewicz podziękował

wszystkim osobom zaangażowanym w sprawę tunelu. A potem znów muzyka, atrakcje dla dzieci, fajerwerki. Ten dzień z pewnością wielu mieszkańcom na długo zostanie w pamięci. A tunel, gdy już powstanie, będzie im o nim przypominał.

MAGAZYN

41


Niezależni od sezonu

goście 44 wysp Standardowo, gdyby tak spytać zwykłe dzieci ze statystycznego miasta w Polsce o ich ulubione zwierzątko, to zapewne wskazałoby pieska albo kotka. Ale nie u nas. Co prawda takiego, co kocha komary, także jeszcze nie poznałam, ale przyjaciel mew czy dzików to dość standardowa nadmorska historia. Nie tak dawno temu na promenadzie widziałam pluszaki-mewy i koszulki związane z DZIKością natury… TEKST AGNIESZKA MERCHELSKA ILUSTRACJA KATARZYNA BARANOWSKA

M

ożemy sobie żartować lub wszczynać bitwy o odkomarzanie. Możemy nosić petardy w kieszeni, gdy dziki postanowią przeciąć nam ścieżkę. Możemy wykopywać topór wojenny dzień w dzień, o szóstej rano, kiedy to mewy witają nas krzykliwym „dzień dobry”! Możemy. Ale nie bez powodu, kiedy spytasz się swojego trzyletniego bratanka o ulubione zwierzątko, ten odpowie Ci gromko: „Dzik!!!”. Nie bez powodu dzieci w kurortach nadmorskich na spacery zawsze zabierają bułkę ze śniadania. Chociaż wieści niosą, że bułkę lepiej teraz zamienić na słonecznik z tej bułki, ku zdrowiu mew, łabędzi i albatrosów. Nie bez powodu, obok cienkiego sweterka na wieczór, leży w torebce aerozol. Chociaż komarów w tym roku jakoś mniej.

Natomiast wśród tych najbardziej charakterystycznych, trzy symbole (w kolejności od najbardziej widowiskowych): DZIK MEWA KOMAR. Dzikiem, mewą i komarem Świnoujście stoi. I możemy z tym walczyć na wszystkie znane nam sposoby. Również sposobami czysto psychologicznej gry: • wyparcie: chociaż są, to ich nie widzę. „Mnie komary nie gryzą” i „Jeszcze nigdy nie widziałem tu dzika!”, a także „Śpię tak dobrze, że nic nie jest w stanie mnie obudzić”. • odwrócenie: przecież to wcale nie jest dzik. To tylko moja wyobraźnia. I mniej psychologicznej:

Mieszkańców, których, niezależnie od sezonu, spotkasz na naszych wyspach, na pewno jest więcej.

42

MAGAZYN

• apacz: kiedy widzę wroga, to krzyczę.

• stoik: kiedy widzę wroga, to stoję. • fan: kupuję piżamkę w komary, koszulkę w dziki, pluszaka-mewę i wyjeżdżam. Ano jest jeszcze jedna strategia, wymagająca strzępienia najmniejszej ilości nerwów: • akceptacja: stan zen, w zgodzie z naturą. „Mój dzik ma na imię Franek, komarzyca Katarzyna, a moja mewa Józka”. I takich nas, świnoujściaków, również spotkasz. Tylko wtedy to dopiero uciekaj.


WYSPIARSKI TRYB ŻYCIA

MAGAZYN

felieton

43


Znaleźć

swoją

tożsamość

Chociaż grupa Electro-Acoustic Beat Sessions powstała siedem lat temu, przed 25 maja 2017 roku poza środowiskiem hip-hopowo-jazzowego podziemia mało kto o niej słyszał. Wszystko zmieniło się wraz z wydaniem płyty Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda). TEKST WITOLD REGULSKI ZDJĘCIA MARTA SMERECKA

44

MAGAZYN


EABS

W ciągu kilku tygodni twórczość septetu stała się jednym z najbardziej docenianych projektów na polskiej scenie muzycznej – słowa uznania zaczęły napływać od recenzentów, fanów oraz innych muzyków… Nie było chyba zestawienia najlepszych polskich płyt za rok 2017, w którym nie byłoby Repetitions. Jak to się stało, że jazz wrócił do łask i stał się atrakcyjny?

Bardziej projekt Początkowo bardziej niż o pełnoprawnym zespole należało chyba mówić o projekcie Electro-Acoustic Beat Sessions, w ramach którego muzycy organizowali muzyczne imprezy we wrocławskim klubie Puzzle. Spotkania pełne były hiphopowych beatów i sampli, jazzowa improwizacja mieszała się z elektroniką, soul z hip-hopem. W Puzzlach EABS na scenie występowali z raperami i muzykami z Polski i z zagranicy. To właśnie w sesjach we wrocławskim klubie należy szukać początków charakterystycznego stylu grupy. Okres występów w Puzzlach był również czasem pierwszych wyróżnień i nagród dla ElectroAcoustic Beat Sessions. Grupa otrzyma nagrodę Wrocławskiego Artystycznego Odkrycia 2013 roku oraz przyznawaną przez „Gazetę Wyborczą” nagrodę „WARTO”. Etap wrocławskich jam session został zwieńczony wydaniem kasety PUZZLE Mixtape. Wybrane, pochodzące z lat 2012–2014, nagrania ukazały się nakładem wytwórni Astigmatic Records.

darnego trębacza. Zagrali między innymi utwory z lat 80. czy motyw ze ścieżki dźwiękowej filmu Dingo ze schyłkowego okresu twórczości Davisa. W podobny sposób podeszli później do muzyki Krzysztofa Komedy. Spotkanie z muzyką polskiego jazzmana dla członków EABS – podobnie jak w przypadku Davisa – było nieplanowane i dotyczyło konkretnego wydarzenia. Zespół został zaproszony na Festiwal Filmowy we Wrocławiu z prośbą o zaprezentowanie filmowych kompozycji dowolnego polskiego kompozytora. Padło na Krzysztofa Trzcińskiego. I tutaj również członkowie zespołu skupili się na kompozycjach mniej znanych. Postawiono na utwory z etiud baletowych, filmów fabularnych czy krótkich metraży z lat 1962–1967. Dlaczego zatem zetknięcie z muzyką Milasa Davisa skończyło się na jednorazowym występie, a interpretacja Komedy przerodziła się w ambitny projekt, dzięki któremu zespół odnalazł własną tożsamość i wypracował swój styl? Marek Pę-

fama

dziwiatr, wokalista i klawiszowiec zespołu, w rozmowie stwierdził, że z kompozycjami trębacza trudno było się identyfikować: – To też było wyjątkowe, ale w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy związku emocjonalnego z tą muzyką. Natomiast pracując nad Komedą, czuliśmy, że robimy coś ważnego dla nas samych i że jesteśmy z tego zadowoleni.

W poszukiwaniu swojego stylu Zadowoleni byli również krytycy, dziennikarze i fani. Repetiotions (Letters to Krzysztof Komeda) odebrano jako najlepszy od wielu lat hołd dla pianisty i zwrócenie uwagi mainstreamu na muzykę jazzową w momencie, gdy gatunek w świadomości zwłaszcza młodszego pokolenia pokrył się kurzem. Postać Komedy okazała się dla EABS pomostem do wypracowania własnego stylu i brzmienia. Kompozycje jazzmana wybrzmiały świeżo, a jednocześnie zachowały w sobie romantyzm i melancholię, które cechowały kompozycje pianisty. Równie istotne okazało się

Od Davisa do Komedy Z czasem EABS zaczęli być coraz bardziej rozpoznawalni w środowisku jazzowym. W 2015 roku grupę zaproszono do Kielc na zorganizowany z okazji rocznicy śmieci Milesa Davisa festiwal „Memorial to Miles”. Na festiwalu grupa wzięła na warsztat nieco niedoceniane w przeszłości kompozycje legen-

MAGAZYN

45


fama

EABS

stwie gości, łączy jazz z hip-hopem. Współpraca z Tomaszem Stańką do skutku jednakże nie doszła. Propozycja wspólnego zagrania wyszła od trębacza, koncert był już umówiony, do realizacji marzenia zespołu zabrakło niestety tygodnia.

Pomost w przyszłość W czym jeszcze można upatrywać sukcesu płyty Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)? Wydaje się, że została ona opublikowana w idealnym czasie. Żyjemy w epoce, którą Simon Reynolds, brytyjski dziennikarz muzyczny i krytyk, nazywa „epoką re-” i w której najlepiej sprzedaje się to, co z nostalgią spogląda wstecz. Odkurzane są popularne przed dekadami gatunki muzyczne, pojawiają się reedycje płyt i płyty-hołdy z coverami innych artystów. Przeżywaliśmy już renesans bluesa, garażowego rocka i muzyki elektronicznej. Teraz do bram mainstreamu po kilkudziesięciu latach ponownie puka jazz.

odnalezienie równowagi pomiędzy wpływami hip-hopu, soulu czy elektroniki oraz charakterystycznej dla „polskiej szkoły jazzu” słowiańskiej melodyki. W jakiś sposób zespołowi udało się jednak znaleźć wspólny mianownik dla tych elementów bez popadnięcia w muzyczną groteskę. Szukanie tożsamości w twórczości EABS odbywa się jednak nie tylko na płaszczyźnie wypracowywania własnego, niepowtarzalnego stylu. Płyta jest także swego rodzaju odpowiedzią na polskie produkcje, w których inspiracja zagraniczną muzyką przybiera niebezpieczną formę kopiarstwa. – My, jako Polacy, cały czas próbujemy być jak ktoś inny i porównywać się do innych. Powinniśmy dawać światu coś, czego nie słyszał, a nie powielać schematy, które zadziałały gdzieś indziej – mówi Pędziwiatr.

46

MAGAZYN

Patrząc na odbiór Repetitions poza granicami naszego kraju, można dojść do wniosku, że takie podejście może się opłacić. W lipcu zespół zagrał serię koncertów w Wielkiej Brytanii, cieszy się także uznaniem wśród tamtejszych koneserów nagrań sygnowanych podpisem „Polish Jazz”. A skoro już przy serii „Polish Jazz” jesteśmy… Swoje uznanie dla septetu wyraziły również legendy polskiego jazzu: Michał Urbaniak i Tomasz Stańko. Urbaniak zresztą pojawia się na poświęconej Komedzie płycie. Jego skrzypce można usłyszeć w utworze Free Witch and No Bra Queen / Sult. Współpraca Pędziwiatra i Urbaniaka doczekała się kontynuacji w lutym tego roku. Klawiszowiec EABS został zaangażowany do pracy nad albumem Urbanator Days pod tytułem Beats & Pieces, na którym Urbaniak, w towarzy-

Wydaje się jednak, że nagranie Repetitions pomogło zespołowi zrobić dwa kroki do przodu. Płyta, zamiast przysłowiowym krokiem w tył, była bowiem po prostu chwilowym cofnięciem się w przeszłość. Lider grupy ma świadomość tego, jak wygląda kondycja współczesnej muzyki: – To, że żyjemy w epoce „re-”, można odczuć, patrząc na gatunki muzyczne. Właściwie nie powstają żadne nowe, mają miejsce tylko dekonstrukcje gatunków już istniejących. Muzyką, którą robię z kolegami, staram się pójść dalej, tworzyć nową jakość, ale ją można uzyskać tylko osobowością. My, Polacy, gdzieś zdusiliśmy w sobie naszą tożsamość, a tak naprawdę Zachód czeka na coś unikatowego z naszej strony. I stąd też Komeda jest dla nas wielką nauką i pomostem do następnego kroku, czyli nagrania kolejnej – tym razem autorskiej – płyty.


Nowe jesienne menu w Restauracji Bulaj w hotelu INTERFERIE Medical SPA**** Przyjdź do nas z tą gazetą i odbierz rabat 15% na całe zamówienie à la carte! Spróbuj kuchni nadbałtyckiej i nowego jesiennego menu Skosztuj dań na Oktoberfest Poczuj klimat restauracji zaaranżowanej w marynistycznym stylu

Restauracja Bulaj w hotelu Interferie Medical SPA Godziny otwarcia: 13:00 – 22:00 Rezerwacje stolika: 91 381 25 11 bulaj@inmedicalspa.pl

INTERFERIE Medical SPA **** ul. Uzdrowiskowa 15, Świnoujście facebook.com/InterferieMedicalSpa www.interferie.pl/inmedicalspa


Wieczna przyjaźń O festiwalowej duszy, historii, przyjaciołach i o człowieku, którego w tej edycji zabrakło – Wojciechu Müllerze… Rozmowa z Henrykiem Zarembą – dyrektorem Famy w latach 1986–1987, uczestnikiem i przyjacielem świnoujskiego festiwalu.

TEKST MATEUSZ PURCEL ZDJĘCIA JULIA NOWAK

Kiedy zrodziła się pana miłość do festiwalu? Jako uczestnik i organizator przyjechałem po raz pierwszy w 1984 roku – czyli to jest dokładnie moja 33. Fama. Przez pierwsze cztery występowałem jako organizator. W roku 1986 byłem dyrektorem festiwalu,

48

MAGAZYN

potem opuściłem kraj, pojechałem do Niemiec i tam zostałem.

trwał przez trzy tygodnie i łącznie liczył tysiąc uczestników.

I rokrocznie pan przyjeżdża na Famę?

To jest nieporównywalne z dzisiejszą sytuacją.

Tak, tylko raz nie przyjechałem – w roku, w którym wyjeżdżałem z kraju. Obserwuję, jak ten festiwal się zmienia. Nie dlatego, że artyści się zmieniają, ale przez możliwości organizacyjne i finansowe. W 1985 roku byłem odpowiedzialny za organizację i produkcję festiwalu, który

Oczywiście. Dzisiaj nie ulokowałbyś artystów w namiocie wojskowym po dziesięć osób, a wtedy to było całkiem normalne i nawet sympatyczne. A teraz w Świnoujściu, żeby zapewnić zakwaterowanie tysiącu osobom, musiałbyś być multimilionerem.


HENRYK ZAREMBA

Oprócz kwestii organizacyjnych zmieniła się także muzyka i jej definicja. Trudno mi to do końca oceniać. Nie wiem, czy już nie ma tylu ówczesnych bardów, piosenkarzy z gitarą i własnym tekstem, muzyką. Kultura się zmienia, muzyka się zmienia. Powiem uczciwie, ale to się tyczy właściwie ludzi mojej generacji – trochę za dużo w tym wszystkim elektroniki, ale jeżeli to jest wyznacznik czasu, to widocznie tak musi być. Nie będziemy na siłę niczego zmieniali.

Fama wciąż ma siłę promocji młodych artystów? Wszyscy, oczywiście, wspominają wielkie nazwiska. W tamtych czasach, jak ktoś otrzymał nagrodę, to znaczenie sukcesu było na pewno o wiele większe, bo festiwali tego typu w ogóle nie było. Fama prowokuje do spotkań odmiennych nurtów artystycznych. Prezentacje autorskie są czasami trudne w odbiorze, ale to nie jest festiwal zawodowców. Przyjeżdżałem z Düsseldorfu 800 kilometrów tylko na koncert galowy i na tym koncercie usłyszałem jednego artystę, który mi został w pamięci – to mi wystarczy. Niczego więcej nie oczekuję od festiwalu. Przyjeżdżają tu młodzi ludzie, którzy są na początku swojej kariery. Nic więcej, nic mniej.

Jest w panu dusza famowicza? Tak, zdecydowanie. Ale jestem tym typem, któremu zależy na tym, żeby ten festiwal był dobry, funkcjonował, coś dawał młodym ludziom. Młodym, przyjeżdżającym, którzy go zapamiętają, którzy może nawet nie przyjadą drugi raz.

Można myśleć o festiwalu bez tego aspektu społecznego? Integracji artystów, uczestników? Ani trochę. Pamiętam, jak rok temu, była trzecia nad ranem, szedłem na Oflag, do biura. Patrzę, a tam siedzą na schodach tłumy słuchające grającego zespołu. „A czemu oni tu grają?” – pytam. „No, bo mają prom

o czwartej czterdzieści i do tego czasu mogą grać” – słyszę… Młodzież chce to oglądać, chce tego słuchać.

Fama jest też matką wielu związków i wielu dzieci. Ach! To na pewno. Nie znam statystyk, ale w takich zbiorowiskach, jeszcze z ludźmi takiego kalibru, to jest naturalne. Smutno by mi było, gdyby było inaczej.

Nie przyjeżdżałbym tutaj, gdyby nie ludzie, do których wracam Ma pan jakieś pomysły, które mogłyby wzbogacić kulturalną ofertę miasta? Skupiając więcej środków i ludzi, można byłoby oprócz kombinatu turystycznego zaproponować o wiele więcej. Amfiteatr jest mało wykorzystywany. Teraz przedstawiany tam jest jeden koncert. Przed Famą był tylko kabareton. Obiekt, jakim jest – na przykład – Amfiteatr, mógłby łączyć. Mam dwa obywatelstwa i zależy mi, żeby te narody w jakiś sposób się zbliżyły. Może poprzez uczestnictwo w spotkaniach artystycznych czy kulturalnych, które dawałyby coś nie do żołądka, ale do głowy i serca. Takie spotkania po prostu zbliżają ludzi.

Któraś edycja festiwalu zapadła panu w pamięć? Nieegoistycznie, ale najbardziej – chociaż nie ze względów artystycznych – edycja z 1985 roku. Wówczas współorganizowałem Famę, z tysiącem uczestników… To do dziś pamiętam. W sumie nie dlatego, że było ich tylu, ale wiem, że dzisiaj coś takiego byłoby niewykonalne.

Był pan dyrektorem festiwalu przez

fama

dwie edycje, w latach 1986-1987. Trudne było sprawowanie pieczy nad organizacją? Można wtedy cieszyć się z festiwalu, przeżywać go? Na festiwal pracowało się przez dwa, trzy miesiące – tu na miejscu – i Bałtyku się nie widziało. Pamiętam te edycje, na które wyjechałem i nie zamoczyłem nawet nóg w morzu. Widzę, jakie są możliwości techniczne dzisiaj – kiedyś to było moje marzenie. Z każdą rzeczą musiałem dostawać jakieś asygnaty, musiałem latać, nie było materiałów, to była pustka. Dzisiaj potrzebne są tylko pieniądze – idziesz do pierwszego lepszego sklepu i dostajesz wszystko, czego potrzebujesz. W tamtych czasach to były problemy, które polegały na tym, że „wiedziałeś, jak zrobić, tylko nie wiedziałeś, czym to zrobić”. Nie wspominam o próbach cenzorskich, które były konieczne.

Fama to nie tylko muzyka, sztuka. To także miejsce spotkań. Czy festiwal przynosi jakieś przyjaźnie? Bezwzględnie. Nie przyjeżdżałbym tutaj po raz 33., gdyby nie ludzie, do których wracam. Warto przyjeżdżać. Dla mnie obcowanie z młodymi ludźmi jest frajdą. Dobrze się tu czuję. Świnoujście ma zalety, które to wszystko scalają w jedną całość.

Miasto zawsze wspiera festiwal i wpisuje się w jego losy. Tak. To było marzenie zobaczyć Amfiteatr w takim stanie, w jakim jest dzisiaj. To było marzenie 30 lat Famy. Teraz Fama ma problem, że nie ma klubu festiwalowego. Takie miejsce musi być. Mam nadzieję, że hala stoczniowa w Basenie Północnym spełni oczekiwania wszystkich. Potrzebne są pieniądze i pomysły, jak to miejsce zaaranżować i wykorzystać. Myślę, że może służyć także miastu, Famie, mieszkańcom, żeglarzom… Wszystkim.

Daje coś panu przyjaźń festiwalowa? Uważam, że więcej ja z tego korzystam niż Fama ze mnie. Założyłem sobie, że do 50. edycji Famy, czyli

MAGAZYN

49


Gdybyś zapytał: „Wymień jednego człowieka, z którym kojarzy ci się festiwal”, od razu powiedziałbym: „profesor Wojciech Müller”

jeszcze dwie edycje, będę tu na pewno przyjeżdżać. Potem? Zastanowię się.

Naprawdę? Sam nie wierzę w to, że jeśli jeszcze będę żył, to nie przyjadę tutaj. Ja bardziej potrzebuję Famy, tego otoczenia i tych ludzi, a nie odwrotnie.

Trudno wyobrazić sobie Famę bez pana. Zawsze Bodkowi [Bogusław Bojczuk, prezes zarządu Alma-Art, organizator festiwalu] mówię: „Gram w totolotka w Niemczech, gdy wygram dużo pieniędzy, tobym wam te finanse jakoś zabezpieczył”. No, ale nie udało mi się jak dotąd wygrać.

Utrzymuje pan kontakt z ludźmi poznanymi na festiwalu? Tak, oczywiście. Jak się było tyle razy na Famie, to znajomości zawiązują się automatycznie. Kiedy jestem w Warszawie, czy gdzieś indziej, to spotykam się z osobami, z którymi poznałem się na festiwalu. Z upływem czasu ludzie niestety się wykruszają. Myślę w tym momencie o świętej pamięci Wojtku Müllerze – jego odejście to duża strata dla festiwalu.

50

MAGAZYN

Kim był Wojciech Müller dla Famy? Uosobieniem ducha Famy – od zarania do dzisiaj. Bo on przyjechał na Famę jako członek i lider grupy plastycznej „Od Nowa” z Poznania. W latach 70. wygrali Trójząb Neptuna. Po wznowieniu Famy przez lata Wojtek był jurorem festiwalu, szefem Rady Artystycznej. Zawsze patronował swoim studentom, chociażby z późniejszej ASP z Poznania, w której zresztą pełnił funkcję rektora. Wojtek był guru festiwalu. Jak już nie było żadnej możliwości pomocy, wszyscy szli tylko do Wojtka. Pomimo swojej postury był bardzo spokojnym, wyważonym człowiekiem. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się zezłościł. Miał w sobie stoicki spokój. Nie ukrywam, że zaproponowałem organizatorom festiwalu, żeby Famę nazwać jego imieniem.

Wojciech Müller odwiedzał Famę przez wiele lat, tak jak pan. Do momentu, w którym nie zachorował, był tu praktycznie co roku. Zawsze tu bywał. On po prostu żył tym festiwalem. Mimo że czasami, jak mówił, obserwował z boku, tak jak ja, to Fama była mu szczególnie bliska. Wojtka teraz tutaj brakuje. Na 46. edycji Wojtek jeszcze był,

z Bożenką. Wiedziałem, że chorował. Był niesamowitym człowiekiem, profesorem na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, prowadził klasę grafiki, był rektorem PWSSP, zasiadał w Radzie Artystycznej przy Ministerstwie Szkolnictwa, poza tym wykładał w Zielonej Górze i także wystawiał swoje prace. Wojtek był przede wszystkim artystą.

Z Famą był związany dłużej niż pan? Tak. Od kiedy pamiętam, on co roku tu był. Bez względu na funkcję. Co roku ze studentami robili swój warsztat. On tę Famę ogniskował – z krwi i kości, od artysty do organizatora, od jurora do szefa artystycznego. Dla mnie Wojtek był Famą. Gdybyś zapytał: „Wymień jednego człowieka, z którym kojarzy ci się festiwal”, od razu powiedziałbym: „profesor Wojciech Müller”. To smutne, gdy odchodzi taka osoba. Czuję się wtedy nie tyle osamotniony, ale mam wrażenie, że nie mam kontaktu z moją grupą wiekową. A już niewielu ludzi zostało, bo ci, którzy mogli być – nie jeżdżą tak jak ja, tylko przyjeżdżają punktowo, a niektórzy, którzy tak jak Wojtek przyjeżdżali co roku – odchodzą.

Na Famę przyjeżdża pan z przyjaźni i przywiązania? Na pewno, inaczej bym tego nie robił. Bo po co? Jest ponoć tyle pięknych miejsc na ziemi, ale one są dla mnie bez festiwalu mało interesujące.



fama

ZAPROŚ FAMĘ DO SIEBIE

ŁUKASZ Z BAŁUT, Bar Letni Hamaki

Jak najwięcej Famy w mieście Akcja Zaproś Famę do siebie została zainaugurowana podczas 45. edycji festiwalu w 2015 roku w ramach sekcji animacji kultury. Cel przedsięwzięcia był prosty – przeniesienie festiwalowych wydarzeń do jak największej liczby miejsc w Świnoujściu i dotarcie tym samym do jak najszerszego grona odbiorców.

TEKST WITOLD REGULSKI, DAWID PANIC ZDJĘCIA MARTA SMERECKA

52

MAGAZYN

Wszystko wskazuje na to, że projekt już na dobre zagościł w programie Famy. Postanowiliśmy zatem odwiedzić lokale, których gospodarze wyrazili chęć ugoszczenia famowiczów podczas tegorocznej edycji.

Paląca potrzeba Przez lata zdecydowana większość koncertów i występów odbywała się na scenie Jazz Clubu Scena. Niestety, lokal został zamknięty i choć na potrzeby zeszłorocznej Famy Scenę


reaktywowano, już wtedy wszyscy wiedzieli, że klub czeka definitywny koniec. Organizatorzy stanęli przed wyzwaniem znalezienia nowego domu dla wydarzeń, które dotychczas odbywały się w utożsamianym z festiwalem klubie. Część z nich została przeniesiona do obiektów użytkowanych przez miasto, jak Miejski Dom Kultury czy Muszla Koncertowa na promenadzie. Wiele koncertów odbywało się w Hali Basenu Północnego, ale potrzeba współpracy z innymi lokalami nigdy nie była tak paląca, jak w tym roku. Jednym z lokali, który bierze udział w Zaproś Famę do siebie od samego początku, jest bar letni Hamaki. Znany z meksykańskiego menu bar szybko stał się integralną częścią festiwalu. Związek Famy z Hamakami jest tym bardziej ciekawy, że trwa niemalże od samego początku ich istnienia. Podczas tegorocznej edycji w Hamakach odbyła się także konferencja prasowa otwierająca festiwal oraz tzw. before party. O początkach współpracy opowiada Anna Winiarska, właścicielka baru: – Jako że był to początek działalności Hamaków, stresowałam się trochę organizacją lokalu i zaproszeniem Famy. Zawsze w festiwalowych wydarzeniach uczestniczyłam z drugiej strony, jako odbiorca. Nawet kiedy mieszkałam poza Świnoujściem, starałam się wziąć urlop w pracy, żeby przyjechać tutaj choćby na tydzień.

W letnim barze To właśnie osoby, które już wcześniej miały okazję uczestniczyć w festiwalowych wydarzeniach, najczęściej wyciągają pomocną dłoń w stronę organizatorów. Chwalą Famę za atmosferę, kultywowanie związanych z miastem od dekad tradycji i chęć tworzenia sztuki. Na przestrzeni wielu lat festiwal stał się przecież wizytówką miasta. To, by Famy było w Świnoujściu jak najwięcej, powinno zatem leżeć w interesie nie tylko samych organizatorów i uczestni-

IKSY, KiteFORT

ków, ale też właśnie mieszkańców. – Podczas Famy trochę się zmienia życie w mieście, jego rytm i klimat. To jest przyjemny oddech na koniec sezonu – mówi Anna Winiarska. – Życie moje i moich znajomych na te kilkanaście dni zmieniało się, jeszcze zanim otworzyłam Hamaki, i teraz tak samo na ten czas zmienia się życie lokalu. Dla mnie to było i jest naturalne, że posiadając bar letni, zaproszę festiwal do siebie. Poza konferencją i imprezą otwierającą festiwal w Hamakach odbył się też pierwszy koncert. Zagrał debiutujący na tegorocznej Famie zespół IKSY. Zapytaliśmy Radka i Agatę, czyli dwie trzecie grupy, o to, czym różni się koncert w klubie muzycznym od minikoncertu plenerowego. – Grając w różnych miejscach, tak naprawdę sprawdzamy siebie. Musimy dostosować się do takich, a nie innych warunków. Dzięki temu sami odkrywamy, czego nam brakuje i nad czym musimy popracować – mówi Agata. Koncertowanie w lokalach i ogródkach restauracyjnych staje się wyzwaniem. Młode, przyzwyczajone do gry w muzycznych klubach zespoły często muszą ograniczyć swoje instrumentarium oraz dostosować repertuar do okoliczności

i specyficznej – w części skupionej na konsumowaniu posiłków, a nie na koncercie – widowni. – Występując w Hamakach, bez żadnych efektów, bez kompresora, musieliśmy zagrać tak naprawdę całkowicie akustycznie i to nas popchnęło w kierunku nowych aranżacji i pomysłów – podsumowuje Radek.

Na plaży Famowi debiutanci mówią także o wielkim wrażeniu, jakie wywarła na nich możliwość zagrania koncertu na plaży, na scenie przygotowanej dla artystów Famy przez KiteFORT, najnowszego uczestnika akcji. O wrażeniach z koncertów, które odbyły się w bazie sportów wodnych usytuowanym na skraju świnoujskiej plaży, rozmawiamy z Mariuszem Magońskim, właścicielem obiektu. Pytamy go o to, co skłoniło go do podjęcia współpracy z festiwalem. – Nie ukrywam, że staramy się ściągnąć do siebie jak największą liczbę gości. Chcemy, żeby jak najwięcej rzeczy się u nas działo. To miejsce od początku miało skupiać wokół siebie młodzież, w tym fanów muzyki. Wiele z tych osób, które regularnie odwiedzają KiteFORT, chciało, żeby pojawiła się tutaj muzyka, i staramy się coś organizować nawet wtedy, kiedy nie ma Famy – odpowiada.

MAGAZYN

53


fama

ZAPROŚ FAMĘ DO SIEBIE

Wśród wielu wspomnień z zeszłorocznej Famy w pamięci utkwiło nam zadawane z nutką rozczarowania w głosie pytanie części uczestników: „Jak to możliwe, że na festiwalu odbywającym się nad morzem żadne wydarzenia nie mają miejsca na plaży?”. Umyślna czy nie, tegoroczna współpraca z KiteFORT stała się zatem odpowiedzią na życzenia famowiczów. Piaszczysta plaża, szum morza, czyste niebo i widok na przepływające statki – KiteFORT okazał się być wręcz wymarzonym miejscem do koncertowania. – Jeżeli jest dobra pogoda, mamy świetne warunki akustyczne – krótko podsumowuje właściciel. W rozmowie Mariusz chwali się udanym początkiem współpracy z Famą. W KiteFORT zagrały między innymi IKSY, Hey Hato, Fox in the Box oraz zespół UGLA.

W kawiarni Ta ostatnia grupa podczas tegorocznej Famy wystąpiła dwukrotnie – w oczekiwaniu na spektakularny show na plaży dała kameralny i klimatyczny występ w kawiarni El Papa – Cafe Hemingway. Przy okazji tego drugiego wydarzenia rozmawiamy z Elżbietą Jańczak, która kawiarnię prowadzi wspólnie z synami. Tegoroczna edycja Famy jest drugą, podczas której El Papa – Cafe Hemingway współpracuje z organizatorami festiwalu. Panią Elżbietę pytamy, czy zaangażowanie się w akcję Zaproś Famę do siebie było procesem skomplikowanym. – O programie w ubiegłym roku dowiedzieliśmy się z mediów i po prostu napisaliśmy na podany adres – te słowa pani Elżbiety powinny być jasną odpowiedzią dla tych właścicieli, którzy obawiają się niekończących się formalności. Kawiarnia El Papa – Cafe Hemingway współpracę z Famą rozwija

54

MAGAZYN

z roku na rok. W zeszłym roku w jej ogródku odbywały się koncerty, w tym roku lokal gościł też pokaz twórczości festiwalowej sekcji literackiej.

Oczywiście, wśród mieszkańców miasta można natknąć się na przeciwników Famy, grupa osób popierających festiwal jest jednak znacznie większa.

Sama kawiarnia utrzymana jest w literacko-artystycznym wystroju i taki też klimat w niej panuje. Ta artystyczna aura zdaje się działać na wyobraźnię famowiczów, bo ci kawiarnię rokrocznie odwiedzają nie tylko podczas wydarzeń. W „Hemingwayu” zawsze mogą liczyć na ciepłe przyjęcie oraz okazjonalne rabaty. W lokalu – nie tylko w czasie Famy – regularnie organizuje się koncerty, wystawy czy spotkania autorskie.

– A tym, którym w piękny, słoneczny dzień jest na ulicy za głośno, mówimy: zapraszamy – dodaje właścicielka kawiarni.

– U nas bywają młodzi ludzie, czytają poezję. Jakiś czas temu odwiedziły nas dzieci z przedszkola, panie czytały dzieciom wiersze, a one, widząc książki, płyty, obrazy i saksofon wiszący na ścianie, po prostu oniemiały – mówi Elżbieta Jańczak. Właściciele lokalu zdają sobie sprawę z tego, że współpraca z Famą to promocja młodych artystów, często w przyszłości wielkich gwiazd, ale też reklama dla lokalu i miasta. HEY HATO, El Papa – Cafe Hemingway

Od kiedy akcja ruszyła w 2015 roku, Fama była, jest i prawdopodobnie również w przyszłości będzie zapraszana do klubów, kawiarni i innych lokali. Fama to w końcu przede wszystkim pasjonujący się sztuką młodzi ludzie, którzy żyją tym, co robią. Raz w roku przyjeżdżają oni do Świnoujścia po to, żeby tworzyć i dzielić się swoją twórczością z każdym, kto ma ochotę z nią obcować. Niezależnie od tego, czy jest to muzyka, teatr, stand-up, improwizacja czy literatura, młode pokolenie chce tutaj spełniać swoje marzenia. Dzięki Zaproś Famę do siebie może ono dzielić się nimi z jak najszerszą publicznością. Także z tą, do której nasza twórczość mogłaby nie dotrzeć, gdyby nie życzliwość ludzi chętnych gościć festiwal u siebie.



Smutek jest piękny

Jedna z najlepszych fotografek dziecięcych na świecie, o czym świadczą liczne nagrody przyznawane przez najlepszych zawodowców na świecie. O tym, jak w kilka lat ów świat zawojować opowiada Paulina Duczman-Stalij.

ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY PAULINA DUCZMAN-STALIJ MAKIJAŻ OLGA MICHALSKA

Podstawowa szkoła muzyczna oznacza, że w najdawniejszych pomysłach na siebie miałaś być muzykiem? Szkoła muzyczna – tak, ale nie powiedziałabym, że miałam być muzykiem. Nigdy nie wiązałam z tym swojej przyszłości. Bardziej chciałam nauczyć się grać na pianinie i otworzyć w ten sposób oczy na coś więcej niż to, co się dzieje dookoła, otworzyć serce i duszę… Moi rodzice zawsze wierzyli w ogromną wartość otwartej duszy, ja podobnie…

Rodzice także zaszczepili w tobie zainteresowanie pięknem. Usłyszałem w wywiadzie z tobą o wszechobecnych w twoim domu antykach. W tamtym czasie to było dla mnie raczej przekleństwo (śmiech). Nie każde dziecko rozumie tego typu sztukę, a antyki kojarzyły mi się wtedy bardziej z mrokiem, przytłoczeniem niż z pięknem. Zazdrościłam koleżankom tak modnych wówczas modernistycznych, minimalistycznych mebli (śmiech). Moich rodziców to bolało…

56

MAGAZYN

Dziś pewnie są szczęśliwi. Tak, ponieważ dojrzałam do tego, rozumiem ich spojrzenie na sztukę. Używam tych przedmiotów do sesji, zdjęcia się udają, idą w świat… Antyki połączyły nas na nowo, a ostatnie warsztaty, jakie prowadziłam, miały miejsce u moich rodziców na wsi. Oni z kolei są zachwyceni, że dziecko wreszcie zrozumiało (śmiech).

Świnoujście opuściłaś kilkanaście lat temu. Jak je wspominasz? Masz jakieś „swoje” Świnoujście? Wiesz… To w moim odbiorze zawsze było trudne miasto, zamknięte… Już przez sam fakt, że trzeba tutaj przepłynąć. W innych, większych, miastach był zawsze napływ ludzki. W Świnoujściu wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli. Nie zawsze było mi tu dobrze. Zawsze starałam się być otwartą, pozytywną osobą, ale i żyłam w jakimś własnym świecie, co czasami było nierozumiane. W efekcie, żeby być zrozumianą, żeby się dopasować, często próbowałam być kimś, kim nie jestem, co było dla mnie bardzo ciężkie, zapętlałam się.

Częste przekleństwo nastoletniości… To prawda. Dziś jednak wszelkie wspomnienia, także te nieprzyjemne, blakną. Przyjeżdżam, obserwuję,

jak wspaniale miasto się rozwija, spotykam się ze starymi znajomymi, jest miło. Nie czuję jednak tych korzeni. Nie czuję, że to moje miejsce.

Teraz, w Anglii, jesteś u siebie? Jeszcze nie (śmiech). Mam tam ukochaną rodzinę i ukochaną pracę, teraz więc muszę jedynie znaleźć ten swój ukochany kawałek ziemi. Zakorzenić się. Czuję, że jesteśmy blisko, choć był przez moment pomysł, żeby się przeprowadzić. Myśleliśmy o Australii, jednak zrezygnowaliśmy z niego. Za gorąco.

Dzisiaj wszędzie jest za gorąco. To fakt… W każdym razie ja mam tę możliwość, że mogę pracować wszędzie. Mój mąż Tomek jest jednak w Anglii tak mocno osadzony, że nie da się ot tak wyjechać.

Czym się zajmuje? Jest dyrektorem firmy budowlanej, ma mnóstwo klientów i satysfakcji z pracy. Wyrywanie go stamtąd byłoby niedobre. Zresztą, umówmy się, nie jesteśmy już młodzi, nie mamy dwudziestu lat (śmiech). Zostajemy, postanowione.

Czyli pozostaje tylko ten kawałek ziemi… … i będę najszczęśliwsza.


PAULINA DUCZMAN-STALIJ

nasz artysta

MAGAZYN

57


Nigdy wcześniej nie miałam aparatu w ręku, więc przy zakupie pierwszego postawiłam na bardzo podstawowy sprzęt. Chciałam po prostu fotografować swoje dzieci wiedzy, ja przecież wtedy o fotografii nie wiedziałam zupełnie nic! Pomysł był, a techniki – zero.

Rzecz do zrobienia.

Fotografką zostałaś przez przypadek, a zaczęłaś niewinnie, od tego, przez co przechodzi każdy szanujący się rodzic, czyli od fotografowania własnych dzieci. Uciekających przede mną (śmiech).

To dość świeża historia. Tak, to było cztery lata temu.

Tym większy ukłon, gdyż sporo rzeczy się przez te cztery lata wydarzyło. Zawojowałaś świat. Powspominajmy początki. Początki były ciężkie.

To ich domena. Zgadza się. Nigdy wcześniej nie miałam aparatu w ręku, więc przy zakupie pierwszego postawiłam na bardzo podstawowy sprzęt. Chciałam po prostu fotografować swoje dzieci, żaden inny cel mi nie przyświecał. One z kolei w ogóle tego nie chciały (śmiech). Wyobraź sobie – ja

58

MAGAZYN

z aparatem i trójka dzieci, z których każde biegnie w inną stronę.

Rzeczywiście trudna sprawa. Tak. A ja bardzo zazdrościłam tym, których pociechy pozwalały się ochoczo fotografować. Miałam już wtedy jakieś pomysły i chciałam je realizować, ale niestety nie dawało się. To było tutaj, w Świnoujściu.

Świnoujście, kolebka twoich wielkich sukcesów. To prawda, coś w tym jest (śmiech). A po powrocie do Anglii stwierdziłam, że aż tak najgorzej nie jest, że nad tymi zdjęciami trzeba oczywiście popracować, ale mają coś w sobie. Zakochałam się w tym. W samym fakcie robienia zdjęcia. To było dla mnie niesamowite odkrycie. Otworzyła się jakaś kapsuła w mojej głowie. Pozostawało tylko znaleźć ludzi, którzy będą chcieli moje zdjęcia (śmiech). I oczywiście zdobycie

I zajęła mi stosunkowo niewiele czasu. Bardzo się starałam jak najszybciej posiąść tajniki fotografowania. Moja najmłodsza córka miała wtedy sześć miesięcy, więc za dnia – opieka nad dziećmi i praca, a nocami – nauka. Podstaw nauczyłam się z… kursu kupionego na Grouponie (śmiech). Trwał rok, a ja zrobiłam go w dwa miesiące. Potem kolejny, bardziej zaawansowany, znowu dwa miesiące.

Zaopatrzona w stosowne narzędzia – i teoretyczne, i praktyczne – zagrałaś va banque. Zostawiłaś pracę i zajęłaś się tylko tym. Tak, choć początkowo wylało się na mnie sporo hejtu: Zostaw to, dziewczyno, nie nadajesz się. Sprzedaj aparat i tak dalej.

To raczej dobrze. Nic tak nie mobilizuje jak hejt. Rzeczywiście. To był kopniak, po którym odgrodziłam się od wszystkiego i pracowałam nad swoimi fotografiami jeszcze bardziej. A co do pracy, którą rzuciłam… Nie lubiłam jej, więc decyzja nie była szczególnie trudna. Szczególnie że zorientowa-


PAULINA DUCZMAN-STALIJ

łam się, że na robieniu sesji można zarabiać. Na Facebooku było sporo tego rodzaju ogłoszeń, pomyślałam więc: Czemu nie ja? Poszłam do pracy, powiedziałam, że odchodzę, że zostaję fotografką (śmiech).

Reakcje? Co ty robisz?! Masz trójkę dzieci, kredyt… Zajmujesz się tym dopiero od trzech miesięcy…

Głosy tak zwanego rozsądku. Dokładnie. Ale porozmawiałam z mężem – który zawsze był i jest dla mnie ogromnym wsparciem – a on powiedział, że damy radę, że jeśli tego właśnie pragnę, on mnie w tej decyzji popiera.

Dla porządku – był rok 2014.

Kiedy uwierzyłaś?

Tak, zgadza się. Otworzyłam firmę, zaczęłam pokazywać swoje zdjęcia, na przykład na Facebooku, zadzwoniła pani z innego miasta z pytaniem, czy może zabukować sobie u mnie sesję… Tak to ruszyło.

Zaczęłam brać udział w rozmaitych konkursach i to mi bardzo pomogło. Okazało się, że ludzie z jury, a więc profesjonaliści, tę moją wizję doceniają; mówili, że te prace są dobre, że coś znaczą. Tego rodzaju sygnały powoli mnie otwierały, dodawały pewności siebie oraz tego, co robię. Pomyślałam, że nie potrzebuję uśmiechniętych ludzi do tego, żeby pokazać emocje. Smutek jest piękny. W momencie, w którym postanowiłam zająć się wyłącznie realizowaniem swoich pomysłów, wybuchło…

Twoje zdjęcia zachwycają i intrygują. Nie są oczywistymi portretami uśmiechniętych dzieci, bawiących się na wściekle zielonej trawie. Jest w nich pewien mrok, tajemnica.

Skarb.

Od początku miałam taką wizję, ale bałam się. Tym bardziej że dostawałam sporo negatywnych opinii: Dlaczego fotografujesz dzieci, które nie są uśmiechnięte? Dlaczego te zdjęcia są takie ciemne? Żaden klient ich nie kupi…

To prawda. Gdyby nie on, to wszystko by się nie wydarzyło.

Uległaś?

My, fani twoich zdjęć, dziękujemy Tomkowi! Miło (śmiech).

nasz artysta

Przez moment. Zaczęłam robić rzeczy, do których w ogóle nie miałam serca. Nie wierzyłam jeszcze w siebie.

I to jak! Konkursy są różne – mniej prestiżowe, bardziej i takie o światowej renomie. Ja zaczynałam od udziału w tych mniejszych, krok po kroczku, powolutku… I powiem ci, że tak samo cieszyłam się z tych mniej znaczących nagród, jak z tych o wielkim prestiżu. Naprawdę. Każdą z nich traktuję jako udokumentowanie faktu, że robię dobre zdjęcia.

MAGAZYN

59


Na twoim facebookowym profilu, w tle, jest zdjęcie komody z trofeami, jakie dotąd zdobyłaś. Z częścią (śmiech).

I tak robią wrażenie. Jak się pracuje z dziećmi? Wiem już, że z własnymi lekko nie było. A teraz, gdy robisz sesje na zamówienie? Łatwo jest powiedzieć dziecku: Bądź smutne, poważne? Wydaje mi się, że o wiele łatwiej jest uzyskać coś takiego niż powiedzieć dziecku: Uśmiechnij się. Zazwyczaj to wypada zupełnie nienaturalnie. Inny efekt uzyskuję, gdy dziecku, które jest już zmęczone uśmiechaniem na zawołanie, mówię: Wiesz, ty nie musisz robić nic. Po prostu patrz na mnie… Dziecko wówczas odlatuje, relaksuje się. Każdy ma w sobie melancholię. Nawet małe dziecko.

Nie tylko fotografujesz, ale i prowadzisz warsztaty fotograficzne. Nie spotykasz się z opiniami, że to trochę bezczelne – ty ze swoim krótkim stażem i tak dalej? Ja się zabezpieczyłam przed takim osądem (śmiech). Mam już udokumentowane wykształcenie w tym kierunku (śmiech). A jeśli są ludzie, którzy chcą się czegoś nauczyć akurat ode mnie, dlaczego miałabym im tego nie dać?

Domyślam się, że jest ich niemało. Odzew jest ogromny i to z całego świata.

Skoro już o całym świecie – gdzie cię poniosło? W tym roku byłam w Australii i w Ameryce Południowej. Za dwa tygodnie lecę do USA, a tydzień wcześniej Szwajcaria, Holandia…

Intensywnie. W przyszłym roku przystopuję, bo w tym za bardzo poszalałam (śmiech). Rodzina na pierwszym miejscu.

Co czuje fotografka z czteroletnim doświadczeniem w momentach, 60

MAGAZYN

Pomyślałam, że nie potrzebuję uśmiechniętych ludzi do tego, żeby pokazać emocje. Smutek jest piękny gdy jej prace zostają uznawane za najlepsze na świecie? Gdy profesjonalni jurorzy wybierają je spośród tysięcy? Ja nie wiem, czy to do końca już do mnie dotarło… Oczywiście cieszę się tym, to jest niesamowite uczucie, ale jest też tak, że ja nie robię tego dla wygranej.

Ewentualny efekt uboczny? Tak, dokładnie. Daję zdjęcia na konkurs z ciekawością, jak poradzą sobie na tle innych, i gdy wygrywam,

myślę sobie: OK, lubią moje zdjęcie. To miłe, ale ja to robię dla siebie, a nie trofeów czy innych korzyści. Reszta po prostu przychodzi.

Ale mogłaby nie przyjść. Oczywiście. A ja i tak dalej robiłabym swoje i wysyłała zdjęcia na kolejne konkursy. Mam jednak taką zasadę, że jeśli zdarza mi się zwyciężyć w jakimś konkursie, drugi raz nie biorę w nim udziału.

Bo i po co, prawda? Już się sprawdziłam. Nie muszę więcej. Jeśli wygrywa inne zdjęcie, analizuję je, zestawiam ze swoim, zastanawiam się, jak mogłabym jeszcze lepiej to zrobić… Zazwyczaj dzieje się tak, że udaje mi się za pierwszym lub za drugim razem. To chyba znak, że mam dobrą analizę (śmiech).

Oby tak dalej, tego życzę. Poza tym – odpoczynku i własnego kawałka ziemi. Dziękuję bardzo.


Oferta specjalna

PREZ ENT

NOWOCZESNY

POWER BANK Przy zakupie bielizny Triumph za 190 zł Oferta obowiązuje w sklepie: Underwear, Galeria Corso 1 piętro. ul. Dąbrowskiego 5, 72-600 Świnoujście


62

MAGAZYN


KEJA

nasz artysta

dziewczyny

z Kei!

Może i „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”, ale tam, gdzie osiem dziewczyn w „pasiakach” z zespołu Keja, działającego przy Miejskim Domu Kultury w Warszowie kierowanym przez Magdalenę Tereszko, z pewnością jest czego posłuchać. I to już od ponad dekady! Tak, tak, Keja w tym roku obchodziła swój okrągły, dziesiąty jubileusz. TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

Był maj 2008 roku. Halina Nowak (wówczas jeszcze pod nazwiskiem Skrzypacz), zainspirowana niedawnym koncertem żeńskiej grupy, zaproponowała ówczesnej kierownik warszowskiego MDK-u, Bożenie Rogowskiej, utworzenie podobnego zespołu tutaj. Z pomocą przyszła również koleżanka Danuta Błaszczyk, która była przewodniczącą PZEiR Koła 2 na Warszowie. Pomysł zbyt dobry, by mógł się nie spodobać. Tak narodziła się Keja, choć wtedy nazwa była jeszcze nieznana.

Najlepiej krótka, żeby zmieściła się na plakacie. – Słówko „keja” narzuciło się mi się w zasadzie samo – opowiada Halina Nowak. I trzeba przyznać, że trudno o bardziej adekwatne. Skład Kei zmieniał się kilkakrotnie w ciągu tej dekady, ale szefową zespołu jest niezmiennie od początku Halina Nowak. Co ciekawe, w tym żeńskim zestawie pojawił się nawet mężczyzna. Na krótko, więc można śmiało powiedzieć, że to iście „babska ekipa”. Członkinie przychodziły, odchodziły, czasem niestety na za-

wsze… Jak Halina Białkowska i Maria Szczygieł. Dzisiejsza Keja to: Halina Nowak, Danuta Błaszczyk, Krystyna Kasprzak, Stanisława Ługowska, Jolanta Smukowska, Danuta Rosner, Maria Przybylska i Jadwiga Wieczorek. Do tej pełnej zaangażowania i entuzjazmu ósemki dołączają też dwaj nieocenieni panowie – instruktor Piotr Piętka, grający na akordeonie i kilku innych instrumentach oraz Waldemar Orłowski, gitarzysta. Dziewczyny zgodnie twierdzą, że nie wyobrażają

8+2=1 Skrzyknęła się całkiem spora grupa pań chcących w wolnych chwilach beztrosko oddać się pasji śpiewania. Zapadła decyzja o repertuarze – szanty i pieśni szuwarowo-bagnienne, wszak jesteśmy nad morzem, a poza tym żeńskie zespoły szantowe to wciąż rzadkość, gdyż szanty kojarzą się raczej z męską siłą i ciężką pracą na statku. Pierwszy występ, 1 czerwca, plakat prawie gotowy, a tu… nazwy brak!

MAGAZYN

63


sobie zespołu bez nich i komplementują ich co niemiara. Keja to jeden zgrany twór.

Wywróżona nagroda Jakoś tak się zasłużenie składa, że gdziekolwiek pojawia się Keja – przeglądy, konkursy, festiwale – niemal za każdym razem do Świnoujścia wraca z nagrodą lub choćby wyróżnieniem. To już taka „Kejowa” tradycja. Grand Prix na Spotkaniach Artystycznych Seniorów w Międzyzdrojach, główna nagroda na stargardzkim Przeglądzie Chórów Emeryckich, wyróżnienie na przeglądzie – Artystyczny Ruch Seniorów w Bydgoszczy, trzykrotny tytuł Laureata na Wojewódzkim Przeglądzie Amatorskim Ruchu Seniorów w Szczecinie… To zaledwie ułamek laurów, jakie przez ostatnią dekadę spadły na naszą Keję. – Każdy, nawet najmniejszy sukces to dla nas bardzo, bardzo dużo – mówi Halina Nowak. Wśród tych wszystkich nagród jest taka, która zapadła w ich pamięci i emocjach w sposób wyjątkowy.

64

MAGAZYN

To rok 2014 i przegląd na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Tydzień wcześniej zadzwoniła do dziewczyn z Kei Maria Szczygieł, koleżanka z zespołu, poważnie wówczas chora. Spytała, co zaśpiewają. Wymieniły tytuły pieśni, co więcej – odśpiewały je przez telefon, a zachwycona przyjaciółka stwierdziła: „Dziewczyny, macie główną nagrodę! Jesteście laureatkami!”. Tak też się stało. Gdy przeszczęśliwe zadzwoniły do Marii, żeby jej o tym opowiedzieć, okazało się, że tego właśnie dnia odeszła… – Marylka nam tę nagrodę wywróżyła. Powiedziała, że tak będzie i tak było… – wspomina Jolanta Smukowska.

muzycznych, w ćwiczeniach z emisji głosu, w rozgrzewce. Nic z tych rzeczy. Od razu rzucone na głęboką wodę, musiały zaśpiewać razem z tym profesjonalnym chórem. Bez większych prób czy przygotowań. Oczywiście poradziły sobie śpiewająco, literalnie i w przenośni. A Waldek Orłowski stwierdził: „Dziewczyny, wy w ogóle muzyki nie potrzebujecie!”. Ten zacny, żeńskomęski zestaw można było posłuchać na kilku przepięknych koncertach, między innymi w Stralsundzie, Świnoujściu, Greifswaldzie i Szczecinie, a wiele wskazuje na to, że to nie było ostatnie wyśpiewane wspólnie przez Keję i Hafengäng słowo.

Dziewczyny do zadań specjalnych

Miłość, przyjaźń, solidarność

Jedną z największych przygód w historii Kei jest z pewnością spotkanie – na jednej scenie! – z męskim chórem Shantychor Prohner Hafengäng ze Stralsundu. Panie pojechały tam zupełnie sauté, bez muzyków, bez instrumentów, bez scenicznych strojów, przeświadczone, że biorą udział w warsztatach

Nam, świnoujścianom, trudno wyobrazić sobie jakąś miejską imprezę bez udziału Kei. Finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, kolejne edycje festiwalu „Wiatrak”, koncerty charytatywne i świąteczne, festyny, dożynki czy występy w regionie – Międzyzdroje, Wolin, Kamień Pomorski, Stargard… Dziewczyny z Kei


KEJA

nasz artysta

są widoczne i słyszalne. I przy tym niezwykle lubiane. Nie raz, gdzieś na ulicy, zdarza im się usłyszeć przyjazne: „O, dziewczyny z Kei!”… Czy łatwo się współpracuje w otoczeniu samych kobiet? W końcu o takich „babskich kolektywach” krążą legendy. – Są wzloty i upadki, ale my się po prostu kochamy – mówi z uśmiechem Jolanta Smukowska. – Ścieramy się, a jakże, jednak z tego zawsze wychodzi coś dobrego, gdyż tarcia są twórcze – dopowiada, również uśmiechając się, Halina Nowak. Te uśmiechy mówią wszystko. Jest w nich wzajemna, kobieca miłość, przyjaźń, solidarność. No i pasja, radość wspólnego śpiewania.

Dla radości Mogłyby już nic nie robić, odcinać przysłowiowe kupony, odpoczywać. Coś jednak każe im dwa razy w tygodniu skrzykiwać się na próby

i śpiewać, śpiewać, śpiewać… Co im to daje? Odpowiedzi padają różne: samozadowolenie; ćwiczenie pamięci; możliwość spotkania – i ze sobą, i z innymi zespołami; rozwijanie się; wyjazdy; realizacja pasji; spełnianie marzeń; dawanie radości nie tylko sobie, ale i innym… A jedna z dziew-

czyn, Danuta Rosner podsumowuje rzecz słowami Ryszarda Wagnera – „Muzyka to początek i koniec wszelkiej mowy”. I to nas tutaj sprowadza… To piękne zdanie niech będzie puentą opowieści o zespole Keja. Jedynym takim, a do tego – naszym.

REKLAMA


Dwie dekady

wspomnień Jakże szybko minęło dwadzieścia lat koncertów organowych w Świnoujściu… Gdyby nie było archiwum późniejszego festiwalu, zapewne niewielu – podobnie zresztą jak ja – pamiętałoby, jak to było te dwie dekady temu. Sięgnęłam do zapisków Towarzystwa Przyjaciół Świnoujścia, organizatora tych organowych wieczorów, i… nie znalazłam żadnych zapisków z pierwszych koncertów! Dopiero od roku 1999… Cóż odnalazłam?

TEKST MAJA PIÓRSKA

Pierwszy gazetowy zapis, mojego autorstwa, pochodzi z 20 maja tamtego roku – Niewiele osób wie, że w kościele pw. Chrystusa Króla znajdują się oryginalne organy, z pneumatyczną trakturą o romantycznym brzmieniu. Tej klasy instrument o ponad 1800 piszczałkach jest jedynym w Polsce i pozwala wykonywać utwory od renesansowych, poprzez barokowe, do współczesnych. Przez osiem lat, zrujnowane wręcz organy, które przetrwały wojnę, bez nakładów finansowych remontował organista kościelny Wiesław Worach… O ich przypadkowym w 1997 roku odkryciu przez prezesa Towarzystwa Miłośników Muzyki Organowej w Szczecinie dr. Leszka Podzierskiego i prof. Andrzeja Chorosińskiego stali czytelnicy magazynu „Wyspy” już czytali…

Blask i romantyczne serce Już w 1998 roku, 29 maja, zagrał prof. Chorosiński. Tydzień później, 7 czerwca, „Kurier Szczeciński” napisał: Świnoujście ma swój festiwal – Świnoujskie Wieczory Organowe (…), koncertom sprzyja proboszcz ks. Kazimierz Sasadeusz. (…) koncertowali już tacy wirtuozi jak Roman Perucki, Marek Toporowski i Andrzej Chorosiński. Od 19 czerwca – pod szyldem Letniego Festiwalu Muzycznego – koncerty

66

MAGAZYN

odbywały się co dwa tygodnie, przez cały sezon, aż do 23 października. Jeszcze w 1998 roku ponownie zagrał Florian Wilkes z Berlina, który na afiszu (wklejonym do kroniki TPŚ) napisał – Drodzy przyjaciele ze Świnoujścia. Po raz drugi gram dla Was koncert organowy na organach Steinmeyera. Są to organy z blaskiem i romantycznym sercem. Dzięki, że ten cenny instrument pielęgnujecie i utrzymujecie. Następne generacje organistów będą cieszyć się mistrzowskim instrumentem.

Z wewnętrznym zaangażowaniem W roku 1999 zagrali jeszcze Matteo Messori (Włochy), Christian Praestholm (Dania), 18-letni Gedymin Grubba, Andrzej Szadejko ze Szwajcarii, Tomasz A. Nowak (Niemcy), Tomas Thon (Czechy), Robert Grudzień i prof. Georgij Agratina (Kijów) na fletni Pana, Stefan Goettelman (Niemcy) czy wreszcie sopranistka, świnoujścianka Barbara Abramowicz – (…) solistka – w tamtym czasie – najciekawszej w Polsce sceny muzycznej – Warszawskiej Opery Kameralnej („Kurier Szczeciński” z 2 sierpnia). Letnie koncerty kończył goszczący w Świnoujściu po raz trzeci Florian Wilkes i co tym razem w kronice napisał? – Drodzy Przyjaciele muzyki i organizatorzy kon-

certów organowych w Świnoujściu, chętnie, z wielką radością i wewnętrznym zaangażowaniem grałem dla Was na tych organach. Wewnętrznie odczułem „Bądź ozdobiona duszo moja”. Ogromnie bogata polifonia organów, wyjątkowy czar dźwięków i możliwości impresji, a na zakończenie ten szmer dzwonów Westminster Vierna… W jedynym wrześniowym koncercie wystąpił Mariusz Filończuk, a 23 października dyrektor kamieńskiego Festiwalu Organowego, prof. Józef Serafin. Muszę tu przypomnieć, że organizatorami byli wtedy MDK, Towarzystwo Miłośników Muzyki Organowej – Szczecin , Towarzystwo Przyjaciół Świnoujścia oraz Parafia pw. Chrystusa Króla.

Bez zaglądania do kronik W następnych latach było wiele, wiele koncertów i nie wszystkie zapadły w pamięć. Były jednak takie, o których się pamięta i to bez zaglądania do kronik (a 10 ksiąg to spora dokumentacja). Ot, chociażby taki przykład – nie pamiętam, w którym to było roku – grał holenderski organista, a po koncercie… zaprosił na chór grupę


ŚWINOUJSKIE WIECZORY ORGANOWE

kolonistów (chyba ze szkoły muzycznej z południa Polski) i tłumaczył im sposób gry na tym „królu instrumentów”… Inny przykład? Wyjątkowy koncert Konfrontacje Europejskiej Akademii Macklemburg-Vorpommern, zespołu Het Collectief. Każdy z muzyków – flecista, wiolonczelista, skrzypek oraz klarnecista – grał w innym miejscu kościoła, przez co odbiór muzyki był nadzwyczajny, a była to nowoczesna muzyka klasycznych kompozytorów. Pamiętam, że usłyszeliśmy wówczas między innymi Brahmsa…

Organy plus… Skoro wspomniałam o innych niż organy instrumentach… Było kilka, a może kilkanaście, koncertów z naprawdę bardzo interesującymi, jak szklana harfa, dudy szkockie, harfa celtycka, lira korbowa, róg alpejski, piła śpiewająca, cymbały, harmonijki ustne, lutnia barokowa oraz gitara klasyczna. Było sporo koncertów – a publiczność je szczególnie lubi – na organy i inny instrument: trąbka, flugenhorn, saksofon, flet, klarnet, oczywiście skrzypce, wiolonczela, akordeon czy śpiew. I tu przypominają się gwiazdy, które wystąpiły w Świnoujskich Wieczorach Organowych – Wiesław Ochman, Konstanty Andrzej Kulka, Barbara Abramowicz, Anna Maria Jopek czy Łukasz Długosz I oczywiście wielu, wielu wybitnych organistów wirtuozów.

Jeszcze kiedyś… Również kilka utworów do dziś tkwi w mojej pamięci… Medytacja Masseneta, w wykonaniu Marii Peruckiej (skrzypce) z organowym akompaniamentem Romana Peruckiego. Było to jedyne w ciągu tych dwóch dekad wykonanie tego utworu, a szkoda, gdyż to przepiękna muzyka. Chciałabym go jeszcze kiedyś w festiwalowym koncercie usłyszeć…

kultura

nowej były oczywiście też tanga, nie tylko Piazzolli. Nie mogło zabraknąć naszych miejscowych, świetnych muzyków. Wystąpiła muzykująca rodzina Kosętków (wyprowadzili się do Gdańska), był rodzinny koncert państwa Naklickich, Chóru Logos i samego Krzysztofa Naklickiego. Śpiewała Marina Nikoriuk, której akompaniowała mama Irena…

Improwizacja na temat Legendy Bałtyku F. Nowowiejskiego, którą wykonał mistrz improwizacji T. A. Nowak, chyba podczas XV Festiwalu. Innym razem, również w jego wykonaniu, Ricecare J. S. Bacha, a w tegorocznym koncercie fantastycznie zagrany Walse mignonne S. Karg-Elerrta… Miało się wrażenie, że tego walca gra orkiestra rozrywkowa. Zapewne nie tylko mnie głęboko zapadła w pamięć Wiosna z koncertu A. Vivaldiego Cztery pory roku, w transkrypcji i wykonaniu A. Chorosińskiego – szczęśliwie nagrana na płycie na 15-lecie festiwalu – a dwa lata później Jesień z tegoż koncertu, także w transkrypcji profesora. Chciałabym jeszcze raz posłuchać pięknego, melodyjnego Koncertu fletowego – choć to przecież koncert organowy – J. Rincka…

Były koncerty promujące młodych, wybitnie zdolnych organistów, laureatów wielu konkursów. Pamiętam pełen młodzieńczego polotu koncert 18-letniego wówczas Karola Mossakowskiego, dziś zapewne kończy studia w paryskim konserwatorium. Chciałabym posłuchać, jak teraz gra.

Nasi i świetni

Na koniec refleksja, jaka nasuwa mi się od pewnego czasu – może dobrze byłoby, żeby ten międzynarodową imprezę przejął MDK. Dlaczego? Towarzystwu Przyjaciół Świnoujścia coraz trudniej zdobyć sponsorów, a koszty, które ponosi, są coraz większe…

Czy jazz można grać w kościele, a do tego na organach? Można i to zapada w pamięć. Taki koncert zagrał Ulf Lauenroth z Niemiec. Zupełnie inny koncert, chyba w tym samym roku, zagrał argentyński organista German Torre, oprócz jazzu i klasyki orga-

Oczywiście na długo zostanie w pamięci pełen wzruszeń, finałowy koncert XX Festiwalu. Gra prof. Chorosińskiego i Va pensiero – pieśń niewolników z Nabucco w wykonaniu Servi Domini Cantores… Podsumowując 20 lat festiwalu, z satysfakcją mogę odnotować, że wystąpili dla nas artyści z prawie całej Europy, Argentyny, Australii i USA.

REKLAMA


kultura

TACIAK POLECA

Urodziny bez jubilatów Wreszcie jest na płytach CD urodzinowy koncert Maanamu, na okoliczność ćwierćwiecza, sprzed prawie dwóch dekad. Urodziny legendy wymagają legendarnej oprawy, zatem wśród gości muzyczna elita. W 2000 roku zespół zagrał znakomity koncert z „gościnnymi” wisienkami na gigantycznym torcie, jakim jest ich dorobek. Nosowska krzyczała o gołej paranoi, Steczkowska śpiewała o szalejących planetach, a Rojek nucił o zbliżającej się eksplozji. Poza tym Soyka, Porter, Muniek, Brylewski i inni. Nie ma już Marka Jackowskiego, nie ma Kory, a reszta grupy tworzy kuriozalny twór o nazwie Złoty Maanam. Warto więc przypomnieć sobie „zwyczajny” Maanam w jego najlepszej odsłonie. Maanam, Maanam i Goście, Warner Music Poland

Seks nie jest straszny Tam, gdzie zawodzą rodzice czy nauczyciele, pojawiła się top modelka i wyręczyła ich w tym niewdzięcznym temacie, jakim jest seks. Anja Rubik wydała prawdziwą książkę o edukacji seksualnej. Dlaczego prawdziwą? Dlatego, że to, co proponuje MEN to żart, a do tego wielce szkodliwy. Efektem wypaczona świadomość młodych czy liczba młodocianych matek. #sexed.pl to poradnik podany w formie rozmów z profesjonalistami – seksuologami, psychoterapeutami, pedagogami, prawnikami… Rozmów uczciwych, rzetelnych, nieznających tabu. Polacy nie potrafią rozmawiać o seksie, boją się go, co rodzi nie tylko głębokie frustracje, ale i patologie. Ta książka daje nadzieję, że Rubik i jej rozmówcy wychowają nowe, zdrowsze pokolenia.. #sexed.pl. Rozmowy Anji Rubik o dojrzewaniu, miłości i seksie, Wydawnictwo W.A.B.

Pstrokato, ale z klasą BiFF to stosunkowo mało znany zespół powstały na podwalinach zespołu znanego dużo bardziej, Pogodno. To „stosunkowo mało znany” dziwi, gdyż właśnie ukazała się ich trzecia płyta. Znaki charakterystyczne BiFF to radość muzykowania, eklektyzm, urokliwość, frywolność, lekkość oraz podszyte absurdem, przewrotne teksty. Tak było na genialnym Ano (2009), na ciut mniej genialnym Attenzione Bambino (2013), tak też jest na tegorocznych, znów genialnych Legendach. Ania Brachaczek jest cudowna i każdym wyśpiewanym słowem dowodzi, że żeby być świetną wokalistką, nie trzeba mieć skali złożonej z tuzina oktaw. Hrabia Fochmann z kolei po raz kolejny pokazuje, że miszmasz potrafi mieć sens – muzyka BiFF brzmi pstrokato, ale z klasą. BiFF, Legendy, Warner Music Poland

68

MAGAZYN


WUTKE POLECA

kultura

Kto zabił prezydenta? Debiutancka powieść poznańskiej dziennikarki Lilii Łady już na starcie wywołała sporo śmiechu. Nie za sprawą treści. Książka to klasyczny kryminał… Jest więc krwawa zbrodnia na dzień dobry. Jest rzetelne śledztwo, w którym czytelnik może się zagłębić dzięki świetnym postaciom i ciekawemu – zwłaszcza dla Poznaniaków tłu. Łada jeszcze przed wydaniem książki pracowała w poznańskim Urzędzie Miasta. Tuż po premierze książki, w której pierwszą ofiarą jest zastępca prezydenta miasta, Radio Poznań zaczęło całkiem serio dociekać, czy to aby jest powieść oparta na fikcji. Lepszej reklamy nie można sobie wyobrazić. Lilia Łada, Zabójstwo z urzędu, Wydawnictwo HipkiKrzy

Pani archeolog i niemilce Lara Croft nic się nie starzeje. Ba, z wiekiem pięknieje. Nie ma w tym jednak zasługi speców od medycyny estetycznej ale magików od grafiki komputerowej i programistów. Kolejna odsłona (która to już? Siódma? Ósma?) przygód atrakcyjnej pani archeolog zabiera nas do Ameryki Południowej. Pozwiedzamy zatem piramidy Azteków i Majów. W całej serii gier zawsze (oprócz samej głównej bohaterki) liczyły się trzy aspekty: zręcznościowy – eksploracja ruin, logiczny – morze zagadek do rozwiązania oraz walka – niemilców w tej grze cały multum. Najnowsze przygody Lary bardzo udanie łączą i równoważą wszystkie elementy układanki. Shadow of The Tomb Raider, Nixxes Software

Folk ma się dobrze Kiedy kilka lat temu twórcy Wiedźmina zaprosili do współpracy kapelę Percival, mało kto słyszał o tej ekipie z Dolnego Śląska. No, może poza bywalcami imprez rekonstrukcyjnych spod znaku Festiwalu Słowian i Wikingów. Otóż grupa muzyków specjalizująca się w ludowych brzmieniach sprawiła, że oto cały świat poznał kulturę Słowian. Wydana właśnie płyta Slava III – Pieśni Słowian Zachodnich (tak, to w sumie o nas) to kontynuacja tego, co można było usłyszeć na ścieżce dźwiękowej przygód Geralta z Rivii. Dynamiczna, choć nie pozbawiona ballad płyta nadaje się na każdą okazję. Nawet do biegania. Percival, Slava III – Pieśni Słowian Zachodnich, Fonografika

MAGAZYN

69


Sto dwadzieścia

procent

Obchodzący w tym roku dziesiąte urodziny KiteFORT nieoczekiwanie i z sukcesem zyskał nową funkcję, godząc sport z kulturą. Rozmawiamy z Mariuszem „Mario” Magońskim, właścicielem świnoujskiej szkoły kitsurfingu. dj EmilOne czyli Emil Kępski. Ich muzyka, między innymi gorące, jamajskie reggae, idealnie wkomponowała się klimat naszej plaży, tworząc atmosferę rodem z Karaibów. Pomysł przypadł naszym gościom do gustu, dlatego chcemy w kolejnych latach tchnąć jeszcze więcej życia w tą część wybrzeża. Przy okazji jubileuszu zebrałem mnóstwo gratulacji, podziękowań. To chyba najlepszy dowód uznania dla tego, co robimy.

Nikt chyba nie ma co do tego wątpliwości.

ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK

Spotykamy się na chwilę przed zamknięciem sezonu, wyjątkowego dla was sezonu. Co czujesz – ulgę, że to już? A może żal, że to koniec? Masz rację, ten sezon był wyjątkowy i chyba po raz pierwszy mam takie poczucie, że mógłby trwać dłużej… Wszystko za sprawą niesamowitych wydarzeń, które tu się zadziały.

Po pierwsze, dziesiąte urodziny KiteFORT. Po drugie, w tym roku stał się on czymś więcej niż tylko miejscem nauki i uprawiania sportu, mianowicie – świetnym miejscem kulturalnym. To prawda. Po raz pierwszy za-

70

MAGAZYN

prosiliśmy do naszej bazy Famę. Natomiast wrzesień otworzyliśmy znakomitą imprezą urodzinową, która, mam nadzieję, wielu osobom na długo zapadnie w pamięci. Naszej ekipie na pewno. Udało nam się zaprosić Krystiana K-Jah Walczaka, któremu towarzyszył świnoujski

To miłe. Przy okazji dziesięciolecia przypomniałem sobie, jak jeszcze przed założeniem KiteFORTU zwróciliśmy się do władz miasta z pytaniem, czy możemy zorganizować w tym miejscu szkołę kitesurfingu. Wszyscy byli na „tak”, widzieli w tym szansę uatrakcyjnienia tej nieco martwej części plaży. Mam nadzieję, że się nie zawiedli. Dali nam szansę, którą, jak sądzę, wykorzystaliśmy w stu procentach.


KITEFORT

miejsce

Dziesięciolecie to nie tylko dobry pretekst do podsumowań, ale też do postawienia grubej kreski i czynienia planów na przyszłość. Coś nowego chodzi ci po głowie?

Bardzo łatwo, ale to zasługa wielu osób. Mamy ciekawą przestrzeń, chcemy, aby mogli korzystać z niej też inni. Ekipa techniczna Famy pracuje bardzo sprawnie. Okazało się, że organizacja koncertów w najmniejszym stopniu nie kolidowała z naszą działalnością szkoleniową, chociaż takie miałem obawy. Asekuracyjnie postawiłem na dwa dni z Famą, dzisiaj myślę, że mogło być ich więcej.

Jak oceniasz te Famowe wydarzenia? Znakomicie, wręcz przerosły moje oczekiwania. Po pierwsze zagrała pogoda, a wiadomo, że w przypadku tego typu miejsca to czynnik decydujący. Po drugie, nie zawiedli uczestnicy festiwalu, tłumnie odwiedzając KiteFORT.

To rzadka okoliczność towarzysząca (śmiech). Co ważne, jesteśmy daleko od zabudowań, więc nikomu nie przeszkadzamy. Same plusy.

Czyli kolejne Famy również tutaj. Mam taką nadzieję, choć konkretne rozmowy na ten temat będziemy prowadzić dopiero za kilka miesięcy. Pozytywne reakcje organizatorów festiwalu pozwalają sądzić, że Fama jeszcze nie raz zagości w KiteFORCIE. Wydaje się to wręcz nieuniknione (śmiech).

Na koniec, z okazji urodzin życzę wszystkiego dobrego. I kolejnych sukcesów w przyszłości. Wielkie dzięki.

Sam sezon uważasz za udany? Bardzo udany, bo przede wszystkim dopisała pogoda. Był wiatr, było słońce, czyli wszystko, czego potrzeba (śmiech). Przed nami trudne zadanie, bo każdy kolejne lato będzie porównywane do tego. Nie łudźmy się, takie sezony nie zdarzają się często.

Śmiało można powiedzieć, że to tutaj najlepiej wybrzmiewała muzyka.

Świnoujście zaczyna deptać po piętach Helowi, uznawanemu wciąż za polską mekkę sportów wodnych?

Tak. I nie ukrywam, że to było dla mnie dużym zaskoczeniem, nie wiedziałem, że akustyka jest tutaj tak dobra. Dźwięk się niesie doskonale. Odwiedziło nas wiele osób i wszyscy byli pod dużym wrażeniem tego, jak KiteFORT w tej sytuacji zafunkcjonował, co mnie niezmiernie cieszy. Również występujący muzycy byli zachwyceni. Stojąc na scenie spoglądali w morze, po którym raz po razie przepływał gigantyczny prom.

Już od dawna możemy patrzeć na Hel bez najmniejszych kompleksów. Zawsze podkreślałem doskonałe warunki, jakie tutaj panują. Ludzie, którzy przyjeżdżają do nas, a znają już Hel, są zaskoczeni i coraz częściej stawiają na Świnoujście. Natomiast pod względem marketingowym wciąż trudno nam dogonić Hel, ponieważ tam wszystko dzieje się od wielu lat na naprawdę dużą skalę. Czas to zmienić.

FOT. Marta Smerecka

W stu dwudziestu. KiteFORT znakomicie sprawdził się podczas Famy. Łatwo było to wszystko zorganizować, przekształcić w miejsce koncertowe?

Osiągnęliśmy etap, który daje nam dużo satysfakcji, ale też otwiera nowe możliwości. Chciałbym, żeby KiteFORT skupiał nie tylko surferów, lecz wszystkich pozytywnie zakręconych ludzi z pasją. W zakresie działalności szkoleniowej planujemy poszerzyć ofertę zajęć sportowych dla dzieci. Nawiązaliśmy w tym celu współpracę z hotelem Radisson Blu Resort, co może nam pomóc, w końcu wielu gości przyjeżdża tutaj z dziećmi. Bardzo cenię też sobie partnerstwo z TT–Line, naszym sponsorem, dzięki któremu KiteFORT może mierzyć coraz wyżej.

MAGAZYN

71


Fortepian

z kwiatami

Charakter miejsca zobowiązuje. Park powinien być kolorowy. Nazwa z kolei narzuca zobowiązanie drugie. Park, który za patrona ma Chopina, powinien być muzyczny. Tak właśnie jest – i kolorowo, i muzycznie. Coraz bardziej. Mamy tu nawet fortepian!

A zaczęło się od… dzieci. W końcu to one są najczęstszymi i najchętniejszymi – obok psiarzy – bywalcami parków.

wysłuchane. A co dała sama debata? Pokazała, że dzieci wcale nie widzą świata w szarych barwach. One pragną kolorów! Powstała więc idea pod roboczą nazwą „Park Chopina muzyczny i kolorowy”. Przyznać bowiem trzeba, że tamtejszy park był wówczas raczej szary…

Głos dzieci

Zgodnie z prawem

Był czerwiec 2015 roku. Podczas jednego ze spacerów Agnieszka Natorska, inicjatorka koncepcji ubarwiania Parku Chopina, spytała bawiącego się tu chłopca o to, jakiego parku by chciał, czego mu w nim brakuje, co by zmienił. Miał on sporo do powiedzenia, co stało się przyczynkiem do zdarzenia wyjątkowego, mianowicie – do debaty dla dzieci, połączonej z plenerem artystycznym. Dzieci mówiły, malowały, świetnie się bawiły i co najważniejsze – zostały

Projekt zgłoszono do budżetu obywatelskiego, lecz nie zebrał wystarczającej liczby głosów. Jednak dzięki zaangażowaniu wielu osób, dla których ważne jest, żeby w mieście było po prostu miło i wspólnotowo, udaje się od tamtej pory czynić Park Chopina coraz bardziej kolorowym. Trzy główne postaci dla tego projektu to wspomniana Agnieszka Natorska inicjująca tu szereg działań z gatunku happeningowych oraz Dorota Mikulska i Wioletta Nawrocka

TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

72

MAGAZYN

– dziewczyny od zadań formalnych, urzędowych, biurokratycznych. Od dopinania wszystkiego, co w ich głębokim przekonaniu służy budowaniu atmosfery uśmiechniętej swojskości, bliskości i życzliwości. Najchętniej na lata, ale jeśli tylko na chwilę, to też dobrze. Jak choćby kwestia praw autorskich do projektu przestrzeni dzisiejszego placu zabaw. – Ta przestrzeń nie została zaprojektowana z myślą o tej funkcji, jednak skłoniła dzieci do takiego jej traktowania. Betonowe figury dinozaura, kolejki, samolotu czy statku w sposób naturalny narzuciły dzieciom skojarzenia zabawowe – mówi Dorota Mikulska. Rzecz w tym, że projekt nie należy do miasta, lecz do… nieistniejącej już firmy. Co tu zrobić? Jak uatrakcyjnić szare figury, nie naruszając przy tym prawa? Zagadnienie raczej trudne. Ale jak widać, można.

Chopin i jego fortepian Rabatkowe nutki, wspólne sadzenie krokusów, wydarzenia artystyczne… Barw i dźwięków w Parku Chopina przybywa, a wartością dodaną jest nie tylko odczarowanie parkowej historii, ale i społeczna integracja. Każda akcja w parku przyciąga wielu chętnych i to nie jedynie spośród najmłodszych. Każdy jest mile widziany i każdy może tu dać coś od siebie. Wszak ten park należy do nas wszystkich. To nasze dobro miejskie, jak naszym dobrem narodowym jest Fryderyk Chopin. A kimże on byłby bez swojego fortepianu? Nie było rady, instrument musiał tu stanąć. I choć trochę czasu to zajęło, wreszcie stanął. Na dodatek – pięknie ukwiecony. Chwała Wioletcie Nawrockiej za pomysł oraz wszystkim tym, którzy


PARK CHOPINA

w powstanie owego fortepianu się zaangażowali, w szczególności Sławkowi Putreszy za projekt instrumentu i Arturowi Puchale za jego zbudowanie.

Nie koniec Tego wrześniowego poranka park był bardziej niż zazwyczaj wypełnio-

ny ludźmi, dźwiękami, śmiechem, zabawą. Młodsi, starsi, czworonożni – każdy chciał zobaczyć i usłyszeć fortepian Chopina. Ba, stawił się nawet sam Chopin! Była więc muzyka mistrza, były wiersze świnoujskich poetów, były sztalugi, na których mali artyści malowali swoje jesienne dzieła. Park wybrzmiewał radosnym

miejsce

gwarem, dzieci były w swoim żywiole. Mają taki park, jaki sobie wymarzyły. Choć, jak zgodnie zapowiadają Agnieszka, Dorota i Wioletta, to jeszcze nie koniec ubarwień, ukwieceń, umuzycznień… Znając ich upór i zaangażowanie, trzeba to traktować jako pewnik.

REKLAMA


74

MAGAZYN


BAKŁAŻANY, CUKINIE, JABŁKA…

kulinaria

TEKST, ZDJĘCIA I PRZEPISY KAROLINA LESZCZYŃSKA

J

eszcze lato czy już jesień? Ciężko zdecydować, bo to pierwsze wyjątkowo nas w tym roku rozpieściło. Natura jednak nieubłaganie o sobie

przypomina. Krótsze dni i pierwsze złote liście to zwiastun, że królowa zbliża się wielkimi krokami. Nim jednak sięgniemy po ciepły koc i kubek parującego grzańca, cieszmy się tym, co teraz, na przełomie pór roku najlepsze. Jedzmy cukinie, bakłażany, papryki, dynie, jabłka i śliwki. Na kolejnych stronach znajdziecie kilka propozycji w dość jeszcze letnim anturażu, bo na rozgrzewające dania przyjdzie czas.

MAGAZYN

75


Tarta

z dynią i mozzarellą Składniki: arkusz ciasta francuskiego 1 łyżka masła 1/2 cebuli 1 ząbek czosnku 250 g purée z dyni 2 łyżki kwaśnej śmietany 3 plasterki suszonej szynki 1/2 łyżeczki suszonej szałwii szczypta świeżo startej gałki muszkatołowej sól pieprz 1 kulka mozzarelli (125 g) 2 łyżki orzeszków pinii

Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Blachę do pieczenia wyłożyć pergaminem. Cebulę i czosnek drobno posiekać. Na patelni rozgrzać masło, dodać cebulę i czosnek, smażyć ok. 5 minut, mieszając. Zdjąć z ognia i wymieszać z dynią, śmietaną, pokrojoną na małe kawałeczki szynką i szałwią. Doprawić gałką, solą i pieprzem. Ciasto wyłożyć na przygotowaną blachę. Ostrym nożem zrobić nacięcie ok. 2 cm od brzegu, ale nie przebijając ciasta. Rozsmarować purée z dyni, na wierzchu ułożyć poszarpaną mozzarellę, posypać orzeszkami i wstawić do piekarnika. Piec 25-30 minut.

76

MAGAZYN


BAKŁAŻANY, CUKINIE, JABŁKA…

kulinaria

Faszerowane

cukinie Składniki (dla 3 osób): 3 średniej wielkości cukinie (okrągłe lub podłużne, żółte lub zielone) 150 g kaszy kuskus 1 łyżeczka mielonego cynamonu 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu 1/2 łyżeczki wędzonej papryki 1 mała cebula 1 ząbek czosnku 100 g sera feta 2 łyżki suszonej żurawiny 3 łyżki orzeszków pinii garść posiekanej mięty sól pieprz sok z 1/2 limonki Kuskus wsypać do dużej miski ze szczyptą soli, zalać wrzątkiem nieco ponad jego poziom. Przykryć talerzem i odstawić na ok. 10 minut. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Podłużne cukinie przekroić wzdłuż na pół, w okrągłych odkroić tylko górną część. Wydrążyć miąższ (ja używam do tego łyżeczki do melona). Pestki wyrzucić, resztę miąższu posiekać z grubsza nożem. Rozgrzać 1 łyżkę oliwy na patelni, dodać posiekaną cebulę i czosnek. Smażyć, aż cebula zmięknie, dodać cukinię i sporą szczyptę soli. Smażyć jeszcze ok. 3 minuty. Kuskus rozdzielić widelcem, dodać zawartość patelni, przyprawy, ser feta, żurawinę, orzeszki uprażone na suchej patelni i miętę. Wlać 2 łyżki oliwy i sok z limonki. Wszystko wymieszać, doprawić solą i pieprzem. Nafaszerować cukinie. Włożyć je do naczynia wysmarowanego oliwą i piec 30 minut. Podawać z lekką sałatką, na przykład mieszanką pomidorów z dobrą oliwą.

MAGAZYN

77


Faszerowane

bakłażany Składniki (na 2-3 porcje): 2 małe bakłażany 50 g razowego kuskusu 1/2 puszki brązowej soczewicy opłukanej 2 łyżki rodzynek 2 łyżki orzeszków piniowych zrumienionych na suchej patelni ok. 100 g sera feta + do podania duża garść świeżej kolendry + do podania 1 duży ząbek czosnku drobno posiekany 1,5 łyżeczki mieszanki przypraw baharat* sól himalajska 3 łyżeczki oliwy extra vergine 1 łyżeczka wody różanej Tzatziki: 1 ogórek szklarniowy średniej długości 200 g jogurtu typu greckiego sok z 1/2 cytryny sól himalajska mały ząbek czosnku kilka listków świeżej mięty

W dużym rondlu zagotować wodę. Bakłażany umyć i przekroić wzdłuż na pół razem z ogonkami. Włożyć do rondla i gotować ok. 6 minut przecięciem w dół. Wyłowić przy pomocy łyżki cedzakowej i wyłożyć na ręcznik papierowy. Ostudzić. Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Do dużej miski wsypać kuskus i szczyptę soli, zalać wrzątkiem nieco ponad jego poziom, zostawić do napęcznienia. Po kilku minutach rozdrobnić go widelcem. Z ostudzonych bakłażanów wydrążyć łyżką miąższ, uważając, by nie uszkodzić skórki. Miąższ posiekać i przełożyć do miski z kaszą. Dodać soczewicę, rodzynki, orzeszki, pokruszoną fetę, kolendrę, czosnek i mieszankę baharat. Wszystko doprawić solą i dokładnie wymieszać. Gotowym farszem nadziać skórki bakłażana. Przełożyć je do formy wysmarowanej oliwą lub wyłożonej papierem do pieczenia. W małej miseczce wymieszać oliwę z wodą różaną, po czym skropić bakłażany. Formę wstawić do piekarnika i zapiekać 25 minut. W międzyczasie przygotować tzatziki. Ogórka obrać i zetrzeć na tarce o grubych oczkach. Odcisnąć go z nadmiaru wody, przełożyć do miseczki i wymieszać z jogurtem, sokiem z cytryny i solą. Upieczone bakłażany podawać z pokruszoną fetą, dodatkową kolendrą i tzatzikami.

78

MAGAZYN

* Przepis na mieszankę przypraw baharat: 1 łyżeczka ziaren czarnego pieprzu 1 łyżeczka nasion kolendry 1 mała laska cynamonu połamana na kawałki 1/2 łyżeczki całych goździków 1/2 łyżeczki ziaren ziela angielskiego 2 łyżeczki nasion kminu rzymskiego 1 łyżeczka strączków kardamonu 1/2 startej gałki muszkatołowej Wszystkie składniki zmielić w młynku do kawy lub rozetrzeć w moździerzu na proszek. Przechowywać w szczelnym pojemniczku.


BAKŁAŻANY, CUKINIE, JABŁKA…

kulinaria

Biszkopt

z jabłkami Składniki (forma o średnicy 25 cm): 4 duże jajka 250 g cukru (dałam 150 g) 250 g mąki pszennej 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia 3 łyżki oleju 2 łyżki wody 1 łyżka octu 4-5 jabłek 1 łyżka cukru + 1 łyżeczka cynamonu

Piekarnik nagrzać do 190 stopni. Jabłka obrać, usunąć gniazda i pokroić na ćwiartki. Mąkę przesiać razem z proszkiem do pieczenia do miski. W innej misce ubić jajka z cukrem na puszystą masę. Zmniejszyć obroty miksera i dodać kolejno olej, wodę, ocet i mąkę z proszkiem. Miksować krótko. Formę o średnicy 25 cm wysmarować masłem i oprószyć bułką tartą lub wyłożyć papierem do pieczenia. Delikatnie przełożyć ciasto, na wierzchu ułożyć jabłka i posypać mieszanką cukru i cynamonu. Piec 40 minut do suchego patyczka. Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

MAGAZYN

79


BEZ

ostropestu plamistego?! Temat żywienia był mi bliski jeszcze zanim otrzymałam dyplom dietetyka. Interesowałam się tym, co mi służy, a co szkodzi oraz tym, jakie proporcje poszczególnych produktów na talerzu zaleca Światowa Organizacja Zdrowia. 80

MAGAZYN

Codziennie jadłam warzywa, sporadycznie mięso. Słodycze właściwie codziennie, ale w małych ilościach (bo przecież codziennie biegałam!)… Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy po kilku zajęciach z układania jadłospisów wyliczyłam moje codzienne zapotrzebowanie kaloryczne, rozbiłam na poszczególne składniki odżywcze i zaczęłam ze starannością spisywać, ile czego w ciągu dnia zjadam.

Zdziwienie W moim przypadku zaskakujące było to, jak dużo jem tłuszczu. Jest to bardzo popularne zdziwienie również wśród moich podopiecznych, obok równie częstego, że maja dwu-,


DZIEŃ ZBILANSOWANEJ DIETY

dieta

Śniadanie Owsianka czekoladowo-bananowa (4 łyżki płatków owsianych, szklanka mleka 2%, 2 łyżeczki kakao, średni banan). Płatki gotujemy na mleku z kakao. Ugotowane płatki mieszamy z rozgniecionym widelcem bananem.

Drugie śniadanie Dwie kromki chleba żytniego razowego, posmarowanego serkiem kanapkowym z pomidorem i szklanką soku wielowarzywnego.

Obiad 2 ziemniaki; pierś kurczaka (100 g) smażona bez panierki; surówka (150 g) z kiszonej kapusty z dodatkiem jabłka, marchewki, cebuli i oleju rzepakowego, doprawiona cukrem; szklanka soku pomarańczowego.

Podwieczorek Drożdżówka z owocem, jogurt naturalny 2% (250 g).

Kolacja Sałatka wielowarzywna (2 garści sałaty, pomidor, 1/3 papryki, 1/4 czerwonej cebuli, 1/2 ogórka) z sosem miodowo-musztardowym (łyżka miodu, łyżka octu jabłkowego, łyżka musztardy, łyżka oleju lnianego lub oliwy z oliwek) z grzanką z kromki chleba żytniego posmarowaną masłem. Pomiędzy posiłkami, w ciągu dnia – butelka wody mineralnej + ewentualne inne napoje niesłodzone (na przykład herbata bez cukru).

trzykrotnie przekroczone normy spożycia białka… Przecież tak rzadko smażę! Przecież w ogóle nie jem wędlin! Jak się okazało musiałam zacząć mocno kontrolować pięć rzeczy, które w mojej diecie znajdowały się niemal codziennie: żółty ser, nabiał o zawartości tłuszczu powyżej 2%, tłuste ryby (łosoś, wędzona makrela), sos winegret i gorzką czekoladę. Czekoladę, którą uważałam za świetne źródło energii z węglowodanów, na długie wybiegania, a która okazała się świetnym źródłem energii, ale z tłuszczów.

Konkret Jako że czytając od ponad dwóch lat

„Wyspy”, coraz większą wiedzę ogólną o żywieniu macie, dziś w prezencie konkret. Jednodniowy jadłospis – trzymający w ryzach właściwe proporcje pomiędzy białkiem, tłuszczami, a węglowodanami – dla zdrowej osoby, o dziennym zapotrzebowaniu kalorycznym 2 tys. kcal. Dla przykładu: dziewczyna o wzroście 165 cm, ważąca 55 kg, która chce utrzymać swoją wagę, która codziennie porusza sie pieszo minimum 30 minut i ze dwa razy w tygodniu uprawia rekreacyjnie sport. Jeśli zastanawiasz się, jakie jest Twoje zapotrzebowanie kaloryczne, na pewno z łatwością znajdziesz w sieci kalkulatory zapotrzebowania kalorycznego, które pomogą Ci je określić. Jeśli będzie niższe lub wyższe niż standardowe 2 tys. kcal, zmniejsz lub zwiększ masę spożywanych produktów, zachowując zawarte w nich proporcje.

Zdziwienie II I to jest, moi drodzy, dzień zdrowo zbilansowanej diety. Zdziwieni, że tak

dużo? Zdziwieni, że drożdżówka, że masło? Zdziwieni, że bez ziaren chia i ostropestu plamistego? Uprzedzam jednak, że wystarczy do powyższego dodać dwa małe piwa z paczką chipsów 130 g i z 2 tys. kcal robi się prawie 3 tys.! Co z czasem sprawia, że z talii robi się bojlerek. Dlatego też na czarnej liście naszych produktów powinny znaleźć się wszelki bomby kaloryczne – frytki, ciasta, słodzone napoje. O ile dodatkowy tysiąc kalorii trafi się nam raz w miesiącu, to przełoży się to na 30 kcal średnio dziennie i nasz organizm nam wybaczy. Jeśli jednak zdarzy się tak dwa razy w tygodniu, to przełoży się to na dodatkowe 8 tys. kcal w miesiącu, co daje nam niechlubny pakiet: kilogram tłuszczyku, zestaw składników prozapalnych i kancerogennych oraz minimum witamin czy mikroelementów…

Renata Kasica, Dietetyk,

autorka bloga rownowaznia.pl

MAGAZYN

81


Jak ryba

w wodzie

Wiemy już doskonale, gdyż sami nie raz o tym pisaliśmy, że pasją i sercem można zdziałać prawdziwe cuda. Również takie na talerzu. Kurna Chata i jej młodsza siostra Rybna Chata są tego najlepszym i najsmaczniejszym przykładem.

Choć gastronomia jest obecna w życiu Izy i Zbyszka Rzońców właściwie od zawsze, prawdziwy początek ich restauracyjnej przygody to nieistniejąca już pizzeria Malibu. Właściciele chcieli nieco odpocząć i poszukiwali kogoś, kto przejmie pizzerię na dwa lata. Iza i Zbyszek ten moment wykorzystali, odnosząc przy tym spory sukces – przez ten czas obroty wzrosły o połowę!

82

MAGAZYN

Złe dobrego początki Dwa lata szybko minęły, a oni poczuli się gotowi na to, żeby otworzyć coś własnego. Odeszli od formuły pizzerii i postawili na swojskość, rodzimą tradycję i… pierogi. Tak, 18 lat temu, powstała Kurna Chata. Nazwa była swoistym ukłonem w stronę restauracji z lat 60. i najprawdziwszej kurnej chaty, która tu istniała i spłonęła pod koniec lat 80.

– Ponieśliśmy wtedy klęskę, co tu dużo mówić… – wspomina początki restauracji Zbyszek. Okazało się, że aż tak dobrze przygotowani do prowadzenia własnego biznesu nie byli; że tego doświadczenia jednak trochę zabrakło; że pizzeria to zupełnie inna bajka...

Jeszcze miesiąc… – Dopiero zaczynaliśmy i trzeba


KURNA CHATA I RYBNA CHATA

przyznać, że nie mieliśmy o tym wszystkim zielonego pojęcia – dopowiada Iza. Ale jaki jest sens rozpamiętywania porażek, skoro mowa o jednej z najpopularniejszych dziś restauracji, gdzie wolny stolik to właściwie rzadkość? – Ciężka praca, zaangażowanie, odpowiedni personel, wytrwałość… – w tym upatrują przyczyn dzisiejszego sukcesu Kurnej Chaty. Konsekwentni, potrafiący wyciągać wnioski i pełni pasji poszli za ciosem, choć jak mówi Zbyszek, były momenty, kiedy chciał sobie odpuścić. Na szczęście dla wielu smakoszy, z miasta i spoza niego, tak się nie stało. Motywowali się wzajemnie, na zasadzie: „Jeszcze miesiąc, jeszcze spróbujmy, zobaczmy...”.

Jak w domu A przy tym nieustannie uczyli się tajników gastronomii, doskonalili umiejętności, pogłębiali wiedzę. Wreszcie stworzyli miejsce, jakiego pragnęli. – Wystrój Kurnej Chaty wziął się stąd, że my uwielbiamy takie rustykalne klimaty, drewno, starocie – mówi Iza. – I otaczamy się tym na co dzień, nie tylko tutaj – dodaje Zbyszek. Rzeczywiście, wnętrze restauracji – pełne bibelotów i rozmaitych wiejskich akcentów – tworzy

szlak kulinarny

swojską atmosferę, co w naturalny sposób łączy się z nazwą lokalu. Jest dokładnie tak, jak w kurnej chacie być powinno. – Czasem coś jest niedoskonałe, wymaga naprawy, jak w domu… Przyjdzie na to czas – tłumaczy zamysł Zbyszek.

Eksperymenty Od klusek i pierogów przeszli do znacznie bogatszego menu. Tak być po prostu musiało. – Skoro nasi goście tego chcą, to dlaczego mielibyśmy im tego nie dać? – mówi Iza. Pojawiła się pani Jolanta, wspaniała kucharka, która przepracowała w Kurnej Chacie kilka ładnych lat… Później pojawił się Krzysztof Garbaty, bardzo dobry, starannie wykształcony, który pracę magisterską zrobił z… ziemniaka i wciąż nie przestaje się szkolić. – Gotowanie i jedzenie to jest pasja nas wszystkich. Eksperymentujemy i nie ma tygodnia, a czasami nawet dnia, żebyśmy nie spróbowali i nie zaproponowali czegoś nowego – mówi Zbyszek. Jeśli jest doskonałe, a przeważnie jest, trafia do karty. Jeśli nie, pozostaje eksperymentem w fazie doskonalenia. Przykład? Kotlet schabowy, dopracowywany przez… dwa lata czy równie pieczołowicie przygotowana wołowina.

MAGAZYN

83


kulinaria

KURNA CHATA I RYBNA CHATA

Warte podania Menu Kurnej Chaty to przede wszystkim tradycyjna kuchnia polska, czyli kolejny zwrot w stronę wspominanej już swojskości. Jest kromal ze smalcem i tatar. Są sałatki i ryby. Są staropolskie zupy – żurek i flaki czy rosół z kury w niedzielę. Jest kotlet schabowy w orzechach i golonka wieprzowa. Są kluski śląskie i pierogi z mięsem. W końcu mięsiwem kuchnia polska stoi. To zresztą tylko skromny fragment karty dań, która jest znacznie obfitsza. – Nie podajemy niczego, czego byśmy nie spróbowali i nie uznali za warte podania – mówią Iza i Zbyszek. Każda rzecz jest smakowana i oceniana przez cały zespół Kurnej Chaty. Trzeba dodać – zespół wybitnie zgrany, na co właściciele kładą ogromny nacisk, dbają o nich i ich komfort. A ludzie lubią tu przychodzić, nawet do pracy. – Dobry i zadowolony zespół to podstawa, a atmosfera w kuchni przenosi się na talerz – mówią zgodnie.

Młodsza siostra Podczas gdy Kurna Chata osiągała pełnoletność, w maju tego roku

84

MAGAZYN

Mamy misję: „Po dobrym obiedzie nie ma się pretensji do nikogo – nawet do własnej rodziny” w Świnoujściu pojawiła się jej młodsza siostra – Rybna Chata. To, co znajdziemy w menu, zdradza już sama nazwa. I tym razem sukces już

na samym starcie, wszak to właśnie ryby spożywa się nad morzem najchętniej. – Wbrew pozorom w Świnoujściu wciąż brakuje restauracji typowo rybnych. Poza tym, chcemy się ryb nauczyć – mówi Zbyszek. Znów ten pęd do wiedzy, ich znak szczególny, stempel jakości, gwarant smaku… Niespełna półroczna Rybna Chata już słynie z tego, że nacisk kładzie się tu wyłącznie na ryby regionalne, od naszych rybaków i niewątpliwie jej największym sukcesem jest to, że odwiedzają ją i wracają do niej mieszkańcy miasta, oceniają, podpowiadają.


Kontrowersyjna świeżość Prym na talerzach wiedzie tu dorsz i to w rozmaitych odsłonach. Zupa z dorsza, pierogi z dorszem, gołąbki z dorszem. Za chwilę zapewne ustąpi sandaczowi, którego czas dopiero nadejdzie. Jest przepyszny węgorz, prawdziwy rarytas, dostępny również w wariancie rosół z węgorza. – Ciekawostką jest to, że każda ryba, która do nas trafia jest czyszczona i szlamowana w miejscu łowiska. My ją pakujemy próżniowo, mrozimy i po otwarciu ona pozostaje świeża, mimo że jest mrożona. Wciąż można niestety natknąć się na nieprawdę o „świeżej rybie z kutra”. Owszem, spotyka się taką, ale bardzo, bardzo rzadko. To jakiś jeden procent… – mówi Zbyszek, który za cel wziął sobie wytłumaczenie ludziom, co to tak naprawdę znaczy świeża ryba.

Zaproszenie Przestrzeń Rybnej Chaty jest tak ogromna, że Iza i Zbyszek dziś nie wykorzystują jej w całości, ale mają na nią pomysł. Otworzyć coś z tańszą kuchnią, mniej restauracyjnego, choć rzecz jasna równie smakowitego. Prawdopodobnie ruszy już w przyszłym roku. Może Tania Chata? Na przesyconym świnoujskim rynku restauracyjnym, z często wysokimi cenami, z pewnością będzie to hit. Tym bardziej że nierzadko można usłyszeć pytanie: „Gdzie można niedrogo zjeść?”.

Póki co mamy dwie Chaty – Kurną i Rybną. Lokale prowadzone z zaangażowaniem, pasją, sercem i znawstwem, co zresztą doprowadziło do uzyskania certyfikatów: Sieci Dziedzictwa Kulinarnego i MYFISH, zacnych organizacji zrzeszających podmioty, które bazują na produktach regionalnych, od miejscowych dostawców, powiązanych z historią Zachodniego Pomorza. Cóż można dodać więcej, poza zaproszeniem?

Kurna Chata

Świnoujście, Piłsudskiego 20

Rybna Chata

Świnoujście, Piłsudskiego 45

MAGAZYN

85


Budynek poczty w końcu XIX wieku. Uwagę zwracają detale architektoniczne i nieobecny już dzisiaj zegar

Od dyliżansu

do Piasta

Solidny budynek głównego urzędu pocztowego w Świnoujściu, z czerwonej i dobrze wypalonej cegły, na kamiennej podmurówce, ma już swoje lata. Został zbudowany i uroczyście oddany do użytku w 1878 roku jako jedna z nowocześniejszych placówek pocztowych w cesarskich Niemczech. TEKST JÓZEF PLUCIŃSKI ZDJĘCIA ARCHIWUM AUTORA

O nowoczesności obiektu decydowała obszerność pomieszczeń, wewnętrzna komunikacja – tak zwana poczta pneumatyczna, urządzenie techniczne ułatwiające przemieszczanie pakietów w obrębie budynku.

86

MAGAZYN

Już wkrótce jednak okazało się, że wobec ogromnego przepływu różnorodnych przesyłek budynek okazał się za mały. Stąd też między innymi w końcu lat 30. ubiegłego stulecia poczta podnajmowała dodatkowe

pomieszczenia w sąsiadującym budynku u kupca Müllera. Budowa poczty pełniącej swą funkcję do dziś zamknęła początkowy okres powstawania i rozwoju tej, jakże pożytecznej, służby. A jakie były początki?


DZIEJE ŚWINOUJSKIEJ POCZTY

stare świnoujście

Okienko na świat Na początku była poczta statkowa. Ze Świnoujścia przesyłki przewożono przez konnego posłańca lub dyliżansem przez Görke-Usedom do przeprawy na rzece Peene w okolicach Karnin. Stamtąd już statkiem do Anklamu, który był włączony do pruskiej i ogólnoniemieckiej sieci pocztowej. Wolno toczyły się koła dyliżansów pocztowych po piaszczystych drogach pomorskich, a niepomyślne często wiatry opóźniały dostarczanie przesyłek drogą wodną. Szybsi byli naturalnie konni posłańcy, ale i oni wymagali funkcjonowania przeprawy przez Świnę. Znaczny postęp nastąpił dopiero wtedy, gdy do służby wszedł parowiec pocztowy, wożący regularnie – trzy razy w tygodniu – powierzone mu listy, pakiety, pisma i pieniądze. Parowczyk nosił imię Kronprincessin Elisabeth i przez pewien, długi zresztą, czas był jedynym stałym połączeniem Świnoujścia ze Szczecinem. Jak opisywał to Theodor Fontane, każdorazowo jego przybycie stanowiło w Świnoujściu wielkie zdarzenie równoznaczne z otwarciem okienka na świat. Oprócz poczty przywoził on bowiem także gazety, a w ich nieco opóźnione wieści z szerokiego świata.

Sensacyjne skrzynki Przez długi czas urząd pocztowy w mieście nie miał stałego miejsca. Na początku był to mały, jednoosobowy posterunek przyjmujący pocztę. Potem zorganizowano też ekspedycję. Pocztą prawdziwą można już było nazwać placówkę znajdującą się w domu nr 7, przy dzisiejszej ulicy Armii Krajowej. Urząd ten zatrudniał pocztmistrza oraz jednego listonosza, który bez trudu mógł w ciągu dnia obejść cały rejon. W 1848 roku obsadę listonoszy zdwojono, ponieważ tak bardzo rozrósł się rejon pocztowy. Jest to niewiarygodne, ale ówczesny doręczyciel obsługiwał pieszo trasę od Heringsdorfu przez Benz do Karsibora, a drugi trasę od Świnoujścia do

Parowiec „Princessin Elizabeth” utrzymujący komunikację, także pocztową między Świnoujściem a Szczecinem w I połowie XIX w.

Międzyzdrojów niemal. Komentarze darujemy sobie… Skrzynki pocztowe, które w parę lat potem pokazały się w liczbie trzech na ulicach miasta, wywołały wówczas sensację. Odnotowano nawet wzmożone pisanie i wysyłanie korespondencji. Li tylko po to, by sprawdzić, czy te dziwaczne skrzynki naprawdę aby funkcjonują. W latach następnych małe, samodzielne urzędy, a raczej posterunki pocztowe, wybudowano we wszystkich większych, okolicznych wioskach: w Przytorze i Karsiborze. W 1896 roku wzniesiony też został urząd pocztowy na Warszowie. W okresie międzywojennym, w związku z napływem wielkiej liczby gości, uruchomiono również oddział urzędu pocztowego w dzielnicy nadmorskiej.

Urzędu Morskiego (obecny Kapitanat Portu), a później, w 1878 roku przeniesiono go do budynku nowej poczty. Od telegrafu był już tylko krok do telefonów. Pierwszą łącznicę i aparat telefoniczny zamontowano w Świnoujściu w 1894 roku, ale już wkrótce wiele firm kupieckich i maklerskich oraz bardziej znaczący obywatele posiadali to urządzenie. Ze względu na funkcje portowe i pozycję modnego, europejskiego kurortu Świnoujście również jako pierwsze otrzymywało najbardziej nowoczesne środki łączności. Podczas gdy wiele znacznie większych miast nie posiadało jeszcze automatycznych central telefonicznych, świnoujskie panienki z międzymiastowej już w 1927 roku z pomocą nowoczesnych wybieraków niemal od ręki łączyły rozmowy.

Od telegrafu do telefonu

Dnie i noce

Potem postęp przyszedł już wielkimi krokami. Jego wyznacznikiem był telegraf, początkowo zwyczajny, a później taki „bez drutu”. Ten cud techniki, trzeba nadmienić, montowano w Świnoujściu jako pierwszy w całych Niemczech. Uruchomienie bezpośredniej łączności telegraficznej między Szczecinem a Świnoujściem odbyło się z niezwykłą pompą, z udziałem najwyższych dostojników państwowych i następcy cesarskiego tronu. Pomieszczenie telegrafu znajdowało się początkowo w budynku

Podobnie było w dziedzinie łączności radiowej. Już w 1911 roku Pruska skrzynka pocztowa z początków świnoujskiej poczty

MAGAZYN

87


modnym i bardzo uczęszczanym uzdrowiskiem.

Tylko „na poczcie”

Budynek poczty z masztem komunikacji radiowej, poczĄTEK XX w.

powstał tu jeden z pierwszych w Niemczech morski nadajnik radiowy. Umożliwiał on utrzymywanie łączności ze statkami na Bałtyku, a niezależnie od tego przekazywanie pilnych depesz. Płynęły więc na falach eteru maklerskie meldunki, jak i dramatyczne wezwania o nadesłanie gotówki, gdy takowej po kilku tygodniach szampańskiego pobytu „u wód” zabrakło. W sezonie letnim nadajnik pracował niemal bez przerwy, dnie i noce. Przede wszystkim jednak stacja radiowa oddawała nieocenione usługi w koordynacji akcji ratowniczych na Bałtyku, utrzymywaniu kontaktu z innymi portami, jako że radio na pokładzie statku należało wówczas jeszcze do rzadkości. W czasie pierwszej wojny światowej radiostacja służyła naturalnie celom wojskowym, dla koordynacji działań floty, by po wojnie wrócić znów do cywilnej służby. W 1928 roku nadajnik zamknięto, ponieważ na Rugii zbudowano radiostację większą, znacznie nowocześniejszą, o większym zasięgu. Maszt nadajnika, ustawiony w pobliżu obecnej poczty, został zdemontowany jesienią owego roku.

Nieprawdopodobne wyczyny Naturalnie, także w czasie drugiej

88

MAGAZYN

wojny światowej poczta pracowała do ostatnich dni kwietnia 1945 roku. Od maja, po wkroczeniu Armii Radzieckiej, nadzór nad pracą urzędu obsadzonego przez personel niemiecki sprawowała radziecka komendantura wojenna. Tak było także przez parę miesięcy po przejęciu miasta i powiatu przez Polaków, jesienią 1945 roku. Polscy pocztowcy, których do urzędu po prostu nie wpuszczono, zorganizowali tymczasową Pocztę Polską już 18 listopada 1945 roku w budynku przy ulicy Armii Krajowej 14. – w późniejszym Miejskim Domu Kultury. Przed kilku laty został on sprzedany, a następnie rozebrany przez nowego właściciela. W jego miejsce wzniesiono całkowicie nowy budynek, w którym na dole jest apteka. Dopiero w czerwcu 1946 roku budynek świnoujskiej poczty został wreszcie przekazany polskim służbom pocztowo-telekomunikacyjnym, które się tam wprowadziły. Pierwszym polskim naczelnikiem urzędu był Jan Malinowski, a następnie przez wiele lat Józef Pawlak. W początkach działalności 20 pracowników dokonywało nieprawdopodobnych wyczynów, by z pomocą transportu konnego i rachitycznego stateczku Piast przyjąć i wyekspediować przesyłki. A tych przybywało z roku na rok, szczególnie gdy miasto ponownie stało się

Przez pierwszą dekadę istnienia PRL poczta i telekomunikacja, także na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, działały w oparciu o przedwojenne przepisy prawne. W związku z tym budynek ten był siedzibą państwowej poczty, jak również urzędu telegraficznego i telefonicznego. Tam też – poza ekspedycją przesyłek pocztowych, listów, paczek czy pieniędzy – dokonywało się wpłat na książeczkę oszczędnościową PKO oraz wypłat z tejże. W odpowiednim okienku nadać można było również telegram. Nawiasem mówiąc, mało już kto pamięta, co to było i czemu służyło… W tym samym budynku, tyle że wchodząc od obecnej ulicy Bohaterów Września, wchodziło się do części telekomunikacyjnej. Tam zamawiało się i w odpowiednich kabinach prowadziło rozmowy międzymiastowe. W takim mieście jak Świnoujście, nawiedzanym przez Rozbiórka masztu radiowego, 1928 r.


DZIEJE ŚWINOUJSKIEJ POCZTY

stare świnoujście

mi. Było tam w zasadzie wszystko, tylko znaczki pocztowe i koperty były nie do kupienia. Wówczas to na widocznej od Placu Wolności ścianie, w miejsce dawnego „POCZTA TELEGRAF TELEFON” umieszczony został napis „POCZTOWE CENTRUM HANDLOWE”. Już nam współcześnie, w związku z nowym pomysłem wykorzystania pomieszczeń pocztowych, na tejże ścianie widnieje „MANUFAKTURA EKOLOGICZNA LODZIARNIA”. Ta nowa funkcjonująca w sędziwych murach poczty instytucja dla piszącego ten tekst okazała się miła niespodzianką. A dlaczego, to już materiał na odrębny artykuł. Parowiec „Piast” będący teŻ pierwszym polskim przewoźnikiem poczty w latach 1945-47

dziesiątki tysięcy urlopowych gości, tych rozmów oraz telegramów było nieskończenie dużo. Powstanie budek telefonicznych i rozmównic publicznych uruchomianych odpowiedniej wartości monetą sytuacje tę nieco polepszyły, ale rozmowy międzymiastowe i międzynarodowe zamawiało się jedynie, jak się to mawiało: „na poczcie”.

Estetyzacja i zmiany funkcji W ciągu kilkunastu powojennych lat budynek – tak wewnątrz, jak i na zewnątrz – nie zmieniał się, jako że nie prowadzono żadnych coraz już bardziej koniecznych remontów. Dopiero na w latach 60. i 70. ubiegłego wieku wzięto się za estetyzację pomieszczeń na parterze i zmianę elewacji. Wiązało się to z wyjątkowo dużym napływem wczasowiczów i turystów, w tym także zagranicznych. Wówczas to wykonana została istniejąca do dzisiaj mozaika na ścianie w pomieszczeniu obsługi klientów. Wspomniane remonty zmieniły nieco wygląd budynku. Usunięte zostały widoczne na zdjęciach z początku minionego stulecia misterne ozdoby i nadbudówki dachu oraz skierowany na Plac Wolności zegar. Z wolna też zmieniały się jego funkcje. Te ostatnie pozostawały już

W BARWACH „PocztoweGO Centrum HandloweGO”

w związku ze zmianami stanu prawnego. W 1991 roku dawne „Polska Poczta, Telegraf i Telefon” uległy likwidacji, zastąpione przez państwową „Pocztę Polską” oraz spółkę „Telekomunikacja Polska”. Z kolei zmieniająca się gwałtownie techniczna rzeczywistość sprawiła likwidacje pewnych funkcji i zadań. W ślad za tym zmieniało się przeznaczenie telekomunikacyjnych i pocztowych pomieszczeń. Tam, gdzie kiedyś były rozmównice telefoniczne, przed kilkunastu laty powstał spory sklep z najbardziej wymyślnymi towara-

Pocztowa „Manufaktura” , lato 2018

MAGAZYN

89


Gdzie leżą WYSPY? Urząd Miasta, Wojska Polskiego 1/5

Salon Mody „Teofil”, Monte Cassino 1A

Miejski Dom Kultury, Wojska Polskiego 1/1

Salon Mody „My Poem”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

Centrum Informacji Turystycznej, Plac Słowiański 6/1

Salon Mody dziecięcej „Happy Day”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

Miejska Biblioteka Publiczna, Piłsudskiego 15

Siłownia i Fitness „Champions Academy”, Woj. Polskiego 1/19

Biblioteka Pedagogiczna, Piłsudskiego 22

Przewozy Pasażerskie „Emilbus”, Wybrzeże Władysława IV 18

G.H. Corso poziom -1, regał z książkami, Dąbrowskiego 5

Księgarnia „Neptun”, Bohaterów Września 81

Sklep papierniczy „ERGO”, Matejki 35

Restauracja „Neptun”, Bema 1

ASO Renault Nierzwicki, Lutycka 23

Restauracja „Nebiollo”, Orzeszkowej 6

Uzdrowisko Świnoujście, E. Gierczak 1

Restauracja „Qchnia”, Piłsudskiego 19

Hotel Interferie Medical SPA, Uzdrowiskowa 15

Restauracja „Na Dziedzińcu”, Wybrzeże Władysława IV 33D

West Baltic Resort, Żeromskiego 22

Restauracja „Pinocchio”, Promenada, Uzdrowiskowa 18

Radisson Blu Resort, Świnoujście, al. Baltic Park Molo 2

Restauracja „Mila“, Promenada, Uzdrowiskowa 18

Hotel Hampton by Hilton, Wojska Polskiego 14

Restauracja „Dune”, Promenada, Uzdrowiskowa 12-14

Apartamenty „44wyspy.pl”, Orzeszkowej 5

Restauracja „Osada”, Wybrzeże Władysława IV 30A

Visit Baltic, Wojska Polskiego 4b/5a

Restauracja „Toscana”, Marynarzy 2

Nautilus Apartamenty, Orzeszkowej 3

Restauracja „Karczma Pod Kogutem”, Żeromskiego 62

Villa „Dorota”, Nowowiejskiego 3

Restauracja „Prochownia”, Jachtowa 4

Biuro Podróży „Slonecznie.pl”, Grunwaldzka 21

Restauracja „Magiczna Spiżarnia”, Chrobrego 1B

Biuro Turystyczne „Wybrzeże”, Słowackiego 23

Restauracja „El Papa Pilar”, Bohaterów Września 83B

Biuro Turystyczne „Travel Partner”, Bohaterów Września 83/13

Pizzeria „Batista”, Os. Platan, Wojska Polskiego 16/6

Biuro Zakwaterowań „Baltic Park Fregata”, Uzdrowiskowa 20

Pizzeria „Grota”, Konstytucji 3 Maja 59

Jubiler „Malwa”, Promenada, Uzdrowiskowa 16

Bar „Hamaki”, Piłsudskiego

Perfumeria „Douglas”, G.H. Corso, Dąbrowskiego 5

Bar Kanapkowy „Bułki z bibułki”, Wybrzeże Władysława IV

Media Expert, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Meat & Fit - Slow Food, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

PSB „Mrówka”, Karsiborska 6

Vege Bar „Zielony Gaj”, Bohaterów Września 50/4

ARKADA Okna, Drzwi, Wybrzeże Władysława IV 19c

El Papa Cafe Hemingway, Bohaterów Września 69

Hurtownia Wielobranżowa „Paulhurt”, Rycerska 76

Kawiarnia „Tango Passion”, 11-tego Listopada 10

VEMME Day Spa, Wybrzeże Władysława IV 15C

Cafe „Wieża”, Paderewskiego 7

Centrum Dietetyczne „Naturhouse”, Konstytucji 3 Maja 16

Cafe „Rongo”, Os. Platan, Wojska Polskiego 16

Przychodnia Lekarska T. Czajka, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Cafe „Paris”, Plac Wolności 4

Centrum Medyczne „Rezydent-Med”, Kościuszki 9/7

Cafe „Venezia”, Promenada, Uzdrowiskowa 16

Gabinet Stomatologiczny Anna Pyclik, Chełmońskiego 15/1

Cafe „Havana”, Promenada, Uzdrowiskowa 14

Klinika Stomatologiczna „Morze Uśmiechu”, Plac Słowiański 6

Cafe „Kredens”, Promenada, Uzdrowiskowa 12

Gabinet „Visage”, Staszica 2

Kawiarnia „Sonata”, Marynarzy 7

Mydlarnia u Franciszka, Monte Cassino 38A

Kawiarnia „Czuć Miętą”, Promenada, Uzdrowiskowa 20

Foto-Studio JDD Chmielewscy, Monte Cassino 43

Eda-Glas, Piłsudskiego 16

Optyka, Bema 7/1

EKO-WYSPA, Grunwaldzka 1A

Perfekt-Optik, STOP SHOP, Kościuszki 15

Apteka „Pod Kasztanami”, Warszawska 29

Perfekt-Optik, G.H. Corso, Dąbrowskiego 5

Kwiaciarnia „Ewa”, Markiewicza 21

Perfekt-Optik, Kaufland, Matejki 1d

Zakład Fryzjerski „Kazik”, Konstytucji 3 Maja 14

GoDan - Strefa Uśmiechu, ul. Lutycka 2A/3

Salon Fryzjerski „Piękne Włosy”, Konstytucji 3 Maja 5

Salon Mody „Andre”, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Salon Fryzjersko-Kosmetyczny „Wanessa”, Grunwaldzka 1

Salon Mody „By o la la...!”, Piastowska 2

Salon Fryzjerski „Studio 5”, Konstytucji 3 Maja 16

Salon Mody „Coco”, Armii Krajowej 1

Salon Fryzjerski Beata Grygowska, Wojska Polskiego 1/19

Salon Mody „Unique”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

Zakład Fryzjerski „IRO”, Bema 11/1

REKLAMA




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.