04 marzec 2013

Page 1

01/2013

marzec 2013

magazyn bezpłatny

ISSN 1739-1688

www.suplement.us.edu.pl 13.03.03_suplementx.indd 1

2013-03-06 00:12:50


Edytorial

W tym numerze...

Oddajemy do Waszych rąk wyjątkowy, jubileuszowy numer „Suplementu”. Przez dziesięć lat wiele się zmieniało: redaktorzy, tematy, siedziba redakcji i wreszcie sama gazeta. Zawsze jednak byliśmy magazynem tworzonym przez studentów i dla studentów. Wbrew pozorom to nie takie proste – pisać tak, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Mam nadzieję Drogi Czytelniku, że i w tym numerze znajdziesz coś dla siebie, a jest co czytać. Tematem raportu został oczywiście nasz jubileusz. Bartek Kądziołka, który jest chyba rekordzistą jeśli chodzi o staż w redakcji, dotarł do byłych redaktorów naczelnych i przedstawia Wam naszą dziesięcioletnią historię. Przeczytajcie, jak to się wszystko zaczęło… Sporo miejsca poświęcamy sprawom studenckim. Spróbujemy odpowiedzieć na pytanie czy warto robić doktorat i jak to jest z kierunkami humanistycznymi. Czy rzeczywiście nie mają przyszłości? Tradycyjnie mamy też nowość – od tego numeru oddajemy jedną kolumnę do dyspozycji Samorządu Studenckiego. A w niej wszystko na temat aktualnych imprez i wydarzeń na naszej uczelni. Skoro już mowa o samorządzie to nie wiem czy wiecie, ale mamy nową przewodniczącą Rady Samorządu Studenckiego – Natalię Gorzelnik. Więcej o niej dowiecie się z wywiadu, który przeprowadził Tymoteusz Wallus. W dziale Zjawisko tym razem piszemy o facebooku i popularnym ostatnio spotted. Nie zamykamy się jednak w tematyce internetowej. Wyjaśniamy też o co chodzi w grach RPG i co to jest lomografia. A co w Kulturze? Komercja w muzyce, nowy film Wojciecha Smarzowskiego, jak również kilka słów o zbliżającej się Wielkanocy. Polecam waszej uwadze także niezwykły artykuł o pewnym Szwajcarze, którego duch pojawił się w sylwestra w Rzymie. Na koniec, z okazji zbliżającej się wiosny nowy cykl, czyli pomysły na weekendowy wyjazd. Mamy nadzieję, że uda nam się ruszyć Was sprzed komputera i pokazać jak piękne i ciekawe miejsca mamy na Śląsku. Jak w każdym numerze gorąco zachęcam do współpracy z „Suplementem”. Jesteśmy otwarci na nowych ludzi i nowe pomysły. Jeśli chcecie wpisać się w kolejne lata historii „Suplementu”- napiszcie do nas na ­suplement@us.­edu. pl. Zajrzyjcie także na nasz funpage na Facebooku, gdzie publikujemy wiadomości o inicjatywach i wydarzeniach studenckich.

Joanna Grzonka

Zespół redakcyjny

e-mail: suplement@us.edu.pl www: www.suplement.us.edu.pl Redaktor Naczelna: Joanna Grzonka (joanna.grzonka@op.pl) Z-ca Red. Naczelnej: Weronika Piernik (werka_p@vp.pl) Redaktor Prowadzący: Bartosz Kondziołka (toszbar@wp.pl) Zespół Redakcyjny: Natalia Ficek, Weronika Piernik, Jakub Wesecki, Tymoteusz Wallus, Joanna Grzonka, Michał Nowak, , Bartosz Kondziołka, Paulina Kurek, Monika Wawszczyk, Katarzyna Słomian. Korekta: Katarzyna Polke Fotograf: Łukasz Wycisło (lukasz.wycislo@gmail.com) Współpracownicy: Giulia Kamińska Di Giannantonio, Mateusz Królik, Karolina Klimas, Magdalena Chmiel, Sandra Rybińska, Sylwia Chrapek, Paulina Piechaczek. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych reklam. Skład: Przemysław Grzonka Okładka: Kamil Walczak (walczak.kam@gmail.com) Druk: 2M Promotion

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 2

KONKURS! Z okazji naszego jubileuszu dla Was niespodziankę!

Magazyn Studentów UŚ Suplement Pl. Sejmu Śląskiego 1 40-120 Katowice

22

2 – Edytorial 3 – Raport: „Suplement” ma 10 lat. Redaktorzy o piśmie 6 – Sprawy studenckie/kraj: Czy na sali jest doktor? 7 – Wydarzenie: Dotknij teatru… 8 – Sprawy studenckie/UŚ: Samorząd Studencki informuje 9 – Sprawy studenckie/UŚ: Nowa przewodnicząca URSS UŚ 10 – Sprawy studenckie/kraj: Humanisto – optymisto, drżyj! 11 – Kariera: Ambasador marki w uczelnianych progach 12 – Miasto: Przestrzeń Twórcza 13 – Zjawisko: Lomuj się kto może! 14 – Zjawisko: Spotted: Szukam… 15 – Zjawisko: Facebook – najlepszy przyjaciel człowieka? 16 – Zjawisko: Bo fantazja jest od tego, aby bawić się na całego! 17 – Zjawisko: Kreatywność, Internet, Pieniądze, czyli… 18 – Zjawisko: Uhonorować głupotę 19 – Kultura: Poznajcie Oscara 20 – Recenzyjnie: Siedem grzechów głownych 21 – Kultura: Muzyczny fenomen Islandii 22 – Kultura: O co chodzi w Wielkiej Nocy? 23 – Styl życia: Duch Szwajcara w Rzymie 24 – Sport: Piłka w grze 25 – Staże / Praktyki / Szkolenia / Warsztaty 27 – Pomysł na weekend

mamy

Można wygrać wejściówki do Teatru Wyspiańskiego w Katowicach. Napiszcie do nas – o tym co Wam się podoba, który artykuł szczególnie przypadł Wam do gustu, możecie też coś skomentować, napisać wiersz, pozdrowienia, innymi słowy – pełna dowolność. Najciekawsze odpowiedzi nagrodzimy wejściówkami. Maile należy wysyłać na adres: suplement@us.edu.pl, a w temacie wpisać słowo „teatr”. Czekamy na Wasze wiadomości!

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:12:52


Raport

Bartosz Kondziołka

„Suplement” ma 10 lat! Redaktorzy o piśmie – Powstał na kartce papieru podczas ćwiczeń, chyba łaciny, na trzecim roku moich studiów historycznych – mówi Maciej Leśnik, pierwszy redaktor naczelny (2003-2005). – Robiliśmy wywiady z prostytutkami, ganiliśmy leniwych wykładowców, recenzowaliśmy posiłki na stołówce. Czasami dostawaliśmy za to po głowie, ale wiele osób ceniło nas za dziennikarski ząb. Zajęliśmy miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych magazynów studenckich w kraju. Jednak dzięki uprzejmości i wsparciu samorządu studenckiego, rektora i innych jakoś się udawało. – Pismo było czymś ważnym – mówi. – W przeciwieństwie do większości ówczesnych magazynów studenckich „Suplement” nie był magazynem złożonym z felietonów o muzyce, filmie czy innych przemyśleń młodego autora, który chciał je przekazać światu. Wzorowaliśmy się na tygodnikach opinii.

Pierwsza okładka Suplementu, 2003 r Maciej mówi o początkach pisma: – Wspólnie z Robertem Lipką, kolegą z roku, pomyśleliśmy, że uniwersytet powinien mieć magazyn studencki, tworzony przez studentów i dla studentów. Ponieważ były to ćwiczenia, na których nie wolno gadać, swoje przemyślenia zapisywaliśmy na rzeczonej kartce. Po zakończeniu zajęć kartkę schowaliśmy, śmiejąc się, że jak już nasz wymyślony właśnie magazyn będzie świętował dziesięciolecie, to będzie niezła pamiątka. Dwa dni później kartka zginęła. „Suplement” zadebiutował w druku w styczniu 2003r. Po kilku miesiącach pojawiła się też jego strona internetowa. Za kadencji Macieja pismo wychodziło w nakładzie 5 tys. egzemplarzy. Pierwszy i kolejne numery powstawały w pokoju, w którym redaktor naczelny mieszkał w domu studenckim nr 1 w Katowicach-Ligocie. Koledzy chcieli tworzyć prawdziwy, solidny magazyn. Mieli kolegia redakcyjne, planowali numery, szukali tematów. – Wokół „Suplementu” bardzo szybko zaczęła się gromadzić grupa dziennikarskich zapaleńców – mówi Maciej. – Wiele z tych osób spotkałem potem i nadal spotykam w pracy zawodowej. Poza tym walczyliśmy o pomieszczenie dla redakcji. Po około pół roku się udało i dostaliśmy pokój w budynku obecnie już byłej stołówki studenckiej obok Wydziału Prawa. Trzeba było się też nieźle napocić, żeby dostać pieniądze na działalność.

W trakcie studiów Maciej został współpracownikiem „Dziennika Zachodniego”, potem był reporterem i wydawcą Aktualności TVP Katowice. W 2008r. zaproponowano mu stanowisko zastępcy szefa redakcji informacyjnej w nowo powstającej telewizji TVS. Od 2010r. prowadzi agencję reklamową Formind. – Pismo było fundamentem całej mojej przyszłej drogi zawodowej, ale i osobistej. To właśnie w „Suplemencie” poznałem kobietę mojego życia – mówi. – Doświadczenie wyniesione z tych czasów procentowało potem wiele razy. Działalność studencka, czy to w kołach naukowych, magazynach, samorządach, to doskonała podbudówka przed startem w dorosłe życie zawodowe. Taka działalność jest dla studenta niemal równie ważna, jak zdawanie kolejnych trudnych egzaminów podczas sesji. Szlifowanie warsztatu

jednak współpracownicy wywiązywali się z pracy bardzo profesjonalnie, mimo że nie mogli liczyć na nic oprócz satysfakcji. To była najłatwiejsza część przygotowywania pisma. Na tym przynajmniej się znałem, dzięki doświadczeniom ze współpracy z „Dziennikiem Zachodnim” – wspomina Marcin. Trudności pojawiały się od strony technicznej. – Nie mieliśmy nikogo od składu DTP. Musiałem robić to sam, choć zupełnie się na tym nie znałem – mówi. – Współpraca z naświetlarnią i drukarnią to była męka. Przez pierwsze numery uczyłem się, jak dobrze przygotować dla nich pliki. Zaczynałem z wiedzą na poziomie zero. Z czasem się poprawiało, ale zawsze wyskakiwały nowe problemy. Najgorzej, kiedy wychodziły dopiero po wydrukowaniu. To przykre zobaczyć jakąś wadę psującą efekt całości, kiedy już nic nie da się z tym zrobić. Problemem było też oprogramowanie. – Nie stać nas było na profesjonalne i to było, niestety, widać – mówi. – Często brakowało dobrych zdjęć. Wtedy aparaty cyfrowe nie były jeszcze powszechne. Mieliśmy jeden redakcyjny, ale trudno było nim zrobić dobre, wyraźne zdjęcie. Współpracowali z nami ludzie amatorsko zajmujący się fotografią, ale oni nie byli w stanie dotrzeć wszędzie tam, gdzie nasi reporterzy. To nawet w profesjonalnej redakcji jest trudne.

W 2005r. Maciej przekazał redakcję Marcinowi Badorze, studentowi politologii na specjalności dziennikarskiej. Pierwszy zredagowany przez niego numer wydany został w maju 2005r., a ostatni w czerwcu 2006r. Raz w miesiącu zespół spotykał się w redakcji, która mieściła się wówczas na Wydziale Fizyki. Przychodziło kilkanaście osób, ale skład nie był stały. Zawsze pojawiał się ktoś nowy, inni znikali. Najważniejszym zadaniem kolegium było zaplanowanie najbliższego numeru. – Przynosiłem szablon przedstawiający każdą z dwudziestu stron i wypełniałem go propozycjami tekstów – mówi Marcin. Głównym punktem numeru był raport. W założeniu miał zajmować trzy strony i dać motyw okładki. To zawsze miał być nośny temat, który weźmie na siebie ciężar całego numeru. Zadanie sporządzenia go dostawały co najmniej dwie osoby spośród bardziej doświadczonych i zaufanych. – Raz zdarzyło się, że wyznaczone osoby zawiodły i to była sytuacja prawdziwie kryzysowa. Zazwyczaj

2004 r.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 3

01/2013

3

2013-03-06 00:12:55


Raz w miesiącu redakcja nadal starała się spotykać na kolegiach, by ustalić tematy do kolejnego numeru. Reszta współpracy odbywała się przez internet. Redakcję tworzyła grupa studentów różnych kierunków. Przeważali studenci z WNS, ale nie brakowało ludzi z fizyki, biologii, kulturoznawstwa czy polonistyki. Każdy miał tematy, o których chętnie pisał. – Staraliśmy się, by „Suplement” był atrakcyjny dla każdego – mówi Katarzyna – dlatego zamieszczaliśmy zarówno newsy z życia uczelni, jak i tematy bardziej rozrywkowe, jak relacje z imprez, koncertów, tego co się działo w mieście. Najwięcej miejsca zajmował temat numeru: reportaż pełną gębą.

2008 r. Marcin wspomina, że dla redakcji najgorsze było jednak zdobywanie pieniędzy. – To, na szczęście, nie było moje zadanie – mówi. – Spoczywało na Filipie Koprowskim i każdy kolejny wydany numer był jego wielkim sukcesem. Załatwiał kasę z uczelni, reklamy, kontaktował się z samorządem. Gdyby nie on, nie byłoby wtedy „Suplementu”. W ciągu roku wydanych zostało dziewięć numerów. Redakcja dążyła do nakładu 3 tys. egzemplarzy, co ze względu na wysokie koszty druku było trudno osiągalne. Taka ilość była jednak potrzebna, by szczodrze obdzielić wszystkie wydziały. Marcin cieszy się, że udało się płynnie przekazać „Suplement” następcom. – Dostali przy tym techniczne know-how, dzięki czemu mogli przeznaczyć energię na rozwijanie pisma, a nie na dorównywanie poprzednikom. Aż do końca studiów zachowałem kontakt z redakcją i czułem dużą satysfakcję z efektów ich pracy – mówi. Były redaktor naczelny jest obecnie urzędnikiem. Magazyn dał mu jednak dużo. – Na pewno bardzo pomógł w szlifowaniu warsztatu – mówi. – Uniwersytet to nie jest szkoła zawodowa i nie mógł nauczyć dziennikarstwa. Od tego były praktyki w profesjonalnych redakcjach i działalność w „Suplemencie”. Magazyn studencki w tej parze wcale nie był mniej istotny. Adeptowi zawodu, który chciał pisać rzeczy ważne, dawał taką możliwość od razu. Autorzy sami byli dla siebie jedynym ograniczeniem. W profesjonalnych gazetach zaczyna się od pisania o tematach chodnikowych, a w „Suplemencie” można było brać się za dziennikarstwo śledcze, robić wywiady z czołowymi artystami i politykami. Można by długo mówić o tym, jak dużo daje takie doświadczenie. Wspominam ten czas jako bardzo intensywny. To była ciężka praca, właściwie wolontariat, bez limitu czasu. Przy okazji stresująca, bo nad każdym numerem pracowało sporo osób i odpowiadałem przed nimi za końcowy efekt. Reportaż pełną gębą Od 2006 do 2007r. pismo prowadziła Katarzyna Wylon, studentka socjologii reklamy i komunikacji społecznej na Wydziale Nauk Społecznych.

44

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 4

Problemem były nadal pieniądze. – Roczne dofinansowanie z uczelni nie wystarczało na druk chociażby jednego numeru, a bardzo nie chcieliśmy, żeby „Suplement” był obecny tylko w sieci – mówi. – Ówczesny nakład oscylował w okolicach 1-1,5 tys. egzemplarzy, które znikały po pierwszej przerwie. Zainteresowanie studentów było spore, ale my niestety nie mieliśmy pieniędzy na zwiększenie nakładu. Wszyscy pracowaliśmy w ramach wolontariatu, nawet składaliśmy magazyn własnymi siłami. Marcin Badora wciąż był naszym DTP-owcem. Brak funduszy na druk zmusił redakcję do pozyskiwania reklamodawców, dlatego pojawiała się wszędzie tam, gdzie były firmy zainteresowane studentami, jako grupą docelową swoich produktów czy usług. Udawało się, ale kosztowało to sporo wysiłku. – Przy takich problemach finansowych wydanie każdego numeru było dla nas nie lada wydarzeniem – mówi Katarzyna. – Do tworzenia „Suplementu” udało nam się zachęcić kadrę naukową. W każdym numerze publikowaliśmy felieton innego wykładowcy. Dzięki temu chcieliśmy pokazać, że pismo nie jest miejscem zamkniętym i tylko dla studentów. Wiedzieliśmy, że czyta nas kadra dydaktyczna, panie w dziekanacie i inni pracownicy. To sprawiało, że do realizacji każdego numeru podchodziliśmy bardzo serio – dodaje.

O was i dla was Czerwcowy numer w 2007r. prowadziła już nowa redaktor naczelna Małgorzata Krupa, studentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i członek Międzywydziałowego Stowarzyszenia Dziennikarzy „Mosty”. W roku akademickim 2006/2007 ukazało się pięć numerów pisma. Do stycznia 2008r. nowa redaktor wydała prowadzone przez siebie trzy numery. Nakład pisma wynosił wtedy ok. 1,5-3 tys. egzemplarzy. „Gazeta, którą trzymacie w rękach, jest pierwszym dzieckiem przemian pokoleniowych w zespole redakcyjnym – pisała Małgorzata we wstępie do numeru październikowo-listopadowego w 2007r. – Przyjmijcie ją więc, jak przyjmuje się niemowlaka – z troską i zachwytem. Strofujcie, kiedy coś wam się w niej nie podoba i nie szczędźcie pochwał, kiedy coś zrobimy dobrze. Pamiętajcie – »Suplement« jest o was i dla was”. Na kadencję Małgorzaty przypadł jubileusz magazynu. Pisała w styczniu 2007r.: „To wyjątkowy numer. Dokładnie pięć lat temu rozpoczęliśmy działalność. Dziękujemy wam, nasi Czytelnicy, że zawsze jesteście – szczerzy, otwarci, inteligentni. Że mamy do kogo pisać. Że każdy poważny dziennikarz z zazdrością mówi, że chciałby też mieć takich czytelników. Ostatnio tradycją staje się, że każdy nowy numer »Suplementu« niesie jakąś zmianę. Czas na kolejną. Żegnam się z wami, od marca powita was nowa Redaktor – Olga Filipowska. Cześć i czołem!”. Wykładowca kontra student Olga była studentką filologii polskiej na specjalności komunikacja społeczna z fakultetem z krytyki literackiej. Pierwszy numer wydała w marcu 2008r. Siedziba redakcji przeniosła się z Wydziału Fizyki do budynku przy ul. Bankowej 5, a później na Wydział Filologiczny w Katowicach, gdzie znajduje się do dzisiaj. W roku akademickim 2007/2008 ukazało się pięć

Po zakończeniu studiów Katarzyna zawodowo związała się z public relations i marketingiem. Obecnie jest Dyrektorem Oddziału Centrum Rozrywki Fantasy Park w Rudzie Śląskiej. – „Suplement”, w ogóle studia na WNS, to był genialny czas – mówi. – Byliśmy pełni entuzjazmu, chęci i zapału. Chcieliśmy robić coś ważnego, co dawało nam satysfakcję, a innym przynosiło radość. Mocno działaliśmy w kołach naukowych, organizowaliśmy konferencje, szkolenia, tworzyliśmy magazyn, a po godzinach spotykaliśmy się w klubie Kwadraty m.in. na zlotach nieoficjalnego forum studentów WNS, które, jak wiem, prężnie działa do tej pory. – „Suplement” był dla mnie miejscem, gdzie zobaczyłam jak wygląda praca w redakcji, mimo że nigdy nie studiowałam dziennikarstwa – mówi. – Był też pierwszym miejscem, gdzie zarządzałam pracą innych ludzi. To było fantastyczne doświadczenie, które wspominam z sentymentem i bardzo się cieszę, że magazyn przetrwał 10 lat.

To także 2008 r.

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:12:56


Śląskich. W wolnych chwilach uczy języka angielskiego. – Dzięki pracy w „Suplemencie” nauczyłam się lepszej organizacji pracy i szybkiego reagowania – mówi. – Magazyn był jednym z moich większych osiągnięć i jestem z tego bardzo dumna. Dał mi poczucie tworzenia pewnej społeczności lub jej reprezentowania. Wspominam to, jako jeden z najlepszych okresów mojego życia. Kulturoznawcy zmieniają linię W roku akademickim 2009/2010 dwa pierwsze numery prowadziła jeszcze Olga. Ewa M. Walewska redaktor naczelną została z początkiem 2010r. Do końca roku akademickiego poprowadziła trzy numery. W momencie objęcia stanowiska Ewa była na trzecim roku kulturoznawstwa. W trakcie pełnienia redakcyjnych obowiązków ukończyła studia licencjackie, a później magisterskie na tym samym kierunku. W roku 2010/2011 „Suplement” ukazał się cztery razy, w kolejnym trzy.

2011 r. numerów pisma, w tym dwa prowadzone już przez Olgę. W kolejnym roku ukazało się ich sześć. – „Suplement” wydawał się być zbieraniną różnych tekstów, często świetnych, ale nie powiązanych ze sobą tematycznie – mówi Olga o początkach swojej pracy jako redaktor naczelnej. – Magazyn był w swojej formie dosyć prosty, jego layout nie zaskakiwał. Wszystko trwało bardzo długo. Proces pisania zajmował prawie miesiąc, kolejne tygodnie zajmował skład, później jeszcze czekało się, aż numer ukaże się na serwerach uniwersyteckich. Mimo niewątpliwie wysokiego poziomu dziennikarstwa, magazyn nie zaskakiwał swoją formą. Zdaniem Olgi ważną zmianą w okresie jej kierowania redakcją były nowa forma i uniezależnienie finansowe pisma od funduszy uniwersyteckich. – Kiedy w 2009r. nie przyznano nam zbyt dużo pieniędzy na prowadzenie magazynu, trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce – mówi. – Razem z Ewą M. Walewską, późniejszą redaktor naczelną i Anną Dudą ruszyłyśmy w kierunku prywatnych reklamodawców i udało się. – Dzięki umowie z drukarnią 2Design skład kosztował nas znacznie mniej przy zwiększonej jakości papieru i grafiki. Zmieniony został rozmiar pisma do popularnego wówczas formatu zeszytowego – dodaje. W „Suplemencie” ukazywały się m.in. teksty wykładowców w charakterze polemicznych felietonów: wykładowca kontra student. Powstała nowa strona internetowa, obsługiwana przez redakcję, a nie – jak do tej pory – przez ogólnouczelniany system informatyczny. – Mieliśmy też status partnera uczelni i można było organizować u nas praktyki studenckie. Organizowaliśmy dwukrotnie warsztaty dziennikarskie na WNS oraz wspieraliśmy liczne konferencje naukowe uniwersytetu – mówi była redaktor naczelna. Olga jest obecnie doktorantką na Wydziale Filologicznym – na literaturoznawstwie oraz przewodniczącą Uczelnianej Rady Samorządu Doktorantów UŚ, Przewodniczącą Porozumienia Doktorantów Uczelni

Ewa mówi o początkach swojej pracy po objęciu funkcji redaktor naczelnej: – Trafiłam na czas, w którym wielu naszych dziennikarzy właśnie rozstawało się z redakcją i kończyło studia. Pierwszym moim zadaniem okazało się więc skompletowanie nowego składu kolegium redakcyjnego. Okazało się wtedy, że nie muszę daleko szukać, ponieważ wielu moich znajomych z kulturoznawstwa ma dziennikarskie zacięcie, lekkie pióro i głowę pełną pomysłów. Poza tym chętni do współpracy studenci z różnych wydziałów zaczęli zgłaszać się do nas sami zaraz po wydaniu przeze mnie pierwszego numeru. O zmianie linii programowej: – Przez te dwa i pół roku udało nam się stworzyć fantastyczny zespół, w którym, nie ma co ukrywać, kulturoznawcy stanowili silny filar i znacząco odmienili linię programową magazynu. Wprowadziliśmy w „Suplemencie” działy, takie jak Miasto czy Zjawisko, które były nam szczególnie bliskie i które staraliśmy się wypełnić refleksją na temat najciekawszych zjawisk społecznych i kulturalnych. Równocześnie jednak wiele uwagi przykładaliśmy do informowania o tematach użytecznych dla studentów, takich jak praktyki, szkolenia, wymiany zagraniczne, zmiany prawne dotyczące szkolnictwa wyższego, planowanie swojej kariery zawodowej czy zmieniające się trendy na rynku pracy. Usystematyzowaliśmy część informacyjną w magazynie, wyróżniając działy poświęcone sprawom studenckim w skali Europy, kraju i naszego regionu.

przyjemnością, wyzwaniem i wspaniałym środkiem realizacji moich zainteresowań, chociaż równocześnie i dużym obciążeniem – mówi. – Wymagała pełnego poświęcenia czasu i energii, ale w zamian dała mi świadomość własnych możliwości i bezcenne doświadczenie, które na praktykach zbierałabym pewnie latami. To była dobra, cenna lekcja. Ponadto, miałam przyjemność współpracować ze wspaniałym gronem redakcyjnym, aktywnymi i bardzo zdolnymi dziennikarzami, którym „Suplement” zawdzięcza swój obecny wygląd. W październiku 2012r. Ewa rozpoczęła studia doktoranckie na kulturoznawstwie przy Instytucie Nauk o Kulturze Wydziału Filologicznego UŚ. Jednocześnie oficjalnie przekazała swoje obowiązki nowej naczelnej. Magazyn dzisiaj Nową redaktor naczelną została Joanna Grzonka, studentka MISH. W listopadzie ukazał się pierwszy prowadzony przez nią numer. Joanna wprowadziła kilka nowości. – Pojawił się dział Sport – mówi. – Staramy się w nim pisać o tym, czego nie można dowiedzieć się z klasycznych serwisów sportowych. Przybliżamy mniej znane dyscypliny, postacie i wydarzenia, często związane z naszą uczelnią. Rozszerzyliśmy także współpracę z samorządem studenckim – pojawiła się stała rubryka, w której informujemy o samorządowych imprezach i wydarzeniach. Nowością jest rubryka Pomysł na weekend, czyli próba zachęcenia studentów do spędzania wolnego czasu w sposób aktywny i ciekawy jednocześnie. – Staram się kontynuować dzieło Ewy – mówi. – Tak samo jak ona musiałam rozpocząć pracę od szukania nowych dziennikarzy. Okazało się, że chętnych jest sporo. Dziś na kolegia redakcyjne, które przed każdym numerem odbywają się dwukrotnie, przychodzi ponad dziesięć osób. Moim celem jest, aby studenci współpracujący z „Suplementem” przede wszystkim rozwijali się jako dziennikarze i zdobywali doświadczenie. Nikogo nie ograniczamy, każdy ma prawo spróbować.

O ważnych osiągnięciach redakcji: – W ostatnich dwóch latach mogę do nich zaliczyć zwiększenie nakładu z 1 do 7 tys. egzemplarzy, kolportowanych na wydziały we wszystkich pięciu miastach akademickich, w których swoje oddziały ma UŚ. Magazyn powrócił też do formatu A4. Istotnym elementem była tutaj przemyślana i dobrze zaplanowana akcja promocyjna, która poskutkowała nawiązaniem współpracy reklamowej z dużymi reklamodawcami. Praca naszej redakcji nie ograniczała się jednak tylko do wydawania „Suplementu”, z przyjemnością podtrzymywaliśmy tradycję organizacji warsztatów dziennikarskich. Z ich ofertą występowaliśmy na Festiwalu Nauki, podczas Drogowskazów Kariery i akcji Studenci Uczniom. Praca w redakcji „Suplementu” była dla Ewy poważnym sprawdzianem umiejętności organizacyjnych. – Była

2012 r.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 5

01/2013

5

2013-03-06 00:12:58


Sprawy Studenckie/Kraj

Jakub Wesecki

Czy na sali jest doktor?

Prestiżowy tytuł naukowy czy zbędny dodatek? Przepustka do lepszej pracy czy wyrok pozostania pracownikiem naukowym? Studia doktoranckie mogą wydawać się kuszącą ofertą, ale przed ich rozpoczęciem warto rozważyć wszystkie za i przeciw. Na większości kierunków studia licencjackie trwają trzy lata, natomiast uzupełniające magisterskie – kolejne dwa. W sumie oznacza to pięć lat spędzonych na uczelni. Znalezienie pracy w tym czasie bywa wyjątkowo trudne. Pracodawcy pożądają przecież pracowników z doświadczeniem, tylko jak je zdobyć ucząc się przez pięć dni w tygodniu? Mimo to wszyscy mamy nadzieję, że to właśnie tytuł magisterski otworzy przed nami drzwi do wymarzonej kariery. Zapewne z tego samego powodu wielu z nas decyduje się na kontynuowanie studiów, tym razem w celu zdobycia tytułu doktora. Tymczasem uzyskanie doktoratu może zająć nawet cztery lata. Przekonajmy się więc co czeka tych, którzy postanowią spędzić na uczelni prawie dekadę swojego życia. Studia doktoranckie, zarówno stacjonarne jak i zaoczne, zaczynają się rzecz jasna od rekrutacji. Jej wymogi różnią się pomiędzy sobą i są odmienne dla poszczególnych wydziałów i kierunków studiów. Po pierwsze nieodzowne jest posiadanie tytułu magistra. Głównym elementem rekrutacji jest jednak rozmowa kwalifikacyjna, podczas której należy przedstawić swój pomysł na przyszłą pracę doktorską. Konieczny jest ogólny zarys tego, o czym chciałoby się pisać. Należy pamiętać, że taka praca będzie sobie liczyć nawet około dwustu stron! Oprócz tego sprawdzane są inne dokonania kandydata: średnia ocen, znajomość języków obcych, dotychczasowy udział w działaniu uniwersytetu. Za wszystko to otrzymuje się punkty, które później decydują o przyjęciu na studia trzeciego stopnia.

Wygląda na to, że walka o miejsca na studiach doktoranckich jest zacięta. Świadczą o tym limity przyjęć. W roku akademickim 2012/2013 najwięcej, bo aż 81, było miejsc na językoznawstwie. To jednak wyjątek. Zazwyczaj miejsc jest dziesięć, pięć, czy tak jak na pedagogice i psychologii – po dwa. Na Wydziale Artystycznym można było doktoryzować się tylko na studiach niestacjonarnych, podczas gdy na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska studia te prowadzone były wyłącznie w języku angielskim. O jednym na pewno trzeba pamiętać – studia doktoranckie są czasochłonne. Doktoryzowanie się na studiach dziennych oznacza konieczność organizowania zajęć dla studentów licencjatu i magistra. Wymagane jest prowadzenie zajęć w wymiarze od 10 do 90 godzin w skali roku akademickiego, ale niektórzy dostają tych godzin mniej, inni więcej. Zależy to od wielu czynników, takich jak wydział, kierunek, instytut, ilość etatowych pracowników w danym instytucie czy liczba studentów na kierunku. Poza tym samemu też bierze się udział w wykładach i ćwiczeniach. Najwięcej zajmują jednak same przygotowania do prowadzenia zajęć. Oszacowanie ilości czasu jaki pochłania doktorat jest więc bardzo trudne. Należałoby bowiem zsumować godziny poświęcone na lekturę źródeł tematycznych, na robienie notatek, naukę, przemyślenia i tak dalej, a nie da się tego przecież dokładnie obliczyć. Kwestie finansowe również nie wyglądają różowo. Jeśli podczas studiów magisterskich liczyliście na pomoc materialną rodziców, to teraz będzie jeszcze trudniej. Uczelnia zaczyna płacić swoim doktorantom za prowadzone przez nich zajęcia, jeśli przepracują oni powyżej 90 godzin rocznie. Nikogo nie powinno więc dziwić, że harmonogram zazwyczaj układany jest w taki sposób, aby liczba zajęć organizowanych przez słuchaczy studiów trzeciego stopnia nie przekraczała tej magicznej granicy. Pewną szansę na uratowanie oszczędności stanowi możliwość ubiegania się o stypendium doktoranckie. Doktoranci, podobnie jak studenci niższego stopnia, mogą ubiegać się o stypendium socjalne, specjalne, za wyniki w nauce, stypendium ministra i zapomogę. Uzyskanie stypendium dla najlepszych nie jest łatwe, gdyż jest ono przyznawane tylko 7% doktorantów rozpoczynających dany rok akademicki na całej uczelni! Obecnie jego kwota wynosi 770 zł. Dopiero w tym miejscu zapytam: kim właściwie jest doktorant? No właśnie. Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta. Z prawnego punktu widzenia nie jest on ani studentem, ani pracownikiem, a „kimś pomiędzy”. Studia trzeciego stopnia nie zapewniają ciągłości pracy, co w przyszłości może skutkować problemami w postaci mniejszej emerytury. Właśnie dlatego technicznie rzecz

66

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 6

biorąc doktoranci to nie „studenci” tylko „słuchacze studiów doktoranckich”. Taka dyskryminacja niestety wynika z wad polskiego prawa i tylko odpowiednia ustawa może ją zlikwidować. Świeżo upieczeni doktoranci wymieniają wiele powodów, dla których zdecydowali się na studia trzeciego stopnia. Zazwyczaj jednak okazuje się, że chcą oni po prostu kontynuować swoją karierę naukową i od dawna myśleli o uczelni jako o przyszłym miejscu pracy. Wielu cieszy współpraca ze studentami, o ile wykazują oni zainteresowanie danym przedmiotem. Niestety słychać również niepokojące głosy. Część doktorantów twierdzi, że standardy kształcenia i wymagania stawiane przed obecnymi studentami są o wiele niższe niż w przeszłości. Z drugiej strony doktoranci często narzekają też na brak kontaktu ze studentami, ignorowanie swoich poleceń i ogólny „brak entuzjazmu”. Aż chce się zapytać: zapomniał wół jak cielęciem był? Sytuacja będzie wyglądać zupełnie inaczej, jeśli zdecydujemy się na studia doktoranckie w trybie zaocznym. Przede wszystkim nie czeka nasorganizowanie zajęć dla studentów niższego stopnia. To dobre rozwiązanie dla osób, których nie pociąga perspektywa posiadania własnych uczniów, ale ma to swoją cenę. I to dosłownie. Jak każde studia niestacjonarne, również te trzeciego stopnia są płatne. Koszty wahają się w zależności od wydziału, a w każdym roku akademickim są one ustalane na nowo. Semestr zimowy 2012 był najtańszy na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska, gdzie jego cena wyniosła 1425 zł. Najdroższy – co chyba nie zaskakuje

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:12:59


stopnia doktora w ciągu czterech lat od ich rozpoczęcia. W przeciwnym wypadku doktorant zostaje skreślony z listy słuchaczy studiów bez możliwości reaktywacji.

– był doktorat z prawa, gdyż kosztował 2800 zł i to tylko przy założeniu, że zapłacimy za cały semestr z góry. Przy okazji wspomnę, że trzeba się spieszyć, gdyż powstał już projekt Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, który każe także zaocznym doktorantom organizować i prowadzić zajęcia dla studentów. Istnieje jednak i trzecia droga. Możliwe jest otwarcie przewodu doktorskiego bez uczestniczenia w studiach. Takie rozwiązanie jest płatne, ale i tutaj znajdzie się wyjątek. Uczelnia pokrywa bowiem koszty procedury awansowej, jeśli jest się jej pracownikiem. Budzi to kontrowersje i problemy natury formalnej, ale może się okazać, że ta ścieżka będzie coraz bardziej popularna. Dodam też, że nowe przepisy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego nakładają na osoby, które rozpoczęły studia doktoranckie obowiązek uzyskania

Wydarzenie

Na koniec powróćmy do kwestii finansowych. Oczywiście chęć pozostania na uczelni może wynikać z autentycznego powołania i radości czerpanej ze współpracy ze studentami, ale przecież trzeba też z czegoś się utrzymywać. Zarobki pracowników naukowych nie są tajemnicą, gdyż minimalne stawki można znaleźć na stronach internetowych Uniwersytetu Śląskiego. Według załącznika do pisma okólnego nr 9 Rektora Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach z dnia 18 lipca 2012 r. adiunkt posiadający stopnień doktora w 2013 roku powinien zarabiać 3205 zł, a kwota ta w najbliższych latach ma rosnąć! Do tego dochodzą jeszcze nadgodziny i recenzje prac dyplomowych, zawsze też można starać się o różnego rodzaju granty. Mimo to zdarzają się przypadki, w których minimalne wynagrodzenia są realnie niższe niż te wymienione w piśmie okólnym. Tekst ten jest bowiem wynikiem obietnic MNiSW dotyczących podwyżek, tylko że nie ma jeszcze stuprocentowej pewności, czy zostaną one zrealizowane. W 2009 roku podczas wizyty na Wydziale Nauk Społecznych prezydent Lech Kaczyński potwierdził, że od lat 90-tych prowadzona była świadoma polityka polegającą na braku podwyżek w szkolnictwie wyższym, aby zachęcić do pracy na wielu etatach i tym

samym umożliwić powstawanie szkół niepublicznych. Obecnie jednak wiele uczelni prywatnych zamknięto na skutek niżu demograficznego, a zatrudnianie pracowników naukowych na kilku etatach zostało prawnie ograniczone. Z punktu widzenia potencjalnych doktorantów ważny jest też fakt, iż zatrudnienie na uczelni według obecnych przepisów jest de facto pracą na umowie na czas określony. Na jej mocy w ciągu ośmiu lat trzeba osiągnąć awans naukowy. W przeciwnym wypadku traci się posadę. Takie warunki utrzymują się aż do momentu uzyskania stopnia doktora habilitowanego. W praktyce może to oznaczać na przykład problemy z uzyskaniem kredytu hipotecznego. Pozostaje zatem pytanie: czy warto podejmować studia doktoranckie? To już chyba temat na osobny artykuł, a może nawet i doktorat.

Grafiki pochodzą z profilu na facebooku: Jestę Kotę Jak Również Doktorantę

Paulina Piechaczek

Dotknij teatru… Właśnie pod takim sloganem rusza rokrocznie inicjatywa łódzkich artystów i animatorów kultury, którzy po raz czwarty podejmą próbę popularyzacji teatru, tym razem na skalę ogólnokrajową. Sukces, jakim okazało się przedsięwzięcie sprawił, że w zeszłym roku do grona województw zaangażowanych w akcję dołączył Śląsk. Jest to okazja, byśmy po raz drugi ,,dotknęli teatru”! 27 marca 1957r. otwarto Teatr Narodów w Paryżu i właśnie to wydarzenie zrodziło ideę Dni Teatru. Dla grupy łódzkich amatorów sztuki był to przełomowy krok w stronę uwrażliwienia się na piękno teatru, na jego magię i zaklęty w nim urok. Postanowili poruszyć niebo i ziemię, by nie tylko pokazać teatr, ale dać szansę odbiorcom na oświadczenie go na własnej skórze. Tym właśnie są łódzkie, a teraz można śmiało powiedzieć ogólnokrajowe Dni Teatru, dzięki którym zobaczymy, usłyszymy, a w końcu poczujemy i dotkniemy istoty teatru. No i stało się – ruszyła maszyna, której trybami są wszelkie ośrodki kultury – od teatrów, domów kultury, przez muzea, fundacje, stowarzyszenia, po grupy niezależnych artystów. Łódź, Mazowsze, Śląsk i Wielkopolska w drugiej połowie marca przyczynią się do celebrowania tych dni poprzez bezpłatna formę, skierowaną do młodszych i starszych, przedszkolaków, studentów i seniorów. Każdy będzie miał bowiem okazję do uczestnictwa w różnego rodzaju warsztatach, koncertach, spektaklach, wystawach, czy heppeningach.

To właśnie jest istota dotykania teatru – obejmuje wszystkich mieszkańców regionu, bez względu na wiek, wykształcenie, czy gust. Każdy znajdzie odpowiedni sposób na zażycie sporej dawki artyzmu. - Dotknąć teatru to znaczy przeżywać to wszystko, co przeżywają aktorzy. Być w tym środowisku teatralnym, widzieć to z bliska…poczuć sztukę. To są magiczne doznania! – tak wypowiadali się uczestnicy zeszłorocznego projektu. Brzmi zachęcająco? Do wzięcia udziału bardziej motywuje prawdziwy rozmach, z jakim impreza jest organizowana i fakt, że z roku na rok cieszy się ona coraz większym zainteresowaniem i zrzesza coraz szerszą grupę nie tylko odbiorców, ale także inicjatorów kulturalnych przedsięwzięć.

i warsztatów, po których czas przyszedł na serię spektakli i pokazów muzycznych. Łącznie odbyło się 51 wydarzeń, w których udział wzięło 1225 uczestników. Jak będzie w tym roku? Dokładny plan nie jest jeszcze znany, gdyż trwa okres przyjmowania zgłoszeń wraz z propozycjami zaaranżowania projektu. Do tegorocznej edycji przyłączą się instytucje mi.in. z Katowic, Chorzowa, Bytomia, Zabrza oraz Jaworzna, nie zabraknie również atrakcji dla mieszkańców Rybnika, Wodzisławia Śląskiego oraz Bielska-Białej. Akcja odbędzie się w dniach 18-28 marca, a do tego czasu, kroki organizatorów w stronę wielkiego otwarcia projektu, można śledzić dzięki profilowi „Dotknij Teatru”, dostępnym na Facebooku. Marzec przyniesie nam spektrum teatralnych arcydzieł – tych małych i większych. To dobry czas na przypomnienie sobie czym jest magia sztuki i odstawienie na te kilka dni telewizji i kina, ustępując miejsca teatrowi. Niech wiosenny powiew świeżości odkurzy teatralne loże i przyczyni się do rozkwitu kultury w każdym z nas!

A co zaoferuje nam Śląsk? Patrząc przez pryzmat zeszłorocznych obchodów, możemy liczyć na profesjonalne podejście organizatorów także w tym roku. Przypomnijmy, że Katowice rozpoczęły kulturalny maraton od konkursów recytatorskich

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 7

01/2013

7

2013-03-06 00:13:00


Samorząd Studencki przedstawia:

Miłosz Wrona, Natalia Gorzelnik

przedstawia

Laury wręczone!

Gala wręczenia nagród odbyła się w piątkowy wieczór, dwudziestego drugiego lutego w Rektoracie Uniwersytetu Śląskiego, w auli imienia Kazimierza Lepszego, która na ten jeden wieczór, całkowicie zmieniła swoje oblicze. Uroczystość swoją obecnością uświetnili znani i szanowni ludzie z całej Polski. O wyjątkową oprawę muzyczną wydarzenia zadbał zespół Acco Duo, dzięki któremu od samego początku gali na twarzach gości zawitał szczery uśmiech. Po najważniejszym punkcie gali, goście wspólnie wymieniali wrażania podczas wykwintnego bankietu.

Skałki i jaskinie - czyli

MY-UŚ CAMP W tym roku, po raz pierwszy w historii Uniwersytetu zorganizowana zostanie studencka majówka, pod nazwą „MY-UŚ” czyli Maj UŚ Camp. Ideą Campusu jest kreatywne zagospodarowanie czasu wolnego w czasie długiego weekendu majowego. Wyjazd będzie obfitował w przeróżne atrakcje, będąc jednocześnie przystępnym cenowo. W pierwszych dniach maja wyjedziemy na Jurę Krakowsko-Częstochowską do malowniczej miejscowości Podlesice. Studenci naszej uczelni będą zakwaterowani

88

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 8

Szósta gala wręczenia nagród środowiska akademickiego Uniwersytetu Śląskiego „Laur Studencki” już za nami. Tradycyjne statuetki Kurosów trafiły do najbardziej zasłużonych osób i instytucji, które w znacznym stopniu przyczyniły się do rozwoju i upowszechniania kultury studenckiej. Laury Studenckie zostały przyznane w pięciu kategoriach: Instytucja Przyjazna Studentom, Promotor Kultury Studenckiej, Wydarzenie Kulturalne Roku, Przyjaciel Studenta oraz Nagroda Honorowa. Nagrody „Laur Studencki 2012“ trafiły do: • w kategorii wydarzenie kulturalne roku – Festiwal Tauron Nowa Muzyka • w kategorii promotor kultury studenckiej – TVS • w kategorii instytucja przyjazna studentom – Virgin Mobile Academy • w kategorii przyjaciel Studenta – dr Mirosław Pawełczyk z Wydziału Prawa i Administracji • w kategorii nagroda honorowa – Miłosz Omasta – Wiceprezes Fundacji Uśmiech Dzieciom Nagrodą, która tradycyjnie wywołała najwięcej emocji, była nagroda w kategorii Przyjaciel Studenta. Tradycyjnie studenci zgłaszali swoich kandydatów do tego tytułu, po czym głosowali na swojego faworyta. W tym roku głosowanie było wyjątkowe, gdyż zostało przeprowadzone w systemie USOS. Studenci zadbali o kampanię wszystkich kandydatów, dlatego emocje podczas gali sięgały zenitu. Zdjęcia: Łukasz Wycisło

W imieniu TVS Laur odebrała była przewodnicząca Komisji Promocji URSS – Magdalena Uchnast.

Przyjaciel Studenta – dr Mirosław Pawełczyk nie krył zadowowolenia z nagrody.

Rubryka redagowana jest w całości przez Uczelnianą Radę Samorządu Studenckiego. Redakcja „Suplementu” nie bierze odpowiedzialności za materiały w niej publikowane.

Studia to nie tylko czas nauki, ale i zabawy. Po zakończeniu edukacji wyższej pozostają nam: wiedza, umiejętności, kompetencje miękkie, ale przede wszystkim przepiękne wspomnienia. Czasy studenckie to okres życia, do którego wraca się z sentymentem przez cale dorosłe życie. Mając to wszystko na uwadze, Samorząd Studencki Uniwersytetu Śląskiego wpadł na pomysł, jak sprawić by w naszych głowach pozostało więcej niezapomnianych chwil. w Zajeździe Jurajskim, który będzie bazą wypadową niesamowitych przygód animowanych przez SS UŚ. Dzięki współpracy z Ratownikami Grupy Jurajskiej GOPR, dla uczestników MY-UŚ Camp zaplanowane są: wspinaczka skalna, zjazdy na linach oraz eksploracja jurajskich jaskiń. Udział w zajęciach będzie możliwy dla każdego, nawet najmniej doświadczonego studenta, dzięki fachowej opiece profesjonalistów. Ratownicy Grupy Jurajskiej GOPR przeprowadzą również szkolenia z zakresu pierwszej pomocy oraz bezpiecznego zachowania w górach. Dodatkowo przewidziane są liczne konkursy, zajęcia terenowe, ogniska oraz wieczorne imprezy. W trakcie wyjazdu nie będzie czasu na nudę, wszystkie zajęcia będą starannie zaplanowane, a szcze-

gólny akcent położymy na integrację uczestników. Wyjazdy studenckie zawsze są najlepsza okazją do spotkania świetnych ludzi, rozwijania kreatywności, ale przede wszystkim wybornej studenckiej zabawy! Szczegółowe informacje na temat wyjazdu można znaleźć na stronie internetowej samorządu (www.studenci. us.edu.pl) oraz na facebookowym funpage. Wszystkich zainteresowanych MY-UŚ Camp zachęcamy do jak najszybszego zarezerwowania sobie miejsca, ponieważ liczba uczestników jest ograniczona! Stańmy się częścią legendy i razem stwórzmy fantastyczną tradycję UŚ-owych wyjazdów majowych! Do zobaczenia na wyjeździe!

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:00


Sprawy studenckie/UŚ

Tymoteusz Wallus

Nowa przewodnicząca Uczelnianej Rady Samorządu Studenckiego W grudniu na posiedzenia Uczelnianej Rady Samorządu Studenckiego, odbyły się wybory nowych władz. Przewodniczącą URSS została Natalia Gorzelnik, studentka psychologii na Wydziale Pedagogiki i Psychologii oraz filologii polskiej na Wydziale Filologicznym. Pochodząca z dolnego śląska Natalia była inicjatorką i organizatorką wielu imprez i wydarzeń na wydziale m.in. Uroczystości upamiętniającej Profesorów Lwowskich Zamordo-wanych Przez Hitlerowców, konkursu na Logotyp Wydziału Pedagogiki i Psychologii, PIPSODNI – święta Wydziału Pedagogiki i Psychologii. 21 maja 2012 r. otrzymała Wyróżnienie Jego Magnificencji Rektora UŚ za działalność społeczną na rzecz wydziału i społeczności akademickiej. Obecnie jej działalność zakresem obejmuje już cały Uniwersytet, piastuje bowiem najwyższe stanowisko w strukturach organizacji studenckich. Tymoteusz Wallus (TW): Kiedy zaczęła się Twoja współpraca z Samorządem i co Cię skłoniło, żeby zaistnieć jako jego członek? Natalia Gorzelnik (NG): Mam naturę działacza i aktywność społeczna zawsze mnie interesowałalubię organizować różne projekty, być zaangażowana. Kiedy byłam na trzecim roku psychologii, zauważyłam informację o zbliżających się wyborach do Wydziałowej Rady Samorządu Studenckiego. Postanowiłam kandydować – głównie z ciekawości. Udało mi się przejść dalej. Na początku byłam szeregowym działaczem, jednak aktywnie zaangażowałam się w działalność i udało mi się wprowadzić różnego rodzaju usprawnienia, a także nawiązać współpracę z wieloma firmami zewnętrznymi. Moja poprzedniczka kończyła studia, więc na jej miejsce zostałam wybrana przewodniczącą Rady Samorządu Studenckiego Wydziału Pedagogiki i Psychologii i tę funkcję sprawowałam prze półtora roku. Tak jak na początku traktowałam to jako formę zabawy, jednak z czasem obowiązki przewodniczącej stały się tak absorbujące, że w pewnym stopniu zdominowały moje życie. Koniec kadencji był również czasem wyborów nowego zarządu Uczelnianej Rady Samorządu Studenckiego. Postanowiłam kandydować i udało się – zostałam wybrana przewodniczącą URSS. I to jednogłośnie! Jest to zdecydowanie większa odpowiedzialność oraz szerszy zakres obowiązków, ale też o wiele większa satysfakcja. TW: Jak wygląda Studenckiego?

struktura

TW: Co należy do Twoich obowiązków? NG: Samorząd studencki tworzą tak naprawdę wszyscy studenci. Ja, jako przewodnicząca, przede wszystkim wyrażam głos studentów i stoję na straży ich praw. Samorząd zajmuje się również uchwalaniem budżetu URSS i podziałem środków na działalność studencką. To z naszej strony wypływają wszelkie postulaty i wnioski przekazywane władzom uczelni. Bierzemy również udział w pracach nad zmianami w regulaminie studiów. Mamy swoich reprezentantów w Senacie Uniwersytetu Śląskiego, poszczególni członkowie zarządu są również członkami Komisji Senackich. Nie można również zapomnieć o ważnym zadaniu, jakim jest aktywizowanie

NG: Wypowiadam się w temacie wszystkich projektów realizowanych przez poszczególne komisje, i mam prawo do korekty czy też poprawek wszystkich inicjatyw. Staramy się jednak podejmować decyzje wspólnie, na zasadzie burzy mózgów. Taka współpraca jest najlepszą metodą do osiągnięcia jak najbardziej efektywnych wyników. TW: Jesteś przewodniczącą dopiero kilka miesięcy, jednak czy jest coś z czego już jesteś dumna, co już udało Wam się osiągnąć? NG: Kadencję rozpoczęłam w grudniu, pierwszy miesiąc był etapem wdrażania się, chociaż podjęliśmy już kilka projektów, np. teledysk świąteczny „Gwiazdka dla Ciebie”, który miał znaczenie promocyjne i został bardzo ciepło przyjęty przez władze uczelni, studentów, jak i samorządy studenckie innych uczelni.. W styczniu zajmowaliśmy się przede wszystkim sprawami podziałów budżetowych. Rozporządzanie środkami na działalność studencką jest zajęciem dość absorbującym. Przed nami Festiwal Faza i Festiwal Nauki. Z zadań związanych ze studiowaniem, uruchamiamy ankietę oceniającą działalność dziekanatów. Można ją będzie wypełniać w marcu poprzez system USOS. Jej wyniki będą dla nas podstawą do wprowadzania koniecznych zmian, dzięki którym korzystanie z dziekanatów stanie się przyjemniejsze. Ankietyzacji towarzyszy akcja „Tajemniczy student” – podczas której jedna osoba będzie odwiedzała wszystkie dziekanaty uczelni i sama sprawdzała, jaka jest jakoś wykonywanych w nich usług. Najlepsze dziekanaty zostaną nagrodzone. O wszystkich innych, pomniejszych akcjach przeczytać można na naszym profilu na facebooku i stronie internetowej: studenci.us.edu.pl. TW: Ile czasu spędzasz wykonując obowiązki przewodniczącej?

Samorządu

NG: Na każdym wydziale oraz jednostce dydaktycznej uniwersytetu funkcjonują Wydziałowe Rady Samorządu Studenckiego. Delegaci do nich wybierani są spośród studentów. Wybory do WRSS odbywają się co roku (wymieniana jest połowa składu). Z każdego wydziału określona liczba delegatów wchodzi w skład Uczelnianej Rady Samorządu Studenckiego (zazwyczaj jest to przewodniczący i zarząd). Ilość delegatów zależy od ilości studentów na wydziale. URSS (potocznie nazywana „uczelnianką”), to najwyższy w strukturze samorządu studenckiego organ uchwałodawczy. Posiedzenia Uczelnianej Rady odbywają się co miesiąc, a wykonawcą wszystkich podjętych decyzji jest Zarząd Uczelnianej Rady Samorządu Studenckiego. W jego skład wchodzą: Przewodniczący, Wiceprzewodniczący oraz Członkowie Zwykli. Kadencja zarządu trwa dwa lata, członkowie zarządu są wskazywani przez Przewodniczącego po objęciu urzędu, ale muszą zostać przegłosowani przez URSS.

TW: Jak duży jest Twój wpływ na podejmowane w zarządzie decyzje?

życia studenckiego, oraz promowanie kultury studenckiej. To samorząd organizuje Otrzęsiny, Juwenalia, Festiwal Faza i wiele innych wydarzeń kulturalnych. Pełniąc funkcję przewodniczącej koordynuję i kontroluję działalność zarządu i jego komisji (Współpracy, Promocji i Informacji, Administracyjno-Prawna, Dydaktyczno-Socjalna, Współpracy Zagranicznej oraz ds. Kół Naukowych). Biorę udział w formalnych spotkaniach oraz ważnych dla uniwersytetu wydarzeniach. W praktyce jednak, zakres moich obowiązków jest o wiele szerszy. Realizujemy mnóstwo projektów, codziennie pojawiają się nowe wyzwania oraz kolejne kreatywne pomysły. Na szczęście mam wokół siebie fantastycznych działaczy, w zarządzie pracujemy jako jedność, współpracujemy, spotykamy się nieustannie. Jesteśmy tu (w biurze) codziennie, często do późna, debatując, wymyślając, organizując.

NG: To zdecydowanie jest praca całodobowa. Trzeba być dyspozycyjnym i często się poświęcać. Konieczne jest posiadanie duszy ideowca (śmiech), bo ilość obowiązków bywa przytłaczająca. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie trzeba gdzieś pojechać, komuś pomóc. Jest to o tyle trudne, że trzeba to umieć połączyć ze studiowaniem i czasem na naukę. TW: A poza uczelnią, gdzie można spotkać Cię prywatnie? Co lubisz? NG: W wolnym czasie jeżdżę konno. Ostatnio niestety coraz rzadziej, po pierwsze przez pogodę, po drugie nadmiar obowiązków. Jeśli zdarzy mi się wolna chwila to wychodzę na długie spacery z psem, w poszukiwaniu dzikiej przyrody na Górnym Śląsku. Oczywiście lubię imprezy studenckie i wszelkie tego typu formy aktywności, przede wszystkim te organizowane przez nas, ale również oferowane przez miasto. Jako studentka filologii polskiej spędzam dużo czasu czytając. Najfajniejsze w tych studiach jest to, że moim obowiązkiem zajęciowym jest to, co lubię robić. Generalnie staram się tak organizować swój czas, żeby moje obowiązki były też moimi pasjami, więc układa mi się na razie bardzo dobrze.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 9

01/2013

9

2013-03-06 00:13:01


Sprawy Studenckie/Kraj

Paulina Piechaczek

Dlaczego dzieje się tak, że współcześnie słowo „humanista” budzi negatywne konotacje i uchodzi za obelżywe? Skąd biorą się te wszystkie żarty i drwiny kierowane pod adresem socjologów, politologów, czy młodych adeptów dziennikarstwa? Jest kilka odpowiedzi na te pytania, a chodzi przede wszystkim o sytuację na rynku pracy, która z perspektywy absolwenta psychologii czy filozofii nie jest za ciekawa. Ten właśnie ekonomiczny aspekt przyczynił się do wszechobecnej nagonki na kierunki humanistyczne.

Humanisto – optymisto, drżyj! Ciąć, ciąć, ciąć! Za decyzją o nowych ustawach, dotyczących zmian w szkolnictwie wyższym, przemawiają argumenty ministra, że uczelnie rokrocznie produkują rzesze bezrobotnych magistrów, którzy kompletnie nie radzą sobie z realiami na rynku pracy. Ustawa ma zakładać, że decyzja rektora o podwyższeniu liczby miejsc będzie wymagała zgody ministra nauki, bądź ministra nadzorującego uczelnię. Wskutek tego uczelnie nie będą zwiększać liczby miejsc na kierunkach innych od inżynierskich, czy technicznych, aczkolwiek nie oznacza to, że liczby te będą się zmniejszać! Skąd więc wzięło się przekonanie, że to ministerstwo stoi za ową nagonką na kierunki powszechnie uważane za bezprodukcyjne i mało lukratywne? Sedno sprawy tkwi w systemie nauczania gimnazjalistów i licealistów, bowiem do rzadkości należą typowo humanistyczne profile w gimnazjum. Licea ogólnokształcące również rezygnują z naboru uczniów do tego typu klas, tworząc w zamian dziwaczne twory w postaci profilów prawniczych, tzw. mat – histów. Pokrzywdzeni są przede wszystkim uczniowie o typowo nieścisłych umysłach, którym zabierana jest szansa na naukę filozofii, czy też wiedzy o społeczeństwie. Są traktowani po macoszemu, by młodsze roczniki były już przyzwyczajone do pro ścisłych zwyczajów. – Miałam to szczęście, że byłam ostatnim rocznikiem, który załapał się na profil humanistyczny. Lubię język polski i WOS dużo bardziej niż fizykę, czy matematykę i nie wiem co bym zrobiła, gdybym musiała iść na ścisły profil. Radzę sobie z matematyką, ale ścisłowcem nigdy nie zostanę – to słowa osiemnastoletniej Martyny, tegorocznej maturzystki. Na pytanie odnośnie studiów odpowiedziała: – Jeszcze nie wiem co wybiorę, waham się pomiędzy filologią angielską, a psychologią. Cały czas słyszę, że po tym nie ma pracy, ale lubię to i czuję się w tym dobrze. Chciałoby się rzec – odważnie! Maturzyści maja teraz ciężki orzech do zgryzienia i muszą wybierać pomiędzy upodobaniami, a perspektywą przyszłej pracy. – Prawie połowa mojej klasy nie chce być postrzegana jako humaniści i wybierają kierunki jak np. zarządzanie albo finanse – słowa Martyny świadczą o tym, jak bardzo utarł się w naszym społeczeństwie stereotyp humanisty. Młodzi ludzie nie chcą wstydzić się swojego przyszłego wyboru i zamiast uniwersytetów wybierają akademie ekonomiczne

1010

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 10

i politechniki. Ponadto przejście do systemu niwelującego nadmiar humanistów odbija się także na nauczycielach. Niewykluczone, że nowe ustawy będą krzywdzące dla historyków i polonistów. Będą oni zobligowani do robienia fakultetów i studiów podyplomowych, by zatrzymać swoje posady i uczyć dwóch przedmiotów jednocześnie. To nie tylko sprawka rządu… Młodzi ludzie są ideologicznie bombardowani z każdej strony. Najmocniej indoktrynują ich media, które są motorem systemu nastawionego na rozwój gospodarczy i ekonomiczny. Kulturoznawca czy historyk są napiętnowani i przedstawiani jako jednostka nieprzyczyniająca się do wyciagnięcia kraju z kryzysu, a więc jednostka niepotrzebna społeczeństwu. Jest to wysoce krzywdzące i niesprawiedliwe, a idąc tą drogą nie zajdziemy daleko! Przerażające są wyniki badań opublikowanych przez Polskiego Radio: 30 proc. młodych Polaków nie wie nic o Katyniu, a 20 proc. myśli, że polskich oficerów zamordowali Niemcy. Czy więc zamykanie klas humanistycznych nie niesie za sobą więcej szkody, niż pożytku? Oczywiście nikogo nie można zmusić, by uczył się historii wbrew swojej woli, dlatego też analogicznie – zamykanie klas humanistycznych nie rozbudzi w licealistach fascynacji naukami ścisłymi. Nie lubię matematyki, jestem humanistą! Stereotyp humanisty – bezrobotnego marzyciela, który nie potrafi poradzić sobie ze wkręceniem żarówki, albo też obraz socjologa na zmywaku nie wziął się z niczego. Taką opinię wypracowali sobie pseudo humaniści – ludzie nie do końca zdefiniowani, wciąż szukający swojej drogi w życiu. Są to osoby, które przy wyborze profilu w liceum kierowali się przede wszystkim swoją niechęcią wobec matematyki, bądź brakami wiedzy z zakresu chemii, czy fizyki. Kolokwialnie nazywane humany stały się alternatywą dla młodzieży aspirującej do podjęcia dalszej edukacji na wyższej uczelni, aczkolwiek niepotrafiącej jasno określić swojej zawodowej ścieżki. Nic więc dziwnego, że człowiek bez pasji i wiary w to, co robi nie potrafi znaleźć pracy. Błąd nie leży wyłącznie w systemie nauczania, lecz w podejściu młodych ludzi, którzy żyją w przekonaniu, że skończone studia są gwarantem dobrze płatnej pracy. Winę możemy upatrywać również w presji społeczeństwa wywieranej na nastolatków, by ich ścieżka edukacji wiodła przez liceum, a następnie studia wyższe. Zły dobór szkoły skutkuje żmudnym

i bezowocnym poszukiwaniem pracy. Z drugiej strony, nie powinna dziwić frustracja bezrobotnych młodych ludzi, którzy poświęcili pięć lat na kształcenie, a nie potrafią znaleźć pracy w swoim zawodzie. Podejmują się oni jakichkolwiek zajęć, niemających najmniejszego związku ze skończonym kierunkiem. Często wyjeżdżają za granicę, bo za coś trzeba żyć, a w Polsce nie mają perspektyw. Czy rzeczywiście jest tak źle? We wrześniu ubiegłego roku w urzędach pracy zarejestrowanych było ponad 235 tys. bezrobotnych po studiach. Jest źle, a może nawet jeszcze gorzej, ale grona bezrobotnych nie powiększają jedynie absolwenci kierunków humanistycznych. Wśród nich znalazło się dużo ekonomistów, absolwentów zarządzania i specjalistów od marketingu. Powszechne przekonanie, że studia to prestiż spowodowały boom edukacyjny. Obecnie w Polsce funkcjonuje 470 uczelni, w których kształci się prawie 2 miliony studentów, co daje Polsce jeden z najwyższych na świecie wskaźników skolaryzacji oraz największą liczbę instytucji szkolnictwa wyższego w Europie. Zawodowa przyszłość studenta zależy od jego inicjatywy, ale także od systemu, jaki przyjmuje uczelnia. Władze uczelniane dostrzegają problem, dlatego coraz częściej możemy spotkać się z projektami stażów i praktyk. Dzięki nim świeżo upieczony magister nie jest już żółtodziobem, lecz nabiera świadomości i odwagi, która pozwala mu się odnaleźć na rynku pracy. Może i ta cała nagonka będzie miała pozytywne strony i pomimo dyskryminującego oddźwięku w stronę humanistów sprawi, że studenci przywiążą większą wagę do wyboru studiów, które będą zgodne z ich kompetencjami. Być może niejeden maturzysta uzna, że studia nie są dla niego i sprawdzi się jako dobry fachowiec z rzemiosłem i zamiłowaniem do swojej pracy. Jedyne, czego możemy sobie życzyć, to odpowiednich decyzji i determinacji, bo czy nam się to podoba czy nie – żyjemy w czasach wiecznego wyścigu szczurów, gdzie trzeba być i lisem i lwem. Niestety… Żyjemy w świecie rządzącym się prawami dżungli.

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:01


Sprawy studenckie/UŚ

Monika Wawszczyk

Ambasador marki w uczelnianych progach Wizerunek firmy to jeden z najważniejszych elementów decydujących o jej pozycji na rynku. Nic więc dziwnego, że specjaliści zajmujący się jego kreacją i promowaniem nie ustają w poszukiwaniach coraz to nowszych, innowacyjnych rozwiązań, które okażą się skutecznym środkiem do przyciągania większej liczby konsumentów. Jednym z takich działań jest reklamowanie produktów i usług za pośrednictwem ambasadorów marki. Kim oni są? Jakie zadania i obowiązki są przed nimi stawiane? Wreszcie: czy warto uczestniczyć w programie ambasadorskim na własnej uczelni? Ambasador marki to osoba, której podstawowym zadaniem jest reprezentowanie danej firmy lub organizacji wśród różnych grup odbiorców, propagowanie oraz polecanie oferowanych przez nią produktów i usług. Rolą ambasadora jest także budowanie pozytywnego wizerunku i reputacji organizacji, w imieniu której działa. W przypadku dużych, komercyjnych spółek i korporacji, na stanowisko ambasadora wybiera się przede wszystkim ludzi powszechnie znanych, cieszących się popularnością i zainteresowaniem społeczeństwa. Zwykle są to aktorzy, sportowcy, prezenterzy telewizyjni, a coraz częściej – osoby aktywnie zaangażowane w świat show-biznesu, celebryci. Ich uczestnictwo w promocji marki ma ogólnokrajowy zasięg – ze swoimi przekazami zawartymi w kampaniach telewizyjnych, prasowych docierają do ogromnych mas konsumentów. Coraz częściej jednak firmy decydują się na pozyskanie ambasadorów, którzy posiadają możliwość oddziaływania regionalnego, lokalnego, ale za to skierowanego do konkretnych, precyzyjnie zdefiniowanych grup docelowych. Przykładem, potwierdzającym tę formę reklamy danej marki, są chociażby programy ambasadorskie oferowane studentom, realizowane przez nich w obrębie swoich uczelni. Poszukiwany, poszukiwana Nie każdy może zostać ambasadorem marki. Selekcja kandydatów, którzy mogą wziąć udział w programie ambasadorskim danej firmy, dokonywana jest w oparciu o ścisłe kryteria, wśród których niezwykle ważną, wręcz kluczową rolę odgrywają cechy osobowości oraz aktywność w środowisku akademickim. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to oczywiście największe szanse mają osoby, które silnie angażują się w działalność różnorodnych kół naukowych, uczestniczą w uczelnianych inicjatywach oraz projektach, są członkami studenckich organizacji. Dzięki temu posiadają o wiele więcej kontaktów i znajomości wśród braci akademickiej, a przez to mogą skuteczniej realizować powierzone im zadania. Jeśli chodzi natomiast o osobowość kandydatów, to można wymienić kilka własności charakteru, które wspólnie składają się na sylwetkę doskonałego ambasadora marki. Są to:

Przedsiębiorczość – chęć zdobywania nowych doświadczeń i umiejętności wymaga poświęceń. Dlatego tak ważna jest zdolność do właściwego zarządzania swoim czasem, która pozwala na pogodzenie wszelkich uczelnianych obowiązków z rzetelnym wypełnianiem misji ambasadora marki. Nieodzowne w realizacji tego celu zdają się być determinacja, zaradność, zaangażowanie, pomagające stawić czoło nawet najtrudniejszym wyzwaniom. Komunikatywność – otwartość na dialog, umiejętność szybkiego nawiązywania kontaktów, łatwość w porozumiewaniu się z ludźmi o różnych poglądach, zainteresowaniach, systemach wartości to podstawowe atuty, jakie powinien posiadać ambasador marki. Komunikacja z innymi ludźmi stanowi zasadniczą część jego pracy, dlatego musi być ona przez niego opanowana w stopniu perfekcyjnym. Kreatywność – promowanie marki nieuchronnie wiąże się z koniecznością podejmowania nowych inicjatyw, proponowania niestandardowych rozwiązań, podsuwania ciekawych pomysłów, idei, dzięki którym możliwa stanie się skuteczniejsza i owocniejsza realizacja tego zadania. W tworzeniu innowacyjnych strategii pomaga dokonanie charakterystyki naszej grupy docelowej – odkrycie jej potrzeb, zainteresowań – i wykorzystanie tej wiedzy do usprawnienia swoich działań. O zadaniach ambasadora Głównym założeniem programów ambasadorskich jest pozyskanie osób, które w skuteczny, efektywny sposób będą reprezentowały daną firmę lub organizację na swojej uczelni, wśród towarzyszącej im na co dzień braci studenckiej. Jego realizacja obejmuje kilka kluczowych zadań, które zostają powierzone ambasadorowi. Należą do nich przede wszystkim: − nawiązywanie kontaktu z władzami uczelni, wykładowcami, − organizowanie gościnnych wykładów, sympozjów, warsztatów, eventów z udziałem przedstawicieli firmy/organizacji, − dystrybuowanie materiałów promocyjnych, − uczestnictwo w ogólnokrajowych spotkaniach, na które zapraszani są wszyscy ambasadorowie firmy/organizacji. Niezwykle istotne w pracy ambasadora jest także inicjowanie mechanizmów z zakresu tzw. marketingu szeptanego wśród koleżanek i kolegów. Wywołanie pozytywnego szumu wokół danego produktu lub usługi może sprzyjać zwiększeniu ilości potencjalnych klientów, a tym samym generować lepszą ocenę efektów działań ambasadora i przełożyć się na jego sukces. Warto wspomnieć, że uczestnicy programów często posiadają

możliwość wysuwania propozycji autorskich projektów, co pozwala na wykazanie się inwencją i kreatywnością. Co można zyskać? Programy ambasadorskie na uczelniach trwają zwykle przez cały rok akademicki i stanowią niepowtarzalną szansę na zdobycie nowych doświadczeń, poznanie wielu interesujących ludzi, odkrycie tajników branży, w ramach której prosperuje dana firma. W swoich ofertach przedsiębiorstwa proponują kandydatom udział w realizacji profesjonalnych projektów, uczestnictwo w szkoleniach z szerokiego zakresu kompetencji, możliwość pozyskania specjalistycznej wiedzy oraz praktycznych umiejętności. Ponadto, dla najlepszych ambasadorów często przewidziane są atrakcyjne nagrody dodatkowe, w tym: płatne praktyki, staże, upominki rzeczowe, stypendia, a nawet możliwość zatrudnienia. Jak widać, korzyści jest naprawdę wiele, a sam udział w programie może stać się ważnym krokiem na drodze do indywidualnego rozwoju i zawodowej kariery. Program ambasadorski na Twojej uczelni Wśród wielu firm, które zdecydowały się na stworzenie programów ambasadorskich dla studentów polskich uczelni wyższych są między innymi: Grupa PZU, PwC, Danone, Henkel, KPMG oraz ING Bank Śląski. Obok komercyjnych przedsiębiorstw, programy te są uruchamiane także przez organizacje takie jak: Liga Odpowiedzialnego Biznesu czy AIESEC. Każdy z nich jest inny, posiada własną specyfikę, jednak wszystkie opierają się na podobnych zasadach. Rekrutacja obejmuje zwykle kilka etapów, a pierwszy z nich polega najczęściej na stworzeniu własnej propozycji promowania firmy wśród studentów lub zaplanowaniu wyjątkowego wydarzenia, eventu z udziałem firmy na uczelni. Jeżeli więc jesteś energicznym, aktywnie zaangażowanym w życie Twojej uczelni studentem i nie boisz się podejmować nowych wyzwań, nie zwlekaj i spróbuj swoich sił w roli ambasadora marki. Wybór programów jest naprawdę duży, a korzyści płynące z udziału w nich mogą okazać się bardzo miłym zaskoczeniem. Szczegółowych informacji o programach ambasadorskich szukaj na oficjalnych stronach internetowych organizacji, firm, jak również w akademickich biurach i centrach kariery.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 11

01/2013

11

2013-03-06 00:13:02


Miasto

Magdalena Chmiel

Stacja Ligota. „Kasa biletowa nieczynna”. Od czasu chwalebnej akcji „Napraw Sobie Miasto – umyj sobie dworzec” minęły już dwa lata – świadczą o tym choćby wysprejowane na ścianach napisy, jest chłodno i odpychająco. Właściwie dworzec przez nieuwagę można by uznać za martwy. Nieuwagę – bo właśnie tu, z inicjatywy trojga aktorów, powstało miejsce zupełnie niezwykłe. Jak przyznają założyciele – wiedzieli wcześniej o podobnych projektach, choćby o pubie w nieczynnej kasie dworca PKP (Warszawa Powiśle), czy koncertach w Starym Dworcu w Katowicach i… postanowili działać. Joanna Wawrzyńska, współzałożycielka: – Dla nas głównym przesłaniem jest tworzenie teatru. To, że będzie tu kawiarenka – to tylko dodatek. Najważniejszy jest teatr. Oprócz tego działania artystyczne i promowanie kultury, różnie pojętej – planujemy wystawy obrazów, fotografii, koncerty. Jesteśmy otwarci na każdy rodzaj sztuki, chcemy ją pokazywać. – I dodaje: – Jeśli ktoś maluje obrazy- niech przyjdzie i maluje je tutaj, jeśli ktoś gra na gitarze – niech przyjdzie i robi to tu. Może właśnie to odróżnia „Przestrzeń Twórczą” od podobnych inicjatyw – sztuka stoi ponad rozrywką i konsumpcją, (ale bez obaw – piwo studenckie jest ofercie), Stacja jest dobrze nastawiona do propozycji z zewnątrz. Jeżeli masz potrzebę tworzenia – nic łatwiejszego! – Zazwyczaj ubieramy pomysł w cały, duży projekt. Przy otwarciu była to „bezdomność” – stąd wystawa zdjęć Tomka Olesińskiego pt. „Prawda” ukazująca ludzi bezdomnych z ulicy Mariackiej, stąd spektakl „Ballada o bezpańskiej suce i gołębiu”, który mówi o problemie bezdomności u osób młodych. Chcemy uwrażliwić na problem osoby, które prawdopodobnie niewiele mają z nim wspólnego.

Na wyjątkowość Przestrzeni składa się też wystrój – meble to dary od mieszkańców, czasem bardzo cenne rodzinne pamiątki, jak w przypadku stołu po pradziadkach. – Mamy kilka bardzo ciekawych reliktów z czasów gierkowskich, co zresztą widać, ale nam o to chodziło. Stacja łączy pokolenia, sacrum z profanum, przeszłość z teraźniejszością: – Ludzie codziennie przychodzą i wspominają: Ach, tutaj był bufet, a tutaj bar, a ten Suberlak to tu zawsze był, dobrze, że go zostawiliście – mówią z uśmiechem założyciele. Stacja łączy pokolenia, sacrum z profanum, przeszłość z teraźniejszością: – Ludzie codziennie przychodzą i wspominają: Ach, tutaj był bufet, a tutaj bar, a ten Suberlak [przyp. Red. Stefan Suberlak to nieżyjący już grafik i malarz związany ze śląskim środowiskiem artystycznym) to tu zawsze był, dobrze, że go zostawiliście – mówią z uśmiechem założyciele. Chcą, by miejsce było dla wszystkich – młodych, starszych, szczególnie zachęcają do odwiedzin studentów, którzy – wbrew pozorom – niezbyt często korzystają z potencjału Przestrzeni. To zadziwiające, Ligota wszak jest dzielnicą pełną akademików, a co za tym idzie – powinna być źródłem nowych rozwiązań, energii i pomysłów. Właśnie dlatego Przestrzeń Twórcza wychodzi naprzeciw młodym i ich pasjom. Profesor Nawrocki

Uniwersytetu Śląskiego, Tomasz popiera inicjatywę: – Potrzebujemy

przestrzeni nietypowych, gdzie łamią się tradycyjne sposoby odbioru sztuki. Sala kinowa, teatralna – to dla nas za mało. Dobrze, że miejsca nabierają nowego znaczenia, ożywają. Podobnie zresztą stało się z budynkiem kina „Capitol”- pierwszego w historii Katowic, w którym aktualnie znajduje się dyskoteka, czy z Zabytkową Kopalnią Węgla Kamiennego „Guido”, gdzie prężnie rozwijają się projekty „Muzyka na Poziomie” i „Teatr na Poziomie”. Była Gliwicka Fabryka Drutu hipnotyzuje wnętrzem i organizuje festiwale, często zaskakujące – jak choćby „Nad Kanałem”, gdzie można było posłuchać folku morskiego, szant i pieśni kubryku. Magiczne rzeczy dzieją się na Nikiszowcu – Galeria Szyb Wilson propaguje sztukę społeczną, promuje odważnych malarzy, grafików, fotografików, performerów. W tej niezwykłej dzielnicy odbywa się też święto zupełnie (jak sądzę) zwyczajnej dla mieszkańców potrawy – Święto Krupnioka. Na Śląsku dzieje się dużo – koncerty, wystawy, happeningi, spektakle, flash moby. Mamy kilka studyjnych kin (Światowid, Rialto, Centrum Sztuki Filmowej), uczelnie często organizują konferencje naukowe, w pubach grają dopiero co powstałe, ale dobre zespoły. Mówienie, że Katowice są gorsze od innych studenckich miast zdaje się być bezpodstawne. Działanie zamiast narzekania? Przestrzeń Twórcza Stacja Ligota liczy na wolontariuszy chętnych do pomocy – od rozwieszania plakatów, przez sprzedawanie wejściówek po organizowanie przestrzeni spektakli, koncertów itp. Zresztą – w cenie jest kreatywność, a więc: stacja.ligota@gmail. com. Dzieje się dużo – i dobrze. Podobno to klimat miast przyciąga do nich ludzi. Jeśli tak będzie dalej, o Katowice nie musimy się martwić. PS. Wypatrujcie informacji (www.facebook.com/ StacjaLigota) o kolejnych spektaklach, na które zapraszają właściciele. W marcu między innymi monodramy “Przebiegum Życiae” i “Novecento”, poza tym “Manekin w Krakowie” i “Złap mnie”. Wysiadka – “stacja Ligota”. Zdjęcie: Łukasz Wycisło

1212

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 12

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:03


Zjawisko

Sylwia Chrapek

Niepowtarzalne, intensywne, szalone, wyjątkowe, nieprzewidywalne – to tylko niektóre ze słów, którymi można określić zdjęcia lomo. Pomimo powszechnej cyfryzacji aparaty analogowe i klisza nie odeszły w niepamięć – wręcz przeciwnie! Coraz więcej osób decyduje się na tą swego rodzaju „podróż w czasie”. Co nimi kieruje? Jak zacząć swoją lomo przygodę? I czym tak właściwie jest ta lomografia? Wszystko zaczęło się nieco ponad dwie dekady temu, kiedy grupa wiedeńskich studentów natknęła się przypadkiem na radziecki aparat marki LOMO – efekty były tak niepowtarzalne i nieprzewidywalne, że eksperyment ten przerodził się w fascynację. Od tego czasu popularność aparatów tego typu ciągle rośnie. Powstało też Towarzystwo Lomograficzne, które zrzesza pasjonatów tego nurtu w fotografii – szacuje się, że jest ich już ponad milion. Co zatem tak pociąga w lomografii? Do sukcesu na pewno przyczyniło się multum technik i możliwości, jakie dają aparaty lomo – wielokrotna ekspozycja, użycie aparatów mających nie tylko jeden, ale także kilka obiektywów (4, 8 lub 9), a zatem też opcja zdjęć sekwencyjnych, możliwość robienia panoram w niektórych aparatach, użycie przeróżnych filmów (w tym tych przeterminowanych), obiektywów typu fisheye, a nawet wykorzystanie aparatów mających lekkie wady, co rzutuje na unikalną kolorystykę i jeszcze bardziej nieprzewidywalne zdjęcia. Każdy na pewno znajdzie coś dla siebie

Lomuj się kto może! i co ważne, nie wymagana jest w zasadzie żadna wiedza techniczna. – W lomo urzeka mnie to, że prawie każde zdjęcie jest małym arcydziełem. Mój stary aparat Smiena Symbol zarysowuje każdy film, w efekcie czego na wywołanej kliszy ujawniają się przepiękne przebarwienia, rysy i inne dziwaczności. Poza tym nigdy nie ma się pewności czy dane zdjęcie wyjdzie, a jeśli tak, to czy to, co chciałeś sfotografować, faktycznie się na nim pojawi – mówi Ewa Surowiec. Czy w lomografii są jakieś zasady? Owszem – na przykład „zawsze miej aparat lomograficzny ze sobą”, „Pstrykaj z biodra”, „Rób zdjęcia o każdej porze dnia i nocy”, „Bądź szybki” czy „lomografia nie jest dodatkiem do Twojego życia, lecz jest jego częścią”, ale chyba najważniejszą z nich jest ostatnia – „nie przejmuj się zasadami”. – Tak naprawdę najważniejszą zasadą w używaniu lomo jest to, aby wyzbyć się wszystkich zasad i oczekiwań – dodaje Ewa. – Lomo jest dla mnie zupełnym przeciwieństwem fotografii tradycyjnej, analogowej – mówi Agnieszka Czichy. – Opiera się na kompletnie innych zasadach. Czytałam sporo na ten temat i postanowiłam spróbować. Kupiłam aparat, klisze i wszystko co było potrzebne. Trzymałam się dziesięciu zasad lomografii. Pstrykałam z biodra i robiłam zdjęcia spontanicznie. Tak naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać, nie wiedziałam jaki będzie rezultat mojej pracy. I o to właśnie chodzi w lomografii! Jednak wydaje mi się, że za bardzo kocham tradycyjne, klasyczne spojrzenie na świat z mocnym ziarnem. Dlatego zdjęcia lomo robię zdecydowanie rzadziej. Jest to na pewno ciekawa odskocznia, zabawa, inny punkt widzenia i rozumienia – dodaje. W lomografii chodzi o wolność, emocje, o radość z chwili, kreatywność. Zdjęcia lomo nie są byle jakie, ale z pewnością jest w nich coś z przypadku – w przeciwieństwie do aparatów cyfrowych nigdy nie możemy być pewni finalnego efektu. Można za to dużo przewidzieć. Na stronach poświęconych lomografii znajdziemy wiele wskazówek i porad innych lomograferów jak uzyskać dany efekt na zdjęciu, jakich filmów używać w danych sytuacjach, a nawet jak urządzić fotograficzny kącik we własnym domu. Nie można też nie wspomnieć o tzw. lomowalls, czyli lomościanach. Co to takiego? Jest to specyficzny sposób wystawy fotografii lomo – zdjęcia umieszczone są jedno obok drugiego na dużej powierzchni – np. ścianie. Często jedno zdjęcie powielane jest kilka razy,

co pozwala tworzyć ciekawe kolorystyczne kompozycje. Ilość zdjęć może być bardzo różna. Lomościana, którą zaprezentowano w zeszłym roku w Museum of London (65 metrów długości!) składała się z niemal 30 tysięcy zdjęć. Tym, którzy wolą działanie od zwykłego podziwiania fotografii można za to polecić lomowalks. Polska Ambasada Towarzystwa Lomograficznego dysponuje pokaźną liczba aparatów, które w trakcie warsztatów trafiają w ręce chętnych, którzy następnie wybierają się na spacer po okolicy – każdy może spróbować na ile fotografia lomo jest dla niego. Lomografia, a także fotografia analogowa w ogóle, zdają stawać się coraz popularniejsze. Skąd fascynacja kliszą, podczas gdy możemy korzystać z bardzo precyzyjnych i łatwo dostępnych cyfrówek? – Przede wszystkim magia, której nie da żaden aparat cyfrowy. Jest to zupełnie inna jakość fotografii, zupełnie inne spojrzenie na świat i sposób jego wyrażania. Uwielbiam fotografię analogową za klimat jaki potrafi stworzyć. Czarno-białe zdjęcia z mocnym ziarnem w wyjątkowy sposób ukazują rzeczywistość – mówi Agnieszka. – Oczywiście trzeba wypstrykać bardzo dużo klatek, by nauczyć się jak robić zdjęcia. Potrzebna jest cierpliwość, precyzja i pewna dojrzałość, której wiele osób nie ma i szybko się poddają – dodaje. Analogi to także pewien powrót do przeszłości. Może tęsknota? Ucieczka od wszechogarniającej cyfryzacji? Możliwość zrobienia nieograniczonej liczby zdjęć jest na pewno plusem cyfrówek, ale czy przeglądanie tysięcy podobnych zdjęć na ekranie komputera nie staje się z czasem nudne? Z analogami wiąże się to emocjonujące wyczekiwanie na odbitki, a później ich przeglądanie, posiadanie zdjęć w formie fizycznej. Dla niektórych może to być też po prostu poszukiwanie nowych środków wyrazu, odskocznia od codzienności, próba wyrażenia siebie, a zarazem ucieczki od mainstreamu. Nie każdego usatysfakcjonuje ta potrzeba cierpliwości, a czasem także zdania się na przypadek, ale chyba warto zaryzykować i spróbować czegoś nowego. Jak mówi Ewa: – Jeśli zrozumiesz istotę lomografii to automatycznie nie jesteś w stanie powiedzieć, że coś Ci w niej przeszkadza. Od zawsze powtarzam: lomuj się kto może!

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 13

Zdjęcia: Łukasz Wycisło

01/2013

13

2013-03-06 00:13:12


Zjawisko

Sylwia Chrapek, Karolina Klimas

Spotted: Szukam… … chłopaka z dołeczkami na policzkach! O 15 tłumaczyłeś mi jak dojść na dworzec PKS. Niestety zgubiłam się, ale Twój uśmiech mi to wynagrodził razy 100 – pisze jedna ze spotterek. Na znanym portalu społecznościowym aż roi się od przeróżnych „Spotted”. Czym one są? Czy to tylko chwilowa moda? Jak odnaleźć się w cyberprzestrzeni?

„Spotted” to inicjatywa, która na zachodzie jest popularna od dłuższego czasu. Do Polski również przywędrowała moda na facebookowe tablice ogłoszeń: – Pomysł nie jest nowy. Tego typu profile zdobyły wielu fanów na zachodzie, a później stopniowo zaczęły się pojawiać w największych miastach w Polsce. Najliczniejszy „Spotted” w kraju poświęcony jest największemu domowi schadzek w Warszawie, czyli Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego – mówi Kasia Jarczyk, prowadząca wraz z czwórką znajomych profile „Spotted: KZK GOP”, „Spotted: Katowice Dworzec PKP i Galeria Katowicka” oraz „Spotted: Mariacka”. W dobie facebooka nietrudno jest trafić na oblegane ostatnimi czasy strony mające na celu połączenie osób, które przypadkiem spotkały się na chodniku, uczelni, w autobusie, klubie, publicznej toalecie czy bibliotece. Jeśli spotkałeś kogoś interesującego, ale nie zdążyłeś lub nie miałeś odwagi zagadać czy poprosić o numer, profil „Spotted” danego miasta lub miejsca może ci w tym pomóc. Publikowane wiadomości są anonimowe, co tym bardziej skłania spotterów do działania. Wydaje się to być świetną opcją, szczególnie dla zabieganych i niepewnych siebie młodych ludzi. Z jakimi „Spotted” można się spotkać? Od Spotterki: Chłopaku z mega uroczymi piegami, który wsiadłeś dziś do 5 o 11.34 na Sokolskiej, miałeś na sobie czarną kurtkę, spodnie i czapkę tego samego koloru i szare buty! Jeśli to czytasz, to odezwij się, bo nie mogę przestać o Tobie myśleć! („Spotted: KZK GOP”). Od Spottera: Szukam niebieskookiej białogłowy, która o godz. 17 na peronie 1 została pożarta przez potwora jadącego do Gliwic. Stałem na peronie i patrzyłem się na Ciebie jak głupi. Nie zauważyłem nawet, że uciekł mi pociąg. Aj! („Spotted: Katowice Dworzec PKP i Galeria Katowicka”).

1414

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 14

„Spotted” nie służy tylko i wyłącznie do dobierania ludzi w pary. Jest to inicjatywa uniwersalna, która oprócz możliwości nawiązania nowych znajomości pozwala również na odnalezienie rzeczy zagubionych, wyrażenie swojej dezaprobaty wobec ludzkich zachowań lub prośbę o pomoc w nagłych sytuacjach: – Dostajemy bardzo różne wiadomości. Większość naszych fanów rzeczywiście szuka kogoś napotkanego w autobusie, na dworcu czy na Mariackiej. Są i tacy, którzy traktują „Spotted” raczej jako tablicę pozdrowień. Niedawno musieliśmy sobie radzić z nawałem pozdrowień dla kierowców, którzy przyjechali za wcześnie lub za późno. Codziennie dostawaliśmy 6-7 takich wiadomości. Obecnie na „Spotted: KZK GOP” obowiązuje jedna zasada – kochamy/nienawidzimy wszystkich kierowców, ale nie będziemy ich pozdrawiać – opowiada Tomek Leśniak, współprowadzący wspomniane już wcześniej profile. – Na naszym profilu wiadomości wrzucają przede wszystkim studenci UŚ. Jeśli chodzi o charakter wiadomości, to są to standardowe „spotted” poszukujące kogoś lub czegoś, o kim/o czym wiemy niewiele, ale zdarzają się także anonimowe pozdrowienia. Staramy się też pomóc poprzez ogłoszenia, które mogą dotrzeć szerokiego grona „lubiących” nasz fanpage. Od pewnego czasu, by ograniczyć „pozdrowieniowy spam”, wprowadziłyśmy cenzurę, co mamy nadzieję pomoże w utrzymaniu głównego celu, dla którego to powstało – dodają administratorzy „Spotted: UŚ”.

Popularność takich portali zdaje się ciągle rosnąć – profil „Spotted: KZK GOP” ma aż 3 122 fanów, „Spotted: UŚ” niewiele mniej, bo 1 660, a chyba najliczniejszy z profili, wspomniany już wcześniej warszawski „Spotted: BUW” aż 15 378! Liczby te wydają się jednak być czasami za niskie – przecież sukces naszej wiadomości zależy od tego, czy do tej jednej, szukanej przez nas osoby dotrze nasza wiadomość. Czy w takim razie „Spotted” w ogóle spełnia swoje zadanie? – Wiemy z doświadczenia,

że „Spotted” działa, bo udało nam się skojarzyć 2 pary i odnaleźć zgubione klucze za pośrednictwem naszych Spotterów. Bardzo ważne jednak, żeby było nas jak najwięcej, bo wtedy szanse na odnalezienie się rosną – mówi Agata Pawlus, administrująca profilami „Spotted” wraz z Tomkiem i Kasią. Jak grzyby po deszczu pojawiają się też ciągle nowe profile – aktualnie niemal każdy z wydziałów UŚ ma swój własny „Spotted”. Pytanie tylko: czy „Spotted” przetrwa? Jest to tylko chwilowa fascynacja czy też nowa forma komunikacji, pozwalająca nam pójść poniekąd na łatwiznę skrywając się pod anonimowymi postami? Znak coraz bardziej postępującej cyfryzacji naszego życia? A może świetna platforma, dzięki której mamy kontakt z szeroką grupą nieznajomych i dzięki której szybko odnajdziemy zagubiony dowód czy klucze? – Mamy nadzieję, że nie będzie to tylko chwilowa moda, a rzeczywiste „miejsce poszukiwań”. Wiedząc naprawdę niewiele możemy znaleźć to, co zagubione – twierdzą osoby prowadzące Spotted: UŚ. – Myślę, że powstawanie profili „Spotted” to w jakimś sensie znak naszych czasów. Jesteśmy coraz bardziej zagonieni i coraz bardziej nieśmiali. Być może to tylko przejściowa moda – dodaje Agata. Zdjęcia: Łukasz Wycisło

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:18


Zjawisko

Mateusz Królik

Mark Zuckerberg został aresztowany przez agentów Anonymous. Taki nagłówek wielu przeciwników portalu, który obecnie organizuje życie kilkuset milionom osób na świecie, chciałoby zobaczyć w serwisach informacyjnych. To jednak niemożliwe – Facebook na stałe wpisał się w cyfrowy świat, a czasem nawet próbuje wtargnąć do tego rzeczywistego. Czego nie wiemy lub na co nie zwracamy uwagi korzystając z najpopularniejszego portalu społecznościowego na świecie?

Facebook – najlepszy przyjaciel człowieka? Wśród setek informacji, zdjęć, komentarzy i filmów, które codziennie publikowane są na facebookowych profilach, umknąć mogą nam pewne niuanse mające wpływ zarówno na wirtualną, jak i rzeczywistą płaszczyznę naszego życia. Nie wszyscy orientują się, że największy na świecie portal społecznościowy może być źródłem zarobku, kopalnią materiałów wykorzystywanych w reklamie czy przyczyną nadwagi i problemów ze zdrowiem. Online możemy być nawet po śmierci!

Gdy komuś znudzi się zarządzaniem farmą, może ją sprzedać. Na popularnym serwisie aukcyjnym ceny fanpage’ów wahają się od 5 aż do 7000 zł w zależności od ilości fanów. Nie dajmy się nabierać na konkursy, w których do wygrania jest setka iPhone’ów i milion tabletów. To mechanizm wykorzystywany w celu pozyskania nowych „Lubię to!” na zarabiającej stronie.

Sprzedam fana Większość użytkowników portalu Facebook przynajmniej raz kliknęło „Lubię to!” na fanpage’u jakiejś osoby, produktu czy zjawiska (bo jak inaczej można nazwać popularny ostatnio Harlem shake?). Niewielu wie, że połowa takich stron to farmy fanów, które mogą przynosić niezłe zyski. Zarabiać możne każdy – wystarczy założyć fanpage z chwytliwą nazwą, np.: „20 sposobów na poderwanie dziewczyny” lub „Szokujące zdjęcia ze popularnym aktorem”. Ciekawość ludzka nie zna granic, więc użytkownicy „lubiący” taką stronę równocześnie, nie do końca świadomie, reklamują ją na swoim profilu. Efekt wirusa robi co trzeba i w krótkim czasie farma można zyskać spore grono fanów. Znany jest przypadek fanpage’a, który w ciągu jednego dnia zyskał dwieście tysięcy „lajków”. Każde udostepnienie wymagane, by zobaczyć co kryje tajemnicza strona, reklamuje jej zawartość i rozkręca ruch. Farmy fanów zaczęły korzystać z programów partnerskich i zdarza się, że po kliknięciu „Lubię to!” pokazuje się ankieta i prośba o jej wypełnienie. Średnio co dziesiąta osoba wpada w sidła marketingu i udostępniając swoje dane (najczęściej jest to adres e-mail i numer telefonu) otwiera się na spam i telemarketerów. Każde uzupełnienie formularza warte jest od 2 do 20 złotych, w zależności od tego jak długa i zaawansowana merytorycznie jest ankieta. Łatwo policzyć, że na stronie, która ma dwieście tysięcy fanów, można dzięki programowi partnerskiemu zarobić ok. czterdziestu tysięcy złotych. Stałym dochodem dla posiadaczy farm fanów mogą być linki sponsorowane, które są umieszczane na fanpage’ach. Reklamodawca płaci za umieszczenie linku na facebookowej stronie posiadającej trzysta tysięcy „lajków” około sześćdziesięciu złotych.

Oddajcie moje zdjęcie! Kilka tygodni temu użytkownicy Facebooka masowo publikowali wpisy, w których oświadczali, że pozbawiają portal praw autorskich do zdjęć, tekstów i filmów zamieszczonych na profilowej tablicy. Zuckerberg i spółka na pewno czytali każde z tych oświadczeń biorąc sobie do serca to, co było w nich zawarte… Nie? Nie czytali? Pewnie, że nie! Każdy, kto zakłada konto na Facebooku akceptuje regulamin, w którym wyraźnie napisane jest, że portal po rejestracji użytkownika, zyskuje wszystkie prawa do materiałów przez niego publikowanych. Nie pomogą rozsyłane łańcuszki, modły i błagania. Klamka zapadła. Facebook może wykorzystać każde zamieszczone zdjęcie do własnych celów. Po wykupieniu przez firmę Zuckerberga aplikacji Instagram, największy na świecie portal społecznościowy może sprzedawać zdjęcia użytkowników bez ich zgody i nie dzieląc się z nimi zyskami. Ludzie dali się nabrać na ratujące świat oświadczenie, ponieważ zostało napisane w sposób oficjalny, formalnym językiem. Mało kto wie, że Konwencja Berneńska, na którą powołuje się autor tekstu łańcuszka, została zawarta w 1886 roku i nie jest już respektowana. Bezpodstawnych akcji przeciwko serwisowi będzie więcej. By nie tracić czasu na nic niewnoszące zmagania z kalifornijskim gigantem, warto czytać regulaminy.

Dieta cud Chcesz schudnąć? Wyłącz Facebooka. Portal sprawia, że tyjemy. Jak to możliwe? Czas, który marnujemy przed monitorem moglibyśmy poświęcić na ćwiczenia w domu, odwiedzenie siłowni, jogging czy zwykły spacer. Siedzenie przed komputerem i odświeżanie tablicy nie przyczyni się do spalenia zbędnych kilogramów. Wręcz przeciwnie – rozkoszując się podróżami po profilach znajomych często wrzucamy coś na ząb, przestajemy panować nad tym co i w jakich ilościach jemy. Żeby mieć więcej czasu dla wirtualnych romansów, intryg i dramatów nie tracimy czasu na gotowanie, tylko zamawiamy pizze lub kebab z dowozem do domu. Szybko, prosto, wygodnie. Niekoniecznie zdrowo. Pomijając walory estetyczne, taki tryb życia psuje również wzrok, negatywnie wpływa na kręgosłup i stawy. Nie chcę wyjść na moralizatora, ale warto znać umiar w korzystaniu z Facebooka, bo hamuje on rozwój psychiczny i wbrew pozorom ogranicza życie towarzyskie. Amerykańscy naukowcy (a jakże!) odkryli, że na świecie wśród użytkowników portalu społecznościowego Zuckerberga około trzysta pięćdziesiąt tysięcy osób cierpi na Facebook Addiction Disorder, czyli uzależnienie od Facebooka. Czas, który tracimy lubiąc kolejne wpisy, moglibyśmy wykorzystać na rozwój osobisty. Godzina dziennie poświęcona na naukę gry na gitarze czy przyswajanie słówek z języka obcego po kilku tygodniach przyniosłaby o wiele lepsze efekty, niż bezproduktywne ślęczenie przed monitorem komputera. Znajomości zawieranie w cyfrowym świecie także nijak mają się do tego realnego. W Internecie ludzie lubią kreować swój wizerunek na inny, lepszy niż w rzeczywistości. Największy na świecie portal społecznościowy jest do tego idealnym miejscem. Rozczarowanie, które może nas spotkać podczas bliższego poznania osoby, z którą do tej pory rozmawialiśmy tylko na facebookowym czacie, jest bolesne. Dowodem na negatywny wpływ portalu na związki pomiędzy ludźmi może być fakt, że co piąte małżeństwo rozpada się właśnie przez twór Zuckerberga. Życie po życiu W marcu 2013 roku zacznie funkcjonować aplikacja, która nawet po śmierci użytkownika będzie aktualizować facebookowy profil, dodawać nowe posty i linkować strony. LivesOn reklamowana jest hasłem: When your heart stops beating, you’ll keep tweeting (Gdy twoje serce przestaje bić, nie przestaniesz tweetować). System będzie dostępny na Facebooku, Twitterze oraz LinkedIn. Nasuwa się oczywiste pytanie: Po co to komu? Ci, którzy popierają LivesOn twierdzą, że aplikacja będzie pamiętnikiem odtwarzającym myśli i upodobania zmarłego. Ot taka kriogenika w wersji elektronicznej. System ten budzi oczywiście duże kontrowersje. Jaki jest cel zamieszczania postów na profilu osoby, której już nie ma? Sensu w tym niewiele, dodatek bezużyteczny jak prawy Ctrl... LivesOn to aplikacja dla ludzi, którzy nie chcą wylogować się z Facebooka nawet po śmierci. Dla których portal to drugie życie, które kończy się wraz z odłączeniem kabla. A Ty o czym napiszesz z zaświatów?

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 15

01/2013

15

2013-03-06 00:13:18


Zjawisko

Magdalena Chmiel

Bo fantazja jest od tego, aby bawić się na całego (…) Jako 18 letnia normalna osoba szukam drużyny, do której mógłbym się dołączyć (...). Jestem uzależniona od grania a rozpadła mi sie drużyna. szukam kogos do grania w d&d [przyp.red. Dungeons&Dragons] z okolicSosnowca (...). Brzmi znajomo? Wiele ogłoszeń utrzymanych w podobnym tonie można znaleźć w internecie. Wszystkich laików, dla których nerd to – zgodnie ze stereotypem – aspołeczny, pryszczaty, niski, gruby osobnik płci męskiej, który pędzi żywot expiąc (wbijając levele), zapraszam na podróż po świecie role-playing games. Ale o co chodzi? Kuba, organizator obozów RPG Caerbannog, tłumaczy istotę gry rozwijając skrót: „role” to odgrywanie roli, „playing” – rozrywka, radość, śmiech, „game” – element losowy, hazard, satysfakcja z wymarzonego wyniku na kostce. Zasadniczo gry RPG podzielić można na papierowe i komputerowe. Papierowe najczęściej wykorzystują kości, karty i plansze. Komputerowe mogą być przeznaczone dla jednego lub wielu graczy. Poza tym wyróżnia się gry MMO – massively multiplayer online, w które jednocześnie może grać teoretycznie nieskończona liczba graczy. Maciek, wieloletni gracz, nie do końca zgadza się z tą umowną klasyfikacją. Według niego komputerowe gry RPG przypominają współczesną muzykę – ich granice się zacierają, trudno jest wyszczególnić rodzaje. Choć komputerowe RPG nierzadko zachwycają grafiką, dają możliwość poznania graczy z całego świata i zagłębiania się w strategię, nie mogą równać się z papierowymi. Te drugie, przy wykorzystaniu minimum środków, odkrywają przed nami świat fantazji.

historyczne. Biorąc udział w sesji wymyślamy swoją własną postać, a gdy brak nam fantazji, naprzeciw wychodzą liczne podręczniki z opisami systemów i charakterystyką konkretnych bohaterów. Gdy zostaną ustalone szczegóły – zaczyna się zabawa. Wild thing Wszyscy moi rozmówcy zgodnie podkreślają, że w RPG nie ma sztywnych zasad. Gra pozwala nam przenieść się do Hogwartu, na Mur albo w inne wymarzone miejsce. RPG to niczym nieograniczony teatr wyobraźni. Pokusa poczucia, jak to jest być kimś innym, przyciąga. Tworzonym postaciom łatwo nadać cechy, które zawsze chcieliśmy mieć. Udział w sesjach pozwala przezwyciężyć nieśmiałość, pozbyć się kompleksów, obaw przed publicznym zabieraniem głosu. Gra nie ma ustalonej kolejności, nikt nie jest zmuszany do aktywności, jej przebieg jest swobodny. RPG uczy słuchać innych, analizować to, co mówią, zmusza do oceniania sytuacji i wyciągania wniosków, poprawia komunikatywność. Dla Maćka gry RPG są jak dobra książka – przekazują emocje, pozwalają poczuć konsekwencje swoich czynów.

Początki

Live action role-playing

Za najstarszą fabularną grę fantasy uznaje się „Dungeons&Dragons” wydaną w 1974 roku. Okoliczności pierwszej styczności Kuby z tą grą nie mają nic wspólnego z kłamliwym wyobrażeniem o gnuśniejącym w ciemnym pomieszczeniu nerdzie – wraz z kolegami wybrał się na wycieczkę w góry. Mieli ze sobą kości zamknięte w przeźroczystym pudełku, dzięki czemu mogli grać podczas wspinaczki. W końcu aby zagrać nie potrzeba wiele – według Kuby najważniejsi są ludzie, najlepiej grupa znajomych – wtedy łatwiej się przełamać. Wśród chętnych trzeba znaleźć Mistrza Gry – osobę, która poprowadzi rozgrywkę. Powinien znać system (połączenie opisu świata, w którym dzieje się gra z mechaniką gry). Systemy mogą przyjmować konwencję science fiction, cyberpunka, horroru, fantasy czy płaszcza i szpady. Dodatkowa inspiracja dla graczy to konkretne okresy

W przypadku LARPów, czyli gier fabularnych rozgrywanych na żywo, odpowiedzialność ma duże znaczenie. Zabawa toczy się w czasie rzeczywistym, gracze zakładają pasujące do konwencji danego świata stroje i używają rekwizytów, często wykonanych własnoręcznie. Muszą one spełniać zasady bezpieczeństwa, np. broń biała często zrobiona jest z pianki. Pojawia się wiele analogii do papierowych RPGów, np. obecność Larpmastera – „Mistrza Gry”, który jako jedyny zna scenariusz w całości, gracze zaś stają się aktorami wiernie odwzorowującymi zachowanie swojej postaci. Rozgrywki często toczą się w plenerze. Podczas gry terenowej szczególnie ważne jest rozgraniczenie między światem rzeczywistym i kreowanym. Aby nie dochodziło do nieporozumień, gracze – aktorzy muszą pamiętać, że wszystko, co dzieje się na LARPie jest fikcją, rozrywką; nie mogą brać do siebie zniewag, kłótni, walk, flirtu. „Święto nerdostwa” Tymi słowami Kuba określił konwenty, czyli zjazdy fanów fantastyki, podczas których odbywają się spotkania z autorami, pokazy, prelekcje, rozmowy, premiery. Słowem – wszystko, co przyjemne w świecie fantastyki. Właśnie na konwentach gra się LARPy, chociaż często stanowią one osobne wydarzenie. Mroczne strony

RPG Caerbannog

1616

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 16

Papierowe RPG trudno wykorzystać w niecny

Sesja RPG sposób ze względu na ich abstrakcyjność. Sprawa jest łatwiejsza w przypadku komputerowych RPGów. Doniesienia brytyjskiego portalu Guardian pokazują, że RPG to nie tylko świetna zabawa. Według nich więźniowie w Chinach, po odpracowaniu dniówki na kopalni, zmuszani byli do nocnej pracy przy komputerach: musieli zarabiać wirtualne pieniądze w grach MMO. Gdy osadzeni nie dali rady wyrobić na „farmie złota” normy przynoszącej zyski w realnym świecie, byli torturowani. Artur, kolejny rozmówca, przyznaje że zjawisko sprzedawania swoich postaci, waluty i dóbr ma miejsce także wśród zwykłych graczy. Z punktu widzenia prawnego jest to zabronione, ale łatwy zarobek kusi. Często swoimi osiągnięciami uzyskanymi w grach chcą podzielić się osoby, którym nie starcza już na nie czasu. + 10 do lansu RPG znajdziemy też w kulturze masowej. Aby przekonać się, że „nerdy” to po prostu zapaleni pasjonaci – wystarczy włączyć telewizję. Bohaterami cenionego przez wiele osób amerykańskiego serialu komediowego „The Big Bang Theory” jest grupa przyjaciół zainteresowanych głównie internetem, komiksami, filmami science-fiction i fizyką. Poza tym zajmują się podrywem, co może zaskoczyć osoby kojarzące nerdów z kimś zupełnie aspołecznym. Mniej pozytywnie graczy przedstawia film „Mazes and Monsters” z Tomem Hanksem. Miał swą premierę w 1982 roku, kiedy granie w RPG było stosunkowo młodym zjawiskiem. Z tego powodu traktowano je jako potencjalne zagrożenie dla młodych ludzi. Dodatkowo uznawano, że propagują satanizm, mogą wywołać schizofrenię czy alienację. Dziś wiadomo, że te obawy te nie sprawdziły się, a spędzanie czasu w sposób pobudzający myślenie jest wręcz propagowany. Daj się wciągnąć Jeśli nadal wahasz się czy spróbować pomyśl, że RPG to tylko trochę inny rodzaj gry miejskiej, a biorąc udział w sesji, masz niepowtarzalną okazję być przez chwilę w centrum uwagi. Zacząć można bez wychodzenia z domu: poprzez skompletowanie drużyny dzięki wyszukiwarkom Mistrzów Gry i Graczy. Zarówno internetowe, jak i stacjonarne sklepy (w Katowicach np. Bard, Flamberg) mają w swej ofercie szeroki wybór gier, podręczników itp. Zagrać można np. w kluboczajowni „Teoria” czy w bibliotekach, gdzie organizowane są sesje. Nic prostszego – w końcu w RPG chodzi o wspólne opowiadanie historii.

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:24


Zjawisko

Sandra Rybińska

Kreatywność, Internet, pieniądze czyli... W głowie każdego człowieka pojawia się czasem pytanie: jak szybko i łatwo, łącząc przyjemne z pożytecznym zdobyć pieniądze? Jedni organizują garażowe wyprzedaże, inni, poza intensywnym szukaniem złotego środka, nie robią nic. Są jednak również tacy, którzy zarabiają dzięki dobremu pomysłowi, kreatywności i sztuce pozyskiwania publiczności. Rok 2005. San Francisco. Trzech przyjaciół, Chad Hurley, Steve Chen oraz Jawed Karim podczas wspólnej kolacji wpadają na pomysł, jak łatwo i szybko dzielić się z innymi plikami wideo. Tworzą platformę internetową, gdzie każdy mający dostęp do Internetu i kamery może pokazać swoją historię, pasję całemu światu. 14 lutego 2005 roku firma została zarejestrowana, jej nazwa i logo zastrzeżone. Oficjalne otwarcie nastąpiło w grudniu 2005 roku. Początkowo załoga liczyła kilka osób, siedziba mieściła się w małym biurze w San Mateo w Kalifornii. Rozwój nastąpił szybko. W 2006 roku portal został wykupiony przez Google, ekipa powiększyła się, zmieniła siedzibę. Dzisiaj to największa na świecie internetowa społeczność medialna. Strona codziennie generuje ponad 2 miliony odsłon, w Polsce ma około 10 milionów użytkowników. Obejrzenie wszystkich zamieszczonych na tej stronie wideo trwałoby 1700 lat. Witryna jest dostępna w 54 wersjach językowych. W 2011 roku strona miała ponad 1 bilion wyświetleń, czyli około 140 wyświetleń na każdego mieszkańca Ziemi. Jeżeli ktokolwiek po takim opisie miałby wątpliwości czego on dotyczy, słowo klucz to Youtube. Najlepsze tłumaczenie nazwy to „ty nadajesz” – ty tworzysz swój kanał w TV. Portal daje niesamowite możliwości. Od dzielenia się swoimi pomysłami, oglądania i poznawania innych, słuchania muzyki do…zdobycia sławy i pieniędzy. Można to osiągnąć na kilka sposobów. Jeden z nich to wrzucenie na swój kanał materiału, który ukazuje talent, np. wokalny. Później wystarczy czekać i modlić się, ażeby ktoś znaczący w danej branży filmik odnalazł, obejrzał, chciał wypromować. W ten sposób swe życie zmienił Justin Bieber – 19-letni kanadyjski piosenkarz. Covery nagrywane amatorską kamerą wrzucał na swój kanał na Youtube. W końcu został odkryty przez Scootera Brauna, który w krótce stał się jego menagerem. Nagle kariera nastolatka nabrała niesamowitego tempa – nagrywanie piosenek, wydawanie płyt, koncerty. Powstał o nim film „ Justin Bieber: Never Say Never”. Jego wideoklip do utworu „Baby” został najczęściej wyświetlanym i najczęściej komentowanym filmem w historii serwisu YouTube. Na całym świecie zyskał miliony fanek, które deklarują, że oddałyby za niego życie. W czerwcu 2011 roku magazyn „Forbes” umieścił Biebera na 2. miejscu listy najlepiej opłacanych postaci show-biznesu poniżej 30 roku życia – w ciągu roku zarobił 53 miliony dolarów. Bieber był jednocześnie najmłodszą osobą, która tego dokonała. Z kolei w 2012 roku Forbes wyróżnił go na 3. pozycji zestawienia najbardziej wpływowych postaci

show-biznesu, z rocznym dochodem w wysokości 55 milionów dolarów. Park Jae-Sang, znany jako PSY – jego utwór ,,Gangnam Style” zamieszczony na Youtube 15 lipca 2012 roku przyniósł mu sławę na całym świecie. W tym wypadku receptą na sukces okazał się wpadający w ucho bit i charakterystyczny taniec wykonywany w teledysku, o którym napisał na swoim Twitterze m.in. T-Pain czy Katy Perry. Klip stał się najczęściej oglądanym teledyskiem, jako pierwszy osiągnął 1 miliard wyświetleń, tym samym pobił rekord oglądalności teledysku ,,Baby’’ Justina Biebera. ,,Gangnam Style’’ obejrzała co siódma osoba świecie. Z czasem zaczęto się zastanawiać, o co właściwie chodzi w tańcu przypominającym jazdę na niewidzialnym koniu. Zarówno piosenka jak i klip są ironicznym, prześmiewczym spojrzeniem na dzielnicę Seulu – o tytułowej nazwie Gangnam – będącej w Korei tym, czym w USA Beverly Hills.

Innym sposobem jest zarabianie poprzez przystąpienie do Programu Partnerskiego Youtube. Pozwala on użytkownikom tworzącym oryginalne treści otrzymywać przychody z reklam wyświetlanych przy ich filmach wideo. W Polsce został uruchomiony w 2011 roku. Obecnie aktywnie działających partnerów jest w Polsce ponad 200. Aby dołączyć do programu należy spełnić trzy wymogi: tworzyć oryginalne filmy wideo, posiadać prawa do wszystkich materiałów dźwiękowych oraz regularnie publikować. To jednak nie takie proste. Eksperci mówią, że początkowo nie można myśleć o pieniądzach. Kluczem do sukcesu

jest zdobycie widowni. Liczy się niespotkany dotąd pomysł, barwna osobowość. Znaczenie ma także technika wykonania. Niezbędna jest cierpliwość, odpowiadanie na komentarze internautów, ukazanie im swojego szacunku, zaciekawienie ich. Należy wykazać się energią, determinacją, bowiem nierzadko nawet kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń nie gwarantuje nam przystąpienia do Programu Partnerskiego. 100 tysięcy wyświetleń to równowartość 50 dolarów. Te dane są jak kubeł zimnej wody dla osób snujących plany o szybkim i łatwym zdobyciu pieniędzy. Zważywszy na to, że prawdziwe zyski zaczynają się powyżej milionów wizyt, zarabianie w taki sposób faktycznie jest trudne, ale mimo wszystko realne. Michał Stępień wraz ze swoją żoną, Pauliną założył program „Kotlet.tv”, w którym dzielą się z internautami swoimi przepisami kulinarnymi. Oboje zrezygnowali z pracy w korporacji i poświęcili się tworzeniu kanału. Codziennie wrzucają 2,3 filmiki. Jak mówią, najtrudniejsze było zdobycie publiczności, zaciekawienie ich. Dzisiaj tworzenie programu to dla nich połączenie pasji z pracą przynoszącą zyski. Kanał działa od lipca 2009 roku, ma ponad 15 tys. subskrybentów, a 1857 nadesłanych filmów wyświetlono ponad 12 milionów razy. Swojemu kanałowi na Youtube popularność i pieniądze zawdzięcza także Maciej Frączyk. Stał się znany za sprawą swoich autorskich programów „Niekryty Krytyk”, w których zajmuje się recenzowaniem gier, książek, programów telewizyjnych i reklam i nie tylko. Jego filmy zamieszczone na YouTube wyświetlono w sumie ponad 100 milionów razy. Jego kanał jest najczęściej subskrybowanym spośród polskich kanałów. Internauci pokochali także Cezarego Nowaka, znanego jako Cezika. To pochodzący z Gliwic muzyk, samouk. Sławę zyskał umieszczając w Youtube własne wersje światowych hitów, później w dodatku śpiewane od tyłu. Pierwszym materiałem, który zamieścił na swoim kanale, był cover zespołu Kancelaria ,,Zabiorę Cię”. Internauci byli oczarowani, fanki chciały się z nim żenić. Przedstawiciele płci męskiej chcieli być tacy jak on. Z czasem pojawiały się kolejne covery, śpiewane od tyłu. Później furorę zrobiły „KlejNuty”. W sieci przewijały się hasła: ,,bende go zjadł’’, ,,racjonalne żywienie, 5 posiłków dziennie’’, niemal każdy wiedział kim jest Oksana. W zamyśle twórcy było pozostanie anonimowym, jednak fani szybko zorientowali się, kto jest autorem. Kanał Cezika na serwisie YouTube zaliczył ponad 30 mln. odsłon. Osób, które w ten sposób zdobyły popularność jest wiele. Nie sposób zapomnieć np. o Gracjanie Roztockim czy Barbarze Kwarc a także o znanych na Youtube mieszkańcach Ameryki, Francji. Zdaje się, że barwna osobowość, kreatywność, energia i determinacja nierzadko otwierają drogę do sukcesu. Jak widać, przepis na sukces leży zupełnie gdzie indziej, niż mogłoby się wydawać. Znaczenia nie ma wiek, płeć ani nawet tak pieczołowicie zdobywane przez nas, studentów, wykształcenie…

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 17

01/2013

17

2013-03-06 00:13:24


Zjawisko

Michał Nowak

Uhonorować głupotę Każde wejście w nowy rok przejawia się rozmaitymi podsumowaniami tego, co było najlepsze w przeciągu minionych dwunastu miesięcy. To czas nagradzania najlepszych pomysłów, ciekawych odkryć, indywidualnych zdolności i wrodzonego talentu – niemal w każdej dziedzinie życia. Wystawne gale pełne blichtru, nonszalancji i wręczania statuetek, potrafią ciągnąć się przez cały kwartał. Na szczęście istnieją też wyróżnienia, które wołają: dosyć tego targowiska próżności! Antynagrodą może zostać uhonorowany każdy, niezależnie od stopnia rozpoznawalności, zasług społecznych, czy specyfiki wykonywanego zawodu. Z definicji są to wyróżnienia przyznawane osobom, które posiadają znaczące zasługi w poszerzaniu granic złego smaku, bezguścia, szeroko pojętej ciemnoty. Konkurencja jest duża, ale nagród wystarczy dla każdego. Oto krótki przegląd niektórych wyróżnień. Sfioletowieć ze wstydu Przyznawane co roku Złoty Maliny, czyli nagrody dla najgorszych filmów, twórców filmowych i aktorów, to już klasyka niepotrzebująca wyjaśnień. Pierwszy raz rozdano je w 1981 roku i mimo, że hollywoodzkie środowisko od początku starało się je ignorować, utworzona wówczas tradycja przetrwała do dzisiaj. Nikt nie lubi być nazywany najgorszym, a już na pewno nie chce odbierać z tego tytułu wyróżnień. Istnieją jednak nieliczne sławy, które uznały opór za bezcelowy i odebrały statuetki osobiście. Tak postąpiła Halle Berry, gdy przyznano jej Złotą Malinę za rolę w filmie „Kobieta-Kot”, to samo zrobiła również Sandra Bullock, kiedy „akademia” uhonorowała ją antynagrodą za występ w filmie „Wszystko o Stevenie”. Warto dodać, że obie artystki posiadają w swoich zbiorach również Oscary. Podobnym dystansem do siebie nie wykazali się liderzy Złotych Malin. Tytuł najgorszej aktorki dzierży Madonna, dla której romans z kinem zaowocował aż ośmioma statuetkami. Jej męskim odpowiednikiem jest Sylvester Stallone, któremu również przyznano osiem nagród. Stallone może się także pochwalić zdobytą w 2010 roku Golden Kela Award, czyli antynagrodą będącą indyjskim odpowiednikiem Złotych Malin. Aktorowi przyznano statuetkę za rolę samego siebie w bollywoodzkiej komedii romantycznej „Kambakkht Ishq” – laureat oczywiście nie pojawił się na gali. Pisać każdy może Od 1993 roku przyznawana jest antynagroda Bad Sex in Fiction Award. Jej celem jest uhonorowanie autorów książek odpowiedzialnych za najgorsze opisy stosunku płciowego w dziele literackim. Nagroda organizowana jest przez londyński magazyn „Literary Review” i zwraca szczególną uwagę na niewyrafinowane, często bezcelowe stosowanie opisów aktu seksualnego we współczesnych powieściach. Samo trofeum ma kształt nagiej kobiety leżącej na otwartej książce. Wśród laureatów nagrody znalazł się m.in. Jonathan Littell za powieść „Łaskawe”, w której opisywał orgazm, posługując się metaforą łyżki skrobiącej ugotowane na twardo jajko.

1818

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 18

Istnieje także Diagram Prize – kolejne wątpliwe wyróżnienie literackie, którego historia sięga 1978 roku. Są to nagrody wręczane dla książek o najdziwniejszych tytułach. Do 2000 roku wyróżnienia były przyznawane przez specjalnie powołanych sędziów, obecnie na dziwne tytuły głosują internauci (za pośrednictwem strony bookseller.com). Zwykle nominowane zostają wszelkiego rodzaju poradniki, jak np. książka kucharska, która zdobyła nagrodę w 2011 roku. Jej tytuł brzmi „Cooking with Poo”, a przedmiotem lektury są przepisy na potrawy z kuchni tajskiej. Słowo „poo” w języku Tajlandczyków oznacza kraba, po angielsku znaczy jednak coś zupełnie innego.

Bacząc na słowa The Foot in Mouth Award to kolejna antynagroda, na którą nietrudno sobie zapracować. Przyznawana jest co roku osobom publicznym, za najgłupsze wypowiedzi padające z ich ust. Od 1991 roku, czyli momentu powstania nagród, szczególnym powodzeniem cieszą się politycy. Czasem nagradzane są wypowiedzi prymitywne (Jest przystojny, młody, a także opalony – Silvio Berlusconi o Baracku Obamie), czasem przerażające (Lubię to poczucie, że mogę zwalniać osoby świadczące mi usługi – Mitt Romney), a w jeszcze innych przypadkach kompletnie niezrozumiałe. W tych ostatnich przoduje George W. Bush, choć mógłby go zawstydzić niejeden polski polityk – były lub obecny (ktokolwiek słyszał o jestem za, a nawet przeciw?). Australijczycy mają z kolei wyróżnienia dla najbardziej seksistowskich wypowiedzi, które przyznawane są osobom publicznym, jak również firmom bądź stowarzyszeniom. Jury składa się z czterystu kobiet, które spotykają się dorocznie na wspólnym

bankiecie, gdzie odczytywane są różne szowinistyczne wypowiedzi z minionego roku. Antynagrodę zdobywa ta sentencja, która zostanie najgłośniej wygwizdana przez uczestniczki bankietu. Nazwa nagród – The Ernie Awards – wzięła się od imienia Ernie Ecoba, byłego sekretarza jednego z najstarszych związków zawodowych w Australii. Mężczyzna słynął z bycia mizoginem, czemu niejednokrotnie dawał upust w swoich przemówieniach. Każdy wygrywa Nie trzeba być wcale osobą medialną, żeby zdobyć cenną antynagrodę. Klasyką stały się już Nagrody Darwina, których tytuł zaczerpnięto od nazwiska słynnego twórcy teorii ewolucji. Laureatem może zostać osoba, która zmarła w wyniku śmierci samobójczej lub okaleczyła się w sposób prowadzący ją do bezpłodności, czyniąc to zarazem w możliwie najgłupszym stylu. Za datę sformalizowania Nagród Darwina uważa się 1993 rok, kiedy to Wendy Northcutt założyła poświęconą im stronę internetową (od 2000 roku autorka wydała także szereg książek poświęconych nagrodom). Ideą przedsięwzięcia – w duchu Charlesa Darwina – jest uhonorowanie osób, które zapobiegają przekazywaniu swoich błędnych genów i tym samym przyczyniają się do uchronienia gatunku ludzkiego przed swoistą samozagładą. Pod pojęciem „błędnych genów” rozumie się ludzi takich, jak pewien amerykański nastolatek, który stracił życie podejmując się gry w rosyjską ruletkę przy użyciu… pistoletu półautomatycznego. Przyznaje się również antynagrody za najgłupsze pozwy sądowe, które nie mogły powstać nigdzie indziej, jak w Stanach Zjednoczonych. Stella Awards to nagrody upamiętniające sprawę niejakiej Stelli Liebeck, która w 1992 roku oblała się gorącą kawą w restauracji sieci McDonald’s, przez co odniosła poparzenia trzeciego stopnia. Pozywając fast foodowego giganta o sprzedawanie przesadnie gorącej kawy, kobieta wygrała sprawę w sądzie i otrzymała należyte odszkodowanie. Ława przysięgłych przyznała jej sumę 2,9 miliona dolarów, jednak sąd ostatecznie zmniejszył tę kwotę do 640 tysięcy dolarów. Wszelkie granice przekroczył jednak Roy Pearson, 57-letni sędzia prawa administracyjnego, który w 2007 roku pozwał osiedlową pralnię na kwotę 65 milionów dolarów. Przyczyną pozwu była para spodni, którą pralnia rzekomo zgubiła. Ostatecznie sąd oddalił sprawę, a Pearson stracił swoją dochodową posadę. Mężczyzna za to zdobył najwyższe odznaczenie wśród nagród Stelli (tzw. True Stella Award). Legenda głosi, że Pearson do dziś odwołuje się od wyroku sądu. To tylko niewielki zbiór przykładowych antynagród, bowiem na świecie istnieje ich o wiele więcej. Niezależnie od tego, czy uznamy je za zasadne, przyznać trzeba, że płynie z nich bogata lekcja: czasem lepiej przejść przez życie anonimowym.

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:25


Zjawisko

Tymoteusz Wallus

Oscar, a właściwie Nagroda Akademii Filmowej, to doroczna nagroda, zbędny przecinek przyznawana przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej (do której dzisiaj zrzeszonych jest ponad 6000 filmowców) od 1929 roku. W pierwszej dekadzie istnienia,(zbędny przecinek) uroczystość wręczania statuetek wzbudzała małe zainteresowanie zarówno wśród samych filmowców, jak i widowni.

Poznajcie Oscara

Pierwsza gala wręczania tych nagród trwała 15 minut i była właściwie tylko formalnością, gdyż zwycięzcy znani byli już kilka tygodni wcześniej. Do wzrostu popularności nagrodyprzyczyniła się renoma samej Akademii, jak i szeroka reklama w prasie, radiu i telewizji. Oscary, pomimo coraz większej krytyki ze strony zarówno środowiska, jak i widzów, uznawane są obecnie za najważniejsze nagrody przemysłu filmowego. Początkowostatuetki przyznawane były w 13 kategoriach, teraz w 24. Kim jest Oscar? Najważniejsza na świecie filmowa nagroda to figurka rycerza trzymającego dwuręczny miecz, który stoi na rolce filmu. Ważąca prawie 4 kg (dokładnie 3,895 kg) i mierząca 35 cm statuetka, zrobiona jest ze stopu cyny, antymonu, miedzi i pokryta jest 24 karatowym złotem. Figurki, wykonywane są na specjalne zamówienie Akademii w Kalifornijskiej odlewni brązu, a koszt wyprodukowania jednej sztuki wynosi ok. 500 dolarów. W Hollywood, krąży wiele legend wyjaśniających, jak powstała nieoficjalna nazwa nagrody - Oscar. Jedna z nich mówi, że pierwszy raz określenie zostało użyte przez Margarett Herrick (bibliotekarkę Akademii), która stwierdziła, że figurka przypomina jej wuja – Oscara Pierce’a. Świadkiem tego miał być jeden z felietonistów, któremu tak spodobał się ten zwrot, że zaczął używać go w swoich tekstach, przyczyniając się do jego rozpowszechnienia. Pewne jednak jest, że charakterystyczne zdanie: and the Oscar goes to… po raz pierwszy użyte zostało w 1934 roku, podczas wręczania nagrody dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej Katharine Hepburn (za film „Poranna Chwała”). Ilość czy jakość? Największą liczbą nagród może poszczycić się twórca wielu kultowych animacji - Walt Disney, który w swojej karierze zdobył aż 26 statuetek. Co ciekawe w 1938 roku za film „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” otrzymał statuetkę normalnych rozmiarów i siedem miniaturek.

Wśród najczęściej nagradzanych aktorów, znajdują się Jack Nicholson oraz Walter Brennan (panowie na swoim koncie mają po 3 statuetki). Wspomniana wcześniej Katharine Hepburn zdobyła aż 4 agrody, jednak prawdziwą „żelazną damą” Oscarów jest Meryl Streep, która nominowana była aż 17 razy (z czego 3 razy odbierała figurkę). Najmłodszą zdobywczynią trofeum jest Tatum O’Neal, która swoją (jak na razie jedyną) statuetkę zdobyła w wieku 10 lat. Z kolei najstarszym laureatem jest zeszłoroczny zwycięzca nagrody dla najlepszego aktora drugoplanowego - Christopher Plummer. Filmy, które zdobyły największą liczbę nagród w historii to „Ben-Hur”, „Titanic” i „Władca Pierścieni: Powrót Króla” (po 11 statuetek). Jednak tylko „Władca Pierścieni” otrzymał nagrody za wszystkie nominacje. To, że prawdziwego aktora poznaje się po tym jak gra, udowodniła Patty Duke, która otrzymała Oscara za rolę w filmie, w którym wypowiedziała tyko 1 słowo – „woda”. W ciągu ponad 80-letniej historii przyznawania nagród tylko dwie rodziny filmowców doczekały się 3 pokoleń laureatów - Hustonowie (Walter Huston, John Huston oraz Anielica Huston) oraz Copollowie (Carmine Copolla, Francis Ford Copolla oraz Nicholas Copolla - szerzej znany jako Nicholas Cage). W 1969 po raz pierwszy w historii zdarzyło się, że w jednej kategorii było aż 2 zwycięzców (chodzi o Barbarę Streisand i Katharine Hepburn). Natomiast jedynym Oscarem, który otrzymał Oscara, był amerykański muzyk Oscar Hammerstein. Nieprzewidziane wypadki Organizatorzy uroczystości wręczania Nagród Akademii Filmowej dbają o każdy szczegół. Czasem zdarza się jednak, że nieprzewidziane okoliczności potrafią popsuć sielską atmosferę panującą na gali. Jeden z największych oscarowych skandali wydarzył się w 1973 roku. W momencie ogłoszenia zwycięzcy nagrody dla najlepszego aktora pierwszoplanowego, zamiast laureata Marlona Brando, na scenie pojawiła się Indianka z plemienia Apaczów, Sacheen Littlefeather i wygłosiła protest przeciwko dyskryminacji rdzennych mieszkańców Ameryki. Wiele lat później okazało się, że kobieta nie była Indianką, tylko wynajętą przez Brando latynoską aktorką. W 1974 roku doszło do kolejnego incydentu. Podczas przemówienia Davida Nivena, przez scenę przebiegł nagi mężczyzna, pokazując wszystkim znak zwycięstwa. Później okazało się, że był to mało znany komik i aktor. Do kolejnego skandalu doszło, gdy Shirlee Ford, żona jednego z członków Amerykańskiej Akademii Filmowej wyznała dziennikarzom, że to ona wypełnia kwestionariusze dotyczące nominowanych i przyznała, że jest to normalne w tym środowisku. W 1939 roku aktorka Alice Brady, otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki drugoplanowej.

Niestety nie mogła uczestniczyć w ceremonii, a jej statuetkę odebrał nieznany mężczyzna, który podał się za jej narzeczonego. Jak łatwo się domyślić statuetki i mężczyzny nigdy już nie widziano. Największa oscarową wpadką jest jednak ta z 1934 roku, kiedy prowadzący Will Rogers otwierając kopertę powiedział: chodź tu i weź go, Frank. Zapomniał tylko, że nominowanych było dwóch Franków (Frank Capra i Frank Lloyd). Zwycięzcą okazał się Lloyd, a Capra w późniejszym wywiadzie przyznał, że wracanie spod sceny było największym upokorzeniem, jakiego w życiu doznał. Śmiech i płacz Otrzymanie nagrody wiąże się z dużymi emocjami. Bardzo często laureaci w przypływie adrenaliny robią, bądź mówią rzeczy, które w innych okolicznościach nie miałyby miejsca. Do oscarowych „perełek” zaliczyć można wypowiedzi Dustina Hoffmana (Chciałbym podziękować moim rodzicom za to, że nie stosowali środków antykoncepcyjnych), czy Jacka Nicholsona (Myślę, że to dowodzi, że w Akademii Filmowej jest tyle samo świrów, co wszędzie indziej). Zdecydowanie mniej ciekawe, ale o wiele dłuższe przemówienie należy do Greer Garson, która ze sceny dziękowała aż 6 minut (warto wspomnieć, że to po tym incydencie zmieniono regulamin ceremonii i teraz laureaci na podziękowania mają 45 sekund). Najbardziej spontaniczną reakcję zaprezentowali Roberto Benigni (po usłyszeniu swojego nazwiska zaczął biegać po sali i skakać po krzesłach), czy 74-letni wówczas Jack Palance, który zrobił na scenie 4 pompki. Bardziej emocjonalnie do nagrody podeszła Gwyneth Paltrow, która przez całe przemówienie zanosiła się płaczem (nawiasem mówiąc, jej zwycięstwo bardzo często nazywane jest największym błędem w historii rozdania Oscarów). Polski akcent Polska może pochwalić się 9 laureatami Nagrody Akademii Filmowej. Pierwszym polskim zwycięzcą był Leopold Stokowski za muzykę do filmu ,,Fantazja”, a dwoma statuetkami nagrodzony został Janusz Kamiński za zdjęcia do „Listy Schindlera” i „Szeregowca Ryana”. Polskie filmy były również 9 razy nominowane w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny (ostatni „W ciemności”). W 1982 roku Zbigniew Rybczyński został laureatem nagrody za najlepszy krótkometrażowy film animowany („Tango”). W związku z ogromem emocji, jeszcze podczas trwania ceremonii wyszedł zapalić papierosa, jednak kiedy próbował wrócić, ochrona nie chciała go wpuścić. Rozwścieczony artysta kopnął więc jednego z nich, w wyniku czego resztę nocy spędził w areszcie.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 19

01/2013

19

2013-03-06 00:13:25


Recenzyjnie

Szymon Ziegler

Siedem grzechów głównych Po bardzo dobrym „Weselu”, rewelacyjnym „Domu złym” i przejmującej „Róży”, w kinach podziwiać mogliśmy kolejny film Wojciecha Smarzowskiego, który doskonale wpisuje się w schemat myślenia o jego kinie. „Drogówka” to filmowy nokaut. Dzieło w pełni ukształtowanego artysty, który w stu procentach panuje nad obrazem. W każdym przypadku wie, jaka forma będzie idealna dla konkretnej historii. Jak nikt inny demaskuje pozory i najgorsze ludzkie przywary. Wojciech Smarzowski – człowiek, któremu udaje się wszystko. Każdy jego kolejny film wydaje się ostrzejszy, nasycony jeszcze większą brutalnością, bezlitośnie obnażający wszelkie tabu. Szereg fanów jego twórczości, zachwyty krytyków i wiele prestiżowych nagród sprawiają, że reżyser może pozwalać sobie na coraz więcej. „Drogówka” epatuje przemocą. Chlanie wódy, łapówki, burdele i zwierzęcy seks, to elementy dobrze znane widzom filmów Smarzowskiego. Jednak tutaj wydają się one najbardziej aktualne. Ta estetyka wydaje się cechą uniwersalną, bo tak głęboko dotyka sfer, z którymi stykamy się na co dzień. To film, który bardzo dużo mówi o polskim społeczeństwie i poszanowaniu dla obowiązującego nas prawa. Obraz współczesnej Warszawy, która jawi się jako pełnoprawna bohaterka bardzo realistycznie pokazana przez reżysera; przerysowane postacie stołecznych policjantów, uosabiające wszystkie negatywne cechy, dla których moralność i wszelkie ideały nie mają żadnego znaczenia; wszechobecna

korupcja; dziurawe drogi i autostrady na papierze; układy na najwyższych szczeblach władzy i wiele innych zastosowanych środków, tworzą film Smarzowskiego ogromnie depresyjnym. Czy naprawdę jest aż tak źle? Czy naprawdę tak wygląda polska codzienność? Siedząc w kinie miałem wrażenie, że to fragment odrębnej rzeczywistości, bardzo odległej dla przeciętnego zjadacza chleba. Tłumy pijanych kierowców; skorumpowani policjanci, którzy za parę stówek lub przygodny seks są w stanie odpuszczać każde wykroczenie; obskurny półświatek, pełen prostytutek gotowych na wszystko. Reżyser stawia ponurą diagnozę. Jednak niczego nie przesądza. Autentyzm przedstawionych zjawisk może być przerażający i niewątpliwie wbija w fotel. Zmusza widza do zastanowienia się nad stanem naszego społeczeństwa. Czy w całej lawinie szalejącego konsumpcjonizmu, bezustannej pogoni za dobrobytem, nie zatraciliśmy pewnych wartości. To doskonała okazja, aby na chwilę zatrzymać się w miejscu i pomyśleć nad swoim życiem. Spojrzeć krytycznie na otaczającą nas przestrzeń. Zdać sobie kilka pytań… Cała historia podszyta jest kryminalnym dreszczykiem, w tle pojawia się morderstwo. Oskarżony o zabójstwo zostaje główny bohater. Ofiarą jest jego kolega z wydziału ruchu drogowego. Sierżant Król (znakomity Bartłomiej Topa), bardzo daleki od ideału, ale wydający się najjaśniejszą postacią filmu, rozpoczyna rozpaczliwą walkę o oczyszczenie z zarzutów, demaskując przy tym mocno skrywane tajemnice władzy. Forma, którą stosuje Smarzowski jest od początku do końca przemyślana. Ujęcia kręcone telefonem komórkowym lub za pośrednictwem przemysłowych kamer, rejestrujących czarne oblicze codziennej pracy w stołecznej drogówce i nocne wypady suto zakrapiane alkoholem sprawiają, że widz czuje się integralną częścią ekranowych zjawisk.

swój talent jest tak długa, że nie sposób wszystkich wymienić. Już dawno nie było w Polsce filmu z tak rewelacyjną plejadą gwiazd, spośród których każdy stworzył niepowtarzalną kreacją. Bartłomiej Topa, Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel, Eryk Lubos, Julia Kijowska, Agata Kulesza, Marcin Dorociński, Andrzej Grabowski i wiele innych znakomitych postaci, to chyba wystarczający powód, żeby „Drogówka” stała się filmem obowiązkowym dla każdego wielbiciela X muzy. Każdy z nich zasłużył sobie na uznanie, a ich filmowe dokonania pewnie wymagałyby wielu zapisanych stron. Większość z nich miała już jednak swoją przygodę z kinem Smarzowskiego. Ich kreacje w „Domu Złym”, „Weselu” czy „Róży” dały reżyserowi jasny sygnał, że w swoim filmie nie może zaangażować nikogo innego. Sam wielokrotnie żartował, że mógł spać na planie, a oni po prostu brawurowo odgrywali swoje role, jakby wiedzieli czego się od nich wymaga. Więź, która łączy go ze swoimi aktorami obrosła już prawdziwą legendą. Efekty ich współpracy są imponujące. Zaskakujące jest to, że film niełatwy, momentami ciężkostrawny, odniósł komercyjny sukces. Czy to zasługa twórcy, obdarzonego niepodrabialnym stylem? Błyskotliwych i ciekawych dialogów? Perwersyjności przekazu? Chyba nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Z pewnością jest to film, który na takie zainteresowanie zasłużył. Wojtek Smarzowski jest reżyserem nietuzinkowym, a jego pomysł na kino bardzo intryguje. W przyszłym roku na ekrany kin wejdzie „Anioł” na podstawie książki Jerzego Pilcha „Pod mocnym aniołem”. Czego możemy się spodziewać? Złamania kolejnego tabu? Czy polska publiczność dojrzała do takiego przekazu – nie wiem, przekonamy się wkrótce.

Wspaniała obsada, intrygująca historia, niebanalne dialogi, świetne zdjęcia Piotra Sobocińskiego juniora, ogromna siła rażenia to największe atuty „Drogówki”. Lista nazwisk aktorów, którzy zaprezentowali w filmie

2020

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 20

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:26


Kultura

Natalia Ficek

Islandczycy to niewielki, nieco ponad 300-tysięczny naród. Okazuje się jednak, że wyjątkowo często podbijają zagraniczne rynki muzyczne, rozsławiając swój kraj jako centrum kultury i sztuki. Dlaczego właśnie oni mogą poszczycić się szczególnym uznaniem na forum międzynarodowym, co ich wyróżnia? Na czym polega fenomen takich artystów jak Björk, Sigur Rós, GusGus, Emilíany Torrini i innych znanych na świecie zespołów i wykonawców islandzkich?

Muzyczny fenomen Islandii oraz niepowtarzalność sceniczna złożyły się na światowy sukces artystki, która w mgnieniu oka stała się prawdziwą ikoną muzyki alternatywnej lat 90. Do tej pory nagrała osiem albumów studyjnych oraz dwie ścieżki dźwiękowe do filmów, w których zresztą wykazała się nie tylko talentem muzycznym, ale też aktorskim.

Początki Muzyka islandzka w XX wieku była kojarzona przede wszystkim z Björk Guðmundsdóttir, która na początku swojej kariery pełniła funkcję wokalistki istniejącej w latach 1986‑1992 pop‑rockowej grupy The Sugarcubes. Powstały skład był ciekawą alternatywą dla wszechobecnych zespołów anglojęzycznych, uporczywie lansowanych przez media. Charakterystyczny, dziecięcy głos Björk szybko stał się znakiem rozpoznawczym formacji, zdecydowanie wyróżniając ją na tle innych. Uwagę odbiorców przyciągali również jej inni członkowie, para homoseksualistów – Bragi Olafsson (basista) i Einar Örn Benediktsson (wokalista, trębacz). Już za sprawą debiutanckiego krążka „Life’s Too Good” zespół zdobył dużą popularność zarówno na Islandii, jak i poza nią – był doceniany zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Grupa wydała łącznie trzy znakomite albumy, dzięki którym obecnie śmiało można określić ją mianem pierwszego islandzkiego zespołu rockowego, który odniósł tak znaczący sukces międzynarodowy. Na tym jednak nie kończy się lista zasług tej formacji dla islandzkiego rynku muzycznego. Jeden z jej członków jest bowiem założycielem firmy Icelandic Nuclear Industries, która aktywnie wspierała miejscową scenę niezależną, głównie poprzez organizację koncertów i promocję młodych artystów. Od tego czasu popularność muzyki z Islandii zaczęła gwałtownie wzrastać. Björk… i co dalej? Gdy w 1992 roku doszło do rozwiązania The Sugarcubes, Björk wyjechała do Londynu i rozpoczęła karierę solową. Już pierwszym albumem „Debut” podbiła serca zarówno krytyków jak i publiczności. Niezwykle oryginalny głos, skłonności do ciągłych eksperymentów

Kariera Björk wskazała drogę rozwoju innym zespołom z Islandii. Jednym z nich jest elektroniczny kolektyw GusGus, założony w 1995 roku z inicjatywy Sigurðura Kjartansson’a i Stefána Árni Þorgeirsson’a. Niemal każdy album grupy stylistycznie różni się od poprzedniego. Wyraźne inspiracje klimatycznym trip–hopem z czasem ustąpiły miejsca wpływom muzyki techno, a później także house. Najważniejszym krążkiem spośród dziewięciopłytowej dyskografii zespołu jest uznawany obecnie za klasykę gatunku „Polydistortion”, który przyniósł jego członkom międzynarodową sławę i rozpoznawalność. Ich najnowszy album – „Arabian Horse” ukazał się w 2011 roku, osiągając znaczący sukces komercyjny. Pierwszą wokalistką formacji GusGus była Emilíana Torrini Davíðsdóttir. Wkrótce po wydaniu debiutanckiej płyty odeszła jednak z zespołu i rozpoczęła karierę solową. Międzynarodową sławę zyskała za sprawą albumu „Love in the Time of Science” z 1999 roku. Emilíana Torrini znana jest również jako wykonawczyni „Gollum’s Song” ze ścieżki dźwiękowej filmu „Władca Pierścieni: Dwie wieże”. Gatunkowo bardzo trudno określić jednoznacznie muzykę, którą prezentuje – jej twórczość to synteza subtelnych brzmień elektronicznych, akustycznych, popu, a nawet rocka.

płycie „My Head Is an Animal” (2011) oraz Sóley Stefánsdóttir, której twórczość w ostatnim czasie cieszy się dużym uznaniem, między innymi w Polsce. Dlaczego właśnie Islandia? Na tak dużą popularność muzyki z Islandii wpływa wiele czynników – od panującego na wyspie klimatu, który powoduje, że rozrywka jest tam szczególnie pożądana, przez edukację, aż po mentalność jej mieszkańców i ich niesztampowe podejście do kultury. Niebagatelne znaczenie ma z pewnością także położenie geograficzne. Z jednej strony – Ameryka, z drugiej zaś – Europa. Wpływ obu kontynentów na Islandię jest wyraźnie odczuwalny w tendencjach muzycznych, które przejawiają wywodzący się stamtąd artyści. Tradycja amerykańska przyniosła Islandczykom inspiracje folkiem i muzyką country, z kolei jej europejski sąsiad, Wielka Brytania, obudziła zamiłowanie do klubowych brzmień elektronicznych. Istotny jest również fakt, że Islandczycy na ogół bez problemu posługują się językiem angielskim, szkoląc tę umiejętność od najmłodszych lat. Nie ma więc mowy o niezrozumiałym dla odbiorców zagranicznych akcencie utrudniającym im rozpoczęcie kariery międzynarodowej. Islandczycy nie boją się eksportować swojej ekscentryczności, nie porzucając przy tym ambicji, by zgrabnie żonglować artystyczną konwencją i ze smakiem przekraczać pewne granice. Tworzą własny, autentyczny styl, który rzuca na kolana wszystkich zwolenników wolności i otwartości, nie tylko w muzyce.

Pochodzący z Islandii Jón Þór „Jónsi” Birgisson, Georg „Goggi” Hólm, Kjartan oraz Orri Páll Dýrason pod szyldem Sigur Rós tworzą jeden z najoryginalniejszych zespołów współczesnej sceny rockowej. Wszystko to za sprawą niekonwencjonalnych pomysłów – jak na przykład nie nadawanie swoim utworom tytułów, śpiewanie w wymyślonym języku bez znaczenia czy używanie smyczka do gry na gitarze elektrycznej. Wyróżnia go także specyficzny, wysoki głos wokalisty. Przełom w karierze Sigur Rós stanowi album „Ágætis byrjun” (1999), który zyskał znakomite recenzje nie tylko w swoim kraju, ale również poza jego granicami. Na fali rosnącej popularności grupa zaczęła intensywnie koncertować w Europie, w Stanach Zjednoczonych i w Japonii. Spośród stosunkowo młodych zespołów i wokalistów islandzkich należy wyróżnić folkowy zespół Of Monsters and Men, który zdobył rozgłos dzięki debiutanckiej

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 21

01/2013

21

2013-03-06 00:13:27


Kultura

Katarzyna Słomian

O co chodzi w Wielkiej Nocy? Wielkanoc – pierwsza myśl? Święcenie jajek w Wielką Sobotę, cukrowy baranek i Śmigus Dyngus. Nie zapomnijmy również o czekoladowym zajączku wystającym z koszyczka i pysznej kiełbasce z chrzanem. Wszyscy czekamy na śniadanie w niedzielny poranek, kiedy będziemy mogli skosztować „święconych smakołyków”, nieprawdaż? Ale czy naprawdę o to w tym chodzi? Czy to nie jest trochę tak, jakby obchodzić urodziny bez solenizanta? Wszyscy mniej więcej wiemy, co symbolizują produkty ze świątecznego koszyczka, dlatego postarajmy się odpowiedzieć na inne, fundamentalne pytanie - dlaczego Jezus musiał umrzeć na Krzyżu? Święta Wielkiej Nocy są obchodzone we wszystkich wyznaniach chrześcijańskich. Dla katolików są najważniejszymi w roku, podobnie jak dla wyznawców Prawosławia i Chrześcijan Ewangelicznie Wierzących. Dlaczego są aż tak istotne? Przecież nie towarzyszy im typowa aura świąt. Jednak jest coś, co również i wiosną oddaje ich symbolikę - przyroda budzi się do zycia. Dlaczego Wielkanoc jest „świętem ruchomym”? Podczas soboru nicejskiego w 325 roku ustalono, że będzie się ją obchodzić w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca. Wielkanoc nie jest więc obchodzona zawsze tego samego dnia: może wypaść między 22 marca a 25 kwietnia. Wyznawcy Prawosławia zazwyczaj celebrują ją później, z uwagi na obowiązujący na wschodzie kalendarz juliański.

wieczerza. Ten dzień z wielu powodów był szczególny. Żaden z uczniów nie rozumiał tego, co miało się wydarzyć nazajutrz. Bolały ich słowa Jezusa, który mówił, że będzie musiał na jakiś czas ich opuścić. Podczas Wieczerzy Jezus ustanowił również nowe przykazanie, które stało się filarem Chrześcijaństwa. Przykazanie Miłości. Święta to czas, w którym Miłość objawia się w naszym zachowaniu w szczególny sposób. Jezus powiedział, abyśmy trwali w Miłości. Nie tylko od święta. To były jedne z Jego ostatnich słów, które miały wyjątkową wagę. Wielki Piątek – dzień ukrzyżowania. Myślimy w tej chwili o Drodze Krzyżowej, na które zazwyczaj nudziliśmy się w Kościele będąc dziećmi. Czy teraz ma dla nas nieco inny wymiar? Co sekundę na świecie umiera człowiek i nie szczególnie nas to obchodzi. Cierpimy razem z człowiekiem, z którym mamy relację, z którym łączy nas bliska więź. Tak jest z Jezusem, nie możemy przeżywać Jego śmierci, gdy najpierw Go nie poznamy. Wielka Sobota była dniem żałoby. Umarł Jezus. Uczniowie mieli jeszcze nadzieję, ale czy spodziewali się zmartwychwstania? My teraz już wiemy co się wydarzy, wiemy, że jeszcze tylko dzień dzieli nas od Niedzieli Zmartwychwstania. Zmartwychwstanie Pana Jezusa

Po co w ogóle ten Wielki Post? Pan Jezus przez 40 dni chodził po pustyni, gdzie był kuszony przez diabła. Nie jadł, ani nie pił, dlaczego? Post jest rodzajem oczyszczenia, koncentracji na Bogu, nie na sobie. Pozwala odrzucić sprawy cielesne, zapanować nad naszymi zachciankami i potrzebami. To jak sprzątanie mieszkania przed świętami – przynosi świeżość i odnowę. W Kościele Katolickim jego reguły są ściśle określone. Kodeks Prawa Kanonicznego rozróżnia post jakościowy, czyli wstrzymanie się od potraw mięsnych, post ilościowy, czyli pożywanie do sytości raz dziennie oraz post ścisły, czyli post ilościowy połączony z jakościowym. W Wielkim Poście obowiązuje post ilościowy, a w Środę Popielcową, piątki i soboty – post ścisły. Wielki Czwartek, Wielki Piątek, Wielka Sobota Wielki Czwartek rozpoczyna tzw. Triduum Psachalne w Kościele Katolickim. Tego dnia miała miejsce ostatnia

2222

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 22

Maria Magdalena, która w niedzielny poranek poszła na grób Jezusa zastała tam odsunięty kamień, który zasłaniał wejście do groty. Pobiegła do uczniów, żeby czym prędzej poinformować ich co się stało. Wszyscy przybiegli na miejsce, by zobaczyć dlaczego ów grób jest pusty? Nie rozumieli jak to możliwe – w grocie znaleźli tylko leżące prześcieradła i zwiniętą osobno chustę, która była na Jego głowie. Odeszli zasmuceni, a na miejscu została tylko Maria Magdalena. Po chwili ujrzała dwóch aniołów i samego Jezusa stojącego tuż za nią. Tego samego dnia wieczorem Chrystus ukazał się uczniom. Co oznacza dla nas Zmartwychwstanie? Przyjrzyjmy się jednakże niewielkim różnicom między obrządkiem katolickim, a protestanckim. Czy protestanci obchodzą święta? Święta to dla protestantów szczególny czas. Na wisiorkach nigdy nie zobaczymy Jezusa wiszącego na Krzyżu – pusty krzyż to symbol Jego zmartwychwstania. Chrześcijanie Ewangelicznie Wierzący nie obchodzą Wielkiego Postu wychodząc

z założenia, że każdy indywidualnie wybiera czas na spotkanie z Bogiem, jednak dobrze jest przygotować się do świąt w ten sposób. Nie ma za to ściśle określonych reguł w jaki sposób należy pościć. Dla wegetarianina 40 dni bez jedzenia mięsa nie jest żadnym wyrzeczeniem. Może on za to mieć słabość do słodyczy, wtedy lepiej zrezygnować z tego, co jest największą zachcianką, bądź powstrzymać się całkowicie od spożywania pokarmów. Protestanci nie święcą też jajek, ponieważ nie znajdują w tym zwyczaju biblijnego uzasadnienia. Jak wyglądają nabożeństwa? Zazwyczaj zaczynają się od „uwielbienia”. Muzyka jest żywa, porywająca. Następną częścią jest kazanie wygłaszane przez pastora, który może mieć rodzinę. Sam kościół wygląda inaczej- jest prosty. Nie znajdziemy tu złoconych ołtarzy, rzeźb i drogocennych fresków na ścianach. Jedynym ozdobnikiem jest duży, drewniany Krzyż stojący zaraz za kazalnicą. Kazanie – życiowe, przejmujące, poparte Pismem Świętym, czasem zabawne, na pewno zapadające w pamięć. Słucha się go z uwagą. Następnie przychodzi czas na Pamiątkę. W pewnym sensie odpowiednik katolickiej Komunii Świętej. Chrześcijanie Ewangelicznie Wierzący uważają picie wina i spożywanie chleba za pamiątkę śmierci i zmartwychwstania Pana Jezusa, katolicy – wierzą w faktyczną, realną przemianę owych pokarmów w ciało i krew. W protestantyzmie ludzie żyją jakby w społeczności ze sobą, znają się. Podczas nabożeństw modlą się spontanicznie, nie poprzez wyuczone modlitwy. Nie przywiązują wagi do Tradycji, do symboli. Nie całuje się krzyża, nie czuwa przy grobie Pańskim, te ceremonie są jakby pominięte. Święta w zależności od denominacji (baptyści, anabaptyści, zielonoświątkowcy i inne) wyglądają różnie, jednak jedno je łączy- Niedziela Zmartwychwstania jest uważana za dzień niezwykle radosny. W kościele słychać okrzyki „Alleluja! Jezus żyje!”.

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:27


Styl życia

Giulia Kamińska Di Giannantonio

Duch Szwajcara w Rzymie Ostatnie dni grudnia. Tłum wypełnia rzymski Circus Maximus. 40 tys. młodych osób różnych narodowości, języków, wyznań czeka w olbrzymiej kolejce na obiad. Kolejka jest inna niż te, do których przywykliśmy. Panuje w niej spokój, życzliwość, ludzie uśmiechają się do siebie, zawiązują się znajomości. Niektórzy spontanicznie zaczynają śpiewać czy grać na gitarze – pisze nasza dziennikarka po powrocie z Europejskiego Spotkania Młodych Wspólnoty Taizé. kościoły zaczynają wypełniać spokojne melodie pieśni. To właśnie śpiew jest jednym z najistotniejszych elementów każdej modlitwy. Śpiewa się, powtarzając wielokrotnie krótkie zdania tak, aby można się było w nie zagłębić. Ważne są także długie momenty ciszy następujące po przeczytaniu fragmentu Ewangelii. Wieczorną modlitwę kończy krótkie rozważanie jednego z braci.

1940 r. Przez wzgórza Burgundii, w środkowej Francji, jedzie rowerem młody Szwajcar. Przybył tu z Genewy. Poszukuje domu, w którym mógłby osiąść. To, czego szuka, znajduje w małej miejscowości o nazwie Taizé, położonej kilkanaście kilometrów od ruin Cluny – duchowego centrum średniowiecznego świata. W Europie szaleje wojna, niedaleko Taizé przebiega front, z czasem do starego domu przybywa coraz więcej osób potrzebujących schronienia. Każdy je tam znajduje. Po dwóch latach o działalności Rogera dowiaduje się gestapo – młody kalwin musi wracać do rodzinnej Szwajcarii. Nie zapomina jednak o Taizé. Równocześnie dojrzewa w nim myśl o założeniu Wspólnoty, której sercem byłaby prostota i dobroć. W 1942 r. powraca do Taizé. Tym razem już na stałe i z kilkoma towarzyszami, którzy podobnie jak on chcą żyć na co dzień ewangeliczną prostotą. Rodzi się Wspólnota, rzecz niecodzienna w protestantyzmie. Już kilka lat po wojnie zaczynają napływać młodzi ludzie różnych wyznań, z każdym rokiem jest ich coraz więcej. Przyjeżdżają, żeby się razem modlić, żeby szukać odpowiedzi na ważne dla siebie pytania, żeby zrozumieć swoje miejsce w świecie. Przyjeżdżają, bo przyciągają ich bracia w białych habitach, którzy w Taizé po prostu są, którzy nie oceniają ani nie pouczają, za to zawsze są chętni, żeby wysłuchać. Przyjeżdżają, bo Taizé jest miejscem praktycznego ekumenizmu, miejscem otwartym na każdego. Na wzgórzu nad wioską pojawiają się pierwsze drewniane domki i olbrzymie namioty, z czasem staje tam wielki Kościół Pojednania, niezbędny by wszystkich pomieścić, bo centrum życia Wspólnoty jest modlitwa. Rzym Grudniowy wieczór 2012 r. Tysiące młodych wypełniają siedem wielkich bazylik i kościołów Wiecznego Miasta. Po kilku chwilach ustają rozmowy,

Idea Europejskich Spotkań Młodych, organizowanych przez braci z Taizé, powstała pod koniec lat 70. XX w. Pierwsze miało miejsce w 1978 r. w Paryżu. Od tego czasu braci i młodych uczestników co roku, na Sylwestra, gości inne europejskie miasto. Czterokrotnie Spotkanie miało miejsce również w Polsce. Bracia podkreślają, że każde z nich jest kolejnym etapem tzw. pielgrzymki zaufania przez ziemię, dlatego ważnym elementem jest zawsze budowanie więzi, wzajemne poznanie się i zaufanie ponad podziałami. – Ważne jest, byśmy trwali razem, wywodząc się z różnych tradycji chrześcijańskich. Nie czekajmy, aż droga jedności zostanie zaplanowana do samego końca, wyprzedzajmy pojednanie – mówił br. Alojz, obecny przeor Wspólnoty w czasie wieczornej modlitwy 31 grudnia. W czasie Spotkania w Rzymie, mieście jak mało które związanym z początkami chrześcijaństwa, młodzi ludzie (między 17. a 35. rokiem życia) byli goszczeni przez rzymskie parafie, gdzie spotykali się rano na modlitwie i spotkaniach w grupach, będących doskonałą okazją zarówno do rozmowy na ważne tematy, jak i do poznania osób przybyłych z innych krajów; spali u rodzin, w zgromadzeniach zakonnych, seminariach, na salkach parafialnych, niektórzy w szkołach czy przedszkolach. – Do Rzymu pojechałam przede wszystkim ze względu na klimat Taizé, który zauroczył mnie już, gdy byłam we Francji. Miałam nadzieję, że w Rzymie poczuję go znowu, przy okazji chciałam również zobaczyć miasto. Muszę przyznać, że się nie zawiodłam – mówi Magda, wolontariuszka z Polski, która do Rzymu przyjechała wcześniej, by pomóc w organizacji Spotkania. W czasie spotkania jest czas na wszystko: poznanie nowych osób, zwiedzenie miasta, włączenie się w życie lokalnych Kościołów, wyciszenie i osobistą modlitwę, a także uczestnictwo w popołudniowych spotkaniach tematycznych, których wybór jest na prawdę duży – w Rzymie można było m.in. zwiedzić katakumby czy Muzea Watykańskie, posłuchać rozważań braci, podyskutować o bieżących problemach (społecznych, ekonomicznych), wraz z rabinem wejść do synagogi, czy – dla zainteresowanych nauką

– posłuchać prezentacji astronoma z Watykańskiego Obserwatorium. Nie może oczywiście zabraknąć zabawy. W sylwestrową noc, po modlitwie w intencji pokoju, następuje tzw. Święto Narodów, czyli zabawa animowana przez przedstawicieli każdej z obecnych na parafii narodowości. Po tegorocznym spotkaniu Jaime z Ameryki Południowej opowiadał mi z nieskrywanym entuzjazmem, że nie spodziewał się tak natańczyć w tego Sylwestra. Ładowanie duchowych baterii Czym są spotkania Taizé? Odpowiada Katalin z Węgier: – Wszystkie spotkania w Taizé, jak również Taizé samo w sobie, oznaczają dla mnie zawsze tę samą rzecz: zgłębianie życia z dala od codzienności. To oznacza, że poprzez spotkania na wszystkich poziomach. Spotkanie z nowo poznanymi osobami, z samą sobą na modlitwie, a u podstawy spotkanie z Bogiem, mogę zawsze zrozumieć, że jestem kochana.

Magda dodaje: – Dzięki wspólnym modlitwom i przebywaniu w gronie cudownych ludzi, z którymi łączy mnie taka sama wiara, naładowałam w pewien sposób swoje duchowe baterie. Spotkanie było dla mnie wspaniałym przeżyciem i już nie mogę się doczekać grudniowego wyjazdu do Strasburga! – Dla mnie, tym razem, Taizé to także trzy dni bez prysznica – dodaje ze śmiechem Augustin z Francji, jeden z tych, którzy nie mieli szczęścia trafić do rodziny i spali na salce parafialnej. Augustin gorąco zaprasza na następne spotkanie, które odbędzie się w Strasburgu i obiecuje, że będzie na nim równie wspaniała atmosfera. Po powrocie z Rzymu stawiam to pytanie również sobie. Przychodzą mi do głowy twarze poznanych osób, melodie kanonów, bazyliki wypełnione po brzegi, mam poczucie, że dotknęłam żywego chrześcijaństwa. Przypomina mi się zdanie Jana Pawła II z 1986 r. wypowiedziane we francuskiej wiosce: „Do Taizé przybywa się jak do źródła. Wędrowiec zatrzymuje się, zaspokaja pragnienie i rusza w dalszą drogę”.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 23

01/2013

23

2013-03-06 00:13:28


Sport

Jakub Wesecki

Piłka w grze Dla większości Polaków słowo „futbol” oznacza dwudziestu dwóch mężczyzn kopiących piłkę. A gdyby oprócz kopania mogli ją sobie podawać, rzucać, wyrywać, a nawet wpadać na siebie i atakować nie narażając się przy tym na czerwoną kartkę? Może brzmi to dziwne, ale okazuje się wyjątkowo widowiskowe! Można się o tym przekonać dzięki Silesia Rebels, drużynie futbolu amerykańskiego, która współpracuje z Uniwersytetem Śląskim. Futbol amerykański to narodowy sport Amerykanów. To w niego grają amerykańskie dzieciaki na podwórkach, a finały Super Bowl co roku oglądają miliony kibiców. Mistrzostwa to generujące astronomiczne zyski święto państwowe, podczas którego 30 sekund reklam kosztuje nawet 3,5 miliona dolarów! Podczas meczu w każdej drużynie gra jedenastu zawodników, a ich celem jest zdobycie większej ilości punktów niż przeciwnik. Na tym kończą się podobieństwa z naszym futbolem. Punkty zdobywa się bowiem wbiegając z piłką na pole punktowe przeciwnej drużyny, łapiąc ją w tym polu, kopiąc do bramki lub blokując zawodnika w jego własnym polu punktowym. Szczegóły, takie jak zasady dotyczące spalonego, są jeszcze bardziej skomplikowane. Nawet sama piłka jest piłką tylko z nazwy – ma obły kształt, jest lekka, ale bardzo twarda. W Polsce futbol amerykański nie jest dyscypliną o której często mówi się w mediach, choć liczba jego pasjonatów ciągle rośnie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że obecnie w każdym województwie działa przynajmniej jedna drużyna, a w skali całego kraju jest ich ponad 50. Na Śląsku popularność tego sportu ciągle rośnie, dzięki zespołom takim jak Silesia Rebels, który działa pod skrzydłami AZS Uniwersytetu Śląskiego. Michał Kołek, grający na pozycji quarterback, opowiada o początkach futbolu amerykańskiego na Śląsku. – To długa historia. Trwa już od ponad siedmiu lat. – mówi. Zainteresowanie tą dyscypliną pojawiło się w wielu miejscach jednocześnie, a dzięki stronie internetowej Polskiego Związku Futbolu Amerykańskiego pasjonaci mogli się ze sobą kontaktować. Tak właśnie zrobili Michał i dwóch jego kolegów z liceum. Wspólnie zaczęli interesować się futbolem, ktoś kiedyś przyniósł piłkę, wreszcie nawiązali kontakt z innymi przyszłymi zawodnikami i umówili się na trening. Z tamtej ekipy do dzisiaj grają właśnie Michał i jeden z jego kolegów. Mniej więcej w tym samym czasie popularność dyscypliny w regionie zaczęła rosnąć, a nowe drużyny pojawiły się w Tychach, Będzinie i Sosnowcu. Zawodnicy Silesia Rebels przeszli chrzest bojowy w meczu z ekipą Kraków Tigers, który rozegrano w Rudzie Śląskiej. To właśnie na tym spotkaniu po raz pierwszy pojawiła się publiczność, a drużyna – znana wtedy jako Silesia Miners – zagrała w pełnym sprzęcie, którego brak wcześniej sprawiał, że graczy mylono z rugbystami. Miners zwyciężyli przewagą prawie 50 punktów. To był przełom. Gorący doping, wysoka wygrana i nowo zdobyte doświadczenie sprawiły, że zespół był już gotowy na swój

2424

02/2011 01/2013

13.03.03_suplementx.indd 24

profesjonalny, ligowy debiut. W 2007 roku Miners zostali wicemistrzami Polski, mimo że uprawiali ten sport zaledwie od sześciu miesięcy. Dwa lata później zawodnicy po ciężkiej walce sięgnęli po tytuł mistrzowski. Liczne wyróżnienia otrzymali też poszczególni gracze. Wielu z nich należy do ligowej drużyny All Pro, a drużyna przodowała w liczbie zawodników powołanych do kadry Polski. Na początku lutego tego roku rozegrano pierwszy w naszej historii mecz międzynarodowy, w którym Polacy stanęli do walki z reprezentacją Szwecji. Wśród naszych zawodników było aż siedmiu Rebeliantów! Futboliści nawiązali także współpracę z Akademickim Związkiem Sportowym Uniwersytetu Śląskiego. To była inicjatywa zespołu – przyznaje Ola, menadżer drużyny. – Dwóch zawodników postanowiło zgłosić ekipę i AZS ich przyjął. Warto dodać, że oprócz Rebels w Polsce istnieje tylko jedna drużyna uniwersytecka.

czas na zajęcia w podgrupach, zgodne ze specjalizacją zawodników: przeskakiwanie przeszkód, rzucanie piłki, odbieranie długich podań, przechwytywanie zawodników w biegu. Do pierwszego meczu w sezonie pozostało niewiele czasu, więc treningi są lżejsze, ale kolana bolą od samego patrzenia. Trzeba też ciągle uważać, żeby nie dostać piłką w głowę! Co wyróżnia przyszłego futbolistę? – Każdy może się przydać – odpowiada jeden z graczy, znany jako Wróbel. – Niektórzy nie nadają się do piłki nożnej, ale mają atuty, które przydadzą się u nas. Przede wszystkim nie można bać się kontaktu. Teatrzykowanie, takie jak w piłce nożnej? Tu nie ma na to miejsca. Przynajmniej raz w roku odbywa się wielka kampania promocyjna, podczas której każdy chętny może spróbować swych sił. Zazwyczaj pojawia się około 30 osób, a spośród nich wyłaniani są najlepiej rokujący kandydaci. Muszą oni przejść testy siłowe i sprawnościowe oraz wykazać się podstawowymi umiejętnościami, takimi jak łapanie piłki. Wbrew pozorom nie wszystkim przychodzi to naturalnie. Następnie określa się pozycję na jakiej będzie grał zawodnik, głównie na podstawie jego szybkości i postury. W każdej chwili można też zgłosić się do Michała Kołka za pomocą e-maila, który znajduje się na stronie internetowej drużyny. Należy w nim podać podstawowe dane: wzrost, wagę, informacje o innych uprawianych sportach i przebytych urazach. Dzięki temu przyszły zawodnik ma szansę dostać zaproszenie na trening.

Laikowi wydaje się, że futbol amerykański jest chaotyczny i bezsensowny, ale ci gracze wcale nie są grupą facetów bezmyślnie biegających po boisku. W rzeczywistości uprawiają specjalistyczny sport, w którym każdy zawodnik ma swoją rolę. Ich największym skarbem jest Playbook, czyli księga zagrywek. Znajdują się w niej tajemnicze hasła, takie jak Chicago czy Hammer, będące nazwami poszczególnych zagrań. Skomplikowane tabele i rysunki precyzyjnie opisują każdą akcję. Dla obrońców taka księga może zawierać około 50 stron, a dla ofensywy nawet 80. Wszyscy muszą nauczyć się specjalnie dla nich przygotowanych zagrywek i nie ma dwóch akcji, w których futbolista zachowuje się dokładnie to samo. Do rozegrania meczu futbolu amerykańskiego konieczne jest boisko o wymiarach około 110 na 49 metrów, ale w Polsce takiego nie ma. Na potrzeby treningu Silesia Rebels korzystają więc z boiska piłkarskiego MOSiR w Szopienicach. Przed rozpoczęciem gry zawodnicy ustawiają na murawie pachołki, żeby zmniejszyć jej powierzchnię i rysują linie oznaczające odległość od pola punktowego. Zimą nawet na to nie ma czasu, bo temperatura spada poniżej zera, a wokół zalega śnieg. Gracze żartują, że powinni mieć obligatoryjny zakaz wychodzenia z domu w taką ślizgawicę. Dlatego można ich spotkać również na siłowni Uniwersytetu Śląskiego przy ul. Bankowej 12 w Katowicach. Zimno nie jest im jednak straszne, więc gdy na boisku rozlega się dźwięk gwizdka i okrzyk Go Rebels! drużyna rozpoczyna swój trening. Na rozgrzewkę dwa okrążenia wokół boiska, potem skipping, podskoki, wreszcie rozciąganie w minusowej temperaturze. Po takim przygotowaniu

Nie trzeba jednak zostawać futbolistą żeby cieszyć się tym pięknym sporte. Warto wybrać się na najbliższy mecz i obejrzeć naszą drużynę w akcji. Przewroty, wyskoki, bieg runningbacka, potężne bloki defensywy i wreszcie widowiskowe przyłożenia piłki (Touchdown!) gwarantują niezapomniane emocje. Tegoroczny sezon Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego zacznie się już wkrótce, wypatrujcie więc plakatów i informacji na stronie internetowej zespołu: silesiarebels.pl. Jedno jest pewne – w tym roku o Silesia Rebels znowu będzie głośno!

www.suplement.us.edu.pl

2013-03-06 00:13:29


Staże / Praktyki / Szkolenia / Warsztaty Wolontariat: Fundacja „Miej serce” Fundacja powstała, by pomagać i wspierać dzieci, które doświadczyły trudnej przeszłości i złośliwości losu. Celem jej działalności jest organizowanie wszelkich form pomocy skierowanej do dzieci z rodzin znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej i materialnej, wspieranie rozwoju ich zainteresowań i umiejętności, przeciwdziałanie patologiom i uzależnieniom, ochrona praw dziecka. Jeśli masz trochę wolnego czasu, chcesz pomagać w organizowaniu akcji charytatywnych, kampanii na rzecz podopiecznych fundacji, zgłoś się wysyłając e-mail na adres: wolontariusze@ miejserce.pl.

Staż: „Grasz o staż” „Grasz o staż” jest ogólnopolskim konkursem organizowanym przez PwC i „Gazetę Wyborczą”. Co roku umożliwia spotkanie pracodawców z wyróżniającymi się na rynku studentami i absolwentami. Poprzez konkurs, młodzi ludzie z całej Polski mają okazję spróbować swoich sił w grze o płatne, merytoryczne praktyki w najbardziej renomowanych firmach oraz organizacjach rządowych i pozarządowych. Oprócz tego na najlepszych czekają atrakcyjne nagrody dodatkowe, których celem jest zwiększenie ich konkurencyjności na rynku pracy. Jak grać? Wystarczy wykonać kilka kroków: 1. Zarejestruj się wypełniając krótki formularz. 2. Zapoznaj się z oferowanymi praktykami – zastanów się gdzie chciałbyś najbardziej odbywać staż. 3. Wybierz 1 do 3 zadań konkursowych. 4. Wypełnij formularz CV i wraz z rozwiązanym zadaniem prześlij do 8 kwietnia, do godziny 23:59. 5. Zabłyśnij na rozmowie rekrutacyjnej 6. Wygraj wymarzony staż i atrakcyjne nagrody dodatkowe. Więcej informacji na stronie internetowej: grasz. pl i pod adresem e-mail: graszostaz@pl.pwc. com.

Warsztaty Drogowskazy Kariery to ogólnopolski projekt organizowany przez Niezależne Zrzeszenie Studentów. VI edycja programu odbędzie się w dniach 19‑21 marca 2013 roku na Uniwersytecie Śląskim. Tematyka warsztatów i szkoleń jest bardzo różnorodna i każdy znajdzie coś dla siebie. Więcej na ten temat można dowiedzieć się ze strony ­internetowej: http://www.drogowskazykariery.pl/.

Monika Wawszczyk Praktyki:

Visual Center Group Dom Mediowy VCG z siedzibą w Sosnowcu jest zainteresowany przyjęciem osób, które chciałyby zdobyć pierwsze doświadczenie zawodowe w obszarze reklamy i marketingu, na bezpłatne praktyki. Zakres zadań: • pomoc w obowiązkach biurowych • tworzenie prezentacji ofertowych • telefoniczna obsługa klienta • pomoc przy realizacji kampanii reklamowych. Chętni proszeni są o przesłanie swoich zgłoszeń na adres e-mail: biuro@visual-center.com. Regionalny Oddział Korporacyjny PKO Banku Polskiego w Katowicach Poszukiwani są praktykanci do Biura Analiz w regionalnym oddziale banku PKO w Katowicach. Do ich najważniejszych zadań należeć będzie: • zapoznanie się z działalnością Biura Analiz i wybranymi elementami procesu podejmowania decyzji kredytowych • zapoznanie z przepisami regulującymi działalność Banku • wsparcie pracowników w realizacji bieżących zadań. Wymagania: • studenci I-V roku studiów • preferowane kierunki: Zarządzanie, Bankowość, Ekonomia, Finanse • znajomość MS Office (Word, Excel, PowerPoint) • komunikatywność, umiejętność logicznego myślenia, aktywność. Bezpłatne praktyki trwają od 1 do 3 miesięcy (marzec, kwiecień, maj 2013). Zgłoszenia (cv i list motywacyjny) należy kierować na adres: DPEKatowicePraktyki@pkobp.pl z dopiskiem w temacie maila numeru referencyjnego P/ROK Katowice, w terminie do 31 maja 2013. JCommerce S.A. Firma JCommerce S.A. specjalizująca się w projektowaniu, doradztwie oraz wdrażaniu rozwiązań informatycznych, oferuje możliwość odbycia bezpłatnej praktyki na stanowisku: Tester. Zakres obowiązków: • wsparcie w testowaniu aplikacji z użyciem nowoczesnych metod i narzędzi do testowania • wsparcie w analizie wymagań • współpraca w przygotowywaniu i przeprowadzaniu planów testów i scenariuszy testowych • cykliczne sporządzanie raportów z przeprowadzanych testów oraz tworzenie metryk • prowadzenie dokumentacji • bieżąca współpraca z zespołem developerów. Wymagania: • wykształcenie wyższe informatyczne lub pokrewne • znajomość zagadnień związanych z testowaniem systemów IT i zainteresowanie tą tematyką • dobra znajomość języka angielskiego • mile widziana znajomość UNIX lub Linux (na poziomie użytkownika) • znajomość SQL • dyspozycyjność co najmniej 2-3 dni w tygodniu. Zainteresowani proszeni są o przesłanie dokumentów aplikacyjnych (CV oraz list motywacyjny) na adres e-mail: rekrutacja@jcommerce (w tytule wpisać: Praktykant/ka – Tester/Katowice). ELAMED Sp. z.o.o. Wydawnictwo ELAMED zaprasza do współpracy studentów zainteresowanych odbyciem bezpłatnych praktyk w jednej z redakcji czasopism. Do obowiązków praktykantów należeć będzie m.in: • wykonywanie codziennych zadań redakcji i udział w pracach nad tworzeniem gazet branżowych • uczestniczenie w tworzeniu makiet czasopisma • zapoznanie się z rynkiem odbiorców czasopism oraz z rynkiem reklamodawców • współpraca z działem marketingu w zakresie opracowania projektu oferty wydawniczej. Wymagania: • dobra znajomość obsługi pakietu MS Office • komunikatywność. Dokumenty aplikacyjne (CV i list motywacyjny) należy przesyłać na adres e-mail: praktyki@elamed.pl, wpisując w tytule: PRAKTYKI. DPM Sp. z.o.o. Firma DPM świadcząca usługi w zakresie konsultingu personalnego i organizacyjnego oferuje możliwość odbycia bezpłatnych praktyk w siedzibie w Katowicach. Zakres zadań praktykanta: • wsparcie zespołu konsultantów w prowadzonych procesach rekrutacyjnych • działania searchingowe na użytek projektów rekrutacyjnych i sprzedażowych • udział w rozmowach kwalifikacyjnych • redagowanie i aktualizacja ogłoszeń • budowanie bazy kandydatów • prace administracyjno-biurowe. Wymagania: • zainteresowanie tematyką HR • dyspozycyjność przez okres min. miesiąca (3 dni w tygodniu) • znajomość obsługi pakietu MS Office • preferowane kierunki studiów: Psychologia, Socjologia, ZZL. Osoby zainteresowane ofertą współpracy proszone są o przesłanie swojego CV na adres: szewczyk@dpm.com.pl lub zgłoszenie się za pośrednictwem rejestracji w systemie DPM pod adresem: http://executivesearch.dpm.com.pl/node/621.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 25

01/2013

25

2013-03-06 00:13:29


Podążaj tropem Lwa ING Bank Śląski to jeden z największych uniwersalnych banków w Polsce, świadczący zintegrowane usługi nansowe z zakresu bankowości detalicznej, korporacyjnej i rynków nansowych. Niezależnie od wieku, doświadczenia i zainteresowań, jeśli szukasz pracy pełnej wyzwań i różnych możliwości, dołącz do nas!

Praktyka z Lwem

Interesujące projekty w różnych obszarach banku (Finanse, Zarządzanie Ryzykiem, IT, Marketing, HR i wiele innych)

Co?

2–5 rok studiów, niezależnie od kierunku studiów

Dla kogo? Kiedy?

2–3 miesiące w okresie wakacyjnym

Program Ambasadorski Co?

Aplikuj do 15 kwietnia!

Aplikuj do 31 maja!

Możliwość poznania banku od środka Realizacja własnego projektu promocyjnego Studenci różnych kierunków, już od pierwszego roku studiów

Dla kogo? Kiedy?

Październik–czerwiec

ING International Talent Programme Aplikuj do 15 maja lub do 31 października! Co?

3-letni program zapewniający szybką ścieżkę rozwoju zgodną z indywidualnym planem rozwoju każdego uczestnika

Dla kogo? Kiedy?

ChallengING IT Co?

13.03.03_suplementx.indd 26

Praktyki_2013.indd 78

Rozpoczęcie programu: czerwiec–wrzesień 2013 lub styczeń–luty 2014

Aplikacje przyjmujemy cały rok

Roczny program stażowy, praca z nowoczesnymi technologiami, realny wpływ na wdrażanie nowych rozwiązań w obszarze IT

Dla kogo? Kiedy?

Studenci ostatnich lat i absolwenci z maksymalnie 2 letnim doświadczeniem zawodowym

Studenci ostatnich lat studiów i absolwenci zainteresowani rozwojem w obszarze IT Rekrutacja: październik–grudzień; Rozpoczęcie programu: luty

2013-03-06 00:13:31

08.01.2013 23:32


3:32

Pomysł na Weekend

Joanna Grzonka

Pomysł na weekend

Weekend to dla studenta niezwykły czas, w którym najczęściej oddaje się błogiemu i sielskiemu lenistwu. My zachęcamy Was do aktywniejszego spędzenia wolnego czasu. Na Śląsku jest wiele ciekawych, niezwykłych, często pięknych, a przede wszystkim wartych odwiedzenia miejsc. W tym numerze zaprosimy na niezbyt męczącą wycieczkę w góry. Powiemy też gdzie można zwiedzić zabytkową kopalnię i zobaczyć jedną z najstarszych, romańskich budowli w Polsce. Beskidzie, Beskidzie… Na początek sezonu proponujemy Wam stosunkowo prosty do zdobycia szczyt Równicy (885m.n.p.m.). Można dostać się tam pieszo, szlakiem czerwonych wychodzącym z Ustronia – idzie się nieco ponad godzinę. Piesza wycieczka zajmie nico dłużej (około 1h 45min), jeśli wybierzemy zielony szlak z Brennej. Jest też opcja dla leniwych – na Równicę bez problemu można wjechać samochodem od strony Ustronia. Kiedy już, nieważne w jaki sposób, dotrzemy na szczyt naszym oczom ukaże się stare, założone w 1927 roku schronisko górskie. Warto choćby zajrzeć do środka żeby zobaczyć stylowo urządzone wnętrze. Ale przecież nie jedziemy w góry po to, żeby siedzieć przy herbatce w schronisku. Z Równicy roztacza się naprawdę piękna panorama Beskidu Śląskiego. Bez problemu można dostrzec szczyt Czantorii, Skrzycznego, Baraniej Góry, czy znanego niektórym z narciarskich wypadów Soszowa. Osobom o mocnych nerwach możemy polecić Park linowy. Na rosnących tam potężnych bukach zamontowano 31 platform, z których najwyższe znajdują się na wysokości 12 metrów! Między nimi zawieszone są różnego rodzaju mosty i przeprawy z belek, sznurowych pętli o opon. Są tez kładki i liny do tak zwanych zjazdów tyrolskich. Trasy mają różny stopień stadności, a jest ich aż pięć, zatem każdy znajdzie coś dla siebie. Bardziej tradycyjni, nie przepadający za adrenaliną i wolący święty spokój turyści, powinni wybrać jeden ze szlaków, które przechodzą przez szczyt Równicy. Można wyruszyć w dół do Ustronia, Skoczowa lub Brennej, ale lepiej jest kierować się w kierunku Przełęczy Salmopolskiej, skąd rozchodzą się szlaki na Klimczok (około 4 godziny drogi), na Złoty Groń w Brennej ( około 2 godziny) lub na Skrzyczne (około 3 godziny).

Po około godzinie zwiedzania ponownie wchodzimy do szoli by zjechać jeszcze niżej – na poziom 320 metrów. Tu spędzimy trochę więcej czasu, ale z pewnością jest to ciekawsza część wycieczki. Prześledzimy, jak rozwijała się technika górnicza od końca XIX wieku do czasów współczesnych. Idąc chodnikiem widzimy różne rodzaje obudowy, a także wszelkiego rodzaju maszyny górnicze, takie jak kombajn chodnikowy, węglowo bębnowy czy przenośnik taśmowy. Wszystkie te urządzenia zostaną włączone na naszych oczach i robiąc bardzo dużo hałasu stworzą niesamowity nastrój. Ale to nie wszystko, na poziomie 320 metrów przewodnik zabierze nas na tak zwany przodek i wytłumaczy co to jest zapora pyłowa. Giudo można zwiedzać od wtorku do niedzieli po wcześniejszej rezerwacji telefonicznej lub mailowej, warto zadbać też o odpowiedni strój i wygodne buty. Miasto na granicy Cieszyn to niezwykłe zarówno pod względem historycznym, jak i kulturowym miasto leżące na styku granic polskiej i czeskiej. To idealne miejsce na weekendowy wyjazd ze znajomymi. W krótkiej notce nie sposób wymienić wszystkich atrakcji, dlatego w telegraficznym skrócie przedstawię najważniejsze punkty potencjalnej wycieczki. Najsłynniejszą budowlą w mieście jest

romańska rotunda z XI wieku wzniesiona na planie koła z łupków kamiennych. Polecam wejść do środka – piękny stary klucz można dostać, po okazaniu dowodu osobistego, w położonej obok wieży zamkowej. Wewnątrz zaskoczy nas chłód i prostota średniowiecznego wnętrza. Po wyjściu z rotundy warto udać się na pobliską wieżę obronną nie istniejącego już zamku książąt cieszyńskich. Ma 24 metry wysokości i powstała w I połowie XIV wieku. Po wykupieniu biletu można wejść do środka i wspiąć się po schodach na samą górę, skąd roztacza się panorama Cieszyna. Przy dobrej widoczności można zobaczyć także masyw Beskidu Śląskiego i Śląsko-Morawskiego. Nie wszyscy wiedzą, że Cieszyn ma swoją Wenecję. To jedna z dzielnic, znajdująca się nad kanałem Olzy – idealna na romantyczne spacery. Opowiadając o Cieszynie nie sposób pominąć jednego z piękniejszych rynków w naszym regionie. W jego centralnym punkcie znajduje się fontanna św. Floriana. Warto zwrócić też uwagę na stary ratusz. Cieszyński rynek jest także idealnym miejscem na obiad i odpoczynek. Znajduje się tu wiele klimatycznych restauracji, przed którymi latem pojawiają się ogródki. Zasiadając w jednym z nich z pewnością poczuje się klimat tego miasta.

Najgłębiej położona trasa turystyczna w Euro­pie Trasa ta znajduję się w Zabytkowej Kopalni Węgla Kamiennego Guido w Zabrzu, złożonej w 1855 roku przez hrabiego Guido von Donnersmarca. Po zakończeniu eksploatacji pełniła funkcje doświadczalne, dziś znajduje się na liście zabytków. Zwiedzanie Giudo rozpoczynamy na powierzchni w budynku maszyny wyciągowej, której ogromne koło ma średnicę pięciu metrów. Następnie udajemy się do szybu, gdzie wsiadamy do oryginalnej górniczej szoli, zjeżdżającej na poziom 170 metrów z zawrotną prędkością 4m/s. Na tym poziomie dowiemy się jak wyglądała kopalnia w XIX wieku. Zaczynamy od świetnie zachowanych końskich stajni, dalej przechodzimy do wielkich murowanych komór, w których pokazane zostały oryginalne urządzenia odwadniające, a także kultura górnicza. Możemy obejrzeć ekspozycje narzędzi, lamp oraz sprzętu ratunkowego. Coś dla siebie znajdą także miłośnicy geologii – poza wystawą poświęconą temu tematowi dobrze widoczne są też warstwy skał ze śladami tektoniki oraz wszelkiego rodzaju nacieki.

www.suplement.us.edu.pl

13.03.03_suplementx.indd 27

01/2013

27

2013-03-06 00:13:36


13.03.03_suplementx.indd 28

2013-03-06 00:13:38


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.