Dni się zlewają, tygodnie snują się leniwie, układając w miesiące, miesiące w lata. Przechodzę przez piekło na ziemi. Po tym, jak mnie ogolili, zaprowadzili do łaźni, po dezynfekcji ubrań, które po tak zwanej parówce wracają do mnie jako zniszczone, wymięte łachy, i nieznośnie długiej, czternastodniowej kwarantannie na oddziale 7, w przepełnionej i zimnej celi, której jedynym wyposażeniem jest długa drewniana ławka, gdzie nie sposób ani się wyspać, ani wygodnie usiąść, przenieśli nas, mnie i Joannę, do równie przepełnionej celi na piętrze. Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie pozbawił godności i tak nie odczłowieczył. Do tej pory nie wiedziałam też, czym są natarczywe, paskudne pluskwy i wszy. Jest tak ciasno, że w nocy, żeby się przewrócić na drugi bok, trzeba to robić w synchronizacji z innymi. Ludzie ciężko oddychają, jedni chrapią, drudzy jęczą z bólu, jeszcze inni mamroczą przez sen. W zasadzie nie śpię. Zapadam tylko od czasu do czasu w niedający odpoczynku letarg. Jestem wykończona. Poranki i nędzne śniadanie nigdy nie zapowiadają dobrego nia, raczej budzą nowe pokłady niepewności i strach, że może to ostatni dzień podarowany przez los. O trzynastej wydają obiad, choć w tym przypadku ta nazwa zakrawa na kpinę. Dostajemy niewielką miskę Wassersuppe, czyli pomyj, w których trudno natknąć się na kawałek brukwi, liść buraka czy kęs ziemniaka albo robaczywy groch, o mięsie nie wspominając. Obiad jednocześnie wyznacza swoistą cezurę dnia, dlatego że właśnie po nim wybranych nieszczęśników wywołuje się z cel i przewozi na gestapo, na straszne, brutalne przesłuchania. Wszelkie posiłki kończymy kubkiem lurowatej kawy wydawanej o siedemnastej, by godzinę później stanąć na męczącym apelu. Dla pobitych, nękanych chorobami, zmęczonych, niedospanych, wyziębionych ludzi, których dzienna racja żywnościowa waha się między 600 a 1000 kalorii, to jedna z najgorszych katuszy. Gdy Niemcy wreszcie sprawdzą, czy nikogo nie brakuje, wygłoszą swoje propagandowe mądrości, zastraszając nas jeszcze bardziej, pospiesznie biegniemy do cel, by stamtąd wyruszyć do czegoś w rodzaju łaźni i „umyć się” przed snem. Nieodmiennie dzień kończy się o dwudziestej pierwszej zgaszeniem świateł i ciszą nocną, podczas której wtuleni w siebie z powodu niebywałej ciasnoty szepczemy sobie słowa pocieszenia, chyba sami nie wierząc, że mają jakąkolwiek moc. Niepewność i wieczny strach, które stają się naszymi cieniami, są prawdziwą gehenną. Co rano do kolejnych cel przychodzi wachtmajster tylko po to, by wyczytać nazwiska osób, które mają je opuścić na zawsze. Bynajmniej nie dlatego, że pisana jest im wolność. To dzień, w którym zostaną zgładzone, rozstrzelane albo trafią następnym transportem do jednego z obozów. Przecież jakoś muszą zrobić miejsce dla kolejnych nieszczęśników, którzy mieli pecha, że dali się im złapać. Przez te miesiące miotam się wewnętrznie, robię sobie wyrzuty i rozpaczam, balansując na krawędzi życia. Wyrzucam sobie, że dałam się złapać, pozwoliłam się wciągnąć w coś nielegalnego, choć nadal uważam, że nie mogłam siedzieć bezczynnie, podczas gdy inni walczyli. Martwię się o rodziców i zastanawiam, czy już wiedzą. Zadręczam się, jak wielką zrobiłam im przykrość, jak zawiodłam wujostwo, nie słuchając ich ostrzeżeń. Że byłam taka głupia. Na Pawiaku spędzam osiemnaście straszliwie długich miesięcy, podczas których niezmiennie karmię się strachem, niepewnością i lękiem. Jeszcze dwa razy zabierają mnie na przesłuchania na Szucha i dwukrotnie siedzę w tym koszmarnym tramwaju, który potem śni mi się przez lata jako najgorszy z koszmarów. ***