Prolog
Kilkuosobowa grupa studentów bawi się w najlepsze w ogródku piwnym przed jednym z krakowskich pubów. Wśród atrakcyjnych młodych ludzi jest ona. Ma dłu gie ciemne włosy, które pierwsze przykuły moją uwagę, ostre rysy twarzy, zielone oczy i pełne usta, lśniące od niewielkiej ilości różowej szminki. Jest szczupła, ale nie taka wychudzona, tylko zgrabnie wysportowana. Ideal na. Właśnie taka, jakiej szukałem. Śmieje się i dyskutuje ze znajomymi, pijąc trzeciego tego wieczoru heinekena. Niedługo pożegna się z towarzystwem i uda na przystanek tramwajowy przy Poczcie Głównej, o dwudziestej drugiej szesnaście wsiądzie do linii numer siedem i pojedzie do swojego mieszkania, które wynajmuje w starym bloku na Kurdwanowie. Wiem to. Wiem również, że nazywa się Ania Marciniak, ma dwadzieścia jeden lat, pochodzi z Włocławka i studiuje finanse na Uniwersytecie Eko nomicznym w Krakowie. Dwa tygodnie obserwacji do starczyły mi dużo informacji o jej życiu, upodobaniach, hobby, nawykach i towarzystwie, w jakim się obraca. Ona nie ma pojęcia o moim istnieniu.
Siedzę dwa ogródki piwne dalej, popijam napój ener getyczny, udaję zajętego telefonem i obserwuję. Ania wy chodzi na miasto tylko w piątki. To typ grzecznej dziew czynki, która nie imprezuje w tygodniu. Mam na sobie czarną bluzę z kapturem, najnowszy hit jednego z włoskich projektantów, modne dżinsy i elegan ckie trampki. Taki ubiór sprawia, że rzucam się w oczy, ale czyni mnie najmniej podejrzanym. Kto pomyśli, że przystojny młody człowiek może mieć schowane pod wartą kilkaset złotych bluzą trzy noże bojowe, skórzane rękawiczki i maskę? Mało tego, nawet gdyby ktoś zauwa żył, że obserwuję atrakcyjną brunetkę, pomyśli, że robię to, żeby w końcu do niej zagadać i zaprosić na drinka do baru. Korzystając z wolnego czasu i poczucia komfortu, macham mijającym mnie dziewczynom. Odpowiadają, szczerząc wybielone zęby w wyćwiczonym uśmiechu. Mogłoby się wydawać, że nie ma nic lepszego niż dwie chętne dziewczyny w ciepły majowy wieczór na rynku w Krakowie. Dla mnie jest.
Po dopiciu piwa Ania reguluje rachunek, żegna się z towarzystwem i idzie w stronę ulicy Floriańskiej. Cze kam równe trzy minuty, płacę za napój, wkładam słu chawki do uszu i ruszam w kierunku Poczty Głównej. Czuję się znakomicie, przemierzając centrum w rytm ulubionej muzyki. Na Floriańskiej mijam tłumy ludzi. Większość lekko lub mniej lekko podpita. Szykują się na kolejną noc z nadzieją, że będzie bardziej niezwykła od poprzedniej. Inni wracają do domów. Zadowoleni lub nie
z czasu spędzonego w centrum. Jutro znów się obudzą i zaczną nowy dzień. Prawie wszyscy.
Czuję zimny dreszcz przechodzący przez moje plecy i wciąż narastające podniecenie. Dzisiaj zrobię to pierw szy raz. Tak długo się przygotowywałem. Nie wiem, jak będzie, ale wiem, że to nieodwracalne. Tylko to może sprawić, że moje zmaltretowane nerwy odpoczną, kosz marne sny ustaną, a żądze w końcu zostaną zaspokojone. Podjąłem decyzję, od której nie ma odwrotu. Jeśli to je dyny sposób, niech tak będzie.
Gdy jestem w okolicy Poczty Głównej, wkładam na głowę kaptur. Tak na wszelki wypadek. Nie lubię ka mer. O dwudziestej drugiej dwadzieścia jeden wsiadam w tramwaj numer sześć. Jedzie w to samo miejsce, co sió demka. W połowie drogi ściągam słuchawki, wyciszam telefon i chowam do zapinanej kieszeni bluzy.
Napięcie wciąż narasta. Wizualizuję to, co zaraz zro bię, i zastanawiam się, czy będzie dokładnie tak, jak so bie założyłem, czy rzeczywistość okaże się taka sama jak fantazje, a może nawet lepsza. Jedno wiem na pewno. Nic mnie nie zatrzyma.
W głowie tli się jedna męcząca myśl. Czy pierwszy raz będzie też ostatnim? Czy gdy już to zrobię, to nigdy wię cej nie będę chciał ponownie? Czy może poczucie ulgi będzie tylko chwilowe? A może stanie się to częścią mnie, zamieszka głęboko i bez tego nie będę umiał żyć? Będę to robił znowu i znowu, aż… No właśnie, aż co? Osiągnę spełnienie albo skończę w więziennej celi, a moje idealnie
poukładane życie legnie w gruzach? Męczy mnie to, od kąd zdjąłem słuchawki i klasyczny rock przestał kołysać moim umysłem.
Obserwuję nudną i bezduszną część miasta. Stare blo kowiska pamiętające minione czasy zawsze przyprawiały mnie o dreszcze. Nie bałem się ich. Bardziej nazwałbym to uczuciem obrzydzenia. Uświadamiam sobie, że teraz to ja jestem tym, który może przyprawić o wstręt.
Dojeżdżam w końcu do właściwego przystanku. Ko niec walki z myślami, nadeszła pora działania. W tramwa ju poza mną jechało tylko osiem osób. Głównie starszych, większość młodych o tej godzinie jedzie w przeciwnym kierunku, do centrum, ale nie Ania. Ania co sobotę, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, wraca do rodziny we Włocławku. Jutro ma pociąg o dziewiątej trzydzieści. Ku piła już sobie bilet. Jeszcze tylko skoczy do całodobowego zaopatrzyć się w coś na jutrzejszą podróż. Robiła tak za każdym razem. Nie jest świadoma tego, że nawyki mogą okazać się zgubne.
Od jutra w fitness klubie, w którym trenuje, będą mieli jedną klientkę mniej, ubędzie też jednego studenta finan sów, jej rodzina na jakiś czas pogrąży się w żałobie, a ży cie rodziców już nigdy nie będzie takie samo. Właściwie to nie wiem, skąd przyszła mi do głowy taka myśl. Ponu re konsekwencje mojego zaspokojenia.
W tym samym czasie, w którym Ania robi zakupy, ja przyspieszam kroku, a po chwili truchtam, żeby nadrobić dystans, który straciłem, jadąc późniejszym tramwajem.
Ania mieszka na piątym piętrze w jednym z bloków na tym obskurnym osiedlu. Niestety nie sama. Jej współ lokatorka ma na imię Patrycja i jeszcze nie widziałem, żeby gdzieś wychodziła wieczorem. Mieszkanie odpada. Muszę to zrobić na zewnątrz. Na szczęście obserwacja nie poszła na marne.
Wracając ze sklepu do domu, Ania musi pokonać pod ziemne przejście pod czteropasmówką. Samo przejście może nie byłoby najlepszym wyborem, gdyby nie opusz czone lokale, które się w nim znajdują. Były miejscem pracy sprzedawców podrabianych koszulek piłkarskich, tanich walkmanów, pirackich kaset i innych cudów lat dziewięćdziesiątych. Nie funkcjonują od dawna. Zostały po nich puste, brudne pomieszczenia zamknięte meta lowymi drzwiami na kłódkę. Większość nawet nie ma okien. Podczas powrotu z ostatniej obserwacji włama łem się do jednego z nich. Wyczyściłem pomieszczenie i na wszelki wypadek założyłem własną kłódkę, o wiele solidniejszą. Nie chcę, żeby jakiś poszukujący noclegu menel lub kilkoro nastolatków niemających gdzie zapalić skręta pokrzyżowało mój plan.
Stoję ukryty w cieniu drzwi. Schodząc do podziemia, włożyłem rękawiczki i maskę. Biała, skórzana maska z narysowanym w miejscu ust szyderczym uśmiechem kościotrupa i krwią ściekającą po białych zębach ma otwory jedynie na oczy i nos. Wygląda koszmarnie, bo właśnie tak chciałem, żeby wyglądała. Zakrywa całą gło wę razem z włosami.
Wyciągam nóż. Pozostałe są przypięte do specjalnego pasa. Lekko się trzęsę – nie ze strachu, lecz z podniecenia. Czuję się jak dziecko, które wie, że za chwilę odpakuje prezent. Moje serce bije coraz mocniej. Nasłuchuję kro ków. Jestem za bardzo podekscytowany. Muszę przywo łać się do porządku. Zimna krew to podstawa. Przypo minam sobie o najważniejszym. Jeśli zorientuję się, że do podziemia schodzi ktoś jeszcze, natychmiast się wycofuję. Jest to najgorsza opcja z możliwych, ale bezpieczeństwo przede wszystkim. Ryzyko spotkania niepożądanych osób w tunelu jest dość wysokie, ale i tak mniejsze niż poza nim. Mam przygotowane pomieszczenie, potrzebuję kil kunastu sekund, żeby je zamknąć. Nie, nikt mi nie prze szkodzi. To nie może się stać.
Wreszcie słyszę ten wyczekiwany dźwięk. Stukot ob casów o beton. Ania schodzi po schodach. Z ukrycia dostrzegam tylko buty. Dziś włożyła czarne szpilki. Roz poznaję je od razu. Jest sama, nie słyszę innych kroków. Serce wali jak oszalałe, świat lekko wiruje przed ocza mi. Ania zrównuje się ze mną. Teraz albo nigdy – mówię w duchu i momentalnie wychylam się z wnęki.
Chwytam ją za szyję ręką, w której trzymam nóż. Szok kompletnie paraliżuje jej ruchy. Drugą ręką zatykam jej usta i ciągnę ile sił do przygotowanego pomieszczenia. Dziewczyna w ogóle się nie broni, nie wie, co się dzieje. Ułatwia mi to zadanie, a nawet sprawia, że wydaje się dziecinnie proste. Cała akcja trwa około pięciu sekund. W środku rzucam ją na podłogę, zamykam kopnięciem
drzwi i sprawnym ruchem rygluję je od środka. Teraz już nikt nas nie widzi. Staję się panem jej losu. Ania próbuje coś powiedzieć, ale z jej ust wydobywa się tylko cichy pisk. Wyjmuję drugi nóż. Mogę wreszcie to zrobić…
Pół godziny później siedzę w srebrnym volkswagenie passacie. Kilka godzin wcześniej zostawiłem auto na par kingu oddalonym o niecałe dziesięć minut marszu od tu nelu. Jadę w kierunku zachodniej części Krakowa. Czuję się zrelaksowany, lekki i spokojny. Jeżeli istnieje spełnie nie, to właśnie tak musi smakować. Zrzuciłem z siebie niebywały ciężar. Wszystko zadziałało dokładnie tak, jak chciałem. Moje myśli nie były szalone, one były zba wienne. Słucham klasycznego rocka, zapalam papierosa i delektuję się jego intensywnym smakiem. Podziwiam Kraków w nocy. Staram się nie przekraczać prędkości. Noże, maska i rękawiczki są schowane w bagażniku pod kołem zapasowym.
Gdy przejeżdżam przez most Grunwaldzki, spoglądam na Wawel. Widzę ludzi spacerujących nad Wisłą. Idylla piątkowego krakowskiego wieczoru. Gdzieś na rynku kluby pękają w szwach, a nocne życie się zaczyna. Fala uśmiechniętych krakusów, studentów i turystów zalewa jących miasto korzysta z uroków życia, które dostała tyl ko jedno. Kolejny piękny dzień w raju. Dla mnie również.
Kraków, rok później
Natarczywe dzwonienie budzika ustawionego jako alarm łodzi podwodnej kończy mój błogi sen. Leżę, pa trząc w sufit, jakbym nie wiadomo, jakie cuda spodziewał się na nim zobaczyć. W ustach wciąż mam nieprzyjemny posmak kilku piw wypitych wczoraj w barze. Wreszcie zwlekam się z łóżka i sprawdzam godzinę. Jest kwadrans po dziesiątej.
Zabieram się za poranne ćwiczenia. W ciągu czterdzie stu minut zaliczam spięcia brzucha, pompki i przysiady z obciążeniem. Po treningu czas na prysznic.
Po prysznicu czesanie włosów i podziwianie się w lu strze. Moje mierzące sto osiemdziesiąt pięć centymetrów ciało pokrywają same mięśnie. Skóry nie szpecą żadne szramy. Prawdziwe blizny znajdują się w środku. Twarz mam podłużną, kości policzkowe odstające, a oczy nie bieskie. Moją głowę pokrywają włosy koloru słomianego blondu. Odkąd pamiętam, zawsze miałem je niesamowi cie jasne. Są średniej długości, a ich uczesanie polega na roztrzepaniu kłaków we wszystkich kierunkach.
Teraz pora na śniadanie. Jajecznicę popijam filiżanką espresso. Po posiłku zaglądam do szafy. Dziś decyduję się na granatowe dżinsy, białą koszulkę i ciemnonie bieską marynarkę. Na rękę zakładam breitlinga navi timera. Do wewnętrznej kieszeni marynarki chowam mały sprężynowy nóż. Czasem noszę go tak na wszelki wypadek, w końcu nie wiadomo, kto może czaić się za rogiem. W ten sposób kończę mój poranny rytuał. Jest dokładnie jedenasta pięćdziesiąt pięć. Włączam alarm i wychodzę.
Mieszkanie, które dostałem w prezencie za to, że po stanowiłem wynieść się z rodzinnego piekła, mieści się na ostatnim piętrze Salwator City, ekskluzywnego apar tamentowca. Jest wspaniałe, ale ma kilka wad. Między innymi długą podróż windą. Wciskam przycisk minus jeden. Garaż. Winda rusza tylko po to, żeby zatrzymać się już po kilku piętrach. Spodziewam się zobaczyć sta rego mężczyznę z nadwagą, jakich mieszka tu wielu, ale ku mojemu zaskoczeniu w drzwiach pojawia się urocza dziewczyna. Ma długie, ciemne włosy opadające za ra miona, ostre rysy twarzy i piękne zielone oczy. Nasze spojrzenia zatrzymują się na sobie, gdy wsiada do windy. Jest szczupła, wygląda na wysportowaną. Przypomina kogoś, kto prawie uciekł z mojej głowy. Po plecach prze chodzą mi zimne dreszcze, świat wiruje przed oczami. Muszę podeprzeć się ściany, żeby nie upaść. Wszystko w porządku? – pyta ze szczerą troską dziewczyna. – Źle się czujesz?
W tym momencie jakaś część mnie widzi ją obezwład nioną, a jej los ogranicza jedynie moja wyobraźnia. Wizja pojawia się automatycznie. Nie mam na nią wpływu. Weź się w garść, człowieku! – wewnętrzny głos mo mentalnie przywołuje mnie do porządku.
Eee, tak, jasne. Miałem ciężką noc i chyba jeszcze nie doszedłem do siebie. – Robię minę, jakiej używam do wykręcania się z niewygodnych sytuacji. Zwykle działa. –Jestem Kuba, miło mi cię poznać. – Odzyskuję panowa nie nad sytuacją i podaję jej rękę.
Natalia, mnie również – odpowiada łagodnym głosem. Dotyk jej dłoni pobudza zmysły, które od roku miały drzemkę.
Długo tu mieszkasz? Nigdy wcześniej cię nie widzia łem, a jestem pewien, że bym cię nie zapomniał. Słowa wychodzą ze mnie automatycznie. Nie myślę o tym, co mówię. Serce zaczyna bić bardzo szybko. Pocę się, co na ogół mi się nie zdarza, gdy rozmawiam z dziewczyną. Wprowadziłam się w zeszłym tygodniu. Mieszkam na siódmym piętrze, a ty?
Przyglądam się jej twarzy. Jest śliczna. Ma oczy praw dziwego anioła, grzywka kusząco opada na czoło. I jesz cze ten zalotny uśmiech…
Prawie od trzech lat na ostatnim piętrze. Mieszkasz sama?
Wewnętrzna ciekawość nie pozwala nie spytać. Prze cież nikt mnie dzisiaj oprócz niej nie widział, mógłbym z nią pójść… Nie! To złe myśli.
No co ty. Z rodzicami i młodszą siostrą. Wiesz, ile musieliśmy oszczędzać, żeby zdobyć mieszkanie w tej lokalizacji?
Prawdę mówiąc, nie wiem, ale jej odpowiedź doprowa dza nieco moje myśli do ładu i składu. Chwilowe zatrace nie mija. Pożądanie pędzące w moim wnętrzu wyhamo wuje i w końcu staje. Winda też staje. Na trzecim piętrze. Tym razem wsiada spaślak w podeszłym wieku i czar rozmowy pryska. Gość przepycha się między nas, pusz cza Natalii głupkowaty uśmiech. Dojeżdżamy na parter w milczeniu. Gdy dziewczyna wysiada, rzucam do niej: Miło cię było poznać, do zobaczenia.
Ciebie też, pa – odpowiada i znika za zamykającymi się drzwiami windy.
Wraz ze spaślakiem zjeżdżam do podziemnego garażu. Idę w kierunku mojego boksu, palę po drodze papierosa i próbuję zrozumieć, co to było przed chwilą. Myślałem, że poprzestanę na jednorazowym incydencie. Minął rok, dotąd wspomnienia w zupełności wystarczały. Ale Na talia swą osobą narobiła mi chęci. O dziwo dzięki niej mam lepszy humor. Łapię się na tym, że podśpiewuję, otwierając pilotem boks mojego garażu.
W środku czeka srebrne bmw M3. Wyjeżdżam na ulicę. Promienie słońca, dźwięk potężnego silnika, klasyczny rock i żądze falujące pod czaszką sprawiają, że czuję się niemal doskonale. Kilka minut później czar pryska za sprawą wielkiego korka, w którym staję na ulicy Brono wickiej i pewnie będę stał aż do samej uczelni.
Znów zaczynam rozmyślać nad nową sąsiadką. Czuję się jak nastolatek, który odważył się podejść do najład niejszej dziewczyny w szkole, a ona zgodziła się z nim umówić. Czysta dziecinna euforia. Tyle że nie jestem na stolatkiem i nie chcę randkować. Rozsądek podpowiada, że zrobienie tego, o czym teraz myślę, byłoby bardzo ry zykowne, a przede wszystkim głupie. Burza w mózgu to czy się do momentu, w którym dzwonek marimba zmu sza mnie do ściszenia radia. Spoglądam na wyświetlacz telefonu. Julia.
Cześć, ślicznotko, wstałaś w końcu? – odbieram ra dosnym głosem.
Hej, Kubuś, niedawno. Zamierzam skończyć ten prze klęty pierwszy rok i nie wylecieć. Dużo się wczoraj uczy łam, a ty co robisz? – Jej słodki głos zawsze działa na mnie jak woreczek lodu na rozpalone czoło.
Stoję w korku. Próbuję dostać się na uczelnię. Dzisiaj głupi dzień socjologii. Widzimy się później?
Chwila przerwy, Julia dopiero wstała i właśnie ziewa. Pewnie, że się widzimy. Będę tam, gdzie zawsze w czwartki, napisz mi, jak skończysz. Buziaki. Buziaki – odpowiadam, ale tylko sobie, bo zdążyła się rozłączyć.
Z Julią spotykam się od siedmiu miesięcy, sypiam od sześciu, co uważam za osiągnięcie godne odnotowania, zwłaszcza że była dziewicą. Poznałem ją podczas jednego z alkoholowych transów na rynku. Jest żywym dowodem na to, że moje życie emocjonalne zaczyna się stabilizować.
Pochodzi z Krakowa, więc nie wpadła na pomysł, żeby ze mną zamieszkać, co bardzo mi odpowiada. Ma dwadzieś cia lat, boskie ciało i długie blond włosy. Najbardziej lubię w niej naiwność i wiarę w tak zwaną miłość. Przeżywa ją po raz pierwszy i myśli, że to najpiękniejsze uczucie na świecie. Nie próbuję wyprowadzać jej z błędu. Przeciw nie – robię wszystko, żeby utwierdzić ją w tym przeko naniu. Julia znakomicie wkomponowuje się w misternie uknuty plan mojej przyszłości.
Spotkanie „tam, gdzie zawsze w czwartki” oznaczało Starbucks Coffee w Galerii Krakowskiej. Widujemy się po moich zajęciach, które kończę około siedemnastej, i jej shoppingu, który zaczyna około czternastej. Później różnie bywa. Czasami jedziemy do mnie, czasami do kina, a czasami odwożę ją do domu i mam czas dla siebie. Kiedyś bardzo go potrzebowałem, ostatnio coraz mniej.
Po kwadransie korkowych przepychanek dojeżdżam na uczelnię. Zmierzam w kierunku auli, po drodze spo tykam Tomka.
Siemasz! Co słychać? – rzuca na powitanie. – Przy szedłeś na socjologię prawa? Współczucie.
Nie, przyszedłem, bo nie mam nic, kurwa, innego do roboty – odpowiadam w myślach.
Nie ma wyjścia. Jak nie wysiedzę tu kilku godzin, rasz pla nie dopuści mnie do egzaminu – silę się na uprzejmą odpowiedź.
Poratować cię czymś? – pyta, puszczając oko. Zdecydowanie.
Zacząłem z nim rozmowę, bo liczyłem, że o to zapyta. Tomek jest tu lokalnym dilerem. Gdy ktoś potrzebuje zio ła albo śniegu, zawsze uderza do niego. Prawdopodobnie gdyby nie był chodzącym coffee shopem, nigdy nie trzy malibyśmy ze sobą. Uważam go za dziwnego typa. Często chodzi swoimi drogami i prawie zawsze znika w trakcie imprez. Dosłownie znika. Jest, siedzi z nami, bawi się i nagle wyparowuje. Pochodzi z jakiegoś zadupia w oko licach Łodzi. Chyba ze Zgierza. Nie wiem, jakim cudem znalazł się akurat w Krakowie. Jest niższy ode mnie, chud szy i ma kręcone ciemne włosy, które powinien skrócić.
Idziemy do łazienki. Pierwsza ścieżka i świat nabiera jaskrawych barw. Kokaina wita się z mózgiem i po chwili dopada mnie ulubione uczucie. Euforia.
I jak? – Tomek dopytuje, robiąc przy tym minę, jak bym był jego panienką, a on pierwszy raz ściągnął spod nie. W podnieceniu oczekuje reakcji.
Prima sort – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Po proszę tyle, co zwykle.
Narkotyki czynią mój świat nierzeczywistym, ale ko lorują go i potrafią redukować negatywne myśli. Nigdy się na nich nie zawiodłem. Kupuję tyle, ile mi potrzeba na zabicie żądz w długie samotne wieczory, i trochę do poszerzenia erotycznych horyzontów Julii.
Tomek oddziela odpowiednią działkę i mówi:
Biała D ama. Chyba najlepsza w tym roku. Będzie idealna na sobotnie świętowanie prawa karnego. Wybie rasz się z Królową Piękności?
Rzadko wyraża się o Julii inaczej niż per Królowa Pięk ności. Nigdy za nią nie przepadał i nie kryje się z tym. Jest zazdrosny, bo to ja mam Julię, a nie on. Wiele razy widziałem, jak ślinił się na jej widok. Nie podoba mu się nasz wspólny styl bycia i to, że wyglądamy na obrzydliwie szczęśliwych. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł spra wiać inne wrażenie. Julia pewnie też nie.
Nawet nie wiem, jakie są plany.
Kokainowy trans pobudza wyobraźnię. Myślę sobie: gdyby tak pójść bez Julii, spędzić trochę czasu ze zna jomymi, a potem ulotnić się w stylu Tomka, pójść na rynek, pospacerować po Szewskiej, Brackiej, Plantach, może spotkałbym tę idealną, a potem zaprosił ją do siebie lub w jakieś ustronne miejsce. Musiałbym wziąć ze sobą noże…
Pobudka! Nie odfruwaj, czeka cię wykład. – Tomek strzela z palców przed moimi oczami.
Szybko wracam do rzeczywistości. Wyszedłem wyob raźnią daleko poza granice rozsądku.
Jak to, nie pamiętasz planów? Balujemy w Gorącz ce! – Po kresce staje się głośniejszy.
Dobra, to before robimy u mnie, wpadniesz? – Spo glądam na zegarek. – Muszę lecieć, wykład już się zaczął.
Pewnie, że wpadnę! – odpowiada, a jego twarz przy biera coraz bardziej radosny wygląd.
Klepię go w ramię i ruszam pospiesznie do auli, zasta nawiając się, co ja takiego wygaduję. Wcale nie miałem za miaru robić u siebie żadnego spotkania poprzedzającego
imprezę. Cały dzisiejszy poranek jest jakiś popaprany. Najpierw sąsiadka, żądze powracające jak bumerang po rocznej podróży dookoła świata, a teraz to. Before party? U mnie?
Wykład dłuży się niemiłosiernie, a muszę wysiedzieć. Chcę skończyć studia i zostać adwokatem. To część mo jego planu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jest wielu morderców, którzy popełnili błędy i potrzebują pomocy. Jestem osobą stworzoną do tego, żeby ich bronić. Ludzie za wolność są w stanie zapłacić każdą cenę.
W trakcie wykładu mam dużo czasu na przemyślenia. Zdaję sobie sprawę, że nowa sąsiadka rozochociła mnie. Wiem, że chcę znów to zrobić. Chcę szukać, obserwo wać, planować i doprowadzić do aktu. Potrzebuję muzy… Walcząc z myślami, wiercę się na krześle. Ten stan trwa do końca wykładu.
Po kilku godzinach czuję się zmęczony, jakbym prze biegł maraton. Niesamowite, jak nicnierobienie potrafi dać w kość. Skończywszy zajęcia, jadę na Pawią. Czas spotkać się z Julią.