Na tyłach leśniczówki spory kawałek terenu otaczała policyjna taśma. Przeszliśmy pod nią. W bujnej trawie stał żółty namiot, niedaleko szemrał strumyk. Przebudzone ptaki darły się w gałęziach zdziczałych jabłoni, słońce świeciło coraz mocniej, rozpraszając poranną mgłę. W powietrzu unosił się świeży zapach ziół, których nie potrafiłam zidentyfikować. I krwi. Dziewczynka leżała niecałe pięć metrów od namiotu. Na brzuchu, z jedną ręką podłożoną pod policzek, a drugą wyciągniętą, jak porzucona szmaciana lalka. W różowych kaloszkach z wizerunkiem Małej Syrenki i różowych dresowych spodniach. Koloru koszulki nie dało się rozpoznać. Niegdyś też mogła być różowa, teraz miała barwę ciemnej purpury, tak samo jak większość długich jasnych włosów. W rozdarciach materiału widziałam głębokie rany otwierające się w ciele dziecka niczym szereg krzyczących ust. Jeden z ciosów trafił w kark, omal nie ucinając dziewczynce głowy. – Boże – powiedział Wojtek, ale o dziwo wydawał się znacz- nie spokojniejszy. Może dlatego, że to dziecko z pewnością już nie żyło. A może zdążył się przygotować na ten widok. Ruchem dłoni przywołałam czekającego za taśmą Marczewskiego. Podszedł niepewnie, starając się nie patrzeć w stronę ciała. – Gdzie znaleźliście chłopaka? – zapytałam. – Przy namiocie. On tam chyba spał. To znaczy w środku są rzeczy, które wyglądają na jego. Jakieś bluzy, koszulki z nazwami zespołów. Takie tam. – Ale chłopak był na zewnątrz? – Tak. Siedział oparty plecami o namiot. Jak pani podejdzie bliżej, to zobaczy ślady krwi na trawie. – Też został zaatakowany nożem? – Chyba, chociaż nie przyglądałem się za bardzo. Chcieliśmy go stąd jak najszybciej zabrać. – Był przytomny? – Nie. Mówiliśmy do niego, ale zupełnie nie kontaktował. – W porządku. Coś jeszcze powinnam wiedzieć? – Znaleźliśmy coś, co mogło być narzędziem zbrodni. Pani pójdzie za mną. Nie musieliśmy iść daleko. Tuż przy linii lasu, w kępie wysokich pokrzyw, leżało bardzo długie ostrze, osadzone na nieco krótszym trzonku. Nigdy w życiu nie widziałam takiego noża. Wyglądał bardziej jak bagnet niż coś, czego można używać w kuchni. Marczewski musiał dostrzec moje zakłopotanie, bo pospieszył z wyjaśnieniem. – To do grilla. W komplecie jest jeszcze widelec, też duży. Wszystkie takie rzeczy zwykle leżą tam, pod wiatą. – Wskazał zbudowany z sosnowych bali daszek, obok którego znajdowało się miejsce na ognisko. – Pan tu bywał już wcześniej? – Tak, całkiem często. Poluję, tak samo jak mój brat. – Ci ludzie to też myśliwi? – Nie wiem, chyba nie. W każdym razie ja ich nie znam. Ale nasz prezes czasem udostępnia tę leśniczówkę znajomym tak po prostu, na wakacje. Jego pani musi pytać. – A samochód? – Co? – Przecież ta rodzina nie przyszła tu pieszo. Musieli czymś przyjechać. – A! Mieli volvo, stoi tam, za krzakami. Spojrzałam we wskazanym kierunku. Promień słońca odbił się od srebrnego metalu, ujawniając ukrytą w gęstych liściach karoserię. – Niech pan powie technikom, że mogą zabezpieczyć ten nóż czy co to jest. Ciała też można już zabrać. – Grzało coraz mocniej, jeszcze godzina–dwie, a zwłoki zaczną cuchnąć. Podeszłam do samochodu. Jeden z dziennikarzy, uznawszy zapewne, że po wizycie w leśniczówce jestem gotowa, by podzielić się z nim wiedzą, ruszył w moją stronę. Mokra od rosy trawa zostawiała na jego nogawkach wilgotne ślady, buty miał ubłocone i wyglądał na kogoś, kto pilnie potrzebuje kawy i śniadania. – Czy może pani skomentować sytuację? Ile martwych osób jest w środku? – Przykro mi, ale nie mogę w tej chwili odpowiedzieć na żadne pytanie. Pracujemy nad sprawą.