Lato utraconych

Page 1

Na tyłach leśniczówki spory kawałek terenu otaczała policyjna taśma. Przeszliśmy pod nią. W bujnej trawie stał żółty namiot, niedaleko szemrał strumyk. Przebudzone ptaki darły się w gałęziach zdziczałych jabłoni, słońce świeciło coraz mocniej, rozpraszając poranną mgłę. W powietrzu unosił się świeży zapach ziół, których nie potrafiłam zidentyfikować. I krwi. Dziewczynka leżała niecałe pięć metrów od namiotu. Na brzuchu, z jedną ręką podłożoną pod policzek, a drugą wyciągniętą, jak porzucona szmaciana lalka. W różowych kaloszkach z wizerunkiem Małej Syrenki i różowych dresowych spodniach. Koloru koszulki nie dało się rozpoznać. Niegdyś też mogła być różowa, teraz miała barwę ciemnej purpury, tak samo jak większość długich jasnych włosów. W rozdarciach materiału widziałam głębokie rany otwierające się w ciele dziecka niczym szereg krzyczących ust. Jeden z ciosów trafił w kark, omal nie ucinając dziewczynce głowy. – Boże – powiedział Wojtek, ale o dziwo wydawał się znacz- nie spokojniejszy. Może dlatego, że to dziecko z pewnością już nie żyło. A może zdążył się przygotować na ten widok. Ruchem dłoni przywołałam czekającego za taśmą Marczewskiego. Podszedł niepewnie, starając się nie patrzeć w stronę ciała. – Gdzie znaleźliście chłopaka? – zapytałam. – Przy namiocie. On tam chyba spał. To znaczy w środku są rzeczy, które wyglądają na jego. Jakieś bluzy, koszulki z nazwami zespołów. Takie tam. – Ale chłopak był na zewnątrz? – Tak. Siedział oparty plecami o namiot. Jak pani podejdzie bliżej, to zobaczy ślady krwi na trawie. – Też został zaatakowany nożem? – Chyba, chociaż nie przyglądałem się za bardzo. Chcieliśmy go stąd jak najszybciej zabrać. – Był przytomny? – Nie. Mówiliśmy do niego, ale zupełnie nie kontaktował. – W porządku. Coś jeszcze powinnam wiedzieć? – Znaleźliśmy coś, co mogło być narzędziem zbrodni. Pani pójdzie za mną. Nie musieliśmy iść daleko. Tuż przy linii lasu, w kępie wysokich pokrzyw, leżało bardzo długie ostrze, osadzone na nieco krótszym trzonku. Nigdy w życiu nie widziałam takiego noża. Wyglądał bardziej jak bagnet niż coś, czego można używać w kuchni. Marczewski musiał dostrzec moje zakłopotanie, bo pospieszył z wyjaśnieniem. – To do grilla. W komplecie jest jeszcze widelec, też duży. Wszystkie takie rzeczy zwykle leżą tam, pod wiatą. – Wskazał zbudowany z sosnowych bali daszek, obok którego znajdowało się miejsce na ognisko. – Pan tu bywał już wcześniej? – Tak, całkiem często. Poluję, tak samo jak mój brat. – Ci ludzie to też myśliwi? – Nie wiem, chyba nie. W każdym razie ja ich nie znam. Ale nasz prezes czasem udostępnia tę leśniczówkę znajomym tak po prostu, na wakacje. Jego pani musi pytać. – A samochód? – Co? – Przecież ta rodzina nie przyszła tu pieszo. Musieli czymś przyjechać. – A! Mieli volvo, stoi tam, za krzakami. Spojrzałam we wskazanym kierunku. Promień słońca odbił się od srebrnego metalu, ujawniając ukrytą w gęstych liściach karoserię. – Niech pan powie technikom, że mogą zabezpieczyć ten nóż czy co to jest. Ciała też można już zabrać. – Grzało coraz mocniej, jeszcze godzina–dwie, a zwłoki zaczną cuchnąć. Podeszłam do samochodu. Jeden z dziennikarzy, uznawszy zapewne, że po wizycie w leśniczówce jestem gotowa, by podzielić się z nim wiedzą, ruszył w moją stronę. Mokra od rosy trawa zostawiała na jego nogawkach wilgotne ślady, buty miał ubłocone i wyglądał na kogoś, kto pilnie potrzebuje kawy i śniadania. – Czy może pani skomentować sytuację? Ile martwych osób jest w środku? – Przykro mi, ale nie mogę w tej chwili odpowiedzieć na żadne pytanie. Pracujemy nad sprawą.


– Czy to prawda, że jest tam cała zamordowana rodzina? W tym dzieci? – Przykro mi, ale nie mogę w tej chwili odpowiedzieć – po- wtórzyłam jak automat, w duchu błogosławiąc nieskoszoną trawę, która przysłoniła zwłoki drugiej dziewczynki. – Komenda policji w Katowicach wyda oświadczenie, kiedy tylko będziemy znali więcej szczegółów. Cyknął mi fotkę prawdopodobnie w chwili, gdy miałam wyjątkowo głupią minę, i odszedł do czekającego pod drzewem kolegi. Ja odwróciłam się w stronę samochodu – nowego i zadbanego, jeśli nie liczyć ptasiej kupy na masce z przodu. Drzwi okazały się zamknięte, ale szyba od strony kierowcy była lekko opuszczona. Właściciel tego auta albo bywał zapominalski, albo uznał, że w takiej głuszy nie musi obawiać się złodziei. Założyłam z powrotem rękawiczki, wsunęłam rękę przez szparę i otworzyłam volvo od środka. W schowku przy kierownicy znalazłam dowód rejestracyjny i prawo jazdy wystawione na nazwisko Krystiana Aleksandrowicza zamieszkałego w Katowicach. – Przynajmniej teraz wiemy, że to nie gwiazda Klanu – po- wiedział Wojtek, zaglądając mi przez ramię. – Ilona lubi ten serial – dodał usprawiedliwiająco – dlatego znam nazwiska głównych aktorów. Nie po raz pierwszy, wspominając żonę, zakłopotał się lekko, jakby w opowiadaniu o małżeńskim szczęściu było coś niewłaściwego. Westchnęłam. Kiedyś będę musiała przeprowadzić tę rozmowę, ale nie tutaj i nie teraz. – Spróbujmy odtworzyć, co mogło się stać – zaproponowałam, wyjmując z torebki paczkę marlboro. Tym razem Wojtek przyjął poczęstunek. – Rodzina Aleksandrowiczów przyjeżdża na urlop do Pogańskiego Młyna. Jest ich pięcioro: ojciec, mat- ka, starszy syn i dwie młodsze dziewczynki. – Nastolatek wy- dawał się trochę za stary jak na dziecko pary koło trzydziestki, jednak ten problem odłożyłam na później. – Rodzice zajmują jeden pokój, a dziewczynki drugi. Chłopak śpi w namiocie. Może się buntuje i chce być niezależny, może to ma być rodzaj przygody. Spędzają tu jakiś czas. Jedna z dziewczynek łapie przeziębienie, ale nie na tyle poważne, żeby rodzina myślała o powrocie do domu: ot, mała leży po prostu w łóżku z książką i syropkiem. Druga córka bawi się na zewnątrz, a chłopak robi to, co robią chłopcy w jego wieku: włóczy się po lesie, słucha w namiocie muzyki albo ogląda pornosy. Morderca przychodzi... O której? – Lekarz mówił, że nie żyją od kilkunastu godzin, może trochę dłużej – bąknął Wojtek. – Tak, ale co to znaczy? Zginęli koło południa? Wcześniej, później? – Wcześniej – zdecydował. – Dlaczego? – Dziewczynka, ta na zewnątrz, ma na sobie długie spodnie, a wczoraj był upał i bliżej południa matka pewnie przebrałaby ją w szorty albo letnią sukienkę. Poza tym ta kobieta... jest w stroju jak do aerobiku. Ćwiczyła, czyli musiało być raczej rano. Ilona... – Urwał, a ja pomyślałam, że będę musiała kiedyś palnąć go w ten durny łeb. – Brzmi rozsądnie. Czyli morderca przychodzi rano, kiedy jest jeszcze dosyć chłodno. Nie ma zamiaru nikogo zabijać, bo nie przynosi ze sobą broni. Po prostu łapie nóż, który znajduje obok grilla, i atakuje... Kogo najpierw? Wojtek poruszył się niespokojnie. Strużki dymu wiły się po- woli w przejrzystym powietrzu. Ostatnie krople rosy drżały lekko na pajęczynie rozpiętej między przekwitającymi różami. Słońce zapalało w nich błyski, delikatne podmuchy wiatru niosły ze sobą zapach butwiejących liści i popiołu z ogniska. Woń jesieni.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.