Arka John Lynch

Page 1

ARKA John Lynch ___________________________________________________________________________ str. 7-9

Prolog Sala zarządu, San Juan – Kim, do cholery, jest Truman Chase? Fernando Tomasi, prezes zarządu Arki, przeglądał dokumenty jednej z ostatnich firm w jego niegdyś imponującym pakiecie inwestycyjnym. Patrzył wyczekująco na krzepkiego dyrektora inwestycyjnego Alfreda Martineza. – Truman Chase jest założycielem i dyrektorem zarządzającym TruCo Apparel – wyjaśnił Alfredo. – Urodził się i wychował w Bronksie. Skończył studia MBA, ale porzucił karierę u Ralpha Laurena, by pomóc rodzinie prowadzącej firmę odzieżową w Polsce. – Czyli pieprzony wzór cnót wszelakich... – Fernando skrzywił się drwiąco. Co za nieudacznik, przemknęło mu przez głowę, ale nie powiedział tego głośno. – Ciekawe. Alfredo mówił dalej: – Udało mu się przekształcić ten mały rodzinny interes w TruCo, dostarczającą na polski rynek odzież wysokiej jakości w przystępnych cenach. Na początku zatrudniali tylko sześć szwaczek. Taka garażowa firma. – Jak u Steve’a Jobsa – zaśmiał się José Ramon Canut, główny doradca, wazeliniarz i prawa ręka szefa. Fernando zachichotał. Żarty José były jedynymi, z których się śmiał. – Opowiedz coś więcej o tym TruCo – zażądał. – Odwiedziłeś ich parę lat temu. – Racja, teraz sobie przypominam. Znaleźliśmy świetny nocny klub w Krakowie. Nie miałem pojęcia, że polskie dziewczyny są takie gorące. – I tańsze od Rosjanek – uśmiechnął się José. – Nie przypominaj mi... – Fernando mrugnął porozumiewawczo i skinął na Alfreda, by kontynuował.


Alfredo opowiadał, że kilka lat później, kiedy polska gospodarka odradzała się z popiołów po latach komunizmu, Truman Chase trafił w punkt: wprowadził na rynek Tru Colors, kolekcję jasnych, kolorowych sukienek przeznaczonych dla kobiet z powiększającej się klasy średniej znużonych pięćdziesięcioma latami smętnych, burych ubrań z epoki socjalizmu. Na początku rma zarabiała niezłe pieniądze. Wygrała też masę nagród za design. Potem sprawy przyjęły zły obrót i TruCo zaczęło się wykrwawiać, właściwie zaraz po domknięciu umowy z Arką. – Dlaczego zawsze dzieje się coś takiego? – zapytał Fernando, nie zwracając się z tym pytaniem do nikogo konkretnego. – Nie pamiętasz, FT? Mieliśmy wtedy taką „niewielką” recesję – odparł José. Po czym sięgnął po cukierek do kryształowej misy stojącej na stole. Drobny prawnik uwielbiał słodycze. – Bardzo śmieszne. Jak mógłbym zapomnieć? – burknął Fernando. Większa część jego wymarzonego portfolio została przeorana przez la gran recesión. – Truman i wspólnicy tyrali jak woły przez całą recesję – podjął Alfredo. – Udało im się uratować firmę. Ostatnio mieli parę bardzo udanych lat, ze wzrostami rzędu dwudziestu procent – recytował liczby oznaczające zyski, poziom zadłużenia, prognozy na rok bieżący. Prezentacja trwała około czterdziestu pięciu minut, ale wydawało się, że dużo dłużej, ponieważ to majowe popołudnie było wyjątkowo ciepłe, nawet jak na Portoryko – temperatura sięgała trzydziestu stop- ni, a klimatyzację przykręcono, by obniżyć koszty. Fernando bawił się swoim blackberry. Wszyscy obecni dobrze znali to zachowanie: El Jefe nudziły szczegóły. Wolał obraz całościowy. W końcu uniósł głowę. – To jest nasza okazja. – Jeszcze jedna sprawa, Jefe – wtrącił Alfredo. Fernando przewrócił oczami. – Jak zwykle… – Wszyscy wiecie, że w trakcie restrukturyzacji TruCo nawiązałem znajomość z Chase’em. I myślę, że możemy odzyskać nasze pieniądze całkiem szybko. Choć zgodnie z umową kredyt ma być spłacony dopiero za dwa lata. – To akurat możemy naprawić – odparł lodowato Fernando.


– Jasne, ale chyba nie musimy. Od stycznia parę razy rozmawiałem z Chase’em. Ma całą kolejkę inwestorów. Wydaje się, że TruCo wzbudziło spore zainteresowanie po dobrych wynikach w zeszłym roku. – O jakiej kwocie mowa? – Dziesięć milionów dolców. Tak jak uzgodniliśmy na tegorocznym posiedzeniu rady. Są nam winni dwadzieścia milionów, więc to redukcja rzędu pięćdziesięciu procent. Ale dostaniemy forsę dwadzieścia cztery miesiące wcześniej, a moim zdaniem bardzo trudno będzie wyciągnąć więcej. – Potrzebujemy tych pieniędzy – przypomniał delikatnie José. Alfredo odwrócił wzrok. Zapadła cisza. Trzask szklanki Fernanda rozbijającej się o wyświetlane na ścianie zdjęcie twarzy Trumana Chase’a wyrwał obu doradców z zamyślenia. – Ile razy muszę wam przypominać, chłopcy? Teraz, kiedy jestem większościowym właścicielem Arki, tylko w jeden sposób zamierzam... – urwał w pół zdania i poprawił się: – Tylko w jeden sposób możemy zmaksymalizować wartość naszego funduszu: trzeba wycisnąć ostatniego centa z każdej firmy z naszego portfolio. A nie uda się tego zrobić bez lekkiego rozlewu krwi. – Jaka więc jest twoja decyzja? – Alfredo obawiał się, że zna już odpowiedź. – Pieprzyć redukcję. Chcę dostać całość.

___________________________________________________________________________ Rozdział 2 str. 18 - 23

Baltic Mundial Warszawa Południowym lotem Lufthansy z Frankfurtu podróżowali w większości wysocy niemieccy biznesmeni w średnim wieku, w ciemnych i drogich garniturach. Choć Fernando był niższy i bardziej pulchny niż cała reszta, to wręcz ociekał pewnością siebie i dyskretnym poczuciem wyższości. Wyróżniał się wyraźnie śródziemnomorską urodą, a zwłaszcza długimi, czarnymi, układającymi się w fale włosami, utrzymywanymi w tej formie przez codzienne poranne trzydziestosekundowe spryskiwanie lakierem. Wart tysiąc pięćset dolarów jedwabny szalik Gucciego, trzykrotnie luźno owinięty wokół szyi, też wybijał się z morza krawatów Hugo Bossa. Drwiący uśmieszek sugerował, że Portorykańczyk wie coś, o czym inni nie mają pojęcia.


Fernando przeszedł przez kontrolę celną, a potem przez automatyczne rozsuwane drzwi terminalu 2 na Okęciu. Ciągnąc wytartą skórzaną walizkę, gniewnie warczał przez telefon na swoją sekretarkę w San Juan. Właśnie przekazała mu wiadomość, że nastąpiło jakieś nieporozumienie w związku z zamówioną limuzyną i będzie musiał wziąć taksówkę. Pierwszy raz był w Polsce, a ktoś z tutejszego biura ostrzegał, by za wszelką cenę unikał łajdackiej taksówkowej ma i działającej przy głównym warszawskim lotnisku. Przeklinając, stanął przy krawężniku w długiej kolejce czekających na transport do miasta. Wprawdzie komunizm w Polsce upadł ponad dwadzieścia lat temu, ale przez okna auta Portorykańczyk wciąż oglądał pozostałości po tym koszmarnym systemie. Jechał ulicą Żwirki i Wigury w stronę nie tak odległych wieżowców. Warszawa okazała się miastem kontra- stów – nowoczesny hotel czy biurowiec stał obok paskudnego szarego bloku mieszkalnego z czasów głębokiego komunizmu. Fernando nie znosił chłodu, uchylił jednak okno i wpuścił świeże powietrze, by pozbyć się mocnego zapachu paliwa unoszącego się z przeciążonego silnika. Taksówkarz szybko zmieniał pasy – wyprzedzał po prawej i po lewej, a od czasu do czasu bez wyraźnego powodu wciskał hamulec. Jego pasażer tymczasem wyglądał przez okno. Warszawa, znana niegdyś jako Paryż Wschodu, uważana była przed wojną za jedno z najpiękniejszych miast świata. Wszystko się zmieniło w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, kiedy naziści zmienili miasto w stos gruzów. Po wojnie warszawiacy starannie, cegła po cegle, odbudowali stolicę. Wiele osiągnięć było godnych podziwu, jak choćby odtworzenie historycznych obiektów, w tym Zamku Królewskiego, liczne dzielnice zastawiono jednak wszechobecnymi szarymi blokami, które odebrały miastu jego przedwojenny urok. I dopiero w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku stolica zobaczyła swój pierwszy wieżowiec w zachodnim stylu – hotel Marriott w Alejach Jerozolimskich. Właśnie tam zmierzał Fernando. Taksówka minęła Dworzec Centralny i zatrzymała się przed wejściem do hotelu. *** Oprócz samego Baltic Mundialu transakcja obejmowała też przejęcie biur oraz personelu funduszu w Sztokholmie, Rydze, Kijowie i Warszawie. Fernando nie marnował czasu, szybko zmienił nazwę Baltic Mundial na Arka CEE – Central & Eastern Europe. Tomasi nakazał warszawskiemu przedstawicielowi zebranie całego personelu funduszu – dwudziestu kilku osób – w Warszawie. Oficjalnie – na przyjęcie powitalne. Tak naprawdę jednak chciał poznać cały zespół równocześnie, pogadać z ludźmi prywatnie i zdecydować, kogo warto zostawić. Przyjęcie odbywało się w barze Panorama na czterdziestym piętrze Marriotta. Lokal gwarantował najlepszy widok na nowiutkie i błyszczące warszawskie wieżowce. Nowy szef wygłosił krótkie przemówienie i wraz ze swoim młodym, wielonarodowym, napakowanym testosteronem i czysto męskim zespołem wychylił kieliszek lodowato zimnej wyborowej.


Śmiać mu się chciało na myśl, że ponad połowa tych ludzi straci pracę, jeszcze zanim minie im kac. Przez resztę wieczoru siedział w kącie i prowadził krótkie pogawędki z kolejnymi członkami zespołu. Wyglądało to trochę jak audiencje u Don Corleone, tyle że bez całowania pierścienia. Zwrócił uwagę na dwóch menedżerów. Pierwszy, dobrze zbudowany Ukrainiec, nazywał się Fiodor Panczenko. Należał do tych wysokich, posępnych i tajemniczych osobników z dawnego bloku sowieckiego, którzy nie odebrali żadnego formalnego wykształcenia ekonomicznego i nie mogli się pochwalić zbyt wielkim doświadczeniem, mieli za to znakomite kontakty i świetnie sobie radzili z robieniem interesów na Wschodzie. Urodzony i wychowany w Doniecku na wschodniej Ukrainie Fiodor mówił z silnym rosyjskim akcentem, nosił rosyjski wojskowy zegarek i okropne buty, do tego miał popsute zęby. Zebranie jakichkolwiek informacji o nim było praktycznie niemożliwe – nie miał konta na LinkedIn ani na Facebooku, a wyszukiwarka Google nie znajdowała dosłownie nic. Według niepotwierdzonych plotek był agentem SBU, postsowieckiego ukraińskiego odpowiednika KGB. Oficjalnie specjalizował się w „sprawach ekonomicznych” – ten lokalny eufemizm oznaczał, że znał osobiście więcej niż kilku ukraińskich oligarchów. Podobno pracował nad dwiema ważnymi transakcjami, ale mimo że podlegały analizie, szczegóły pozostawały dość mgliste. Drugim menedżerem był jedyny warszawski pracownik Roman Gryzoń. Z wyglądu niepozorny, niski, drobnej budowy, przedwcześnie łysiejący, z krągłą twarzą ozdobioną kozią bródką, przypominał skrzyżowanie Lenina z Charliem Brownem. Należał do ludzi, których wieku nie da się oszacować – mógł mieć równie dobrze pięćdziesiąt pięć lat, jak i czterdzieści pięć. Miał trzydzieści pięć. Nie sprawiał wrażenia szczególnie inteligentnego ani tępego – zapewne dlatego, że niewiele mówił. Nie był przedsiębiorczy, nie miał zdolności przywódczych, więc już na wczesnym etapie kariery nauczył się, że w otoczeniu samców alfa lepiej nie podnosić głowy i nie gadać za dużo. Trzymał się tej strategii od samego początku swojej pracy w nansach. Lojalnie całował tyłki swoim szefom w każdej rmie i na każdym szczeblu. – Buenos noches. – Gryzoń uśmiechnął się promiennie, kiedy pierwszy raz witał się z szefem. – Dobry wieczór. Gdzie pan się nauczył hiszpańskiego? – Och, to nic takiego. Złapałem parę słów tu i tam podczas wakacji na Wyspach Kanaryjskich. – ¡Ah, las Islas Canarias! ¿Muy bonita, no? Gryzoń popatrzył tępym wzrokiem. Natychmiast zmienił temat. – Proszę spojrzeć, zwolniły się miejsca przy barze. Chodźmy. – I natychmiast zamówił coś do picia.


Kiedy usiadł z Fernandem w kącie Panoramy, przede wszystkim pogratulował „señorowi Tomasiemu” szybkich i sprawnych negocjacji ze Szwedami oraz uzyskania tak dobrej ceny. – No cóż, dziękuję, panie Gryzoń. Wie pan, już bardzo długo siedzę w tej grze i według mnie czasem trzeba po prostu zrobić listę wrogów i skopać parę tyłków. – Zgadzam się, absolutnie – zapewnił Gryzoń. – Ale proszę mi mówić Roman. Albo Romek – tak zwracają się do mnie przyjaciele. Kelnerka nalała im do kieliszków po sto mililitrów arktycznie zimnej, czystej i przejrzystej wódki z ziemniaków. Skłoniło to Gryzonia do wzniesienia toastu za znakomity interes Fernanda. Uniósł kieliszek. – ¡Salud, amor y dinero! – zawołał. – Za zdrowie, miłość i pieniądze. Wypiwszy kieliszek, señor Tomasi zaproponował, żeby Gryzoń zwracał się do niego po imieniu. Albo jeszcze lepiej przydomkiem FT. Roman zapytał szefa – i nowego przyjaciela – czemu zawdzięcza swoje sukcesy w zarządzaniu inwestycyjami. I trafił w punkt. To był ulubiony temat Fernanda: on sam. Kiedy skończył mówić, godzinę i cztery kieliszki później, używał już tylko zdrobnienia imienia Gryzonia – Romek. I chociaż przez cały wieczór nie zadał mu ani jednego pytania, to po imprezie, kiedy opowiadał o wszystkim José, stwierdził z przekonaniem: – Roman Gryzoń to nasz człowiek. *** Kiedy minął kac po pijaństwie, Fernando usiadł ze swoim zespołem, by omówić aktualny stan funduszu, status zaległych pożyczek i perspektywy udzielania kolejnych. Spotkanie trwało ponad cztery godziny, co było niezwykłe jak na Fernanda, który zawsze szybko się rozpraszał. Ale trzeba było to załatwić. Mówił przede wszystkim Gryzoń, jako najlepiej zorientowany w sytuacji firm z ich portfolio. Omawiał je kolejno, w każdym przypadku podając podstawowe dane: nazwę firmy, wielkość, termin spłaty pożyczki, zakres działalności, obroty z ostatnich pięciu lat, zyski, wyniki bieżące i związane z tym ryzyko. Fernando słuchał uważnie, podczas gdy jego nowy dyrektor kreślił obraz o wiele bardziej ponury, niż Portorykańczyk się spodziewał. Wprawdzie sytuacja funduszu nie była tak fatalna jak południowoamerykańskiego portfolio Arki, to jednak pozostawała dalece niezadowalająca. Firmy rzęziły z powodu recesji – spadała sprzedaż, banki cięły kredyty, rosły straty. Nie było dramatycznych wpadek, ale jedna z firm – estońska ferma mleczna, w którą zainwestowali – wyraźnie szła na dno. Następne przedsiębiorstwo, TruCo – polska firma odzieżowa, której sprzedaż wobec malejącego popytu spadła o dwadzieścia procent – nabierało wody. Roman wyjaśnił, że to


dobrze zarządzane przedsiębiorstwo z solidnym kierownictwem, ale nie może uzyskać dofinansowania w polskich bankach. Jeśli chcą pomóc firmie przetrwać, trzeba będzie zrestrukturyzować im dług. – Pieprzeni Szwedzi! – tylko tyle miał do powiedzenia Fernando w czasie spotkania. Roman i Fiodor przekonywali go, że sytuacja nie jest taka zła. Byli pewni, że większość firm w ich portfolio przetrwa. Potrzebują tylko paru lat, żeby wyjść na prostą. Lat… Po załatwieniu zaszłości przeszli do „nowych interesów”. Fiodor Panczenko stosunkowo niedawno dołączył do zespołu, dlatego nie miał jeszcze na koncie żadnych umów. Ale pracował nad dwiema grubymi rybami, czy też „wielkimi rybami”, jak to określał. Na Business Park w Bukareszcie i teraz na Baltic Mundial Fernandowi udało się wydać mniej więcej trzecią część z trzystu dwudziestu milionów, jakie mu pozostały na inwestycje w Europie Wschodniej. Wciąż miał jeszcze trochę powyżej dwustu, ale sytuacja ekonomiczna pogarszała się z tygodnia na tydzień. Zastrzygł uszami, kiedy Panczenko opisywał dwie transakcje, nad którymi pracował – obie na jego terenie, na Ukrainie. Pod koniec prezentacji, która nie zawierała żadnych liczb, żadnych wykresów ani żadnych szczegółów, Panczenko zapewnił Fernanda, że to bardzo duże sprawy, gwarantujące potencjalnie wielki zysk. Ogromny. Gigantyczny. A co najważniejsze, on sam miał bardzo dobre kontakty w obu przedsięwzięciach. – W mojej części świata – oświadczył – najważniejszym elementem w robieniu interesów są relacje. Na smagłej twarzy Fernanda pojawił się uśmieszek zadowolenia, podkreślony dodatkowo dwoma podłużnymi dołkami w policzkach. Już zapomniał o swoich innych kłopotach.

___________________________________________________________________________ Rozdział 15 str. 88-96

Policjanci i złodzieje San Juan – Buenos dias. Czym mogę służyć?


Agentka uniosła wzrok znad „Financial Times el Español” i spojrzała na pracownika za ladą. Pochłonął ją tekst o o arach oszustw Berniego Madoffa. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że nie tylko milionerzy, ale także setki ludzi z klasy średniej straciły oszczędności życia w jego piramidzie nansowej. Artykuł opisywał sytuację tych, którzy odzyskali część pieniędzy, i tych, którzy zostali z niczym. Gdyby kiedyś spotkała tego typa Mado a, pewnie by mu przywaliła w nos. – ¿Que? – spytała, jakby nie pamiętała, gdzie jest. – Witamy w Starbucksie. Co mogę dziś pani zaproponować? Otrząsnęła się, wracając do rzeczywistości, i złożyła zamówienie – takie samo jak każdego ranka. – Grande Americano. Extra espresso. Venti. Negro. Para llevar. Na wynos. Potrzebowała trzech espresso, żeby rozkręcić dynamo swojego ciała – metr osiemdziesiąt wzrostu, rude włosy. Ale kiedy już wlała w siebie to potrójne Venti Americano, nic nie mogło jej zatrzymać. Była typem sowy, zjawianie się w biurze o dziesiątej rano odczuwała więc naprawdę boleśnie. Za to często wychodziła jako ostatnia, niekiedy po północy, co nie było typowe dla biurowego pracownika FBI. Agentka przeszła wzdłuż Calle Acosta, potem skręciła w lewo i po chwili dotarła do Federico Degetau Federal Building w dzielnicy Heto Rey na przedmieściach San Juan, dziesięć minut spacerkiem od Starbucksa. Raźny marsz w połączeniu z espresso wlał życie w jej przemęczone ciało. Wkroczyła do minimalistycznego lobby. W jednej ręce trzymała kubek z kawą, ściskając pod pachą torebkę, w drugiej „Financial Times”, który czytała przez całą drogę. Kiedy mijała bramkę z wykrywaczem metali, o mało nie wpadła na ochroniarza. – Buenos dias, señorita Osborne – powitał ją postawny mężczyzna z agencji ochrony. W Degetau pracowało ponad dwa tysiące osób, ale wszyscy ochroniarze znali Faith Osborne z imienia. – Buenos dias, Francesco – odpowiedziała z uśmiechem, na moment tylko odrywając wzrok od gazety. Winda powoli dotarła na siódme piętro, gdzie FBI utrzymywało swoją skromną obecność w Portoryko. Faith wybrała na klawiaturze kod bezpieczeństwa i przysunęła identy kator do kamery. Szczęknął zamek, po czym otworzyły się drzwi do sali głównej. Zanim zdążyła zrobić krok, dopadli ją jej dwaj koledzy, Enrique i Frank. – Cześć, Osborne. Wiesz wszystko o giełdzie, prawda? Jak sobie ostatnio radzi Apple? Powinienem kupować? – zapytał Frank. – Mam trochę wolnej gotówki po tym zeszłotygodniowym przejęciu prochów.


– Faith, możesz mi sprawdzić transakcje terminowe na wieprzowinę? – dodał Enrique. – Pod koniec miesiąca żona planuje grilla i chciałbym wiedzieć, czy jeszcze zaczekać, czy kupić mięso dzisiaj po pracy. Zbyła uśmiechem te zaczepki i usiadła przy biurku. Odłożyła torebkę i gazetę, nadal ściskając kubek Americano. Ci dwaj pajace nigdy w życiu nie spotkali kogoś takiego jak Faith Osborne. Odkąd dwa lata temu dołączyła do zespołu, pracowała tak ciężko, że obaj zastanawiali się, czy w ogóle sypia. Była ładna, inteligentna, ale nigdy nie zauważyli u niej żadnych śladów życia towarzyskiego. Miała wyraźnie dużo wyższe kwali kacje, zwłaszcza w porównaniu z kolegami. Żaden z nich nie potrafił zrozumieć, dlaczego pracuje w biurze. Urodzona w średnio zamożnym Hempstead na Long Island Faith Rosen Osborne-Perez miała rosyjsko-żydowską matkę z Leningradu i angielsko-hiszpańskiego ojca z Sitges w Hiszpanii. Mówiła po angielsku, hebrajsku i hiszpańsku bez śladu obcego akcentu. Rosyjski znała lepiej niż biegle. Podczas gdy wielu agentów FBI studiowało egzekwowanie prawa albo kierunki łączone w szkołach stanowych lub prowincjonalnych college’ach, Faith ukończyła uczelnię z Ivy League, i to z honorami. Studiowała ekonomię w Princeton, gdzie pisała pracę o historii oszustw na rynkach nansowych. Miała też dyplom z finansów z Uniwersytetu Nowojorskiego, który zdobyła, kiedy pracowała na pełny etat w FBI na Manhattanie. W college’u, zmęczona tłumaczeniem pochodzenia swojego egzotycznego nazwiska, odrzuciła Rosen i Perez i została Faith Osborne. Jej kariera w FBI rozwijała się szybko i niekonwencjonalnie. Faith zaczynała jako młodsza agentka i szybko wykazała się wyjątkowymi umiejętnościami analitycznymi oraz znajomością rynków nansowych. W ciągu roku dostała awans. Udzieliła znaczącej pomocy jednemu z zespołów z wydziału przestępstw białych kołnierzyków i zyskała szacunek. Dwa lata później awansowano ją na starszego analityka – w wieku dwudziestu pięciu lat była najmłodszym agentem, który zdobył ten stopień w zabójczo konkurencyjnym i przez wszystkich obserwowanym biurze w Nowym Jorku. Kiedy w Waszyngtonie zdecydowano, że FBI musi wzmocnić swój zespół nansowy w Portoryko i poszukuje analityka, Osborne była główną kandydatką na to stanowisko. Biuro w San Juan nie mogłoby się bardziej różnić od tego w Nowym Jorku. Osią i ośrodkiem działań tutejszego oddziału były karaibskie narkotyki. Odkąd w czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku prezydent Nixon ogłosił „wojnę z narkotykami”, większość agentów i personelu w San Juan została skierowana na front tej wojny w Ameryce Łacińskiej. Po latach biuro w San Juan stało się centrum informacji dla śledztw dotyczących przemytu albo mniej znanych karteli na Karaibach. Tymi bardziej mięsistymi i politycznie wrażliwymi sprawami w Kolumbii i Meksyku zajmowała się bezpośrednio centrala na kontynencie.


Portoryko było chyba ostatnim prowincjonalnym oddziałem FBI, który dostał starszego analityka nansowego. Wcześniej zatrudniano tam tylko młodszych analityków niskiego szczebla, wykształconych na miejscu, po studiach z programowania albo rachunkowości. Oni jednak w sprawach bardziej złożonych niż proste oszustwa księgowe czy wyłudzenia i włamania na rmowe konta e-mailowe byli zupełnie bezużyteczni. Faith miała kompetencje, o jakich w biurze w San Juan nigdy nie słyszano. Kiedy w Departamencie Skarbu uznano Portoryko za region o wysokim zagrożeniu przestępstwami nansowymi – ze względu na pranie brudnych pieniędzy i przemyt na wielką skalę – FBI odebrało to jako wyraźny sygnał, że należy poważnie wziąć się do pracy. Otrzymało budżet, by zatrudnić jednego starszego analityka, i Faith dostała stanowisko w Wydziale Przestępstw Gospodarczych i Finansowych – wydziale, który przed jej przybyciem nie istniał. Przez pierwsze dwa lata zajmowała się głównie przestępstwami i oszustwami o raczej niewielkim znaczeniu. Dochodzenia prowadziła bez zarzutu. Nie trafiła jednak na nic intrygującego, na żadne prawdziwe wyzwanie, co było sporym rozczarowaniem, którego jednak starała się nie okazywać. Marzyła o dużej sprawie – zawiłym, skomplikowanym przestępstwie finansowym, które będzie prawdziwym testem jej inteligencji i wiedzy. Wprawdzie na Manhattanie często brała udział w takich dochodzeniach, ale nie była na tyle doświadczona, by prowadzić je samodzielnie. Biuro w Portoryko było niewielkie, ale gdyby zdarzył się prawdziwy nansowy skandal albo oszustwo w wyższych kręgach bankowych, sprawa należałaby tylko do niej. Właśnie dlatego wyjechała z Nowego Jorku. *** Koło jedenastej kubek ze Starbucksa stał już pusty na biurku, a Faith czytała raporty o oszustwach dotyczących ubezpieczeń medycznych w szpitalach na kontynencie. I nagle zadzwonił telefon. – Agentka Osborne. – Cześć, Faith. Tu Robert. Serce Faith zatrzymało się na moment. Robert Kopacz był jej szefem w biurze na Manhattanie. Darzyła go wielkim szacunkiem, większym niż kogokolwiek, kogo poznała w FBI. Ostatnio dzwonił do niej kilka miesięcy po jej przeprowadzce do San Juan, żeby spytać, jak sobie radzi w nowym miejscu. Teraz z tonu jego głosu wywnioskowała, że chodzi o sprawy służbowe. – Słuchaj, wczoraj mieliśmy telefon z Komisji Papierów Wartościowych. Prosili o pomoc w dochodzeniu w sprawie oszustwa podczas wejścia na giełdę. Faith była rozczarowana.


– Robert, przecież w Nowym Jorku macie z dziesięciu magików, którzy załatwią tę sprawę z zamkniętymi oczami. Dlaczego dzwonisz z tym do mnie? – Bo firma działa z San Juan. Ma tak zapętloną strukturę, że nawet prawnicy Putina nie daliby sobie rady. Jest tam więcej spółek holdingowych i wydmuszek, niż potrafią ogarnąć... I oczywiście wszystkie tropy prowadzą na Kajmany. Faith nadstawiła uszu. Sprawa była poważna. – Mów dalej. – Słyszałaś o przejęciach odwrotnych? – zapytał Kopacz. – Wiesz, czytałam o nich, oczywiście, ale nie powiem, żebym była ekspertką. Z grubsza rzecz biorąc, idea jest prosta: nieduża prywatna firma przejmuje większą spółkę notowaną na giełdzie. Wiem, że takie przejęcia są kontrowersyjne i Komisja ich nie lubi. W pewnym sensie obchodzą wymagane analizy i przygotowanie pakietu emisyjnego przed ofertą publiczną. Moim zdaniem to szeroko otwarta furtka dla nielegalnych interesów. Pomysł jest nowy. Do tej pory chyba nie było takich przejęć zbyt wiele. – O rany! Świetnie. Już teraz wiesz o nich więcej niż ktokolwiek tutaj. – Kopacz zawsze schlebiał Faith. Była najlepszą młodszą agentką ze wszystkich, z którymi pracował. – Słuchaj teraz – mówił dalej. – Ludzie z Komisji prosili, by pomóc im w sprawie rosyjskiego producenta gier komputerowych. Nazywa się Capitalist Interactive Pigs, symbol w NASDAQ to CIP2. Właścicielem jest holding na Kajmanach należący do spółki z o.o. w Delaware. Tę posiada kolejna spółka w raju podatkowym, kontrolowana przez Arkę, fundusz inwestycyjny z San Juan. Unikają rozgłosu. W sieci nie ma o nich wiele. Poniżej radaru. – Arka? – Tak. Zdaje się, że to twoi sąsiedzi. Faith szybko sprawdziła adres w sieci. Okazało się, że biura Arki mieszczą się przy Avenida Ponce de León, w tej samej części Hato Rey, niecały kilometr od jej biura. – Mam ich… – Posyłam ci teraz zaszyfrowane pliki. Kiedy je przeczytasz, urządzimy szybką telekonferencję z Komisją Papierów Wartościowych. Pewnie będą chcieli, żebyś tam poszła i przeprowadziła wstępne rozmowy, ale wolałbym, żebyś usłyszała to od nich. – Jasne, szefie. Zaczęła go tak nazywać, kiedy skończył się ich romans – kolejny powód, by wyjechać z Nowego Jorku.


– Bierz się do czytania, Faith. Spróbuję zorganizować telekonferencję dziś wieczorem. – Robi się, szefie – powiedziała, rozpakowując zaszyfrowane pliki. *** Osborne przeczytała wszystko, co dostała z Nowego Jorku. Potem odświeżyła wiedzę o przejęciach odwrotnych. Sprawdziła też dane holdingów, CIP-u i Arki. Odkryła jeszcze kilka poziomów spółek holdingowych, w tym Baltic Mundial z siedzibą w Polsce i BBP w Bukareszcie. Ta nansowa ośmiornica oplatała swoimi mackami cały świat… O ile zdołała zrozumieć, w samym oku cyklonu tkwiła Arka, niewielki fundusz inwestycyjny działający w Ameryce Południowej i Europie Wschodniej – dziwne połączenie, uznała. Niewiele łączy te regiony. Dlaczego fundusz miałby się koncentrować na dwóch zupełnie różnych i geogra cznie odległych częściach świata? Czyżby konszachty z Rosją? Zanotowała tę myśl. Robert miał rację. Wszystkie te organizacje były kompletnie nieprzejrzyste, a w Internecie znalazła o nich o wiele mniej informacji, niż należałoby się spodziewać po legalnych firmach. Gdy zaczęła szukać czegokolwiek o ludziach wymienionych na ich stronach internetowych, nic nie znalazła. Główny radca prawny, niejaki Canut, okazał się duchem – w sieci nie było absolutnie nic na jego temat. Prezes zarządu pojawił w kilku miejscach w związku z inwestycjami, których dokonywał, ale żadnych informacji prywatnych, poza powtarzanym za każdym razem typowym biznesowym biogramem. Faith dostrzegła pewien szczegół, który trochę ją zdziwił: niektóre osoby z zarządu funduszu studiowały na jej macierzystej uczelni – Uniwersytecie Nowojorskim. – No świetnie – mruknęła do siebie. – Będę musiała zamykać kumpli ze studiów… W końcu udało jej się wyszukać kilka artykułów w mało znanych lokalnych pismach ekonomicznych, „Bucharest Business Journal” i „ The Kiev Messenger”. Pierwsze donosiło, że prezydent Rumunii został objęty dochodzeniem w sprawie podejrzanej transakcji, która dotyczyła dużej nieruchomości i została przeprowadzona z funduszem inwestycyjnym z Portoryko. Dziennikarz porządnie odrobił pracę domową: prześledził strukturę własności Bucharest Business Parku i przez Maltę, Kajmany, Miami dotarł aż do San Juan. W tekście wymienił nawet członków zarządu Arki – portorykańskie nazwiska i adresy w artykule o nieruchomości w Rumunii wyglądały zaskakująco. Z drugiego pisma zdumiona Faith dowiedziała się, że Arka niedawno załatwiała wielki interes z prominentnym ukraińskim oligarchą Oleksandrem Zinczenką, prawdopodobnym kandydatem w nadchodzących wyborach prezydenckich, mającym ścisłe kontakty z Kremlem i rosyjskimi kręgami wojskowymi. – Dios mios! Chłopcy, w co wy gracie?


Faith przekopała się przez dokumenty z Komisji Papierów Wartościowych, poszukała danych na własną rękę i uznała, że chyba rozgryzła cały układ. W ofercie publicznej Arki roiło się od błędów, popełnionych albo z czystej głupoty, albo z zamiarem wprowadzenia w błąd inwestorów bądź władz. Niektóre z nich były czysto techniczne – chodziło o niewypełnione rubryki i tym podobne sprawy – inne jednak wyglądały na tyle podejrzanie, że należałoby je uznać za przestępstwo. Zaskoczył ją amatorski poziom tych przekłamań. Doświadczenie podpowiadało jej, że prawnicy żadnej z porządnych firm przygotowujących prospekty emisyjne nigdy by do nich nie dopuścili. Kiedy sprawdziła, kto konkretnie zajmował się ofertą, okazało się, że to zupełnie nieznana, malutka kancelaria z niewielkim doświadczeniem, jeśli chodzi o giełdę. „Dziwna kancelaria prawna – sprawdzić”, zanotowała. Telekonferencja trwała ponad dwie godziny. Faith Osborne i jej rozmówcy przygotowali listę pytań, które należało zadać szefom Arki. Omówili też najlepszą strategię. Wysłanie listu z prośbą o rozmowę nie wchodziło w grę. W związku z kolumbijskimi i rosyjskimi kontaktami ryzyko, że pismo sprowokuje ich do ucieczki, wydawało się zbyt duże. Zgodzili się więc, że najlepszą metodą będzie „miękka pułapka”. Zastanawiali się także, który agent z San Juan mógłby przeprowadzić tę rozmowę. Do tej pory Faith pracowała tylko jako analityk i badacz, zawsze w biurze, za kulisami. Wprawdzie każdy agent FBI przechodzi przynajmniej podstawowe szkolenie w Quantico, niemniej Faith ukończyła swoje pięć lat temu i od tego czasu nie opuszczała biura. Mimo to uznano, że ze względu na potrzebną wiedzę ekspercką to ona dokona przesłuchania. Nikt z biura w San Juan nawet z grubsza nie pojmował zawiłości przejęć odwrotnych i ofert publicznych. Mogła liczyć na wsparcie i szkolenie przed akcją, wszyscy się jednak zgodzili, że to musi być ona. Osborne była podekscytowana, ale i zdenerwowana. Kopacz nalegał, by podczas akcji towarzyszył jej drugi agent. Ostatecznie jednak Faith przekonała zwierzchników, że jeśli pójdzie sama, łatwiej będzie jej wydobyć istotne informacje. Nic nie wskazywało na to, by Arka była zaangażowana w akty przemocy czy działania związane z handlem narkotykami, ale fakt, że zarząd funduszu ściska się z ukraińskim oligarchą i skorumpowanym prezydentem postkomunistycznego kraju, wiele mówił o ich etyce biznesu. Poza tym – w przeciwieństwie do większości dyrektorów funduszy, spędzających osiemdziesiąt procent czasu za biurkiem – szef Arki praktycznie mieszkał w samolocie. Z San Juan do Kolumbii, z Bogoty do Warszawy, z Bukaresztu do Kijowa... Cały czas się przemieszczał, co również wyglądało podejrzanie. Faith miała wejść sama. Uzbrojona. Ale Frank i Enrique dostali polecenie, by czekać na zewnątrz. Na wszelki wypadek. Wysłano agentów terenowych, by zajęli się obserwacją. Kiedy będzie wiadomo, że ktoś z zarządu Arki jest na miejscu, wkroczy Faith. Radca prawny biura pomógł jej uzyskać niezbędne nakazy i dokumenty do tej akcji. Faith założyła, że Arka zatrudnia sprytnych prawników, więc papiery musiały być bez zarzutu. To miało być o cjalne


przesłuchanie przez FBI i Komisję Papierów Wartościowych – wszelkie uzyskane informacje mogły zostać użyte przeciwko podejrzanym.

___________________________________________________________________________ Rozdziały 36 i 37 str. 212-221

Akt wypowiedzenia wojny Kraków Następnego ranka José Canut i Roman Gryzoń zjawili się w TruCo punktualnie o dziewiątej. Ela Kosman przywitała gości w lobby, po czym zaprowadziła ich do sali konferencyjnej o nazwie Londyn, gdzie mogli w spokoju przeglądać dokumenty. Zaproponowała kawę. – Mamy bardzo dużo pracy. Nie będzie czasu na kawę – odparł z kamienną twarzą Roman, zerkając przy tym na José, który ledwo dostrzegalnie kiwnął głową. Canut był nienagannie ubrany: miał wełniany prążkowany garnitur Brooks Brothers, błyszczące, ręcznie robione włoskie buty Santoniego, a na ręku omegę. W każdym calu wyglądał jak człowiek z Wall Street. Jedyne, co rzucało się w oczy bardziej niż jego maniery i elegancja, to jego wzrost. Niewysoka, mająca niewiele ponad metr sześćdziesiąt, Ela patrzyła mu prosto w oczy. Uśmiechnęła się i zapytała, kiedy chcą obejrzeć zakład produkcyjny. José odparł, że natychmiast, jeśli to możliwe. Wcześniej jednak poprosił o dokumentację prawną. Kiedy on będzie zwiedzał hale produkcyjne, Roman zacznie przeglądać papiery. Ela wyjaśniła, że niektóre dokumenty są do wglądu od ręki, ale na przygotowanie innych potrzebuje trochę czasu. José podziękował jej za współpracę. Był czarujący, nie zdradzał zdenerwowania. W przeciwieństwie do Romana. Członkowie zarządu TruCo często oprowadzali klientów, dostawców oraz inwestorów po swoim dziale produkcyjnym. Należało to do ich obowiązków. Ta wizyta różniła się jednak od innych. José szedł swobodnie – niemal zbyt swobodnie – obok Eli, z rękoma założonymi do tyłu. Lekko kłaniał się każdej napotkanej po drodze osobie i w przesadnie olśniewającym uśmiechu pokazywał swoje wybielone zęby. Ze smagłą twarzą południowca wyróżniał się wśród pracowników TruCo – jasnoskórych, słowiańskich Europejczyków. Niektóre pracownice zdążyły już uprzedzić załogę o oglądającym fabrykę przystojnym i dobrze ubranym Latynosie.


José Ramona interesowały głównie maszyny. Przy każdej zadawał te same trzy pytania: Co ta maszyna robi? Jak długo już pracuje? Ile kosztowała? Ela od razu się domyśliła, że chodzi o katalogowanie sprzętu. Canut chciał się przekonać, jakim majątkiem ruchomym dysponuje TruCo, a najlepszym sposobem było przyjrzenie się temu osobiście. Wizyta w fabryce może powiedzieć dużo więcej niż wydrukowane zestawienie bilansowe czy rejestr. José obejrzał też magazyny, gdzie czekały setki tysięcy sztuk odzieży i tony materiałów. I tam również zadawał właściwie te same pytania. Nie wyglądało na to, żeby przejął się sądowym zakazem. Wyraźnie coś planował. Obchód zakładu dobiegał końca, gdy w biurze zjawił się Truman i cicho przemknął do swojego gabinetu w rogu. Zatrzymał się na moment i uśmiechnął, spoglądając na ścianę chwały – zbiór fotogra i, na których pozował w towarzystwie szacownych dostojników, przywódców politycznych i gospodarczych, których spotkał w trakcie swojej dziesięcioletniej kariery w Polsce. Było wśród nich kilku prezydentów Stanów Zjednoczonych, współzałożyciel Apple Steve Wozniak, a nawet Dalajlama. Chase zatrzymał wzrok na zdjęciu z Lechem Wałęsą, jednym z jego idoli. Pomyślał o trudnych chwilach, które elektryk z Gdańska przetrwał podczas swojej walki, w tym internowanie przez komunistyczne władze. W nim szukał inspiracji i odwagi do własnych zmagań. Za chwilę miał stanąć twarzą w twarz ze swoim przeciwni- kiem. Zastanawiał się nad możliwym przebiegiem rozmowy; musiał się postarać, żeby być spokojnym i uprzejmym. Trzeba się skupić na szukaniu dogodnego dla obu stron rozwiązania. Oczywiście nie miał zamiaru machać im przed nosem sądowym zakazem, choć czuł wielką ulgę, ponieważ wytrącił Fernandowi broń z ręki. Teraz, kiedy przejęcie firmy nie wchodziło w grę, mogą się skupić na załatwieniu sprawy i zdobyciu pieniędzy dla Arki. O czym jeszcze można rozmawiać? Chociaż powinien czuć się silny, to jednak dręczył go niepokój. W kontaktach z Arką nic nie było proste. Najpierw Truman porozmawiał z Elą, żeby się dowiedzieć, co się działo podczas wizyty w dziale produkcji i o jakie dokumenty prosili goście. Zgodził się, że Canut zachowywał się jak złodziej, który robi rozpoznanie przed skokiem. Roman, przejrzawszy dokumenty, przygotował krótką listę konkretnych kontraktów i aneksów. Okazało się, że Truman i Ela mieli rację – wprawdzie po podpisaniu umowy kilka lat temu Arka otrzymała kopie tych akt, ale teraz znowu o nie prosili. Pewnie gdzieś je zgubili, idioci, pomyślał Truman. Po chwili podszedł do drzwi sali konferencyjnej, zapukał i wszedł. Z uśmiechem wyciągnął dłoń do José Ramona. – Witamy w TruCo. Jestem Truman Chase. Mam nadzieję, że mój personel był we wszystkim pomocny.


José wstał, zapiął marynarkę i formalnym gestem uścisnął Trumanowi dłoń. Roman, który także podniósł się z krzesła, po drugiej stronie stołu, spojrzał surowo i tylko lekko skinął głową. Truman niemal wybuchnął śmiechem, widząc, jak Gryzoń znowu próbuje być groźnym typem. Canut nie tracił czasu. – Panie Chase, jesteśmy bardzo zajęci, więc spróbujmy krótko omówić sytuację. Truman zignorował oficjalną formę. Wolał, żeby rozmowa była przyjacielska i swobodna. – Oczywiście, José. Mów mi Truman. Może przejdziemy do mojego gabinetu, gdzie pogadamy w cztery oczy, kiedy Romek będzie kontynuował przeglądanie dokumentów? – Panie Chase, uważam tę propozycję za obraźliwą, za kolejną próbę podzielenia nas i pokonania. – José Canut był w bojowym nastroju. – Nalegam, by pan Gryzoń uczestniczył w spotkaniu. Jest równie istotny w tej dyskusji jak pan czy ja. Arka notorycznie organizowała spotkania i telekonferencje, podczas których miała przewagę liczebną. To sprytna taktyka. Tym razem jednak Truman niespecjalnie się nią przejął, bo z doświadczenia wiedział, że w obecności zwierzchników Roman właściwie się nie odzywa. Co prawda propozycja niezbyt mu odpowiadała, ale nie zamierzał robić scen. Chciał usłyszeć, co José ma do powiedzenia. – Ależ oczywiście, José. Żaden problem. Chodźmy do mojego gabinetu. Tam usadził ich przy okrągłym stoliku, twarzami do ściany chwały. Większość gości od razu przyglądała się dziesiątkom wiszących na niej fotografii, niektórzy wstawali, by obejrzeć je z bliska. Canut tylko zerknął, a potem w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Truman zaproponował kawę lub herbatę, ale ponownie odmówili. Zaczął więc od przygotowanego wcześniej wstępu: – Panowie, cieszę się, że tu jesteście, ponieważ mam nadzieję, że możemy wreszcie razem popracować nad tym, by zawrzeć końcową umowę z inwestorem i zwrócić Arce jej fundusze. Nasze relacje trwały ponad pięć lat i chyba obie strony są gotowe, by pójść dalej. Domyślam się, że mogliście być zaskoczeni niedawnymi zmianami sytuacji prawnej, ale jeśli o mnie chodzi, nic się nie zmieniło. Możemy teraz prowadzić normalne negocjacje, bez niezbyt subtelnych gróźb przejęcia udziałów. Jestem gotów z całą energią i dobrą wolą pracować na rzecz doprowadzenia rozmów do końca. José Ramon zareagował agresywnie. – Panie Chase, te „zmiany sytuacji prawnej”, jak pan to określił, zmieniają wszystko – przerwał dla większego efektu dramatycznego, po czym podniósł głos: – Uznajemy to za akt wypowiedzenia wojny. Za agresywne, wrogie działanie podjęte mimo dobrej woli, jaką oka-


zywaliśmy podczas negocjacji. Jestem tu po to, by pana poinformować, że dopóki obowiązuje ten zakaz, negocjacje dotyczące naszego wyjścia zostają przerwane. Skończyłem. Trumana zatkało. Wiedział, że decyzja sądu ich wkurzyła, ale jak mogą teraz blokować rozmowy? Jak ma to służyć ich interesom? To przecież kompletnie irracjonalne. Przygotowując się do spotkania, Truman próbował przewidzieć, jakie stanowisko zajmie José. Fernando nigdy nie wychodził z roli złego gliny, dlatego Truman miał nadzieję, że José przybędzie jako ten dobry. Teraz jednak zrozumiał, że byłoby to nazbyt konwencjonalne rozwiązanie. Arka postanowiła zaprezentować nowatorskie podejście: Fernando był złym gliną, a José jeszcze gorszym. – Przede wszystkim, José, doskonale wiesz, że ten zakaz jest działaniem obronnym. Zdecydowałem się na nie, ponieważ twój partner Fernando nie potrafił prowadzić normalnych negocjacji, nie grożąc mi podczas każdej rozmowy w ciągu ostatnich czterech miesięcy. – Truman odetchnął i spokojnie mówił dalej: – Ustalmy, że negocjacje z inwestorami to główny punkt programu. Sądowy zakaz to tylko dodatek. W tej chwili jest nieistotny. Jedynym sensownym rozwiązaniem dla obu stron jest teraz współpraca w celu doprowadzenia do zawarcia umowy z inwestorami. Niektórzy wymagają natychmiastowego działania, bo w przeciwnym razie zrezygnują. A wtedy i wy, i my będziemy mieli kłopoty. Dlatego proponuję, żebyśmy skoncentrowali się na głównym punkcie. Zgoda? I nie przejmowali się zbytnio tym prawniczym manewrem. Canut poczerwieniał na twarzy. – Panie Chase, z naszej perspektywy ten zakaz to jedyny punkt programu. Nie będzie żadnych rozmów, dopóki ten „dodatek” obowiązuje. – Sugerujesz zatem, bym jednostronnie go cofnął? To narazi firmę na natychmiastowe przejęcie udziałów. – Panie Chase, co pan zrobi, to wyłącznie pańska decyzja. Ja tylko informuję, że dopóki ten zakaz obowiązuje, z naszej strony cały proces inwestycyjny jest zamknięty. Truman rozumiał wszystko aż za dobrze: Fernandowi nie podobała się perspektywa negocjacji bez pistoletu wymierzonego w głowę rozmówcy. Uczestniczyliby w nich na równych prawach, ale on nie chciał walczyć uczciwie. Kiedy myślał, co odpowiedzieć, José skinął na Gryzonia. Obaj wstali. – Panie Chase, dziękuję, że poświęcił nam pan czas. Roman i ja mamy bardzo dużo pracy i musimy wracać do Warszawy. Fernando czeka na nas, gdyż mamy bardzo ważne spotkanie. – Bardzo ważne spotkanie – powtórzył Roman.


Odezwał się po raz pierwszy w ciągu tych siedemnastu minut spędzonych w gabinecie. – Mamy mnóstwo pracy, a jest oczywiste, że tutaj nie mamy już o czym rozmawiać. Sami znajdziemy wyjście. Żegnam. José Canut i Roman Gryzoń wyszli z gabinetu. Truman patrzył, jak schodzą po schodach, wychodzą przez główne drzwi i wsiadają do czarnej limuzyny czekającej na nich na parkingu. Nie zauważył jej wcześniej, musiała podjechać, kiedy rozmawiali. Lotnisko było o piętnaście minut stąd, a taksówka kosztowała sześćdziesiąt złotych. Przez dziesięć lat, odkąd założył rmę, nikt nigdy nie przyjechał tu limuzyną. Dziwne, pomyślał. Właściwie cała ta wizyta była dziwna. Ale dowiedział się jednej ważnej rzeczy. Fernando był w Warszawie.

Biały rycerz Od wczorajszego spotkania nikt z Arki się nie odzywał. Najwyraźniej znowu przeszli w tryb ciszy radiowej. Truman wiedział, że jedyne, co mu pozostało, to położyć na stół wiążącą ofertę z solidną gotówką. Musiał skupić swoje wysiłki na Aronsonie. Były dwa powody, dla których Arka mogła przyjąć takie stanowisko, jakie prezentowała. Po pierwsze, próbowała negocjować jesz- cze ostrzej, jeszcze bardziej grać złego glinę, żeby zastraszyć Trumana i wyciągnąć od niego więcej pieniędzy. Po drugie, fundusz mógł szukać złamania innej klauzuli, nieobjętej sądowym zakazem, co pozwoliłoby Arce przejąć TruCo. Truman, Ela i prawnicy z TB Partners skrupulatnie przeanalizowali wszystkie szczegóły umowy, ale nic nie znaleźli. Przyniosło to pewną ulgę, choć niewielką. Chase myślał o inwestorach, którzy jeszcze pozostali w grze. Nie wiedział, jak doprowadzi do umowy, skoro Arka konsekwentnie ich ignorowała, ale musiał przynajmniej spróbować. Na pewno coś wymyśli. Nie podobało mu się, że jedyną opcją został Aronson. Każdy, kto zajmuje się kupnem i sprzedażą firm, doskonale wie, że jedyny sposób na wzmocnienie swojej pozycji negocjacyjnej to inni chętni. Truman wracał myślami do Empire. Wprawdzie rozmowa z Walterem Kleinem w Mediolanie była bardzo zachęcająca, jednak po powrocie do Polski perspektywa dołączenia do Imperium Zła budziła w nim mieszane uczucia. Po prostu nie wydawało mu się to właściwe. Ale teraz, kiedy tracił kolejne opcje, z wahaniem przyznał, że musi wprowadzić Empire do gry. Po pierwsze, pomoże mu to w negocjacjach z Aronsonem, a po drugie, jeśli Aronson się wycofa, pozostanie mu szansa na umowę z białym rycerzem – tak bankierzy inwestycyjni nazywali przyjaznych inwestorów wykupujących firmę zagrożoną wrogim przejęciem.


Nazywanie białym rycerzem spółki, którą cała branża uważała za Imperium Zła, było dla Trumana trudne. Zdusił jednak wątpliwości i zgodził się na osobiste spotkanie z głównym akcjonariuszem Empire Philipem Frommem. Zarezerwował lot do Düsseldorfu na następny dzień, czwartek, i powrotny na piątek rano – ostatni dzień w biurze przed wyprawą do Orlando. Spotkanie przebiegło doskonale. Według Fromma Truman spełniał wszystkie warunki: świetny projektant, wykształcenie biznesowe, dziesięć lat w branży, sukcesy w prowadzeniu firmy i silna obecność w Europie Wschodniej, gdzie Empire było dość słabe. Wydawało się, że jest idealnym kandydatem. Ostatnią kwestią, którą poruszyli, była relacja Trumana z Walterem Kleinem. Fromm wiedział, że przed laty obaj mocno się poróżnili, ale wyglądało na to, że zakopali topór wojenny. Truman przyznał, że nadal nie w pełni ufa Walterowi, ale z jego punktu widzenia nie powinno to mieć znaczenia, ponieważ większościowym udziałowcem był Ardent, a poza tym Walter zamierzał odejść z firmy. Wkrótce po transakcji odczucia Trumana wobec Waltera przestaną się liczyć, ponieważ tamten będzie już na emeryturze. Fromm przyznał mu rację. Był zadowolony z rozmowy, zaproponował więc, że na kolejnym etapie odwiedzi TruCo. Ustalili, że nastąpi to po powrocie Trumana ze Stanów. Fromm miał przylecieć do Krakowa i spotkać się z zarządem, żeby omówić szczegóły fuzji. Obiecał też, że poinformuje o wszystkim Kleina, by mieć pewność, że obaj udziałowcy popierają ten układ. *** W piątek wczesnym rankiem, siedząc w samolocie Lufthansy do Krakowa, Chase otworzył notes i zapisał kilka porządkujących uwag: – Empire Apparel: teraz główny kandydat. Ela przygotuje pełny zestaw danych. – W sobotę rano wylot do USA z Pawłem. Potwierdzić wizyty w trzech fabrykach. – Spotkanie z Dubois/Aronson w przyszłym tygodniu w Orlando. Dokończyć przygotowania jeszcze dzisiaj. – Arka – nadal cisza w eterze. Co oni kombinują? Po chwili dopisał u dołu strony jeszcze jedno zdanie i mocno je podkreślił. Przygotować się na najgorsze… Dwie godziny później siedział już przy biurku w swoim gabinecie. Na przemian przeglądał swoje notatki zrobione podczas lotu i gapił się w pustkę. Myśli wirowały mu w głowie. Wciąż się zastanawiał, jak się przygotować przed tą wyprawą. Uniósł głowę i spojrzał na ścianę chwały, jakby prosił ludzi na zdjęciach o pomoc. Twarze z fotografii


zdawały się patrzeć na niego i przypominać mu, że wielkie osiągnięcia niemal zawsze są wynikiem trudów i wyrzeczeń, nigdy nie przychodzą łatwo. Zawsze, gdy Truman znajdował się w stresującej sytuacji lub po prostu musiał przemyśleć sprawę na głos, dzwonił do Karoliny. Była spokojna, bystra, kreatywna, a co najważniejsze, umiała słuchać. I nigdy go nie osądzała. Sięgnął po telefon. Podzielił się swoimi obawami, a Karolina jak zawsze uważnie go wysłuchała i zadała kilka pytań. W końcu wpadła na pewien pomysł. – Truman, mam plan – powiedziała. – Posłuchaj uważnie. Karolina wyłożyła wszystko krok po kroku. Truman się uśmiechnął. Pomysł był świetny. Teraz już wiedział, co powinien zrobić. Nie miał chwili do stracenia.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.