Październik 1840 r. Hrabstwo Shropshire Kiedy chwiejnym krokiem kluczy wśród drzew, czepiając się pni, ich szorstka kora kaleczy jej dłonie. Ciałem kobiety wstrząsają gwałtowne torsje, które zdają się popychać ją w głąb lasu. Wiatr wzbijający tumany liści w kolorze miedzi i brązu ryczy niczym wezbrana rzeka. Kobieta jest świadoma wszystkiego, co się wokół niej dzieje. Słyszy swój oddech i bicie serca. Rejestruje barwy i dźwięki. Czuje wilgotną woń jesiennego powietrza. Wszystkie docierające do niej bodźce wydają się w jakiś tajemniczy sposób spotęgowane. Żywsze, bardziej realne. Kaszle, niemal dławi się udręczona. Walczy o każdy oddech, twarz ma mokrą od łez. Niech to się już skończy, błaga bezgłośnie. Czymkolwiek to jest, spraw, by przestało mnie już dręczyć! Zaledwie przed paroma godzinami wyszła ze swojej chatki. Mimo że jesień rozgościła się już na dobre, tego dnia pogoda dopisywała i dziewczyna liczyła na długi spacer w ciepłych promieniach coraz niżej stojącego słońca. Rankiem własnoręcznie pochowała Scouta, ukochanego czworonożnego kompana wielu włóczęg. Kopała w gliniastej ziemi dół, w którym miał spocząć. Cóż za niedorzeczność, psiak przez tyle lat wiernie dotrzymywał jej towarzystwa, by nagle ni stąd, ni zowąd wyzionąć ducha po zjedzeniu mięsa, do którego ktoś dosypał trucizny. Na nic się zdały jej apele, by Walter pomógł jej wytropić mordercę Scouta. Tak się bowiem składało, że jej przyrodni brat darzył pointera o czarnobiałym umaszczeniu równie wielką niechęcią, co swoją siostrę. Raz przypadkiem usłyszała, jak Walter nazywa ją „egzotycznym bękartem ojca”. Chwilę wcześniej wyszła z salonu, jednak nie zdążyła oddalić się od drzwi, gdy usłyszała raniące słowa brata i złośliwy rechot jego przyjaciół. Odbite od ścian echem szyderstwa ścigały ją, gdy uciekała długim korytarzem. A teraz znów ucieka. Przytłoczona rozpaczą po stracie najwierniejszego przyjaciela, postanowiła zrobić to, co robiła zawsze, gdy dopadało ją zwątpienie – iść, gdzie ją oczy poniosą. Wędrowała, dopóki nie opadła z sił, a mgła spowijająca jej myśli nie zaczęła powoli się przerzedzać. Minęła granicę pól Juniper Hill i z wolna pięła się na szczyt High Vinnalls, gdy coś kazało jej się zatrzymać. Dojrzała to kątem oka – coś leżącego w rowie przy wąskiej ścieżce. W pierwszej chwili pomyślała, że to złamany konar. Jednak gdy wytężyła wzrok, zrozumiała, że to, na co spogląda, to nie kora drzewa, lecz ubłocone futro. Był to borsuk, ewidentnie leżał tu już od dawna. Ostrożnie dotknęła truchła końcem buta, przewróciła je na drugą stronę. Rozkład obrał jedną z łap do kości. Przypominała teraz rozczapierzoną, palczastą dłoń, w gruncie rzeczy niezbyt różniącą się od ludzkiej. Wyciągnęła przed siebie ręce i przez chwilę przyglądała się swoim dłoniom. Kości, chrząstki i ścięgna obciągnięte mięsem. Błysk zrozumienia. Chwila głębokiego zadziwienia, które rozgaszcza się zarówno w sercu, jak i umyśle. Czyżby miękkie, skórzaste łapy Scouta również kryły w sobie coś takiego? Czy one również przypominały ludzkie dłonie w stopniu, z jakiego dotąd nie zdawała sobie sprawy? A co z psim sercem, co z mózgiem…? Zakręciło jej się w głowie od tych domysłów, miała wrażenie, jakby jej myśli wystrzelały na wszystkie strony. Od tamtej chwili minęła chyba dopiero niespełna godzina. Kolejny wstrząsa jej ciałem. Towarzyszy mu osobliwy dźwięk, coś jak warknięcie rannego lisa. Tym razem paroksyzm jest silniejszy od poprzedniego, sprawia jej też więcej bólu. Przy następnym spazmie pada na kolana. Klęczy na skraju polanki, pod dłońmi czuje wilgotne poszycie lasu. Słońce na chwilę znika za chmurami, a las pogrąża się w szarym cieniu. Dziewczyna woła, właściwie ryczy, gdy oślepiający ból przecina jej plecy. Doznanie jest tak potężne, że całe jej ciało wykręca się konwulsyjnie raz, drugi, wreszcie trzeci, ostatni, raz. Wiatr ustaje, świat wstrzymuje swój bieg. Zapada cisza – cisza tak wielka, że nie mąci jej nawet trel żadnego ptaka. I wtem dziewczyna czuje, jak coś ciężkiego przysiada za nią. Obecność intruza spada na nią niczym cień. Ból minął jak ręką odjął, wysysając z niej również wszystkie siły. Wyraźnie czuje, że jej barki dźwigają teraz jakiś nowy ciężar. Sączy się stamtąd szkarłatna krew, spływa w dół ramion ku dłoniom. Jedno nie ulega wątpliwości – przeżyła, przynajmniej na razie, mimo że w pewnym momencie oswoiła się z myślą o śmierci. Zziajana i roztrzęsiona przysiada na ziemi. Nadal nie ma odwagi obejrzeć się za siebie. Wilgoć jesiennych liści przesiąka przez suknię. Brzoza i buk. Dąb i modrzew. No dalej, Etto – popędza w myślach samą siebie. – Śmiało, otwórz oczy. Najgorsze masz już za sobą. Półżywa z wyczerpania, powoli podnosi się z ziemi. Staje chwiejnie. Nie musi nawet odwracać głowy.